Wiosna 1922
- Ma pan rację, to istny cud!
Morosini wziął do ręki cięż ką bransoletę Mogołów, oprawne w złoto krocie szmaragdów i pereł otoczone bukietem szafirów i diamentów. Pieścił je przez chwilę, po czym położył przed sobą, przyciągnął ciężką lampę z końca biurka, zapalił ją i założył na oko jubilerską lupę.
W jasnym świetle lampy bransoleta zaczęła się mienić, rozrzucając niebieskie i zielone refleksy w całym pomieszczeniu. Tak jakby miniaturowy wulkan otworzył się w sercu małej doliny. Przez długie minuty książę podziwiał klejnot oczami zakochanego mężczyzny. Wreszcie, wyrwawszy się z kontemplacji, położył go w aksamitnym pudełku, zgasił lampę i westchnął.
- To prawdziwy rarytas, sir Andrew, ale powinien pan wiedzieć, że moja matka nie przyjęłaby go.
Lord Killrenan wzruszył ramionami i poprawił monokl pod krzaczastymi brwiami.
- Naturalnie. Ale ja nalegałem. Ten klejnot jest prawdopodobnie jedynym z tych, które ofiarował Szahdżahan swojej ukochanej małżonce Mumtaz Mahal i które nie zostały pogrzebane wraz z nią pod murami mauzoleum Tadż Mahal, zwanego świątynią miłości. Oczywiście, jest to symbol miłości. Dając go pańskiej matce, wyjaśniłem, że nie zmuszam jej, żeby została hrabiną Killrenan. Doszły mnie słuchy, że pozbywa się klejnotów, i chciałem wynagrodzić jej stratę. Miałem też nadzieję, że się uśmiechnie. Dostałem więcej - wybuchnęła śmiechem, ale w jej oczach błyszczały łzy. Poczułem, że jest wzruszona, i byłem z tego powodu prawie tak szczęśliwy, jakby przyjęła mój prezent. A kiedy odjechałem, zabrałem ze sobą odrobinę nadziei, lecz potem... Byłem na Malcie, kiedy dowiedziałem się o jej śmierci. Ta wiadomość mnie przybiła. Zarzucałem sobie, że nie zostałem z nią dłużej. Uciekłem na koniec świata. Myślę... myślę, że bardzo ją kochałem...
Monokl nie wytrzymał takich emocji i spadł na kamizelkę. Stary lord drżącą ręką wyjął z kieszeni chusteczkę, wytarł nos i włożył okrągłe szkła z powrotem na miejsce, zdradzając w ten sposób najwyższe wzruszenie, po czym jął przyglądać się kasetonom na suficie. Morosini uśmiechnął się.
- Nigdy w to nie wątpiłem. Ona również, ale ponieważ widział się pan z moją matką na krótko przed jej odejściem, proszę mi powiedzieć, jak się wtedy czuła? Czy wyglądała na cierpiącą?
- W żadnym wypadku! Być może była trochę nerwowa.
- Czy mogę pana spytać, sir Andrew, dlaczego teraz przynosi mi pan tę bransoletę?
- Żeby pan ją sprzedał. Donna Izabela nie chciała jej i dlatego klejnot stracił dla mnie całą wartość sentymentalną. Pozostaje wartość materialna. Ta okropna wojna nadszarpnęła największe fortuny, a jednocześnie wzmocniła inne, te podupadające. Muszę dokonać pewnych cięć. Ten klejnot nie będzie ofiarą, gdyż nigdy nie traktowałem go jak własności. Niech pan go spienięży jak najkorzystniej, a pieniądze złoży w moim banku. Dam panu adres.
- Ale dlaczego ja i teraz? Matka zmarła cztery lata temu. Dlaczego nie powierzy pan bransolety domowi aukcyjnemu Sotheby's lub jednemu z wielkich paryskich jubilerów: Cartierowi, Boucheronowi czy innemu?
Za szklanymi okularami oczy starego mężczyzny zapłonęły.
