Juliette Benzoni Fiora i król Francji

Część pierwsza Wyrwany kamień

Rozdział pierwszy Zgniła wiosna

Nigdy jeszcze Florencja nie widziała czegoś podobnego. Od straszliwej Niedzieli Wielkanocnej - 16 kwietnia 1478 roku - kiedy to słońce bezlitośnie oświetliło sceny świętokradztwa i masakry, której świadkiem, a następnie rozszalałym uczestnikiem stało się miasto, niebo opatulone czarnymi niskimi chmurami, gnającymi z jednego krańca horyzontu na drugi, zdawało się nieodwołalnie wyzute z błękitu.

Cały Wielki Tydzień był szary, smutny i mokry. Było to wszelako zjawiskiem zbyt częstym, by się przejmować. Wystarczyło jednak, że nazajutrz po Zmartwychwstaniu pogoda pozostała okropna, a Florentczycy dostrzegli w tym oznakę gniewu bożego... Ustawicznie padający deszcz nie był bowiem zwykłym wiosennym deszczem, ciepłym i drobnym, który łatwo wnika w ziemię, sprawiając, że nasiona nabrzmiewają, pastwiska porastają mocnymi i żywotnymi źdźbłami smakowitej trawy, na polach pojawiają się delikatne kiełki pszenicy i żyta, na drzewach młode listki, a w srebrzystych koronacji drzew oliwnych mikroskopijne zielone owocki. Była to potworna ulewa niesiona wściekłymi podmuchami przeraźliwego wiatru, mimo kamiennych murków zrywająca ziemię ze zbocz wzgórz i niosąca ją w formie żółtych strumieni w kierunku miasta i rzeki, której poziom wciąż się podnosił.

Arno występowała z brzegów. Jej nurt stawał się gwałtowny, agresywny i unosił w stronę morza wszystko, co mógł porwać po drodze: niedbale zakotwiczone łodzie, sieci rybackie, beczułki, kawałki drewna wyrwane z brzegów, truchła zwierząt i różnorakie odpady zbierane z przybrzeżnych tawern łub z piwnic kramików na mostach. Pałace wzniesione na pozbawionych okien kamiennych murach wyglądały jak groble czy wręcz latarnie morskie. Woda otaczała je i wciskała się w ulice, coraz dalej, coraz wyżej. W kościołach zaczynano wznosić modły, w szczególności oczywiście w Duomo oczyszczonym z przelanej krwi przy użyciu dużej ilości kadzideł i wody święconej. Jeśli ktoś musiał udać się do niżej położonej części miasta, robił to, jadąc konno lub na grzbiecie osła czy muła, jeśli było go na to stać, ale najczęściej brodząc w wodzie.

Tego dnia Fiora opuściła Fiesole mimo wysiłków Demetriosa, który starał się ją zatrzymać. Ciążyło jej ścisłe odosobnienie spowodowane ostrożnością greckiego lekarza i mroczna namiętność Lorenza Medyceusza. Minęły trzy tygodnie, odkąd cios sztyletu wymierzył sprawiedliwość Hieronimie. Trzy długie tygodnie patrzenia od rana do wieczora na deszcz spłukujący pejzaż i zalewający tarasy ogrodu! Przecież w wielkim mieście rozciągającym się u jej stóp życie toczyło się dalej, a ona musiała tkwić tutaj w oczekiwaniu na noc, która miała sprowadzić - lub nie sprowadzić! - kochanka przygniecionego brzemieniem trosk i odpowiedzialności. Zredukowana do roli bezczynnej, wręcz biernej, kobiety z haremu, Fiora uznała w końcu, że ma tego dosyć i że musi się ruszyć z miejsca, jeśli nie chce zwariować. Poza tym już od dawna pragnęła pomodlić się przy grobie ojca. Ta powinność serca nie mogła być dłużej odwlekana. I tak około południa ruszyła w drogę eskortowana przez Estebana. Musiała jednak obiecać, że nie wróci późno, gdyż od czasu zabójstwa Giuliana Medyceusza w czasie mszy wielkanocnej Florencja nie była bezpieczna i w wyniku najdrobniejszego nieostrożnego gestu mogły ją ogarnąć zamieszki.

Kościół Orsanmichele, gdzie Francesco Beltrami spoczywał wśród innych znakomitych przedstawicieli sztuk wyższych, przypominałby raczej średniowieczny zamek, gdyby nie ustawione w niszach zachwycające posągi świętych, dzieła między innymi Donatella i Lorenza Ghibertiego, które zdobiły wszystkie jego zewnętrzne ściany. Zbudowany w XIV wieku na miejscu dawnej kaplicy Santa Maria in Orto i targowiska zbożem, był jedynym florenckim sanktuarium posiadającym nad podwójną nawą strych. Być może był także najwspanialej ozdobionym, gdyż najznakomitsi mistrzowie czterech wielkich korporacji przyczynili się swymi pieniędzmi do jego upiększenia.

Wnętrze Orsanmichele byłoby bardzo ciemne, bowiem okna były nieliczne i wąskie, gdyby gąszcz zapalonych świec nie oświetlał złocistymi płomykami jego cudownego wystroju. Wszystko mieniło się barwami, lśniło i jak aureola otaczało istne cudo: gotyckie tabernakulum będące dziełem Andrei Orcagna, inkrustowane mozaiką i ozdobione płaskorzeźbami.

Płyta, pod którą spoczywał Francesco Beltrami, znajdowała się nieopodal tabernakulum i płonącej u jego podstawy czerwonej lampki. Fiora z głębokim wzruszeniem opadła na kolana. Po raz pierwszy oto mogła modlić się w tym miejscu, gdyż nawet nie miała możliwości uczestniczyć w pogrzebie ojca. Uwięziona, później ukrywająca się, w końcu porwana daleko od Florencji przez burzę, która omal jej nie unicestwiła, często myślała ze ściśniętym gardłem o sprofanowanym przez zabobonną nienawiść Hieronimy grobie, w którym spoczywało ciało szlachetnego człowieka.

Pochylając się tak, że jej usta dotknęły zimnego kamienia, młoda kobieta przez długą chwilę trwała w tej pozycji, spowita w czarny welon (całe miasto nosiło żałobę po Giulianie Medyceuszu), który nabierał w tej sytuacji podwójnego znaczenia.

- Ojcze - wyszeptała - mój ojcze! Kochałam cię, wiesz o tym, i nadal cię kocham... Kocham cię, kocham, kocham... Gdybyż moje łzy mogły przywrócić ci życie! Gdybym tylko mogła oddać ci połowę mojego! Och, ojcze, dlaczego nas rozdzielono? Tak dobrze było nam razem!...

Wstrząsana szlochem być może dotrwałaby do zmierzchu pogrążona w na nowo obudzonym bólu, gdyby nie dłonie, który spoczęły na jej ramionach i pomogły jej powstać.

- Rozchorujesz się, Fioro! - szepnął łagodny głos. - Nie możesz tu zostać! Chodź ze mną!

Fiora, nieco zdrętwiała od długiego klęczenia, wyprostowała się, ocierając rękawem płynące nadal łzy i uśmiechnęła się do nowo przybyłej.

- Chiara! To ty? To naprawdę ty?

Rzuciła się w ramiona odnalezionej przyjaciółki i obie uściskały się z entuzjazmem, który zawsze wynika z długiej rozłąki. Stojąca nieco na uboczu gruba Colomba, niegdyś piastunka Chiary Albizzi, a obecnie jej dama do towarzystwa, płakała z rozczulenia, z właściwą sobie elokwencją dziękując niebiosom za tę radość, której świadkiem miała szczęście być. Fiora uściskała również ją, po czym wziąwszy obie kobiety pod ramię, jakby obawiała się, że znikną, powiodła je w kierunku jednej z ławek ustawionych wzdłuż murów kościoła.

- Cóż za radość znów was widzieć! - westchnęła. - Jak dowiedziałyście się, że jestem tutaj? Czy to przypadek was tu sprowadził?

- Nie - powiedziała Chiara. - Cała Florencja wie, że wróciłaś. Mówi się o tobie prawie tyle, co o Pazzich.

- A ja miałam nadzieję, że nikt mnie nie zauważy!

- Ty... czy Lorenzo?

- Ach!... Więc o tym też wiesz!

Chiara roześmiała się, a Colomba, która usiłowała wyglądać na rozmodloną, uśmiechnęła się kącikiem ust:

- Jak cała Florencja! Moje naiwne kochanie! Zapomniałaś, że kiedy nasz książę kicha, całe miasto zastanawia się, gdzie był przeciąg? Wszyscy wiedzą, że jesteś w Fiesole.

- Dlaczego więc do mnie nie przyjechałyście?

- Przez dyskrecję, a także... przez ostrożność. Lorenzo po śmierci brata jest innym człowiekiem, a ty stanowisz część jego sekretnego życia, którego zazdrośnie strzeże. Łatwo to zresztą zrozumieć: kiedy dwoje ludzi się kocha...

- Ależ ja nie jestem wcale pewna, że się kochamy! Padliśmy sobie w ramiona wieczorem w dniu morderstwa i zostaliśmy tak do dzisiaj. Ale sytuacja ta wynika z tego, że on potrzebuje mnie tak, jak ja jego. To jednak nie może trwać.

- A to dlaczego?

- Bo wkrótce muszę wyjechać. Mam we Francji dziewięciomiesięcznego synka.

- Masz synka? O mój Boże! Ale masz szczęście! Dziecko! Tak bardzo chciałabym mieć dziecko!

- Więc... nie wyszłaś za mąż?

- Nie. Bernardo Davanzati, którego miałam poślubić, umarł na dżumę w Rzymie w ubiegłym roku.

- Och! Tak mi przykro!

- Nie ma powodu! Nie kochałam go. Jednakże był moją ostatnią szansą na uniknięcie staropanieństwa, gdyż mój posag jest niewielki.

Mimo iż ton był pogodny, Fiora przysięgłaby, że przez uroczą twarz przyjaciółki przebiegł cień. Leciutko pocałowała ją w policzek.

- Wybacz mi! - powiedziała.

- Zapomnijmy o tym! Pewnie masz mi wiele do opowiedzenia? Może przyjechałabyś do nas na kilka dni? Mój wuj byłby szczęśliwy, mogąc znów cię zobaczyć. Poza tym... prawdę mówiąc, to właśnie w tym celu kazałam cię śledzić - dokończyła Chiara z uśmiechem.

- Śledzić?

- Nie bój się! To zupełnie niewinne. Byłam pewna, że wcześniej czy później przyjdziesz pomodlić się tutaj i kiedy tylko dowiedziałam się o twoim powrocie wypytałam kościelnego, ale jeszcze cię nie widział. Zapłaciłam mu więc, żeby zawiadomił mnie, jak tylko się pokażesz... co zrobił. A teraz powiedz mi: co cię sprowadza?

Fiora przyjęła zaproszenie bez wahania. Ten krótki pobyt u Chiary przypomni jej dawne szczęśliwe dni. Poza tym w głębi ducha była zachwycona, mogąc okazać pewną niezależność od Lorenza. Ostatniej nocy był rozkojarzony i w związku z tym nieco mniej namiętny. Rozstając się z Fiorą, wyjaśnił zresztą to lekkie roztargnienie, zapowiadając, że następnego wieczora nie przyjedzie: nieustanne deszcze spowodowały osunięcie się gruntu w dolinie Mugello.

Ziemia odsłoniła białe marmurowe ramię należące bez wątpienia do jakiegoś antycznego posągu.

- Poinformowano mnie o tym wczoraj wieczorem - powiedział Lorenzo, którego ciemne oczy błyszczały gorączkowo - i obiecałem, że dziś rano się tam udam. Rozumiesz chyba, że nie wrócę, dopóki nie zostanie odsłonięta całość.

Czy rozumie? Trzeba by nie znać Lorenza, jego nieustannej pogoni za rzeczami pięknymi, rzadkimi, jego miłości do starożytnych zabytków, żeby nie rozumieć. Demetrios miał całkowitą rację, porównując Fiorę do cennego kwiatu, skradzionego Wspaniałemu z ogrodu, nim zdążył poznać jego zapach, i jakimś cudem odzyskanego. To nie miłość łączyła kochanków, lecz gwałtowne żądza rozpalana jeszcze dumą z posiadania: u niego - kobiety wyjątkowej urody, od dawna pożądanej, u niej - mężczyzny nadzwyczajnego pod każdym względem, którego nawet królowa z radością ujrzałaby u swych stóp. Oboje lubili się kochać, a ich splecione ciała osiągały niemal doskonałość poematu. Serce Fiory nie biło jednak mocniej na widok Wspaniałego, choć jej ciało poddawało się pieszczotom w cudownym oczekiwaniu na spełnienie pozwalające wspiąć się na szczyty rozkoszy. Jeśli zaś chodzi o Lorenza - jak poznać myśli kłębiące się pod jego wysokim, pooranym zmarszczkami czołem?

Pisał dla Fiory wiersze, obsypywał ją prezentami i z upodobaniem stroił w klejnoty, jednak rzadko był zadowolony z tych wspaniałych kosztowności, w które starał się oprawić jej urodę, gdyż ta zawsze nad nimi triumfowała. Pewnego wieczoru nie przyjechał sam - towarzyszył mu Sandro Botticelli z pudłem pod pachą. Zmieszana Fiora musiała pozować młodemu malarzowi, stojąc nago na niskim taborecie, wokół którego Lorenzo zapalił pochodnie, aby światło złociło i ożywiało jej skórę. Później, kiedy malarz wyszedł, kochał ją z nienasyconą żarliwością, która nieco zatrwożyła młodą kobietę. A kiedy mu to łagodnie wypomniała, westchnął:

- Jakiż mężczyzna nigdy nie marzył, by posiąść boginię, w niedorzecznej nadziei na dotarcie do źródła jej piękna i skradzenie jego cząstki? Niestety, Wenus nie jest szczodra i zachowuje wszystko dla siebie.

- Nie mów, że tego żałujesz? Ty nie potrzebujesz urody. To, co masz, działa znacznie silniej. Nie brak takich, które pragną przyciągnąć twoje spojrzenie, prawda?

- Czy nie dlatego, że jestem władcą? Gdybym był tragarzem albo przewoźnikiem na Arno, ile z nich zwróciłoby na mnie uwagę?

- Znacznie więcej, niż sądzisz. Musiałyby nie być kobietami.

Podziękował jej pocałunkiem, a później dodał:

- Jednak wiem, że tkwiące we mnie pragnienie piękna nigdy nie ustanie.

Teraz to nieustanne dążenie popychało go w kierunku odkrytego posągu i choć Fiora nie była tym zaskoczona, to czuła się nieco urażona. Zaproszenie Chiary wypadło w najlepszym momencie. Lorenzowi dobrze zrobi kilka dni oczekiwania. Ona sama zaczynała odczuwać potrzebę nabrania pewnego dystansu do tej miłosnej przygody, która ją pochłaniała i nieco za bardzo zajmowała jej umysł, a wkrótce może miała wziąć w posiadanie jej serce. Fiora nie chciała przywiązywać się do Lorenza: wiedziała, że oznacza to skazanie się na cierpienie, które nadejdzie wcześniej czy później. Poza tym życie, prawdziwe życie, czekało na nią gdzie indziej - przy małym Filipie, z którego miała obowiązek uczynić mężczyznę. A to było nie do pogodzenia z egzystencją oficjalnej faworyty.

Trzymając się pod ramię, przyjaciółki wyszły z kościoła, a Colomba podążyła za nimi. Fiora poszukała wzrokiem Estebana, który oddalił się nieco, by coś kupić, a po powrocie miał na nią czekać. Nie dostrzegłszy go, pomyślała z odrobiną rozdrażnienia, że pewnie utknął w jednej ze swych ulubionych tawern. Nie mógł być daleko, gdyż oba muły stały pod okapem, gdzie je przywiązał. Fiora nie miała najmniejszej ochoty szukać go na ulicy, ale przecież musiała go powiadomić, że nie wraca do Fiesole, tylko udaje się do Albizzich.

Deszcz ustał, ale chmury płynące nad wąską ulicą zapowiadały kolejne ulewy i szkoda byłoby nie wykorzystać tego przejaśnienia na powrót.

- Może mogłybyśmy zostawić wiadomość u tych chłopców? - wysepleniła Colomba, wskazując dom położony naprzeciwko kościoła, w którym przez otwarte okno widać było pilnie pochylonych nad grubymi rejestrami skrybów. Był to budynek w kształcie wieży, siedziba cechu arte delia lana ~ sztuki wełny - którego przełożony, messer Buonaccorsi, był przyjacielem Albizzich.

Młode kobiety zamierzały wejść po kilku stopniach prowadzących do drzwi, nad którymi górował herb cechu, kiedy ujrzały nadbiegającego Estebana. Przybywał ze składów farbiarzy znajdujących się w pobliżu Orsanmichele. Rozdzielała ich wąziutka uliczka z wydrążonym pośrodku rynsztokiem, do którego spływała farba ociekająca z przędzy zawieszonej na poprzecznych belkach w jakby zadaszonych klatkach. Z tego powodu rynsztok przybierał barwę fioletową, szkarłatną lub ciemnoniebieską, w zależności od tego, czy pracownicy użyli lakmusu, marzanny czy urzetu. Tego dnia był rubinowoczerwony, kiedy Kastylijczyk go przeskoczył, by podejść do dam.

- Wybacz mi! - powiedział, a jego kredowoblada twarz wyrażała wzburzenie. - Przykro mi, że kazałem na siebie czekać.

- Co się dzieje, Estebanie? - spytała Fiora. - Źle się czujesz?

- Nie... nie, ale widziałem właśnie rzecz tak okropną, że zrobiło mi się niedobrze. Słyszycie te krzyki?

Rzeczywiście sponad dachów i z sąsiednich uliczek dobiegały wrzaski, niezrozumiałe, lecz straszne: nienawiść połączona z dziką radością wyrażającą się obłąkańczym śmiechem. Trzy kobiety przeżegnały się żywo.

- Mam wrażenie, że ta wrzawa dobiega z okolic Signorii - powiedziała Chiara. - Czyżby znalazł się jeszcze ktoś do powieszenia?

- Nie. Wymyślili coś lepszego.

I Esteban opowiedział, jak banda mężczyzn i kobiet, w większości przybyłych ze wsi, otworzyła w kościele Santa Croce grób Jacopa Pazziego i wydobyła z niego zwłoki starca, o którym opowiadano, że zanim został powieszony, błuźnił i zaprzedał duszę diabłu. Ludzie ci przypisywali świętokradztwu, polegającemu na pochowaniu w poświęconej ziemi ciała wysłannika szatana, gwałtowne ulewy, z powodu których cierpiała Florencja i jej okolice.

- Co chcą z nim zrobić? - wyszeptała Fiora z obrzydzeniem.

- Nie wiem. Na razie ciągną tego okropnego, cuchnącego trupa po ulicach, przed siedzibę priorów. Wybacz, że cię poganiam, ale myślę, że w tej sytuacji lepiej byłoby wracać.

- Jedź beze mnie! Spędzę kilka dni z donną Chiarą w pałacu Albizzich. Powiedz Demetriosowi, żeby się nie niepokoił, a jeśli zgodzisz się przyjechać jutro, powiedz również Samii, żeby przygotowała dla mnie trochę ubrań. Esteban uśmiechnął się z aprobatą.

- Dobrze ci zrobi, jak pomieszkasz trochę z kobietami - stwierdził. - Ale na wszelki wypadek odprowadzę was do pałacu Albizzich. Będę spokojniejszy.

- Och! Spójrzcie! - zwołała Colomba, wskazując niebo palcem drżącym z ekscytacji. - Słońce! Słońce wychodzi!

Istotnie, chmury rozstąpiły się, jakby rozdarte nagłym porywem wiatru, i świetlista strzała promienia zapaliła błyski na dnie rynsztoka farbiarzy. Od strony Signorii dobiegł okrzyk, tym razem tryumfu, witający to nieoczekiwane zjawisko.

- Uznają to przejaśnienie za znak z nieba i zachętę - warknął Kastylijczyk. - Teraz niewiele brakuje, żeby wykopali kolejnych...

Kiedy zmierzając w kierunku domostwa Chiary, dotarli na Borgo degli Ałbizzi, którego jedną z największych ozdób był pałac Pazzich, Fiora nie mogła powstrzymać odruchu litości. Wspaniała budowla, rozpoczęta w połowie wieku przez Brunelleschiego i zakończona przez Giuliana da Maiano, srodze ucierpiała w wyniku gniewu ludu. Szybki w oknach były potłuczone, herb nad wyważonymi drzwiami rozbito młotkiem, a wszędzie widniały ślady pożaru, który strawił wnętrze. W wysokiej czworokątnej wieży leżały sterty szczątków niegdyś cennych przedmiotów, które rozbito, nie znając ich wartości. Była to już tylko pusta skorupa, z której uciekły wdowy i dzieci, szukając schronienia na wsi lub pod dachem miłosiernych ludzi.

- Nie rozczulaj się! - powiedziała Chiara, która odgadła myśli przyjaciółki. - Ci ludzie kazali zburzyć twój dom, który dziś jest jeszcze bardziej zniszczony niż ten. Poza tym ich kobiety nie będą tak prześladowane jak ty. Z wyjątkiem jednakże. .. w każdym razie taką mam nadzieję... tej okropnej Hieronimy, która podobno wróciła.

- Ona nie żyje - powiedziała Fiora. - Została zasztyletowana w domu Marina Bettiego przez jednego z moich przyjaciół, kiedy próbowała mnie udusić.

