Przy śniadaniu następnego ranka Liv zaczęła przygotowywać grunt do działania, kłaść fundamenty, jeśli można tak powiedzieć.
– Tato – zaczęła niepewnie. – Czy mogłabym sobie kupić coś do ubrania?
Rodzina nie byłaby bardziej zdumiona, gdyby autobus wjechał do ich kuchni. Tulla zakrztusiła się herbatą, a pani Larsen o mało nie upuściła filiżanki. Ojciec zastygł w bezruchu z nożem uniesionym nad talerzem.
– A na co ci nowe ubrania? – zapytała wreszcie Tulla, gapiąc się na siostrę z otwartymi ustami.
– Ja… Nie, potrzebne mi. Zwłaszcza wyjściowa sukienka.
Tulla zachichotała z pogardą, a Liv posłała jej pełne gniewu spojrzenie.
– Ależ drogie dziecko – wtrąciła mama. – Masz przecież sukienek pod dostatkiem.
– Wcale nie, nic nie mam – odparła Liv z zaciętością, bo wszystko wskazywało na to, że walka będzie długa i trudna. – Mam tylko spodnie i swetry i kilka paskudnych szkolnych sukienek po Tulli, i jeszcze tę niedzielną, którą po niej odziedziczyłam trzy lata temu.
– Ale ja nie mam pieniędzy, żeby wyrzucać na jeszcze jedną suknię w tym tygodniu – zaprotestował ojciec. – Tulla właśnie dostała sukienkę za dwieście koron.
– Czy nie mogłabyś w takim razie wziąć którejś ze starych sukienek Tulli? – zaproponowała mama. – Ta różowa ma zaledwie kilka miesięcy, wcale nie jest znoszona.
Liv przełknęła ślinę i z uporem spojrzała na matkę.
– Nie chcę żadnej różowej sukni. Gdybym mogła sama decydować o kolorze, to wybrałabym coś chłodniejszego, niebieski albo zielony, albo lila. A najprawdopodobniej biały.
– Niebieski albo zielony dla ciebie? – wybuchnęła matka. – Ty przecież…
– Ty przecież masz ciemne włosy i powinnaś nosić czerwony albo żółty, wiem, i dziękuję bardzo, już to dawniej słyszałam. Ale to nie pasuje ani do mojej cery, ani do oczu. Nie można przecież dobierać ubrań wyłącznie pod kolor włosów!
Liv była wzburzona i zdecydowana przeprowadzić swoją wolę.
– No dobrze, ale gdzie masz zamiar w niej pójść? – zapytała Tulla.
– Wybieram się na szkolny bal – odparła Liv stanowczo. – To nic, że już tam nie chodzę. I powinnam też coś zrobić z włosami, a poza tym muszę kupić nowe pończochy, bieliznę i buty. I jeszcze potrzebny mi jest nowy sweter, bo już nie mogę chodzić w tym prosiaczkowato różowym po Tulli. I dziesięć koron na dwa bilety.
– Dwa? – krzyknęła Tulla. – A z kim to się wybierasz, jeśli łaska?
– Z jednym… przyjacielem – burknęła Liv. – On mi w piątek zwróci za bilet.
– Skąd ci się nagle wzięła taka ochota na tańce? Czy to nie przypadkiem jeden taki imieniem Finn jest przyczyną?
Liv odpowiedziała tylko wściekłym parsknięciem.
– Nie o to chodzi – przerwał ojciec. – Nie ma znaczenia, z kim chce pójść, bo i tak nie stać mnie na nowe ubranie. Basta, koniec dyskusji!
Liv poczuła pieczenie w oczach.
– W takim razie wezmę z mojej książeczki oszczędnościowej.
– Ani mi się waż! – krzyknął ojciec surowo. – Nie masz jeszcze prawa sama dysponować swoją książeczką. A poza tym zostaniesz w domu. Skoro nie chciało ci się uczyć i musiałaś przerwać naukę, to nie masz czego szukać na szkolnym balu!
