Jak można kochać zdrajcę? Powtarzał bez końca te i inne pytania, ale myślenie sprawiało mu coraz więcej trudności. Zdawał sobie sprawę, że zapuścił się w dziwne rejony umysłu.

Nie mógł zasnąć w obecności dr Carriol. Wiedział, że go obserwuje, więc udawał. Dopiero po jej wyjściu doznał małego prywatnego cudu; zmusił sen do nadejścia. I przyznał, że odkąd dbała o niego, znacznie łatwiej znosił paroksyzm bólu.

Spał bardzo twardo i smacznie do czwartej rano, jakby ostatnim snem. Nie dręczyły go żadne wizje.

Kilka minut po czwartej przewrócił się na bok, urażając się w ranę o wymiarach piłki tenisowej pod pachą. Podrażnił żyły i nerwy, aż jego ciało zawyło od potwornego bólu.

Poderwał się natychmiast, wrzask uwiązł mu w gardle, zanim wyrwał się z rozwartych ust. Kołysał się w przód i w tył, w przód i w tył, pocił się przerażony, tak udręczony, że przez jakieś dziesięć minut zastanawiał się, czy człowiek może wyzionąć ducha z bólu.

– Boże, mój Boże, oddal to ode mnie – zaskomlał, ciągle kołysząc się w przód i w tył, w przód i w tył. – Czy już nie dosyć wycierpiałem? Wiem, że jestem tylko śmiertelnikiem.

Ale ból nie mijał. Wyskoczył z łóżka i chodził po pokojach oszalały. Gołe, czarne, gnijące palce nie dawały stopom stabilności. A tak obawiał się krzyczeć, że w końcu zaszył się w miejscu, gdzie nikt go nie słyszał. Sunął przez ciemny namiot jak cień. Wyszedł w noc chwiejąc się i słaniając. Zatrzymywał się co kilka okupionych męczarnią kroków, by ukoić ból niczym dziecko.

Drzewo zagrodziło mu drogę. Wyciągnął ramiona i przytrzymując się pnia, wolno osunął się i kucnął na trawie. Wtedy objął głowę rękami, kołysząc się w przód i w tył.

– Boże mój, podaruj mi jeszcze jutro! – wydyszał. Walczył, walczył. – To nie koniec! Jeszcze tylko jutro! Mój Boże, mój Boże, nie opuszczaj mnie, nie porzucaj mnie!

Choć nie umiera się z bólu, ale z pewnością można oszaleć. Skulony pod drzewem dr Joshua Christian postradał rozum. Z zadowoleniem! Z wdzięcznością! Z taką łatwością, gdy zabrakło mu sił do walki. Teraz oszalał zupełnie. W najpełniejszym znaczeniu tego słowa. Nareszcie wolny od więzów logiki, nareszcie wyzwolony z pęt świadomości, poszybował prosto w doskonałą i błogosławioną otchłań bezsensu, szaleństwa, udręczony ponad wytrzymałość, zwierzę przycupnięte na ziemi, stałej i pewnej, ciepłej i życzliwej jak matka.

Do końca życia nie chcę już widzieć żadnego helikoptera, myślała dr Judith Carriol, gdy samochód zbliżał się do prowizorycznego heliportu, na trawniku obok obozowiska, gdzie odpoczywali wszyscy Christianowie i dygnitarze rządowi.

Wyskoczyła ze szklanej bańki helikoptera już z wprawą, zaledwie dotknął ziemi. Zatrzymała się przed wejściem do namiotu, przypomniawszy sobie, że nigdy nie znalazła włącznika światła. Poszła na koniec obozowiska. Wysokiej palisady pilnowało stu mężczyzn.

– Strażnik! – zawołała.

– Słucham? – Wynurzył się z ciemności.

– Potrzebuję latarki.

– Tak jest. – Zniknął.

Za pół minuty wrócił. Wręczył jej latarkę salutując energicznie i z pełnym respektem, po czym cofnął się na posterunek.

Dr Carriol przeszła spokojnie przez namiot, oświetlając sobie drewnianą podłogę i odchyliła klapę do prywatnej kabiny dr. Christiana. Tu! Światło prześliznęło się w górę, przemknęło po skotłowanej pościeli. Zniknął! Nie było go w łóżku!

Przez chwilę nie wiedziała, co robić, czy oświetlić cały ten przeklęty namiot, budząc wszystkich, czy dyskretnie poszukać Joshuy.

Zdecydowała się w kilka sekund, rozumując chłodno i logicznie. Jeśli załamał się, usunie go po cichu, zanim ktokolwiek zorientuje się w sytuacji. Tak, już za blisko koniec, żeby ryzykować skandalem.

A zatem przeszukała namiot w absolutnej ciszy, zaglądając w każdy kąt, w każdy zakamarek, pod stoły, za krzesła. Bezskutecznie.

– Strażnik!

– Słucham?

– Proszę przyprowadzić dowódcę straży.

Zjawił się po pięciu minutach, pięciu minutach pełnych cichej paniki, gdy stała w bezruchu.

– O, doktor Carriol! – zawołał.

Major Withers. Co za ulga.

– Dzięki Bogu, znajoma twarz – powiedziała.- Majorze, pan wie, że jestem pełnomocnikiem prezydenta, prawda?

– Tak.

– Dr Christian zniknął z namiotu. Daję słowo, absolutnie nie wolno robić zamieszania, nikt nie może nawet podejrzewać, że mamy kłopoty. Ale musimy odszukać dr. Christiana! Szybko, po cichu i skrycie. Gdy go znajdziecie, nie zbliżajcie się do niego, tylko natychmiast zgłoście się do mnie. Wyłącznie do mnie! Będę czekać dokładnie tutaj, więc łatwo traficie. Jasne?

– Tak, proszę pani.

Znowu długie i bolesne oczekiwanie, a cenne minuty galopują, przybliżając świt. W świetle latarki spojrzała na zegarek. Prawie szósta. Panie na wysokościach, pozwól mi go znaleźć! Nie pozwól mu wyjść za palisadę do tłumów! Musisz go przyprowadzić, zanim wszyscy się obudzą. Wystarczy, że helikoptery latają wszędzie. Dzięki Bogu za zakaz używania elektryczności w dzień i cofnięcie czasu o dwie godziny! Małe, iskrzące cekiny latarek migały po trawie i zagajniku, gdy stu mężczyzn przeczesywało ciemności.

– Proszę pani?

Podskoczyła.

– Tak?

– Znaleźliśmy go.

– Dzięki Bogu!

Szła za majorem, butami szurając po trawie, szsza, szsza, szsza, szsza, szybko i nieomylnie. Dobra z ciebie dziewczynka, Judith! Jesteś opanowana. Jeszcze to uratujesz. Tylko zachowaj spokój.

Major wskazał jej najciemniejszy punkt w zagajniku.

Podeszła powoli, nie włączając latarki, żeby nie przestraszyć go światłem.

Był tam! Skulony pod wielkim bukiem, z głową w ramionach, całkiem nieruchomy. Uklękła przy nim.

– Joshua? Joshua, nic ci nie jest?

Nie poruszał się.

– To ja, Judith. Co z tobą? Co się dzieje?

Wreszcie ją usłyszał. Dobrze znany ludzki głos i zrozumiał, że jeszcze nie umarł, że ten padół łez wciąż czeka na niego, aż go zdobędzie. Ale czy on chciał go zdobyć? Nie. Uśmiechnął się ukradkiem pod osłoną ramion.

– Boli – powiedział jak dziecko.

– Wiem. Chodź. – Chwyciła go za lewy łokieć i dźwignęła z łatwością.

– Judith? Jaka Judith? – zapytał, patrząc na nią. A później na sylwetki dziesiątków mężczyzn, rysujące się na tle nieba, zwiastującego świt.

– Pora iść – powiedział. Tylko ten fakt zapamiętał, owładnięty szaleństwem. – Nie, Joshua, nie dzisiaj. Marsz Tysiąclecia się skończył. To Waszyngton. Teraz pora na odpoczynek i kurację. – Nie – stwierdził twardo. – Pójdę! Pójdę!

– Ulice są zbyt zatłoczone, to niemożliwe – nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć, nie nadążała za jego myślami. Stał uparcie, nieruchomo. – Pójdę. – A może przejdziemy się kawałek, tylko do płotu? Później powędrujesz już sam, dobrze?

Uśmiechnął się, gotów posłuchać, ale wyczuł jej strach i wycofał się. – Nie! Oszukujesz mnie!

– Joshua, nie zrobiłabym tego! To ja Judith! Znasz mnie! Twoja Judith!

– Judith? – zapytał z niedowierzaniem, podnosząc głos. – Nie!

Judith? Nie! Ty jesteś Judaszem! Judasz przyszedł, żeby mnie zdradzić! – śmiał się. – O, Judaszu, najukochańszy spośród moich uczniów! Pocałuj mnie, daj znać, że to już koniec! – rozpłakał się. Judaszu, Judaszu, chcę żeby to był koniec! Pocałuj mnie! Niech wiem, że to koniec! Nie zniosę tego bólu. Czekania. Przysunęła się i wspięła na palce. Z zamkniętymi oczami, niemal czując smak skóry, jej usta odbyły ostatnią wielką podróż i spoczęły w kącikach jego ust pogryzionych do krwi. – Proszę – powiedziała. – To koniec, Joshua. I był to koniec, jedyny pocałunek, o który ją poprosił. Co stałoby się z nimi, gdyby to on chciał ją pocałować? Pewnie nic by się nie zmieniło. Koniec. Wyciągnął ręce do żołnierzy. – Zdradzono mnie – powiedział. – Mój ukochany uczeń wydał mnie na śmierć. Mężczyźni zbliżyli się i otoczyli go. Ruszył z nimi. Później odwrócił się do niej i spytał: – Ile ci zapłacili?

Koniec. Koniec. Koniec. – Awans. Samochód. Niezależność. Władza! – powiedziała. – Nie mógłbym ci tego dać. – O, nie wiem. To wszystko zdobyłam dzięki tobie, naprawdę. Przez drzewa i krzewy. Poza palisadę do helikoptera z leniwie obracającym się śmigłem. Ktoś podał ręce dr. Christianowi, który teraz z łatwością wspiął się na długich nogach do wewnątrz. Człowiek pochylił się nad nim i przypiął go pasami do tylnego siedzenia, przez ramiona i biodra, prawdziwie krępującą uprzężą. Billy czekał z włączonym silnikiem, odkąd wysiadła z helikoptera. Sądził, że wróci za kilka minut, a wiedział, że ponowne uruchamiając silnik narobi więcej hałasu, niż pozostawiając go na jałowym biegu. Pomocnik Joshuy wyskoczył, gdy dr Carriol zaczęła wsiadać. Jednak zatrzymała się w pół kroku i wezwała żołnierza. – Mogę was potrzebować, żołnierzu. Proszę usiąść przy doktorze Christianie. Ja zajmę miejsce przy Billym. Kapitan przebiegł przez trawnik, rozepchnął żołnierzy i wskoczył do helikoptera. – Doktor Carriol!

Wychyliła się zniecierpliwiona. – O co chodzi?

– Wiadomość z Białego Domu. Prezydent chce spotkać się z panią punktualnie o ósmej. Cholera! Co teraz? Było w pół do siódmej, nastał dzień, a ludzie już się obudzili. Spojrzała na pilota. – Billy, jak szybko dotrzemy na miejsce?

Miał odpowiednie mapy i zaznaczył trasę. – Najpierw muszę uzupełnić paliwo, proszę pani. Przepraszam, zrobiłbym to wcześniej, ale myślałem, że pani zaraz wróci. No więc, eee, gdzieś za godzinę. Pół godziny na powrót plus czas na postoje. Minimum dziesięć minut na Pocahontas Island, a pewnie więcej. Co robić? Co robić?

Zwyciężyła ambicja. Z westchnieniem odpięła pasy i wystawiła nogi ze szklanej bańki. – Billy, musisz sam odwieźć dr. Christiana, a potem wróć po mnie. – Zmarszczyła brwi i spojrzała na Joshuę, zwisającego bezładnie na siedzeniu. Czy powinna zaufać żołnierzowi? Chyba Joshua będzie spokojny, czy znów zechce maszerować? Czy stanie się niebezpieczny? Może wysłać z nim majora Withersa? Przyjrzała się twarzy żołnierza równie wnikliwie jak dr. Christianowi, który ją zaniepokoił. Nie. Nie. Żołnierz to silny chłopak, wyćwiczony, spokojny, pewny siebie. Wystarczająco dorosły, żeby powierzyć mu opiekę nad ważną osobą. Ale co kryje się w środku? Czy jest dyskretny? O, na miłość boską, zdecyduj się, kobieto! Zdecyduj! Zespół medyczny z pewnością już czeka, no tak, to oczywiście dla nas pomoc. Tak, oczywiście, oczywiście… Problem jedynie w podróży. Nic mu nie będzie. – Billy – zwróciła się do pilota. – Polecisz beze mnie, nie odwołam spotkania z prezydentem. Jak najszybciej dowieź dr. Christiana na umówione miejsce, dobrze? Znajdź dom, o którym ci mówiłam, i wyląduj w pobliżu. Odwróciła się do żołnierza. – Czy mogę wam ufać?

Spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. – Tak jest, proszę pani. – Więc dobrze. Dr Christian jest chory. Zabieramy go w specjalne miejsce, gdzie będziemy go leczyć. Jest chory fizycznie, nie umysłowo. Cierpi tak straszny ból, że stał się trochę niepoczytalny oczywiście przejściowo. Opiekuj się nim. A po wylądowaniu, musisz go eskortować aż do domu. Nie czekaj, nie rozglądaj się, im mniej zobaczysz, tym lepiej dla ciebie. Lekarze i pielęgniarki spodziewają się dr. Christiana. Więc zaprowadź go do domu i wynoś się natychmiast. Rozumiesz?

Nieomal był gotów umrzeć za powodzenie tej misji swego życia i prawdopodobnie za przejażdżkę helikopterem.

– Rozumiem, proszę pani – odpowiedział. – Mam opiekować się dr. Christianem w czasie lotu, a później odprowadzić go do domu.

Nie czekać. Nie rozglądać się. Wracać prosto do maszyny.

– Dobrze – uśmiechnęła się. – Ani słowa nikomu, nawet zwierzchnikom. Rozkaz prezydenta.

– Tak jest, proszę pani.

Czule poklepała Billy’ego po ramieniu. Potem, pochylając się na tył maszyny, dotknęła kolana dr. Christiana.

– Joshua?

Otworzył oczy i spojrzał na nią. Słaby płomyk świadomości zamigotał w jego spojrzeniu i zgasł.