- A to ci dopiero nowina! - zawołała Colomba, która nadal dzierżyła palmę pierwszeństwa wśród florenckich plotkarek. - Dlaczego więc nie mówi się o tym na targu?

- Ponieważ monsignore Lorenzo tak chciał - odpowiedziała Fiora. - Na jego rozkaz kilku ludzi Savaglia zburzyło dom, grzebiąc jej zwłoki na zawsze. Ciało pozostało przybite do podłogi sztyletem, który zadał jej śmierć i którego właściciel nie chciał zabrać. Podobno na ruinach zatknięto tabliczkę.

- A co jest napisane na tej tabliczce? - zapytała Colomba z wielkim zainteresowaniem.

- „Tu uderzyła florencka sprawiedliwość. Przechodniu, odejdź!"

- To niemal zbyt piękne dla tej wstrętnej kreatury - zauważyła Chiara. Po czym, jakby wygłaszała mowę pogrzebową, zakończyła: - W każdym razie dobrze się stało, że nie żyje.

- Lepiej niż myślisz! - powiedziała jej przyjaciółka.

* * *

Znalezienie się u Albizzich, w znajomym otoczeniu, w którym przeżyła same dobre chwile, dało Fiorze rozkoszne wrażenie, że czas nie istnieje i że przeszłość powraca. Nic się tu nie zmieniło, przedmioty pozostały na miejscu, a zapach wosku i żywicy sosnowej był dokładnie taki jak zawsze. Smażone w cukrze śliwki, arcydzieło Colomby, podane jej zaraz po przekroczeniu progu, były tak samo pyszne. Nawet wuj Chiary, stary messire Lodovico, nie zmienił się ani o włos. Wróciwszy na wieczorny posiłek, uściskał Fiorę tak, jakby widział ją w przeddzień, wygłosił komplement na temat jej pięknego wyglądu i zniknął w swoim studiolu z pośpiechem człowieka, którego czas jest bezcenny. Był bowiem zapalonym przyrodnikiem, który czas niepoświęcony botanice, minerałom i różnym gatunkom motyli uważał za stracony. Dobry i prostoduszny, naiwny jak dziecko, zawsze przed zabraniem się do pracy prosił Boga, by dał mu siłę i rozum. Lorenzo bardzo go lubił, podobnie jak lubili go jego ojciec i dziadek, i to w dużej części dzięki niemu pozostali członkowie klanu Albizzich, niegdyś skazani na wygnanie mogli wrócić do Florencji.

Był również niewiarygodnie roztargniony, a wydarzenia zewnętrzne toczyły się jakby poza jego świadomością. I tak podczas kolacji, na którą Colomba podała swoje popisowe danie - faszerowane gołębie - wyraził bezbrzeżne zdumienie, że wracając od swego przyjaciela Toscanellego, natknął się na zwłoki starego Pazziego, które grupa ludzi wlokła po bruku.

- Z trudem go rozpoznałem, bo trup był w bardzo złym stanie. Zresztą nie rozumiem, co ten Pazzi tam robił, bo nawet nie wiedziałem, że nie żyje.

- Drogi wuju - powiedziała Chiara ze śmiechem - jakiż kataklizm byłby na tyle straszny, byś oderwał się od swych badań i zainteresował życiem miasta? Po zabójstwie brata, Lorenzo Medyceusz i Signoria postanowili wytępić Pazzich. Nie pamiętasz, że ich pałac spłonął dwa tygodnie temu?

- Prawda! Przypominam sobie. W każdym razie dziarski Petrucci zaczął wrzeszczeć, że trzeba przerwać ten odrażający przemarsz, jako że słońce wróciło, i wtedy już przestałem cokolwiek rozumieć. Co ma do tego słońce? Słońce przecież świeci we Florencji codziennie?

- Od miesiąca już nie, ale najwyraźniej tego nie zauważyłeś. Ci nieszczęśnicy myślą, iż nieustające deszcze wzięły się stąd, że Pazziego, wyznawcę szatana, pogrzebano w kościele. Mam nadzieję, że mimo wszystko gdzieś go pochowają?

- A tak!... Pochówek! Zdaje się, że Petrucci coś na ten temat powiedział. Zakopie się starego łotra przy murach obronnych, obok bramy San Ambrogio, jak mi się zdaje. Colombo! Zjadłbym jeszcze pół gołębia...

Po zakończeniu posiłku poszedł po grubego czarno-białego kota drzemiącego przed kominkiem, wsadził go sobie pod pachę i udał się do swego gabinetu, życzywszy obu dziewczynom dobrej nocy.

One zaś, jak niegdyś, dzieliły tej nocy łoże Chiary. Zawsze miały sobie tyle do powiedzenia, a teraz, rzecz jasna, jeszcze więcej niż w przeszłości. To była piękna, spokojna noc, pierwsza taka od wielu tygodni, i blask księżyca, ledwie przysłoniętego lekką mgłą, spowijał pokój nieco tajemniczą poświatą. Przez otwarte okno do wnętrza pokoju wciskała się biała gałąź akacji, rozsiewając na dywanie płatki o delikatnym zapachu. W tej atmosferze, pełnej dawnej słodyczy, Fiora mogła otworzyć serce przed przyjaciółką z większą szczerością, niż robiła to kiedykolwiek wcześniej, nawet rozmawiając z Demetriosem. Chiara jako kobieta mogła lepiej zrozumieć skryte porywy kobiecej duszy.

Tak jak grecki medyk, Chiara zachęcała przyjaciółkę do zachowania w tajemnicy nieszczęsnego małżeństwa z Carlem Pazzim.

- Zbliża się wojna i Rzym znajdzie się wkrótce znacznie dalej od Florencji niż w rzeczywistości. Istnieją wszelkie szanse, że nigdy więcej nie zobaczysz tego biednego chłopca.

- Co nie zmienia faktu, że jestem jego żoną, a on zachował się jak przyjaciel. Wiem też, że jest nieszczęśliwy z dala od ulubionego domu w Trespiano. Gdybym mogła sprawić, że go odzyska!

- Rozumiem to pragnienie, ale poczekaj jeszcze trochę. Lorenzo od czasu zbrodni robi wrażenie rozdrażnionego. Dajesz mu ukojenie, na pewno cenne, ale trzeba mieć się na baczności przed jego reakcjami. Z drugiej strony... jakie masz plany? Nie możesz trwać w tej dwuznacznej sytuacji, w jakiej się znalazłaś z powodu... miłości władcy.

- Chciałaś powiedzieć: kaprysu? Myślę, że to właściwe słowo. Kto był kochanką Lorenza przed moim powrotem? Jestem pewna, że jakąś miał.

- Tak. Bartolommea dei Nasi. Piękna dziewczyna, niezbyt rozgarnięta, ale rodzina myśli za nią. Krewni mogliby uznać za przykrość fakt, że twoja obecność osuszyła ten róg obfitości. Być może nawet narażasz się na niebezpieczeństwo.

- Popełniliby błąd, plamiąc swe sumienia zbrodnią. Odejdę od Lorenza wcześniej czy później, tylko nie chcę go ranić.

- Bądź szczera! Nie chcesz wyrzec się tego, co ci daje!

- To prawda. Chciałabym przeciągnąć tę sytuację jeszcze trochę. Zresztą z tego, co mówi Lorenzo, wynika, że chciałby, by trwała ona długo. Zaproponował, że pośle do Plessis po mojego syna i Leonardę, ale jeszcze się nie zdecydowałam, czy tego chcę. Zresztą nie wiem dlaczego, bo przecież byłoby to w interesie dziecka. Gdyby wychowywał się tutaj, to naturalną koleją rzeczy otrzymałby wykształcenie konieczne dla przejęcia interesów mojego ojca.

- Chyba nie mówisz poważnie?

- Ależ tak. Odkąd się urodził, pragnęłam wychować go na takiego człowieka, jak mój ojciec: dzielnego, wykształconego, dobrego, szlachetnego i otwartego na piękno. Czy to wydaje ci się aż tak nieprawdopodobne? - Moja kolej na szczerość: tak.

- Ale dlaczego?

- Przecież to nie ja poślubiłam messire de Selongeya! Zapominasz, że twój syn jest również jego dzieckiem i nosi znaczące w jego kraju nazwisko, choćby było to nazwisko człowieka, który na szafocie zapłacił za wierność przegranej sprawie. Nie możesz z niego zrobić florenckiego mieszczanina...

- Nie widzę, co miałby na tym stracić.

- Możliwe, że ty tego nie widzisz, ale on pewnego dnia to dostrzeże. Kiedy dorośnie, zacznie zadawać pytania, na które będziesz musiała odpowiedzieć. Kto ci powiedział, że nie będzie wolał życia banity, nędznego, lecz zgodnego z tym, co wybrał jego ojciec, od życia w przepychu, o którym dla niego marzysz, a w którym się nie odnajdzie? Ty sama zostałaś oderwana od swoich korzeni i wiesz, jaka jest tego cena. Nie poddawaj swojego dziecka tej samej próbie! Wychowaj je w miłości i pamięci o twoim małżonku...

- Czy jest to naprawdę nie do pogodzenia z byciem jedną z najważniejszych osobistości naszego miasta?

- Może jest, ale pod warunkiem, że nie będziesz, i to już od dawna, kochanką Lorenza. Wiem - dodała Chiara z uśmiechem. - Wygląda na to, że zachęcam cię do powściągliwości, nieleżącej w twojej naturze, ale myślę, że gdybym miała dziecko, to bym się na nią zdecydowała z radością...

Fiora, nie odpowiedziawszy, otoczyła ramieniem szyję przyjaciółki, pocałowała ją, a potem przytknęła twarz do jej twarzy, nie zdając sobie sprawy, że po policzkach spływają jej łzy.

- Nie płacz - powiedziała Chiara. - Jestem pewna, że czekają cię jeszcze piękne chwile... A teraz może byśmy już zasnęły? Niedługo zacznie świtać.

Nie obudziło ich światło dnia, lecz przeraźliwy ryk Colomby. W okamgnieniu, boso i w koszulach nocnych, znalazły się na marmurowych schodach, biegnąc ku szeroko otwartym drzwiom pałacu, w których leżała zemdlona gruba Colomba. Służąca bez przekonania poklepywała ją po policzkach, a na zewnątrz lokaj wygrażał komuś, przeklinając. Jakiś szalenie elegancki mężczyzna wtórował mu wraz z Lodovikiem Albizzim, który w szlafroku i z kotem pod pachą tupał i wydawał nieartykułowane okrzyki.

Podbiegając do nich, młode kobiety dostrzegły grupkę dzieci, która oddalała się, tańcząc i ciągnąc coś za sobą na sznurku.

- Co to jest, wuju? - zapytała Chiara zaniepokojona widokiem czerwonego z wściekłości starca.

- To ciągle ten stary diabeł Jacopo Pazzi! Wciąż jeszcze ciągają go po ulicach! Nigdy nie widziałem tak ruchliwego nieboszczyka...

Fiora podała biednej Colombie kilka kropel nalewki i dowiedziała się od niej, co zaszło. Dawna piastunka Chiary nadzorowała właśnie przygotowanie porannego posiłku, kiedy usłyszała dobiegający z ulicy śpiew dzieci. Chwilę później ktoś mocno załomotał kołatką do drzwi. Colomba poszła otworzyć i wtedy właśnie wydała ten okrzyk, który obudził domowników: na wpół rozłożone zwłoki przyczepione do framugi kiwały się bezwładnie, a wokół nich śmiały się i krzyczały dzieciaki.

- Zapukaj do drzwi, messire Jacopo! Zapukaj do drzwi! Otwórzcie panu Jacopo dei Pazzi!

Spłoszyło je nagłe przybycie siedzącego na koniu eleganckiego młodego mężczyzny. Spiesznie odczepiły swoje ohydne trofeum i powlokły je dalej, lecz obrzydliwy odór zdawał się przyklejony do kamiennego progu i teraz z kolei Fiora poczuła, że robi jej się słabo.

- Czy nie można by zabrać donny Colomby do domu? - spytała, podczas gdy Chiara starała się wprowadzić do środka wuja, który zawzięcie gestykulował, wzywając milicję.

- Oczywiście! - zawołał młody człowiek, chwytając lokaja za ramię. - Wnieśmy ją!

Fiora się odsunęła i dwaj mężczyźni przenieśli Colombę, której drżące nogi odmówiły posłuszeństwa. Nagle spojrzenie młodzieńca napotkało wzrok Fiory i omal nie upuścił on chorej:

- Madonna santissima! To ty?... Słyszałem, że wróciłaś, ale nie mogłem w to uwierzyć.

- Dlaczego? Bo sądziłeś, że nie żyję? To było rzecz jasna wygodniejsze, zapewniało spokój umysłu.

Ironiczne spojrzenie Fiory raczej z rozbawieniem niż z urazą mierzyło dawnego wielbiciela. Luca Tornabuoni wciąż był tak przystojny, jak wówczas, gdy żarliwie ubiegał się o rękę Fiory. Może był nawet przystojniejszy, gdyż w ciągu tych trzech lat utraci! pewną delikatność wieku młodzieńczego, a zarazem to, co w nim jest rozczulającego. Fiora wiedziała jednak, jaką tchórzliwość skrywała ta twarz o profilu godnym wybicia w brązie. W dniu katastrofy, kiedy rozpadło się całe jej życie, Luca pospiesznie wmieszał się w tłum, nie próbując nawet udzielić pomocy tej, w której, jak twierdził, był tak nieprzytomnie zakochany.

- No, na co czekacie? - zawołał Albizzi, który postanowił wreszcie wrócić do środka. - Trochę żwawiej, do diabła! Upuścicie tę biedną kobietę. A wy, dziewczęta, co tam robicie? - dodał pod adresem Fiory i Chiary. - Może jestem roztargniony, ale nie na tyle, by nie zauważyć, że jesteście w koszulach! W koszulach! Na ulicy! No już! Do środka!

Trzymając się za ręce, młode kobiety wbiegły ze śmiechem po schodach, a Luca zawołał za nimi:

- Pozwól mi się z tobą zobaczyć, Fioro! Musimy porozmawiać! Powiedz, że mogę przyjść!

Przechylając się przez poręcz, Fiora rzuciła:

- Nie jestem u siebie. A poza tym ja nie mam ochoty cię widzieć!

To jednoznaczne oświadczenie nie zniechęciło Luki do ponownego przyjścia w ciągu dnia, lecz Fiora odmówiła przyjęcia go, zresztą podobnie uczyniła nazajutrz. Usiłowała zrozumieć, dlaczego temu chłopcu, niegdyś jej wielbicielowi, którego hołdy przyjmowała, gdyż był przystojny i szykowny, lecz którego uczuć nie odwzajemniała, tak bardzo teraz zależało na spotkaniu. Tym bardziej że według Chiary był żonaty i miał dziecko.

- Jeśli zacznę utrzymywać stosunki ze wszystkimi żonatymi mężczyznami w mieście, to moja reputacja szybko legnie w gruzach - wyznała Chiarze. - Zresztą zupełnie nie mam ochoty z nim rozmawiać.

* * *

Tym razem piękna pogoda powróciła i utrzymywała się ku ogólnemu zadowoleniu, choć osoby poważne odrzucały jakikolwiek związek między kaprysami nieba a doczesnymi szczątkami Jacopa Pazziego; te zresztą ostatecznie opuściły Florencję, spływając rzeką, do której gonfalonier kazał je zrzucić z mostu Rubaconte.

Tego dnia dwie przyjaciółki, które chętnie spacerowały po Florencji, wreszcie znów spokojnej, postanowiły wejść na wzgórze San Miniato. Minął czas kwitnienia głogów i fiołków, ale Fiora i Chiara zawsze lubiły to urocze miejsce, z którego roztaczał się piękny widok na Florencję i cały region. Niedawne ulewy nie spowodowały większych szkód wokół starego kościoła i pałacu biskupów. Wyniosłe cyprysy czerniły się na szczycie wzgórza i jak bariera chroniły przed naporem roślinności, bujnie rosnącej po trzech słonecznych dniach.

Stojąc na niewielkim tarasie przed kościołem, młode kobiety przez chwilę przyglądały się miastu rozciągającemu się u ich stóp i spowitemu tęczową mgiełką zapowiadającą upał. Zapach traw, melisy, mięty i kopru unosił się z położonych poniżej warzywników. Powietrze było cudownie ciepłe, a na bezchmurnym, błękitnym niebie śmigały jaskółki jak cienkie, czarne strzały.

Siedząc na trawie pod sosną, której suchą igłę pogryzała, Fiora rozkoszowała się tą chwilą powrotu do ukochanego miasta, w którym mogła być sobą. Ani Chiara, ani ona sama nie odczuwały potrzeby rozmowy, przekonane o spokojnym porozumieniu, w którym pławiły się ich umysły. Nieco na uboczu, oparta o drzewo, spała Colomba, z nosem wtulonym w pokaźny tors.

Fiora miała zamiar pójść w jej ślady, kiedy między nią a widokiem miasta pojawił się jakiś cień. Drgnęła, rozpoznając Lucę Tornabuoniego, który właśnie przyklęknął, aby być na jej poziomie. W jednej chwili poczuła irytację, a jej reakcja była natychmiastowa:

- Idź stąd! Powiedziałam, że nie chcę cię więcej widzieć!

- Chwileczkę, Fioro! Tylko chwileczkę! Wiem, że masz do mnie żal...

- Żal? Zapomniałam wręcz o twoim istnieniu. Przypominanie mi o nim nie jest dobrym pomysłem!

- Nie bądź taka zawzięta! Wiem, że zachowałem się wobec ciebie niewłaściwie, ale później tak bardzo cierpiałem z tego powodu...

- Cierpiałeś? Nawet nie wiesz, co to znaczy. Wystarczy na ciebie spojrzeć, żeby zobaczyć, jakiej szkody doznałeś przez te ostatnie lata: wyglądasz wspaniale, dostatnio, masz młodą małżonkę i syna, jak mi mówiono.

Rzeczywiście, nic tylko siąść i płakać.

- Pozwól mi przynajmniej powiedzieć coś na swoją obronę! Chiaro, proszę, zostaw nas na chwilę samych.

Ta jednak, zamiast odejść, wyciągnęła się na trawie jak długa.

- Nie ma mowy! Za dobrze mi tutaj. Poza tym ona nie ma ochoty cię słuchać. Nie lubi tchórzy.

- Nie jestem tchórzem i dobrze o tym obie wiecie! Na turniejach jestem nieustraszony.

- Byle gamonia na to stać, jeśli tylko ma muskuły, dobrą broń i wytrenowanego konia - ucięła Fiora. - Nie na tym polega odwaga.

- Co zatem miałem zrobić? Przeciwstawić się samotnie rozjuszonemu tłumowi? To było przerażające...

- Sądzisz, że tego nie wiem? Co miałeś zrobić? Podejść do mnie, podać mi pomocną dłoń, której tak potrzebowałam. Pozostać u mego boku. Ale ty uciekłeś jak ścigany zając. Gdyby nie Lorenzo...

- Cóż tak niezwykłego ma w sobie mój kuzyn? Mógł cię uratować, a nic nie zrobił - powiedział Luca cierpko.

- Zrobił znacznie więcej, niż sądzisz, i to, że żyję, zawdzięczam jemu.

- Płacisz mu za to bardzo szczodrze, jeśli wierzyć pogłoskom. Zostałaś jego kochanką?

- To prawda, ale nie wiem, dlaczego cię to obchodzi.

- Ależ ja cię kocham! Nigdy nie przestałem cię kochać, tęsknić za tobą.

Chciałem ruszyć ci z pomocą, ale ojciec mnie zamknął i...

- I uznałeś, że wygodniej będzie pozostać w zamknięciu. Po czym popędziłeś ślubować innej. A może mojemu przyjacielowi, Demetriosowi, śniło się, że widział cię z ładną, rudowłosą dziewczyną? Skończmy z tym, Luco! Kiedyś słuchałam cię z przyjemnością, ale cię nie kochałam. Nigdy cię nie kochałam. Dlaczego miałabym teraz się tobą zainteresować?

Wstała, by się od niego odsunąć. Wyciągnął błagalnie ręce, aby ją zatrzymać, ale czarny jedwab sukni prześliznął mu się między palcami. Chiara także wstała i znalazła się pomiędzy nimi. Uspokajająco położyła rękę na ramieniu młodego mężczyzny.

- Zapomnij o niej, Luco! Poczułeś na nowo dawną namiętność, kiedy znów ją ujrzałeś, ale jesteś podobny do dziecka, które domaga się dawniej wzgardzonej zabawki, gdy dano ją jego bratu, i które tupie, by ją odzyskać. Nie można do niczego zmusić serca kobiety...

- Tak? A czy kiedyś kochała Lorenza? A przecież teraz jest jego!

- Nie jestem niczyja! - zawołała Fiora, tracąc cierpliwość. - Może istotnie jestem coś winna twemu kuzynowi, ale nie tobie! Przestań więc zawracać mi głowę i idź sobie! Wracaj do rodziny! Nie chcę cię więcej widzieć ani słyszeć.

Gwałtowny poryw gniewu zabarwił na purpurowo piękną twarz Luki i roziskrzył jego czarne oczy.

- Nigdy się mnie nie pozbędziesz, Fioro! I na świętego Łukasza, mojego patrona, będę umiał zaprowadzić cię tam, gdzie chcę!

- Twój święty patron był lekarzem. Błagaj go, by cię uzdrowił, gdyż tracisz rozum. To będzie rozsądniejsze!