- Podoba mi się myśl, że będzie tu przebywał jakiś czas. A poza tym, zdobył pan, mój drogi, reputację eksperta, od kiedy zdecydował się zostać antykwariuszem.
Sarkazm lorda nie uszedł uwagi Morosiniego, który podjął temat natychmiast:
- Czy to wygląda jak sklep? Zaskakuje mnie pan. Morosini objął spojrzeniem luksusowy wystrój swego biura, w którym stare boazerie i przeszklone biblioteczki otaczały niedokoń-
czony fresk Tiepolo. Pomalowane dwoma odcieniami szarości idealnie pasowały do delikatnej żółci aksamitnych tapet i cennego, chińskiego dywanu, na którym stało kilka bardzo pięknych mebli: biurko sygnowane przez Boulle'a i trzy fotele z tej samej epoki obite aksamitem, a zwłaszcza wielki, oparty na orle z rozpostartymi skrzydłami pulpit z pozłacanego drewna, na którym leżał szeroko otwarty, bogato ilustrowany śpiewnik kościelny. Lord Killrenan wzruszył obojętnie ramionami.
- Wie pan dobrze, że nie, chociaż nie ulega wątpliwości, iż został pan handlowcem. Pan, należący do jednej z dwunastu rodzin nazywanych Apostolskimi, które w roku 697, na prawie bezludnej wyspie, wybrały pierwszego dożę, Pa-ola Anafesto...
Morosini uśmiechnął się ironicznie.
- Muszę oddać cześć pańskiej erudycji, sir Andrew, ale skoro zna pan tak dobrze historię naszej rodziny, powinien pan wiedzieć, że zajmowanie się handlem nigdy nie było przyczyną wstydu dla wenecjanina, nawet z najzacniejszego rodu, ponieważ to dzięki handlowi wspieranemu przez zbrojne ramię Najjaśniejszej Republiki zawdzięczamy swoje pradawne bogactwo. Parter tego pałacu, który zamieniłem na sklep i biura, był kiedyś magazynem. A poza tym, nie miałem wyboru, chcąc uratować chociaż mury. Czy teraz nadal uważa mnie pan za człeka upadłego?
Wziął szkatułkę ze swojego biurka i podał gościowi gestem nieznoszącym sprzeciwu. Ale sir Andrew ją odepchnął.
- Proszę wybaczyć - wymamrotał. - Byłem niezręczny... być może dlatego, że chciałem pana wypróbować. Niech pan to zachowa i sprzeda.
- Postaram się jak najszybciej...
- Nie ma pośpiechu!
- Kiedy zobaczę pana znowu?
- Może już nigdy. Mam zamiar wrócić do Indii, a potem zwiedzić Pacyfik aż do Patagonii... a w moim wieku...
Morosini wręczył bankierowi potwierdzenie odbioru, zanotował adres banku i odprowadził gościa do łodzi, którą miał dopłynąć do swojego statku. Ale kiedy podali sobie ręce, stary lord przytrzymał dłoń Alda dłużej.
- Byłbym zapomniał! Niech pan sprzeda klejnot, komu zechce, z wyjątkiem jednego z moich ziomków. Czy pan rozumie?
- Nie bardzo, ale jeśli takie jest pana życzenie...
- To więcej niż życzenie, to jest moja wola! Za żadną cenę bransoleta Mogołów nie może dostać się w ręce żadnej brytyjskiej rodziny!
Książę antykwariusz spotykał się z przeróżnymi kaprysami swoich klientów, i ten kolejny wcale go nie zdziwił.
- Niech pan będzie spokojny! Dusza księżniczki Mum-taz Mahal nie będzie miała powodu do gniewu - zapewnił.
Po powrocie do swojego gabinetu Aldo nie mógł się powstrzymać, by jeszcze raz obejrzeć cenny depozyt. Ponownie zaświecił lampę i długo napawał oczy i duszę połyskiem kamieni szlachetnych. Fascynacja, jaką w nim wywoływały, pogłębiała się z każdym miesiącem.