– Wyzdrowiejesz, mój drogi, wierz mi. Zaśnij, jeśli możesz.

Kiedy obudzisz się, będzie po wszystkim. Znowu zaczniesz żyć. Stary, wstrętny Judasz Carriol zniknie na zawsze z twojego życia.

Nie odpowiedział, jakby nie zauważył jej obecności.

Odwróciła się i uciekła spod śmigieł, a potem stała wśród żołnierzy; helikopter powoli unosił się, jakby rzucając wyzwanie śmierci.

Na wysokości sześciuset metrów wystrzelił naprzód niczym odrzutowiec.

Dr Carriol nagle zdała sobie sprawę, że milczący mężczyźni patrzą na nią z tym dziwnym, tępym wyrazem twarzy dobrze wyszkolonych żołnierzy, przyzwyczajonych do niezrozumiałych decyzji naczelnego dowództwa. Zacisnęła usta.

– Dziś rano nic się nie stało – warknęła. – Zupełnie nic.

Niczego nie widzieliście, ani nie słyszeliście. Ten rozkaz może zmienić jedynie prezydent. Zrozumiano?

– Tak jest – odpowiedział major Withers.

Pilot Billy spojrzał na wskaźnik paliwa, wykonał szybką kalkulację i skinął głową. Kochał dr. Christiana. Miesiącami obwoził go po całym kraju, obawiając się i uwielbiając tego niewiarygodnie miłego człowieka. Oni chyba nie pojmowali, z jakim trudem ten biedak wlókł się z miejsca na miejsce bez chwili wytchnienia. No i teraz wreszcie odpocznie, ale zbyt późno, by skończyć to, co zaczął.

W każdym razie mógł mu wyświadczyć jedną przysługę, zanim ich ścieżki się rozejdą. Na stacji awaryjnej w Hatteras było paliwo.

Dlatego poleci prosto na Pocahontas Island, odda dr. Christiana pod opiekę lekarzy, a później w Hatteras zatankuje, zamiast tracić czas w jakiejś bazie na trasie.

– Uszy do góry, doktorku! – krzyknął przez ramię. – Dolecimy tam szybciej, niż mrówka zdąży pierdnąć!

Dr Carriol powlokła się przez trawnik do namiotu Christianów, a stopy niosły ją karnie. Jak cudownie posłuszne były stopy! Sunęły jedna za drugą aż do wejścia i doprowadziły ją do małej grupki Christianów. Mama rzuciła się ku niej pierwsza, drżąc.

– Judith, Joshua zniknął! Zaczął Marsz bez nas!

Dr Carriol upadła na najbliższe krzesło i spojrzała na nich. Oczy miała błędne ze zmęczenia i zapadłą twarz. Tego ranka wyglądała na swoje lata.

– Martho, kochanie, czy jest gorąca kawa? Muszę wypić coś orzeźwiającego, bo nie dam rady.

Martha podeszła do stołu, na którym stał parujący dzbanek, nalała pełen kubek i podała go dr Carriol. Zrobiła to niechętnie, z ponurą miną. Odkąd w Nowym Yorku zobaczyła Joshuę, zmieniła się. Patrzyła na Judith z obrzydzeniem, gdy ta baba przejęła władzę nad bratem, odsuwając rodzinę.

– Usiądź, mamo – powiedziała łagodnie dr Carriol, łykając kawę. – Au! Gorące! – Pochyliła się do przodu znużona. – Nie zaczął bez was, to wy musicie zacząć bez niego. Rozchorował się, ale nic mu nie będzie. Wiedziałam to od New Brunswick, lecz nie słuchał mnie, a nie mogłam go zdradzić – przerwała. Zdradzić. Nazwał ją Judaszem. Może oszalał, jednak zabolało ją to. Zdradzić. Czy właśnie zawiodła go miesiąc temu w zamarzniętym Hartford? Spróbowała powtórzyć jeszcze raz to zdradliwe, jakże trafne słowo, lecz głos ją zawiódł. Nie, nie rozpłacze się. Nigdy. – Chciał iść, więc mu pozwoliłam. Znacie Joshuę. Nie dał się przekonać i kazał mi milczeć. Ale dziś rano on… on… po prostu nie mógł dalej wędrować. Więc prezydent skierował go do specjalnego szpitala, przeznaczonego tylko dla niego, gdzie odbędzie kurację i odpocznie w absolutnym spokoju i ciszy. Właśnie wysłałam go tam helikopterem.

Oczywiście mama łkała. Często płakała, odkąd w Mobile przybyła do syna, by dzielić z nim tryumf. Lepiej zostałaby w Holloman.

Mary nie spowodowałaby tego bezowocnego i bezradnego cierpienia.

Jej świeża uroda znikała dzień po dniu. Pozostały jedynie resztki dawnej świetności kobiety w średnim wieku, a tak olśniewająca i młoda była jeszcze rok temu.

– Dlaczego nam nie powiedziałaś? – dociekała mama przez łzy.

– Chciałam, mamo, wierz mi! Nie izolowałam go od was dla zabawy czy swoich celów. Zawsze narzucał nam sposób postępowania, również mnie. Ukrywał przede mną chorobę. Wiem tylko, że pragnął, abyście ukończyli Marsz za niego. Zrobicie to?

– Oczywiście – powiedział James.

– Drogi, delikatny James!

– Samo przez się zrozumiałe – dodał sztywno Andrew.

Ale Martha zamieniła się w tygrysicę.

– Chcę pójść do niego! Nalegam!

– To zupełnie niemożliwe – wyjaśniła dr Carriol. – Joshua znajduje się w specjalnie strzeżonym szpitalu. Przykro mi.

– To jakiś spisek! – krzyknęła dziko młoda kobieta. – Nie wierzę w ani jedno twoje słowo! Gdzie on jest? Co z nim zrobiłaś?

Andrew poderwał się.

– Martho, nie wygłupiaj się. Chodź natychmiast ze mną.

Płakała, ale mąż jej nie współczuł. Złapał ją za ramię i zaprowadził do ich kabiny; wszyscy z zakłopotaniem słuchali coraz rozpaczliwszych szlochów i protestów.

Andrew wrócił.

– Przepraszam – powiedział i spojrzał na siostrę. – Ty też milcz. Dosyć! Ani słowa! Wypłacz się na ramieniu Marthy, jeśli musisz, ale nie stój tutaj jak kaczka zdychająca na burzy!

Mary wyszła natychmiast. Po chwili Martha uspokoiła się, a dwa głosy, jeden łzawy i roztrzęsiony, drugi cichy i czuły, mieszały się ze sobą.

– W porządku, Judith – powiedział Andrew. Siadł przy mamie i ujął jej dłoń. – Martha zawsze podkochiwała się w Joshui, wiesz, i dlatego czasem tak głupio się zachowuje. A Mary, cóż, Mary to Mary.

– To nie moja sprawa – odezwała się cicho dr Carriol i znów łyknęła kawy. – Ogromnie się cieszę, że tak dobrze przyjęliście wieści, co dotyczy również Marthy. Nie winie jej. Wydaje się, że naruszyłam wasze prawa, zajmując się Joshuą.

– Nonsens! – zaprotestował James, obejmując ramieniem Miriam, która nie rozrabiała i nie mówiła ostatnio zbyt wiele. – Spodziewaliśmy się, że po wszystkim pobierzecie się. To dawało ci wiele praw.

Nie warto wyprowadzać ich z błędu, więc tylko skinęła głową i uśmiechem wyraziła wdzięczność.

– A co ze mną? – zakwiliła mama. – Nie zdołam iść! A nie byłoby w porządku, gdybym w ostatnim dniu jechała samochodem!

– Może załatwić ci miejsce w jakimś wozie telewizyjnym? spytała dr Carriol. – Wówczas pierwsza dotrzesz do trybuny. Usiądziesz koło króla Australii i Nowej Zelandii i popatrzysz mu prosto w oczy.

To do niej przemówiło, ale nie pocieszyło ani trochę.

– Judith, dlaczego nie mogę pojechać do Joshuy? Przyrzekam, nie będę przeszkadzać! Czy przez te wszystkie miesiące nie zachowywałam się grzecznie, jak mi kazałaś? Proszę! Och, proszę!

– Niech wydobrzeje, to przewieziemy go w mniej strzeżone miejsce, wtedy zostaniesz z nim, obiecuję. Cierpliwości, mamo. Wiem, że bardzo się martwisz; ale – słowo honoru – jest w najlepszych rękach.

Major Withers uratował ją od nalegań mamy.

– Dr Carriol, helikopter czeka – oznajmił.

Wstała, gotowa pójść wszędzie, byle tylko nie zostawać tutaj.

– Muszę jechać. Prezydent chce natychmiast spotkać się ze mną.

Wypowiedziała te magiczne słowa, ujrzała reakcję Christianów i poczuła słaby dreszcz dumy.

I coś jeszcze. Spojrzała nie na Jamesa, lecz Andrew, który teraz objął dowództwo w rodzinie.

– Powinnam zawiadomić VIP-ów, że Joshua nie poprowadzi dziś marszu – powiedziała. – Andrew, pomów z nimi.

Podszedł do niej natychmiast, ale obejrzał się na Jamesa, Miriam i mamę.

– Lepiej, żeby Martha nie maszerowała dalej – stwierdził. Niech Mary ją dziś odwiezie pociągiem do domu.

James skinął smutno głową.

– Jeśli zaczekają kilka godzin, prawdopodobnie załatwię dla nich helikopter – powiedziała dr Carriol, chętna do wszelkich ustępstw.

Ale Andrew pokręcił głową.

– Nie, Judith, dziękuję. Lepiej, żeby pojechały pociągiem. Ostatnia rzecz, której potrzebuje moja żona, to przesiedzieć pół dnia w helikopterze, rozpamiętując urazy. Podobnie siostra. Długa podróż pociągiem sprawi, że ochłoną. Proszę tylko, żeby dojechały na stację samochodem.

I tak się stało.

Carriol nie musiała się martwić. Pasażer, przypięty pasami do tylnego fotela nie sprawiał kłopotu ani zafascynowanemu strażnikowi, ani Billy’emu. Siedział spokojnie ze zwieszoną głową i zamkniętymi oczami, ale chyba nie spał.

Raczej trwał, biernie zgadzając się na coś, co go czeka.

Kilometry uciekały, a pod perłowym niebem na ziemi pojawiły się małe miasteczka i wsie, liczne pola, puste autostrady. Z czasem bagna i moczary, falujące morza srebrzystych piór z prostymi jak strzały kanałami odpływowymi i połaciami błota między nimi. Gdzieniegdzie widniała łódź, przewalona na bok niczym konający koń. Martwy krajobraz, gdzie podziali się ludzie?

Przelecieli nad Kitty Hawk, po trasie pionierskiego lotu braci Wright, przemknęli nad długą, piaszczystą nitką Albermarle Sound, nad pustymi połaciami słonych bagien i Pamlico Sound. Na południe od Oregon Inlet pojawiła się wyspa – płaski skrawek ziemi w kształcie rombu, porośnięty bezlistnymi cyprysami.

Billy spojrzał na mapę, rozpostartą na kolanach. Krążył nad wyspą, by się upewnić, że trafił na właściwe miejsce, a potem szukał domu. Znalazł go na środku wielkiej polany. Jasnozielona trawa, rodzime gatunki drzew, powódź żółtych żonkili, które ktoś posadził w czasach, gdy kwitły w kwietniu – i ogromny szary dom.

Interesujące, pomyślał leniwie Billy. Zbudowany z jakiegoś szarego kamienia, z dachem z szarego łupku. Od frontu był szary dziedzinieć, otoczony szarym kamiennym murem, przylegającym do domu.

Zastanawiał się, jak go ułożono. Elementy jodłowego wzoru były zbyt duże i proste jak na płyty chodnikowe. No, żołnierz później mu powie.

Posadził maszynę jak się patrzy, siedem metrów od podwójnych drewnianych wrót jedynego wejścia na teren posesji, przecinających na pół mur wokół dziedzińca.

– Dobra, jesteśmy! – krzyknął w stronę tylnego siedzenia. Ale uwiń się, dobrze? Mam cholernie mało paliwa.

Żołnierz rozpiął pasy i dotknął delikatnie dr. Christiana.

– Sir! Wylądowaliśmy! Jeśli wydobędę pana z tej uprzęży, wyjdzie pan o własnych siłach?

Dr Christian otworzył oczy, spojrzał na żołnierza i skinął ciężko głową. Kiedy stopami dotknął ziemi – zachwiał się, ale żołnierz błyskawicznie chwycił go, zanim Joshua padł na trawę.

– Spokojnie, sir. Proszę oprzeć się o maszynę, dopóki nie otworzę bramy, dobrze?

Dopadł bramy w kilku susach, pchnął ją lekko na próbę i cofnął się, zadowolony, gdy swobodnie otworzyła się do wewnątrz. Wrócił do helikoptera i wziął dr. Christiana za ramię. Ścisnął zmuszając to zbyt wysokie ciało do schylenia się poniżej wirujących śmigieł. Skierowali się do bramy.

– Ruszaj się, dobra? – wrzasnął Billy. – Boję się wyłączyć to draństwo. Musimy natychmiast lecieć do Hatteras!

Żołnierz przyspieszył kroku, a dr Christian posłusznie za nim.

Naprzeciw był trzymetrowej wysokości krótki, szeroki tunel, prowadzący zapewne do drzwi wejściowych. Nie zakłócając rytmu marszu, żołnierz doholował dr. Christiana przed drzwi i załomotał w nie.

– Hej! – krzyknął. – Hej, tam w środku, jesteśmy! – Nacisnął dużą mosiężną klamkę. Drzwi otworzyły się bezgłośnie. Ukazał się długi, szeroki korytarz, z białymi ścianami bez ozdób, z podłogą z czarno-białych murowanych płytek z małymi czerwonymi obramowaniami. Ale pusto, pomyślał żołnierz, jako że klasyczna prostota nie przemawiała do niego.

– Życzę szczęścia, doktorku – powiedział i przyjaźnie szturchnął go w plecy. Dr Christian potknął się na schodku i wpadł do hallu.

Rozglądał się ze zdziwieniem.

– Niech pan idzie, doktorku – powiedział żołnierz. – Już na pana czekają!

Odwrócił się i co sił w nogach popędził przez dziedziniec i bramę.

Dobrze wyszkolony zatrzymał się, dokładnie zamknął wrota, po czym wskoczył do helikoptera. Billy natychmiast wystartował.

– W porządku?! – krzyknął, choć tym razem żołnierz mógł go nie dosłyszeć, ponieważ sadowił się na tylnym siedzeniu, by rozkoszować się pierwszą i prawdopodobnie ostatnią podróżą helikopterem.