Liv powiedziała cicho, bardzo zgnębiona:
– Zostałam zabrana ze szkoły dlatego, bo nie mogliście znieść takiego wstydu, żeby wasza córka powtarzała klasę. Czy nigdy wam nie przyszło do głowy, że może ja nie jestem jeszcze dojrzała do tej klasy? Gdybyście dali mi rok, to jestem pewna, że wszystko ułożyłoby się bardzo dobrze. Przecież pisałam najlepsze w klasie wypracowania z norweskiego i pani powiedziała, że mam bardzo bogatą wyobraźnię…
– O, tak, to jedyne, co masz – powiedziała Tulla złośliwie.
Inspektor Larsen wyglądał, jakby chciał się nad czymś lepiej zastanowić, mimo to oświadczył krótko:
– Trudno, nic na to nie poradzę, muszą ci wystarczyć ubrania, które masz. Tak ładnie wyglądały na Tulli, to dla ciebie też powinny być dobre.
Liv wstała.
– Zdaje mi się, że to wszystko zaczyna przypominać bajkę o Kopciuszku! – syknęła ze złością.
– Uff, ale romantyczne porównanie! – zachichotała Tulla szyderczo. – Z tą tylko różnicą, że nasz Kopciuszek żadnego księcia nie znajdzie!
– Nie potrzebuję twojego głupiego księcia – odparła Liv i trzasnęła drzwiami kuchennymi tak, że szyby zadzwoniły w oknach.
Na górze w swoim pokoju usiadła na krawędzi łóżka i oparła na rękach rozpalone policzki. Nienawidzi ich wszystkich, zebranych na dole, którzy tworzą zwarty front przeciwko niej, odpychają ją od siebie. A tak marzyła o tym balu! Gdyby miała być szczera, to musiałaby przyznać, że odczuwała mrowienie na plecach, kiedy sobie myślała, jakiego naprawdę wspaniałego młodego człowieka mogłaby zaprezentować na zabawie! Ale nie tylko dlatego chciała tam pójść. Cudownie było wyobrażać sobie, że pozostanie z nim przez cały wieczór, będzie z nim tańczyć – z tym tańcem to chyba jednak nie taka głupia sprawa – i on odprowadzi ją do domu… A potem ona, oczywiście, nie pozwoli mu odejść. No tak, a gdyby jednak wziąć różową sukienkę Tulli? Nie, nie chciała! Liv może zostać kimś, jeśli tylko będzie pracować nad rozwojem swojej osobowości, powiedział nieznajomy. On pewnie akurat nie ubrania miał na myśli, ale od czegoś trzeba przecież zacząć.
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi i do pokoju weszła mama.
– Liv – powiedziała trochę zakłopotana. – Chyba rozumiesz, że nie miałam nic złego na myśli wczoraj, kiedy rozmawiałam z panią Nordsten. Przecież wiesz, że ciebie także bardzo kocham. Tak mi było przykro, kiedy odpowiedziałaś mi niegrzecznie w obecności pani Nordsten. Chyba zdajesz sobie sprawę?
Liv bez słowa kiwała głową.
Pani Larsen zagryzała górną wargę.
– Myślałam o tym, co powiedziałaś przed chwilą, Liv, i rzeczywiście, ty nigdy nie miałaś ubrania, które by było tylko twoje. Może to się wzięło stąd, że nigdy nie okazywałaś zainteresowania takimi sprawami. Jeśli masz ochotę iść na tę zabawę, to… ja mam trochę odłożonych pieniędzy. Właściwie powinniśmy wymienić firanki, ale myślę, że zabawa jest ważniejsza. Proszę bardzo, weź pieniądze i kup sobie coś naprawdę ładnego!
Liv zaskoczona brała w milczeniu duże banknoty. Takiej sumy chyba jeszcze nigdy nie miała w rękach.
Matka wtrąciła pospiesznie:
– A ten twój przyjaciel, z którym się wybierasz, to jakiś sympatyczny chłopiec?