Biorąc Chiarę za rękę, ruszyła w stronę Colomby, którą podniesione głosy już dawno obudziły i która śledziła scenę z zachłannością namiętnej miłośniczki romansów. Pojąwszy, że uporem nic nie wskóra, Luca Tornabuoni podszedł do konia przywiązanego do jednego z odlanych z brązu pierścieni przy pałacu episkopalnym. Gest, którym pożegnał trzy kobiety, mógł równie dobrze oznaczać pożegnanie, jak groźbę.

- Możesz mi powiedzieć, co mu się stało? - spytała Fiora, wzruszywszy ramionami.

- Nie mam pojęcia. Może jest szczery, mówiąc, że nigdy cię nie zapomniał, choć Cecilia, jego żona, jest czarująca. Sądzę, że jego obecne zachowanie można wyjaśnić w trzech punktach: znów cię zobaczył, wie, że Lorenzo jest twoim kochankiem... i nudzi mu się, jak to się zdarza osobom bogatym, niezbyt wykształconym i nie bardzo wiedzącym, co robić z czasem. Jednakże strzeż się: miłość rozpieszczonego dziecka może stać się źródłem kłopotów.

Zwłaszcza jeśli postanowisz zamieszkać tutaj.

- Zobaczymy! Zawsze mogę wyjechać do Francji.

Po powrocie do pałacu Albizzich Fiora zastała bilecik, który przyniesiono dla niej po południu. Zawierał tylko kilka słów. Zaczerwieniła się trochę, czytając je, i nie mogła powstrzymać uśmiechu.

Tęsknię za Tobą! Wróć! Posąg jest znacznie mniej piękny niż Ty. Jutro musisz być w moich ramionach, w przeciwnym wypadku sam po Ciebie przyjadę. L.

Złożyła bilecik i wsunęła go za gorset troszkę nerwowym gestem. Chiara wybuchnęła śmiechem.

- Wzywa cię?

- Tak.

- A ty... ty nie chcesz, żeby czekał? - Nie...

- Sprawa została rozpatrzona pozytywnie! Jutro odprowadzę cię z Colomba do murów obronnych i dam ci dwóch służących na resztę drogi.

- A może teraz ty przyjedziesz na kilka dni do Fiesole?

- Może później... Lorenzo nie byłby zadowolony z mojej obecności, a ja nie chcę mu się narażać.

Nazajutrz Fiora, Chiara i Colomba, zakupiwszy lekkie materie w przewidywaniu letnich upałów, wychodziły ze sklepu na via Calzaiuoli i podchodziły do mułów pilnowanych przez dwóch służących, kiedy ulica wypełniła się rozkrzyczanym i gestykulującym tłumem uzbrojonym w kije, noże i inne przedmioty, który wrzeszczał: „Śmierć Pazzim!...

Sprawiedliwości!... Wolności!... Śmierć dla Pazzich i żółtej dziewczyny!".

- Boże! - jęknęła Chiara. - Znowu zaczynają! Wygląda na to, że znaleźli jeszcze jednego!

Skutek tych krzyków był magiczny. W okamgnieniu zniknęły stragany, trzasnęły okiennice i ulica opustoszała.

- Może byłoby lepiej, gdybyśmy też stąd poszły? - zaproponowała Colomba, której sługa pomagał dosiąść muła. Jednak Fiora, już w siodle, nie słuchała jej.

Wręcz przeciwnie - ruszyła w kierunku tłumu.

- Wracaj! - zawołała zaniepokojona Chiara. - Zadepczą cię!

- Popatrz tylko, kto prowadzi tę hordę! - powiedziała, wskazując jeźdźca jadącego na czele i odwracającego się, by czegoś pilnować.

Chiara podjechała do przyjaciółki.

- Ależ to Luca! - szepnęła zdumiona. - Co mu przyszło do głowy, żeby bawić się w prowodyra? I to prowodyra szczególnie zajadłego!

Rzeczywiście głos Luki Tornabuoniego zdawał się rozkazywać:

- Nie teraz! Nie wolno ich teraz zabijać! Poderżniemy im gardła na grobie Giuliana i zaniesiemy ich głowy mojemu kuzynowi Lorenzowi!

Burzliwa aprobata była odpowiedzią na te straszliwe słowa, które w duszy Fiory wzbudziły odrazę. Nigdy nie przypuszczałaby, że jej dawny wielbiciel może skrywać za obliczem greckiego boga mroczną duszę i skłonności godne tych Pazzich, którym chciał podrzynać gardła. Śmiało ruszyła mu naprzeciw i ustawiła swego muła w poprzek ulicy. Chiara i dwaj służący zrobili to samo, porzucając zalewającą się łzami biedną Colombę przekonaną, że młode kobiety zostaną zmasakrowane, i wzywającą na pomoc wszystkich świętych.

- To zapewne jedna z postaci twojej odwagi? - rzuciła Fiora z pogardą, gdy znalazła się wystarczająco blisko, by ją usłyszał. - Komu chcesz poderżnąć gardło?

- Cóż to, Fioro? Sądziłem, że zamierzałaś więcej się do mnie nie odzywać ani słowem - powiedział Luca z uśmiechem, który uznała za upiorny.

- Nie do ciebie mówię, lecz do mordercy, który...

Nagle zbladła jak ściana, gdyż rozpoznała dwoje nieszczęśników, mężczyznę i kobietę, wleczonych siłą, choć ledwie trzymali się na nogach. Byli pokryci kurzem, obdarci, a na ich twarzach widniały ślady krwi. Byli to jednak niezaprzeczalnie Carlo Pazzi i Khatoun. Z okrzykiem zgrozy Fiora popędziła swojego muła w tłum, nie przejmując się tym, że kopyta zwierzęcia mogą kogoś stratować. Jako że Chiara i służący ruszyli za nią, ludzie się rozstąpili, tym bardziej, że na jej widok rozległy się szepty: „To ta Fiora!... przyjaciółeczka monsignore Lorenza...".

Dotarłszy do dwóch ofiar, które padły na kolana z wyczerpania, zeskoczyła na ziemię i pochwyciła Khatoun w ramiona. Osobnikowi, który próbował jej w tym przeszkodzić, rzuciła prosto w twarz:

- Tylko mnie dotknij, a zostaniesz powieszony! Ta młoda kobieta nigdy nie należała do Pazzich. Nazywa się Khatoun, jest Tatarką i moją niewolnicą.

Po czym, z furią odwracając się do zbliżającego się Luki, dodała:

- Nie mów tylko, że jej nie poznałeś? Ze sto razy widziałeś ją u mojego ojca!

- Och, to możliwe! - warknął - Ale co robi z tym tutaj? Nie powiesz mi, że to nie jeden z Pazzich? To ten żałosny Carlo, wyskrobek, którego rodzina tak starannie ukrywała. Od razu go rozpoznałem, kiedy zobaczyłem, jak razem z dziewczyną przechodzi po moście.

- To znaczy, że to wszystko to twoja zasługa?

- Oczywiście! Żaden z Pazzich nie może pozostać żywy na tej ziemi, którą zbrukali - rzucił górnolotnym tonem. - Przyznaję, że mogłem się pomylić co do twojej niewolnicy, więc ci ją zwracam. Zabierz ją sobie i pozwól nam zakończyć sprawę z tym drugim!

Chiara już zajęła się biedną Khatoun, a jej służący zanieśli ją do aptekarza, który otworzył dla niej swój sklepik. Nieszczęsny Carlo był w opłakanym stanie. Jego długie, wątłe nogi uginały się pod nim, oczy były zamknięte, a twarz miała kolor popiołu. Z trudem oddychał i tylko silny uchwyt oprawców powstrzymywał go od upadku. Fiora zrozumiała, że walka się nie skończyła:

- Nie ma mowy, żebyś ty z twoimi... przyjaciółmi decydował sam o jego życiu. Tego nieszczęśnika należy zaprowadzić do monsignore Lorenza.

- Już powiedziałem, że zaniosę mu jego głowę.

- A ja nie jestem pewna, czy sprawi mu to przyjemność. Zakazał zbyt spiesznego wymierzania sprawiedliwości, a lepiej nie narażać się na jego gniew.

- Gniew? Z powodu tego wyrzutka społeczeństwa? Zapominasz o jednym: to jego majątek posłużył do opłacenia morderców Giuliana.

- Majątek, którym nie on dysponował. Był zakładnikiem Francesca Pazziego, dlatego też mówię, że tylko Wspaniały może decydować o jego losie. Słyszycie, wy tam? - dodała, podnosząc głos. - Wszyscy razem zaprowadzimy Carla Pazziego do pałacu przy via Larga! Bądźcie pewni, że nasz książę będzie znacznie bardziej wdzięczny za taki hołd, niż za przyniesienie mu zwłok.

Okrzyki niezadowolenia, które rozległy się, kiedy wkroczyła do akcji, wyraźnie cichły. Mówiła w imieniu władcy, a ci ludzie sądzili, że ma do tego prawo. Zyskała nawet kilka przychylnych pomruków, kiedy dodała, że z pewnością Lorenzo będzie umiał ich wynagrodzić. Jednakże sytuacja omal ponownie nie wymknęła się spod kontroli, kiedy poprosiła, by Carlo został umieszczony na jej mule.

- Wytrzymał dotąd, to wytrzyma aż do pałacu! - wrzasnął jakiś olbrzym, na którego nagich ramionach widniały skórzane bransolety i którego poplamiona zaschłą krwią tunika świadczyła o przynależności do w cechu rzeźników. Fiora wzruszyła ramionami.

- No to go nieś! Jesteś wystarczająco silny. Nie widzisz, że jest na wpół żywy? Za trupa nie dostaniesz ani szeląga.

Ten argument zadziałał: Carlo został wrzucony jak worek na grzbiet muła, którego Fiora sama wzięła za uzdę. Wiedziała, że rozgrywka będzie trudna, ale za nic na świecie, nawet gdyby miała utracić miłość Lorenza, nie porzuciłaby na pastwę tłuszczy tego dziwnego chłopca, który okazał jej przyjaźń w chwili, gdy wszyscy sprzysięgli się przeciwko niej. W tej samej chwili Chiara wyszła od aptekarza i natychmiast zorientowała się w sytuacji, ale Fiora nie dała jej czasu na wyrażenie zdania.

- Zabierz Khatoun do siebie! - poprosiła cicho. - Dołączę do was niedługo.

- Nie wracasz do Fiesole?

- Nie, muszę zobaczyć się z Lorenzem wcześniej.

I ruszyła w drogę na czele tłumu, który teraz kierował się raczej ciekawością niż wściekłością. Luca Tornabuoni szedł obok niej z naburmuszoną miną, a rzeźnik ubezpieczał muła z drugiej strony. Nikt nie odezwał się ani słowem aż do chwili, gdy za zakrętem ulicy pojawiła się znajoma potężna sylwetka pałacu Medyceuszy z jego ogromnymi kamieniami i łukowato sklepionymi oknami. Niegdyś każdy mógł przekroczyć jego próg i wejść przynajmniej na wielki kwadratowy dziedziniec, ale teraz zbrojne straże strzegły bramy. Z powodu zamordowania Giuliana szlachetne domostwo straciło ten przyjazny i gościnny charakter, który sprawiał, że było tak ujmujące. Zyskało natomiast na surowej wyniosłości, którą Fiora widziała w rzymskich pałacach. Florencja naprawdę bardzo się zmieniła!

Oczywiście straże skrzyżowały włócznie na widok tego ponurego i dziwnie zatrważającego tłumu. Nie opuściły ich, nawet rozpoznawszy Lucę Tornabuoniego, ale Fiora poprosiła o wezwanie Savaglia. Dowódca straży pojawił się, jak zwykle rozsierdzony:

- Co się znowu dzieje?! - wrzasnął. - Mówiłem już, że nie chcę tu więcej żadnych zgromadzeń. Rozejść się!

- Pozwól mi chociaż wejść z mułem i tymi dwoma ludźmi - powiedziała Fiora. - Chcę się widzieć z monsignore Lorenzo.

Żywe i świdrujące spojrzenie Savaglia zatrzymało się kolejno na trzech twarzach, a potem na nieruchomym ciele.

- Ser Luca nie potrzebuje pozwolenia, by zobaczyć się ze swoim kuzynem, ty także nie, donno Fioro, ale dwaj pozostali nie wydają mi się jego znajomymi. A poza tym, co z tą całą resztą?

- Oni grzecznie poczekają, ale ja muszę się z nim widzieć osobiście - nalegała młoda kobieta. - Jest w domu?

- W swoim gabinecie. Zaprowadzę cię...

- Ja też chcę wejść! - zawołał Tornabuoni. - I nie rozumiem, dlaczego...

- Damy mają pierwszeństwo! - odrzekł szef straży, którego wilczy uśmiech wyrażał niewielki szacunek, jaki żywił dla młodego mężczyzny. - Jestem pewien, że donnie Fiorze nie zajmie to dużo czasu. Przecież możesz chwilę poczekać...

Mówiąc to, okrążył muła, starając się dostrzec twarz leżącego na nim mężczyzny.

- Nie żyje?

- Po prostu zemdlał, jak sądzę, ale może trzeba by mu udzielić jakiejś pomocy? To Carlo Pazzi, messer Savaglio. Właśnie przybył z Rzymu, kiedy został zaatakowany...

- Udzielić pomocy jednemu z Pazzich! Zdajesz sobie sprawę, Savaglio?

Fiora podeszła do Luki tak blisko, że mógł poczuć jej oddech:

- Wszyscy tutaj wiedzą, że jest niewinny - wycedziła przez zęby. - Przypomnij sobie może, że jedna z sióstr Lorenza wyszła za Pazziego... i że nie był on niepokojony. Lorenzo sam osądzi tego tutaj... a ja podporządkuję się jego decyzji.

Nie czekając na odpowiedź, ruszyła szybkim krokiem w kierunku stromych schodów prowadzących na piętra, poprzedzana przez służącego, który miał ją zaanonsować, jako że Savaglio wolał mieć na oku tę zgraję, najwyraźniej nie budzącą w nim najmniejszego zaufania.

Idąc za kroczącym z namaszczeniem służącym, Fiora przemierzyła pomieszczenia, których przepych był jej tak znajomy. Pamiętała te wielkie tapiserie przetykane złotem, te kosztowne meble ustawione w celowym nieładzie na grubych dywanach pochodzących z Persji czy z odległego Kataju, te kredensy wypełnione po brzegi inkrustowanymi drogimi kamieniami przedmiotami ze złota i srebra, cały ten zbytek, na otaczanie się którym pozwala majątek i nienaganny gust. Weszła w końcu do pomieszczenia, w którym w wielkich malowanych szafach, sięgających aż do złoconego i zdobnego w herby sufitu, można było zobaczyć mnóstwo ksiąg oprawnych w skórę, pergamin, aksamit, a nawet w cyzelowane srebro. W chwili gdy przekraczała próg, Lorenzo Medyceusz opuszczał to pomieszczenie z takim impetem, że omal jej nie przewrócił. Przytrzymał ją i na chwilę przytulił.

- Fiora! Jaka miła niespodzianka!... Poczekaj na mnie chwilę, muszę tylko zobaczyć, co to za tumult...

- Właśnie o tym chcę z tobą porozmawiać. To trochę moja wina. Chodź zobaczyć!

Pociągnęła go na krużganek biegnący nad podwórcem i wskazała grupkę złożoną z Luki, muła, którego Savaglio bez zbytnich ceregieli uwalniał od jego ładunku, oraz rzeźnika.

- Wymogłam na twoim kuzynie i na zgrai, którą zebrał, by poderżnąć gardło temu nieszczęśnikowi na grobie Giuliana, żeby najpierw doprowadzono go przed twoje oblicze.

- Mam wrażenie, że go poznaję - powiedział Lorenzo, mrużąc krótkowzroczne oczy, by lepiej widzieć. - To chyba Carlo Pazzi, biedaczysko?

- Tak, to on. Przybył z Rzymu z Khatoun, moją dawną tatarską niewolnicą, zwróconą mi przez Catarinę Sforzę. Twój kuzyn i banda bydlaków zamierzała ich zamęczyć, ale interweniowałam z Chiarą i dwoma jej służącymi. Khatoun jest teraz w pałacu Albizzich, gdzie się nią troskliwie zajęto. Musisz jeszcze tylko postanowić, co z Carlem, chcę cię jednak uprzedzić, że nie zniosę, by stała mu się krzywda.

Lorenzo nie odpowiedziawszy, przechylił się nad balustradą i rozkazał dowódcy straży, by przyprowadzono więźnia. Później wziął Fiorę za rękę i zaprowadził do biblioteki, gdzie usadził ją obok wielkiej wazy z wysadzanego perłami ametystu, najcenniejszego przedmiotu w tym pomieszczeniu.

- Skąd znasz Carla Pazziego? - spytał wreszcie, a jego ostry głos miał to metaliczne brzmienie, przed którym Fiora nauczyła się mieć na baczności.

- Z Rzymu. Wraz z hrabiną Riario pomógł mi w ucieczce. Muszę ci przypominać o liście, który ci przekazałam? Oboje rozpaczliwie pragnęli, aby zamach się nie powiódł.

- Donna Catarina miała powód - powiedział Wspaniały, wzruszając ramionami. - Kochała mojego brata. Ale jaki on mógł mieć motyw?

- Byłeś dla niego dobry, chciałeś nawet, by Demetrios go leczył. Był przekonany, że byłeś jego jedynym przyjacielem w tym mieście.

Przerwało jej wejście Savaglia z dwoma strażnikami niosącymi Carla. Nieszczęśnik miał zamknięte oczy i z trudem oddychał, a na jego szczupłej twarzy wysychająca krew znaczyła czarne smugi. Położono go na wymoszczonej poduszkami ławie. Z wykręconą szyją, co zmuszało go do przekrzywiania głowy, oraz z pozbawionymi życia cienkimi kończynami przypominał bezwładną marionetkę. Pełna litości Fiora uklękła przy nim, żądając chłodnej wody, bandaży, soli trzeźwiących i kordiału. Sługa przyniósł to, o co prosiła, i przyłączył się do młodej kobiety próbującej ocucić Carla. Przyglądał się temu stojący za nimi z pochmurną miną Lorenzo. Wreszcie, kiedy już zaczynano tracić nadzieję, ranny wydał głębokie westchnienie i z trudem otworzył oczy. Coś błysnęło w ich błękitnej głębi, kiedy rozpoznał pochyloną nad nim twarz.

- Fiora! - szepnął. - To jakiś cud! Czy... dobrze się czujesz?

To pytanie, zadane dziecinnym, lecz wzruszającym głosem, wywołało jej uśmiech. Nawet gdy był na wpół żywy, pierwszą myślą tego dziwnego chłopca była troska o jej zdrowie.

- Bardzo dobrze, Carlo... i to dzięki tobie. To istotnie cud, że się spotkaliśmy, ale po co tu przyjechałeś? Nie wiedziałeś, na jakie niebezpieczeństwo się narażasz?

- Wiedziałem, ale nie mogłem dłużej pozostać w Rzymie. Papież jest wściekły na Medyceuszy... i na ciebie. Wciąż mówi o wojnie! Ja zaś stałem się jedynie śladem jego dawnych nadziei i zostałbym zgładzony, gdyby donna Catarina mnie nie ukryła. Ona także umożliwiła nam opuszczenie Rzymu, Khatoun i mnie. Khatoun chciała odnaleźć ciebie...

- A ty? Czy ty także chciałeś mnie odszukać? Zapadła chwila ciszy, a na twarzy rannego pojawił się cień nieśmiałego uśmiechu.

- Nie. Wiedziałem, że spotkanie ze mną nie będzie dla ciebie przyjemne. Miałem tylko nadzieję... na powrót do mojego ogrodu w Trespiano. Przeżyłem tam jedyne jasne dni mego życia. Jeśli zaś chodzi o komedię, do odegrania której nas zmuszono, chciałbym, żebyś o niej zapomniała i żebyś żyła tak, jakbym nie istniał...

- O jaką komedię chodzi?

Pytanie to zadał Lorenzo, a ton jego głosu był ostry i agresywny. Podniósłszy głowę, Fiora ujrzała jego sarkastycznie wykrzywione usta i niepokojący błysk gniewu w czarnych oczach. Znała go zbyt dobrze, by nie wiedzieć, że nie zadowoli się półprawdą. Nie puszczając dłoni wyczerpanego rozmową Carla, powiedziała tak cicho, iż tylko Wspaniały mógł to dosłyszeć:

- W dniu poprzedzającym moją ucieczkę z Rzymu papież udzielił nam ślubu w swojej prywatnej kaplicy...

W tej właśnie chwili, jakby niebiosa tylko czekały na te słowa, by okazać swą dezaprobatę, nad miastem przetoczył się grzmot i lunął ulewny deszcz, a zaraz potem rozległy się krzyki:

- Śmierć Pazzim! Wydajcie go nam!

Przerażona Fiora mocniej ścisnęła chudą dłoń, którą trzymała, i wyszeptała: - Jeśli go wydasz, Lorenzo, to i mnie będziesz musiał wydać...

Rozdział drugi Gość w Sant-Jean

Następne chwile były straszliwe. Lorenzo, którego czarna szata czyniła jeszcze wyższym, wznosił się niczym złowróżbny cień nad rannym i klęczącą przy nim młodą kobietą. Jego zaciśnięte pięści i spięta twarz wyrażały niemy gniew, który być może budził w nim nawet mordercze instynkty. Fiora, przywołując całą swą odwagę, podniosła się powoli i stanęła naprzeciw niego, świadoma, że rzuca w ten sposób wyzwanie żądnemu zemsty władcy, a nie mężczyźnie, który czasem z miłości tracił rozum w jej ramionach.

- Decyduj! - powiedziała. - Ale decyduj szybko! Słyszysz ich?