Jego jednostka dysponowała jedynie ciężarówką.

– Chyba tak! Nikogo nie widziałem, ale nie rozglądałem się za bardzo!

– Ty, mały, a ten chodnik na podwórku?! – wrzasnął Billy. Z czego jest, co?!

Żołnierz wybałuszył na niego oczy, a potem się roześmiał.

– Kurde, człowieku, tak się spieszyłem, że nawet nie spojrzałem!

Helikopter leciał z rykiem na south-south-east do Hatteras.

W dole błyszczały fale Pamliko Sound.

– Kurczę! – wrzasnął nagle żołnierz, patrząc w dół z przestrachem. – Ja cię kręcę, spójrz na te ryby!

Ławica wielkich, czarnych, opływowych kształtów przesuwała się pod wodą dość szybko. Jakby w wodnym świecie słyszały to coś na górze, jakby to był drapieżny pterodaktyl, tak wielki, że mógłby zanurkować, zapolować i je pożreć.

Billy i żołnierz z takim zajęciem obserwowali ryby, zgadując, czy są to rekiny, delfiny czy małe wieloryby, że nie zauważyli, iż jedno z wielkich śmigieł oderwało się i z szybkością tysięcy kilometrów na godzinę spadało szerokim łukiem do morza niczym śmiercionośny dysk. Szklana bańka na niebie zadrżała i runęła w dół. Od morza dzieliło ją jedynie sześćdziesiąt metrów. Śmigła uderzyły o wodę i pociągnęły małą maszynę jak kamień. Pruła w głąb morza, coraz dalej i dalej, aż zaryła w morskie dno w kłębach pyłu, piasku i wodorostów, ukryta przed ciekawskimi oczami. Żaden z mężczyzn nie zdołał wypłynąć na powierzchnię, muskaną łagodnym wietrzykiem, skrywającą tajemnice i oblizującą się jak zadowolony kot.

W hallu było bardzo zimno i tak olśniewająco biało, że dr Christian na chwilę zamknął oczy, zanim spojrzał w górę. Zamiast zwykłego sufitu zobaczył wielką sklepioną kopułę z mlecznego szkła, przepuszczającego promienie bladego światła. Długie czarne cienie zakłócały doskonałą geometrię wzoru na podłodze z ciemnej, stalowej konstrukcji. Nie było tu klatki schodowej, jedynie cztery łuki z niszami przy każdej wysokiej ścianie zamykały wielkie drewniane drzwi, czarne ze starości. Na końcu hallu znajdowała się biała, łukowato sklepiona nisza, gdzie stał dwumetrowy posąg z brązu, późnowiktoriańska kopia „Hermesa z małym Dionizosem” Praksytelesa. Piękna, enigmatyczna twarz boga zwrócona była w nicość, ponieważ nikt nie namalował oczu. Na zgiętym ramieniu siedziało słodkie, tłuste dziecko z wyciągniętą ręką, ślepe jak i on. Przed nimi znajdował się mały, kwadratowy basen z akwamarynową wodą, na której kołysała się jedna doskonała, ciemnoniebieska lilia wodna o żółtym środku i jasnych zielonych liściach.

– Piłacie! – krzyknął dr Christian; okrzyk zwielokrotniło echo. – Piłacie, jestem tu! Piłacie!

Ale nikt się nie zjawił. Nikt nie odpowiedział. Czarne drzwi ani drgnęły, bóg – mężczyzna i bóg – dziecko pozostali brązowi i ślepi, lilia wodna zadrżała na wirującym powietrzu.

– Piłacie! – ryknął, a echo powtarzało coraz ciszej – „iłacie-iłacie-iłacie”…

– Czemu umywasz ręce za moimi plecami? – powiedział ze smutkiem do statuy. Odwrócił się i wyszedł przez otwarte drzwi frontowe.

W łukowatym tunelu rozejrzał się wokół szeroko otwartymi oczami, szukając strażników w kolczugach, sandałach i hełmach, z pikami w pełnej gotowości, ale oni również go unikali.

– Ukryyyyyywasz się! – zawołał nieśmiało, pochylił się i podskoczył lekko. – Wyjdź, wyjdź, gdziekolwiek jesteś! – zanucił, roześmiał się do siebie i znów podskoczył niezdarnie.

Nikczemni legioniści! Znali bieg zdarzeń, dlatego ukrywali się. Nikt nie chciał wziąć na siebie winy, ani Żydzi, ani Rzymianie. W tym cały kłopot. Zawsze tak było. Nikt nigdy nie chciał wziąć na siebie winy.

Więc w rezultacie, jak zwykle obarczyli tym jego. Musi wziąć świat na plecy, zanieść do swego krzyża i umrzeć pod tym strasznym ciężarem.

Przerwał tańce i podskoki. Wyszedł niepewnie na bezbarwny, surowy i szary dziedziniec. Szare mury, szary bruk, szare niebo. Różne odcienie szarości. Ach, stał w samym środku świata, który był równie szary na końcu, jak i na początku, szara bezbarwność, szary kolor smutku, szary odcień samotności, szary cały świat.

– Jestem szary! – obwieścił szarości.

Ale szarość milczała. Szarość jest niema.

– Gdzie jesteście, moi prześladowcy?! – krzyknął.

Ale nikt nie odpowiedział i nie zjawił się.

Ruszył, drżąc z zimna w cienkiej jedwabnej piżamie, bo nikt w Waszyngtonie nie wpadł na to, by dać mu płaszcz. Skrzepy krwi między ustami odpadły, z otwartych ran sączył się androgyniczny śluz. Wlókł bose stopy po szarej nawierzchni, zostawiając ciemne ślady, które wiodły go od muru do muru, do domu i znów na środek dziedzińca. Bezcelowa wędrówka po zawiłej Kalwarii, istniejącej wyłącznie w jego chorym umyśle.

– Jestem człowiekiem! – krzyknął i zapłakał rozpaczliwie. Dlaczego nikt mi nie wierzy? Jestem tylko człowiekiem!

Szedł. Krążył. A przy każdym kroku wrzeszczał głośno: – Jestem człowiekiem!

Ale nikt nie odpowiadał i nie zjawiał się.

– Boże, mój Boże, czemu? – bezskutecznie usiłował przypomnieć sobie resztę, więc zdecydował, że wystarczy to zwykłe pytanie, pierwsze, ostatnie, jedyne pytanie.

– Dlaczego?

Ale nikt nie odpowiedział.

Przy murze, który z jednej strony łączył się z domem, stała mała szopa z drewnianymi drzwiami. Były zamknięte. A wewnątrz, nagle to zrozumiał, ukryli się wszyscy. Co do jednego. Żydzi i Rzymianie, Rzymianie i Żydzi. Podkradł się więc do szopy, bezszelestnie uchylił drzwi i rzucił się z okrzykiem tryumfu.

– Mam was, mam was!

Ale nikt nie krył się w środku. Wisiały tylko półki z narzędziami, wyglądającymi na nowe: kilka młotków, duży podbijak, zestaw dłut, dwie piły, dwa krótkie, ciężkie łańcuchy, siekiera, kilka długich żelaznych haków szynowych, parę gwoździ, zwój grubej liny, duży scyzoryk. Były też stare narzędzia ogrodnicze, zapewne ostatni raz naprawiane w czasach, gdy dom rozbrzmiewał śmiechem dzieci. Pod ścianą naprzeciw drzwi leżało sześć lub siedem belek drewnianych jednakowego kształtu i rozmiarów. Miały około dwóch i pół metra długości, trzydzieści centymetrów szerokości i piętnastu grubości.

Dowlókł się do miejsca, gdzie w minionych czasach ogrodnik rzeczywiście trzymał swoje skarby, a właściciele domu kilka zapasowych bali na wypadek, gdyby nawierzchnię na dziedzińcu musiano kiedyś naprawiać. Dziedziniec wyłożono starymi podkładami kolejowymi, układając nieskazitelną jodełkę. Wspaniała nawierzchnia, bo drewno było na tyle twarde, że nie zgniło na nasypie. Przetrzymało też olbrzymie sztormy, nawiedzające wyspę w każdym pokoleniu. Sól morska tak zaimpregnowała drewno, że właściwie nie wykorzystano zapasowych bali. Owe ponad dwustuletnie kłody, osłonięte w ciemnej szopie przed działaniem soli, zmiękły i zaczynały gnić.

Dr Christian spojrzał na drewniane pale i zrozumiał. Nie dla niego pociecha płynąca z towarzystwa, nie dla niego mocny, rzymski, dobrze zaprojektowany krzyż i pomocna dłoń, która przybiję Joshuę skazanego na samotność. Milczący, nieobecny, oskarżycielski tłum skazał go, by ukrzyżował się sam.

Podkłady były okropnie ciężkie, ale zdołał je podnieść. Najpierw zawlókł na dziedziniec jeden z nich, potem drugi i ułożył je w kształt litery T. Wrócił do szopy i wziął haki szynowe, żelazny przybijak, młotki, siekierę, dłuto oraz dwie piły. Chciał połączyć podkłady hakami, ale kiedy uderzył hak przybijakiem, pale odskoczyły.

Porzucił więc ten plan. Przez pięć minut jęczał i zawodził, szarpał włosy, uszy, ropiejący nos, rozwarte usta. Potem zaczął przycinać pal, żłobiąc w środku rowek. Piłą nacinał drewno, a potem młotkiem i dłutem odłupywał. Udawało mu się, ale trwało zbyt długo i sprawiało mu ból. Siekierą poszłoby szybciej i lżej. Wziął ją i zamachnął się.

Ostrze natychmiast zleciało z trzonka, lądując z hukiem na ziemi kilka metrów dalej. Żadnych ułatwień, musi się męczyć. Znowu wziął młotek i dłuto, uderzył miarowo, odłupując długie drzazgi. I tak ukształtował cieńszy koniec podkładu o długości trzydziestu centymetrów i grubości siedmiu.

Drugi pal był gorszy. Musiał wyżłobić przez cały środek zagłębienie o szerokości trzydziestu centymetrów, umieścić w nim pierwszy pal, rowek w rowku. Dręczył go ból. Przeszywał mu pachy i pachwiny za każdym razem, gdy walił młotkiem w dłuto. Pot spływał mu do oczu i gryzł, palił, biedne poranione palce krwawiły na świeżo ociosane drewno. Wbił nogi w ziemię. Wiedział, że z palców stóp sterczały gołe kości. Nie spojrzał. Nie chciał tego oglądać.

To była praca jak wszystkie inne. Praca – najlepszy lekarz, praca – panaceum. Odciągała jego uwagę od bardziej ulotnego bólu, nie pozwalała zastanawiać się nad grzechami, nadawała kierunek w zagubieniu i wytyczała cel. Zawierała w sobie prawdę.

W przekleństwie była największym ze wszystkich błogosławieństw.

Modlił się, jęczał, szlochał, przemierzając niezgłębiony ocean cierpienia.

Wreszcie przygotował oba pale: jeden z rowkiem w środku, drugi – na końcach. Teraz połączył podkłady, wciskając je we wgłębienia, potem przybił hakami, choć było to długą parabolą męczarni przygważdżającej go do osi nieskończoności. A uderzał tak mocno, że okazało się, iż wbił swój krzyż w dziedziniec. Wtedy się rozpłakał, uklęknął i kołysał się w przód i w tył. Po chwili zamilkł. Potraktował ten nowy koszmar z tą samą werwą, z jaką maszerował podczas strasznych mrozów. Przyniósł ostrze siekiery, wepchnął je pod krzyż i uderzył pobijakiem. Oderwał krzyż.

Teraz, gdy był już gotowy, miał kłopot z ustawieniem. Żaden legionista nie wykopał dziury w ziemi. Nie widział miejsca, gdzie oparłby krzyż o mur, pewny, że nie przewróci się pod jego ciężarem.

Gdzieś, gdzieś… Jeśli zrobił dla siebie krzyż, musi znaleźć miejsce, by go postawić.

Przy wejściu do tunelu z łukowatym sklepieniem, na skraju łuku tkwił wielki żelazny hak, który w czasach prosperity dla tytoniu i tytoniowych królów mógł służyć do wieszania kotła lub połci boczku.

Podniósł ostrze siekiery i wbił je głęboko w spojenie ramion krzyża, między haki. Utkwiło tak głęboko, że wytrzyma ciężar jego ciała oraz pali.

Odciął scyzorykiem kawał cięższej liny i przewlókł ją przez otwór na trzonek w ostrzu siekiery. Zawiązał supeł, jeszcze jeden i jeszcze, a na trzech metrach liny podciągnął krzyż pod sklepienie. Sznur wrzynał mu się w ramię niczym tępy szpikulec; wygiął plecy, zaparł się stopami i ciągnął.

Krzesło. Nie da rady bez krzesła. Do domu, przez czarne drewniane drzwi. Oto jadalnia, czarny drewniany stół jak w klasztornym refektorium i drewniane ławy bez oparcia. Były zbyt ciężkie i długie.

Sam nie wytaszczy takiej ławy przez korytarz, nie teraz, kiedy zbliżał się już do końca, stracił gorączkowy przypływ energii.

W piątym pokoju znalazł niski stołek z bardzo dużym, kwadratowym siedzeniem, ale zaledwie o trzydziestu centymetrach wysokości.

Nie dosięgnie z niego żelaznego haka. Z ogromnym trudem wniósł taboret, a zajęło mu to o wiele więcej czasu, niż zrobienie krzyża…

Tracił siły. Ale teraz nie mógł się poddać. Mrucząc i chwiejąc się wykrzesał z siebie całą energię. Bębnił udręczony pięściami o chude boki, a łzy mieszały się z potem.

Wreszcie ustawił stołek pod hakiem przed wejściem do korytarza.

Stanął na nim i zarzucił sznur na uchwyt.

Chwycił za linę, krzyż zawisł nad ziemią, a siekiera ani drgnęła.

Przestał ciągnąć, zawiązał węzeł pozostawiając uniesiony nad ziemią krzyż i zaczął schodzić ze stołka. Upadł, usiłując chwycić się krzyża, a potem leżał i patrzył nań, trzęsąc się bezradnie.

– Jestem człowiekiem – powiedział z rozdrażnieniem. Wstał powoli.

Wziął z szopy zwój cienkiego szpagatu, parę gwoździ i scyzoryk.

Wbił po dwa gwoździe na końcach pali, kładąc uprzednio ramię, żeby na pewno znajdowały się po obu stronach nadgarstka. Wygiął gwoździe i zamocował między nimi szpagatową pętlę.

Zrobi tak jak działo się dwa tysiące lat temu, niemal co do dnia.

Zwykłe gwoździe nie utrzymają ciężaru człowieka. Rzymianie nie popełniali takich prostych błędów. Skazańców przywiązywali do krzyża. On też przywiąże siebie.

