Szczęśliwy będziesz ty, który przeczytasz tę zagadkę,
Gwiazdy na górze, gwiazdy na dole; Wszystko, co jest na górze, ukaże się na dole.
Szczęśliwy będziesz ty, który przeczytasz tę zagadkę.
Dla tych, których kocham..
Zima 1918 -1919
Świt wciąż nie nadchodził. W grudniu często wydaje się, że noc odczuwa perfidną przyjemność, żeby jak najdłużej nie schodzić ze sceny... Od kiedy pociąg przekroczył Brenner, gdzie świeżo wzniesiony obelisk wyznaczał nową granicę byłego cesarstwa austro- węgierskiego, książę Aldo Morosini nie zmrużył oka nawet na kilka minut, nie mogąc zasnąć. W popielniczce znajdującej się w starym przedziale, który zajmował sam od Innsbrucka, piętrzyły się niedopałki. Palił papierosa za papierosem i chcąc przegonić dym, musiał bez przerwy otwierać okno. Wtedy mroźne powietrze wdzierało się do środka wraz z popiołem wyrzucanym przez starą, wysłużoną lokomotywę, która lata świetności dawno już miała za sobą. Ale równocześnie wpadała znajoma, balsamiczna woń drzew szpilkowych i alpejskiego śniegu zmieszana z czymś łagodniejszym, ledwo odczuwalnym, przywodzącym na myśl tak dobrze znane zapachy laguny.
Podróżny w napięciu czekał na Wenecję, jak ongiś na kobietę w tym, co nazywał swoją „wieżą obserwacyjną". Tylko może z większą niecierpliwością, gdyż wiedział, że Wenecja nigdy go nie zawiedzie.
Nie zamknąwszy okna, opadł na wytarte, aksamitne siedzenie przedziału pierwszej klasy z sypiącymi się, drewnianymi boazeriami, zmatowiałymi lustrami, w których jeszcze niedawno odbijały się biate mundury oficerów jadących na spotkanie austriackiej floty zacumowanej w Trieście. Zostawił za sobą świat pogrążony w potwornościach i anarchii dla pokonanych, a witał z ulgą nadzieję przeznaczoną dla zwycięzców, do których sam należał, co odkrył nie bez pewnego zdziwienia...
Wojna skończyła się dla niego 24 października 1917 roku. Stanowił część potężnej rzeszy bez mała trzystu tysięcy włoskich jeńców wziętych pod Caporetto razem z trzema tysiącami armat. Z tego powodu ostatni rok spędził w tyrolskim zamku zamienionym na obóz wojenny, w którym, dzięki przywilejowi, dostał pokój. Choć niewielki, miał tę zaletę, że zajmował go sam. I to z prostej, chociaż niezgodnej z przepisami przyczyny: przed wojną, podczas pewnego polowania na Węgrzech u Esterhazych, znalazł się w towarzystwie generała Hotzendorfa, który wówczas wiele mógł.
Porządny gość z tego Hotzendorfa! Zdolny do przebłysków geniuszu na zmianę z dramatycznymi okresami spadku potencjału intelektualnego. Z wyglądu: pociągła, inteligentna twarz przekreślona wąsami à la arcyksiążę, szczotka jasnych włosów, zamyślone oczy nieokreślonego koloru. Bóg jeden wie, co się z nim stało po usunięciu ze stanowiska w lipcu tego roku na skutek porażek poniesionych na froncie włoskim pod Asagio... Zakończenie wojny skazało go na anonimowość, a dla Morosiniego był już tylko znajomym z dawnych czasów.
Pociąg smagany podmuchami zimnego wiatru dotarł do Treviso około szóstej rano. Jeszcze tylko trzydzieści kilometrów dzieliło go od ukochanego miasta. Książę drżącymi palcami zapalił ostatniego papierosa i powoli wypuścił dym... jeszcze austriacki. Następny będzie miał boski smak odzyskanej wolności.
Nastał już dzień, kiedy pociąg wjechał na długą groblę, przy której cumowały statki. W szarym świetle poranka laguna błyszczała jak stare cynowe naczynie. Miasto spowite żółtawą mgłą ledwo ukazywało swoje zarysy, a przez szeroko otwarte okno wpadał słony zapach morza i krzyk mew. Nagle serce Alda zaczęło bić w szczególnym rytmie spotkań zakochanych, chociaż u kresu podróży nie czekała na niego ani żona, ani narzeczona... Jedyna kobieta, matka, której nigdy nie przestał uwielbiać, niedawno umarła, zaledwie kilka tygodni przed jego uwolnieniem; otwierając ranę tym bardziej bolesną, że spotęgowaną przez uczucie absurdu i zawodu; ranę, którą trudno będzie zagoić. Izabela de Montlaure, księżna Morosini, spoczywała na wyspie San Michele w barokowym mauzoleum w pobliżu kaplicy Emilienne. I za chwilę biały pałac wyrastający niby kwiat nad Canale Grande otworzy przed nim swoje puste podwoje pozbawiony duszy...
Myśl o domu pomogła Morosiniemu oddalić ból: pociąg wjeżdżał na stację, a nie wypadało witać Wenecji ze łzami w oczach. Hamulce zazgrzytały, jeszcze jeden lekki wstrząs i lokomotywa wypuściła parę.
Aldo zdjął z siatkowej półki skromny bagaż, wyskoczył na peron i ruszył biegiem przed siebie.
Natychmiast ujrzał Zachariasza stojącego tuż przy schodach prowadzących prosto do wody. Kamerdyner Morosinich, wyprostowany jak struna, w meloniku i długim, czarnym płaszczu, czekał na swego pana w sztywnej pozie, do której tak się przyzwyczaił, że stanowiła jego drugą naturę. Była to postawa raczej trudna do osiągnięcia dla porywczego wenecjanina, którego wygląd w czasach młodości upodabniał bardziej do tenora operowego niż do kamerdynera w książęcym domu.
Lata korzystania z obfitych posiłków Ceciny sprawiły, że Zachariasz nabrał ciała i pewności siebie, a nawet osiągnął prawie olimpijski majestat, zabarwiony odrobiną pogardy, którego tak bardzo zazdrościł swoim angielskim kolegom po fachu. Równocześnie, rzecz dziwna, nadwaga upodobniła go do cesarza Napoleona I, z czego był bardzo dumny. Ale Cecine denerwowały jego uroczyste ceregiele, chociaż wiedziała, że miał gołębie serce. Ciągle narzekała, że gdyby widział ją, jak pada martwa, troska o własną godność wzięłaby górę nad smutkiem, i w pierwszym odruchu zmarszczyłby z dezaprobatą brwi wobec takiego nieodpowiedniego zachowania.
A jednak... Widząc Alda w zbyt obszernym, wyświechtanym uniformie, z ziemistą cerą właściwą osobom, które znosiły biedę i brak słońca, sztywny Zachariasz porzucił nagle całe swoje nadęcie. Ze łzami w oczach rzucił się w stronę przybysza, aby zabrać jego torbę, zdejmując jednocześnie melonik z takim zapałem, że wypuścił go z rąk, a ten niczym czarny balon potoczył się do kanału, gdzie zaczął wesoło unosić się na powierzchni wody. Ale Zachariasz zdawał się nie zwracać na to uwagi.
- Książę!... - jęknął. - Boże, w jakim opłakanym stanie, mój Boże!
Aldo wybuchnął śmiechem:
- Dajże spokój, nie przesadzaj! Lepiej byś mnie uściskał!
Mężczyźni padli sobie w ramiona, co obserwowała wzruszona młoda kwiaciarka, rozkładająca właśnie stragan. Chwyciwszy wspaniały, ciemnoczerwony goździk, wręczyła go podróżnemu z nieśmiałym dygnięciem.
- To od Wenecji na powitanie jednego z jej odnalezionych dzieci - rzuciła. - Proszę to przyjąć, excellenza\ Ten kwiat przyniesie ci szczęście...
Kwiaciarka była ładna i tak świeża, jak jej kwiaty. Mo-rosini przyjął prezent i oddał jej uśmiech.
- Zatrzymam ten kwiat na pamiątkę. Jak się nazywasz, moje dziecko?
- Desdemona.
Rzeczywiście, było to iście weneckie powitanie!
Morosini wciągnął do nosa mocny zapach goździka, po czym wetknął go do butonierki i ruszył za Zachariaszem, przeciskając się przez gęsty tłum, któremu nie dałaby rady żadna wojna: tłum chłopców hotelowych wykrzykujących nazwy swoich miejsc pracy, urzędników pocztowych niosących listy na statek i gondolierów wypatrujących porannych klientów. Do całej tej zaaferowanej czeredy dołączyła załoga vaporetto, który zatrzymał się na stacji Santa Lucia.
- Zaledwie armaty przestały strzelać, a już zjechali się turyści? - dziwił się Morosini.
Kamerdyner wzruszył ramionami.
- U nas nigdy nie brak turystów. Chyba morze musiałoby pochłonąć miasto, żeby nikt do nas nie przyjechał... aito nie jest pewne!
W dole schodów czekała długa, wspaniała gondola z siedzeniami wyściełanymi amarantowym aksamitem wyszywanym złotą nicią. Otaczał ją wianuszek dzieci i ciekawskich: nieczęsto widywano takie piękne gondole przed dworcem. Gondolier, wielki rudzielec, smukły jak brzoza, z wielkim oddaniem rzucił się za zgubą i wyłowił kapelusz Zachariasza z wody, po czym zawołał:
- Witaj w domu, książę! To dla nas wielki dzień i wielka radość!
Morosini ścisnął mu dłoń.
- Dziękuję ci, Zian! Masz rację, to przepiękny dzień. Nawet jeśli słońce się gniewa.
W tej chwili słońce zabłysło na chwilę nad zieloną kopułą San Simone, jakby chciało przyjacielsko mrugnąć okiem. Aldo chłonął morskie powietrze, podczas gdy Zian przeskoczywszy lekko na ogon czarnego „skorpiona" ozdobionego czerwonozłotymi siatkami, jednym ruchem długiego wiosła skierował go na sam środek Canale Grande, defilując przed rzędem koronkowych, kamiennych pałaców.
Książę powtarzał w pamięci ich nazwy, jakby chcąc się upewnić, że nie zniknęły podczas jego nieobecności: Vendramin-Calergi, Fontana, Pesaro, Sagredo, dwa Cornery, Cà d'Oro, Manin, w którym przyszedł na świat ostatni doża, Dandolo, Loredano, Grimani, Papadopoli, Pisani, Barbarigo, Mocenigo, Rezzonico, Contarini... Siedziby te otwierały przed podróżnym Złotą Księgę Wenecji, ale przede wszystkim oznaczały rodzinę i przyjaciół. Do twarzy im było z poranną mgłą, która miłosiernie ukrywała gdzieniegdzie odpadający tynk czy spękany mur... Wreszcie, za drugim zakrętem tej długiej, wodnej arterii ukazała się renesansowa fasada zwieńczona dwoma strzelistymi obeliskami z białego marmuru, na którego widok Morosi-ni otrząsnął się z zamyślenia. Nareszcie w domu...
- Cecina już czeka - rzucił Zachariasz. - Cała się wystroiła na pana przyjazd.
Mam nadzieję, że się panu spodoba.
W rzeczy samej, u stóp wysokiego sklepionego portalu, od którego prowadziły długie białe schody znikające w zielonej wodzie, stały trzy kobiety podobne do zestawu kominkowego: ta w środku, bardziej okrągła, wyglądała jak przysadzisty zegar, a dwie po bokach - dwa smukłe świeczniki.
- A zatem, pośpieszmy się! - rzucił Aldo, spoglądając z rozbawieniem na odświętną suknię z czarnego jedwabiu z mocno zaprasowanymi plisami i koronkowy czepek zdobiący kucharkę. - Cecina długo nie wytrzyma w tym odświętnym stroju. Twierdzi, że to szkodzi jej inspiracji, a ja od wielu miesięcy marzę o porządnym śniadaniu!
- Niech pan będzie spokojny! Wczoraj cztery razy wysyłała mnie na San Servolo, aby kupić największe scampi i najświeższą botega. Ale ma pan rację: lepiej pohamować zły humor Ceciny!
To nie ulegało wątpliwości. Humory Ceciny były tak samo znane w pałacu Morosinich, jak jej talenty kulinarne, jej szalona hojność i niesamowity przyodziewek. Urodzona u stóp Wezuwiusza, była jak gorąca lawa, wrząca i popędliwa, co w Wenecji czyniło z niej pewien ewenement. Ludzie byli tu bardziej stateczni i powściągliwi.
Stanowiła najważniejszą pamiątkę przywiezioną przez matkę Alda z podróży poślubnej. Hrabina Morosini natknęła się na nią w zaułku Neapolu rozpaczającą nad ciałem brata, ofiarą jednej z band grasujących w biednych dzielnicach. Cecina prócz brata nie miała nikogo i sama o mały włos uniknęła podobnego losu.
Ogarnięta współczuciem dla biednej kobiety, księżna Izabela postanowiła wziąć ją do siebie na służbę.
Wenecja przypadła do gustu małej neapolitance pomimo klimatu, jak dla niej niezbyt rozweselającego, i chłodnych mieszkańców, ale rzymski profil i gorące, czarne oczy młodego Zachariasza, który wtedy był drugim służącym, szybko ujęły ją za serce.
Kiedy pojawiła się oczywista wzajemność, ożeniono ich pewnego letniego dnia w kaplicy pałacyku, który rodzina Morosini posiadała nad brzegami Brenty. Na przyjęciu weselnym Zachariasz wypił za dużo valpolicella, dlatego podczas nocy poślubnej Cecina, wystawiona na pastwę lubieżnych instynktów pijaka, sprała świeżo poślubionego kijem od szczotki i zanurzyła jego głowę w cebrzyku z zimną wodą. A następnie udała się do kuchni, by przygotować najczarniejszej, najmocniejszej, najbardziej zawiesistej i pachnącej kawy, jaką kiedykolwiek było mu dane pić. Tak potraktowany szybko oprzytomniał i zapomniawszy o laniu szczotką, na kolanach prosił wybrankę o wybaczenie.
Od tamtej pamiętnej nocy 1884 roku w małżeństwie Pierlunghi przekleństwa i złorzeczenia mieszały się z pocałunkami i czułymi słówkami oraz specjalnymi daniami, które Cecina przygotowywała po kryjomu dla swojego męża, kiedy kucharka pałacowa poszła spać, gdyż w tamtych czasach Cecina zajmowała posadę pokojówki.