– Fantastyczny!
– No, mam nadzieję. Bo ty, niestety, masz upodobanie do skrajności. – Matka stała przez chwilę niezdecydowana. – A poza tym mam nadzieję, że będziesz teraz grzeczna i nie będziesz przyczyniała zmartwień mamie i tatusiowi. Ja wiem, że mogłabyś uczyć się prawie tak dobrze jak Tulla, gdybyś się tylko trochę postarała i nie była taka uparta. Pomyśl, jaka by to była radość dla taty i mamy mieć dwie miłe i dobre dziewczynki!
Nawet to kazanie nie było w stanie zdławić radości Liv.
– Mamo.
Pani Larsen była już w drzwiach, ale odwróciła się.
– Tak?
– Dziękuję. Bardzo ci dziękuję!
Liv biegała po sklepach tak długo, aż znalazła wszystko, co chciała, zgodnie ze swoim gustem. Wieczorowa sukienka miała takie zdumiewające połączenia kolorów, że pani Larsen jęknęła na jej widok. Ale przerażenie trwało dopóty, dopóki Liv nie włożyła sukienki.
– No… – powiedziała mama. – Nigdy bym nie przypuszczała… Bardzo ci w niej ładnie! Nagle cera zrobiła się złocistobrunatna, a oczy nabrały blasku! Nie zdawałam sobie sprawy, że masz takie niebieskie oczy! Liv, coś ty zrobiła ze swoją figurą? Wyglądasz jak zupełnie dorosła panna!
– Po prostu kupiłam odpowiedni rozmiar – wyjaśniła Liv. – Stare sukienki Tulli były na mnie zawsze trzy numery za małe.
– Mój Boże – szeptała pani Larsen z podziwem i jakby trochę wzruszona.
– A zobacz tutaj – mówiła Liv z zapałem. – Nowy biały sweter i nowe spodnie. Nie będziesz już musiała mnie oglądać w tych za ciasnych dżinsach. I wiesz co, mamo? Ja się przebrałam w sklepie, a kiedy szłam potem ulicą, to chłopcy gwizdali na mój widok. Spotkałam też Finna, to taki facet, w którym się kiedyś podkochiwałam. Nie zgadłabyś, ale wyglądał na kompletnie porażonego. Zapytał, czy to ja jestem młodszą siostrą Tulli i gdzie się podziewałam przez całe jego życie. Czy słyszałaś kiedyś coś bardziej zapierającego dech w piersi? Ale ja udałam zakłopotaną i powiedziałam: „Wybacz mi, chyba jednak cię nie znam. Czy ty jesteś jednym z wielbicieli Tulli? Masz może na imię Olav?” Powinnaś była widzieć, jak mu ten uwodzicielski uśmieszek zamarł na wargach. „Ja jestem Finn”, wykrztusił i zanim zdążyłam powiedzieć jeszcze coś obraźliwego, zapytał, czy będę na szkolnym balu…
W tej chwili do domu wbiegła Tulla.
– Jest tata?
– Nie ma, właśnie pojechał na działkę – odparła pani Larsen. – A o co chodzi?
– Nic takiego, chciałam mu tylko powiedzieć, że nowi właściciele fabryki przyjadą za kilka tygodni.
– Jacy nowi właściciele? – zapytała Liv.
– A ty, jak zwykle, nigdy niczego nie wiesz – warknęła Tulla niecierpliwie. – Pewnie nawet nie wiesz, że stary umarł?
– Nie, to oczywiście wiem, ale kto po nim odziedziczył majątek?
Pani Larsen wyjaśniła:
– Miał jakąś rodzinę w Danii i oni teraz przejęli wszystko. Z wyjątkiem starego pałacu, który właściwie jest ruiną, więc oni go nie chcą. Ma być w przyszłym tygodniu zburzony.