Zdjął piżamę, nucąc pod nosem. Przepełniał go bolesny tryumf: udowodnił tym ukrytym podglądaczom, że człowiek może dokonać niemożliwego. Piłatowi oraz maleńkiej armii praktycznych rzymskich urzędników i kapłanów. Niech zobaczą, co zdziałał człowiek, nie mający w sobie więcej boga niż ktokolwiek inny, i jak idzie na spotkanie śmierci!

Podciągnął krzyż stojąc na ziemi. Wspiął się na stołek z liną w dłoni. Krzyż istotnie był tak doskonale wyważony, że ani drgnął, gdy on obolały gramolił się na taboret. Poprzeczne ramię krzyża po prostu zaklinowało się między ścianami korytarza. Nie przyszło mu do głowy, że mogłyby być za długie, co potwierdzało, iż wybrał najdoskonalszy ze wszystkich wzorów. Napiął linkę, zrobił stryczek i zawiązał supeł. Ale nie odciął pozostałych jeszcze dwóch metrów liny.

Tym razem ustawił stołek blisko pionowej belki. Przełożył koniec liny z lewej strony krzyża na przód, owinął bardzo luźno wokół pionowej belki, potem przewlókł z prawej strony i wieloma węzłami obwiązał pal. Teraz na krzyżu zwisało nieco luźnej liny tuż pod złączeniem belek.

Dotknął plecami drewna, spojrzał na dziedziniec, a potem ugiął kolana i wsunął głowę w pętlę. Wyciągnął ramiona i wsunął teraz dłonie w pętle. Były o wiele za luźne, ześlizgnęłyby się pod ciężarem ciała. Ale to również przewidziała najbardziej szalona logika wariata.

Chwycił luźną linę, zaciskając ją, aż wżarła mu się w nadgarstki.

– W ręce twoje oddaję ducha mego! – krzyknął potężnym spiżowym głosem i kopnął stołek.

Zawisł spętany liną wokół gardła i nadgarstków. O, nie odczuwał gorszego bólu niż wtedy, gdy rękami naciskał wielkie guzy pełne ropy ani wówczas, gdy pocałował Judasza Carriol. Ból nie był gorszy niż marsz bez końca, bez końca, bez końca. I och, o ileż łatwiej znosić brzemię rozpaczy niesionej przez powołanie, przewlekły smutek śmiertelności. Nie, ten ból nie równał się z tamtym!

Jestem człowiekiem! – chciał ogłosić, ale nie mógł, bo lina zdusiła jego głos i jedynie cienka strużka powietrza przesączyła się do pękających płuc.

W chorej wyobraźni ujrzał na dziedzińcu ludzi. Matkę, tak piękną. Klęczała patrząc na niego, zastygła w doskonałym smutku. Byli też James i Andrew, Miriam i Martha. Mary. Biedna, biedna Mary.

Tibor Reece i grubas, którego znał jako Harolda Magnusa. Senator Hiller, burmistrz O’Connor i pozostali gubernatorzy. I Judasz Carriol, z uśmiechem przesypująca srebrną strugę podwyżek oraz awansów z jednej wężowatej ręki do drugiej. Brama otwarła się przy huku grzmotu, a za nią zgromadzili się mężczyźni i kobiety, i żałośnie mało dzieci tego świata. Wyciągali ręce, wołając, by ich ratował.

Nie mogę wam pomóc! – powiedział w myślach, zmętniałych i szarzejących. – Nikt was nie uratuje! Jestem jednym z was. Zwykłym człowiekiem. Tylko człowiekiem. Sami się ratujcie, to przetrwacie! Dokonajcie tego, a rasa ludzka będzie trwać wiecznie i ostatnie jego słowo brzmiało: „wiecznie”.

Umarł nie od ucisku sznura wokół szyi, ale dlatego, że ciało ciągnęło go w dół. Zbliżał się ku śmierci i coraz bardziej zatracał świadomość swojego brzemienia. Ciało ciążyło mu tak mocno, że go pokonało. Cicho zapadł w śmierć, szary człowiek na szarym krzyżu w małym szarym zakątku wielkiego szarego świata.

Padał drobny deszczyk, szary deszczyk i zmywał krew, cieknącą z Joshuy, nadającą połysk jego bezbarwnej szarej skórze.

Był na wyspie dokładnie trzy godziny.

Piękny piątkowy majowy poranek rozpoczął się ostatni etap Marszu Tysiąclecia. Andrew, James i Miriam szli na czele pochodu. Wyprowadzili tłum z obozowiska na drogę, a za nimi podążała grupa przywódców rządowych i wojskowych. Nikogo nie wzruszyło, że całą chwałę tego ostatniego dnia skradziono nieobecnemu Joshui Christianowi. Można to było zauważyć, patrząc na szeroki uśmiech senatora Davida Simsa Hilliera VII, który w sobie tylko wiadomy sposób wysforował się na miejsce tuż za Christianami. Wzdłuż całej drogi ludzie czekali, aż minie ich czoło procesji, by mogli się w nią wtopić. Wzdłuż całej drogi rozlegał się dziwny dźwięk: ni to jęk, ni westchnienie. Ponieważ zabrakło dr. Joshui Christiana, tryumf nie był tak wspaniały.

Znacznie później, w weselszych czasach, mama twardo upierała się, że to ona prowadziła Marsz Tysiąclecia do Waszyngtonu na wybrzeże Potomacu, jako seniorka rodu Christianów. Jechała z ekipą stacji TV ABC, filmującej czoło pochodu.

Dokładnie o ósmej dr Judith Carriol weszła do Białego Domu.

Natychmiast skierowano ją do Owalnego Gabinetu, gdzie Tibor Reece wpatrywał się w monitory wideo. Procesja miała dotrzeć punktualnie o dziewiątej do specjalnie zbudowanej w tym celu marmurowej platformy. Siedział sam.

– Przepraszam, panie prezydencie, chyba przyszłam za wcześnie – usprawiedliwiła się, nie widząc Harolda Magnusa.

– Nie, jak zawsze jest pani punktualna. Czy mogę mówić do pani po imieniu?

Zarumieniła się i poruszyła z zakłopotaniem rękami, bardzo wdzięcznie, w niczym nie przypominając węża czy pająka.

– To zaszczyt, sir.

– Harold się spóźnia. Zapewne przez Marsz. Powiedziano mi, że ruch jest niemal całkowicie sparaliżowany przez wszechobecne hordy ludzi. – Twarz prezydenta, ciemna, ponura, podobna do twarzy dr. Christiana rozjaśniła się. – Jakoś trudno mi sobie wyobrazić Harolda Magnusa, idącego pieszo.

– Mnie również, sir – powiedziała poważnie. W tej chwili nie interesował jej los dr. Christiana. Rozkoszowała się sytuacją. Dzięki, Haroldzie, za twoje spóźnienie! Nigdy nie zostałabym z nim sam na sam. A ja go lubię! Dlaczego Joshua nie jest tak bezstronny i racjonalny? Są podobni do siebie z wyglądu. A jednak Tibor Reece nie umiał nawiązać takiego kontaktu z narodem jak Joshua Christian.

Porównywanie nie ma sensu.

– Jakie to wspaniałe – powiedział ciepło prezydent. – Z pewnością najbardziej doniosłe doświadczenie mojego życia i z całą pokorą myślę o tym, że zdobyłem je podczas mojego beneficjum kiedy wzruszał się, ujawniało się jego luizjańskie pochodzenie. Nagle zaczynał mówić jak dżentelmen z głębokiego południa i tracił kalifornijski akcent, który przyswoił sobie, by zdobyć więcej zwolenników. – Amerykański prezydent tak niewiele może zrobić, żeby okazać wdzięczność tym, którzy służą mu z takim oddaniem jak Judith.

Nie mogę nadać ci szlachectwa, jak Australijczycy, ani podarować daczy i darmowych wakacji w najpiękniejszych miejscowościach, jak Rosjanie. Nie wolno mi nawet złamać żelaznych zasad, obowiązujących w federalnych urzędach i z dnia na dzień awansować cię o kilka szczebli. Ale dziękuję ci serdecznie z nadzieją, że to wystarczy. Jego oczy, ciemne jak Joshuy i równie głęboko osadzone, spoczęły na niej z niezwykłym uczuciem.

– Po prostu z radością spełniłam obowiązek, panie prezydencie.

Dobrze mi za to płacą. – Boże wszechmogący, jakie należało wygłosić frazesy? I gdzie, do pioruna, podziewał się Harold Magnus?

– Usiądź, usiądź, moja droga. Wyglądasz na wyczerpaną. Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej podsunął jej krzesło. – Filiżanka kawy?

– Sir, to lepsze, niż tytuł szlachecki!

Sam przyniósł kawę na srebrnej tacce z dzbanuszkiem śmietanki i cukiernicą.

Wypiła łapczywie. Nie śmiała poprosić o następną.

– Bardzo lubię dr. Christiana – oświadczył Tibor Reece. Proszę opowiedzieć mi o jego chorobie.

Powiedziała tylko tyle, ile według niej powinien wiedzieć, dlatego nie była tak szczera, jak z Haroldem Magnusem.

– Po wydaniu „Bożego przekleństwa” zaprosiłem dr. Christiana tutaj i spędziłem niezwykle miły wieczór w jego towarzystwie. Oto człowiek! Musiałem wtedy podjąć kilka osobistych decyzji, a on pomógł mi bardzo, choć w jednej sprawie nie udzielił mi rady. Bardzo mądrze! Decyzja należała wyłącznie do mnie. Ale córkę skierował do wspaniałych ludzi, którzy zmienili jej życie. Teraz Julie czuje się o sto procent lepiej.

Więc o to chodziło! Niesłychane. Cała frustracja, którą zwaliła na Moshe Chasena, to po to? I nuda, jeszcze od czasów Gary Manneringa. A dobrze ci tak, Judith Carriol!

– Tak, to cały Joshua – powiedziała głośno.

– Pamiętam, że jego nazwisko pojawiło się wśród kandydatów do Operacji Mesjasz – ależ to było proroctwo, Judith! Dałaś do zrozumienia, że pozostajecie w bliskim związku. Przykro mi, że znosiłaś to brzemię, martwiłaś się o jego chorobę i o Marsz Tysiąclecia.

Dlaczego nie powiedziałaś, że chcesz go odwieźć do szpitala? Zrozumiałbym.

– Teraz to wiem, sir. Ale wtedy… no, działałam jak w gorączce.

Wszystko toczyło się tak szybko. Jest w świetnych rękach, zaraz lecę do niego. – Spojrzała na prezydenta swoimi wielkimi, tajemniczymi oczami.

Odchrząknął i przesunął krzesło, by lepiej widzieć monitory wideo. Obydwoje obserwowali, jak pochód sunie przez udekorowany flagami, prześlicznie słoneczny Waszyngton. Na próżno czekali na Harolda Magnusa.

Nie zjawił się do dziewiątej. Działo się coś złego. Dr Carriol wstała.

Prezydent spojrzał na nią, unosząc brwi.

– Sir, chciałabym pójść do Środowiska. To niepodobne do pana Magnusa, tak się spóźniać bez słowa wyjaśnienia. Wybaczy mi pan?

– Zadzwonię do niego. – nie zamierzał jej informować, że o czwartej nad ranem Sekretarz był w sztok pijany.

– Nie, proszę dalej oglądać Marsz. Wpadnę tam. – Musiała sama dotrzeć do departamentu, czuła, że działo się coś złego. Bardzo złego.

Oczywiście wszędzie wokół Białego Domu kręcili się ludzie. Czekali, aż pojawi się prezydent. Dr Carriol dotarła do helikoptera. Kazała pilotowi wylądować jak najbliżej gmachu. Pilot podrapał się po głowie, a potem zdecydował, że wylądują na K Street, tuż przed wejściem, powoli opadając na ziemię, żeby przechodnie zdołali w porę uciec.

To było największe państwowe święto w historii kraju, więc oczywiście niewiele osób pracowało, ale w Sekcji Czwartej zastała małego Johna Wayne’a przy biurku.

– John! – krzyknęła, odrzucając płaszcz. – Miałeś jakieś wiadomości od pana Magnusa?

Spojrzał na nią zdziwiony.

– Nie.

– To rusz się. Spóźnił się już godzinę na spotkanie z prezydentem w Białym Domu.

Biurko pani Taverner było puste, a stojąca na nim mała centralka telefoniczna błyskała wszelkimi możliwymi światełkami. Harold Magnus nie lubił dzwonków, więc je wyłączono. Bez wątpienia z Białego Domu też próbowano się z nim skontaktować.

– Znajdź panią Taverner – powiedziała krótko do Johna Wayne’a. – Zdaje się, że ma tu prywatny pokój, więc najpierw zajrzyj tam i daj sobie spokój z tą swoją uprzejmością. – Ruszyła do gabinetu Harolda Mangusa.

Jakoś przemieścił się w półśnie zza biurka na dużą wygodną sofę.

Leżał na plecach, jedna stopa zwisała na zewnątrz. Wielkie, stare, śliniące się niemowlę.

– Panie Magnus! – Potrząsnęła nim.

Poziom cukru w jego krwi powoli opadał w czasie snu, ale i tak obudził się po kilku minutach.

Wreszcie uchylił powieki i spojrzał na nią, a jego oczy przypominały dwa ugotowane, pozbawione skórki bladozielonoszare agresty.

– Panie Magnus, obudził się pan? – zapytała po raz kolejny zesztywniałymi wargami.

Stopniowo przytomniał. Z początku wydawało się, że nie poznaje jej.

– Cholera! – wrzasnął nagle, siadając z wysiłkiem. – Boże!

O, Boże. Strasznie się czuję. Która godzina?

– Wpół do dziesiątej. Miał pan spotkać się z prezydentem o ósmej. Nadal czeka, ale Marsz skończy się za parę godzin i zgodnie z planem musi wyjść do tłumu.

– Cholera! O cholera jasna! – jęknął, zgrzytając zębami. Kawy, gdzie Helena?

– Nie wiem.

Właśnie w tej chwili zadzwonił John Wayne. Poinformował, że znalazł panią Taverner.

– Zrób panu Magnusowi kawy, dobrze? – Przysiadła na krawędzi biurka, skrzyżowała ręce i nogi. Patrzyła ironicznie, jak szef ściska palcami tłuste, zarośnięte policzki, aż opuszki znikły zupełnie.

– Co za koszmarne samopoczucie – wymamrotał. – Śśśmieszne. Po prostu zemdlałem! Nigdy przedtem mi się to nie przytrafiło, nawet po dziesięciu drinkach.

– Ma pan tu świeże ubranie stosowne na uroczystość stulecia?