Sukces przedsięwzięcia był natychmiastowy. Zaledwie dowiedziano się, że palazzo Morosini zamieniono w salon wystawowy, a już zbiegły się do niego tłumy turystów i ciekawskich. Głównie Amerykanów. Kupowali antyki całymi walizami, nawet się nie targując. Pytali tylko: How much! i sprawa była załatwiona.
Morosini sprzedał w krótkim czasie i za nieoczekiwanie wysoką cenę meble, gobeliny i bibeloty, które poświęcił, aby rozkręcić swój interes. Mógłby w trzy miesiące sprzedać całą zawartość pałacu i wycofać się z interesu po zarobieniu fortuny, gdyż klienci, oczarowani jego uroczym sklepem urządzonym w wiekowych murach, o ścianach wyłożonych marmurem, ozdobionych freskami i obficie udekorowanych herbami rodowymi, byli gotowi popełniać istne szaleństwa. Wielokrotnie musiał nawet odmówić sprzedaży samych murów za cenę, która wystarczyłyby na zakup Pałacu Dożów.
Od tej pory sam zajął się poszukiwaniem rzadkich przedmiotów. Szczególnie klejnotów. Co było zgodne z jego osobistymi upodobaniami, ale również czynił to w nadziei na odnalezienie śladu zaginionego szafiru.
Na razie bez sukcesu. Natomiast jego reputacja znawcy starych kamieni szlachetnych umocniła się dzięki fantastycznemu zbiegowi okoliczności: w Rzymie, dokąd się udał, by nabyć boazerie, w domu przeznaczonym do rozbiórki znalazł zielony kamień pokryty w trzech czwartych zaschniętym błotem i żwirem. Po oczyszczeniu okazał się on wielkim szmaragdem, jednym z tych, którymi posługiwał się cesarz Neron do obserwowania zapasów w cyrku. To był prawdziwy triumf.
Nękany propozycjami kupna, wolał oddać kamień do muzeum na Kapitolu za śmieszną cenę, która nie napełniła jego kiesy, lecz podwoiła sławę. Na dodatek wenecka arystokracja, która początkowo go bojkotowała, teraz pośpiesznie oddawała mu hołd. Proszono go o konsultacje w sprawie rodzinnej biżuterii i w 1922 roku stał się jednym z najbardziej cenionych europejskich ekspertów w tej dziedzinie.
Aldo kontemplował bransoletę, żałując, że nie może jej kupić dla siebie. Klejnot ten byłby najcenniejszą ozdobą małej kolekcji, którą zaczynał gromadzić. Chociaż początek jego fortuny wyglądał nader obiecująco, nie mógł sobie jeszcze pozwolić na żadne ekstrawagancje, a zakup tego klejnotu byłby szaleństwem.
Zamknął go pośpiesznie w nowej skrytce, którą kazał zainstalować za boazerią. Była niewidoczna i bardziej dyskretna niż ciężka i niezniszczalna średniowieczna skrzynia, w której przechowywał oficjalnie dokumenty i kamienie. Uśmiechnął się sam do siebie na myśl, że przed rozstaniem się z klejnotem księżniczki jeszcze przez jakiś czas będzie nim mógł nasycić oczy i palce. To było przynajmniej jakieś pocieszenie.
Skrytka wróciła na swoje miejsce, kiedy Mina, jego sekretarka, zapukała do drzwi i weszła z listem w dłoni.
- Tak, Mino?...
- Przyszedł do pana list z Paryża, w którym jest napisane, że księżniczka Ghika... to znaczy dawna kurtyzana Lianę de Pougy, ma zamiar wystawić na sprzedaż kolekcję dywanów z XVIII wieku. Czy jest pan zainteresowany?
Morosini wybuchnął śmiechem.
- To, co mnie interesuje najbardziej, to mina, z jaką mi to pani oznajmiła! Mogła pani pozostać przy księżniczce, bez dodawania szczegółów, które tu nie pasują...
- Proszę mi wybaczyć, lecz w istocie są fortuny, których pochodzenie może wydać się dwuznaczne. Według mnie, piękne rzeczy, luksus, rzadkie przedmioty i cenne klejnoty powinny należeć tylko do kobiet przyzwoitych. Być może to koncepcja trochę... holenderska, ale nie pojmuję, dlaczego we Francji, Włoszech i innych krajach kobiety posiadające najpiękniejsze klejnoty są również najbardziej rozwiązłe.