– O, to wspaniale! – zawołała Liv. – To paskudztwo kompletnie nie pasowało do naszej okolicy. Jak ktoś mógł wybudować kamienny dom z wieżyczkami tutaj w górach? Tak strasznie pozbawiony gustu, że zawsze kiedy na niego patrzyłam, dostawałam gęsiej skórki.
Nagle Tulla zwróciła uwagę na przemianę Liv.
– Liv ma nowy sweter? To dlaczego ja też nie dostałam? A jak ty wyglądasz! Coś ty, przeglądałaś stare ubrania?
– Nie – odrzekła Liv triumfująco. – To są całkiem nowe ubrania.
– Mamo, pytałam, dlaczego ja też nie dostałam nowego swetra?
– A zastanów się, co by to było, gdybym ja tak pytała za każdym razem, kiedy ty dostajesz nowe ubranie – powiedziała Liv.
– Czy wy zawsze musicie się kłócić? – lamentowała pani Larsen zmartwiona. – Zastanawiam się, czy inne rodzeństwa też się tak nie lubią jak wy. Liv zasłużyła sobie już dawno na nowe ubrania, poza tym uważam, że w tym swetrze jest jej wyjątkowo do twarzy. A gdybyś ją jeszcze zobaczyła w sukience! Kolory naprawdę szokujące, ale jej jest w tym znakomicie.
– To ona sukienkę też dostała? Ile właściwie kupuje się tej smarkuli?
– Tulla, moja droga – jąkała pani Larsen. – Ja cię nie poznaję, zawsze taka grzeczna i miła.
Tak, grzeczna i miła, kiedy wszyscy koło niej skaczą, to owszem, pomyślała Liv.
I znowu została poddana przesłuchaniom na temat tego, kto ma jej towarzyszyć na szkolną zabawę. Matki są zdumiewające. Boją się śmiertelnie, że córki nie będą miały powodzenia u chłopców, ale niech no się jaki pojawi, to boją się jeszcze bardziej. To, że Tulla miała mnóstwo wielbicieli, było czymś całkiem naturalnym i nie wzbudzało niepokoju, Tulla jest przecież rozsądną panną. Ale kiedy teraz Liv szepnęła słówko o kimś obcym, matka natychmiast zaczęła podejrzewać, że to jakieś monstrum. Tulla po prostu nie uwierzyła w jego istnienie, a Liv w chwilach zwątpienia skłonna była przyznać jej rację.
Wczesnym popołudniem Liv uznała jednak, że nastała odpowiednia pora, i pobiegła na brzeg. Przeszła przez te idiotyczne falochrony, okrążyła wydłużony cypel i zbliżała się do brzozowego gaju. A jeśli on odmówi? A jeśli nie będzie mógł albo całkiem po prostu nie będzie chciał pójść z nią na zabawę? No nie, musi chcieć! Tak im się dobrze ze sobą rozmawiało, byli wobec siebie tacy szczerzy. Więc jeśli Liv poprosi naprawdę ładnie…
Okropnie zdyszana dotarła do szczytu wzniesienia ponad czterema brzozami, gdzie widziała go po raz ostatni.
Fale z pluskiem omywały brzeg, ale brzeg był pusty.
Wiało dużo bardziej niż poprzedniego dnia, powietrze było ostre, całkiem już jesienne. Liv stała bez ruchu, rozczarowanie narastało, podchodziło do serca, dwa bilety w kieszeni były jak szyderstwo.
Ale chwileczkę, przecież wtedy się zdrzemnęła, dopiero później go zobaczyła. Może więc i dzisiaj powinna poczekać! Zbiegła na brzeg, pokręciła się trochę na granicy wody, potem usiadła w malowniczej pozie na kamieniu, wstała znowu i próbowała odnaleźć ślady nieznajomego na piasku pomiędzy kamieniami i w trawie nieco wyżej. Miała wrażenie, że chodząc po śladach dowie się o nim czegoś więcej, ale poszukiwania okazały się daremne.