Wrzaski stawały się coraz głośniejsze. Ulewa nie rozproszyła tłumu, który wręcz stawał się coraz liczniejszy, ale Lorenzo zdawał się nie słyszeć wrzawy. Jego oczy sondowały spojrzenie kochanki, jakby starał się wydobyć z niego jakąś ukryta prawdę.

- Jedna z Pazzich! - powiedział wreszcie. - Jesteś jedną z Pazzich, a do tego żoną tego nędznego wyskrobka...

Wzburzenie, które odczuwała, zabarwiło się gorzkim rozczarowaniem. Jakaż to prymitywna, samcza zazdrość - najbardziej haniebna, gdyż nieznajdująca wytłumaczenia w miłości - kierowała tym umysłem, tak na ogół światłym, aby podsunąć mu tak płaską zniewagę?

- Małżeństwo zawarte pod przymusem nie może być ważne w oczach Boga, nawet jeśli pobłogosławi! je sam papież - powiedziała. - Poza tym Carlo nawet mnie nie dotknął. - Po czym dodała z pogardą, która sprawiła, że policzki Lorenza oblały się purpurą: - Powinieneś lepiej mnie znać, a stwierdzam, że jestem dla ciebie tylko ciałem dającym przyjemność, czymś niewiele więcej niż kurtyzana. Możesz mnie więc wydać bez żalu, gdyż nie ulegnę już twoim żądzom.

- To znaczy? - warknął.

- Że jutro wyjadę do Francji... oczywiście pod warunkiem, że w ciągu godziny nie zostanę zmasakrowana razem z Carlem.

- Nie występuj przeciwko mnie, Fioro! Nic na tym nie zyskasz.

- Znów ukazujesz oblicze bankiera. Czy kiedykolwiek starałam się uzyskać od ciebie jakąś korzyść? Nie zabiorę ze sobą tego, co mi dałeś, nie obawiaj się! Wszystko zostawię Demetriosowi. Jednak jeśli jesteś niezdolny do rozpoznania przyjaciół, jeśli na zawsze straciłeś uczucie litości, to moje miejsce nie jest już przy tobie.

Władczym gestem odsunęła go z przejścia i skierowała się ku drzwiom.

Przytrzymał ją.

- Dokąd idziesz?

- Powiedzieć prawdę Luce Tornabuoniemu. Poinformować go, że Carlo jest moim małżonkiem i że jeśli chce go zabić, to zabije i mnie.

- Właściwie dlaczego tak ci zależy na jego życiu, skoro, jak twierdzisz, zostałaś mu poślubiona siłą? Jego śmierć cię wyzwoli, dobrze o tym wiesz.

- Wyzwoli? To on zwrócił mi wolność, zawożąc mnie do pałacu Riario i wracając do domu z Khatoun ubraną w moje suknie. A podawanie w wątpliwość moich stów to niegodziwość! Przypomnij sobie, jakim człowiekiem był Filip de Selongey. Kochałam go, nadal go kocham, a ty śmiesz twierdzić, że pozwoliłam się wydać za mąż z własnej woli?

- Och, nie zapomniałem go!

Chwyciwszy Fiorę za ramię, pociągnął ją raczej, niż zaprowadził w stronę kunsztownego weneckiego zwierciadła umieszczonego obok okna i odbijającego spokój i harmonię wewnętrznego ogrodu. Teraz ukazały się w nim ich sylwetki.

- Spójrz! Przyjrzyj się dobrze! Jestem brzydki, Fioro, nawet okropny, a Carlo wcale nie wygląda lepiej ode mnie. Mimo to oddawałaś mi się raz po raz! Co więcej - to ty pierwszego wieczora wyszłaś z inicjatywą. Przypomnij sobie! Zaprowadziłaś mnie do swojej komnaty, rozwiązałaś wstążki swojej koszuli. Czy to z miłości do zmarłego męża obnażyłaś się przede mną, skusiłaś mnie swoim ciałem?

- Pragnęłam cię... i to pragnienie nie zostało zaspokojone, w przeciwnym wypadku odeszłabym...

- Lubisz miłość, którą ci daję, ale to o nim myślisz, choć nie żyje, o tym hardym Burgundczyku. A sądziłem, że udało mi się zdjąć z ciebie urok wspomnienia o nim.

- Są wspomnienia, których nie można zatrzeć, Lorenzo!

- Naprawdę? Czyżbyśmy byli do tego stopnia do siebie podobni, że przyjmujesz moje pieszczoty... a nawet je prowokujesz w tym samym pokoju, w którym on uczynił cię kobietą? To o nim myślisz, jęcząc pode mną? A przecież to moje imię wypowiadasz w chwili największej rozkoszy...

- Więc to dlatego przyjechałeś do mnie w nocy po morderstwie? - wyszeptała Fiora z goryczą. - Dla radości rewanżu, aby zatryumfować nad zmarłym? A ja myślałam, że potrzebowałeś mnie tak, jak ja potrzebowałam ciebie. Dowodzi to tylko, że połączyło nas nieporozumienie... Ale czego zamierzałeś mi dowieść, twierdząc, że Carlo jest równie brzydki jak ty? Że wystarczy, żebym zamknęła oczy, a zaakceptuję każdego mężczyznę, byle naprawdę nim był?

Przerwał jej słaby głos, który zdawał się dobiegać spod parkietu z kosztownego drewna:

- Lorenzo, Lorenzo! Kiedy wdychasz zapach róży, zastanawiasz się, czy pamięta ona dłonie ogrodnika, dzięki którym rozkwitła? Gdzie się podziało twoje filozoficzne podejście do życia? Żyć chwilą, czyż nie tak? Zdaje mi się, że daleko ci do tego!

Lorenzo ze szczerym zdumieniem spojrzał na rannego. Oparłszy się na łokciu, uniósł się on i patrzył na kochanków z ironicznym błyskiem w głębi niebieskich oczu.

- Carlo! - szepnął. - Uważałem cię za przygłupa.

- Wiem. A ja sądziłem, że jesteś inteligentny. Czyż trzeba być takim wyrzutkiem jak ja, by umieć docenić cudowny prezent od życia? Fiora i ja jesteśmy przyjaciółmi i daje mi to wystarczająco dużo radości, bym z ochotą zgodził się na wydanie tym wrzeszczącym w deszczu ludziom, podczas gdy ty, najbardziej uprzywilejowany ze wszystkich, najszczęśliwszy ze wszystkich, bo to tobie się oddała, zastanawiasz się jeszcze, co może kryć się za twoimi nocami szczęścia...

Czyniąc gwałtowny wysiłek, od którego jeszcze trochę bardziej pobladł, zdołał usiąść.

- Gdybym był na twoim miejscu, zastanawiałbym się raczej nad tym, co mógłbym zrobić, by ją zatrzymać. Jednak może ciebie to w gruncie rzeczy wcale nie interesuje.

Poszukał oparcia, by wstać. Fiora szybko usiadła przy nim i unieruchomiła, otoczywszy jego plecy ramieniem. Wytarła chusteczką perlący się mu na czole pot.

- Dokąd się wybierasz w takim stanie?

- Dostarczyć żeru tym krzykliwym krukom - odpowiedział z uśmieszkiem. - Nie będą się musieli specjalnie zmęczyć, jestem na wpół żywy. W pewnym sensie wyświadczą mi przysługę.

- Pójdziemy razem, Carlo. Monsignore Lorenzo nigdy nie był w stanie narzucić swego prawa, kiedy Florencja zaczynała wrzeć. To jego sposób, równie dobry jak każdy inny, by uwierzyła w to, że nadal jest republiką...

Wzgarda wibrująca w głosie młodej kobiety była dla Lorenza jak smagnięcie.

- Daruj sobie ten sarkazm, Fioro! Siedźcie tu oboje spokojnie! W istocie nadszedł czas, by pokazać, kto tu rządzi!

Dziesięć minut później via Larga odzyskała zwyczajny wygląd. Deszcz przestał padać tak nagle jak zaczął, a straże pałacu powróciły do powolnego obchodu murów. Niemal wszędzie na szerokiej ulicy zamykano okiennice sklepików. Kupcy wychodzili z domów, podobnie jak inni mężczyźni, gdyż była to święta pora spaceru. Podczas gdy ich żony zajmowały się przygotowaniem wieczornego posiłku, florentczycy spotykali się przed Duomo, Signorią lub na Mercato Vecchio, aby rozprawiać o wydarzeniach dnia lub dyskutować o polityce. Młodzi eleganci wybierali raczej most Santa Trinita, na którym zawsze o zachodzie słońca panowało wielkie ożywienie. Paradoksalnie była to także pora, kiedy mury miasta zdawały się emanować dziwną melancholią, tą morbidezza, która miała pewien urok i której niczym niebiańskie głosy towarzyszyły dzwony na Anioł Pański. Głosy ludzi stawały się przytłumione i nad miastem unosił się cichy szmer.

Oparta o jedną ze zdobionych markieterią szaf zwiększających głębokość wnęk okiennych, Fiora błądziła wzrokiem wśród grupek spacerowiczów w szatach i kaftanach o ciemnych barwach, którzy powolnym krokiem zmierzali na wieczorne spotkania, gawędząc kurtuazyjnie. To miasto naprawdę było niepojęte - wynosiło sztukę życia i światłe zasady filozofii na wyżyny cywilizacji, a za chwilę, żądne krwi i zdolne do wypełnienia swych ulic ludzkim śmieciem, wyrzucało ze swych wnętrzności wyjącą hałastrę.

Carlo, ponownie położony na ławce, zamknął oczy. Widać było, że cierpi i najwyraźniej jego stan wymagał pomocy lekarza... Kiedy Lorenzo wrócił, zastał Fiorę stojącą przy rannym i trzymającą go za rękę.

- Wygląda na to, że udało ci się ich rozgonić - stwierdziła młoda kobieta. - Co im powiedziałeś?

- Że umarł - odpowiedział, wskazując brodą na leżącego. Fiora uśmiechnęła się lekko, a jej uśmiech był na tyle pogardliwy, że lepiej niż słowa wyrażał to, co myślała. Lorenzo ze złością wzruszył ramionami.

- Jeszcze nie jesteś zadowolona, tak? Co oznacza ten uśmiech?

- Nic... nic takiego! Zastanawiam się tylko, czy kiedyś, chociaż raz, ośmielisz się przeciwstawić wzburzonemu tłumowi. Dziwne zresztą, że nie domagali się ciała, żeby rozszarpać je na kawałki na grobie Giuliana.

- Domagali się. Zwłaszcza ten zadufany w sobie osioł Luca. Odesłałem go do domu, uprzedziwszy, że jeśli zobaczę, że znów bawi się w prowodyra, to wyląduje w Stinche* jako buntownik.

* Florenckie więzienie.

- I co dalej?

- Nie rób takiej miny jak przewodniczący trybunału, Fioro! Działasz mi na nerwy! Przypomniałem mój zakaz zbliżania się do jakiegokolwiek grobowca i powiedziałem, że Pazzi zostanie pochowany potajemnie w miejscu, które uznam za właściwe... Teraz każę go przenieść do jakiejś komnaty.

- Żeby służba dowiedziała się, że skłamałeś? Świetny pomysł! A pomyślałeś o swojej matce i żonie?

- Żadnej z nich tu nie ma. Jak tylko pogoda się poprawiła, wysłałem je do willi w Castello, żeby odzyskały spokój i odpoczęły. Jeśli zaś chodzi o służących...

- Zapomnij o nich! Albo raczej rozkaż najbardziej zaufanym, by przygotowali szczelnie zamykany powóz i niewielką eskortę dowodzoną przez Savaglia. Zabieram Carla do Fiesole. Nikt tak się nim nie zajmie, jak Demetrios.

- Chcesz dziś wyjechać? To szaleństwo! Widząc tak strzeżony powóz, ludzie zaczną sobie zadawać pytania!

- Nikt sobie nie zacznie zadawać pytań z tego prostego powodu, że wszyscy już tu wiedzą, że jestem aktualną faworytą. Nie będą zaskoczeni, że okazujesz mi pewne względy.

Zastanowił się przez chwilę, po czym podszedł do młodej kobiety, wziął ją w ramiona, zdając się nie zauważać lekkiego oporu, i wtulił twarz w jej szyję.

- Zróbmy więc jeszcze inaczej! - wyszeptał. - Savaglio zostanie tutaj, a ja sam będę cię eskortować.

- Chcesz?...

- Dlaczego nie? Skoro wszyscy już wiedzą, to nie ma żadnego powodu, by nie działać otwarcie. Wszystko, co ryzykuję, to usłyszenie w czasie drogi jakichś lubieżnych uwag na temat rozkoszy czekających mnie tej nocy. Nie, nic nie mów! Przypomnij sobie mój list: nie chcę na ciebie czekać jeszcze jedną noc...

Tymczasem tej nocy Fiora nie czuła się tak beztrosko szczęśliwa, jak w ciągu ostatnich tygodni. Pozwoliła się kochać, nie odpowiadając na żarliwość kochanka taką samą namiętnością. Może dlatego, że nie czuła się naprawdę swobodnie. W sąsiednim pokoju, do tego wieczora pustym, spoczywał Carlo, głęboko uśpiony dzięki lekowi podanemu przez Demetriosa dla uśmierzenia bólu spowodowanego kilkoma złamanymi żebrami. Jednak sama jego obecność z drugiej strony ściany krępowała Fiorę i cały miłosny kunszt Lorenza nie mógł temu zaradzić...

On, po zaspokojeniu pierwszego głodu, zauważył to i po kilku próbach obudzenia w ciele kochanki namiętności równej własnej, opadł w końcu na łóżko, wbijając wzrok w baldachim, którego zasłony spowijały ich bielą lekko zabarwioną na różowo od światła lampki nocnej.

- Powinnaś była mi powiedzieć prawdę - westchnął. - Już mnie nie kochasz?

- Nigdy nie mówiłam, że cię kocham - szepnęła Fiora. - Zresztą ty też nie... - Przecież chyba ci to udowadniam?

- Nie. Udowadniasz mi, że mnie pożądasz, ale twoje serce nie bierze w tym udziału.

- Przecież jestem zazdrosny i dziś z chęcią udusiłbym tego nieszczęśnika, by się go pozbyć.

- Czy to naprawdę była zazdrość? Wiesz, że nic między nami nie było i nigdy nie będzie. Czy nie chodzi raczej o to, że to Pazzi?

- Być może również... choć raczej budzi we mnie litość. A ty, Fioro, co do mnie czujesz?

- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Podoba mi się miłość, którą mi dajesz, a moje ciało pragnie twojego, gdy się zbliżasz...

- Nie tej nocy!

- To prawda... ale nie powinieneś mieć mi tego za złe: miałam ciężki dzień.

- A poza tym nie możesz znieść świadomości, że tamten jest tak blisko?

- To także prawda. Czuję dziwne skrępowanie... zupełnie, jakbyśmy naprawdę byli małżeństwem.

Nagle usłyszała jego śmiech. - Jeśli tylko o to chodzi!

Wyskoczywszy z łóżka, wciągnął spodnie i buty, mimo protestów zawinął Fiorę w prześcieradło, narzucając na nią kilka poduszek, po czym schwycił to wszystko w ramiona, wybiegł z pokoju, zszedł po schodach, przeciął westybul i popędził przez ogród, jeszcze mokry po niedawnym deszczu, do niewielkiej sztucznej groty z kamieni i muszli, w której niegdyś Francesco Beltrami lubił chronić się przed letnimi upałami. Pośrodku niej znajdował się zbiornik i fontanna z głową lwa, a szum wody koił przeciążony pracą umysł wielkiego kupca.

Lorenzo postawił Fiorę na ziemi, rozrzucił poduszki i opadł na nie wraz z młodą kobietą, odwinąwszy ją z prześcieradła.

- No i już! - oświadczył wesoło. - Żadnych kłopotliwych sąsiadów! Odtąd tutaj będziemy się kochać.

Fiora nie mogła mu się oprzeć. Porwana szaloną sarabandą pieszczot dała się pokonać potrzebie miłości i swojej młodości.

Nazajutrz, za sprawą Wspaniałego, mała grota przystrojona w lilie wodne, mieniące się satyny, turkusowe kryształy i jedwabisty dywan podobny do błękitnej trawy, przybrała wygląd zaczarowanej kryjówki z orientalnych baśni. Miłość nabrała tam nowego smaku, gdyż wyzwalała się z ograniczeń narzucanych przez wielką willę i dawała kochankom cudowne wrażenie, że są sami w sercu pierwszego na świecie ogrodu.

Pewnej nocy, gdy po kąpieli i kochaniu się w zbiorniku fontanny Lorenzo z nabożną starannością wycierał ciało kochanki, Fiora podała mu kielich cypryjskiego wina, z którego wcześniej upiła kilka łyków, i westchnęła:

- Wstydzę się samej siebie, Lorenzo... Nigdy nie zdołam od ciebie odejść...

- Mam nadzieję. Dlaczego mielibyśmy się rozstawać?

- Zapominasz, że mam dziecko, którego nie widziałam od miesięcy ... i że tęsknię za nim.

- Wkrótce po nie poślę. Wiesz, często myślę o nas i nie brak mi pomysłów na przyszłość. Wydałem nawet rozkaz wyremontowania dla ciebie dawnego pałacu Grazzinich. Będziesz tam mieszkać ze swoim synem i domownikami pod nazwiskiem de Selongey. Nie... nic nie mów! Uczynię z twego syna jednego z najważniejszych ludzi we Florencji. Będzie bogaty, możny i nic nie stanie na przeszkodzie, by w stosownym czasie służył pod sztandarem władcy, którego wybierze... My zaś będziemy razem, moja cudna, i będę mógł nadal otaczać cię troską... i miłością.

- Miłością?

- Ależ tak. Jeśli nawet to, co nas łączy, nią nie jest, to jest do niej ogromnie podobne. Florencję czekają mroczne dni, Fioro. Będę potrzebował, bardziej niż kiedykolwiek, tych niezwykłych godzin, które mi dajesz. Ty zaś zajmiesz w sercach mych poddanych miejsce należące kiedyś do Simonetty, gdyż pociąg do piękna doskonałego jest istotą ich natury. Zdaje im się, że Florencja może błyszczeć tylko, jeśli jej inkarnacją jest olśniewająca kobieta... Niczym się nie przejmuj! Pozwól mi działać! Razem wygramy batalię z tym nikczemnym papieżem, który chce nas unicestwić.

* * *

Istotnie, Sykstus IV rozpoczął nieprzyjazne działania. Brewe z dnia 1 czerwca 1478 roku nakładało ekskomunikę zarówno na Lorenza, którego największą winą w oczach papieża był fakt, że jeszcze żyje, jak i na priorów z Signorii, „opętanych przez diabelskie podszepty, rozszalałych jak wściekłe psy", za to, że śmieli powiesić arcybiskupa-zabójcę przed swoimi oknami.

Lorenzo przyjął tę wiadomość bez mrugnięcia okiem. Nie interesowały go gromy ciskane przez tak niewiele wartego papieża. Ograniczył się do odesłania do Sieny młodego kardynała Rafaela Riario, który od czasu popełnionego w katedrze morderstwa żył w stanie głębokiego szoku. W niczym jednak nie zmniejszyło to gniewu papieża. Florentyńczycy otrzymali polecenie wydania Lorenza Medyceusza sądowi kościelnemu, przed którym odpowiadać miał za swe zbrodnie. Nakaz ten nie odniósł żadnego skutku. Lud sprzeciwił się temu wezwaniu do buntu: nie przyjmował żadnych poleceń od papieża w odniesieniu do spraw ziemskich. Jednomyślnie i jednogłośnie skupił się wokół władcy, którego wybrał, dzieląc jego smutek po śmierci brata, w którym każdy florentczyk widział najdoskonalszy wyraz czaru i sztuki życia swego miasta.

Papież rozpoczął wówczas przygotowania do „świętej wojny". Rekrutując kondotierów i zacieśniając sojusz z Neapolem i Sieną, wysłał jednocześnie listy do wszystkich chrześcijańskich książąt Europy, wzywając ich do wzięcia udziału w tej krucjacie.

Rezultat tej pełnej gniewu korespondencji znacznie odbiegał od nadziei pokładanych w niej przez autora. Europejscy władcy nie widzieli żadnego powodu, by ruszać do ataku na Florencję w celu przypodobania się papieżowi pragnącemu ukarać świętokradczy zamach w kościele poprzez unicestwienie miasta. Odpowiedzi przesłane do Watykanu, pełne rewerencji i gładkich formułek, charakteryzowały się zniechęcającą banalnością. Tylko jeden z adresatów nie odpowiedział: król Francji. Postanowił on przedstawić swoją opinię na własny sposób.

Pewnego wieczoru w połowie czerwca Fiora, wiedząc, że Lorenzo zajęty jakimiś sprawami nie spędzi z nią najbliższej nocy, spacerowała w ogrodzie z Demetriosem i Carlem, którego każde z nich podtrzymywało z jednej strony. Wspaniale leczony przez Greka, uwolniony od okrutnego przymusu udawania, który narzucił sobie od dzieciństwa, aby przeżyć, młody mężczyzna dał się porwać zwykłej radości istnienia. W otoczeniu zbliżonym do tego, które kochał, Carlo poddawał się troskliwym zabiegom leczniczym, rozkoszował się przyjazną atmosferą i spędzał całe dnie w towarzystwie mężczyzny o szerokich horyzontach i wielkiej wiedzy oraz zachwycającej kobiety okazującej mu siostrzane przywiązanie. Dokładnie wiedział, oczywiście, co działo się nocami w małej grocie, lecz nie czuł się nigdy małżonkiem Fiory, więc tylko się uśmiechał, szczęśliwy, że po tylu trudnych przeżyciach jego przyjaciółka znalazła coś w rodzaju szczęścia. Był jednakże zbyt wrażliwy, by nie zdawać sobie sprawy z nietrwałego charakteru tej miłosnej przygody.