- Co takiego? Nie ma żadnej renomowanej kokoty w kraju tulipanów? - odpalił książę złośliwie. - Żadnej striptizerki z klasą tarzającej się w perłach i sobolowych futrach? Panno van Zelden, pani mnie zadziwia!
- Jeśli nawet są, nie chcę o tym nic wiedzieć! - odparła młoda dziewczyna z godnością. - Co mam odpowiedzieć w sprawie dywanów?
- Nie jestem zainteresowany. Mamy ich krocie, a zajmują zbyt dużo miejsca.
Nie licząc tego, jak traktują je mole.
- Dobrze. Odpowiem zatem w tym duchu.
- A tak na marginesie, kto napisał ten list? Sekretarka poprawiła okulary, aby odczytać podpis.
- Jakaś pani de... Guebriac, jak myślę. Pyta, czy nie wybiera się pan wkrótce do Paryża.
W pamięci Alda ukazała się ładna twarz z czarującymi dołeczkami w policzkach. Od kiedy zajmował się interesami, liczba kobiet, które uznały za nieodzowne skontaktować się z nim, niewyobrażalne wzrosła. Wyciągnął rękę.
- Proszę mi dać ten list! Sam na niego odpowiem.
- Jak pan sobie życzy.
Mina chciała wyjść, ale książę ją zatrzymał.
- Mino!
- Tak, proszę pana?
- Chciałbym zadać pani pytanie: ile pani ma lat? Sekretarka uniosła lekko brwi zza rogowych okularów.
- Dwadzieścia dwa. Myślałam, że pan wie.
- I pracuje pani u mnie już prawie od roku, jak mi się zdaje?
- Tak, to prawda... Czy ma pan wobec mnie jakieś zastrzeżenia?
- Nie, nie o to chodzi... Jest pani doskonała... albo raczej, mogłaby pani być, gdyby ubierała się pani mniej surowo... Przyznam, że czegoś tu nie rozumiem.
Jest pani młoda, mieszka w Wenecji, gdzie kobiety ubóstwiają być kokietkami, a odziewa się pani jak angielska guwernantka. Czy nie miałaby pani ochoty podkreślić co nieco swoje walory?
- Nie sądzę, żeby pańscy klienci docenili sekretarkę o wyglądzie kokoty!
- Bez przesady, ale wydaje mi się, że trochę mniej surowości...
Ogarnął wzrokiem szczupłą i wysoką sylwetkę Miny, od solidnych butów z brązowej skóry po sharmonizowany z nimi kostium ze spódnicą sięgającą aż do kostek i żakietem, w którym sekretarka podobna była do papierowej tutki z łakociami. Zestaw nieznacznie rozjaśniała bluzka z białej piki z wąskim kołnierzykiem. Twarz o delikatnych rysach i jasnej skórze, usianej tu i ówdzie na kształtnym nosie piegami, prawie całkowicie ukrywała się za dużymi, błyszczącymi okularami w stylu amerykańskim, pod którymi trudno było się domyślić koloru oczu. Morosini zauważył tylko, że były ciemne, dość duże i raczej bystre. Oczywiście ani śladu makijażu! Włosy, w głębokim, rudym odcieniu zostały ścisło upięte w kok na szyi, z którego nie wystawał ani jeden kosmyk. W sumie Mina van Zelden może byłaby i niebrzydka, gdyby inaczej się ubrała, ale obecnie bardziej przypominała surową guwernantkę niż sekretarkę eleganckiego i czarującego księcia. To prawda, że zdawała się odnosić sukcesy, zwłaszcza wśród anglosaskiej klienteli, gdyż nadawała temu nieco zmysłowemu pałacowi ton powagi, który zawsze wzbudza zaufanie.
Mina, niewzruszona uwagą chlebodawcy, zadowoliła się stwierdzeniem, że sekretarka wcale nie musi być piękna, i że Morosini nie zatrudnił jej z powodu urody. Koniec i kropka.