– Chyba tak. – Ziewnął szeroko, oczy mu łzawiły. – Ach!

Muszę pomyśleć! Muszę pomyśleć!

Pojawił się John z kawą.

– Co z panią Taverner?

– Nic jej nie jest. Planuje samobójstwo. Nigdy przedtem nie zawiodła, ciągle mi to powtarza.

– Powiedz jej, że żadna praca i szef nie są warte, by dla nich stracić życie. Może wyślesz ją do domu?

John wyszedł, a dr Carriol wręczyła Haroldowi Magnusowi kubek z kawą. Wypił bez mleka i cukru, jednym łykiem, mimo że była gorąca.

– Jeszcze.

Wlała również sobie.

Tym razem pił wolniej.

– O, co za dzień! Ciągle czuję się fatalnie.

– Biedny stary – powiedziała bez współczucia. – Chyba nie wie pan, że pani Taverner też zemdlała? Zamęczył pan tę dobrą, miłą, lojalną kobietę na śmierć.

Na szczęście w tej chwili zapukano do drzwi. Weszła pan Taverner. Wyglądała schludnie jak spod igły. Wykorzystała dziesięć minut najlepiej, jak mogła.

294 – Dziękuję, dr Carriol, pójdę do domu, jeśli pan Magnus pozwoli. Tylko jeszcze jedno – co z listą lekarzy i sprzętu, którą dała mi pani wczoraj?

Wszystkie kolory uciekły z i tak bezbarwnej twarzy dr Carriol.

Przez chwilę pani Taverner myślała, że szefowa Sekcji Czwartej dostanie ataku apopleksji, bo nagle zesztywniała, wydając dziwne, straszne dźwięki. Później błyskawicznie przemierzyła odległość między biurkiem i sofą. Jedną ręką podniosła cielsko sekretarza, chwyciła go za ramiona i potrząsnęła wściekle.

– Pocahontas Island – powiedziała. – Zespół medyczny!

Jej słowa dotarły do niego.

– O-mój-Boże! Judith, Judith, ja tego nie zrobiłem!

– Proszę sprowadzić Johna. – Zwróciła się do pani Taverner: – Musi pani zostać. – Odepchnęła Harolda Magnusa niczym obrzydliwego insekta i skierowała się do telefonu, ale zanim pani Taverner otworzyła drzwi, powiedziała: – Heleno, połącz mnie z dyżurnym administratorem w szpitalu Waltera Reeda.

Dr Carriol pamiętała numer do oddziału helikopterów prezydenta.

Nakręciła.

– Mówi dr Carriol – przedstawiła się spokojnie. – Gdzie jest Billy?

– Jeszcze się nie zameldował, a my na razie go poszukujemy.

W głowie jej tętniło. A może to serce zmieniło położenie?

– O wpół do siódmej rano zleciłam mu specjalne zadanie. Powinien wrócić do Waszyngtonu najpóźniej o wpół do dziewiątej. Mówił, że musi gdzieś zatankować.

– Wiemy, że cel podróży był tajny, ale zażądał map i adresów składów paliwa między Waszyngtonem, Hatteras i Raleigh. Sprawdziliśmy całą trasę – nigdzie się nie zgłosił. Ale nikt też nie prosił o ratunek, więc sądzimy, że wylądował gdzieś z pustym zbiornikiem i uszkodzonym radiem.

– Możliwe. I chyba wykonał zadanie bez tankowania. Gdyby zabrakło mu paliwa w powietrzu, wylądowałby bezpiecznie, prawda?

Pamiętam, że zdarzyło się nam to w Wyoming przed paroma miesiącami, gdy przyleciał po nas.

– Oczywiście! – zapewnił serdecznie głos w telefonie. – Świetna sprawa z tymi maszynami, zawsze i na każdym terenie wylądują w porę.

– Musimy przyjąć, że raczej utknął w miejscu przeznaczenia niż gdzieś na trasie. Tam nie ma żywej duszy ani telefonu, więc jeśli jego radio nie działa, nie skontaktuje się z nami. – Spojrzała kwaśno na Harolda Magnusa.

– Dziękuję. Jeśli usłyszycie go, dajcie mi natychmiast znać. Jestem u sekretarza Środowiska w biurze. Nie, nie odkładaj słuchawki, człowieku! Potrzebuję dużego helikoptera dla około dziesięciu osób i kilkudziesięciu kilo sprzętu medycznego. Sprawa najwyższej wagi.

Trzymajcie go dla mnie, dopóki nie dam znać.

– To niemożliwe, proszę pani – usłyszała w słuchawce. Wszystkie helikoptery prezydent osobiście przeznaczył do przewożenia ważnych osobistości nad Potomac.

– Pieprzyć ceremonię i osobistości! – zaprotestowała dr Carriol. – Potrzebuję helikoptera.

– Muszę mieć pozwolenie prezydenta – padła lakoniczna odpowiedź.

– Dostaniecie ją. Więc do roboty.

– Tak, proszę pani!

Błysnęła następna linia.

– Tak?

– Walter Reed, dyżurny administrator.

Podała słuchawkę Haroldowi Magnusowi.

– Proszę – powiedziała szorstko. – To pańska działka.

Kiedy rozmawiał z administratorem szpitala, dr Carriol wyszła do drugiego gabinetu i poprosiła o połączenie z prezydentem.

– Kłopoty, Judith?

– Owszem, sir. Dr Christiana najprawdopodobniej zostawiono na Pocahontas Island w Pamlico Sound bez opieki lekarskiej. Proszę wyrazić zgodę, by przewieziono zespół medyczny specjalnym helikopterem. Czy mógłby pan poprzeć moją prośbę w kwaterze głównej?

– Chwileczkę. – Usłyszała, jak wydaje komuś instrukcje. – Co się dzieje?

– Pan Magnus miał lekki atak serca. Niestety, stało się to, zanim zebrał lekarzy dla dr. Christiana. Boże, ależ się plączę, mam nadzieję, że pan rozumie. Zaraz lecę na Pocahontas Island z zespołem medycznym. I znowu problem, bo nasz pilot nie skontaktował się z bazą, od wpół do siódmej rano, gdy wyleciał z Waszyngtonu.

– A więc Harold miał zawał, tak?

Czyżby prezydent drwił?

– Zemdlał w gabinecie, sir. Wezwałam ambulans od Waltera Reeda.

– Biedny, stary Harold! – tym razem mówił z sarkazmem. Proszę o bieżące informacje. Dobrze wiedzieć, że w Środowisku jest ktoś zrównoważony.

Oho, Haroldzie!

– Dziękuję, panie prezydencie.

Wróciła do gabinetu sekretarza. Szef ciągle rozmawiał z administratorem szpitala.

– No, zrobione – oznajmił, już lekko ożywiony, gdyż odzyskiwał kontrolę nad sprawami. – Nie mogę lecieć z panią i zostawić tego cyrku. Muszę przebrać się na uroczystość.

– O, nie! – zaprotestowała dr Carriol zimno.

– Właśnie uratowałam pański wielki goły tyłek przed prezydentem. Powiedziałam mu, że miał pan atak serca dziś rano – oczywiście niegroźny. Więc jest pan bardzo chory i ambulansem pojedzie do szpitala Waltera Reeda, jeśli tylko znajdę kogoś, kto to zorganizuje.

– Nie zobaczę króla Anglii! – Spojrzał na nią groźnie. – Po co w ogóle rozmawiała pani o mnie z prezydentem?

– Nie miałam wyboru. Potrzebuję helikoptera, żeby polecieć z zespołem medycznym do Pocahontas. Prosiłam go o zezwolenie.

A zatem musiałam mu powiedzieć o tej klapie. Przykro mi, to nie ja zawaliłam sprawę, więc za karę nie będzie pan na uroczystości.

I już nigdy, pomyślała, zostawiając go, panią Taverner i Johna Wayne’a, gapiących się na nią z otwartymi ustami, nigdy Harold Magnus nie odeśle mego samochodu, bym czekała w lekkim ubraniu na autobus na mrozie.

Zanim wielki wojskowy helikopter uniósł się nad szpitalem Waltera Reeda, minęło wpół do dwunastej. Na pokładzie byli dr Judith Carriol, dr Charles, Miller (chirurg naczyniowy), dr Ignatius O’Brien (chirurg plastyczny), dr Samuel Feinstein (internista), dr Marek Ampleforth (specjalista od szoku i obrażeń), dr Horac Perry (psychiatra), dr Barney Williams (anestezjolog), panna Emilia Massimo (pielęgniarka) i pani Lurlin Brown (pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii). Wszyscy członkowie zespołu byli oficerami wysokiej rangi.

Przed startem dr Carriol przekazała zespołowi instrukcje i podziękowała za pomoc zapewniając, że choć dr Joshua Christian jest ciężko chory, kilku lekarzy wróci po wstępnych badaniach. Tych, którzy pozostaną, powiedziała z uśmiechem, czeka lot do Palm Springs i parę tygodni pod słońcem Kalifornii – w ramach rekompensaty. Żywność i inne artykuły będzie dostarczał na Pocahontas Island prezydencki helikopter, ponieważ nie ma tam służby. Pilot, który przywiezie ich na wyspę, uruchomi generator. Dostaną dzienną rację żywności i napojów w termosach, dużą ilość sprzętu medycznego, łącznie ze szpitalnym łóżkiem oraz kilka kanistrów paliwa na wszelki wypadek.

Lecieli tą samą trasą, którą pokonał Billy. Pilot i dr Carriol uważnie obserwowali ziemię, poszukując śladów katastrofy. Kiedy oddalili się na dobre od Waszyngtonu, zachmurzyło się, ale nie zanosiło się na groźne dla helikoptera załamanie pogody. Kiedy na horyzoncie pojawiła się Pocahontas Island, byli pewni, że Billy’ego i maszynę znajdą na ziemi.

Ale doznali szoku, gdy okrążywszy dom i wyspę nie natknęli się na Billy’ego ani na helikopter. Pilot wzruszył ramionami.

– Nie rozumiem, proszę pani. Wygląda na to, że nigdy tu nie wylądowali – stwierdził, kołując dokładnie nad miejscem, w którym wylądował Billy.

– Ląduj. Rozejrzę się.

Teraz było już wpół do dwunastej. Wielka wojskowa maszyna była wolniejszym, bardziej konwencjonalnym środkiem transportu niż helikopter Billy’ego.

– Generator jest pewnie w szopie pod drzewami. – Pilot wskazał miejsce oddalone o jakieś czterysta metrów od domu. – Generatory strasznie hałasują, zwłaszcza jeśli nie ma wiatru, albo wieje z niewłaściwej strony. Chciałbym, aby wszyscy wysiedli, bo grunt jest bagnisty, a helikopter bez pontonów.

– Dziękuję, że ominął pan przepisy o przewozie pasażerów.

– Ja tylko spełniam prośbę prezydenta.

Całkiem sprawnie wyładowano ekwipunek. Pilot uniósł maszynę parę metrów nad ziemię i przeleciał nad szopę.

Wszyscy czekali na decyzję. Dr Carriol przejęła inicjatywę i ruszyła w kierunku wrót prowadzących na dziedziniec, odsunęła rygiel i pchnęła drzwi. Uderzyły z impetem o mur.

– W dawnych czasach to miejsce na pewno nękała malaria! stwierdził dr Ampleforth. – Dlaczego zbudowano tu dom?

– O ile pamiętam, na całym wschodnim wybrzeżu ludzie chorowali na malarię – powiedziała dr Carriol. – A mieszkańcy wyspy potrafili sobie radzić. Uważam, że to niezły teren na dom.

Weszli na dziedziniec. Wszystko wyglądało normalnie, bo szary człowiek na krzyżu wisiał w mrocznym cieniu tunelu. Z dr Carriol na czele przemaszerowali szybko przez dziedziniec i skierowali się w stronę domu. Podążali za nią niepewni siebie, zaniepokojeni szczególną misją.

Mniej więcej w połowie drogi dotarło do niej, co wisiało w przejściu. Zatrzymała się gwałtownie.

– O, mój Boże, mój Boże! – wyrwało się komuś.

Ruszyła, z trudem utrzymując równowagę na szarym dziedzińcu wyłożonym kolejowymi podkładami, falującymi i wijącymi się od ściany do ściany.

Jeszcze dwa metry i znów stanęła. Rozpostarła szeroko ramiona, by nikt nie wyszedł do przodu.

– Zostańcie na miejscu.

Wisiał tam, a kości sterczały ze zmasakrowanych palców. Niemal dotykał ziemi. Tylko lina wrzynająca się tuż pod szczęką i palce nadal zaciśnięte na pętlach wokół nadgarstków nie pozwalały mu opaść. Głowa zwisała luźno, gdyż powróz wżarł się głęboko w szyję aż za uszy. Nie patrzył w górę ani przed siebie, lecz w dół, spod przymkniętych powiek. Najokrutniejsze dzieło stryczka dokonało się już po śmierci, więc jego twarz nie była bardziej przekrwiona niż reszta ciała. Język tkwił w rozwartych ustach, wargi nie spuchły, oczy nie wyszły z orbit. Z braku powietrza, co spowodowało śmierć, całe ciało przybrało kolor zwietrzałego drewna, a blizny stały się ledwie widoczne.

Dopiero po wielu tygodniach dr Carriol odważyłaby się stawić czoło emocjom, których doznała na jego widok, więc tylko je odnotowała. Patrząc na niego uświadomiła sobie, że wzór wypełnił się niemal, wyjąwszy kilka ostatnich nitek, które dadzą satysfakcjonujące, lecz niezupełnie konieczne wykończenie.

– O, dobra robota, Joshua! – powiedziała z uśmiechem. Piękna i doskonała. Lepszy finał Operacji Mesjasz, niż kiedykolwiek sobie wyobrażałam.

Biała pielęgniarka płakała, czarna klęczała, lamentując cienko i żałośnie, a lekarze milczeli, wstrząśnięci.

Tylko Judith Carriol mówiła.

– Judasz! – powtórzyła ze zdziwieniem. – Tak, pewne są niezmienne. Naprawdę skazałam cię na ukrzyżowanie.

W Waszyngtonie też było już po wszystkim. Marsz Tysiąclecia zakończył się w trakcie rzymskiego święta, a dwumilionowy tłum przelewał się ulicami Waszyngtonu i Arlington. Ludzie trzymali się za ręce, dotykali się, płakali, śpiewali, tańczyli, całowali.

Prezydent czekał na brzegu Potomacu, by powitać rodzinę Christianów, senatorów USA, burmistrza Nowego Jorku, gubernatorów, dowódców wojskowych i całą resztę. Przemawiał z białego marmurowego podwyższenia, na którym powinien stać dr Joshua Christian.