- Dwoje rozbitków, którzy znaleźli się na tej samej tratwie! - powiedział pewnego dnia do Demetriosa. - Znaleźli na niej prowiant, a ponieważ morze się uspokoiło, ponieważ niebo jest błękitne, myślą, że dotrą do jakiegoś zaczarowanego brzegu, gdzie zaznają wiecznej miłości i wiecznej młodości.

- Naprawdę myślisz, że ich miłość jest zagrożona?

- Nie może być inaczej: są zbyt różni. Fiora jest zbyt szlachetna, zbyt dumna, by zaakceptować rolę oficjalnej faworyty, którą narzuca jej Lorenzo. A poza tym... ona go tak naprawdę nie kocha. Jej oczy nie błyszczą, kiedy słyszy jego imię, bo nie rozbrzmiewa ono w jej sercu.

- Może pewnego dnia będzie inaczej? Zdarza się, że namiętność fizyczna przekradza się w głębokie uczucie.

- Wypełnij piaskiem bęben i uderz weń! Nigdy nie zadudni. Serce Fiory jest jak ten bęben i wspomnienie innego zajmuje w nim całe miejsce.

- Ten inny nie żyje.

- To nic nie zmienia. Lorenzo, nawet tego nie podejrzewając, pomaga tylko Fiorze spędzać przyjemnie kolejne dni życia, u kresu którego odnajdzie ona dłoń tego, którego wybrała...

Od tamtej chwili Demetrios darzył młodego kalekę głęboką przyjaźnią. Kiedy zabliźniły się rany, nie mógł już nic więcej zrobić dla jego zniekształconego ciała, ale obiecał sobie wspierać rozwój umysłu, który zyskał jego szacunek.

Rozmyślał o tej rozmowie, kiedy w trójkę schodzili powoli po szerokich, łagodnych schodach łączących poszczególne tarasy ogrodów. Fiora sprawiała wrażenie szczęśliwej. Podtrzymując Carla pod lewe ramię, rozprawiała wesoło o zmianach w urządzeniu domu i w jego otoczeniu, które zamierzała wprowadzić. Jej delikatny profil obramowany lekkim jasnoniebieskim woalem odcinał się wyraziście, niczym na starej rycinie, od fiołkoworóżowego tła odległych wzgórz, i Grek zadał sobie pytanie: czyżby Carlo miał rację, sądząc, że nadal żyje w niej dawna miłość? Młoda kobieta zdawała się tak bardzo pochłonięta chwilą obecną! Zupełnie jakby zapomniała o tym, co utraciła z oczu wiele miesięcy temu: o domu w Turenii, starej Leonardzie, a przede wszystkim o swoim dziecku. Czyżby naprawdę ta, którą w myślach lubił nazywać córką, stała się tak powierzchowną istotą, skupioną wyłącznie na namiętnych nocach z Lorenzem i nieoczekującą niczego więcej od życia?

Starzeję się, pomyślał Demetrios ze smutkiem. Nie potrafię już zgłębić jej serca, a co gorsza mój umysł utracił zdolność przeniknięcia zasłony przyszłości. A przecież...

Odgłos szybkich kroków na żwirowej alejce wyrwał go z zamyślenia. Wśród donic z drzewkami pomarańczowymi, niedawno wystawionymi z willi, w której spędziły zimę, oraz oleandrów wystrzeliwujących z dzbanów z czerwonej gliny nadbiegał pędem Esteban.

- Mam wieści! - zawołał z daleka, gdy tylko ujrzał spacerowiczów. - Król Francji przysyła posła do monsignore Lorenza!

Był zasapany i ostatnie słowa częściowo zginęły w wieczornym wietrze, ale Fiora usłyszała to, co najważniejsze.

- To źle czy dobrze? - zapytała, nawet nie starając się ukryć niepokoju.

- Z pewnością bardzo dobrze! Tym lepiej, że to jeden z twoich przyjaciół!

- Jeden z przyjaciół? Który? Mów, Estebanie, bo mnie wykończysz!

- Messire Filip de Commynes, donno Fioro! Nie powiesz, że nie jesteście przyjaciółmi! Będzie tu na świętego Jana. Monsignore Lorenzo, z którym widziałem się godzinę temu w Badii, został o tym poinformowany przez umyślnego wczesnym popołudniem.

- Kim jest ten Filip de Commynes? - zapytał Carlo, z każdym dniem bardziej zainteresowany wszystkim, co działo się dookoła.

- Najbliższym doradcą króla Ludwika mimo młodego wieku, nie ma bowiem jeszcze trzydziestu lat. Długo służył zmarłemu księciu Burgundii, ale opuścił go, zrozumiawszy, jak bezkompromisową politykę książę zamierzał prowadzić. Istotnie dobrze go znam i sądzę, że mogę uznać, iż jest moim wielkim przyjacielem.

- Tak więc jego wizyta sprawi ci przyjemność?

- Oczywiście. Mam nadzieję, że przywiezie mi świeże wieści o moim synu...

- Nie chciałbym pomniejszać twej radości, Fioro - przerwał Demetrios - ale jak pan de Commynes mógłby przywieźć ci jakieś wiadomości? Z pewnością nie ma pojęcia, że jesteś tutaj.

Demetrios miał rację i spojrzenie młodej kobiety spochmurniało. Ostatnie wieści na jej temat, które mogły dotrzeć do Francji, musiały pochodzić od Douglasa Mortimera. Mortimera, który był świadkiem, jak w papieskiej kaplicy brała ślub z Carlem Pazzim...

Demetrios śledził bieg myśli na wyrazistej twarzy młodej kobiety. Uśmiechnął się i wziął ją za rękę.

- Nie bądź smutna! Staram się jedynie uchronić cię przed rozczarowaniem. Jednakże twoje porwanie z Plessis-les-Tours musiało narobić szumu i nasz przyjaciel Commynes będzie mógł przynajmniej opowiedzieć ci, co działo się później.

- Nie jestem tego taka pewna. Przebywał wówczas na wygnaniu w Poitou, gdyż ośmieli! się krytykować napady gniewu zdarzające się królowi Ludwikowi. Jednak fakt, że przybywa w charakterze posła, jest sam w sobie dobrą nowiną. Dowodzi to, że odzyskał zaufanie władcy. A to, że przybywa na świętego Jana, nasze wielkie święto, jest dobrą wróżbą.

Znalazłszy się w swej komnacie, gdzie pogryzając pistacje, czekała na nią Khatoun, która wyzdrowiała po ciężkich przejściach, Fiora czuła się dziwnie podekscytowana. Cieszyła się na myśl, że ujrzy Commynes'a - wszak był jedną z najbliższych jej osób spośród tych, które pozostawiła po tamtej stronie Alp. Dzięki niemu będzie mogła poznać obecne nastawienie króla. Ludwik wiele uczynił, by ją wydobyć z tarapatów, w których znalazła się z powodu chciwości Riaria i Hieronimy, to rzecz pewna, ale wiedziała, jak jest zmienny, a zwłaszcza wymagający. Jak przyjął wieść o jej ślubie z Carlem?

Tak czy inaczej, dla Florencji ta wizyta była dobrą nowiną. Ludwik XI, od zawsze wierny sojuszowi z Medyceuszanii i niezbyt skłonny do pobłażliwości względem nieustannie obrażającego go papieża, z pewnością starał się podnieść na duchu florenckich przyjaciół, wysyłając swego najbliższego doradcę...

Podczas gdy Khatoun pomagała jej się rozebrać, Fiora myślała o tym, że Lorenzo nie będzie miał czasu przyjechać do niej przed świętym Janem. Przygotowania do najważniejszej uroczystości roku - chodziło bowiem o święto patrona miasta, któremu ofiarowało ono Baptysterium, najcenniejszy swój klejnot - musiały całkowicie pochłaniać Wspaniałego, szczególnie że dołączała się do nich perspektywa przyjęcia zaprzyjaźnionego posła. Nie czuła z tego powodu najmniejszego smutku. Przeciwnie, poczuła nawet dziwną ulgę i tej nocy, sama pod śnieżnobiałym baldachimem łoża, przyrzekła sobie, że z samego rana prześle Lorenzowi liścik z prośbą, by nie przyjeżdżał aż do święta. Chciała odzyskać spokój wewnętrzny, gdyż męczyła ją myśl, że miałaby stawić czoło przenikliwemu spojrzeniu Commynes'a jeszcze ciepła od pocałunków kochanka. Pozycja oficjalnej faworyty, którą do tej pory piastowała z niejaką dumą, zaczynała ją zawstydzać mimo prześwietnego precedensu, jaki stanowiły amory Simonetty Vespucci z Giulianem, zresztą na oczach jej męża.

Toteż z wielką radością przyjęła rano liścik od Chiary zapraszającej ją na dzień świętego Jana do siebie. Przy wsparciu przyjaciółki poczuje się na siłach spotkać z posłem. Tym staranniej zaczęła się przygotowywać do święta: w tym dniu chciała być najpiękniejsza, choć nie wiedziała dlaczego... * * *

Dzień, który wstał nad Florencją, opiewał doskonałość kunsztu Stwórcy. Po jutrzence, zdającej się odbijać barwę róż z wszystkich ogrodów w najróżniejszych acz zestrojonych odcieniach, niebo przybrało wygląd mieniącej się płachty jedwabiu, której niewysłowiony lazur pieściło słońce letniego przesilenia. Pod tym bajecznym baldachimem Florencja, świeżo spłukana deszczem, przystrojona jak panna młoda, w zielonym obramowaniu wzgórz usianych białymi willami, czarnymi cyprysami i srebrzystą pianą drzew oliwnych, przypominała otwarty skarbiec cesarza.

Od samego rana miasto świętowało. Nie było domu, nawet najuboższego, który nie zostałby ozdobiony możliwie najpiękniej, choćby zwykłymi bukietami gałęzi czy girlandą z kwiatów dzikiej róży otaczającą wizerunek świętego.

W pałacu Albizzich Chiara zadbała o wszystko: z okien na najwyższym piętrze opadały wielkie płachty czerwonego i białego jedwabiu rozdzielone szerokimi złotymi galonami, a na parterze obrazy o tematyce religijnej, ukazujące pełne dumy postacie i przepych godny dworu królewskiego, choć były to sceny z życia świętego Jana, sąsiadowały ze statuetkami z kości słoniowej przedstawiającymi świętych opiekujących się rodziną, które miały oddawać hołd bohaterowi dnia. Całość spowijały girlandy róż i jaśminu, które roztaczały cudowną woń i pięły się aż na płaski dach, gdzie nad bladoróżowymi, okrągłymi dachówkami powiewała chorągiew Albizzich. Wyglądało to wspaniale.

Toteż Chiara, która o świcie wyszła na ulicę, by po raz ostatni rzucić okiem na całość, z pewnym zaskoczeniem spojrzała na wuja, ubranego w fartuch z grubego, zielonego płótna i stary kapelusz, gdy zaopatrzony w siatkę na motyle przekraczał bramę domu, ciągnąc za sobą muła. Dosłownie rzuciła się na niego.

- Dokąd się wybierasz?

- Do Mugello. Spójrz na niebo! To idealny dzień na motyle. Jestem pewien, że mnóstwo ich dziś złapię i...

Wziąwszy go za ramię, odwróciła i pokazała fasadę domu.

- Spójrz tylko! Nic ci to nie mówi?

- Ależ tak, moje dziecko, bardzo to ładne... Czyżbyś spodziewała się gości?

- Wuju, przecież dziś dzień świętego Jana i musisz wziąć udział w obchodach, stosownie do twej pozycji!

- Tak myślisz? Świętego Jana? - Nagle dotarło do niego. - No tak! Dzień świętego Jana! Gdzie ja mam głowę, mój Boże! To prawda, muszę... Jesteś pewna, że muszę tam iść?

- Absolutnie pewna, wuju Lodovico! Jesteś jedną z najważniejszych osób w tym mieście. Czy nie mógłbyś sobie o tym przypomnieć od czasu do czasu?

- Tak... tak, oczywiście! Szkoda tylko poświęcić tak piękny dzień dla jakiegoś święta! No to chodźmy się wystroić!

Wszedł do pałacu, a za nim Chiara, która z obawy, że wuj umknie kuchennym wyjściem, uznała, że przezornie będzie odprowadzić go do jego pokojów. Nie mogła jednak powstrzymać się od śmiechu, wchodząc do komnaty, gdzie Khatoun kończyła ubierać Fiorę. Śmiech zamarł jej na ustach, kiedy ujrzała przyjaciółkę.

- Na wszystkich świętych! Jak pięknie wyglądasz!

A przecież trudno byłoby wyobrazić sobie strój prostszy od tej sukni z mięsistej tafty w kolorze pięknej głębokiej czerwieni, która szeleściła przy każdym ruchu i która, gdyby nie dekolt podkreślający szczupłą, długą szyję młodej kobiety, przywodziłaby na myśl kardynalską symarę. Nie było żadnych haftów, żadnych ornamentów na tej sukni o czystych liniach, której jedyną ozdobę stanowiły szerokie, bufiaste rękawy kończące się na krągłości na wpół odsłoniętych ramion. Także żadnej biżuterii, poza jednym klejnotem: rubinem umieszczonym w przepasce pośrodku czoła. Masa czarnych, lśniących włosów ujęta była w długą, złotą siatkę i opadała poniżej talii młodej kobiety.

Khatoun, klęcząca na dywanie pomiędzy pudełkiem ze szpilkami i przybornikiem do szycia, podziwiała to, co w części było również jej dziełem.

- Czerwona Lilia Florencji! - oświadczyła z zachwytem.

- Masz rację - westchnęła Chiara - lud pomyśli tak samo. Czego chcesz dowieść, Fioro? Ze miasto należy do Lorenza, podobnie jak należysz do niego ty sama?

- Tak i nie. Chcę raczej zaskoczyć francuskiego posła. Ma zbyt przenikliwy umysł, by nie zrozumieć, co oznacza ta czerwona suknia: jestem córką Florencji i zamierzam nią pozostać.

- Aha!... A więc podjęłaś decyzję?

- Tak. Commynes jest człowiekiem zdolnym do przekazania królowi moich racji. Z nim będę mogła rozważyć sposoby sprowadzenia mojego syna i Leonardy na jak najlepszych warunkach. Powiem o tym dziś wieczór Lorenzowi. .. w czasie balu, gdyż nie ma mowy, byśmy mogli spotkać się gdzie indziej.

- Przemyślałaś to dobrze?

- Tak. Widzisz, Chiaro, należę do tego miasta. Do dnia śmierci mego ojca byłam jednym z jego kamieni. Huragan wyrwał mnie i potoczył daleko stąd. Jeśli Bóg zechce, by kamień wrócił na swoje miejsce, nie widzę żadnego powodu, by sprzeciwić się jego woli...

- Po co więc okłamujesz samą siebie? Kochasz Lorenza i tyle.

- Nie, nic się nie zmieniło od czasu naszej rozmowy. Powtarzam: to moje ciało go kocha i dobrze mi z nim, ale nie widzę żadnego powodu, by odwrócić się plecami do życia, do kultury, którą kocham, i zwrócić się ku innej, na pewno również pięknej, lecz nie tak bliskiej memu sercu.

- Czy twój syn nie należy do tej kultury?

- Nie bardziej, niż ja do niej należałam, kiedy mój ojciec przywiózł mnie z Burgundii z Leonardą i Żanetą. Jest jeszcze niemowlęciem i pokocha Florencję tak, jak ja ją kocham.

Chiara bez słowa uściskała przyjaciółkę. Jej oczy błyszczały z radości.

- To wspaniała wiadomość - powiedziała wreszcie. - Wiesz, dużo mnie kosztowało występowanie w roli adwokata diabła, ale to, że zostajesz, wypełnia mnie radością. Zatrzymasz Carla przy sobie?

- Oczywiście! Jest szczęśliwy we Fiesole i wspaniałe dogaduje się z Demetriosem. Ponieważ uchodzi za zmarłego, jest to najlepsze rozwiązanie. Może poszłabyś się przygotować? Zbliża się pora procesji.

- I za żadne skarby nie chciałabym się na nią spóźnić. Mam ogromną ochotę zobaczyć, jak wygląda francuski poseł.

* * *

Podczas gdy Chiara pospiesznie przeglądała swoje odświętne suknie, Florencja obchodziła dzień świętego Jana. Wszystko zaczęło się we wczesnych godzinach porannych od pochodu z darami, które poszczególne cechy zanosiły świętemu patronowi miasta. Każdy ofiarowywał produkty własnej produkcji: cech calimala cienkie i jedwabiste materie, prawdziwie luksusowe wyroby pochodzące z jego warsztatów; cech wełny swe najpiękniejsze barchany i miękkie filce; cech jedwabiu sandale, satyny i mieniące się tafty; złotnicy srebrne tace i dzbany, i tak dalej, aż do złocistych chlebów i lekkich ciast od skromnych piekarzy. Pochód trwał aż do południa, kiedy to przekształcił się w wielką procesję: do cechów dołączył florencki kler, delegacje przysłane przez podległe miasteczka i grupy młodych chłopców i dziewcząt, przebranych za anioły i zaopatrzonych w wielkie białe skrzydła, których wykonanie kosztowało wiele trudu Sandra Botticellego, i niosących na ramionach złocone relikwiarze zawierające szczątki świętego. Wszyscy następnie weszli do Duomo, by wysłuchać mszy.

Była to pierwsza wielka uroczystość celebrowana w katedrze sprofanowanej zabójstwem Giuliana. Dwa dni wcześniej arcybiskup Florencji z całym ceremoniałem dokonał oczyszczenia wnętrza kościoła za pomocą dużej ilości wody święconej i kadzideł.

Po mszy wszyscy udali się do domów, by nabrać sił przed ceremoniami popołudniowymi i wielkim biegiem, który miał się odbyć pod wieczór. Tym, którzy nie mogli pozwolić sobie na posiłek godny dnia tak uroczystego, rozdawano ze straganów pod gołym niebem pasztety i ciastka. A z fontann w mieście zamiast wody lalo się wino z Chianti, dopełniające ucztę. Aby podsycić atmosferę radości, grupki muzykantów grających na skrzypkach, piszczałkach i bębenkach przemierzały ulice, robiąc postoje na skrzyżowaniach... jak najbliżej fontann.

Z trybuny dla dam, gdzie zasiadły, by podziwiać procesję i śledzić, nie bez trudu, przebieg nabożeństwa przez szeroko otwarte odrzwia, Fiora dostrzegła Lorenza, jak zwykle ostatnio ubranego w czerń, ale noszącego na szyi złoty łańcuch z rubinami wart fortunę. Podobny klejnot lśnił na jego czapce. Obok szedł jasnowłosy mężczyzna, a przy jego nakryciu głowy błyszczała złota lilia. Fiora nie miała najmniejszego problemu z rozpoznaniem Filipa de Commynes'a. Kroczył z godnością, jaka przystała francuskiemu posłowi. Za nim ujrzała płynącą ponad tłumem czapkę z czaplim piórem, co przyspieszyło bicie jej serca. Czy to możliwe, że Douglas Mortimer także przyjechał? Właściwie dlaczego nie? Ludwikowi XI za bardzo zależało na młodym doradcy, by posyłać go do niespokojnej Italii bez solidnej ochrony. A kto, jak nie sierżant Zawierucha, mógł mu zapewnić solidną i skuteczną ochronę?

Nagle poczuła ochotę, by podejść do przyjaciół, ale nie mogła zakłócać ściśle ustalonego przebiegu uroczystości. Trzeba było wrócić do pałacu Albizzich na południowy posiłek w towarzystwie wuja Lodovica, który nieustannie zrzędził, jak bezsensowne są światowe uroczystości, przez które marnuje się dzień najwyraźniej przeznaczony przez Stwórcę na proste radości nauki; był tym bardziej marudny, że musiał zamienić wygodny fartuch z zielonego płótna na strojną szatę z grubego szkarłatnego jedwabiu obszywaną czarną kuną i na nakrycie głowy z tej samej materii.

Ciężki łańcuch zakończony chimerą uzupełniał ten strój, którego najwyraźniej nienawidził.

- Zimą jeszcze można wytrzymać, ale dziś wieczorem będę tak spocony, że moja koszula i skóra będą tak samo czerwone, jak ta przeklęta szata!

- Będziesz mógł ją zdjąć na czas sjesty. Poleciłam też Colombie, żeby schłodziła twoje ulubione wino - powiedziała Chiara pocieszająco. - Poza tym nikogo nie oszukasz, wuju Lodovico. Jesteś zanadto Albizzim, by pojawić się odziany niestosownie do twej pozycji.

Mimo upału ser Lodovico z zapałem zasiadł do posiłku złożonego z melonów ifegatelli, kiełbasek z wątróbki z ziołami, które podlał kilkoma kielichami wina. Uczta zmusiła go do odpoczynku w chłodnej sypialni przed ponownym uczestniczeniem w uroczystościach - miał zasiąść na jednej z trybun, z których notable miasta będą podziwiać Corsa del Palio.

Po poranku, przeznaczonym dla cechów, które były dla Florencji źródłem bogactwa, popołudnie należało do poszczególnych dzielnic miasta, których reprezentanci rywalizowali na wcześniej przygotowanej trasie wyścigu, dosiadając koni bez siodeł i strzemion. Nagrodą był palio - wspaniały kupon najpiękniejszej w całym mieście materii, który Wspaniały wręczał zwycięzcy.