Jednak początek jej kariery in casa Morosini był dość oryginalny, a nawet cokolwiek pikantny. Książę wychodził właśnie ze ślubu w kościele San Zanipolo*6. Zatrzymawszy się, by popatrzeć na orszak, usłyszał głośny krzyk. Obejrzał się i ledwo zdążył dostrzec damskie nogi znikające w Rio dei Mendicanti: to była Mina, która cofając się, by lepiej móc przyjrzeć się ogromnej statui kondotiera Col-leone na koniu, wzniesionej przed kościołem, nagle straciła grunt pod nogami i runęła do brudnej wody kanału.
Morosini pośpieszył jej na pomoc swoją gondolą, gdyż Zian czekał nieopodal.
Syrenę wyciągnięto z wody, ułożono w łodzi i Aldo zabrał ją do pałacu, gdzie Cecina zajęła się nią z zapałem i kompetencją, z których była znana. Udało się jej nawet namówić nieznajomą na zwierzenia: młoda Holenderka opłakiwała stratę torby, która wpadła do wody wraz ze wszystkimi pieniędzmi. Ocalał tylko paszport, który zostawiła w walizce w skromnym pensjonacie dla panien, gdzie się zatrzymała.
Ponieważ nie było takiego zmartwienia czy smutku, który oparłby się Cecinie, niedoszła topielica nakarmiona mandorle*7 i kawą zaczęła traktować wybawczynię niemal jak matkę. Ta zaś, litując się nad nieszczęśliwą dziewczyną i wzruszona jej nienagannym włoskim, postanowiła wziąć jej sprawy w swoje ręce. Udała się zatem do swego pana, żeby wspólnie się zastanowić, co by można było zrobić dla tej młodej niewiasty...
Na szczęście Morosini mógł bardzo dużo. Właśnie rozstał się z sekretarką, signorą Rasca, która miała skłonność do mylenia swoich funkcji z zadaniami przewodnika muzeum i codziennie przyprowadzała liczną rodzinę, przyjaciół i znajomych, aby podziwiali piękne rzeczy zgromadzone przez jej chlebodawcę. Przymykała przy tym oczy, kiedy jeden z drugim postanowił zabrać sobie jakiś drobiazg na pamiątkę. Dlatego, po krótkiej rozmowie z poszkodowaną, książę poczuł, że podziela punkt widzenia Ceciny: Mina, poza holenderskim, który był jej językiem ojczystym, znała cztery inne. Również jej znajomość sztuki była całkiem przyzwoita.
Uznając przemowę za skończoną, Morosini stwierdził, że jest już prawie południe, wziął rękawiczki i kapelusz, i otworzył drzwi do biura Miny, żeby jej przypomnieć, iż dzisiaj je obiad z klientem.
Przy nabrzeżu czekało już na niego pachnące nowością motoscaffo*8, z jasnego mahoniu i błyszczącej miedzi, pojazd wspaniały i anachroniczny zarazem. Była to jedna z pierwszych łodzi motorowych na lagunie. Aldo odczuwał radość dziecka, prowadząc tę piękną zabawkę.
Włączył silnik i ruszył niespiesznie, kierując się prosto na plac św. Marka.
Chłodny kwietniowy dzień pachniał algami. Książę an-tykwariusz napełnił płuca morską bryzą nadciągającą z Lido i popędził przed siebie. W basenie, naprzeciwko San Giorgio Maggiore, z wojennego statku najeżonego działami wysypał się tłum żołnierzy w białych, płóciennych mundurach. Kilkaset metrów dalej „Robert-Bruce", czarny jacht lorda Killrenana, podnosił kotwicę.
Morosini pozdrowił go gestem dłoni i skierował się prosto do pałacu książęcego, który w kapryśnym słońcu przypominał szeroką, różową wyszywankę wykończoną frędzlami białej koronki. Szczęśliwy, zacumował łódź i poprawiwszy krawat, wyskoczył na nabrzeże, rzucił uprzejme „dzień dobry" prokuratorowi Spinelli, który rozmawiał z nieznajomym pod kolumną San Teodoro, obdarował uśmiechem młodą kobietę w błękitnej sukience i skierował się na Piazzetta.