Zachariasz przepadał za tymi kolacyjkami we dwoje, ale pewnego wieczoru zdarzyło się, że książę Enrico, ojciec Alda, wrócił ze swojego kółka wcześniej niż zwykle i wiedziony smakowitym zapachem dochodzącym z kuchni odkrył, co się święci. Mimo to najzwyczajniej w świecie zasiadł przy stole razem z Zachariaszem, poprosił o talerz, kieliszek i wziął udział w tajemnej uczcie. Tydzień potem wściekła kucharka cisnęła swój fartuch na głowę intrygantki, która porzuciwszy insygnia pokojówki, objęła panowanie wśród książęcych rondli i garnków i przywództwo nad kuchennym personelem z całkowitym i pełnym błogosławieństwem państwa domu.
Księżna Izabela, pochodząca z bardzo szlachetnej i starej rodziny książąt de Montlaure z Langwedocji, często prosiła Cecinę o przygotowywanie potraw według przepisów z tamtej strony Alp. Dzięki temu dzieciństwo Alda uprzyjemniały pyszne suflety, na przemian z chrupiącymi lub rozpływającymi się w ustach tartami, kremami i wszystkimi tymi cudami, które mogą powstać w kuchni, kiedy kapłanka sanktuarium postanowi dogadzać stołownikom. A że nie było dane Cecinie doczekać się dziecka, wszystkie macierzyńskie uczucia skupiła na młodym paniczu, który nie mógł się z tego powodu uskarżać.
Książę i księżna dużo podróżowali, toteż Aldo często zostawał w pałacu sam. Spędzał wtedy błogie godziny, siedząc w kuchni na taborecie, przyglądając się, jak Cecina oddaje się smacznej alchemii, jak beszta i łaje kuchcików, a przy tym wyśpiewuje wielkim głosem arie operowe i pieśni neapolitańskie, których znała nieskończoną ilość. Trzeba ją było widzieć przystrojoną wielobarwnymi wstążkami na modłę neapolitańską i udrapowaną, pod śnieżnobiałym fartuszkiem z perkalu, w kolorowych fatałaszkach poszerzanych w miarę, jak figura ich coraz grubszej właścicielki zbliżała się do kształtu kuli.
Pomimo tylu atrakcji Aldo nie spędzał całego życia w kuchni. Przydzielono mu francuskiego nauczyciela, Hieronima Buteau, młodego Burgundczyka o światłym umyśle, który starał się przelać posiadaną wiedzę do głowy ucznia, ale w porządku nieco chaotycznym. Mieszał Greków i Rzymian, Dantego i Moliera, Byrona i faraonów, Szekspira i Goethego, Mozarta i Beethovena, Musseta, Stendhala, Chopina, Bacha i romantyków niemieckich, królów Francji, weneckich dożów i cywilizację Etrusków, boską surowość sztuki romańskiej i szaleństwa renesansu, Erazma i Karte-zjusza, Spinozę i Racine'a, słowem wszystko, co kotłowało się w jego głowie, mając nadzieję, że uczyni z chłopca prawdziwego erudytę. Wprowadził go też w niektóre interesujące kwestie matematyki, fizyki i nauk biologicznych, lecz przede wszystkim w historię kamieni szlachetnych, które darzył niezwykle silnym uczuciem. Jego staraniem, w wieku osiemnastu lat, młody Morosini władał pięcioma językami, umiał odróżnić ametyst od turmalinu, beryl od korundu, piryt miedziany od samorodka złota, czy orvieto od lacrima--christi.
Oczywiście królestwo Ceciny także zainteresowało nauczyciela. Kucharka stała się wdzięcznym słuchaczem jego niezwykłych popisów krasomówczych przerywanych miłą degustacją. Ale bakałarz nigdy nie przekroczył granic przyzwoitości. Efekt tego był taki, iż Hieronim Buteau, który przybył do Wenecji chudy jak tyczka, znacząco przybrał na wadze.
Pewnego dnia książę Enrico powiadomił nauczyciela syna, że rozważa wysłanie Alda do szkoły w Szwajcarii. Lecz nie było mowy o tym, by pozbywać się człowieka takiego jak Buteau. Został on więc pałacowym bibliotekarzem. Innymi słowy, dostał się do raju, w którym poświęcał czas swemu wielkiemu dziełu opisującemu weneckie społeczeństwo w XV wieku. Odrywał się od tego zajęcia tylko po to, by oddawać się przyjemnościom podniebienia, smakując arcydzieła Ceciny...
Po śmierci ojca, który spadł z konia w lesie Rambouillet podczas polowania na jelenia z księżną d'Uzès, Aldo niczego nie zmienił w ustalonym porządku rzeczy. Wszyscy kochali pana Buteau i nikomu nie przyszłoby do głowy, że mógłby pewnego dnia zniknąć. Dopiero wojna pozbawiła chłopca jego wygodnej synekury. Niestety nie wiadomo, co się z nim stało... Po tym, jak został uznany za zaginionego w Chemin des Dames, wyciągnięto wniosek, że znalazł ponurą, lecz tym bardziej chwalebną śmierć. - Cecina opłakiwała go jak brata i wymyśliła nawet przepis na placek z czarnymi porzeczkami, który nazwała jego imieniem.
Kiedy gondola przybiła do stopni, czekająca tam Ceci-na ze łzami w oczach i okrzykiem, który przyciągnął ciekawskich do okien i spłoszył łowiące ryby mewy, rzuciła się na szyję swemu „małemu księciu", jak go zwykła nazywać pomimo wysokiego wzrostu.
- Madona Santissimal... Do czego oni mi cię doprowadzili, ci bezbożnicy!... To niemożliwe, że tak cię urządzili!... Mojego małego!... Mojego Aldino!... Czy na tym podłym świecie nie ma już sprawiedliwości?...
- Ależ jest sprawiedliwość, Cecino, skoro Niemcy i Austria przegrały wojnę!
- Ale to za mało!
Morosini, pogrążony w morzu uścisków i łez, wkrótce znalazł się w kuchni i zasiadł na ulubionym taborecie, nie rozumiejąc, w jaki sposób mógł przebyć wielki przedsionek, le cortile i kredens pałacu, niczego nie zauważając... Tymczasem przed nim już parowała filiżanka kawy, podczas gdy zażywna kobieta smarowała masłem świeże bułeczki dopiero co wyciągnięte z pieca.
- Jedz i pij! - rozkazała tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Porozmawiamy później.
Aldo z na wpół zamkniętymi oczami wdychał z lubością zapach wspaniałego napoju, na siłę zjadł jedną bułeczkę, aby zrobić Cecinie przyjemność, gdyż wzruszenie odebrało mu apetyt, wypił trzy filiżanki aromatycznej kawy, po czym, odsuwając naczynie, oparł się łokciami o blat stołu.
- Cecino, opowiedz mi teraz o matce... Chcę wiedzieć, jak to się stało...
Neapolitanka zamarła przed jednym z kredensów, w którym układała naczynia. Jej plecy zesztywniały, jakby dosięgnął je pocisk.
- Cóż miałabym ci powiedzieć? - odparła z głębokim westchnieniem, nie odwracając się.
- Wszystko, gdyż ja nic nie wiem. Twój list nie był zbyt jasny.
- Nigdy nie byłam biegła w pisaniu... Ale nie chciałam, żeby ktoś inny powiadomił cię o tym nieszczęściu. Wydawało mi się, że jeśli dowiesz się o tej tragedii ode mnie, twój ból będzie mniejszy. A poza tym Zachariasz był zbyt przejęty, żeby mógł sklecić choć kilka linijek. Wbrew pozorom jest taki uczuciowy!
Aldo wstał, podszedł do Ceciny i otoczył ją czule ramieniem, wzruszony żałością, która w niej wzbierała.
- Masz rację, moja dobra Cecino. Nikt nie znamnie lepiej niż ty, ale teraz usiądź i opowiadaj. Nawet dziś nie mogę uwierzyć, że to się stało naprawdę...
Przysunął jej krzesło, na które kobieta opadła, wyciągając chusteczkę, by wytrzeć oczy. Po czym, wydmuchawszy również nos, westchnęła:
- Nie mam zbyt wiele do powiedzenia... Wszystko stało się tak nagle... Tego dnia twoja kuzynka Adriana wpadła na herbatę, kiedy pani poczuła się źle. Nie była chora, ale bardzo zmęczona. Pani Adriana nalegała, żeby położyła się do łóżka, i zaprowadziła ją do pokoju. Po jakimś czasie zeszła na dół i powiedziała, że Jej Wysokość nie będzie jeść kolacji, ale żebym zaparzyła jej herbaty lipowej. Lecz kiedy poszłam do niej z herbatą, nie chciała jej wypić. Była nawet lekko poirytowana tym, że pani Adriana kazała jej pić coś, na co nie miała najmniejszej ochoty. Na to ja próbowałam ją przekonać, że napar lipowy z miodem jest najlepszy na uspokojenie nerwów, ale widząc, że najwyraźniej też ją denerwuję i że ma ochotę się zdrzemnąć, postawiłam czajnik z naparem na nocnym stoliku i życząc jej spokojnej nocy, zeszłam do kuchni, nakazując Livii, aby jej nie przeszkadzała. Następnego dnia rano, kiedy pokojówka zaniosła pani śniadanie, usłyszałam straszny krzyk i płacz. Szybko weszliśmy na górę, Zachariasz i ja... i zrozumieliśmy, że pani Izabela odeszła z tego świata, i że... och, mój Boże!
Aldo, walcząc z bólem, pozwolił jej szlochać na swoim ramieniu, po czym spytał:
- Kto to jest Livia?
- To ta wyższa z dwóch służących, które zobaczyłeś po przyjeździe. Ona i Prisca zastępują, wraz z nami, dawny personel; mężczyźni poszli na wojnę lub odeszli do swoich kobiet, zaś ci starsi, zbyt niespokojni, woleli wrócić do rodzin. A poza tym, brakowało pieniędzy, żeby utrzymywać tyle służby. Venturina, pokojówka twojej matki, zmarła na grypę, a Livia została przyjęta na jej miejsce. To dobra dziewczyna, sumiennie spełniająca obowiązki, i pani była z niej zadowolona.
- A co powiedział lekarz? Wiem, że matka nigdy go nie wzywała. Jednak w tych okolicznościach musieliście powiadomić doktora Grazianiego?
- Doktor Graziani jest sparaliżowany od dwóch lat i nie opuszcza fotela. Ten, którego wezwaliśmy, mówił o ataku serca...
- To nie ma sensu! Moja matka nigdy nie chorowała na serce, a po śmierci ojca wiodła życie raczej surowe...
- Rozumiem to, ale, jak powiedział doktor, wystarczy jeden raz i...
W tej chwili do kuchni wpadł Zachariasz. Czerwone oczy Ceciny, bolesny wyraz twarzy Alda mówiły same za siebie... Wkrótce jego wzruszenie połączyło się z ich bólem.
- Co za niepowetowana strata, don Aldo! Duch tego pałacu odszedł wraz z naszą ukochaną księżną...
Zachariaszowi łzy kapały z nosa, ale się opanował, oznajmiając, że dzwonił właśnie mecenas Massaria z zapytaniem, czy książę Morosini zechce go przyjąć przed południem, jeśli, oczywiście, nie jest zbyt zmęczony po podróży.
Aldo, nieco zdziwiony i zaniepokojony takim pośpiechem, zgodził się na tę wizytę; najlepiej o wpół do dwunastej. Przynajmniej zdążmy się jeszcze odświeżyć. Czekała go pierwsza prawdziwa kąpiel od tak dawna.
- Woda gotowa - oznajmił Zachariasz, wracając do zwykłego, uroczystego tonu. - Będę asystował Waszej Ekscelencji.
- Nie ma mowy! Tam, skąd wracam, nauczyłem się radzić sobie sam! Jedyne, o co cię proszę, to spróbuj znaleźć w mojej garderobie coś, co by na mnie pasowało.
Niemile zaskoczony takim obrotem sprawy kamerdyner wyszedł z kuchni. Morosini wrócił zaś do Ceciny, aby zadać jej jeszcze jedno pytanie: czy hrabina Vendramin jest w Wenecji?
Nagle Cecina zmieniła się nie do poznania, wyprostowała ramiona, napuszyła się niczym kwoka i oznajmiła, że nic jej o tym nie wiadomo.
Morosini skwitował odpowiedź Ceciny skąpym uśmiechem. Właściwie spodziewał się tego. Z niewyjaśnionej przyczyny Cecina, która raczej sprzyjała jego przygodom z kobietami, nienawidziła Dianory Vendramin. Co prawda, nie znała jej osobiście, ale opierała się na plotkach z rynku, i na tym, że hrabina była cudzoziemką. Pomimo kosmopolityzmu Wenecji jej rdzenni mieszkańcy żywili do „ludzi z Północy" antypatię, którą po części można było wyjaśnić długą okupacją austriacką, a Dianora była Dunką...
W wieku osiemnastu lat ta córka zrujnowanego barona, powodowana szalonym uczuciem wyszła za jednego z najszlachetniejszych patrycjuszy na lagunie, chociaż był od niej starszy o ładne czterdzieści lat. Dwa lata później została wdową. Jej mąż zginął w pojedynku z rumuńskim szlachcicem, któremu zawrócił w głowie nordycki czar i szafirowe źrenice młodej kobiety.
Aldo Morosini poznał ją kilka miesięcy przed wybuchem wojny, podczas Wigilii Bożego Narodzenia 1913 roku, u lady de Grey, znanej professional beauty, która przyjmowała w pałacu na Lido kosmopolityczne towarzystwo - co prawda nieco „zwariowane", lecz eleganckie i bogate. Tego dnia hrabina Vendramin wracała do świata, z którego odeszła przed trzema laty po śmierci męża. Ta dyskretna postawa pozwoliła jej uniknąć wielu zniewag, chociaż i tak powiadano, że ów Rumun był jej kochankiem i że ona wybrała ten sposób, aby pozbyć się bogatego, lecz niewygodnego męża.