Po nim przemawiali król Australii i Nowej Zelandii, premier Indii, Chin oraz jeszcze tuzin innych głów państw. Każdy powiedział kilka wdzięcznych słów, zbyt krótkich, by znudzić, i zbyt zgrabnych, by kogokolwiek obrazić. Dziękowali dr. Christianowi za to, że dał nową nadzieję narodom świata, podziwiali humanistyczną ideę Marszu Tysiąclecia, wychwalali różne odmiany wyznań i siebie nawzajem.

Koło pierwszej, gdy wszystkie ważne głowy państw, politycy, gwiazdy filmowe i inni dygnitarze zebrali się w specjalnym namiocie w pobliżu pomnika Lincolna, by odpocząć po ceremonii przed wieczornym Balem Tysiąclecia, do prezydenta Tibora Reece’a podszedł adiutant. Odciągnął go na bok i szeptał mu coś do ucha. Ci, którzy go obserwowali, zauważyli, jak patrzy na adiutanta najwidoczniej wstrząśnięty, otwiera usta, by coś powiedzieć, a po namyśle tylko kiwa głową. Po czym wrócił do rozmowy z Jego Wysokością, ale najszybciej jak tylko mógł przeprosił go i dyskretnie wyśliznął się z namiotu. Pojechał do Białego Domu i czekał tam na dr Judith Carriol.

Zjawiła się tuż po drugiej, najszybszym z prezydenckich helikopterów, który Tibor Reece wysłał po nią na Pocahontas Island.

Weszła do Owalnego Gabinetu, sprawiając wrażenie niezwykle spokojnej, zważywszy rozmiar katastrofy. Później jednak uznał ją za najbardziej godną podziwu kobietę, opanowaną, ciepłą, lecz nie wylewną, a przede wszystkim ceniącą swoją inteligencję bardziej niż urodę. I tak czuł do niej wielką sympatię, porównując ją z jakże odmienną Julią może częściej, niż zdawał sobie z tego sprawę.

– Usiądź, Judith. Nie mogę uwierzyć! Czy to prawda? Naprawdę nie żyje?

Zasłoniła oczy drżącą ręką.

– Tak, panie prezydencie, nie żyje.

– Ale co się stało?

– Pan Magnus zasłabł i nie wysłał zespołu medycznego na Pocahontos Island. Domyślamy się, że pilot wysadził dr. Christiana rano, nie orientując się, iż wyspa jest pusta. Zapewne odleciał, ale zarówno helikopter, Billy i żołnierz, eskortujący dr. Christiana dosłownie zapadli się pod ziemię. Straż przybrzeżna, marynarka oraz lotnictwo szukają ich od dwóch godzin, bez rezultatu. Zupełnie jakby porwały ich duchy – zadrżała mimo woli. Pierwszy raz widział ją na pograniczu histerii.

– Może utonęli w morzu – powiedział uspokajająco.

– Nigdzie nie ma plamy oleju. Leciał nad otwartym morzem, dobrze widać dno. W tym rejonie zachmurzyło się, ale dalej było pogodnie. Pilot helikoptera znajduje drogę według punktów orientacyjnych, więc nie zgubi się, co jest możliwe w wypadku lecących wysoko samolotów. Billy wziął z bazy mapy. Zna go pan, sir! Jest najlepszy. Ten helikopter się rozbił.

Prezydent uznał, że należy zaabsorbować dr Carriol czymś innym.

Poza tym miał jeszcze jeden problem.

– Więc przez pana Magnusa umarł dr Christian.

Dr Carriol spojrzała na niego. Jej dziwne zielone oczy zabłysły nie łzawo, lecz demonicznie.

– Dr Joshua Christian – oznajmiła powoli, z satysfakcją został ukrzyżowany.

– Ukrzyżowany?

– Ściślej mówiąc, sam się ukrzyżował.

Prezydent pobladł, poruszył bezgłośnie ustami. Cisnęło mu się zbyt wiele chaotycznych pytań. Wreszcie jedno zdołał wyartykułować.

– Jak, na miłość boską, zrobił coś takiego?

Wzruszyła ramionami.

– Oszalał, oczywiście. Zrozumiałam to rankiem, gdy wróciłam do obozowiska, by zabrać go do Pocahontas Island. A symptomy szaleństwa obserwowałam od… Och, to zaczęło się miesiąc po wydaniu książki. Ale dziś miał trafić prosto w ręce lekarzy i pielęgniarek.

Nie przewidywałam żadnych niespodzianek. Nie twierdzę, że był nieuleczalnie chory, raczej załamał się chwilowo z przepracowania, poza tym cierpiał potworny fizyczny ból. Odmrożenia, otarcia, wrzody.

W normalnych warunkach szybko wyzdrowiałby. Po wakacjach na pewno całkiem wróciłby do siebie.

– Więc co się stało, na litość boską?

– Najwidoczniej przyleciał na Pocahontas Island i zrozumiał, że jest całkiem sam. Zrobił krzyż ze starych podkładów kolejowych znaleźliśmy porozrzucane po dziedzińcu narzędzia. Dziedziniec, muszę wtrącić, również wybrukowano starymi podkładami. Oczywiście nie zdołał przybić się sam, więc zawisł na linie, omotanej wokół krzyża, szyi oraz nadgarstków. Udusił się, podobnie jak umierali ukrzyżowani skazańcy w dawnych czasach.

Prezydent był przerażony. Nie umiał połączyć wizji, jaką wyczarowała dla niego dr Carriol z człowiekiem, który gościł pewnego wieczora w Białym Domu, rozkoszował się koniakiem, cytował Kiplinga, palił cygaro i zachowywał się zupełnie normalnie.

– To bluźnierstwo! – powiedział.

– Oddajmy Christianowi sprawiedliwość. Nie, sir, to żadne bluźnierstwo. Bluźniercy kpią sobie ze wszystkiego. Natomiast Joshua oszalał, a obłąkańcy często uznają się za Jezusa Chrystusa. Jego nazwisko, niezwykła pozycja, ciągłe pochlebstwa, jakimi go wszędzie raczono – niektórzy naprawdę go czcili, wie pan? Wszystko to pamiętał. Wydaje się całkiem logiczne, że w chorobie wcielił się w Jezusa Chrystusa. Dla mnie niewiarygodne jest to, że się ukrzyżował. Jak powiedziałam, fizycznie był wyczerpany aż do trwałego kalectwa. Wędrował podczas strasznych mrozów. Chodził między ludźmi, panie prezydencie! Zupełnie jak Jezus Chrystus. I był prawdziwie dobrym człowiekiem. Zupełnie jak Jezus Chrystus.

Znaczenie jej słów powoli docierało do niego. Tibor Reece wyprostował się i wykrztusił z trudem.

– Co się stało z ciałem?

– Zdjęliśmy je od razu.

– A krzyż?

– Zanieśliśmy do małej szopy na dziedzińcu. Zaznaczyłam już, że nawierzchnię wykonano też ze starych podkładów kolejowych, a właściciele zgromadzili kilka zapasowych, na wypadek wymiany Dr Christian znalazł je i z dwóch zrobił krzyż. Więc po prostu schowaliśmy je z powrotem do szopy.

– Gdzie teraz jest ciało?

– Zespół medyczny w największej tajemnicy zabrał je do kostnicy w szpitalu Waltera Reeda. Dr Mark Ampleforth, szef zespołu, czeka na pańskie instrukcje.

– Ile osób… widziało go tam? – Niezwykłe obrzydzenie zamigotało mu w oczach, ale błyskawicznie okazał szacunek zmarłemu, który na pewno był szaleńcem.

– Tylko lekarze i ja, sir. Na szczęście pilot zajął się generatorem, a kiedy znaleźliśmy dr. Christiana, trzymałam pilota z dala od tego miejsca. Wie, że dr Christian nie żyje, ale myśli, iż po prostu zmarł.

– Gdzie jest teraz zespól medyczny? Kim są członkowie?

– W szpitalu. To zaprzysiężeni oficerowie najwyższej rangi.

Sprawdziłam ich, zanim wyruszyliśmy na Pocahontas.

Dr Judith Carriol obserwowała ze spokojem, jak Tibor Reece rozważa wszystkie alternatywy. Na pewno nie może zlikwidować całego zespołu. Takie rzeczy robi się ze zwykłymi ludźmi, których nikt nie zna. Ale nawet prezydentowi USA nie wolno ufundować betonowych kaloszy ośmiu oficerom z jego własnej armii, bo każdy wścibski nos w Dystrykcie Kolumbii i okolicach zacznie węszyć.

A poza tym dr Judith Carriol zawsze bardzo sceptycznie traktowała sensacyjne oskarżenia dostojników o morderstwo. Nie wierzyła w to.

Politycy zbyt dbają o swoje głowy i stanowisko, by tak ryzykować.

Bo morderstwo jest zawsze ryzykiem.

Nie, Tibor Reece myślał raczej o tym, czy uda się zataić koszmarne okoliczności śmierci dr. Christiana, a jeśli nie, co z tym zrobić?

Zdecydował się na powszechną zmowę milczenia. Dr Carriol uśmiechnęła się w duchu. Dobrze! Dobrze! Oto stosowne i roztropne posunięcie. Tibor Reece zaprosi zespół medyczny do Białego Domu, rzekomo po to, by porozmawiać o heroicznej, choć nieudanej wyprawie ratunkowej, a w trakcie spotkania poprosi, by zachowali w tajemnicy wydarzenia na Pocahontas Island. Oczywiście złożą przysięgę.

Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, że czas był dla niego nieubłaganym wrogiem. Chyba nie. Suchy i szczery opis śmierci dr. Christiana przeraził i przejął odrazą Tibora Reece, jednak nie oddał całego koszmaru. Przerażenie ustąpi. Szok minie. Ale ci, którzy widzieli go na 303 krzyżu, nigdy nie zapomną tego widoku. Ukrzyżowany dr Joshua Christian będzie prześladował tych ludzi do końca życia. Zanim Tibor Reece zbierze wszystkich członków zespołu i poprosi ich o dyskrecję, zaczną mówić. Nie wszystkim. Nie przełożonym, kolegom w armii czy szpitalu. Zrzucą swoje brzemię na tych, których kochają, bo tego doświadczenia nie można znieść bez oczyszczającego katharsis.

Prezydent opanował własne uczucia. Teraz zastanawiał się nad wpływem śmierci dr. Christiana na kraj, świat, jego rząd.

– Zgodziliśmy się, że najmniej potrzebny jest nam męczennik stwierdził ponuro.

– Sir, śmierć doktora Christiana ma wymiar kosmiczny, właściwie nie mogliśmy jej zapobiec – powiedziała dr Carriol. – On nie miał dla siebie litości. Dlaczego miałby zostać męczennikiem? Męczenników stwarzają prześladowcy. A nikt nigdy nie prześladował dr. Christiana!

Rząd tego kraju współpracował z całą rodziną. Te fakty możemy ujawnić z dumą, fakty wyraźnie wskazujące, jak rząd bardzo życzliwie odnosił się do dr. Christiana. Sir, proszę rozważyć problem jego śmierci w aspekcie tych faktów. Po cóż martwić się o męczenników.

Oparł brodę na dłoni, zagryzł wargę, spojrzał na nią chmurnie.

– Męczennicy – powiedział – dzielą się na dwie grupy. Prześladowanych i prześladujących się. On sam się zadręczył. Przyznaj, Judith, że są takie osoby. Co najmniej połowa matek na tym świecie.

– Więc ukażmy go w tym świetle ludziom – powiedziała. Jeśli pan pozwoli, pójdę teraz do szpitala i zobaczę się z Magnusem.

Zaskoczyła go, najwyraźniej zapomniał o istnieniu sekretarza Środowiska.

– Tak oczywiście! Dziękuję, Judith. Pozdrów Harolda ode mnie.

Powiedz mu, że odwiedzę go jutro rano. – Piękne, ciemne oczy Tibora Reece’a zalśniły niebezpiecznie.

Nie rozumiała, jak to się stało, ale prezydent wiedział, że Harold Magnus symuluje.

Tego wieczora, gdy zmęczeni, lecz zadowoleni ludzie zamierzali wrócić do codziennych zajęć, prezydent zażądał od wszystkich stacji telewizyjnych i radiowych czasu antenowego na specjalną audycję.

Wyznaczył godzinę ósmą, kiedy to miał rozpocząć się Bal Tysiąclecia, który oczywiście odwołano.

Dr Judith Carriol wyciągnęła się wygodnie na kanapie w salonie, boso, otulona ciepłym kocem, i włączyła mały telewizor. Kończył się najdłuższy dzień w jej życiu.

Bez względu na racjonalizm, brutalne zerwane ogniwa, będącego tak blisko przez tyle miesięcy, łączącego cały zestaw łańcuchów inteligencji i uczuć, ogniwa, które spełniło jej oczekiwania – takie brutalne zerwanie boli. Czy dr Joshua Christian był jej złym duchem, czy odwrotnie? Prawda leży chyba pośrodku. No cóż, przemówienie Tibora Reece’a podsumuje rozdział jej życia, zatytułowany imieniem Joshuy Christiana.

Wyszła z Białego Domu, by odwiedzić Harolda Magnusa na łożu boleści u Waltera Reeda. Koszmar dnia zaczął się od nowa. Przebiła się przez szalejące tłumy i w szpitalu usłyszała, że sekretarz Środowiska nie przyjmuje gości.

Miał szczęście. Najwidoczniej był bardzo chory. Bez wątpienia prezydent mu wybaczy. Cholera! Ale przynajmniej wykorzystała okazję i spotkała się z dr. Markiem Ampleforthem. Dowiedziała się, że Tibor Reece odezwał się do niego w sprawie zatajenia okoliczności śmierci dr. Christiana.

Chciała wrócić do domu, lecz w samochodzie przekazano jej wiadomość od prezydenta. Prosił, by poinformowała o śmierci dr. Christiana jego rodzinę. Najlepiej od razu, bo wieści w końcu się rozejdą i bliscy dowiedzą się o wszystkim z brutalnych plotek. Niech im też powie, że samochód przyjedzie po nich o siódmej wieczór. Prezydent osobiście złoży im kondolencje.

Powlokła się, obolała i wściekła do Hay-Adams Hotel, gdzie zatrzymała się rodzina Christianów. Byli nieco zagubieni, nie wiedzieli, co dzieje się z Joshuą. Wspaniałe uroczystości na zakończenie Marszu Tysiąclecia nie cieszyły ich, bo brakowało Joshuy. O, bardzo miło gawędzili z królem Australii i Nowej Zelandii. Przyjemny gość, miał wyborne maniery i nigdy nie mówił niczego nie stosownego. Z przyjemnością wymienili ukłony, uśmiechy i banały z niezliczonymi premierami, prezydentami, przewodniczącymi tego i tamtego, ambasadorami i gubernatorami, senatorami i kongresmanami. Ale Joshuy nie było z nimi. Joshua chorował. Tylko jego pragnęli. A wszyscy uniemożliwiali spotkanie z nim.