Otoczyły go setki białych gołębi krążących w locie, zanim usiadły na marmurach jeszcze błyszczących od kropli deszczu. Lubił tę południową godzinę, w której serce miasta zaczynało bić mocniej. O tej porze przed bazyliką św. Marka, jej złoconymi kopułami i końmi z brązu, „wielki salon" Wenecji przyjmował na swych białych płytach turystów zagranicznych i wiernych bywalców na czymś w rodzaju wiecznie trwającego karnawału, który odradzał się każdego dnia, w południe i o zachodzie słońca. Wtedy kawiarnie zapełniały się tłumem głośnych klientów.
Morosini dobrze wiedział, że po drodze spotka wielu znajomych, ale zdecydował, że nie będzie się zatrzymywał, gdyż był umówiony na obiad u Pilsena z klientem z Węgier, a nie znosił przychodzić na spotkania jako drugi.
Nagle zaklął w duchu, stwierdzając, że los znowu sprzysiągł się przeciw niemu, i że na pewno się spóźni. W jego stronę zmierzało bowiem zjawiskowe stworzenie ściągające na siebie spojrzenia przechodniów. Była to ostatnia żona doży, królowa Wenecji bez korony, i jej ostatnia czarodziejka, markiza Casati. Spowita w purpurowe szaty zmierzała ku niemu lekkim krokiem, cesarska, dramatyczna i blada jak śmierć. Przed nią podążał paź również odziany w purpurę, prowadząc na smyczy panterę zbyt spokojną, by nie była nafaszerowana jakąś miksturą. Zwierzę miało złotą obrożę nabijaną rubinami. Za markizą szła kobieta wyglądająca jak ofiara okoliczności.
Kiedy się spotykało Luizę Casati, trzeba było przygotować się na to, że jej włosy znowu będą innego koloru niż ostatnio. Tego dnia okazały się oślepiająco rude pod zwiewnymi piórami kapelusza. Markiza była kobietą bardzo wysoką, a w jej bladej twarzy wyróżniały się ogromne czarne oczy, powiększone przez czernidła makijażu, i usta podobne do świeżej rany. Casati zbliżała się majestatycznym krokiem, przyciskając do piersi pęk czarnych irysów. Na jej widok ludzie nieruchomieli, jakby zobaczyli maskę Meduzy lub samą Śmierć, której ponure rytuały markiza odprawiała z lubością, nie troszcząc się zbytnio o powodowany efekt. Nagle uśmiechnęła się i podeszła do Morosiniego, który pochylił się w ukłonie. Podała mu królewskim gestem dłoń ozdobioną ciężkim pierścieniem, po czym, skierowawszy na niego monokl wysadzany diamentami, wydała okrzyk dźwięczny jak wiolonczela:
- Drogi Aldo! Co za przyjemność spotkać pana, mimo iż nie odpowiedział pan na moje zaproszenie na dzisiejszy bal! Myślę, że to nie pańska wina: bileciki zostały wysłane... Ale pan ich nie potrzebuje, i oczywiście liczę na przybycie...