Tak późne pojawienie się młodej kobiety, w chwili gdy siadano do stołu, sprawiło, że ucichły rozmowy. Wyglądała zjawiskowo: odziana została przez krawca Poireta w jedwabną, jasnopopielatą suknię z nutą błękitu, przetykaną drobnymi perłami, której zwiewna linia, z wysoko odciętą talią, czule otulała gibkie ciało. Przypominała kwiat pokryty szronem. Suknia otulała kostki godne tancerki i toczone nogi, których kształt podkreślało pęknięcie materiału zakończonego krótkim trenem. Długie i wąskie rękawy sięgały do połowy dłoni pokrytych diamentami, a głęboki dekolt ukazywał pyszne ramiona i wspaniałe piersi. Burzę jedwabistych włosów upiętych na modłę grecką zwieńczał dwustukaratowy diadem, stanowiący komplet z obręczą opasującą długą, wdzięczną szyję. W istocie, było to prawdziwie królewskie wejście i każdy, a zwłaszcza każda, zdał sobie z tego sprawę. Ale nikt bardziej niż książę Morosini, który oniemiał pod tym przejrzystym spojrzeniem. Dianora Vendramin była tak piękna, że przyćmiewała nawet samą księżniczkę Ruspoli, która tego wieczoru nosiła słynne perły należące ongiś do Marii Mancini.
Aldo nie zwracał uwagi na ogólną rozmowę zachwycony perspektywą, że ta śnieżna sylfida miała siedzieć obok niego przy stole. Wpatrywał się w nią jak zaczarowany, niezdolny przypomnieć sobie nawet godzinę później, o czym z nią mówił. Nie rozumiał słów, lecz wsłuchiwał się w melodię jej niskiego, jakby przyćmionego głosu, który drażnił jego nerwy jak smyczek struny skrzypiec.
O północy, kiedy służący w upudrowanych perukach pootwierali okna, aby wpuścić dźwięki dzwonów kościoła Narodzenia Pańskiego i kolędy śpiewane przez dzieci zgromadzone w gondolach, pocałował ją w rękę, życząc jej tak cudownego Bożego Narodzenia jak to, które przeżywał dzięki niej. Wtedy ona uśmiechnęła się do niego...
Później długo tańczyli, a kiedy ją odprowadził, odważył się, drżącym, nieswoim głosem, mówić jej o miłości, próbował wyznać uczucie, które w nim rozpaliła. Słuchała go bez słowa, z zamkniętymi oczami, spowita w miękką pelerynę z szynszyli, tak iż pomyślał, że Dianora śpi. Zbity z tropu, zamilkł. Wtedy na wpół otwarła powieki i wyszeptała, opierając głowę na jego ramieniu:
- Niech pan mówi... Tak bardzo lubię pana słuchać... Pocałował ją w usta, a później, w antycznej i wspaniałej siedzibie, którą młoda kobieta posiadała na Campo San Polo, z jej ciała ześlizgnęła się jasnopopielata suknia, a on zanurzył twarz w uwolnionej masie jasnych, jedwabistych włosów, nie mogąc uwierzyć w tak królewski prezent bożonarodzeniowy, jaki sprawił mu los...
Minęło kilka miesięcy. Szaleńcza namiętność rozkwitła wśród zapachu drzew pomarańczowych w willi w Sorrento, gdzie ogrody schodziły aż do morza. W nim kochankowie kąpali się nago w blasku księżyca, a potem spędzali czas w małym pałacu ukrytym w rododendronach nad brzegiem jeziora Como. Para uciekła z Wenecji przed tysiącem pogardliwych spojrzeń. Poza tym Aldo nie chciał obrazić matki, wiedząc, że ta obawia się związku syna z kobietą, uważaną za niebezpieczną.
Pomimo to pewnego dnia zaproponował Dianorze, aby została księżną Morosini, lecz hrabina odmówiła, tłumacząc, że czasy nie sprzyjają małżeństwu. Od kilku miesięcy niepokojące wieści gromadziły się nad Europą niczym czarne chmury zwiastujące burzę. Wydawało się, że lada dzień rozpęta się nawałnica.
- Mój drogi, może się zdarzyć, że pójdziesz na wojnę, a ja nie lubię się bać. A jeszcze mniej bawi mnie rola wdowy, którą jestem, o czym pomagasz mi zapomnieć...
- Mogłabyś całkiem to wymazać z pamięci, jeśli kochasz mnie tak, jak śmiem w to wierzyć. A niepokój będzie taki sam, niezależnie od tego, czy będziesz mężatką, czy nie.
- Być może, ale przynajmniej nie będzie się mówiło, że przyniosłam ci pecha. A poza tym, zostając twoją żoną, będę zmuszona cierpieć, a z tobą chciałabym zaznać tylko szczęścia...
Dwudziestego ósmego czerwca 1914 roku, podczas gdy arcyksiążę Franciszek Ferdynand, spadkobierca Austro-Węgier, zginął w Sarajewie wraz z małżonką od kul Gavri-lo Principa, Dianora i Aldo popłynęli łodzią na jezioro. Dianora, miłośniczka Stendhala, chętnie utożsamiała się z księżną Sanseveriną, podziwiając jej pasję życia, umiłowanie wolności i usposobienie. Denerwowało to trochę jej kochanka.
- Ta rola nie pasuje do ciebie ze względu na wiek, ja również nie pasuję do roli młodego Fabrizia, który zresztą nigdy nie był jej kochankiem! Ku jego wielkiemu żalowi! Ale za to ja jestem twoim kochankiem, i to bardzo zakochanym.
- Wszystko ma swój koniec...
- To niewłaściwe słowo dla naszej miłości... i żałuję, że chciałaś opuścić Sorrento dla tego wspaniałego, lecz melancholijnego jeziora... Wolałem podziwiać cię w słońcu ubraną jedynie w rozpuszczone włosy!
- Co za barbarzyńca! A ja myślałam, że ci się podobam... Podczas całej tej powolnej promenady nie pozwoliła mu zbliżyć się do siebie. Nie nalegał, czasem miewała kaprysy, które osłabiały pożądanie Alda, lecz książę chętnie poddawał się takiemu nastrojowi, wiedząc, że to, co go potem czeka, wynagrodzi mu pokusę znoszoną przez niego ze stoickim spokojem.
Właśnie tak było tej nocy. Dianora oddała mu się bardziej żarliwie niż kiedykolwiek, nie ustając w pieszczotach, jakby nie mogła nasycić się miłością. Zgadując, że być może ich chwile szczęścia są policzone, młoda kobieta chciała zostawić kochankowi niezatarte wspomnienia, jednak Aldo o tym nie wiedział lub nie chciał wiedzieć...
Kiedy następnego dnia rano służący przyniósł wiadomość o wypadkach w Sarajewie, Dianora natychmiast kazała pakować swoje bagaże.
- Muszę wracać do Danii bez zwłoki - wyjaśniła Morosiniemu zdziwionemu tak pośpieszną decyzją. - Mam nadzieję, że król Krystian potrafi ochronić naszą neutralność, w każdym razie będę tam bezpieczniejsza niż we Włoszech, gdzie zawsze traktowano mnie jak cudzoziemkę, żeby nie powiedzieć, jak szpiega!
- Nie opowiadaj głupstw! Zostań moją żoną, a będziesz bezpieczna!
- Nawet jeśli będziesz daleko?... To jest wojna, Aldo, nie możesz mieć złudzeń! W tej sytuacji wolę być wśród swoich i natychmiast się z tobą pożegnać. Pamiętaj jednak, że bardzo cię kochałam!
Dianora cofnęła się przed pocałunkiem, odpychając delikatnie Alda, i podała mu jedynie dłoń.
- Tak będzie dla nas lepiej! - skwitowała ze smutnym uśmiechem, który mu się wcale nie spodobał. - Koło się zamyka wraz z tym gestem, gdyż wszystko się zaczęło od podobnego u lady Grey. Od tamtej pory nie rozstawaliśmy się i podoba mi się, że nasze rozstanie jest tak samo eleganckie...
Dianora po tych słowach wsiadła do automobilu, który miał ją zawieźć do Mediolanu. Nie chciała, aby pojechał wraz z nią. Nie odwróciła się ani razu. Trochę kurzu spod kół było ostatnim wspomnieniem, jakie Morosini zachował o kochance.
Opuściła jego życie tak, jak wychodzi się z domu: zamknęła za sobą drzwi, nie zostawiając adresu ani nadziei na spotkanie...
- Musimy zdać się na przypadek - powiedziała. - Bywa, że czas powraca...
- To dewiza Wawrzyńca Wspaniałego - odparł. - Jedynie Włoszka może w nią wierzyć. Ale nie pani!
Nawet jeśli Dianora uważała rozstanie za eleganckie, ten sposób pozbycia się kochanka głęboko zranił zarówno miłość własną, jak i męską dumę Alda. Zanim poznał Dia-norę, miał wiele przygód, którym nie nadawał większego znaczenia. Zawsze kończyły się z jego inicjatywy, ale nie gwałtownie, lecz w sposób raczej przyjemny dla zainteresowanej, gdyż miał pewien talent do przekształcania swoich miłostek w przyjaźnie.
Ale nic podobnego nie zdarzyło się tym razem. Nagle stał się niewolnikiem wspomnienia tak upojnego, że nie opuszczało go ono przez całe cztery lata wojny. Myśląc o Dianorze, czuł pożądanie i złość, a jednocześnie chęć zemsty podsycaną tym, że ostrożna Dania, będąca co prawda krajem neutralnym, pomagała Niemcom. Płonął z chęci spotkania, choć był pewny, że to już niemożliwe. Dzieliło ich zbyt wiele trupów, zbyt wiele ruin... Z przyczyn od nich niezależnych wyrósł pomiędzy nimi mur nienawiści.
Wspomnienie o Dianorze zabrało Morosiniemu trochę czasu.
Tymczasem opuścił kuchnię, ścigany zaniepokojonym spojrzeniem Ceciny, i udał się na salony.
Ogarnęła go atmosfera uroczystego, niczym niezakłóconego i uspokajającego piękna domu. Obraz Dianory zniknął; nigdy nie przekroczyła progu tego pałacu.
Wzrokiem i dłonią pieścił świeczniki ze złoconego brązu, pozostałość z galery dowodzonej przez jednego z Moro-sinich w bitwie pod Lépante. Dawniej, podczas uroczystych wieczorów, zapalano je, a w ich blasku lśniły wielokolorowe posadzki i malowane belki sufitu, których nie dało się podziwiać inaczej, jak odchylając głowę do tyłu. Powoli wszedł po szerokich schodach, których balustrada z tralka-mi wypolerowana była setkami dłoni, i na piętrze udał się doportego, długiej galerii-muzeum, jakimi szczyciło się wiele weneckich pałaców.
Galeria poświęcona była tematyce morskiej. Wzdłuż murów pokrytych znanymi portretami ciągnęły się drewniane półki z herbami na przemian z konsolami z porfiru, na których, w szklanych pojemnikach, nadymały się żagle karawel, galer i statków la Serenissime Republica. Portrety mężczyzn ubranych z niezwykłym przepychem stanowiły oprawę dla najbardziej imponującego obrazu przedstawiającego dożę w zbroi i purpurowym płaszczu, ze złotym corno na głowie, o dumnym spojrzeniu: Francesco Morosinie-go, czterokrotnie, w randze generała, staczającego bitwy przeciw Turkom, zmarłego w 1694 w mieście Nauplion, jako najwyższy zarządca weneckiej floty.
Chociaż rodzinę rozsławiło dwóch innych dożów - Marino, od 1249 do 1253, i Michele, którego zabrała dżuma w 1382 roku po zaledwie czterech miesiącach rządów - był to największy z Morosinich, człowiek wyjątkowy, łączący siłę z mądrością, autor jednej z najsłynniejszych stron w historii Wenecji...
Aldo przystanął na chwilę przed obrazem wielkiego przodka. Zawsze podziwiał jego szlachetną, bladą twarz otoczoną siwymi włosami, wąsy i hiszpańską bródkę wokół cienkich ust, głęboko osadzone czarne oczy, dumnie spoglądające spod zmarszczonych brwi zdradzających niecierpliwość natury. Można było odnieść wrażenie, że malarz miał niemałe trudności ze zmuszeniem modela do długiego pozostawania w bezruchu...
Aldo pomyślał, że w obliczu takiego splendoru musi wyglądać mizernie w starym, wystrzępionym uniformie. Przodek zdawał się przeszywać go srogim spojrzeniem, pytając o sprawozdanie z wyczynów wojennych, które, przyznał, były raczej mierne. Nagle, pchnięty nieznaną siłą, zgiął kolano, tak jakby zrobił przed żywym dożą, i wyszeptał:
- Nie przyniosłem hańby, Najjaśniejszy Panie! Jestem nadal jednym z was...
Po czym wstał i wbiegł na drugie piętro, unikając po drodze pokoju matki. Wkrótce miał się zjawić notariusz, a zatem nie była to dobra chwila, by oddawać się smutkowi...
Aldo, choć z przyjemnością odnajdywał znajome wnętrza, jak najszybciej chciał zrzucić znoszone odzienie jeńca wojennego. Zdążył jeszcze włożyć goździk od małej kwiaciarki do wąskiego, mieniącego się barwami tęczy flakonu i postawić go na stoliku nocnym. Po czym, zrzuciwszy zniszczone ubranie, z ulgą zanurzył się w wannie wypełnionej niebiańsko gorącą wodą o zapachu lawendy. Dawniej lubił kąpiel przeciągać w czasie, paląc papierosy i czytając pocztę. To magiczne miejsce sprzyjało refleksji. Lecz tym razem, natarłszy się mydłem aż po czubek głowy, poprzestał na zdarciu z siebie wojennego brudu. Kiedy skończył, woda przybrała szary kolor i nie skłaniała do rozmyślań. Szybko z niej wyskoczył, wyciągnął zatyczkę, wysuszył się, natarł angielską lawendą, a następnie, narzuciwszy płaszcz kąpielowy, który wydał mu się szczytem komfortu, ogolił się, zapalił papierosa i wrócił do swojego pokoju.
Słyszał, jak w sąsiedniej garderobie krzątał się Zachariasz, wyciągając z płóciennych pokrowców garnitury różnego kroju i koloru, które oceniał krytycznym okiem.
- Przyniesiesz mi wreszcie coś do ubrania czy wrzuciłeś moją garderobę do ogniska? - krzyknął Morosini.
- I tak powinienem zrobić! Nic już nie będzie na pana pasowało. Wszystko będzie wisieć na panu jak na wieszaku. Może z wyjątkiem strojów wieczorowych, gdyż dzięki Bogu, w ramionach nic panu nie ubyło!
Aldo podszedł do niego i roześmiał się.
- Nie mogę przyjąć starego Massarii w białym garniturze i białym krawacie! Daj mi to!
„To" okazało się spodniami z popielatej flaneli i granatowym blezerem, który nosił w Oksfordzie, dokąd się udał, żeby przez rok doskonalić swój angielski. Do tego wybrał koszulę z białego, naturalnego jedwabiu i zawiązał krawat we „flagowych barwach" starego college'u. Po czym przyjrzał się sobie i rzekł:
- Wyglądam całkiem nieźle...