Kiedy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, dla wszelkiej pewności po raz chyba setny wspięła się na szczyt wzgórza, by rozejrzeć się po okolicy. Porośnięte ciemnym borem zbocze leżało pogrążone w mroku i ciszy, w oddali w ostatnich promieniach słońca mienił się wodospad, a pod nią brzozy zdawały się wisieć nad wodą, ciche jakby ubolewały, że nic nie mogą pomóc. I nigdzie żywej duszy.
Ponure, odosobnione miejsce i zapadający mrok oddziaływały na wyobraźnię Liv. Stała wysoko, bezradna i przemarznięta. Teraz było za późno, on już nie przyjdzie. Słońce leżało na linii horyzontu, dzień dobiegł końca.
A może nieznajomy przyjdzie jutro? A może nigdy, bo mógł przecież wyjechać stąd na zawsze… Ona opowiedziała mu wszystko o swoim życiu, ale on… On nie powiedział ani słowa o swoim. Jakie to typowe dla niej, zajętej przede wszystkim sobą i roztrzepanej! Dlaczego o nic nie zapytała? Bo nie chciała się naprzykrzać, ale może on uznał to za kompletny brak zainteresowania z jej strony. On, najsympatyczniejszy, najmilszy młody człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkała. On, który mógł stać się tym przyjacielem, o jakim od zawsze marzyła i za którym tęskniła…
A teraz koniec. Tylko jedno krótkie popołudnie, a potem już nic więcej. Teraz była jeszcze bardziej samotna niż przedtem.
W ponurym nastroju zaczęła ciskać kamieniami w kierunku zachodzącego słońca. Z pluskiem wpadały do wody, na ogół kilka metrów od brzegu.
I co w tej sytuacji pocznie z tym drugim biletem? A ubrania? Na dodatek zamówiła sobie wizytę u fryzjera. I u manikiurzystki…
Nagle coś mignęło jej w oddali…
Najzupełniej przypadkiem spojrzała w tamtą stronę, wzdłuż brzegu ku odległym borom i pustkowiu. Drgnęła i zaczęła się przyglądać uważniej.
Naprawdę coś się poruszało w lesie nad brzegiem.
O, teraz znowu! Jakiś ruch… coraz bliżej i po chwili na skraju lasu ukazał się człowiek. Ciężko, z wielkim wysiłkiem biegł ku niej. Raz po raz odwracał się, jakby wypatrywał czegoś z tyłu za sobą. I wtedy Liv odkryła coś jeszcze. Daleko za nim biegło dwóch innych mężczyzn.
Liv zmarszczyła czoło. Rzeczywiście, tamci dwaj gonili pierwszego, na to wyglądało. Jak na filmie. Liv podniecona obserwowała wydarzenia i wyobrażała sobie, że wie, o co chodzi. Otóż uciekający mężczyzna był złodziejem bydła, ścigał go szeryf ze swoim pomocnikiem. I szeryf miał, oczywiście, strzelbę. No właśnie! Jeden z goniących miał strzelbę. Szeryf zatrzymał się, by wycelować. Przyłożył broń do policzka…
Rozległ się strzał, złodziej bydła zamachał rękami w powietrzu, potoczył się w przód i legł bez ruchu na ziemi.
Szeryf z pomocnikiem dopadli lasu i zniknęli.
Liv odetchnęła. Jej myśli z wolna powracały do rzeczywistości.
O Boże, ale to przecież nie był film! Stała na brzegu niedaleko Ulvodden. Ale w takim razie ten człowiek…
O Boże!
Czy to jakieś zaczarowane miejsce? myślała w panice, pędząc wzdłuż brzegu w stronę leżącego. Jednego dnia spotyka się jakiegoś przybysza nie wiadomo skąd, który okazuje się wspaniałym przyjacielem, a drugiego jest się świadkiem, no właśnie, czego? Morderstwa?
Nie, nie! Oczywiście, że to nie morderstwo. Takie rzeczy się w Ulvodden nie zdarzają. Ale, w takim razie, co?