Koło szóstej dr Judith Carriol zjawiła się u nich. Powitano ją niczym syna marnotrawnego. Ona, którą uważali za przyszłą żonę Joshuy, była jedynym łącznikiem z nim. Martwili się bardzo, ale byli oburzeni i rozgniewani. Andrew mógł potępiać żonę za zachowanie wobec Judith, a mama doskonale zapamiętała słowa Marthy. Teraz żądała odpowiedzi.

Czy Judasz musiał rozmawiać z nimi? Judith. Judasz. Judasz. Ale zawsze istniał jakiś Judasz. Bez Judasza ludzkość nie potrzebowałaby zbawienia. Ponieważ to Judasz usprawiedliwiał ból narodzin, życia i śmierci. Ból, ból i jeszcze raz ból. Judaszem byli ci z wygórowanymi ambicjami, którzy dla osiągnięcia sukcesu wykorzystywali talenty innych. Judaszem byli ci, którzy wybijali się, jadąc na plecach Geniusza. Judasz to zysk i strata, emocjonalny szantaż, manipulacja, rozpacz, wrodzona cnota, najczystsza intencja, najprostsza metoda, uniewinnienie. Ale nie zdrada! Wielu Judaszów nigdy nie dopuściło się zdrady. I Judasz to nie zboczenie, lecz norma.

– Joshua nie żyje – oznajmiła, zanim wylali na nią wzbierający gniew.

Jakoś to przeczuli. Wiedzieli. James przysunął się do Miriam, Andrew do mamy. Po prostu patrzyli na Judasz Carriol. Nikt nie krzyknął, nie zapłakał, nie wątpił w jej słowa. Ale ich oczy – o, te oczy! Bała się w nie spojrzeć.

– Umarł – powtórzyła spokojnie – dziś około dziesiątej rano.

Sądzę, że nie cierpiał, jeżeli w ogóle odczuwał ból. Nie wiem. Nie byłam przy nim. Ciało jest w szpitalu Waltera Reeda. Za pięć dni odbędzie się uroczysty pogrzeb. O ile pozwolicie, zostanie pochowany w Arlington. Biały Dom wszystko przygotuje. Za chwilę prezydent Reece przyśle po was samochód. Chce spotkać się z wami.

Szczerze zaskoczona odkryła, że najtrudniejsze dopiero ją czeka.

Musiała spojrzeć na nich. Musiała otworzyć oczy i spojrzeć na nich.

Upewnić się, że przyjęli to najbardziej zwięzłe wyjaśnienie. Pewnie myśleli, że coś więcej usłyszą od prezydenta, ale ona wiedziała, że nie. Nie dowiedzą się, jak umarł Joshua Christian i dlaczego to zrobił.

Wreszcie popatrzyła na nich. Obserwowali ją bez krzty podejrzliwości ani krytycyzmu. To niesprawiedliwe!

– Dziękuję ci, Judith – powiedziała mama.

– Dziękuję ci, Judith – powiedział James.

– Dziękuję ci, Judith – powiedział Andrew.

– Dziękuję ci, Judith – powiedziała Miriam.

Judasz Carriol uśmiechnęła się bardzo blado i smutno. Wyszła.

Nigdy więcej nie spotkała żadnego z Christianów.

Teraz, nareszcie sama i na luzie oglądała w telewizji Biały Dom.

Najpierw z zewnątrz, po chwili pojawił się na ekranie Owalny Gabinet. Również zniknął. Prezydent przemawiał z prywatnego salonu.

Siedział na małej sofie, a mama obok. Wyglądała subtelnie, pogodnie i pięknie, aż pękało serce. Ubrała się w śnieżnobiałą suknię i błękitny jak niebo szal, opadający w draperiach na ramiona. James i Mary również siedzieli z prawej strony przy prezydencie, Miriam na krześle, także cała w bieli, James stał za nią z ręką na jej ramieniu. Po lewej stronie prezydenta stał Andrew – dziwnie samotny. Wszyscy mężczyźni byli w ciemnoniebieskich swetrach i spodniach. Ten, kto ich ustawiał, spisał się znakomicie. To robiło wrażenie. Każdy widz natychmiast czuł, że dzieje się coś doniosłego.

Kamera powoli skoncentrowała się na twarzy prezydenta, ściągniętej i bardzo poważnej, niezwykle lincolnowskiej. A może w przyszłości będzie się mówić „christianowskiej”?

– Dziś rano o dziesiątej – zaczął – umarł dr Joshua Christian.

Od pewnego czasu był poważnie chory, ale nie chciał się leczyć przed zakończeniem Marszu Tysiąclecia. Świadomie podjął taką decyzję, mimo ciężkiego stanu zdrowia.

Zamilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej.

– Ale jeśli państwo pozwolą, zacytuję słowa dr. Christiana, które wygłosił w Filadelfii w czasie Marszu Tysiąclecia. To jego ostatnie przemówienie. Osobiście uważam je za najlepsze.

Zmienił nieco wyraz twarzy. Dr Carriol, ekspert w tych sprawach, nie wątpiła, że czytał z ekranu umieszczonego na wprost jego oczu.

– Bądźcie spokojni. Patrzcie z nadzieją w przyszłość. Ze świadomością, że nie jesteście sami, opuszczeni, lecz należycie do ważnego zgromadzenia dusz, zwanego Ludzkością i jeszcze ważniejszego zgromadzenia dusz, zwanego Ameryką. Z nadzieją, że Bóg powierzył wam misję uratowania i oświecenia tej planety w imię ludzkości. Nie w imieniu Boga, lecz człowieka! Patrzcie z nadzieją w przyszłość, bo jest warta nadziei. Nigdy nie zgaśnie światło Ludzkości, jeśli będziecie go strzec. Choć jest darem Boga, to wy musicie o nie dbać. Pamiętajcie zawsze, że to wy stanowicie Ludzkość, a Ludzkość to zjednoczenie kobiety i mężczyzny.

Daję wam credo na trzecie tysiąclecie. Credo równie stare, jak nasze czasy, a zawarte w trzech słowach: wiara, nadzieja, miłość.

Żyjcie z nadzieją na piękniejsze i lepsze jutro. Pokładajcie nadzieję w swoich dzieciach, dzieciach waszych dzieci i w dalszych pokoleniach. I w miłości – ach, co mogę powiedzieć o miłości, czego wy, nazbyt ludzcy, nie wiecie? Kochajcie samych siebie! Kochajcie tych, których znacie! Kochajcie tych, których nigdy nie widzieliście! Nie marnujcie miłości na Boga, On jej nie chce i nie potrzebuje. Bo jeśli jest doskonały i wieczny, nie potrzebuje niczego. Wy jesteście Ludzkością, więc kochajcie. Miłość zabija samotność, ogrzewa duszę nawet w najzimniejszym ciele. Miłość to światło Ludzkości!

Tibor Reece płakał, ale Christianie otaczali go sztywni i niewzruszeni. Jednak czuli żal.

– Umierał ze świadomością, że żył lepiej niż większość z nas prezydent mówił przez łzy. – Kto z nas uzna się za prawdziwie dobrego człowieka, jakim on był? Przemówię do was jego słowami, bo sam nie potrafię wyrazić tego, o co walczył Joshua Christian. On był wiarą. On był nadzieją. On był miłością. Dał wam credo trzeciego tysiąclecia, credo formułujące nieugaszonego ducha mężczyzny i kobiety, credo dające pozytywną i konstruktywną filozofię życiową na to zimne, trudne, bezlitosne trzecie tysiąclecie. Wiedzcie, że jest tylko człowiekiem i nigdy naprawdę nie umrze, jeśli przyjmiecie jego credo.

Koniec. Dr Carriol wyłączyła odbiornik, zanim rozpoczął się pospiesznie przygotowany program o życiu i dziele dr. Joshuy Christiana.

Poszła do kuchni i otworzyła tylne drzwi. Był tam reflektor, rzadko używany, gdyż pochłaniał zbyt wiele elektryczności, lecz bardzo potrzebny samotnej kobiecie.

Teraz włączyła go i wyszła na dwór. Bardzo ładna sceneria.

Wysoki mur z cegieł i zamknięta na kłódkę brama. Podwórko wybrukowane polnymi kamieniami, bez trawnika. Brak grządek, za to wiele zarośli, krzaków i trzy drzewa. Płacząca wiśnia o łkających gałęziach pozbawionych już pełnych glorii bladoróżowych kwiatów. Dalej srebrna brzoza o bladozielonych skulonych listkach, ciągle młodych i świeżych. I wielki, bardzo stary dereń, rozpościerający obsypane białym kwieciem gałęzie tak doskonale, niczym na japońskiej rycinie.

Legenda mówi, że Judasz powiesił się na ukwieconym dereniu. Jak pięknie umrzeć wśród takiej doskonałości!

Ktoś w sąsiednim domu płakał rozpaczliwie po dr. Joshui Christianie, który przybył, by uratować rodzaj ludzki i umarł jak królowie w początkach Ludzkości – poświęcił się, by ułagodzić bogów i uratować swój lud.

– Nie szukaj mnie na próżno, Joshuo Christianie! – powiedziała nie do siebie, lecz do derenia. – Przede mną jeszcze szmat życia.

Wyłączyła reflektor, wróciła do domu i zamknęła drzwi kuchenne. Na podwórku kwiecie derenia lśniło w świetle księżyca pod zimnym srebrzystym sklepieniem, cierpliwą, rozmarzoną urodą.

Może wydaje się to przesadą – dr Moshe Chasen cierpiał po śmierci dr. Joshuy Christiana boleśniej niż ktokolwiek inny.

Już po pierwszych słowach Tibora Reece’a wpadł w paroksyzm rozpaczy, lamentował, zawodził, szlochał, szarpał ubranie. Żona nie umiała mu pomóc.

– To nie fair! – powiedział, gdy zdołał wydobyć z siebie głos. Nie chciałem go skrzywdzić! To nie fair, nie fair! Czym jest ten cały wzór? – Rozpłakał się. – Nie chciałem go skrzywdzić!

Prezydent odesłał Christianów do Holloman helikopterem. Obiecał, że sprowadzi ich do Waszyngtonu w przyszłą środę na pogrzeb Joshuy. Na lotnisko przy Oak Street pojechali samochodem. Wczesnym rankiem w sobotę przybyli do Halloman. James otworzył drzwi.

Weszli w przyjazne, czyste, białe światło spływające z wiosennego, kwitnącego królestwa, w jakie zamienił się salon. Rośliny nie ucierpiały pod nieobecność Mary, gdyż pani Margaret Kelly dbała o nie.

Powietrze słodko pachniało. Było cicho.

– Mary i Martha nie zjawią się chyba do jutra – powiedział James.

– O, biedactwa! Pomyśleć, że dowiedzą się o wszystkim, a my nie będziemy mogli im pomóc – zatroskała się mama, która nie uroniła ani jednej kropli łzy.

– Zrobię kawy – oznajmiła Miriam i zniknęła w kuchni. Nie była w stanie usiąść, myśleć, spojrzeć na te trzy ukochane twarze.

– Co teraz? – spytała mama, nie Jamesa, lecz Andrew, który stał przy niej.

– To, co przedtem. Przecież dopiero zaczęliśmy pracę.

James zadrżał.

– Och, Drew! Będzie nam tak trudno bez przewodnictwa Joshuy!

– Nie. Łatwiej.

– Tak, rzeczywiście! – stwierdził James po chwili.

Matka i dwaj bracia usiedli w pełnej zgodzie.

Mary i Martha w pociągu dowiedziały się o tragedii. Choć z początku Mary była niezadowolona z władczego zachowania Andrew wobec niej i Marthy, już ochłonęła, zajęta łapaniem pociągu i szarpaniną z Marthą. Teraz właściwie była wdzięczna Drew.

Pociąg wlókł się leniwie jak zwykle, a ze względu na Marsz Tysiąclecia podróżowały nieomal same. O dziewiątej wieczorem w Filadelfii zatrzymali się na opustoszałym peronie, ponurym i obraźliwym przez tę pustkę.

ŚMIERDZI! O, biedny śmiertelny ptaszku, pomyślała Mary, a serce jej krwawiło, ty też?

Przez głośniki na stacji nadawano audycję radiową.

Siedziały samotnie w długim wagonie i słuchały o zmarłym dr. Christianie.

Martha osunęła się na Mary, ciężka i bezwładna, ale nie zemdlała.

Pociąg ruszył szybko, jakby maszynista chciał uciec od głosu w eterze.

Wiedziałam, pomyślała Mary. Tamtego ranka wiedziałam, że nigdy go już nie zobaczę. I nie chciałam być z nimi, gdy dowiedzą się o śmierci Joshuy. Niech chłopcy i Miriam sami radzą sobie z mamą.

Ja rezygnuję. Nie zniosę niczego więcej. Naprawdę pragnęłam tylko podróżować, a nie pozwolili mi. On mi zabronił. Jedyna osoba, jaką kiedykolwiek kochałam, nie kocha mnie, nie może mnie kochać.

– Och, Martho, jak dalej żyć? – zapytała z twarzą przytuloną do tej nie chcianej, płaskiej, nieożywionej piersi.

– Tak jak my wszyscy – odpowiedziała. – Wiecznie w jego cieniu.

Dr Charles Miller, chirurg naczyniowy, do żony, rozbierając się przed snem: – Ukrzyżował się, mówię ci! Bez przerwy zadaję sobie pytanie, co czuł? Czy właśnie to, że musi umrzeć za nas? O Boże! O Boże!

Dr Ignatius O’Brien, chirurg plastyczny, do swojego kochanka w mieszkaniu w Arlington: – Skóra ciągle mi cierpnie! Najpierw myślałem, że jeszcze żyje, bo patrzył z takim gorzkim bólem. Nie mogę uwierzyć, że jego oczy umarły wraz z resztą ciała.

Dr Samuel Feinstein, internista, do zasuszonej sekretarki w średnim wieku, w gabinecie szpitalnym: – No, przynajmniej tym razem nie zwalą winy na Żydów, Ido!

Jako chrześcijanin pewnie lepiej orientowałbym się, czy dr Christian był bluźniercą, czy męczennikiem. Ale wiesz, co mnie naprawdę wystraszyło? Ta Carriol mówiła coś w tym stylu: „Dobra robota, Jay See! Sama nie wymyśliłabym lepszego zakończenia operacji, Mesjaszu!” Och, Ido, myślisz, że nim był?