To nie było pytanie. Casati prawie nigdy ich nie stawiała, a jeśli nawet, to nie czekała na odpowiedź. Mieszkała nad Canale Grandę w Casa Dario, chylącym się ku ruinie pałacu z marmuru, porfiru i lapis lazuli, ale spowitym w romantyczny gąszcz bluszczy i glicynii. Urządziła w nim wspaniałe salony, mieszkając wśród cennych przedmiotów, futer i złotych naczyń, otoczona czarnoskórymi służącymi, których przebierała, zależnie od nastroju, za orientalnych książąt lub niewolników. Przyjęcia, które wydawała, były oszałamiające, ale Morosini nie przepadał za ich oryginalnością. Któregoś wieczoru, kiedy do niej przypłynął, musiał przejść między dwoma wielkimi tygrysami. Na schodach stali młodzi, na wpół nadzy gondolierzy pomalowani złotą farbą, z której powodu jeden z nich umarł jeszcze tej samej nocy. Tragedia ta dodała ponurej sławy legendzie Casati. Zaprosiwszy dwieście osób na bal, markiza wynajęła jeden z placów, kazała odgrodzić go od pospólstwa kordonem utworzonym z powiązanych ze sobą pozłacanymi łańcuchami służących odzianych jedynie w szkarłatne przepaski na biodra. W istocie nie było takiej ekstrawagancji, której by jej nie przypisywano. Powiadano nawet, że w jej francuskiej posiadłości w Vésinet, w czarującym Różowym Pałacu, który kupiła od Roberta de Montesquieu, hodowała węże. Co było zresztą najczystszą prawdą.
Morosiniego nie pociągał słynny bal i odpowiedział, że ma zajęty wieczór.
Casati zmarszczyła brwi.
- Czy został pan do tego stopnia sklepikarzem, że wzdraga się na myśl, że mógłby przeżyć u mnie chwilę na miarę wieczności?
- No właśnie! - odparł Morosini, którego nalegania hrabiny zaczęły złościć. - Sklep ma swoje wymagania, a ja dziś wieczór muszę wyjechać do Genewy, gdzie mam podpisać ważny kontrakt. Musi mi pani wybaczyć.
- Zdecydowanie nie! Niech pan zadzwoni, że ma grypę. Szwajcarzy nienawidzą mikrobów, a pan pojedzie później. No, proszę się nie dać błagać! Jeśli chciałby się pan dowiedzieć czegoś o damie, którą pan bardzo kochał...
Aldo poczuł ukłucie w sercu.
- Kochałem ich kilka.
- Ale jedną bardziej niż inne... Przynajmniej cała Wenecja była o tym przekonana.
Aldo zmieszał się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Ale z opresji wybawiła go towarzyszka markizy, która podeszła bliżej i oznajmiła z nutą zniecierpliwienia:
- Już czas, Luizo, żebyś mnie przedstawiła. Nie lubię, jak się o mnie zapomina.
- To rzeczywiście niewybaczalne - podchwycił Aldo z uśmiechem. - Jestem książę Morosini i proszę panią o wybaczenie, że byłem nie tylko tak nietaktowny jak nasza przyjaciółka, ale na dodatek ślepy.
W istocie dama była zachwycająca. Ale nie zawdzięczała swojej urody ani eleganckiemu strojowi, ani dyskretnemu makijażowi. Ta szczupła blondynka nosiła kostium z surowego jedwabiu o doskonałym kroju, który w niczym nie przypominał „tutki z łakociami" Miny van Zelden. Pomimo niezadowolenia brzmiącego w jej głosie był on słodki i melancholijny. Jej jasnoszare, przejrzyste oczy wydawały się niezgłębione. Urocze stworzenie!
- A więc - rzekła markiza nieoczekiwanie w dobrym nastroju - oto, jak się urządziłam! To prawda, że mam w zwyczaju zabierać dla siebie pierwszy plan.
Przebacz mi, moja droga. Aldo, oto lady Mary Saint Albans, która przybyła specjalnie, aby u mnie tańczyć. Oto jeszcze jeden powód, by mnie odwiedzić. A teraz musimy już odejść.
Nie czekając na odpowiedź i wykonawszy ostatni, przyjazny gest, Casati skierowała się do czekającej na nią gondoli ze srebrnym dziobem. Piękna Angielka odwróciła się i obdarzyła Morosiniego promiennym uśmiechem. Aldo był rozdarty i nie wiedział, co robić. Sądząc po emocji, jaką odczuwał na myśl, że w końcu się dowie, co się dzieje z Dia-norą, musiał przyznać po raz kolejny, że nie jest uleczony. Czy będzie miał dość siły, by nie wykonać „ukazu" Luizy? Klient, z którym miał się spotkać, był bardzo ważny. Z drugiej strony, jego duma cierpiała na myśl, że jak potulny pies pobiegnie za rzuconą przynętą.