Nie jest pan wymagający! Te miękkie koszule nie mają żadnej elegancji. W sam raz nadają się dla studentów i robotników! Mówiłem to panu sto razy. Nie ma nic nad...
- Skoro nie podoba ci się moja koszula, idź sprawdzić, czy notariusz już przyszedł. Jego sztywny kołnierzyk z pewnością cię pocieszy! Zaprowadź go do biblioteki.
Aldo wziął rogową szczotkę, próbując uładzić bujne, czarne włosy, na których z czasem, przy skroniach, pojawiły się srebrne pasma. Przyglądał się sobie bez najmniejszej pobłażliwości; gdzie podziały się jego muskuły? A co do twarzy... postarzał się i wyglądał teraz na więcej niż trzydzieści pięć lat. Tylko oczy, stalowoniebieskie, a zielone w chwilach złości, zawsze beztroskie i kpiące, zachowały młodość, podobnie jak białe zęby, które chętnie odsłaniał w nonszalanckim uśmiechu.
- To śmieszne! - westchnął. - Trzeba będzie to wszystko doprowadzić do porządku, uprawiać sporty, pływać! Na szczęście morze jest niedaleko!
Doprowadziwszy się do porządku, zszedł do biblioteki. To było jego ulubione pomieszczenie. Spędził tu wiele wspaniałych chwil z kochanym panem Buteau, który potrafił przedstawiać z równym liryzmem tragiczną śmierć Marino Faliero, przeklętego doży, odzwierciedloną przez malarza Eugène Delacroix, jak sonety Petrarki, czy zapach potrawki z zająca po królewsku. Po wejściu w wiek męski Aldo lubił tutaj przesiadywać z ostatnim cygarem wieczoru, słuchając, jak szemrze fontanna na dziedzińcu. Wśród wiekowych murów wykładanych dębem i starymi grawiurami czuło się jeszcze słodki zapach najprzedniejszych cygar hawańskich.
Biblioteka, podobnie jak portego, zdradzały morskie tradycje rodziny Morosinich. Prawdziwy skarb złożony z archiwalnych map zamknięty byt w wielkim mapniku. Zawierał on, oprócz katalońskiego atlasu Żyda Cresque'a, zabytkowe mapy żeglarskie, wytyczone na rozkaz księcia Henryka Żeglarza. Przechowywano tu także słynną mapę wenecjanina Andrei Bianco, na której ukazano część Karaibów i fragment Florydy, wytyczonych, zanim jeszcze Krzysztof Kolumb postawił żagle na swoich karawelach. Nie brakowało tu też map genueńskich, bizantyjskich, majorkańskich czy weneckich.
Malowane szafy skrywały księgi pokładowe i stare traktaty nawigacyjne. Jedna z witryn chroniła astrolabia, armilarne kule oraz jeden z pierwszych kompasów. Na genialną mapę półkul ziemskich stojącą na podstawie z brązu przed środkowym oknem padały promienie słońca, a powyżej półek tłoczyły się inne globusy, nadzwyczajne, lecz... bezużyteczne. Do tego lunety, sekstansy, busole i zadziwiająca żelazna namagnesowana ryba, o której powiadano, że służyła wikingom do przebycia tego, co było Oceanem Atlantyckim. Świat, jego historia i najbardziej nieprawdopodobne przygody ludzkości spoczywały wśród tych półek, uginających się od cennych woluminów oprawnych w wielobarwne skóry i błyszczące okucia. W tym miejscu zapach przeszłości mieszał się z dymem cygar...
Morosini palcem wskazującym uniósł pokrywkę wielkiego mahoniowego pudełka, w którym ongiś przechowywał długie hawańskie cygara sprowadzane z Kuby, oznaczone rodowym herbem. Było puste, ale na dnie leżało kilka okruchów tytoniu, do których przysunął nos. Miał nadzieję, że przynajmniej ta przyjemność zostanie mu zwrócona...
Ciche kasłanie sprowadziło go na ziemię. Nieśmiały głos wyszeptał:
- Hm... Mam nadzieję, że nie przeszkadzam...
Ale książę, wyciągnąwszy ręce, już szedł na spotkanie gościa.
- Co za radość znowu pana widzieć, drogi mecenasie! Jakże się pan miewa?
- Dobrze, dobrze... dziękuję, ale to pana należałoby o to spytać, książę.
Tylko niech mi pan nie mówi, że źle wyglądam - odparł Morosini. - Zajęła się mną już Cecina. Ale, niechże pan siada! - dodał, wskazując stary skórzany fotel, a sam zajął krzesło stojące obok trema. - Nic się pan nie zmienił - zauważył, przyglądając się sympatycznej twarzy z małym nosem ozdobionym monoklem, wystającej ponad nienagannym, sztywnym kołnierzykiem, którego widok musiał ucieszyć Zachariasza. Książę lubił mecenasa Massarię. Jego wąsy i przyprószona siwizną bródka należały może do ubiegłego stulecia, podobnie jak jego zacne serce i skrupulatne sumienie, ale równocześnie był to człowiek uważany za profesjonalistę, doświadczony doradca finansowy oraz stary przyjaciel rodziny. Jego przywiązanie do matki Alda nie było dla nikogo tajemnicą; jednak nikt nie odważyłby się z tego żartować, gdyż uczucie to było szczere.
Pod pretekstem, że najbardziej ceni sobie własną wolność, Piętro Massaria nigdy się nie ożenił, co pozwoliło mu uniknąć kolejnych związków, które ongiś chciał mu narzucić ojciec. Ale tak naprawdę przez całe życie kochał tylko jedną kobietę na świecie: księżnę Izabelę. Pozbawiony nadziei - i to nie bez powodu! - że się z nią ożeni, ani że zostanie jej kochankiem, notariusz stał się jej najwierniejszym i dyskretnym sługą, zachowując w głębi zawsze zamkniętego kuferka, jako jedyny skarb, mały portret księżnej, który sam namalował na podstawie fotografii.
Gwałtowna śmierć tej, którą kochał nad życie, zupełnie go załamała. Aldo zauważył to, bacznie mu się przyglądając. Wbrew temu, co powiedział przed chwilą, mały notariusz dźwigał coś więcej niż swoje sześćdziesiąt dwa lata. Jego przysadziste ciało skurczyło się, a zaczerwienione powieki za szkłami okularów zdradzały zbyt częste łzy.
- A zatem, jakie dobre wiatry pana sprowadzają? - spytał Aldo. - Przypuszczam, że ma mi pan coś ważnego do powiedzenia...
...i dlatego zjawiam się skoro świt w dniu pańskiego powrotu? Kiedy się dowiedziałem, że pan wrócił, zależało mi, aby być pierwszym z pańskich przyjaciół, którzy pana powitają. A poza tym pomyślałem, że im wcześniej zostanie pan poinformowany o swych finansach, tym lepiej. Obawiam się jednak, że wiatry, o których pan raczy! wspomnieć, nie należą do najlepszych. Ale pan zawsze był energicznym młodzieńcem i śmiem przypuszczać, że wojna nauczyła pana patrzeć prawdzie prosto w oczy.
- Z pewnością! - odparł Morosini wesołym tonem, ukrywając niepokój zasiany przez tak zagadkowy wstęp. -Ale napijmy się najpierw czegoś. Za naszą starą przyjaźń.
Z zastawy stojącej na stoliku wybrał dwa szklane kieliszki grawerowane złotem i karafkę z kompletu wypełnioną w trzech czwartych napojem w kolorze bursztynu.
- To tokaj mojego ojca - oznajmił. - Można by rzec, że Zachariasz traktował tę karafkę niczym ampułkę z olejami świętymi; nie brakuje ani jednej kropli!
Nalał gościowi, a sam, z kieliszkiem w dłoni, usiadł przy tremie, pozwalając przyjacielowi delektować się węgierskim winem, które przypominało mu wiele sielankowych chwil. Sam też upił łyk i oświadczył:
- A teraz słucham pana! Chociaż... chciałbym, o ile to możliwe, abyśmy nie mówili o mojej matce. Ja... ja ciągle nie mogę się z tym pogodzić...
- Ja również... Jest mi bardzo przykro.
Massaria wychylił duszkiem kieliszek, po czym wyciągnąwszy chusteczkę, przetarł okulary, włożył je z powrotem na nos, wreszcie, drżącymi wargami, nadającymi jego twarzy dziwny grymas niepodobny do uśmiechu, powiedział:
- Niech mi pan wybaczy. W moim wieku emocje mogą wydawać się śmieszne.
- Nie sądzę, ale zajmijmy się interesami. Jaka jest moja sytuacja?
Obawiam się, że nie najlepsza... Kiedy zmarł pański ojciec, pan już o tym wiedział, majątek...
- .. .został nadszarpnięty - przerwał Morosini z odrobiną niecierpliwości. - Wiem, że na początku wojny nasz majątek nie był już taki jak kiedyś i sam jestem za to po części odpowiedzialny. Dlatego, drogi mecenasie, powiedz otwarcie, co mi zostało.
- Szybko się z tym uporam. Trochę pieniędzy... pańskiej matki, willa de Stra, ale jest na niej założona hipoteka aż po odgromnik, no i ten pałac, który na szczęście nie jest obciążony.
- To wszystko?
- Przyznaję to z żalem... ale właśnie dlatego zależało mi żeby widzieć się z panem tak szybko, gdyż chyba mam pewien sposób...
Aldo nie słuchał. Zamyślił się, wziął butelkę tokaju i podszedł z nią do kominka, proponując trunek gościowi, ale ten odmówił.
Starał się robić dobrą minę do złej gry, w rzeczywistości jednak czuł przygnębienie: jego pałac, jeden z największych w Wenecji, wymagał pokaźnych sum na utrzymanie, gdyż poza erozją, na którą cierpiało całe miasto nad laguną, miał jeszcze jedną wadę - niezbędna była liczna służba. Kiedy willa na prowincji, zbudowana przez Palladia, zostanie sprzedana, po spłaceniu hipotek nie zostanie z pewnością wiele, aby utrzymać główny dom. Należało zatem znaleźć, i to jak najszybciej, jakieś intratne zajęcie...
Ale jakie?... Aldo musiał przyznać, że oprócz jazdy konnej, polowania, tańca, gry w golfa, tenisa i polo, żeglarstwa, jazdy samochodem, całowania z elegancją dłoni patrycjuszek i romansowania nie umiał prawie nic. A to za mało, żeby zacząć karierę i odbudować fortunę. Był jeszcze co prawda skarb rodzinny, o którym wiedział tylko on i matka, ale myśl o wystawieniu go na sprzedaż mierziła go. Izabella Morosini zbyt go kochała...
Oparł się łokciami o kominek i utkwiwszy oczy w płomieniach, nalał sobie trzeci kieliszek i wypił go jednym haustem.
- Nie ma pan chyba zamiaru się upić? - rzekł notariusz z nutą surowości w głosie. - Przed chwilą wspomniałem, że znam chyba sposób na pańskie kłopoty, ale pan mnie nie słuchał.
- To prawda... Proszę o wybaczenie!... Zna pan sposób? Jaki, na Boga!
- Małżeństwo. Bardzo zaszczytne małżeństwo, proszę mi wierzyć, w przeciwnym wypadku nigdy bym go panu nie zaproponował.
Oczy księcia zogromniały ze zdziwienia.
- Czy dobrze słyszę?
- Dobrze pan słyszał. Proszę się ożenić, a obiecuję panu wielką fortunę!
- Tylko tyle? Dobrze, że uprzedził mnie pan, iż propozycja jest zaszczytna. To pozwala wyeliminować wszystkie te damy z wysokich sfer o zimnych sercach i samotne wdowy... ale nie wiekuiste brzydactwa...
- Czegóż pan chce? W wieku trzydziestu pięciu lat człowiek żeni się z młodą kobietą.
- Naprawdę? - odparł Aldo sceptycznie. - A więc, proszę mówić dalej! Umiera pan przecież z niecierpliwości, a ja nie będę panu wchodzić w słowo.
- Sprawy mają się tak: ma dziewiętnaście lat, jest świeża jak pączek róży i ma najpiękniejsze oczy na świecie... to z rzeczy najbardziej oczywistych według pogłosek.
- To znaczy, że pan jej nigdy nie widział? A skąd pan ją wziął?
- Ze Szwajcarii!
- To żart?
- Oto okrutne słowa w stosunku do Szwajcarek! Myślę, że panu wiadomo, iż nie brakuje tam pięknych kobiet? Ale do rzeczy! Otóż, pewien bankier z Zurychu, Moritz Kleder-mann, ma córkę jedynaczkę, Lizę, której niczego nie od-
mawia. Mówi się o niej, że jest urocza, a jej posag może przyprawić o zawrót głowy niejednego księcia.
- To o niczym nie świadczy. W obecnych czasach niektórzy z nich nie mogą związać końca z końcem.
- Co do Lizy, zdaje się, że się zakochała... Morosini wybuchnął wesołym śmiechem.
- Jakie to romantyczne! Zakochała się we mnie... gdy zobaczyła moje zdjęcie z czasów, kiedy byłem przystojny, w jakimś przedwojennym magazynie dla pań.
A ponieważ teraz nie jestem do siebie podobny...
- Czy może mi pan wreszcie nie przerywać? Nie chodzi o pana, ale o Wenecję!
- O Wenecję?... - spytał Morosini z widocznymi oznakami niezadowolenia, że notariusz pozwolił sobie na uśmiech.
- Właśnie, zakochała się w naszym pięknym mieście! Urzekły ją jego czar, jego wąskie uliczki, kanały, pałace i jego historia - odparł notariusz z rozmarzeniem. - Musi pan przyznać, że nie ma w tym nic dziwnego; pani de Polignac, książę de Bourbon, lady de Grey, malarz Daniel Curtis i jego kuzyn Sargent... nie wspominając o jej piewcach z dawnych czasów: Byronie, Wagnerze, Browningu i wielu innych.
- Zgoda, ale w takim razie, dlaczego pańska posaż-na panna nie postąpi tak jak oni? Niech kupi lub wynajmie pałac w Wenecji, zamieszka w nim i cieszy się życiem. Marnuje się tu wiele starych, pięknych siedzib, które wołają o pomoc.