Kiedy zdyszana dobiegła do miejsca, w którym człowiek upadł, odkryła natychmiast, że tu rzeczywiście chodzi o morderstwo. Pojęcia nie miała, jak należy postępować z rannymi, zresztą widziała tylko ciemną plamę wokół śladu po kuli na jego łopatce, więc sztywna z przerażenia odwróciła leżącego na plecy. Był to krępy mężczyzna lat około pięćdziesięciu i Liv go znała. Chociaż nie umiałaby powiedzieć, co on robi w Ulvodden. Nazywał się Berger i miał działkę niedaleko działki Larsenów wysoko w Månedalen. To właśnie tam pojechał dzisiaj ojciec Liv, miał zamiar polować w górach.
Berger dawał słabe oznaki życia i Liv rozglądała się rozpaczliwie wokół.
Co robić? myślała przerażona. Co ja mam robić? On potrzebuje jak najszybciej pomocy, a ja…
Nagle ranny otworzył oczy i patrzył na nią mętnym wzrokiem.
– Liv – jęknął ledwie dosłyszalnie. – Liv, musisz pomóc…
– Tak, tak – powiedziała i uklękła przy nim. Nigdy jeszcze nie bała się tak bardzo. – Czy mam sprowadzić doktora?
Potrząsnął głową.
– Nie ma czasu. Nie idź… Poczekaj…
Klęczała dalej nie wiedząc, co począć, a on z wysiłkiem łapał powietrze.
– Liv – jęknął znowu. – Słuchaj mnie dobrze…
– Tak. Słucham, słucham – odparła nerwowo.
– Przestępstwo… Straszne przestępstwo zostało popełnione w Ulvod…
Reszta zdania utonęła w okropnym kaszlu. Liv ku swemu największemu przerażeniu stwierdziła, że z kącika ust rannego spływa strużka krwi. Otarła ją pospiesznie, chora z obrzydzenia pomieszanego ze współczuciem, i czekała.
Berger z największym wysiłkiem mówił dalej:
– Znany człowiek… Przeciw wielu ludziom… Ja byłem z nim. Ponury czyn… Ja żałuję. Chciałem się wyłączyć. Chciałem do lensmana. Ale dopadli mnie, tutaj…
Teraz Liv już prawie nie słyszała, co mówi. Musiała się pochylić nad jego wykrzywioną twarzą.
– Papiery, Liv. Schowałem je. Wiesz gdzie. Kamień – dziura. Rozumiesz?
Liv zastanowiła się chwilkę i skinęła głową.
– Wiem, w tym kamieniu, który znaleźliśmy w górach. Pan i ja z moim tatą.
– Schowałem je, Liv! Oddaj lensmanowi albo swojemu tacie. Nikomu innemu. Ja je tam schowałem, a oni mnie gonili… cały…
– Kim oni są? – zapytała bez tchu.
– Dwóch ludzi… Nie wiem… To chodzi o… Arv… ida An…
Koniec nadszedł nagle i był straszny. Liv musiała się odwrócić.
Na brzegu panowała taka dziwna cisza. Liv wciąż klęczała, nie mogła ruszyć ani ręką, ani nogą, nie była w stanie zebrać myśli. Jakieś oderwane słowa i fragmenty zdań wirowały jej w głowie.
Przygoda, napięcie… Czy to naprawdę takie interesujące przeżycia? Możliwe, ale nie w ten sposób. Sama ze śmiercią na pustym brzegu. Śmierć jest ponura, myślała. Berger był sympatyczny, a ja nie mogłam nic zrobić, by mu pomóc. Byłam jak sparaliżowana ze strachu. Lensman. Papiery. Nie znam Bergera za dobrze. Ojciec jest na polowaniu w Månedalen. Wolałabym, żeby nie był myśliwym. Mam skurcze w łydkach. Muszę stąd uciekać, jak najszybciej dostać się do lensmana. Ktoś powinien zająć się Bergerem. Przestępstwo? Jakie przestępstwo? Znany człowiek? Arvid? Kim jest Arvid? Andersen? Najbardziej bym chciała, żeby się tu zjawił mój wczorajszy przyjaciel.