Każda z dzielnic wystawiała cztery chorągwie, pod których barwami w gonitwie uczestniczyło czterech jeźdźców. Na sztandarach dzielnicy San Giovanni (Świętego Jana) widniał Czarny Lew, Smok, Klucze i Popielica; na sztandarach Santa Croce Rydwan, Wół, Złoty Lew i Koła; na sztandarach Santa Maria Novella Żmija, Czerwony Lew, Biały Lew i Jednorożec; wreszcie na sztandarach San Spirito, dzielnicy leżącej po drugiej stronie Arno, Drabina, Muszla, Bicz i Chimera. Niosący wszystkie te różnobarwne chorągwie tworzyli procesję sięgającą Baptysterium.

Ludzie gromadzili się przed odświętnie przystrojoną Signorią. Stary szary budynek lśnił od sztandarów i jedwabnych materii. Pomiędzy jego krenelami wznosiły się ku błękitnemu niebu maszty z herbami wasalnych miast, a herb Florencji, jak przystało na królową, zajmował szczyt wieży. Wokół placu, na którym wzniesiono wieże ze złoconego drewna symbolizujące miasta wasalne lub sprzymierzone, z okien spływały potoki brokatów lub tapiserie. Brukowany plac, pokryty pstrokacizną paradnych strojów i sztandarów, przypominał wiosenną łąkę. Przecinała go wydzielona jedwabnymi sznurami pusta przestrzeń: droga, którą wkrótce mieli galopować jeźdźcy.

Panowała radosna, pełna podniecenia atmosfera. Wokół ogromnych sztandarów, tańczących na wietrze mimo swego ciężaru, zawierano zakłady.

Odmiennie wyglądał plac przed Duomo, gdzie otwarte odrzwia Baptysterium pozwalały dostrzec las oświetlających jego wnętrze świec. Rozstawiono na nim różnobarwne namioty właścicieli koni, które miały wziąć udział w gonitwie, a wokół nich na masztach dorównujących wysokością domom, powiewały na zmianę białe chorągwie z czerwoną Lilią Florencji i niebieskie sztandary ze złotą Lilią króla Francji.

Dźwięk organów, wioli, fletów, obojów i tamburynów dobiegający z katedry wraz ze śpiewem chóru, wypełniał cały plac, a po obu stronach arcybiskupa, którego złocistą kapę rozpościerali dwaj diakoni, akolici kołysali srebrnymi kadzielnicami. Musiały być one wypełnione po brzegi, gdyż grube spirale wydobywającego się z nich dymu docierały aż do głównej czerwonej trybuny, gdzie zajęła miejsce Fiora i rodzina Albizzich. Ich siedziska znajdowały się dziwnie blisko foteli, na których zasiedli Wspaniały i jego honorowy gość.

Wuj Lodovico znowu pomstował. Kadzidła przyprawiały go o kaszel - i nie tylko jego - co sprawiało, że jeszcze bardziej ckniło mu się za rześką doliną Mugello. Chiara wreszcie udzieliła mu reprymendy:

- Przestań w końcu zrzędzić, wuju Lodovico! Masz szczęście dotrzymywać towarzystwa najpiękniejszej kobiecie w mieście, a utyskujesz z powodu motyli! Wszyscy na was patrzą.

To prawda. Wszystkie spojrzenia ogniskowały się na Fiorze, naprawdę wspaniałej w purpurowych jedwabiach. Gdy przechodziła, zerwały się oklaski i entuzjastyczne okrzyki: „Niech żyje najpiękniejsza!", „Mieliśmy gwiazdę Genui, a teraz gwiazda Florencji lśni równie mocno!", „Szczęśliwy mężczyzna, do którego należysz!".

Odpowiadała uśmiechem lub wdzięcznym skinieniem dłoni, szczęśliwa, że tak dobrze czuje się pośród tego ludu, którego zmienność odczuła bardziej niż ktokolwiek inny. Jednak chmury się rozpierzchły przegnane miłością Lorenza i teraz całe miasto gotowe było paść jej do stóp, jak niegdyś padało do stóp Simonetty. Została wybrana przez ukochanego władcę i to wystarczało, by ją koronować.

- Mogę się założyć - powiedziała Chiara z satysfakcją - że to ty wręczysz dziś zwycięzcy palio.

- Myślisz?

- Jestem pewna. W przeciwnym razie dlaczego umieszczono by nas w pierwszym rzędzie, a ciebie w tak bliskiej odległości od Lorenza? A dziś wieczorem będziesz królową balu!

- Mniejsza o popołudnie, ale wieczorem, w pałacu Medyceuszy, a więc u żony i matki Lorenza, sytuacja może stać się niezręczna.

- A to dopiero pomysł! Od śmierci Giuliana kobiety z rodziny nie uczestniczą w żadnych uroczystościach. Dziś rano wysłuchały mszy w prywatnej kaplicy, gdyż madonna Lucrezia nie chce wchodzić do Duomo, gdzie zamordowano jej syna... Patrz! Jest twój książę!

Rzeczywiście rozbrzmiały długie srebrne trąbki ozdobione jedwabnymi proporczykami z herbem Medyceuszy i Lorenzo ze swoim francuskim gościem, w otoczeniu wspaniałej świty, zmierzali w kierunku trybuny, na której wszyscy powstali, by ich oklaskiwać. Trzymali się pod ramię, by wyraźniej podkreślić doskonałe stosunki między dwoma krajami, i pozdrawiali tłumy ruchem dłoni. Za Commynes'em Fiora dostrzegła Mortimera, którego wysoka postać górowała nad większością obecnych mężczyzn. Towarzyszyło mu kilku łuczników gwardii szkockiej i dość liczna świta. Najwyraźniej królowi Ludwikowi zależało na tym, by poseł dawał świadectwo jego potęgi. Mówiło się, że każdy z przybyłych przywiózł bajeczne prezenty dla florenckich przyjaciół.

Dotarłszy do stóp trybuny, zatrzymali się, by pozdrowić zgromadzonych. Kiedy się odwrócili, by zasiąść na swoich miejscach, Fiora zobaczyła, że ich wzrok kieruje się ku niej i wyraża zachwyt, który sprawił, że zadrżała z radości. Oczy Lorenza płonęły znaną jej żarliwą namiętnością, ale do niebieskich oczu Commynes'a, które zdawały się wyrażać melancholię, nie dotarł uśmiech...

- Pewnie myśli - szepnęła Chiara - że to szkoda, iż Francja traci tak piękną damę.

- Jesteśmy przyjaciółmi i nigdy nie straci mojej przyjaźni. Bardzo lubię pana de Commynes, wiesz?

- On niewątpliwie ciebie też. Może nawet bardziej, niż myślisz.

- Wariatka! Masz zbyt bujną wyobraźnię... Podczas tej rozmowy dwaj mężczyźni pokonali stopnie wyścielone czerwonym dywanem, ale zamiast usiąść, podeszli do Fiory, która natychmiast pochyliła się w głębokim ukłonie. Głos Lorenza zabrzmiał dziwnie metalicznie:

- Powiedziałeś mi, panie pośle, o przyjaźni łączącej cię z najpiękniejszą z naszych dam i sądzę, że wyprzedziłem twoje pragnienie, prowadząc cię bezzwłocznie do niej.

- To prawda, monsignore, i jestem ci za to wdzięczny. Pani hrabino de Selongey - dodał po francusku - z głęboką radością widzę cię znowu i składam pokłon w imieniu własnym i mego pana, króla.

Zapadła cisza. Fiora, poruszona słysząc nazwisko, które już do niej nie należało, na chwilę oniemiała i zacisnęła mocno drżące dłonie. Nawet nie pomyślała, by odwzajemnić ukłon.

- Panie Filipie - szepnęła - widzę za tobą messire Mortimera. Musiał ci powiedzieć, że nie mam już prawa do tego nazwiska...

- Oczywiście, oczywiście - odrzekł Commynes. - Jednakże. .. byś nie była małżonką hrabiego de Selongeya, musiałby on nie żyć. A tymczasem... jest inaczej.

- Co mówisz?

- Prawdę. Z tego, co mi wiadomo na dzień dzisiejszy, pan Filip żyje. Opanuj się, droga przyjaciółko! Powiedziałem to może zbyt brutalnie, ale byłem pewien, że się bardzo ucieszysz...

- Mam nadzieję, że w to nie wątpisz? Och!... Zdaje mi się, że tracę zmysły. Ta egzekucja...

- .. .nie została doprowadzona do krwawego finału. Gubernator Dijon miał rozkaz ją wstrzymać w ostatniej chwili. Miecz kata nawet nie drasnął twego małżonka.

Nie przejmując się protokołem, Fiora opadła na fotel, walcząc z chęcią jednoczesnego płaczu i śmiechu. Żyje! Filip żyje! Oddycha gdzieś pod tym bezkresnym niebem! Znów go zobaczy, dotknie, ujrzy jego oczy, uśmiech, poczuje ciepło jego dłoni! Pełnymi łez oczami spojrzała na Filipa de Commynes, który pochylał się nad nią z niepokojem:

- Madonnal Jesteś bardzo blada... i płaczesz!

- Z radości! Ach, mój przyjacielu, byłeś bardzo nieostrożny! Nie wiesz, że wielkie szczęście może zabić?

- Wybaczysz mi zatem? Porozmawiamy później, gdyż mam ci wiele do powiedzenia...

Pozostawiwszy Fiorę przyjaciółce, która podała jej chusteczkę nasączoną perfumowaną wodą, dołączył do Lorenza już siedzącego na swoim miejscu. Ponownie rozległ się dźwięk trąbek.

- Ale nie zemdlejesz, co? - spytała Chiara z niepokojem. - Wiesz, że wszyscy na ciebie patrzą?

- No to niech sobie patrzą! Przynajmniej raz mają okazję zobaczyć kobietę szczęśliwą, szaleńczo szczęśliwą!

- Jak dotąd nie wydawałaś się szczególnie nieszczęśliwa.

- To prawda. Czułam się dobrze i czułam rodzaj radości, w dużej części wynikającej z dumy, jak sądzę... ale to zupełnie co innego! Jak ci to wyjaśnić? Czuję się tak, jakby coś we mnie eksplodowało...

Chiara nie odpowiedziała. Odszukała wzrokiem Lorenza, a kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, miała wrażenie, że w oczach władcy widzi jakby ból. Fiora zaś nie zauważyła Lorenza, już go nie widziała... jej myśli były teraz daleko, setki mil od tego miasta, które przecież kochała i gdzie jeszcze parę chwil wcześniej chciała zostać na zawsze. Ale Fiora wyruszyła na spotkanie mężczyzny, którego nie mogła przestać kochać.

Tego wieczora nie pojawiła się na balu w pałacu Medyceuszy. Po gonitwie kazała się odwieźć do Fiesole dwóm służącym Albizzich.

- Powiedz panu de Commynes, że oczekuję jego wizyty - poprosiła przyjaciółkę.

- Przecież moglibyście porozmawiać dziś wieczorem!

- Nie. Nie na balu! Potrzebuję spokoju, Chiaro. Muszę wrócić do siebie. - Coś mi mówi, że już tam wróciłaś...

Rozdział trzeci Nigdy nie mów ,,żegnaj"... Gdzie on jest?

Filip de Commynes rozkrzyżował długie nogi i oparłszy się o poręcze fotela, połączył palce obu dłoni, tworząc rodzaj piramidy, na której oparł nos, jak człowiek, który głęboko się zastanawia.

- Nie mam pojęcia - westchnął wreszcie.

Jego niebieskie oczy, szukając spojrzenia siedzącej po drugiej stronie stołu Fiory, zdawały się prosić o wybaczenie, ale młoda kobieta nie dała się nabrać na tę dyplomatyczną prostolinijność. Istotnie, Commynes usiłował opóźnić atak gniewu, którego nadejście przeczuwał.

- To niemożliwe! - powiedziała chłodno. - Jak ty, zawsze wszystko wiedzący, mógłbyś tego nie wiedzieć!

- Nie rób ze mnie kogoś sprytniejszego czy lepiej poinformowanego, niż jestem, droga przyjaciółko. I pamiętaj, że przez wiele miesięcy przebywałem na wygnaniu. Mogę ci powiedzieć tylko to, że król upoważnił mnie, bym cię poinformował, iż twój małżonek został przez niego ułaskawiony w chwili, gdy miał umrzeć.

Demetrios wstał od stołu, podszedł do kredensu i wyjął z niego karafkę małmazji, którą napełnił kielich.

- Koniec kropka - powiedział z półuśmiechem, podając kielich gościowi.

- Chcesz przez to powiedzieć, że jak zszedł z szafotu, to po prostu poproszono go, by poszedł do diabła i pozwolono wmieszać się w tłum? Zupełnie to niepodobne do króla Ludwika.

- Nie. Oczywiście, że nie. Zawieziono go z powrotem do więzienia w Dijon, a stamtąd przeniesiono dalej, ale nie pytaj dokąd, bo nie wiem. Nasz Sire zastrzegł sobie prawo, by powiedzieć ci to osobiście, kiedy się spotkacie. Rzecz jasna oczekuje cię.

Ciepły uśmiech rozjaśnił twarz młodej kobiety. Skończyły się jej wahania i rozterki. Siła wyższa zdecydowała za nią i wzywała tam, gdzie mogło czekać tylko odzyskane wielkie szczęście.

- Podróż z tobą będzie wielką przyjemnością. Bardzo lubię z tobą rozmawiać.

Douglas Mortimer, który plądrował jednocześnie koszyk z migdałami, misę z miodem i czarę z rodzynkami, roześmiał się.

- Będziesz musiała zadowolić się rozmową ze mną, donno Fioro. To ja mam za zadanie cię odwieźć. Właściwie tylko po to tu jestem. Pan de Commynes jedzie dalej, do Rzymu.

- Do Rzymu? A co tam będziesz robił?... Oczywiście, jeśli nie jestem niedyskretna.

- Wcale. To, że cię tu spotkałem, było dla mnie wielką radością, lecz także wielką ulgą, gdyż moja misja stała się dzięki temu prostsza. Miałem bowiem rozkaz odszukać cię w Rzymie i umieścić na pierwszym statku odpływającym z Civita Vecchia, niezależnie od ceny. Wyjaśnia to obecność tego oddziału wojska, który mi towarzyszy.

- Chcesz powiedzieć - rzekł Demetrios - że miałeś zamiar wezwać papieża, by wydał ci Fiorę?

- Dokładnie. Król nie lubi, gdy jego posłańcy znikają bez śladu lub stają się ofiarami niezdrowego klimatu. Tak więc wszystko dobre, co się dobrze kończy, ale jeszcze nie skończyłem z Jego Świątobliwością.

- Czyżby król Francji zaoferował swe usługi w celu stłumienia konfliktu między Rzymem i Florencją? - nie mógł powstrzymać pytania Demetrios, którego polityczne rozgrywki pasjonowały od czasu, który spędził w otoczeniu Ludwika XI.

- W żadnym razie. Moja misja w Italii ma podwójny aspekt polityczny: zapewnić Florencję o poparciu i pomocy Francji oraz dać odczuć papieżowi gniew króla. Mam dla niego list, który powinien go skłonić do bardziej roztropnej oceny sytuacji. Król wyjaśnia w nim, że w związku z postawą papieża zamierza zwołać w przyszłym miesiącu w Orleanie zwierzchników Kościoła francuskiego, by przywróć sankcję pragmatyczną* uchwaloną w Bourges za panowania Karola VII, oraz domagać się zwołania soboru, który mógłby doprowadzić do destytucji Sykstusa IV.

* Sankcja pragmatyczna, będąca pierwszym przejawem galicyzmu, praktycznie uwalniała Kościół francuski od zwierzchnictwa Rzymu. Papież tracił prawo do mianowania biskupów i opatów, a przede wszystkim do czerpania związanych z tym korzyści. Ludwik XI zniósł tę uchwałę na początku swego panowania.

Na koniec król wyraża pragnienie, by zaślepiony nienawiścią do Florencji papież nie zapominał o Turkach! To oni stanowią największe zagrożenie!

Demetrios cicho gwizdnął.

- No no! Mam nadzieję, że wyjdziesz z tego cało!

- Nie mam najmniejszych obaw. Gdyby coś mi się stało, nasz władca zamierza ponowić roszczenia do królestwa Neapolu i wysłać wojsko, by odbić je od Aragonii. A wojska te, rzecz jasna, przejdą przez Rzym.

- Można by stwierdzić - powiedziała Fiora - że jak na władcę, który nie lubi wojny, król dziwnie się zachowuje.

- To tylko groźby, madonna. Król jest zbyt rozważny, by porywać się na wojenne przygody. Italia interesuje go tylko ze względu na dobre stosunki z Florencją i Wenecją. Teraz najważniejsza jest dla niego wiedza, czy Signoria i ludność... oraz kler Florencji są zdecydowane stanąć za monsignore Lorenzem w obliczu zagrożenia ze strony Sykstusa.

- Florentczycy nie są tchórzami! - zawołała Fiora głosem, w którym wibrowała cała miłość, jaką nosiła w sobie od dzieciństwa. - Ekskomunika Lorenza i priorów tylko zwiększyła ich oburzenie. Co się zaś tyczy wojny, to wszyscy tu wiedzą, że nadejdzie, i przygotowują się do niej. Niech cię nie zmyli wesołość naszych uroczystości.

- Wojna, tak... ale interdykt*?

* Ze względu na miejsce, jakie zajmował Kościół w średniowieczu, interdykt oznaczał duchową śmierć państwa, a często także prawdziwą katastrofę: zamknięcie kościołów, milczące dzwony, brak sakramentów, niemożność zawierania małżeństw i odprawiania pogrzebów (zmarli nie byli chowani), a ponieważ przytułki dla chorych były pod kontrolą kościelną - brak opieki nad chorymi.

- Chyba papież nie posunie się tak daleko? - rzekł Demetrios.

- Nasi szpiedzy w Rzymie podejrzewają, że myśli o tym poważnie. Pamiętaj, że ten człowiek, choć naprawdę pobożny, jest gotów na wszystko, by pognębić Florencję, obalić Medyceuszy i umocnić bogactwo i potęgę swoich bratanków. Co zrobi miasto w takiej sytuacji? Podda się?

- Z pewnością nie! - powiedział Demetrios. - Gród przeniknięty grecką filozofią nie umiałby ugiąć się przed anachronicznymi pogróżkami rodem z minionych wieków. Mogę nawet pokusić się o przepowiednię, co zrobi Florencja, jeśli kler zacznie wykonywać polecenia papieża: przegna go, wyrzuci księży poza mur, jako darmozjadów. Wyleczy rannych i pochowa zabitych. Tak czy inaczej, byłbym bardzo zaskoczony, gdyby arcybiskup był posłuszny...

- Rozmowa z tobą jest przyjemnością, Demetriosie! - rzekł Commynes ze śmiechem. - Tak, sądzę, że arcybiskup pokłada nadzieję w soborze, którego zwołania pragnie król Francji. Myślę, że ta wojna, jeśli rzeczywiście wybuchnie, nie potrwa długo i że monsignore Lorenzo, władca rozważny i zręczny, ma przed sobą długie lata pokoju... Ale dosyć rozmowy o polityce! To pożałowania godne po tak pysznym posiłku.

- O czym zatem chcesz rozmawiać? - spytała Fiora z uśmiechem. - Polityka pochłania trzy czwarte twego życia.

- Pomówmy o twoim życiu i o twojej przyszłości. Powiedziałem już, że w Domu w Barwinkach wszystko w najlepszym porządku i że jesteś tam oczekiwana z niecierpliwością. Przypuszczam, że spieszno ci do powrotu?

- Bardzo spieszno! Tyle o nich myślałam przez wszystkie te miesiące. Mój syn nawet mnie nie zna, bo przecież zostałam porwana wkrótce po jego narodzinach. Może mu się nie spodobam!

- Musiałby mieć bardzo zły gust - westchnął Mortimer, który za dużo zjadł i, powstawszy od stołu, zaczął chodzić po chłodnej komnacie. - Nie niepokoję się jednak o to, a ty sama z pewnością oszalejesz na jego punkcie: to śliczny chłopaczek i sam król z upodobaniem go odwiedza. Często zatrzymuje się w dworze, wracając z polowania.

- Naprawdę? Odwiedza mojego małego Filipa?

- No tak! Wiesz, z jaką troską odnosi się do następcy tronu, który jest wątły i słabego zdrowia, toteż ten pozbawiony rodziców chłopczyk głęboko go wzrusza. Gra wobec niego rolę jakby dziadka.

- Kto by pomyślał, że jest taki wrażliwy i uważny? - szepnęła wzruszona Fiora. - Nie wiem, czy zasługuję na tyle troski. Jego też chciałabym znów zobaczyć...

- To świetnie! Zatem kiedy ruszamy? - podsumował wesoło Szkot.

Postanowiono, że wyjazd nastąpi w następnym tygodniu, by dać Fiorze czas na uporządkowanie spraw i pożegnanie. .. które nie mogło odbyć się z nietaktownym wobec Wspaniałego pośpiechem. Fiora i Commynes mieli opuścić Florencję tego samego dnia, udając się jednak w przeciwnych kierunkach. On mial tu jeszcze wrócić, gdyż król pragnął, by w nadchodzących trudnych miesiącach trwał u boku Medyceuszy, a ona... nie wiedziała, czy jeszcze kiedyś zobaczy Florencję - decyzja należeć miała do Filipa.