- Ona nie chce zamieszkać w dowolnym pałacu! Poza tym, nie chce być jeszcze jedną turystką. Jej marzeniem jest zintegrowanie się z Wenecją, chciałaby nosić jedno z tych starych, słynnych nazwisk, słowem, stać się wenecjan-ką, i chce, żeby jej dzieci też były wenecjanami. Jedno jest pewne: odpowiada pan w całej rozciągłości wymaganiom panny Kledermann. Jest pan księciem, a w Złotej Księdze Wenecji pańskie nazwisko jest jednym z najznakomitszych, podobnie jak pański pałac. I cieszy się pan doskonałym zdrowiem - co ma swoją wartość dla dziewczyny ze zdrowej Helwecji!
- Jest pan dla mnie zbyt łaskaw! Lecz istnieje pewien szczegół, na który nie zwrócił pan uwagi: zakładając, że rozważę tę propozycję, nie można zrobić księżniczki Morosini ze szwajcarskiej protestantki.
- Kledermann jest z pochodzenia Austriakiem i katolikiem. Liza również.
- Ależ pan ma odpowiedź na wszystko! A jednak nie zamierzam ożenić się z nieznajomą w celu podreperowania fortuny. Gdybym na to przystał, nie mógłbym spojrzeć prosto w twarz doży Francescowi. Proszę uważać mnie za wariata, jeśli pan chce, ale przysiągłem sobie, że nigdy nie upadnę tak nisko.
- Czy nisko upaść to ożenić się z panną ładną, inteligentną, łagodnego usposobienia i szlachetną? Ostatnimi czasy opiekowała się rannymi w szpitalu...
Morosini oddalił się od kominka, przy którym zrobiło się za gorąco, podszedł do gościa i położył swą wielką dłoń na jego ramieniu.
- Drogi przyjacielu, jestem panu niezmiernie wdzięczny za pańskie starania, ale sytuacja nie zmusza mnie jeszcze do tego typu kupczenia. Chciałbym, jeśli kiedyś się ożenię, wziąć przykład z moich rodziców i zawrzeć prawdziwe małżeństwo z miłości, choćby narzeczona była biedna jak mysz kościelna. Wystaw sobie pan, że ja mam być może lepszy sposób, żeby wywinąć się cało z opresji.
- Wizygocki szafir pańskiej matki? - spytał Massaria bez zmrużenia oka. - Czy nie sądzi pan, że szkoda go sprzedawać? Tak bardzo była do niego przywiązana...
- Mówiła panu o nim? - spytał Aldo, nie kryjąc zdziwienia.
We wzroku starego człowieka pojawiła się melancholia.
- Donna Izabela raczyła mi go pokazać pewnego wieczoru, który był chyba najpiękniejszym w moim życiu, gdyż ten gest zaufania upewnił mnie, że traktowany jestem jak prawdziwy przyjaciel. Równocześnie byłem zdruzgotany. Proszę sobie wyobrazić, że pańska matka właśnie sprzedała większość klejnotów, aby utrzymać pałac, i myśl o pozbyciu się tego rodzinnego cudeńka była dla niej bolesna.
- Sprzedała swoją biżuterię? - krzyknął Aldo przybity tą wiadomością.
- Owszem, i na dodatek to mnie, pomimo mojej odrazy do tego typu posunięć, przypadło dokonanie transakcji. Ale szafir Receswinthe'a*1 nadal do niej należy. Został panu przekazany w depozycie i ma go dostać pański najstarszy syn, jeśli Bóg da panu dzieci. Oto dlaczego powinien pan zastanowić się naprawdę poważnie nad moją propozycją.
- Po to, aby pozwolić wnukom jakiegoś szwajcarskiego bankiera, by zostały powiernikami ponadtysiącletniego królewskiego klejnotu?
- A dlaczego nie? Niech się pan tak nie zżyma! Pan, który kocha kamienie, musi wiedzieć, że Kledermann posiada wspaniałą kolekcję klejnotów, a wśród nich znajduje się kolia z ametystów, która należała do Katarzyny Wielkiej, szmaragd przywieziony z Meksyku przez Corteza i dwa diamenty Mazarina*2.
- Niech pan przestanie! Jeszcze mogłoby się okazać, że kolekcja ojca pociąga mnie bardziej niż posag jego córki. Zna pan moją pasję i pociąg do kamieni, które zawdzięczam poczciwemu panu Buteau. Ale nie uda się panu wpędzić mnie w zasadzkę. Na razie zapomnijmy o tym wszystkim i zjedzmy razem obiad.
- Nie, dziękuję. Czeka na mnie prokurator Alfonsi, lecz przyjdę chętnie innym razem skosztować potraw wyczarowanych przez Cecinę.
Notariusz wstał, uścisnął dłoń Morosiniemu, a następnie wraz z nim skierował się do drzwi biblioteki, przy których się zatrzymał.
- Niech mi pan obieca, że zastanowi się nad moją propozycją. Jest bardzo poważna.
- Nie wątpię i obiecuję, że o niej pomyślę... ale tylko po to, by zrobić panu przyjemność.
Kiedy Aldo został sam, zapalił papierosa, opierając się chęci nalania sobie jeszcze jednego kieliszka. Zazwyczaj nigdy nie pił i sam był zdziwiony tą nagłą pokusą. Być może było to spowodowane tym, że od powrotu został zbyt szybko przeniesiony z jednego świata do drugiego. Jeszcze wczoraj więzień, dzisiaj wracał do dawnego życia i dawnej osobowości. Tak bardzo pragnął znaleźć się pośród znajomego otoczenia i kochanych twarzy! Ledwo jednak zdołał wysiąść z pociągu, już musiał stawić czoło przyziemnym problemom życia codziennego. W głębi serca miał żal do mecenasa Massarii, że nie dał mu trochę więcej czasu, nawet jeśli jego wizyta była spowodowana wyłącznie względami przyjaźni.
Doszło do tego, że nieomal zaczął żałować zimnej więziennej pryczy, na której grzały go przynajmniej marzenia, podczas gdy teraz, wróciwszy do rodowej siedziby, czuł się w niej obco. Jaki związek mógł istnieć pomiędzy książęcym amantem Dianory Vendramin a powracającym z wojny, zrujnowanym Aldem?
Gdyż trzeba przyznać, Aldo był zrujnowany i nie miał żadnego pomysłu na przyszłość. Sprzedaż szafiru - zakładając, że by się na to zdecydował - pozwoliłaby mu może przetrwać przez jakiś czas, ale co potem? Czy trzeba będzie również sprzedać pałac i odejść, zapewniwszy Cecinie i Zachariaszowi przyzwoitą pensję? Tylko dokąd? Do Ameryki, tego schronienia nieudaczników i stylu życia, który mu się nie podobał? A może do francuskiej Legii Cudzoziemskiej, do której wstąpił jego kuzyn? Przecież miał dosyć wojny. A więc?... Zostać nikim i zapaść się w nicość?... Miał taki apetyt na życie! Pozostawało to niedorzeczne małżeństwo, które wielu uznałoby za normalne, lecz jemu wydawało się poniżające, być może dlatego, że widział kilka takich dziwnych małżeństw z rozsądku pomiędzy bogatymi jankeskimi spadkobiercami a zubożałymi pannami z wyższych sfer. Fakt, iż kandydatka była Szwajcarką, nie zmieniało w najmniejszym stopniu odrazy księcia. A poza tym uważał, że byłoby to nieuczciwe wobec młodej kobiety, która zasługiwała na trochę miłości. Jak mógłby ją pojąć za żonę z obrazem Dianory w sercu?
Pomimo wstrętu czuł jednak, że w jakiś sposób to rozwiązanie go pociąga. Wrzucił papierosa do kominka i udał się na górę do apartamentów matki, tak jak to robił, kiedy na horyzoncie pojawiało się jakieś zmartwienie.
Przez chwilę zawahał się przed drzwiami, wreszcie nacisnął klamkę, stwierdzając z ulgą, że w pokoju wita go słońce, a nie ciemności, których się obawiał. Przez jedno z okien, które ktoś otworzył, wpadało rześkie powietrze, a w kominku wesoło buchał jasny ogień. Na komodzie, obok jego własnej fotografii w mundurze oficera, w kryształowym wazonie stały żółte tulipany. Pokój nic się nie zmienił...
Obszerny i jasny, był arcydziełem wdzięku i elegancji, godną oprawą dla wielkiej damy, ale również pięknej kobiety. Urządzony w stylu francuskim z uroczym łożem zasłoniętym okrągłym baldachimem, jasnymi, wysokimi boazeriami, zasłonami i tapetami z haftowanej satyny współgrającymi z płytkami z kości słoniowej, gdzie wisiał portret kobiety, którą Aldo zawsze poważał. Chociaż był to portret księżnej de Montlaure, która podczas rewolucji zapłaciła głową za wierność królowej Marii Antoninie, przedstawiał zadziwiające podobieństwo z jego matką. I co dziwne, zawsze wolał to płótno od tego, które przedstawiało Izabelę Morosini w sukni balowej, pędzla Sargenta, wiszące w salonie obok portretu jego babki stryjecznej, Felicji, pędzla Winterhaltera.
Było tu kilka obrazów na płytach z kości słoniowej, między innymi głowa dziecka pędzla Fragonarda i wyborny Gu-ardi, a także stare, iryzydowane wyroby ze szkła podobne do baniek mydlanych.
Aldo podszedł powoli do toaletki zastawionej tysiącem czarujących drobiazgów potrzebnych kobiecie wyrafinowanej. Podnosił szczotki do włosów z pozłacanego srebra i kryształowe buteleczki opróżnione do połowy; otworzył jedną z nich, by odnaleźć ten drogi zapach, zarazem świeży i dziki, ogrodu po deszczu. Potem wziął wielki koronkowy szal, którym zmarła księżna lubiła się otulać, schował w nim twarz i upadłszy na kolana, przestał walczyć z rozpaczą i załkał.
Łzy przyniosły mu ulgę, oczyszczając z niepewności i przepędzając zniechęcenie. Odkładając szal na fotel, zrozumiał, że nie tylko nie pozwoli, by cudzoziemka chodziła po tych dywanach, ale również nie rozstanie się z rodzinnym pałacem. To oznaczało, że należało dokonać selekcji wspomnień, ustalić skalę wartości... Wniosek nasuwał się sam: jeśli klejnot mógł ocalić dom, należało się z nim rozstać. Nie, nie dla pierwszego lepszego kupca, oczywiście. Muzeum byłoby nabywcą wymarzonym, ale z pewnością zapłaci mniej niż kolekcjonerzy. A zatem, należało wyjąć kamień ze skrytki...
Upewniwszy się, że drzwi są zamknięte, Morosini zbliżył się do wezgłowia łoża i na rzeźbionej kolumnie podtrzymującej baldachim odnalazł znane tylko jemu miejsce wewnątrz rzeźbionego kwiatu, które przycisnął. Kolorowa złocona podpora obróciła się na niewidocznych zawiasach, ukazując wgłębienie, gdzie w małym, skórzanym woreczku księżna Izabella przechowywała wspaniały szafir gwiaździsty oprawiony jak wisior. Nigdy nie zdecydowała się powierzyć go bankowi. Łóżko przyjechało z Francji wraz z nią i od ponad dwustu lat stanowiło wygodną i pewną skrytkę dla tego królewskiego klejnotu, który spokojnie przetrwał w niej rewolucję, a nikt nawet nie domyślał się jego istnienia.
Z miłości do rodziców, a zarazem dla własnej przyjemności, żeby mieć go zawsze pod ręką, Izabela trzymała go tutaj. Nigdy go nie wkładała, uważając kamień za zbyt cenny i za ciężki na jej szczupłą szyję. Natomiast lubiła trzymać go w dłoni, próbując odnaleźć ciepło innych rąk, które go pieściły przed wiekami.
Po otwarciu kolumny woreczek sam wypadał na ziemię.
Ale skrytka była pusta...
Morosini uczuł, jak jego serce zamiera. Nerwowo przeszukiwał skrytkę długimi palcami, ale niczego nie znalazłszy, ciężko opadł na łoże. Na jego czole perliły się krople zimnego potu. Gdzie się podział szafir? Sprzedany? To niemożliwe. Massaria by o tym wiedział. Przecież sam twierdził, że szafir jest ciągle w pałacu! A więc?... Czy matka uznała za stosowne zmienić kryjówkę?
Sam nie wierząc w powodzenie, jął nerwowo przetrząsać zawartość wszystkich szaf, z których żadna nie zapewniała takiego bezpieczeństwa jak stara kryjówka wykonana przez genialnego stolarza. Nic nie znalazłszy, powrócił do łoża, które również starannie przeszukał. Nagle, przyszło mu do głowy, że matka, czując zbliżającą się śmierć, chciała ostatni raz potrzymać kamień i że wypadł z jej bezwładnej dłoni.
Przesunąwszy stoliki nocne, pociągnął łoże, odsuwając je od ściany, ukląkł, a następnie położył się na dywanie, aby sprawdzić, co jest pod spodem. Łóżko było tak ciężkie, że z pewnością nikt go nie przesuwał od czasu jego zainstalowania.
Kiedy tak leżał z nosem przy podłodze, poczuł słodkawą woń. Spostrzegłszy przedmiot, który mógł być skórzanym mieszkiem, wyciągnął ramię i natknął się na... zdechłą mysz, którą odrzucił z obrzydzeniem. Wtem coś zwróciło jego uwagę: mały korpus był sztywny, prawie wyschnięty, ale z pyszczka gryzonia wystawało coś małego, czerwonawego, coś, co w mgnieniu oka zidentyfikował. Był to kawałek owocowej galaretki malinowej, którą uwielbiała matka i którą specjalnie dla niej sprowadzano z Francji. Zawsze było ich kilka w bombonierce z Sèvres, którą trzymała przy łóżku. Aldo uniósł porcelanowe, pozłacane wieczko: pudełko było puste do połowy.
On również lubił te słodycze, które pamiętał z dzieciństwa. Sięgnął po jedną z nich, kiedy jego wzrok padł na zdechłą mysz. Powstrzymał wyciągniętą dłoń, gdyż przez głowę przemknęła mu dziwna myśl. Myśl szalona i bezsensowna, ale im bardziej starał się ją przepędzić, tym usilniej powracała. Wymyślając sobie od idiotów, znowu sięgnął po galaretkę i już skierował ją do ust, kiedy ponownie jakaś niewidzialna siła go powstrzymała.
- Ja chyba tracę zmysły... - wymamrotał, czując, że więcej nie sięgnie po podejrzane łakocie.
Podszedł do intarsjowanego różnymi gatunkami drewna sekretarzyka, skąd wyjął kopertę, wsunął do niej mysz, kawałek malinowej galaretki i drugi nietknięty z pudełka, wsunął pakiecik do kieszeni, włożył płaszcz i zbiegł na dół, informując Zachariasza, że ma coś pilnego do załatwienia na mieście.