Otrząsnęła się z odrętwienia. Nie przemogła się, by raz jeszcze spojrzeć na trupa, chociaż przecież powinna chyba coś dla niego zrobić, zamknąć powieki albo otrzeć… Nie, nie była w stanie.
Jak żałośnie tchórzliwy jest człowiek, myślała ogarnięta głęboką niechęcią do samej siebie. A ten, kto najgłośniej krzyczy o przygodach i napięciu, jest największym tchórzem.
Liv była bardzo wysportowana i potrafiła szybko biegać.
Tym razem jednak nie dość szybko. Kiedy biegła co sił w nogach ku osadzie, po przewodach telefonicznych płynęła wiadomość…
Jeden z najznakomitszych mieszkańców Ulvodden podniósł słuchawkę. Wyraz lodowatej powagi pojawił się na jego twarzy, kiedy zdał sobie sprawę z tego, kto dzwoni.
– No? – zapytał krótko.
– Załatwiliśmy go. Na brzegu, kawałek za cyplem. Od jednego strzału.
– Żadnych świadków?
– Nie. To znaczy dziewczyna tamtędy przebiegła w chwilę później. Mogła znaleźć trupa. Ale zjawiła się chyba za późno, żeby widzieć, co się stało. Kiedy Stein strzelał, nie było w pobliżu żywej duszy, mogę przysiąc.
Mężczyzna zaklął głośno.
– Usunąć mi zwłoki! Na zawsze. Idioci, powinniście byli sami o to zadbać natychmiast potem. A co z dziewczyną?
– Pobiegła do osady, może do lensmana, a może powiedzieć mamie, co się stało? Ha, ha!
– Opisz, jak wyglądała!
– Nie widzieliśmy dokładnie, było za daleko. Ale taka tam, nastolatka. Czarne włosy krótko przycięte, biały sweter i niebieskie spodnie. Zdaje mi się, że miała sandały na bose nogi.
Pogardliwy uśmieszek wypłynął na wargi człowieka przy telefonie.
– Jeżeli to ta, o której myślę, to sprawa będzie prosta. Wygląda, że to Liv Larsen, notoryczna kłamczucha. Jej nikt nie uwierzy w ani jedno słowo. A poza tym ja się nią zajmę. Wy zróbcie porządek z tamtym!
Odłożył słuchawkę i przez chwilę siedział pogrążony w ponurym skupieniu. Liv Larsen… Nie należy do tych, co biegają na skargę do mamusi… Wstał i wyszedł do przedpokoju.
– Kochanie, wychodzę na chwilę – zawołał w górę schodów. – Poza tym obiecałem lensmanowi Lianowi, że wstąpię do niego dziś wieczorem.
Liv była zdyszana i kolana się pod nią uginały, kiedy nareszcie znalazła się w domu lensmana. Czekała z niecierpliwością, on jednak rozmawiał ze swoimi gośćmi, trzema najbardziej szanowanymi obywatelami osady, którzy najwyraźniej dyskutowali o budowie nowej fabryki.
– W następną sobotę wysadzimy tę starą ruinę w powietrze – mówił inżynier Garden. – Nie ma sensu tracić czasu na rozbiórkę kamień po kamieniu.
Jego zimna surowa twarz znajdowała się w cieniu, siedział odwrócony plecami w stronę okna. Liv zawsze się bała inżyniera Gardena. Był dyrektorem fabryki, przełożonym jej ojca, Liv nigdy nie widziała, żeby się uśmiechał.
– No tak, w takim razie będziecie mogli szybciej zacząć budowę nowej fabryki – rzekł adwokat Sundt, który siedział wygodnie oparty w fotelu.
Liv bardzo dobrze znała adwokata, w Ulvodden ludzie przeważnie dobrze się znają. To sympatyczny pan, typ dobrego wujaszka, miał jednak znaczne wpływy i cieszył się wielkim szacunkiem; zasiadał niemal we wszystkich radach i zarządach w okolicy. Budził respekt, choć Liv uważała, że dość obrzydliwie wygląda jego podwójny podbródek i duży, sterczący brzuch.