Gdy goście wyruszyli z powrotem do miasta, Fiora wzięła Demetriosa pod ramię i pociągnęła do ogrodu, który o tej porze roku - na początku lata - był w pełni rozkwitu. Pieszcząc wzrokiem krzewy róż i wielkie kępy obsypanych kwiatami wawrzynów, młoda kobieta czuła, jak jej serce się ściska. To miejsce, jak i sam dom, wydało jej się nagle czymś ulotnym i kruchym, jak wszystko, co trzeba zostawić. Widząc łzy na jej rzęsach, obserwujący ją ukradkiem Demetrios mocniej ścisnął rękę spoczywającą na jego ramieniu.

- Żałujesz, że wyjeżdżasz?

- Trochę tak... Ale nie masz pojęcia, jak spieszno mi do spotkania z Filipem. Mamy do nadrobienia tyle głupio utraconych szczęśliwych dni. Coraz trudniej mi zrozumieć samą siebie. Czuję się tak, jakby były we mnie dwie kobiety.

- Nie „jakby". To najzupełniej pewne. Jesteś wrośnięta we Florencję korzeniami szczęśliwego dzieciństwa i wczesnej młodości, a z mężem łączy cię zauroczenie i namiętna miłość. Cierpisz, wyjeżdżając stąd, gdyż trochę obawiasz się tego, co czeka cię gdzie indziej. Czy nie mam racji?

- Zawsze masz rację. Filip i ja znamy się tak słabo, a tak doskonale potrafimy sprawiać sobie ból!

- Chcesz powiedzieć, że gdyby nie dziecko, wahałabyś się, czy wrócić?

- Nie, nawet przez chwilę! Moje życie to Filip i niezależnie od trudnych chwil, które nas czekają, nigdy się go nie wyrzeknę.

Ścieżka zawiodła spacerowiczów do dolnej części ogrodu, w pobliże groty, którą Demetrios wskazał podbródkiem.

- A... on?

- Zapomni o mnie. Tym bardziej że będzie musiał bronić miasta. Poza tym nie brak florentynek marzących o nim. Bartolommea dei Nasi... i tyle innych.

- Może masz rację. Ale czy ty zapomnisz jego?

- Nigdy... choć już go zapominam.

- A to interesująca odpowiedź, ale może nieco trudna do zrozumienia! Nawet dla człowieka, który sądził, że zna kobiety!

- Pewnie tak, bo ciężko to wyjaśnić. Lorenzo pozwolił mi mniej cierpieć z powodu rany, którą uważałam za nieuleczalną. Po prostu przywrócił mi radość życia, a ja pomogłam mu ukoić ból po śmierci brata.

- A... gdyby wbrew wszystkim i wszystkiemu zapragnął cię zatrzymać? - Chcesz powiedzieć... siłą?

- Dlaczego nie?

- Nie. Nie on. Wiesz, że lubi powtarzać, że ze szczęściem trzeba się spieszyć, gdyż nikt nie jest pewny jutra. Umie chwytać chwilę i intensywnie z niej korzystać. Jednak jestem pewna, iż zrozumiał, że... jutro nadeszło.

Demetrios nie odpowiedział. Przez kilka minut szli z Fiorą w milczeniu aż do sadu oliwnego rozciągającego się na skraju ogrodu i wyznaczającego jego granicę. Kroczyli przez chwilę pod srebrzystym listowiem, po czym Grek zatrzymał się przy sękatym pniu, ułamał gałązkę, z której zwisał zielony owoc, i przez chwilę patrzył na nią, po czym podał młodej kobiecie.

- Zachowaj tę gałązkę troskliwie: będzie pamiątką ode mnie.

- Czy... pozwolisz mi wyjechać samej? - spytała z nagłym bólem. - Miałam nadzieję, że ty i Esteban wrócicie do Francji.

- Nie, Fioro. Skończyłem z wędrówkami. Jestem już na to za stary i jeśli pozwolisz mi nadal mieszkać w tym domu z moim wiernym Estebanem, nie będę się domagać od życia niczego więcej. Poza tym... nie jestem pewien, czy pani Leonarda byłaby skłonna przyjąć mnie z otwartymi ramionami.

- Będzie taka szczęśliwa na mój widok, że cię uściska. Sądzę, że w głębi serca cię lubiła.

- Przestań w końcu przypisywać ludziom emocje, które sama odczuwasz! Leonarda nigdy mnie nie lubiła, a nawet obawiała się mnie. Może nie bez powodu, ale nie w tym problem. Chcę pozostać tutaj, gdyż ten piękny kraj najbardziej przypomina moją ojczyznę... i tu wreszcie znalazłem spokój.

Fiora pogładziła czubkami palców gałązkę i uśmiechnęła się.

- I to symbol tego spokoju właśnie mi ofiarowałeś?

- Tak, i mówię poważniej, niż sądzisz. Czy możesz mi coś obiecać, Fioro?

- Jeśli ci na tym zależy...

- Bardzo mi zależy. Przede wszystkim nie mów Lorenzowi tego, co mi powiedziałaś. Być może kocha cię bardziej, niż myślisz, a poza tym jest zbyt dumny, by pogodzić się z tym, że był tylko tymczasową namiastką miłości.

- Nigdy nic takiego nie powiedziałam! - zawołała Fiora z oburzeniem.

- Być może, ale taki byt z grubsza sens twoich słów. Ponadto...

- Zatem to podwójna obietnica?

- Właściwie nie, gdyż sprowadza się do jednego: milczenia. Nigdy nie mów Filipowi de Selongey, że Medyceusz był twoim kochankiem. Chcę chronić w ten sposób nie tyle twój spokój, co twoje życie. Byłby zdolny cię zabić.

- Czyż nie wybaczył mi romansu z Campobassem?

- Nie wierzę w to przebaczenie i nie założyłbym, że nigdy więcej nie będzie do tego wracać. Tak więc proszę cię: żadnych nieostrożnych zwierzeń do poduszki, do których wy, kobiety, macie dziwną skłonność! Dobrze znam twego małżonka: kocha cię do szaleństwa. Mógł pogodzić się z... wojennym przypadkiem, ale nie wybaczy matce swego syna, że szukała pocieszenia w ramionach Wspaniałego. Nawet jeśli uważała się za wdowę. Obiecujesz?

- Obiecuję jedno i drugie. Jesteś mądrzejszy ode mnie.

- Jeszcze jedno: jesteś pewna, że nie spodziewasz się dziecka?

Fiora pozieleniała. Ani przez chwilę nie przyszło jej do głowy w czasie namiętnych godzin spędzanych z kochankiem, że to może się zdarzyć. - Nie... nie sądzę. Nie.

- Wystarczy zobaczyć twoją minę, by zrozumieć, że nie jesteś tego pewna. Posłuchaj mnie więc uważnie: zaraz dam ci pewną miksturę. Przy pierwszych oznakach ciąży wypijesz ją z odrobiną miodu. Ciężko przechorujesz następne dwa dni, ale później będziesz mogła bez obaw spojrzeć w oczy twemu małżonkowi!

- Jednak... czy to nie zbrodnia?

Z wysokości swego wzrostu Grek spojrzał na młodą kobietę, której cudowne szare oczy wznosiły się ku niemu wypełnione niepewnością, a nawet obawą. Nigdy nie wyglądała tak pięknie. Ubrana w prostą suknię z cienkiego białego płótna haftowanego w drobne kwiatki, z włosami upiętymi wysoko i splecionymi w ciężki warkocz opadający na ramię, była uosobieniem wiosny. Jej twarz, której ledwie zaróżowioną bladość chroniła jedwabna parasolka, miała delikatność kwiatu kamelii, a giętka, długa szyja nieskończoną grację. Dzięki odpoczynkowi, trosce i względom Lorenza szczupłe i jędrne ciało zdawało się wygładzone, pełniejsze i emanowało taką niezamierzoną zmysłowością, jaką w połączeniu z wyjątkową urodą widzi się u tych wyjątkowych kobiet zdolnych do zmiany oblicza całego królestwa. Demetrios pomyślał, że Wspaniały, o którym marzy tyle pięknych dam, będzie miał może pewien problem z zapomnieniem tej jednej. Zresztą później się to potwierdziło w trakcie licznych rozmów z Lorenzem.

- Posiąść Fiorę, to posiąść cale piękno świata. Starożytni Grecy wykuliby jej postać w kamieniu, ale trzeba trzymać ją w ramionach, by wiedzieć, jaki cudowny blask osiąga w miłości. Żadna kobieta nie dała mi tego, co dostałem od niej...

Milczenie przyjaciela zaniepokoiło młodą kobietę.

- No i? Nie odpowiesz mi? Czy to nie zbrodnia przeciwko naturze: usunąć dziecko ze swego łona?

- Tak. To zbrodnia, ale ten, kto zabiłby cię z zazdrości, popełniłby jeszcze straszliwszą... i złamałby mi serce. Tak więc zachowaj dla siebie to, o czym twój mąż naprawdę nie musi wiedzieć.

Wchodząc pod górę w kierunku jednego z tarasów usytuowanych przy samej ścianie willi, Demetrios i Fiora napotkali Carla bardzo zaabsorbowanego ustawianiem uli przy pomocy ogrodnika. Miody człowiek lubił pszczoły i od zawsze interesował się ich życiem i hodowlą. Lubił powtarzać, że pszczoły z Trespiano dają miód, który nie ma sobie równego w całej Toskanii. W płóciennym fartuchu i sabotach, z podwiniętymi rękawami, włosami w nieładzie i zaczerwienioną twarzą kończył ustawiać czwarty ul i wydawał się w pełni szczęśliwy.

Żadna ludzka siła nie zdołała go przekonać do wzięcia udziału w obiedzie, którym Fiora podjęła swych przyjaciół - Commynes'a i Mortimera.

- Wystarczy, że Szkot wie, jak wyglądam - powiedział Fiorze na usprawiedliwienie. - Nie chcę, by poseł zobaczył mnie przy tobie. Byłbym z tego powodu... bardzo nieszczęśliwy.

- Dlaczego? Nasze małżeństwo jest nieważne, wiesz już o tym, ale nadal łączy nas głębokie uczucie. Nie mam brata, Carlo, i chciałabym, byś zaakceptował tę rolę!

- Boże mój, czym sobie zasłużyłem na taką radość? Nigdy żadna kobieta nie będzie miała bardziej czułego i oddanego brata. Nie proś mnie jednak, bym uczestniczył w tym posiłku.

Widząc nadchodzących spacerowiczów, odgarnął ramieniem wilgotne kosmyki przyklejone do czoła i pomachał wesoło. Odkąd wrócił do wiejskiego trybu życia, wydawał się mniej wątły, a jego pociągła blada twarz nabierała stopniowo zdrowych barw.

- Nie możesz go zabrać do Francji, prawda? - szepnął Grek.

- A tymczasem byłoby to najlepsze rozwiązanie. Nie zapominaj, że uchodzi za nieżyjącego...

- Nikt nie przyjedzie go tu szukać, póki Lorenzo i ja będziemy żyć. Tam byłby jak wyrzucona na brzeg ryba. Tylko przyroda tego kraju może dać mu te zwyczajne radości, których tak potrzebuje. Ponadto łaknie wiedzy, a ja, jak sądzę, będę umiał częściowo zaspokoić to pragnienie.

- Innymi słowy, musząc dokonać wyboru, wybrałeś jego? - powiedziała Fiora z uśmiechem. - Będę zazdrosna.

- Bardzo by mi to pochlebiało. Ale mówiąc poważnie: lepiej, żebyśmy z Estebanem zostali tutaj, bo nikt, nawet ja, nie może przewidzieć, co cię tam czeka. Może będzie to wielkie szczęście, i tego życzę ci z całego serca, a może kolejne ciężkie przejścia, gdyż czasy, w których żyjemy, są bezlitosne. Wiedz, że masz tu swój dom i jego opiekunów: jakby rodzinę, zawsze gotową cię przyjąć... A teraz chodźmy zobaczyć, co zdziałał!

Nagle z miasta, tak jeszcze przed chwilą spokojnego, wzniosło się gwałtowne bicie największego dzwonu, któremu natychmiast zawtórowały dźwięki z dzwonnic wszystkich kościołów. Potem dobiegł ich stłumiony z powodu odległości ten rodzaj pomruku, którego Fiora i Demetrios nie mogliby nigdy zapomnieć, gdyż usłyszeli go po raz pierwszy pewnej nocy, gdy Florencja powstała, by domagać się ich śmierci. Mimo ciepłych promieni słonecznych i uroku bezkresnego krajobrazu rozciągającego się u ich stóp nie mogli powstrzymać dreszczy. Coś się działo i to coś poważnego, ale co?

Oboje, zapominając o Carlu, który już zresztą o nich nie myślał, rzucili się w kierunku starej wieży, pozostałości

po starożytnych fortyfikacjach etruskich, na której szczycie grecki lekarz zainstalował urządzenia umożliwiające obserwację nieba. Tym razem jednak skierował lunetę na miasto, a przede wszystkim na jego południowe bramy, chcąc sprawdzić, czy przypadkiem do Florencji nie zbliżają się jakieś wojska. Nie dostrzegł jednak nic niepokojącego.

- Trzeba poczekać na powrót Estebana - westchnął Demetrios. - Przywiezie nam najświeższe wiadomości.

Kastylijczyk towarzyszył Francuzom w powrotnej drodze do pałacu Medyceuszy pod pretekstem konieczności uzupełnienia zapasu świec. W rzeczywistości zamierzał spotkać się z pewną ładniutką praczką z dzielnicy San Spirito, którą uratował w trakcie zamieszek od startowania. Od tamtej pory nogi często prowadziły go do uroczej Costenzy, do której zaczynał się szczerze przywiązywać, co budziło troskę Demetriosa, przekonanego, że oficjalne zajęcie praczki stanowiło tylko sprytną fasadę innego zgoła rzemiosła, starego jak świat i znacznie bardziej lukratywnego.

Toteż mieszkańcy willi Beltrami nie byli szczególnie zaskoczeni, że Esteban nie wrócił, kiedy trąbki obwieściły zamknięcie bram. Najwyraźniej postanowił spędzić noc u swojej przyjaciółki. Demetrios, wzruszywszy ramionami z rozdrażnieniem, zadowolił się wyrażeniem pragnienia, by ta eskapada nie okazała się dla jego wiernego sługi zbyt kosztowna.

- Ale my nie dowiemy się niczego aż do jutra - powiedziała z żalem Fiora.

Zamilknięcie dzwonów wcale jej nie uspokoiło, gdyż z doliny nadal dobiegał głuchy ryk, teraz nawet wyraźniejszy, bowiem nie zagłuszał go odgłos dzwonów.

Fiora się myliła. Około północy, kiedy wszyscy przygotowywali się do udania na spoczynek, nocną ciszę zakłócił galop konia, który ucichł przed bramą willi. Fiora od razu wiedziała, że późnym gościem jest Lorenzo.

Kiedy podszedł do niej, białej i świetlistej w blasku lampy, zobaczyła go takiego, jaki był wieczorem po zabójstwie

Giuliana: w czarnym kaftanie rozpiętym aż do pasa, z włosami potarganymi przez wiatr w trakcie jazdy, z potem na czole i każdą bruzdą na twarzy uwydatnioną przez kurz. Ale wyraz tej twarzy był inny. Tej nocy Lorenzo nie przybył, by szukać azylu, nie miał nadziei na chwilę zapomnienia w jej ramionach. Wyglądał na człowieka zdeterminowanego, który właśnie podjął jakąś decyzję.

- Przyjechałem się z tobą pożegnać - powiedział po prostu.

- Już? Przecież wyjeżdżam dopiero za kilka dni!

- Wiem, ale to ja opuszczam Florencję. Zresztą może przezornie byłoby przyspieszyć twoją podróż.

- Ale dlaczego? Nie ma pośpiechu, a Commynes...

- Commynes wyjeżdża jutro do Rzymu. Zamierzam mu towarzyszyć.

W kilku zwięzłych zdaniach Lorenzo opowiedział, co się wydarzyło i dlaczego nagle w mieście zapanowało wzburzenie. Papieski wysłannik przywiózł pod wieczór deklarację wojny wraz z listem do priorów, w którym Sykstus IV oświadcza, że nie żywi żadnej urazy do nich, lecz tylko do Lorenza Medyceusza, mordercy i świętokradcy. Niech Florencja przegna nikczemnego tyrana, a nie poniesie żadnych konsekwencji! Odzyska względy Ojca Świętego, który odtąd będzie ją darzył szczególnym afektem.

- Zaproponowałem więc, że oddam się w jego ręce - podsumował Wspaniały - aby oszczędzić drogiemu mi miastu okropieństw wojny. Priorzy nie zgodzili się na moją propozycję, ale poprosiłem, by zastanowili się do jutra, by skonsultowali się z poszczególnymi dzielnicami, swoimi rodzinami i mistrzami wszystkich cechów.

- Wygląda na to, że już udzielili ci odpowiedzi? - powiedział Demetrios. - Słyszeliśmy dzwony i wrzawę...

- Taka była rzeczywiście ich pierwsza reakcja i napawa mnie to wielką radością. Jednakże wiele może się zmienić w nocy, kiedy ciemności przyniosą ciszę... i strach.

- Nie możesz się poddać! - zawołała Fiora z oburzeniem. - Miałbyś się znaleźć w rękach tego niegodziwca, papieża, który kazał zabić twego brata w samym środku wielkanocnego nabożeństwa? Bez wahania wyda cię katu... i Commynes nic na to nie poradzi.

- Daleki jestem od zamiaru stawiania go w trudnej sytuacji. I bez tego jego misja jest wystarczająco skomplikowana..

- A myślisz, że twoja śmierć wystarczy, by poskromić wściekłość Sykstusa? On sam może nic nie zrobi, ale wyśle swego ukochanego bratanka, a Riario wypompowawszy z Florencji całe złoto, wytoczy z niej krew, jeśli miasto nie będzie się czołgać u jego stóp. Czy tego właśnie chcesz dla swojego miasta? Czy sądzisz, że ten nędznik oszczędzi twoje dzieci, żonę, matkę i całą rodzinę? Jesteś szalony!

- Nie, Fioro. To jedyne, co mogę zrobić. Powiedziałem to, do czego zmuszało mnie sumienie. Teraz to Florencja musi odpowiedzieć i dokonać wyboru swego losu.

- Zgodzić się na władzę Riaria, czy walczyć razem z tobą? - powiedział Demetrios. - Wydaje mi się, że gdybym miał jakiś autorytet, nie zastanawiałbym się ani przez chwilę. A tym bardziej przez całą noc...

- Jednak stawka jest poważna. Jeśli się nie oddam w ręce papieża, miasto zostanie obłożone interdyktem

- I co z tego? Jeśli Signoria odrzuci propozycję papieża, tak jak na to zasługuje, co ją obchodzić będą jego decyzje? Czy Commynes nie poinformował cię o planach króla Francji?

- O soborze? Tak, wiem... ale aby zwołać sobór, trzeba czasu. Czy wytrzymamy tak długo?

- Czy nie masz dość złota, by nająć kondotierów? Czyż Florencja nie ma broni, murów obronnych, a o jej potędze stanowią tylko kupcy? Miasto będzie walczyć, w przeciwnym razie nigdy już nie będzie Florencją!

Namiętna żarliwość Fiory wywołała uśmiech na twarzy Lorenza, który czule przyciągnął ją do siebie:

- Mówisz jak moja matka - powiedział, składając na jej czole lekki pocałunek - ale...

- I jak wszystkie kobiety w mieście, mam nadzieję?

- Kto to może wiedzieć? Ale ty jesteś jedną z nich i to sprawia, że jeszcze trudniej mi znieść myśl o naszym rozstaniu. Tak ciężko powiedzieć ci: żegnaj, Fioro...

Przez chwilę stali naprzeciw siebie, a jedynym, co ich łączyło, były spojrzenia.

- I ciężko tobie powiedzieć: żegnaj, Lorenzo... Chociaż nie należy nigdy mówić „żegnaj"...

Cichy odgłos kroków Demetriosa odchodzącego w głąb domu nie zmącił czaru, w którego władzy się znaleźli. Grek zabrał ze sobą lampę oliwną i zostali sami w ciemnościach, sami w pogrążonym we śnie świecie, który spowijał ich w swoje zapachy, delikatne powiewy i drżenia. Fiora wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia Lorenza.

- Jest tylko jeden sposób rozstania, który może złagodzić jego gorycz - wyszeptała. - Bądźmy razem ten ostatni raz...

Poczuła, jak zadrżał, ale zrobił krok do tyłu.

- Nie przyjechałem, by prosić cię o litość - burknął. - Nie jesteś już wolna...

- Wiem...

- Gdzieś tam na północy, jest ktoś, kto cię kocha... i kogo ty kochasz.

- Wiem.

- Jeśli teraz mi się oddasz, popełnisz cudzołóstwo, jak ja sam.

- To także wiem, ale tak jak pierwszego wieczora, daję ci siebie, bo tego chcę. Być może nigdy więcej się nie zobaczymy, Lorenzo, a więc ta noc może należeć tylko do ciebie. Jeśli tego pragniesz, oczywiście...

- Tego chcesz?

Wziął jej dłoń, odwrócił i pocałował od wewnątrz, a później poprowadził Fiorę przez ogród do ich miłosnej groty. Światło gwiazd nadające niebu barwę mlecznego błękitu oświetlało im drogę w labiryncie alejek i schodków łączących tarasy. Przed wejściem do kryjówki zatrzymali się i przytulili do siebie pod ogromnym krzakiem jaśminu, który spowił ich swym zapachem i obsypał śniegiem drobnych białych płatków.