- A co z obiadem? - zaniepokoiła się Cecina, która pojawiła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Jeszcze daleko do południa, a ja niedługo zabawię. Idę do apteki.
- Co ci jest? Chyba nie jesteś chory?... Dio mio, wiedziałam... - lamentowała Cecina.
- Ależ nie, nie jestem chory. Mam ochotę przywitać się z Franco Guardinim.
- W takim razie przynieś mi kalomelu*3!
Morosini, podziwiając zmysł praktyczny kucharki, opuścił pałac tylnymi drzwiami i udał się na Campo Santa Mar-gherita, gdzie Franco Guardini miał sklep. Był to jego najstarszy przyjaciel. Razem przystąpili do pierwszej komunii po wspólnym wyjąkaniu zasad Kościoła na lekcjach katechizmu.
Guardini był synem znanego lekarza z Wenecji, ale zamiast pójść w ślady ojca, został sklepikarzem. Franco pasjonował się chemią i botaniką, podczas gdy ludzkie ciało wzbudzało w nim z trudem ukrywane obrzydzenie i nawet kiedy profesor Guardini, niczym brodaty anioł zagłady, wygnał go z domu po dość żywej sprzeczce, Franco trzymał fason. Dopiero dzięki księżnej Izabelli, która ceniła tego poważnego i roztropnego chłopca, Franco mógł skończyć studia, po czym śmierć nieprzejednanego ojca uczyniła go spadkobiercą pokaźnego majątku. Spłacił swoją dobrodziejkę do ostatniego lira, a jego wdzięczność miała znamiona szacunku.
Franco przyjął Morosiniego z lekkim uśmiechem, który był u niego oznaką nieokiełznanej radości, uścisnął mu dłoń, poklepał po ramionach, wypytał o zdrowie, po czym, tak jakby rozstali się nie dalej niż poprzedniego dnia, spytał, co mógłby dla niego zrobić.
- A nie sądzisz, że miałem po prostu ochotę cię zobaczyć? - odparł Aldo, wybuchając śmiechem. - Ale jeśli mamy porozmawiać, zabierz mnie do twego gabinetu.
Aptekarz skinieniem głowy poprosił przyjaciela, żeby szedł za nim, i otworzył drzwi ukryte w starej boazerii sklepu. Ukazało się pomieszczenie z regałami wypełnionymi książkami. Na środku znajdowało się małe biurko z dwoma krzesłami po bokach. Panował tu nadzwyczajny porządek.
- Słucham! Znam cię zbyt dobrze, by się nie domyślić, że coś cię trapi.
- To proste... albo raczej nie, to nie jest proste i zastanawiam się, czy nie pomyślisz, że jestem szalony - westchnął Morosini, wyjmując z kieszeni pakiecik i kładąc go na biurku.
- Co to takiego?
- Popatrz sam, chciałbym, żebyś to zbadał. Franco otworzył pakiecik i przyjrzał się zawartości.
- Gdzie to znalazłeś?
- W pokoju mojej matki, pod łóżkiem. Przyznać muszę, że to martwe stworzenie trzymające w pyszczku kawałek owocowej galaretki, którą matka tak lubiła, zrobiło na mnie dziwne wrażenie. Nie jestem w stanie ci powiedzieć, co wtedy poczułem, ale jedna rzecz jest pewna: kiedy chciałem zjeść kawałek galaretki z pudełka, coś mnie powstrzymało.
Franco w milczeniu wziął wszystko ze stołu i przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, w którym mieściło się jego prywatne laboratorium. To tam oddawał się badaniom i eksperymentom, które nie zawsze miały związek z farmacją. Morosini często tu zachodził, nazywając to miejsce „jaskinią czarownika", gdzie bronił myszy i świnek morskich, które przyjaciel trzymał dla swoich eksperymentów. Lecz tym razem nie zaprotestował, kiedy Franco ruszył w kierunku jednego ze pensjonariuszy i postawił go na stole, gdzie zaświecił mocną lampę. Następnie, za pomocą malutkiej pincety włożył do pyszczka myszy kawałek galaretki znaleziony pod łóżkiem księżnej Izabeli. Zwierzątko schrupało z przyjemnością podany smakołyk, ale kilka minut później wyzionęło ducha, na szczęście bez żadnych męczarni. Franco spojrzał znad okularów na przyjaciela, który nagle zbladł jak papier.
- Może jednak nie oszalałeś? Popatrzymy na dalszy ciąg.
Tym razem Franco podał drugiej myszy kawałek galaretki, której nie zjadł Morosini, i teraz również zwierzę wyzionęło ducha.
- Czy to są słodycze, które księżna Izabela przechowywała w swoim pokoju?
- Tak, to była jej słabostka. Nie wiem, w jaki sposób udawało jej się je zdobywać podczas wojny.
- Sprowadzała je z południa Francji i jak się zdaje nigdy nie miała z tym kłopotów. Powinieneś przynieść mi resztę tych słodyczy. W tym czasie postaram się ustalić, od czego zdechły te myszy...
- Zgoda, ale wrócę dopiero po obiedzie, inaczej Ceci-na zrobi mi awanturę. Chyba nie wątpisz, że przygotowała istną ucztę. Á propos ... nie zjadłbyś ze mną obiadu?
- Nie, dziękuję. Ta historia tak mnie intryguje, że odechciało mi się jeść.
- Ja również nie jestem bardzo głodny... Och, byłbym zapomniał! Czy mógłbyś dać mi kalomelu dla Ceciny?
- Znowu? Czy ona robi z tego kanapki, do diaska? Zżymając się, Franco napełnił małą buteleczkę chlorkiem rtęci.
- Powiedz temu łakomczuchowi, że gdyby pochłaniała mniej czekolady, nie potrzebowałaby łykać tego proszku...
Po kwadransie Morosini zasiadł do wspaniałej uczty przygotowanej przez Cecinę.
Po skończonym posiłku oznajmił, że musi się trochę przejść, a poza tym chciałby odwiedzić swoją kuzynkę Ad-rianę. Zian będzie czekać na niego w gondoli o czwartej.
Chwilę później, z resztą galaretki owocowej, wrócił do laboratorium Guardiniego. Franco, zazwyczaj tak pogodny, przeszedł ciekawe przeobrażenie. Zza błyszczących szkieł okularów spoglądały zasępione oczy, a czoło żłobiły głębokie zmarszczki. Morosini nie zdążył nawet zadać pytania.
- Przyniosłeś resztę?
- Przyniosłem. Zrobiłem dwa pakunki, jeden z tymi, które były w szafie, a drugi z resztkami, które znajdowały się w bombonierce.
Znowu dwie myszy zostały zaproszone do tego, co mogło okazać się ich ostatnim posiłkiem, ale zdechła tylko jedna; ta, która zjadła smakołyk wyjęty z małej bombonierki.
- Widać czarno na białym - westchnął aptekarz, przecierając okulary. - Cukierki zawierają skopolaminę, alkaloid, którego farmaceuci nigdy nie używają. Ktoś musiał jej tam dodać... Źle się czujesz?
Aldo nagle zbladł jak papier i musiał usiąść. Nie odpowiadając, ujął głowę w dłonie, aby ukryć łzy. Pomimo niejasnych obaw, które odczuwał do tej pory, w głębi duszy nie wierzył, że ktoś mógłby źle życzyć jego matce. Buntował się całym swoim jestestwem przeciwko tej oczywistości. Dlaczego ktoś chciałby zgładzić niewinną i dobrą kobietę? W udręczonym sercu syna smutek mieszał się z przerażeniem i złością.
Franco, szanując ból przyjaciela, nie odzywał się.
Po chwili Morosini opuścił dłonie, bez wstydu ukazując zaczerwienione oczy. - To znaczy, że została zamordowana, czy tak?
- Bez wątpienia. Zresztą, mogę ci to teraz powiedzieć: zdziwiło mnie nagłe zatrzymanie akcji serca zdiagnozowane przez lekarza. Ponieważ znalem dobrze jej stan zdrowia, było to dla mnie niewytłumaczalne, chociaż natura sprawia czasem jeszcze większe niespodzianki. Nie rozumiem jednego - powodu tak ohydnego czynu.
- Bałbym się poznać ten powód; zamordowano moją matkę, aby ją okraść. Chodzi o sekret rodzinny, który teraz został odkryty.
Aldo opowiedział o historii cennego szafiru, dodając, że miał nadzieję, iż dzięki niemu uda mu się wyjść z kłopotów finansowych, i o tym, jak zauważył zniknięcie klejnotu.
- Oto wyjaśnienie, ale ono prowadzi do innego pytania: kto?
- Naprawdę nie mam pojęcia. Od mojego wyjazdu do wojska matka nie wychodziła z domu i poza kilkoma zaufanymi osobami również nie przyjmowała nikogo...
- Czy już rozmawiałeś o tym z kuzynką?
- Nie, jeszcze się z nią nie widziałem. Kiedy powiadomiłem o moim powrocie, wysyłając telegram do Ceciny, prosiłem ją, żeby nikogo nie informowała. Nie miałem ochoty odbierać kondolencji na dworcu. Co prawda Mas-saria spadł mi na głowę już dziś rano, ale dlatego, że widział, jak wysiadam z pociągu. Wracając do tego, o czym mówiliśmy, nie mam pojęcia, kto mógł popełnić morderstwo i kradzież, gdyż sądzę, że te dwie zbrodnie są ze sobą związane. Wokół matki byli sami zaufani ludzie i z wyjątkiem dwóch dziewcząt przyjętych przez Cecinę, nie mamy więcej służby...
- Podczas twojej nieobecności donna Izabela mogła spotkać ludzi, których ty nie znasz. Tak długo cię nie było...
- Spytam Zachariasza w zupełnej tajemnicy. Gdybym powiedział Cecinie o naszym odkryciu, wypełniłaby całą Wenecję lamentem, a nie mam ochoty rozgłaszać tej tragedii...
- Czy nie zamierzasz zawiadomić policji?
Morosini wyciągnął papierosa, zapalił go i wypuścił kilka obłoków dymu, po czym odparł:
- Nie. Obawiam się, że nasze odkrycie zwiera za mało szczegółów...
- A czy skradziony klejnot to drobny szczegół?
- Przecież nie mam żadnego dowodu kradzieży. Mogliby powiedzieć, że matka sprzedała go, nie wspominając o tym notariuszowi. Należał do niej, mogła nim dysponować. Tylko jedna rzecz byłaby przekonująca dla policji: autopsja. .. ale nie mogę się na nią zdecydować. Nie chcę, żeby zakłócano jej spokój... nie, nie zniósłbym tej myśli!
- Mogę cię zrozumieć. A jednak, chyba masz ochotę dowiedzieć się, kto był zabójcą?
- Oczywiście, ale wolę sam go szukać. Jeśli wydaje mu się, że popełnił zbrodnię doskonałą, będzie mniej ostrożny...
- A dlaczego nie zabójczyni? Trucizna jest ulubionym narzędziem kobiet.
- Być może... W każdym razie on lub ona przestanie się strzec. A wtedy, wcześniej czy później, szafir ujrzy światło dzienne. Jest to klejnot wyjątkowej urody i jeśli wpadł w ręce kobiety, ta na pewno zechce pokazać go światu. Tak, jestem tego pewny: znajdę go, a on doprowadzi mnie do zbrodniarza, a wtedy...
- Czy sam chcesz wymierzyć sprawiedliwość?
- Bez chwili wahania! Dziękuję ci za pomoc, Franco. Będę cię informował o postępach w tej sprawie.
Po powrocie do domu Aldo zabrał Zachariasza do swego pokoju pod pretekstem, że potrzebuje pomocy przy zmianie ubrania. Wyjawienie tego, czego książę właśnie się dowiedział, było prawdziwym szokiem dla wiernego sługi. Odrzucił maskę spokoju, a z jego oczu popłynęły gorzkie łzy.
- Na miłość boską, opanuj się! Jeśli Cecina zauważy, że płakałeś, zasypie cię pytaniami, a ja nie chcę, żeby się dowiedziała...
- Słusznie, ma pan rację... A czy ma pan jakieś podejrzenia, kto mógł to zrobić?
- Nie, najmniejszych, i w tym celu potrzebuję twojej pomocy. Kto odwiedza!
mamę ostatnimi czasy?
Zachariasz zebra! myśli i stwierdził, że nikt specjalny nie gościł w pałacu. Wymienił kilka nazwisk starych weneckich przyjaciół, z którymi księżna Izabela grała w karty lub w szachy, rozmawiała o muzyce i malarstwie. Pod koniec lata regularnie odwiedzała ją markiza de Sommieres, która była matką chrzestną Izabeli. Siedemdziesięcioletnia kobieta dobrze się trzymała i przez prawie okrągły rok, z wyjątkiem trzech zimowych miesięcy spędzanych w swoim paryskim pałacu, podróżowała od rodzinnego zamku do dworu przyjaciół, w towarzystwie dalekiej kuzynki, starej panny, praktycznie niewolnicy markizy, która jednak za nic w świecie nie zaniechałaby tego wygodnego życia. Markiza natomiast długo by nie zniosła jej towarzystwa, gdyby kuzynka nie udowodniła, że natura wyposażyła ją w węch psa myśliwskiego w zdobywaniu ploteczek i wieści o drobnych skandalach, którymi leciwa dama się delektowała, popijając szampana, co należało do jej niewinnych słabostek. Nie, w żadnym razie nie można było podejrzewać tego raczej komicznego duetu: pani de Sommieres uwielbiała swoją chrześnicę i nie przestawała jej rozpieszczać jak w czasach, kiedy Izabela była małą dziewczynką.
- Ach! - krzyknął nagle Zachariasz. - Przychodził też lord Killrenan!
- Dobry Boże! A ten skąd się wziął?
- Z Indii czy jakoś tak... Sam nie wiem...
Stary wilk morski, mierzący niewiele ponad sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, bardziej niż do swoich prastarych rodzinnych dóbr przywiązany był do swojego statku zwanego „Robert-Bruce" i mieszkał na nim częściej niż w zamku w Szkocji. Powszechnie było wiadomo, że ten niepoprawny egoista ma tylko jedną słabość: uwielbiał księżnę Izabelę. Kiedy się dowiedział, że została wdową, przybył, aby złożyć u jej stóp swoje stare nazwisko, statek i miliony, ale matka Alda odmówiła, wierna pamięci męża, którego kochała do ostatnich dni.
- Nie przerabia się życia, tak jak nie przerabia się sukni, powiadała.