Dr Mark Ampleforth, specjalista od wstrząsów i obrażeń, do swojej osiemnastoletniej narzeczonej (podczas tego spotkania mieli rozmawiać o zbliżającym się ślubie): – Słuchaj, Susie, kiedy jestem zdenerwowany, gadam przez sen.

Ale to wszystko banialuki, mówię poważnie! Więc jeśli coś usłyszysz, na litość boską, nie wierz w ani jedno słowo, dobrze?

Dr Horace Percy, psychiatra, do osobistego psychoanalityka w jego gabinecie, przed pospiesznie zorganizowanym zebraniem: – Makabra, Martin! Ten biedny strach na wróble z Holloman, kukła wypchana trawą. Słyszałeś to gadanie o Ludzkości? Credo na trzecie tysiąclecie, akurat! Nowe opium dla mas, ot co!.

Dr Borney Williams, anestezjolog, do żony, przy obiedzie: – Biedny, biedny sukinsyn! Samiutki w tym okropnym miejscu.

Że też miał odwagę umrzeć w taki sposób. Pewnie trudził się z godzinę, zanim się powiesił. Och, ta twarz…!

Panna Emilia Massimo, pielęgniarka i kapitan lotnictwa USA do kochanka, usprawiedliwiając zły nastrój: – Nigdy tego nie zapomnę, do końca życia, Charlie. Znasz te obrazy Jezusa, na których wodzi za człowiekiem oczami? On też patrzył na nas jak żywy. Ubierałam go, gdy zdjęliśmy ciało, więc krążyłam przy nim. I gdziekolwiek szłam, wodził za mną oczami…

Pani Lurline Brown, pielęgniarka z intensywnej terapii i major USA do pastora: – Och, wasza wielebność, wizyta tam była mi pisana! Pochodzę z tego kraju i za każdym razem, gdy tu wracam, mam mistyczne przeczucia. Teraz już wiem, dlaczego! Więc powiedziałam mężowi i braciom: lećcie na tę starą wyspę i przywieźcie krzyż. On jest nowym Zbawicielem! Alleluja! Alleluja!

Dwa dni później zabiegany i zmartwiony Tibor Reece przypomniał sobie, że coś zaniedbał i wydał pewne rozkazy. W rezultacie trzej groźni marynarze w średnim wieku polecieli helikopterem na Pocahontas Island w Pamlico Sound w Karolinie Północnej. Mieli wejść na dziedziniec jedynego domu na wyspie, znaleźć szopę, zabrać stamtąd wszystkie drewniane belki, wynieść je w bezpieczne miejsce, oblać benzyną, podpalić i zaczekać aż zamienią się w popiół.

O nic nie pytali. Wylądowali, wkroczyli na dziedziniec, wynieśli z szopy najzwyklejsze, stare drewniane belki. Złożyli je na środku polany przed murem, polali benzyną i zapalili. W pół godziny została jedynie czarna plama na bagnistej trawie.

Marynarze wsiedli do helikoptera i odlecieli. W Quantico zameldowali przełożonemu, że misję wykonano. Szef przekazał to generałowi, a generał – Białemu Domowi. Misja wykonana, sir! Ponieważ nikt, łącznie z Tiborem Reece, nie zapytał o ilość belek, ani nie wspominał o tej, w kształcie litery T, nie zorientowano się, że nie została spalona, gdyż nie leżała w szopie.

Po tygodniu rumiany potomek starej rodziny tytoniarzy z Karoliny Północnej zatelefonował do Departamentu Środowiska i z żalem, powiadomił przyjaciół z Rezerwatów, że rodzina wycofała ofertę i nie przekaże ukochanej Pocahontas Island narodowi.

– Dostaliśmy propozycję nie do odrzucenia, gotówka, dwa razy więcej, niż proponowaliśmy! – wyjaśnił. – Co więcej, wyspę chce kupić potężna organizacja. Wygląda na to, że utworzą tam jakieś miejsce kultu. A ponieważ założą też rezerwat, naprawdę nie możemy odmówić. Będę z tobą szczery, George. Bardzo potrzebujemy pieniędzy!

Człowiek po drugiej stronie linii telefonicznej westchnął, ale tak naprawdę nie zmartwił się. Uważał, że wyspa nie zostanie wybrana na miejsce wypoczynku prezydenta, a tę opinię podzielali pracownicy Departamentu Rezerwatów.

Nie przekazał informacji Haroldowi Magnusowi, bo ten nagle i niespodziewanie zniknął z gabinetu. Oficjalnie wspominano o jego stanie zdrowia, ale całe Środowisko trzęsło się od plotek. Podobno popadł w niełaskę, ponieważ jest w jakiś sposób zamieszany w śmierć dr. Joshuy Christiana. Nowy sekretarz wywodził się właśnie ze Środowiska. Kandydatura Judith Carriol zadowoliła wszystkich. Więc George z Rezerwatów zameldował jej o Pacahontas Island. Siedziała bardzo spokojnie, a jej oczy, które zawsze go peszyły, nagle ożyły. Śmiała się, śmiała, śmiała, aż do łez i utraty tchu.

– Oczywiście możemy ich naciskać – mówił zdezorientowany. – Złożyli ustną ofertę, ale mamy też list intencyjny.

Paroksyzm minął. Judith wytarła oczy chusteczką i wydmuchała nos.

– Nie śmiałabym ich naciskać – powiedziała powstrzymując kolejny atak radości. – Ojej, nigdy! Naszym celem jest ochrona ptaków i roślin w tym rejonie, a ten warunek zostanie spełniony, prawda?

Uważam, że to dla nas błogosławieństwo. Zapewniam pana, że prezydent nigdy nie żądałby od narodu miejsca na letnisko! Przypadkiem wiem, że nie przepada za tym właśnie regionem. Poza tym, sadzę też, że robienie trudności organizacji religijnej nie leży w interesie Środowiska. Niech przyjaciel śmiało sprzedaje posiadłość i nie denerwuje się.

Na pewno tej transakcji nikt nie odwoła w ostatniej chwili!

I znów się roześmiała.

– Czegoś nie rozumiem, Judith – powiedział dr Moshe Chasen parę dni później, podczas lunchu w gabinencie nowego sekretarza. Dlaczego zaakceptowałaś ten układ. Nie możesz służyć dwóm panom!

Jesteś protegowaną Tibora Reece, związaną z nim do końca swoich dni.

Kiedy opuści Biały Dom, a stanie się to prędzej czy później, ty również polecisz i nie pozwolą ci wrócić na poprzednie stanowisko. Sekretarze zmieniają się, to cholernie polityczna funkcja. Nie wrócisz już na stałą posadę. Urzędnikom państwowym z politycznymi powiązaniami robi się duże trudności, i chyba słusznie. – Wzruszył ramionami. – Urzędnicy państwowi powinni być apolityczni. Władze przychodzą i odchodzą, dlatego nie trzeba przywiązywać się do aktualnego władcy.

– Nie wiedziałam, że tak się tym przejmujesz – stwierdziła dr Carriol. W jej oczach zabłysły ogniki tajemniczego rozbawienia.

To, co dr Chasen mógł odpowiedzieć na tę prowokację, pozostało na zawsze tajemnicą, ponieważ właśnie zatelefonowała pani Taverner.

– Dr Carriol?

– Tak, Heleno?

– Prezydent na linii.

– Och. Wyjaśnij, że akurat mam konferencję, ale zadzwonię później.

– Oczywiście, dr Carriol.

Brwi dr. Chasena dotknęły niemal włosów.

– Nie wierzę! Judith, Judith, tak nie traktuje się prezydenta Stanów Zjednoczonych! To jakbyś powiedziała – „pocałuj mnie gdzieś”!

– Nonsens – odrzekła niewzruszona. – Nie dzwonił w oficjalnej sprawie. Dziś jem z nim kolację.

– Nie wierzę!

– Czemu? Jest teraz wolny i ja jestem wolna, jak zawsze. Przed chwilą oznajmiłeś, że moja kariera praktycznie się kończy. Więc komu będzie przeszkadzać, że zjemy razem kolację, protegujący i protegowana?

Dr Chasen uznał, że lepiej zmienić temat.

– Judith, potrzebuję twojej oficjalnej zgody lub zakazu. Bardzo chciałbym odwiedzić Christianów w Holloman. Co ty na to?

Zmarszczyła brwi i zastanowiła się.

– No cóż, nie fascynuje mnie ten pomysł, ale nie zabraniam. Czy to prywatna prośba?

– Tak. Rodzinę Joshuy poznałem dopiero na pogrzebie. Koszmarna okazja do nawiązania przyjaźni. Ale naprawdę polubiłem matkę Josha. Taka dobra dusza! Chciałbym sam przekonać się, że nic jej nie jest.

– Gnębi cię sumienie, Moshe?

– Tak i nie.

– Nie obawiaj się. To wszystko przez niego. Wszystko, wszystko. Znałeś go. Najmniej rozsądny człowiek na świecie. Wspaniały umysł, a jednak zawsze kierował się emocjami. Nigdy nie potrafiłam tego zrozumieć! To marnotrawstwo, Moshe.

– Ale doskonale ci służył, Judith. Nie dostrzegasz tego? Nie czujesz po nim żalu?

Uśmiechnęła się, potrząsnęła głową, bez złości.

– Nie trzeba opłakiwać Joshuy Christiana. On nigdy nie umrze, wiesz? Przeżyje twoich najdalszych potomków – uśmiechnęła się znowu, tajemniczo i tryumfująco. – Dzięki mnie.

Uderzył się po udach.

– Ach! Czasami świat to dla mnie zbyt wiele. – Spojrzał na zegarek. – Wracam do Sekcji Czwartej. Po południu mam dwie konferencje, choć wolałbym spotkanie z komputerem!

¦- Dajże spokój, Moshe, bądź uczciwy! Nie zmuszam cię do kierowania Sekcją Czwartą.

– Wiem, wiem. – Podniósł się z pełną wdzięku godnością. Dopiero teraz zauważyła, jak ostatnio schudł. – Jestem Żydem – dodał. – Lubię kwękać, lepiej się wtedy czuję. Genialnie pograłaś z Sekcją Czwartą, Judith. Ja – od spraw intelektualnych, John Wayne – administracyjnych. To się sprawdza.

– Moshe, dobrze się czujesz? Przebadałeś się? – spytała, gdy skierował się do drzwi.

– Czy mógłbym zaniedbać badania przy mojej żonie?

– Wszystko w porządku?

– Absolutnie – powiedział i wyszedł.

Dr Carriol odczekała chwilę, zanim podniosła słuchawkę. Może telefon Tibora to szczęśliwe zrządzenie losu. Uniknęła odpowiedzi na pytanie, dlaczego porzuciła karierę urzędniczą dla polityki. Miała już odpowiedź na końcu języka i popełniłaby duży błąd. Moshe zmienił się po śmierci Joshuy Christiana. A nawet nie wiedział, jak on umarł.

Fantastycznie być Pierwszą Damą! Wypchaj się, Joshuo Christianie, gdziekolwiek jesteś. Pięknie dziękuję za stryczek na dereniu.

I nie dlatego, że cię nienawidzę. Nienawidziłam cię przez chwilę, przyznaję. Ale służyłam ci wiernie. Gdybyś dorastał w Pittsburghu jak ja, byłbyś twardy i odporny jak głaz. Dopięłam swego. Nie siedzę teraz w Pittsburghu i nie zapijam się na śmierć. Nie daję sobie w żyłę.

Tibor Reece to wspaniały człowiek. Będę idealną żoną. Pokocham go. Uszczęśliwię. Zaopiekuję się jego dzieckiem. Dam mu tyle entuzjazmu, żeby ubiegał się o czwartą kadencję. Dopilnuję, by uznano go za lepszego od Augusta Rome. Przecież nie spocznę na laurach! Czym mogłabym zająć się po Operacji Mesjasz, jeśli nie Operacją Imperator?

Dr Chasen nocował pod numerem 1047 przy Oak Street w Holloman. Christianowie przyjęli go gościnnie i swobodnie rozmawiali o Joshui i o tym, czego dokonają w przyszłości.

– Wkrótce pojedziemy z Miriam do Azji – powiedział James. Czeka tam sporo roboty, zanim credo zyska na znaczeniu.

– A ja znów wyjeżdżam do Ameryki Południowej – oznajmił Andrew. Nie wspominał, czy z żoną.

Biedna duszyczka, chyba pomieszało się jej w głowie. Błądziła bez celu, podśpiewywała cicho, opierała się ciężko na Mary, która opiekowała się nią cierpliwie i czule.

– My – powiedziała Mary, myśląc również o Marthy – zostaniemy z mamą w Holloman, a pozostali będą podróżować w sprawach naszego zmarłego brata.

– Uznałam, że uschnę i umrę, jeśli nie wyjadę – ciągnęła Mary, drżąc i blednąc. – Ale wiesz, Moshe, że Waszyngton był za daleko?

Po wspaniałym obiedzie, przyrządzonym przez mamę, usiedli w prześlicznym salonie, między roślinami, które rosły i kwitły z bezrozumną obfitością. Nadal rozmawiali o rodzinnych planach.

– Pamiętajcie – mama nalewała kawę – James, Miriam i Andrew nie mogą wyjechać przed upływem czterdziestu dni od śmierci Joshuy.

– Czterdzieści dni? – spytał głupio dr Chasen, choć nie był głupi.

– Właśnie, Joshua jeszcze się nam nie ukazał. Ale objawi się!

Czterdzieści dni po śmierci. Przynajmniej tak sądzimy, bo nie mamy pewności. Może minie trzy razy po czterdzieści dni. Albo dwa razy.

Upłynęły dwa tysiące lat, nastało trzecie tysiąclecie, więc nie mamy pewności. Jeśli to potrwa ponad czterdzieści dni, wtedy oczywiście James, Miriam i Andrew nie będą czekać. Sądzę, że Joshua ukaże się tylko kobietom.

Była tak szczęśliwa. Spokojna. I przy zdrowych zmysłach. Rozejrzał się. Zupełnie nie zorientował się, co inni sądzą o teorii mamy.

Nawet się nie domyślał, co kryło się za tymi pięknymi, pogodnymi twarzami.

– Dacie mi znać, gdy się wam ukaże? – dr Chasen spytał z szacunkiem.

– Oczywiście! – zawołała mama ciepło.

Inni nie odezwali się ani słowem.

Mary nagle wystąpiła naprzód, rozchylając usta.

– Tak? – pospieszył gorliwie dr Chasen.

Uśmiechnęła się do niego. Ostatnio bardzo przypominała matkę.

– Wypij kawę, Moshe – powiedziała łagodnie. – Stygnie.

Загрузка...