- Jakie piękne jest dziś niebo! - wyszeptał Lorenzo z ustami przy ustach Fiory. - Chcę, by tej nocy było nad nami tylko ono...

Rozebrali się i nago padli na dywan jeszcze zielonej trawy, osłonięty kępami jasnych piwonii.

Pianie pierwszych kogutów wygnało Lorenza. Z rozpaczliwą namiętnością przytulił Fiorę ostatni raz i pocałował.

- Niech Bóg ma cię w opiece, moje śliczne kochanie!... Po raz pierwszy wymówił to słowo i Fiora, poruszona, chciała go zatrzymać, ale już się oddalił. Jego wysoka postać, zwinna jak u dzikiego zwierzęcia, skierowała się w kierunku groty, sprzed której zabrał ubranie. Fiora, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu, siedziała oplatając ramionami kolana, i patrzyła, j ak znika w unoszącej się nad doliną mgiełce. Coś ścisnęło ją za gardło i wybuchnęła szlochem. Miała okropne wrażenie, że na szczęściu, jakie czuła na myśl, że wkrótce zobaczy Filipa, pojawiła się rysa... i że trudno jej będzie zapomnieć Loren - i za, o ile w ogóle kiedyś będzie to możliwe...

Jedna rzecz była jednak pewna: choćby Wspaniały nie był zmuszony poświęcić się dla spokoju Florencji, ona więcej go nie zobaczy. Nawet jeśli, jak powiedziała, nie należy nigdy mówić „żegnaj".

To właśnie chciała wyjaśnić Demetriosowi, kiedy chwilę później ujrzała go przemierzającego alejkę przed wejściem do domu, z dłońmi schowanymi w szerokich rękawach. Uciszył ją jednak natychmiast:

- Nie musisz się tłumaczyć, Fioro! Nikomu!

- Nie potępiasz mnie?

- Z jakiej racji? Nie mam ani ochoty, ani prawa.

- On może zginie, rozumiesz?

- Nie zginie. Florencja nie pozwoli mu wyjechać i będzie o niego walczyć. A ty nie zniżaj się do usprawiedliwień i przestań oszukiwać samą siebie.

Pragnęłaś go, a on pragnął ciebie... i tym lepiej, że zostawisz tu część swego serca. Może któregoś dnia zapragniesz po nią wrócić.

Demetrios miał rację. Esteban wróciwszy koło południa, przywiózł nowe wieści. Signoria jednogłośnie postanowiła odpowiedzieć papieżowi, że nie ma prawa wydawać jej żadnych poleceń w kwestiach świeckich. Lorenzo nie popełnił błędu, a lud go kochał - był mu wdzięczny za obronę przed tymi, którzy chcieli ograniczyć jego swobody... Kler toskański zaś, z prałatami na czele, oświadczył, że w przypadku, gdyby został nałożony interdykt, zamierza nie zastosować się do niego i zażądać zwołania soboru.

Co więcej, Lorenzowi została przyznana dodatkowa ochrona, która miała wszędzie mu towarzyszyć, a Savaglio miał kroczyć przed nim z obnażonym mieczem, gdyż wiedziano, jakie sidła zastawić może pełen nienawiści Sykstus IV. Wszyscy zaczynali się przygotowywać do wojny, złoto przeznaczone na wojska najemne płynęło szerokim strumieniem.

- Tylko ja nic nie zrobię - westchnęła Fiora - bo przecież wyjeżdżam...

- Będziesz się za nas modlić - powiedziała Chiara. Przybyła z Colomba z ostatnią wizytą, gdyż Fiora nie zamierzała jechać do miasta. Tak postanowił Lorenzo ostatniej nocy - miało ją to uchronić przed natrafieniem na zamieszki. - Wiesz, że nie mam zwyczaju się modlić?

- Leonarda cię nauczy: ona robi to bardzo dobrze. Będę za tobą tęsknić. Miałam wrażenie, że wróciłam do dawnych czasów.

- Po co patrzeć wstecz? Jesteśmy młode i mamy przed sobą, mam nadzieję, piękne lata. Może odwiedzisz mnie we Francji? To wspaniały kraj, oczywiście inny niż Italia, ale spodoba ci się. A poza tym będziesz tam na pewno miała wielkie powodzenie!

- Nie mówię: nie. Będę musiała jednak najpierw przekonać wuja Lodovico, że francuskie motyle są interesujące!

Trzymając się pod ramię, z podążającą za nimi Colomba, która popłakiwała w chusteczkę, młode kobiety szły długą cyprysową aleją prowadzącą do willi i osłaniającą ją zarazem przed obcymi spojrzeniami. Służący prowadził za uzdy muły gości. Nagle Fiora zauważyła leżący w trawie kamień. Pochodził niewątpliwie z murku biegnącego wzdłuż podwójnego szeregu wysokich drzew. Podniosła go i przez chwilę trzymała w dłoni, nagle zamyślona. - Pamiętasz to, co ci powiedziałam rankiem w dniu świętego Jana? - Wyrwany kamień?

- Tak. Wiesz, wtedy myślałam, że wrócił on na swoje miejsce w murze.

Myliłam się. Ten kamień jest znakiem...

- Nie całkiem. Spójrz! Widać, skąd wypadł... Wystarczy, że go włożysz na miejsce.

- Nie. Znowu wypadnie. Trzeba by trochę zaprawy, żeby go umocować, a ja jej nie mam. Chyba zabiorę go ze sobą, na pamiątkę.

- Więc miejsce po nim zostanie puste, jak po tobie? Mam nadzieję, że i ty, i on wrócicie je wypełnić.

I Chiara ze łzami w oczach uściskała przyjaciółkę, wskoczyła na muła i odjechała pędem, jakby się paliło, ścigana krzykami Colomby, która potrzebowała więcej czasu, by dosiąść zwierzęcia. Fiora została sama na końcu alei.

I tak, po wielkich rozdarciach i drobnych rozterkach, więzy łączące ją z ukochaną Florencją pękały jeden po drugim, a ona nie wiedziała, czy kiedykolwiek znów się zadzierzgną. Musiała zrezygnować z ponownego odwiedzenia grobu ojca - decyzja ta była dla niej rozdzierająca, ale Chiara obiecała, że będzie się na nim modlić co tydzień w jej imieniu. Jednakże najtrudniejsze było ostatnie rozstanie, pożegnanie z domem i z tym, którzy mieli w nim zostać.

Wyjazd ten miał miejsce czternastego dnia lipca, w dniu świętego Bonawentury, Ojca Kościoła i towarzysza Franciszka z Asyżu. Z tej okazji odprawiono nabożeństwo w małym klasztorze w Fiesole, w którym pewnej zimowej nocy

Filip de Selongey i Fiora zawarli małżeństwo. Zanim wyruszyła w drogę, mającą doprowadzić ją do męża, Fiora - sama zresztą nie wiedząc dlaczego - zapragnęła wziąć udział w nabożeństwie. Wydawało jej się, że w ten sposób, w miejscu złożenia przysięgi małżeńskiej, naprawi więzy, które uważała za zerwane przez śmierć. Wczesnym rankiem, kiedy dzień dopiero wstawał, uklękła przed konfesjonałem w chłodnym półmroku kaplicy, by wyspowiadać się z cudzołóstwa. Szczerze pragnęła oczyścić swą duszę, wiedząc zarazem, że nie zdoła żałować tego grzechu i że jej skrucha jest tylko pozorna. Jednakże uświęcone słowa rozgrzeszenia podziałały na jej umysł tak, jak oczekiwała i przywróciły ją samej sobie. Kochanka Lorenza ustąpiła miejsca hrabinie de Selongey, która zdecydowanym krokiem dołączyła do Douglasa Mortimera czekającego na nią w willi wraz z trzema ludźmi eskorty.

Z wilgotnymi oczami i zachrypniętym głosem kolejno uściskała tych, których opuszczała.

Do Estebana powiedziała:

- Powierzam ci ich, Estebanie, ponieważ jesteś najsilniejszy. Czuwaj nad nimi, nie zapominając troszczyć się o siebie, bym nie straciła dobrego przyjaciela.

Do Carla:

- Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, by się poznać, mój bracie, ale ten krótki okres wystarczył, byś stał mi się bliski na zawsze. Z całego serca mam nadzieję, że kiedyś znów się zobaczymy.

Wreszcie do Demetriosa:

- Byłeś dla mnie jak ojciec i taki pozostajesz. Trudno cię opuszczać. Błagam, powiedz, że to nie na zawsze i że nie minie wiele czasu, a znów się spotkamy!

Wziąwszy ją w ramiona, przytulił do siebie mocno, nie mogąc powstrzymać napływających łez.

- Moje oczy zasnuwa mgła, mata Fioro, a księga Przeznaczenia coraz rzadziej się przede mną otwiera, ale wiem, że nigdy nie rozstaniemy się całkiem. A teraz ruszaj w drogę! Grecki filozof powinien pozostać niewzruszony we wszystkich okolicznościach, a ja w tej chwili zupełnie nie czuję się filozofem...

Odwróciwszy się na pięcie, pobiegł zamknąć się w starej wieży służącej mu jako obserwatorium. Fiora podeszła do stojącego przy koniach Mortimera. Przytrzymał jej strzemię, a ona dosiadła wierzchowca. Następnie Szkot pomógł również Khatoun, w nieco inny jednak sposób: pochwycił ją w talii, uniósł z ziemi i posadził na grzbiecie zwierzęcia z wysiłkiem nie większym, niż gdyby była pakunkiem, a czynności tej towarzyszył uśmiech tak rozanielony, że młoda Tatarka spłonęła rumieńcem. Rozbawiona Fiora pomyślała, że srogi sierżant Zawierucha najwyraźniej interesował się tym kruchym i słodkim stworzonkiem, które zdawało się pochodzić z zupełnie innej niż on sam planety. Starannie rozpostarł jej pelerynę na zadzie konia, znowu się uśmiechnął i dosiadł swego wierzchowca, nie zauważywszy, że Fiora kryje uśmiech pod welonem spowijającym jej głowę. To, że podróż zaczynała się tak miło, wydało jej się dobrą wróżbą.

Opuściwszy Fiesole, grupka podróżnych spokojnie zjechała ze wzgórza i dotarła do doliny Mugnone, którą miała podążać aż do szlaku wiodącego do Pizy i Livorno. Pogoda była piękna, a docierająca znad morza bryza pozwalała mieć nadzieję, że nie będzie zbyt gorąco. Fiora jadąc u boku Mortimera, patrzyła prosto przed siebie i mimo nękającej ją pokusy wstrzymywała się od spoglądania wstecz, aby żal nie zakłócił świeżo odzyskanej równowagi ducha.

Nagle, gdy zbliżali się do osady Barco, zadrżała. Dzwony Florencji, Florencji ekskomunikowanej, Florencji obłożonej interdyktem, wszystkie jednocześnie, jakby na rozkaz, zaczęły się kołysać i wybijać wesoły rytm w błękitnym świetle poranka. Khatoun podeszła do Fiory, która tym razem zatrzymała się, by posłuchać.

- To on cię żegna - szepnęła.

- Może... ale jest jeszcze coś. Te dzwony nie wygrywają pożegnania, lecz nadzieję. Florencja mówi nam, że nie boi się przyszłości, że wciąż jest silna i wolna, i że nic nigdy jej nie zmieni... A teraz ruszajmy, trzeba jechać dalej.

Pogrążona w emocjach nie zauważyła śledzącego ją mężczyzny schowanego za pniem drzewa oliwnego. Mężczyzną tym byl Luca Tornabuoni...

* * *

Dwa dni później, w chwili, gdy w porcie rybackim w Livorno wciągano żagle na maszty karaweli mającej zawieźć grupkę podróżnych do Marsylii, w Rzymie Filip de Commynes kroczył, stukając obcasami po marmurowej posadzce Sali Papugi. W głębi, przyczajony na tronie jak szykujące się do skoku zwierzę, Sykstus IV patrzył na niego spod wpółprzymkniętych powiek. Obok francuskiego posła bezszelestnie przesuwała się purpurowa postać kardynała kamerlinga Guillaume'a d'Estouteville... Przed nimi dreptał mistrz ceremoniarz Patrizi, bardziej niż kiedykolwiek podobny do przerażonej myszy.

Po uroczystym rytuale protokolarnych powitań papież, nie przerywając złowróżbnego milczenia, które zachowywał od wkroczenia wysłannika Ludwika XI, przyglądał się przez chwilę pełnej i spokojnej twarzy Flamanda, którego niebieskie oczy śledziły go z niejakim zaciekawieniem. Filip pomyślał, że ten mężczyzna wygląda tak, jak sobie go wyobrażał - był otyły i zgrzybiały.

Wreszcie z głębi potrójnego podbródka papież burknął:

- Czego chce od nas król Francji?

Commynes wyjął z rękawa list zapieczętowany Wielką Pieczęcią, zbliżył się o dwa kroki i przyklęknąwszy, podał go Sykstusowi. Jednak jego ręce nie zostały widać uznane za wystarczająco godne, by bezpośrednio przekazać pismo, bowiem d'Estouteville wziął je od niego i przekazał papieżowi.

- Otwórz, nasz bracie, i przeczytaj! - polecił Sykstus. Zorientowawszy się, co ma w dłoniach, kardynał stał się równie czerwony, jak jego szata. Łaciński tekst króla Ludwika był tak zapalczywy, że potwierdzał wszelkie obawy. Rozwijając królewski list, d'Estouteville zastanawiał się, czy poseł nie zapłaci za niego głową.

Oby Niebo sprawiło, by Wasza Świątobliwość uświadomił sobie, co czyni - pisał król - i żeby, jeśli nie chce konfliktu z Turkami, zrezygnował chociaż z działania na czyjąkolwiek szkodę tak, by nie uchybić swemu posłannictwu. Wiem, że Wasza Świątobliwość zdaje sobie sprawę, iż skandale przepowiedziane przez Apokalipsę dotykają dziś Kościoła i że sprawcy tych skandali nie przeżyją, lecz doczekają najstraszniejszego końca tak na tym, jak na tamtym świecie. Oby Wasza Świątobliwość nie był winien tych plugastw.

Przy tych ostatnich słowach głos prałata przycichł zduszony, ale mimo to były one zrozumiałe. Wściekły Sykstus zerwał się ze swego tronu i wydał z siebie wściekły ryk i stek złorzeczeń:

- Nikczemnik! Dowie się, czym jest mój gniew! Jak śmie tak nas obrażać?

Ekskomunikujemy go, nałożymy na jego królestwo interdykt...

Commynes mu przerwał:

- Król nie zrobił nic, co by na to zasługiwało, Ojcze Święty! Obowiązkiem chrześcijańskich władców jest ukazywanie zasiadającym na Tronie Piotrowym ich odpowiedzialności. Podczas gdy żagle tureckie zbliżają się powoli do wybrzeży adriatyckich, Wasza Świątobliwość zamiast starać się zjednoczyć Italię pod swym dostojnym przywództwem, aby przeciwstawić niewiernym zwarte i silne wojska, myśli tylko o zniszczeniu Florencji...

- Albowiem Florencja zasługuje na zniszczenie. Ośmielić się powiesić arcybiskupa Pizy, ośmielić się przetrzymywać jako zakładnika naszego kardynała legata z Perugii...

- Lorenzo Medyceusz nie przetrzymuje kardynała Riario, przeciwnie: zaoferował mu schronienie w swoim pałacu, by nie spotkał go los arcybiskupa Salviatiego. Florencja jest miastem pobożnym i wiernym swojej wierze, ale nie może się zgodzić, by w trakcie mszy wielkanocnej, w świętej chwili Podniesienia, mordowano jej książąt. Królowi Francji wcale nie podobał się ten... nazwijmy to „incydent" w Santa Maria del Fiore. I nie jest jedynym w Europie.

- A co on nas obchodzi!

- Doprawdy? Niech Wasza Świątobliwość się zastanowi! Król nie żywi żadnych wrogich zamiarów wobec papiestwa. Co więcej, polecił mi zaproponować swoją pomoc w walce z Turkami, pomoc niebagatelną. Jednakże jeśli Wasza Świątobliwość upiera się przy zamiarze zniszczenia Florencji... lub przy ofiarowaniu jej z użyciem siły swemu bratankowi, hrabiemu Girolamo Riario, to pomoc tę otrzyma Florencja. Ponadto niech Wasza Świątobliwość zechce przypomnieć sobie o prawach rodzinnych, jakie ma Francja do Królestwa Neapolu, które znalazło się w posiadaniu Alfonsa Aragońskiego. Gdyby król był łaskaw przypomnieć sobie o tym małym państwie i zapragnął je odzyskać, Rzym znalazłby się w nieprzyjemnym położeniu. Na koniec proszę Waszą Świątobliwość o rozważenie kwestii... jego finansów.

- Naszych finansów? A cóż to znaczy?

- Ze w chwili obecnej król musiał już opublikować dekret zakazujący pod karą wysokiej grzywny przedstawicielom kleru wyjazdów do Rzymu... czy wysyłania tu jakichkolwiek pieniędzy.

- Co mówisz?

- Zaskoczenie Waszej Świątobliwości mnie dziwi. Przecież musi Wasza Świątobliwość wiedzieć, że król, który niegdyś zniósł sankcję pragmatyczną z Bourges, bardzo poważnie zastanawia się nad jej przywróceniem. Ten dekret jest dopiero początkiem.

- I ośmieliłeś się przybyć tu i powiedzieć mi to prosto w oczy?

- A komu innemu mógłbym to powiedzieć? Ojcze Święty, mój król, król „bardzo chrześcijański", nie bez powodu ma taki tytuł. Trudno znaleźć kogoś bardziej pobożnego, bardziej oddanego sprawom Boga i Matki Przenajświętszej. Jego ostrzeżenie jest nacechowane synowskim oddaniem i głębokim pragnieniem, by majestat Tronu Piotrowego promieniował, jak w czasach Innocentego, na tych wszystkich, którzy kochają Chrystusa i Mu służą. Zagrożenie tureckie jest realne, naglące i zamiast odpowiadać anatemą, należałoby je przeanalizować w sposób chłodny i świadomy.

- Tak jak król Francji?

- Oczywiście, gdyż Ludwik jest przede wszystkim władcą, a dopiero potem człowiekiem, ojcem czy kimkolwiek innym, a chwalą Boga jest mu droższa niż jego własna.

Stwierdziwszy, że nie ma nic więcej do dodania, poseł znów przyklęknął i, jak chciał zwyczaj zakazujący odwracania się do papieża plecami, wycofał się tyłem w kierunku drzwi. Zamiast go odprowadzić, kardynał d'Estouteville zajął swe miejsce u stóp tronu, zdając się nie zauważać burzowych chmur zbierających się pod czcigodnymi powiekami.

- Masz coś do dodania? - spytał papież.

- Istotnie, i z góry proszę o wybaczenie, ale Wasza Świątobliwość zbyt ceni sobie sprawiedliwość i zbyt troszczy się o dobro chrześcijan, bym nie poinformował go o pewnym fakcie, niewątpliwie drobnym, lecz jak sądzę dla niego istotnym.

- Jakim?

- Chodzi o... donnę Fiorę Beltrami, którą Wasza Świątobliwość trzy miesiące temu poślubił młodemu Carlowi dei Pazzi.

Twarz Sykstusa IV ponownie przybrała ceglastą barwę.

- To temat, na który niezbyt lubimy rozmawiać i powinieneś o tym wiedzieć, bracie w Chrystusie. Ta kobieta odpowiedziała najczarniejszą niewdzięcznością i haniebną ucieczką na dobra, którymi chcieliśmy ją hojnie obdarować, nie tylko z litości, lecz także dlatego, iż zdawała się godna naszej życzliwości. O co znów się ją obwinia?

- O nic, Ojcze Święty, o nic zupełnie... jednak przezornie byłoby powiadomić Kancelarię, że będzie musiała unieważnić to małżeństwo, a nawet... całkowicie usunąć je ze swoich rejestrów.

- Usunąć? A to dlaczego? Małżeństwo, którego sami udzieliliśmy, w naszej prywatnej kaplicy... w twojej obecności, kardynale? Jeśliby istniały jakieś przeszkody dla tego związku, dlaczego wówczas ich nie zgłosiłeś, jak tego wymaga rytuał ceremonii ślubnej?

- Byłem ich nieświadomy, Ojcze Święty. Wasza Świątobliwość ze zgrozą odrzuciłby myśl o pobłogosławieniu takiego związku, gdyby...

- Gdyby co? Skończ z tymi wstępami, na wszystkich świętych!

- Gdyby wiedział, że ta młoda kobieta nie jest wdową, jak wszyscy sądziliśmy... i jak uważała ona sama.

- Co?

Commynes wziął na siebie zadanie ostatniego ciosu, wykorzystując całe swe dyplomatyczne doświadczenie, by nie ujawnić wewnętrznej satysfakcji.

- Dokładnie tak, Ojcze Święty. Hrabia Filip de Selongey, skazany na śmierć, rzeczywiście został wprowadzony na szafot w Dijon... ale zszedł z niego cały i zdrowy, gdyż na rozkaz króla dosłownie w ostatniej chwili został ułaskawiony.

Zapanowała ciężka cisza zakłócana jedynie świergotem ptaków zajmujących wielką złoconą wolierę w sąsiednim pomieszczeniu. Papież westchnął głęboko.

- A... ona? Gdzie się teraz znajduje?

- Według tego, co mi wiadomo, żegluje w kierunku Francji, Ojcze Święty... I Commynes, po raz ostatni głęboko się skłoniwszy, opuścił Salę Papugi.

Загрузка...