Bardziej zakochany, niż chciał to przyznać, sir Andrew przyjął odmowę księżnej do wiadomości, ale nie pogodził się z przegraną, i co dwa lata powracał złożyć u stóp wybranki wyrazy uwielbienia i prośby, którym zawsze towarzyszył olbrzymi bukiet kwiatów oraz kosz egzotycznych przypraw. Z tych ostatnich najbardziej cieszyła się Cecina. Wiedział, że Izabela nie przyjęłaby niczego więcej...
Jego też nie można było podejrzewać...
- Im więcej o tym myślę, tym mniej rozumiem - westchnął Zachariasz. - Nie można nikogo oskarżyć, chociaż ten, kto zaplanował tę odrażającą zbrodnię, musiał dobrze znać naszą księżnę i nawet mieć wstęp do jej pokoju.
- A medyk, który się nią opiekował po tym, jak zniknął jej osobisty lekarz?
- Doktor Licci? Podejrzewać go to tak, jakby podejrzewać Cecinę lub mnie. To istny święty. Dla niego pieniądze liczą się tylko o tyle, o ile może z nich mieć pożytek dla swoich pacjentów. To lekarz ubogich i sam częściej podrzuca temu i owemu banknot, niż domaga się honorariów. Księżna bardzo go lubiła i często korzystała z jego pośrednictwa w swojej działalności dobroczynnej...
Aldo postanowił na razie przerwać poszukiwania. Teraz należało złożyć wizytę kuzynce Adrianie, która jako ostatnia widziała księżnę Izabelę przy życiu. Nie żeby żywił choćby cień podejrzenia, zawsze była jego przyjaciółką, prawie siostrą, i już zarzucał sobie, że nie zawiadomił jej o swoim powrocie. Była mądra i piękna, i być może znalazłaby w pamięci jakiś szczegół, który pomógłby sprowadzić poszukiwania na właściwy tor.
- Zawieź mnie do hrabiny Orseolo - powiedział do gondoliera - ale przepłyńmy przez rio Palazzo. Nie przywitałem się jeszcze z placem św. Marka, a powinienem od tego zacząć.
Zian uśmiechnął się pod wąsem i końcem długiego wiosła odepchnął gondolę od pozieleniałych schodów nabrzeża. Aldo wcisnął się w fotel i szczelnie owinął płaszczem. Na wodzie nie było ciepło. Po nieśmiałym, porannym słońcu nie zostało ani śladu, zastąpiła je szaruga trwająca przez cały dzień.
Nad spokojną taflą wody unosiło się echo skrzypiec próbujących grać walca.
Minęli pałac Loredan należący do don Carlosa. Był cichy i ciemny. Opustoszały lub nawet opuszczony. Książę jednak pamiętał, jak pewnego wieczoru usłyszał dochodzący stamtąd śpiew: to słynna Nellie Melba śpiewała Le Clair de Lunę Duparca przy akompaniamencie amerykańskiego pianisty George'a Copelanda. Chwila ta była tak upojna, że chętnie powtórzyłby ją tego wieczoru...
Kazał zatrzymać gondolę przed białymi kopułami Salute, pozdrowił Doganę*4, a następnie, przepływając kanał, który w tym miejscu zamieniał się w basen, kazał zatrzymać się przed Piazzetta, aby pokłonić się przyciemniałym złoceniom bazyliki św. Marka i białej koronce Pałacu Dożów, a potem wślizgnąć w mroczny cień Mostu Westchnień zaanektowanego przez wszystkich zakochanych świata, nie-domyślających się, że wspomniane westchnienia nie miały nic wspólnego z miłością...
Hrabina Orseolo mieszkała niedaleko w małym, różowym pałacyku sąsiadującym z Santa Maria Formosa. Był tu, na nabrzeżu, mur opleciony czarnym bluszczem i nad-proże z wąskim portalem z białego kamienia z latarniami po bokach. Gondola zatrzymała się w tym miejscu i Moro-sini chwycił kołatkę z brązu. Po chwili drzwi otworzyły się pod naciskiem niewidzialnej ręki służącego, który obrzucił nieznajomego surowym wzrokiem.
- Czego pan chce? - spytał opryskliwie.
- Można by rzec, że ton tego domu wiele się zmienił przez ostatnie cztery lata - zauważył sucho Morosini. - Widzieć się z hrabiną Orseolo, oczywiście!
- Kim pan jest? - nie ustępował służący.
Usiłował zagrodzić drogę nieznajomemu, ale ten go odsunął, przyciskając trzy palce do jego piersi.
- Jestem książę Morosini i chcę się widzieć z moją kuzynką, a ty mi w tym nie przeszkodzisz!
Nie przejmując się więcej służącym, Aldo przeszedł przez miniaturowy ogródek, gdzie nieokiełznane pnącza wiły się na oślep po starej studni, i dopadł do schodów prowadzących do gotyckiej galerii ze smukłymi kolumienkami, zza których przebłyskiwały błękity i czerwienie witraża oświetlonego od środka.
Jednakże gbur, który przywitał Morosiniego, nie dawał za wygraną. Pojawił się znowu, pędząc po dwa schodki i krzycząc:
- Niech pan zejdzie! Rozkazuję panu zejść!
Morosini miał już tego dość i właśnie chciał powiedzieć coś natrętowi do słuchu, kiedy drzwi na galerii otworzyły się, ukazując kobietę, która po krótkim wahaniu rzuciła się na szyję gościowi, śmiejąc się i płacząc na przemian:
- Aldo!... To ty?... Jakże się cieszę, mój Boże!
Była przejęta do tego stopnia, że Morosini aż się zdziwił. Jeszcze nigdy kuzynka nie okazywała mu tak demonstracyjnie uczuć... Córka jedynego brata księcia Enrica, o pięć lat starsza od spadkobiercy rodu Morosinich, jako młoda dziewczyna wykazywała wyraźną tendencję do traktowania kuzyna z pewnym rodzajem pobłażania zabarwionego odrobiną pogardy. Ale tym razem to była prawdziwa eksplozja uczuć.
Szczęśliwy z powodu tak wylewnego przyjęcia, ale skrępowany niedyskretną obecnością służącego sterczącego kilka kroków od nich, Aldo czule ucałował kuzynkę.
- Czy moglibyśmy wejść do środka... jeśli oczywiście ten osobnik nie ma nic przeciwko? - rzucił zgryźliwie.
Adriana roześmiała się i oddaliła służącego jednym gestem, po czym zaprowadziła gościa do domu.
- Musisz wybaczyć Spiridionowi, jeśli zbyt gorliwie odgrywa rolę cerbera - powiedziała - ale jest mi oddany duszą i ciałem, od kiedy znalazłam go umierającego z głodu na plaży na Lido. To młody mieszkaniec Korfu, który uciekł z tureckiego więzienia, a ponieważ nie stać mnie było na zatrudnienie służby, oddaliśmy sobie nawzajem przysługę. Moja stara Ginewra jest coraz mniej żwawa. Młody i silny chłopiec jest tu bardzo potrzebny. Ale, ale, skąd się wziąłeś? Dlaczego mnie nie uprzedziłeś o powrocie?
- Nikogo nie zawiadamiałem - skłamał Morosini. -Chciałem przyjechać sam.
Więźniowie wojenni nabierają dziwnych przyzwyczajeń.
Mówiąc to, obrzucił wzrokiem salon. Było to pomieszczenie pokaźnych rozmiarów o bardzo kobiecym wystroju nadającym mu ciepłą i intymną atmosferę. Zawdzięczało to ścianom obitym tkaniną w kolorze jesiennych liści, obrusom z turkusowego aksamitu pokrywającym stoły, jedwabnym abażurom lamp, kwiatom poustawianym tu i tam, książkom porozrzucanym w nieładzie i piętrzącym się partyturom muzycznym, którymi zarzucony był oryginalny barokowy klawesyn. Salon ani trochę się nie zmienił. Usiadłszy na jednym z dwóch foteli w stylu francuskiej regencji, Aldo zauważył, że mały niebieski Botticelli naprzeciw został zastąpiony przez inne płótno w podobnej tonacji, ale współczesne. Zniknęła również kolekcja chińskich waz, która dawniej zajmowała konsole. Wreszcie, jasna plama na ścianie zdradzała brak „Świętego Łukasza" przypisywanego Rubensowi.
- Co tu się stało? - spytał, wstając, żeby przyjrzeć się z bliska. - Gdzie się podziały twoje porcelanowe naczynia... i Botticelli?
- Zaraz ci wyjaśnię - musiałam je sprzedać.
- Sprzedać?
- Oczywiście. A z czego miała żyć przez cały ten czas wdowa, której mąż zostawił same długi i wielki pakiet tej niesamowitej rosyjskiej pożyczki, która zrujnowała połowę Europy? Zresztą, twoja matka przyznała mi rację... Widzisz, to był jedyny sposób, aby zachować ten pałac, na którym mi zależy najbardziej na świecie. Chyba wart jest, aby dla niego poświęcić kilka porcelanowych waz i dwa obrazy...
- Mam nadzieję, że dostałaś dobrą cenę?
- Doskonałą! Antykwariuszowi z Mediolanu, który zajął się sprzedażą, jestem winna moją wdzięczność, zresztą zostaliśmy przyjaciółmi. Czy to cię szokuje?
- Nie żartuj. Mogę tylko przyznać ci rację. Podobnie jak moja matka. Z tą różnicą, że ona sprzedała swoje klejnoty...
- Ponieważ należały do niej. Chciałam jej przedstawić Sylvia Brusconiego, ale ona zawsze odmawiała, twierdząc, że nie może dysponować przedmiotami, które należą tylko do ciebie jako spadkobiercy. Lecz zapomnijmy o tym wszystkim, przypatrz mi się raczej! Czy uważasz, że zmieniłam się przez ten czas?
- Nic a nic! - odparł Aldo szczerze. - Jesteś piękna jak zawsze!
To było niezaprzeczalne, nawet jeśli kilka oznak zdradzało czterdziestkę. Dwadzieścia lat wcześniej Adriana była obiektem westchnień całej męskiej populacji Wenecji. Porównywano ją z włoskimi madonnami. Jej poważna, a zarazem delikatna uroda była absolutnie doskonała. Każdy jej gest stanowił odbicie szlachetności i godności. Była doskonałą małżonką dla Tommasa Orseolo, który na nią nie zasłużył, ale którego należycie opłakiwała, kiedy opuścił ten padół. Wzorowa żałoba po nim, naznaczona odwiedzaniem kościołów i uczestniczeniem w akcjach dobroczynnych, trwała przez dwa długie lata. Potem Adriana zaczęła udzielać się w środowisku muzycznym, które bardzo ją pociągało, jako że sama była dobrą klawesynistką. Poza koncertami nie wychodziła z domu wcale, a i sama rzadko przyjmowała u siebie. Wyjątki robiła dla zaufanych, jak księżna Izabela, która ubolewała, że kobieta zaledwie trzydziestoletnia wiedzie tak surowe życie.
- Ona jest za młoda, żeby się tak umartwiać - powiadała. - Chciałabym, żeby ponownie wyszła za mąż i żeby miała dzieci. Byłaby wspaniałą matką!
Ale Adriana nie chciała powtórnego małżeństwa, z czego Aldo egoistycznie się cieszył. Ledwie co wyrósł z dziecięcych miłości, a skierował na kuzynkę pragnienia swej świeżo obudzonej męskości, zafascynowany jej delikatnym profilem, harmonijnymi kształtami ciała i gibką talią.
Czy miała tego świadomość, czy nie, młoda wdowa była niezwykle urodziwa i świeżo opierzony młodzieniec marzył, noc w noc, że rozwiązuje gęste, czarne włosy Adriany, które nosiła zawiązane w ciężki węzeł połyskujący na szczupłym karku. Adriana traktowała go jak młodszego brata, ale w dniu, kiedy całując ją, pozwolił ześlizgnąć się swym ustom z policzka do kącika jej ust, odepchnęła go tak gwałtownym gestem, że podobna rzecz nigdy więcej się nie powtórzyła. .. A potem mijały lata...
Powściągliwość, którą zawsze mu okazywała, czyniła jej gorące przyjęcie jeszcze dziwniejszym, zwłaszcza na oczach służącego. Poza tym, przyjrzawszy się jej baczniej, Aldo zauważył same różnice: lekki makijaż, który rozjaśniał jej cerę i nadawał skórze ciepły odcień kości słoniowej, suknia z aksamitu ściślej opinająca kształty ciała znajdującego się w tym stadium rozkwitu, w którym róża wkrótce zgubi swoje płatki. Również zapach, bardziej ciepły, bardziej pikantny... Wdychając go, Aldo, który przez lata uwięzienia nie spotkał ani jednej ładnej kobiety, poczuł, jak wraca dawne pożądanie. Hrabina być może odgadła jego uczucia, gdyż pod pretekstem poczęstowania go kieliszkiem marsali, usiadła dość blisko niego.
- A więc - rzekła z uśmiechem, w którym ironia służyła za maskę nowemu rodzajowi kokieterii - znajdujesz mnie nadal piękną?... Czy tak piękną jak w czasach, dalekich niestety, kiedy podkochiwałeś się we mnie?
- Rzeczywiście, zawsze się w tobie podkochiwałem -przyznał Morosini.
- Był taki czas, kiedy byłeś bardzo zakochany - odparta ze śmiechem.
Aldo nie pozwolił jej kontynuować tego niebezpiecznego tematu. Przyszła mu do głowy myśl, że jej suknia z głębokim dekoltem tylko na to czekała, żeby się ześlizgnąć z kształtnego ciała. Pomimo wyraźnej pokusy nie chciał dać się porwać emocjom. Należało zdecydowanie uciąć ten temat.
- To prawda, kochałem się w tobie - powiedział z uśmiechem, który złagodził poważny ton. - Adriano, nie przyszedłem do ciebie, aby rozmawiać o przeszłości, lecz o tym, co się zdarzyło trzy miesiące temu...
Piękna twarz o idealnym profilu pobladła i przybrała wyraz smutku. Adriana usiadła na kanapie, opierając się o sterty poduszek.
- Śmierć ciotki Izabelli... - wyszeptała. - Ale co mogę ci powiedzieć, czego jeszcze nie powiedzieli ci Zachariasz i Cecina?
- Nie wiem, chciałbym, żebyś mi opowiedziała szczegółowo o tym ostatnim wieczorze, kiedy widziałaś ją żywą.
Czarne oczy kobiety wypełniły się łzami.
- Czy to konieczne? Nie ukrywam, że to wspomnienie jest tak bolesne, iż zarzucam sobie, że nie zostałam z nią przez całą noc. Gdybym przy niej wtedy była, mogłabym wezwać lekarza, pomóc jej, ale nie sądziłam, że jest tak bardzo chora...