Trzeci z gości był jej starym znajomym, był to mianowicie dyrektor szkoły, który zasiadał jednocześnie w radzie gminnej w Ulvodden. Koledzy Liv twierdzili, że dyrektor jest tak naprawdę bardzo sympatyczny, ale ponieważ jego znajomość z Liv sprowadzała się głównie do spotkań w dyrektorskim gabinecie, kiedy Liv znowu coś zbroiła, ona sama nie żywiła dla niego przyjaznych uczuć. Był to nieduży, energiczny pan, raczej nieskłonny do wylewności. Nawet kiedy się uśmiechał, sprawiał wrażenie zamkniętego w sobie.
Lensman zwrócił się do Liv.
– Wygląda na to, że masz coś pilnego – powiedział przyjaźnie.
Liv nerwowo spojrzała na trzech szacownych gości.
– Może cię nasza obecność krępuje? – zapytał sympatyczny adwokat Sundt.
– Nie, nie, wcale nie – zaprotestowała pospiesznie, choć myślała coś dokładnie odwrotnego. – Panie lensmanie, ja przed chwilą widziałam, jak zamordowano człowieka!
– Opowiedz, jak to było – rzekł lensman bezbarwnym głosem.
Liv wyjaśniła wszystko dokładnie. Powiedziała także o papierach schowanych w górskiej kryjówce.
– No wiesz… – zaczął lensman, który przez cały czas jej opowiadania drapał się po brodzie. – Brzmi to jak prawdziwa zbójecka historia. Nie fantazjujesz czasem, tym razem także?
Liv milczała. Jest dokładnie tak jak w bajce o pastuszku, który nieustannie wołał: „Wilki, wilki idą!”, myślała strwożona. Wszyscy wiedzą, że wymyślam różne szalone historie. I teraz, kiedy wilk naprawdę przyszedł, nikt mi nie wierzy.
Widziała ich pełne życzliwości, zatroskane spojrzenia i miała świadomość, że będzie musiała długo walczyć, żeby ich przekonać.
– Ale to prawda – jęknęła zrozpaczona. – Panowie znają przecież Bergera. Leży niedaleko cypla. Mogą panowie pojechać i sami zobaczyć!
Jeden z gości poruszył się ledwo dostrzegalnie na swoim miejscu.
– No… a ta dziura w kamieniu, o której opowiadasz… To gdzie ona jest?
– W górach… ponad Månedalen. Trzeba iść… Nie, bardzo trudno opisać drogę komuś, kto nigdy tam nie był. Przecież nie można powiedzieć: A potem pójdzie pan koło tej brzozy, dokładnie takiej samej jak inne brzozy, ścieżką dla krów, skoro tam jest z dziesięć różnych krzyżujących się ścieżek, którymi chodzą krowy i owce. Tam nie ma żadnych specjalnych znaków rozpoznawczych. Trzeba pójść samemu i zobaczyć.
– Rozumiem.
Liv spoglądała błagalnie na Liana.
– Och, czy pan nie może nic zrobić? On przecież leży tam samotnie na brzegu.
Lensman westchnął.
– Dobrze. Pójdę, a ty pokażesz mi drogę.
– Och, dziękuję! Dziękuję, że mi pan uwierzył!
– Hm – bąknął lensman.
Goście wstali.
– My chyba wrócimy do domu – powiedział adwokat Sundt. – Chętnie jednak dowiemy się o rezultatach waszej wyprawy, prawda, panowie?
Roześmiał się dobrodusznie, dając tym samym do zrozumienia, że nie wierzy ani jednemu słowu, które Liv tutaj wypowiedziała.
Dziewczyna bezradnie zacisnęła wargi. Ale zemści się! Lensman na miejscu sam zobaczy, a dla Liv będzie to zemsta!