Aldo, wzruszony bólem kuzynki, pochylił się i ujął w swe ręce jej dłonie.
- Błagam, opowiedz mi wszystko o tamtym wieczorze, nawet jeśli sprawi ci to ból... Mam ważny powód, by cię o to prosić.
- Jaki?
- Wyjaśnię ci później. Najpierw opowiedz!
- Cóż mogę rzec? Twoja matka miała katar, który ją bardzo męczył, ale kiedy przyszłam, wydawało się, że już czuje się dobrze. Piłyśmy herbatę w salonie i wszystko było w jak najlepszym porządku do chwili, kiedy wstała, żeby mnie odprowadzić. Zasłabła, zachwiała się i niemal upadła. Zawołałam pokojówkę, ale zamiast niej przybiegła Cecina. Tymczasem słabość mijała. Ciotce wracały kolory, ale obie z Ceciną nalegałyśmy, by położyła się do łóżka, a ponieważ Cecina miała na piecu konfitury, które mogły się przypalić, zaproponowałam, że ja z nią zostanę. Protestowała, ale mnie jednak bardzo zaniepokoił jej stan. Postawiłam na swoim i pomogłam jej położyć się do łóżka. Nie chciała, żebym wezwała lekarza, mówiąc, że jest bardzo senna. Więc ją zostawiłam, prosząc Cecinę, by jej nie przeszkadzała, bo nawet nie zjadła kolacji... A potem, następnego dnia rano, Zachariasz zadzwonił do mnie i wtedy dowiedziałam się... Nic nie pozwalało sądzić... Nic!
Adriana, nie mogąc dłużej panować nad emocjami, wy-buchnęła płaczem.
- Nie masz sobie nic do zarzucenia, nic nie pozwalało przypuszczać, że moja matka opuści nas tak szybko... i w taki sposób!
- Dla niej nie było to takie straszne jak dla nas. Umarła we śnie i tylko tym się pocieszam... Ale miałeś mi coś ważnego do powiedzenia?
- Tak, i proszę cię o wybaczenie. Musisz to wiedzieć: mama nie umarła śmiercią naturalną. Została zamordowana.
Aldo czekał na krzyk, ale usłyszał tylko jęk i nagle ujrzał naprzeciw siebie kobietę, z której uszło życie. Przestraszył się, że Adriana traci przytomność, więc chwycił ją za ramiona, żeby nią potrząsnąć. Wtedy usłyszał szept:
- Czy ty oszalałeś... Ależ to niemożliwe.
- Nie tylko jest możliwe, ale nawet jestem tego pewny. Poczekaj.
Chwycił kieliszek marsali i podał jej. Wypiła duszkiem i natychmiast przyszła do siebie; jej oczy nabrały żywszych blasków, a głos mocy.
- Czy zawiadomiłeś policję?
- Nie. To, co znalazłem, nie jest wystarczające dla policji i mam zamiar sam szukać mordercy. Dlatego proszę cię, żebyś zachowała w tajemnicy to, co ci powiedziałem. Chciałbym oszczędzić matce wszelkiego rozgłosu, a jej ciału hańbiącej autopsji. Zresztą nie mam wcale zaufania do naszych weneckich policjantów. Nigdy nie wznieśli się do poziomu tych z Rady Dziesięciu*5. Potrafię chyba być bardziej skuteczny niż oni.
- Ale, na Boga, dlaczego ktoś chciał ją zgładzić? Taką dobrą kobietę... taką...
- Żeby ją okraść.
- A czyż nie sprzedała wcześniej swoich klejnotów?
- Tak, ale został jeszcze jeden - odparł Aldo, nie wdając się w szczegóły. - Wystarczający powód, aby skusić jakiegoś nieszczęśnika, którego, przysięgam na wszystkie świętości, dopadnę wcześniej czy później!
- Będziesz musiał oddać go wymiarowi sprawiedliwości...
- Sprawiedliwość wymierzę ja sam i wierz mi, będzie nieubłagana... nawet gdyby się okazało, że to ktoś z rodziny, ktoś bliski.
- Jak możesz tak żartować? - oburzyła się hrabina. -Słowo daję, przez tę wojnę ludzie potracili poczucie przyzwoitości! A teraz opowiedz mi wszystko! W jaki sposób odkryłeś ten straszny fakt?
- Jeszcze nie pora na to. Już i tak za dużo ci wyznałem. Ale gdyby ci się coś przypomniało lub gdybyś powzięła jakieś podejrzenia, musisz mi o tym powiedzieć!
Aldo wstał, ale hrabina chciała go zatrzymać.
- Już odchodzisz? Zostań ze mną tego wieczoru.
- Nie mogę, dziękuję, muszę wracać. Czy chciałabyś jutro przyjść do nas na obiad? Będziemy mieli dużo czasu, żeby porozmawiać, i więcej spokoju - dodał, rzucając okiem za witraż, za którym czaiła się sylwetka Spiridiona, żwawo przemierzającego galerię tam i z powrotem.
- Nie bądź zbyt surowy dla tego chłopca. Jego szorstkość wynika z oddania, ale szybko się do ciebie przyzwyczai.
- Nie jestem pewny, czy chcę rozwijać naszą znajomość. Á propos , gdzie jest stara Ginewra? Chętnie bym ją uściskał.
- Zobaczysz ją innym razem, chyba że pójdziesz do kościoła. O tej porze jest na adoracji Najświętszego Sakramentu. Wiesz, że zawsze była bardzo pobożna, a na stare lata jest coraz bardziej gorliwa. Dopóki jej biedne nogi będą mogły ją nosić do ołtarza, wszystko z nią będzie dobrze!
* * *
- Jej biedne nogi nosiłyby ją znacznie lepiej, gdyby nie modliła się na kolanach przez całe dnie, na zimnych płytach Santa Maria Formosa o to, by jej kochana donna Adriana odzyskała rozum i przepędziła Amalekitę ze swojej cnotliwej siedziby - oznajmiła Cecina, wrzucając do wrzątku makaron przeznaczony na kolację dla księcia.
- Czy to Spiridiona nazywasz Amalekitą? Urodził się na Korfu, nie w Palestynie.
- Tak mówi Ginewra. Nie ja. Mówi też, że od kiedy on się zjawił, cały dom jest nie do poznania i donna Adriana również. Nie sądzę, żeby Ginewra się myliła; to nieprzyzwoite, aby młoda jeszcze kobieta trzymała u siebie tego zbiega... A sam chyba musisz przyznać, że jest przystojny!
- Jak to, nieprzyzwoite? Jest jej służącym! Od wieków byli w Wenecji służący, a nawet niewolnicy ze wszystkich stron świata, niejednokrotnie wybrani ze względu na swoją urodę - odparł Aldo, udając powagę. - Wy, stare plotkarki, twoja przyjaciółka i ty, zapominacie zbyt szybko, że donna Adriana to wielka dama!
- Nie jestem plotkarką! - krzyknęła oburzona Cecina. –I sama wiem lepiej, kim jest donna Adriana. Jej stara guwernantka i ja boimy się tylko, żeby nie zapomniała kiedyś o tej swojej wielkości. Czy wiesz, że daje mu lekcje śpiewu?... Pod pretekstem, że ten hultaj ma wspaniały głos.
Uważając, że kuzynka posuwa się nieco za daleko w swej miłości do muzyki, ale nie chcąc iść w ślady Ceciny, Aldo zadowolił się zdawkowym „Dlaczego nie?", cały czas zadając sobie pytania. Ten jej nowy sposób ubierania się... makijażu... Do jakiego stopnia piękny Grek wkradł się w łaski swojej dobrodziejki?
Ale w końcu to była sprawa Adriany, a nie jego.
Tego pierwszego wieczoru polecił, aby podano kolację w salonie, i włożył jeden z starych smokingów.
- Dzisiejszego wieczoru zjem kolację z moją matką i donną Felicją - oznajmił bardzo wzruszony. - Zachariaszu, nakryj do stołu pośrodku tych dwóch portretów... Chcę na nie patrzeć równocześnie.
Aldo przed podjęciem decyzji, która mogła mieć poważne konsekwencje, chciał zanurzyć się we wspomnieniach. Miały tu być obecne dusze dwóch kobiet, które uformowały jego młodość bardziej niż ojciec, światowiec rzadko przesiadujący w domu. Jak zawsze będą uważne i pomocne, zjednoczone miłością, którą go obdarzały...
W obu obrazach naturalnej wielkości nie było nic pospolitego, nic konwencjonalnego. Wisiały naprzeciw siebie. Sargent przedstawił Izabelę Morosini w jasnych kolorach, wychylającą się jak lilia z kielicha z obcisłej czarnej sukni. Za jedyną ozdobę miała krągłość odkrytych ramion oraz iście królewski tren. I żadnych klejnotów, poza pysznym szmaragdem na palcu serdecznym idealnej dłoni.
Dokładne oglądanie tego portretu uzmysławiało jego powinowactwo z dziełem Winterhaltera. Malarz dojrzałych piękności i falban musiał nagiąć się do wymagań swojej modelki. Żadnych połyskliwych satyn, zwiewnych muślinów czy bogatych koronek dla Felicji Morosini! Tylko długa, surowa, czarna suknia oddająca w pełni jej prawdziwie cesarskie piękno i mały cylinder opasany białą woalką. Uroda, którą zachowała aż do późnego wieku.
Urodzona jako księżniczka Orsini, w jednej z największych rodzin rzymskich, donna Felicja zgasła w swoim pałacu w roku 1896. Miała osiemdziesiąt cztery lata. Aldo liczył sobie wtedy zaledwie trzynaście; lecz wystarczająco dużo, aby nauczyć się kochać tę wielką damę o twardym i surowym charakterze, której wiek nie zniweczył nieposkromionej żywotności. Uważano ją w rodzinie za bohaterkę.
Wyszła za mąż w wieku siedemnastu lat za hrabiego Morosini, którego nawet nie znała, lecz którego natychmiast pokochała. Pół roku później została wdową. Za podburzanie do rewolty Austriacy, wtedy władający Wenecją, zastrzelili go pod murem Arsenału, zamieniając młodą kobietę w anioła zemsty. Felicja stała się zawziętą bonapartystką i zamieszkała we Francji, związała się z karbonaryzmem*6, zamierzała wydrzeć z bretońskiej fortecy w Taureau swego brata uwięzionego z powodu podobnych poglądów, potem walczyła na paryskich barykadach podczas rewolucji, ku wielkiemu zachwytowi malarza Eugène Delacroix, będąc jedną z jego platonicznych miłości. Następnie, nienawidząc króla Ludwika Filipa, zamierzała uwolnić ze złoconej klatki w Schónbrunnie księcia Reichstadt z rodu Napoleona, aby odzyskał cesarski tron. Kiedy przeszkodziła jej w tym zamiarze śmierć księcia, księżniczka Morosini, związana z hrabiną Cameratą, została przyjaciółką księżniczki Matyldy i poświęciła życie na odbudowanie cesarstwa francuskiego, którego była, przez długie lata, aktywną po-pleczniczką.
Wierna samej sobie oraz miłości do Francji, przebywając w Paryżu podczas strasznego oblężenia, które tak dramatycznie zakończyło panowanie Napoleona III, Felicja została ciężko ranna, przez co była o krok od śmierci. Miała wtedy pięćdziesiąt osiem lat. Miłość pewnego lekarza uratowała jej życie. To on, kiedy minęło niebezpieczeństwo, zmusił ją do powrotu do Wenecji, gdzie dziadkowie Alda przyjęli ją jak królową. Od tamtego dnia, z wyjątkiem kilku podróży do Paryża i Owerni do przyjaciółki Hortensji de Lauzargues, donna Felicja nie opuszczała pałacu Morosinich, gdzie u boku Alda zajmowała zaszczytne miejsce zmarłej babki.
Aldo, pomimo zmęczenia spowodowanego wypadkami dnia i poprzedzającą go nocą spędzoną w pociągu, znalazł wiele przyjemności w poszukiwaniu cieni przeszłości, wsłuchując się w odgłosy domu. Również w te dochodzące z zewnątrz: dzwonki gondoli zacumowanych do słupów, tak zwanych palli, obwiązanych wstążkami, echo dalekiej muzyki, syreny statków wpływających do basenu św. Marka. A w końcu, głos Ceciny i dyskretny odgłos kroków Zachariasza niosącego kolejną filiżankę kawy. Wszystkie te odnalezione drobiazgi powodowały, że myśl o rozstaniu z pałacem stawała się nie do zniesienia.
Rzecz jasna, pozostawało jeszcze „szwajcarskie rozwiązanie", ale im więcej o nim myślał, tym bardziej je od siebie odpychał. Podobnie jak obie szlachetne damy, które prosił o radę. Jedna i druga uznawały tylko małżeństwo z miłości lub przynajmniej we wzajemnym szacunku.
W tym momencie wzrok Alda, błądząc za błękitnym dymem z papierosa, którego właśnie zapalił, spoczął na chińskiej statuetce z epoki Tang przedstawiającej ducha wojny z twarzą wykrzywioną potwornym grymasem. Jej wartość była niezaprzeczalna i pozbyłby się jej bez najmniejszego żalu. Przypominając sobie o radykalnych cięciach, jakie Adriana uczyniła w swoich zbiorach, i że donna Izabela zgodziła się na nie, poczuł, że tu tkwiła odpowiedź na jego nieme pytania. Jego siedziba skrywała nieskończoną ilość starych przedmiotów, z których jedne
6 * Karbonaryzm - europejski ruch polityczno-społeczny skierowny przeciwko rządom absolutnym.
były mu drogie, zaś inne dużo mniej. Można by je spieniężyć, a przy okazji w sklepach antykwariuszy natknąć się na ślad szafiru. Wśród paryskich przyjaciół miał człowieka o dużym doświadczeniu i wielkim smaku, Gilles'a Vauxbruna, którego sklep przy placu Vendôme był jednym z najpiękniejszych w stolicy. Na pewno zgodziłby się mu doradzić i dopomóc w sprzedaży.
Po opuszczeniu salonu Aldo udał się do swojego pokoju. Niespiesznie wchodził po schodach, uśmiechając się do myśli, która powoli w nim dojrzewała, którą polerował i pieścił, podczas gdy jego wzrok zaczynał dokonywać wyboru, żeby nie powiedzieć - selekcji. Przy odrobinie szczęścia może uda się uratować dom lub nawet - dlaczego nie? - odbudować fortunę.
I w ten sposób książę Morosini został antykwariuszem...