Może stałby jeszcze tak długo, śledząc rozkojarzonym wzrokiem purpurowy ślad damy z czarnymi irysami, gdyby nagle nie wyrwał go z zamyślenia wesoły głos:
- Co takiego mówiła czarownica? Czy postanowiła włożyć dzisiaj maskę Meduzy?
Los chyba uwziął się na Morosiniego i postanowił, że spóźni się na spotkanie, o którym zdążył już zapomnieć. Westchnąwszy, odwrócił się i ujrzał Adrianę.
- Można by rzec, że jej nie znasz! Chciała mnie zmusić, żebym przyszedł do niej na bal dzisiaj wieczorem, podczas gdy ja mam co innego do roboty.
Kuzynka wybuchnęła śmiechem. Wyglądała pięknie i zdawała się być w wyśmienitym humorze. Odziana w czarno-biały kostium zgodnie z ostatnim krzykiem mody i czarujący biały kapelusz zwieńczony długim, czarnym piórem, wyglądała jak uosobienie elegancji.
- To proste: nie chodź tam! Jest zdolna rzucić cię na pożarcie panterze lub wrzucić do swojego zwierzyńca. Niektórzy powiadają, że trzyma w nim mureny, na modłę rzymskich cesarzy.
- Jest zdolna do wszystkiego. Co nie przeszkadza, że jada się u niej wybornie...
- U Momina także! Powinieneś zaprosić mnie na obiad. Jestem bardzo głodna, a poza tym dawno nie rozmawialiśmy.
- Niestety, przykro mi, ale nie mogę. Batory już na mnie czeka w Pilsen!
- Ten człowiek od pięknych, emaliowanych bibelotów?
- Ten sam! Nie mogę go zaprosić do siebie, gdyż nie znosi kiszonej kapusty, z którego to powodu Cecina uważa go za nieznośnego barbarzyńcę. Ale bardzo żałuję. Wyglądasz bosko!
Kuzynka roześmiała się i obróciła wokół własnej osi jak modelka.
- Nie do wiary, co potrafi magia paryskiego krawca, nieprawdaż? Mam na sobie jedną z ostatnich kreacji Madelaine Vionnet... i jedną część Longhi, którą tak korzystnie dla mnie sprzedałeś. Tylko mi nie mów, że to szaleństwo! Jeśli mam ponownie wyjść za mąż, muszę dbać o wygląd... Ale, ale... skoro jesteś spóźniony, chodźmy! Odprowadzę cię do Pilsen.
Para zbliżała się do słynnej tawerny założonej w Wenecji podczas okupacji austriackiej. Mały ogródek zawsze gromadził spory tłumek amatorów oryginalnych wędlin.
Nagle pojawiła się Mina: czerwona, zdyszana, z potarganymi włosami; widać było, że nawet nie miała czasu włożyć kapelusza i wyglądała na bardzo rozgorączkowaną.
- Dzięki Bogu, książę, że nie jest pan jeszcze przy stole! - krzyknęła.
- Nie mogę uwierzyć, ależ to jakaś konspiracja! Wszyscy się chyba zmówili, żeby nie pozwolić mi tu zjeść! Co się pani stało, Mino? Mam nadzieję, że nic groźnego! - dodał bardziej serio.
- Nie sądzę, ale przyszedł telegram! Z Warszawy! Pomyślałam, że powinien pan o nim jak najszybciej wiedzieć. Jeśli zależy panu na tym spotkaniu, musi pan wsiąść do wieczornego pociągu do Paryża, aby zdążyć na Nord-Express, który odjeżdża jutro wieczorem, a ja muszę zarezerwować miejsca!
Wyjęła z kieszeni niebieski papier, rozpostarła go i podała księciu. Nie odpowiadając, Morosini przebiegł wzrokiem lakoniczny telegram:
Jeśli interesuje Pana wyjątkowa sprawa, będę szczęśliwy, mogąc spotkać się z Panem w Warszawie dwudziestego drugiego. Proszę przyjść około ósmej wieczór do winiarni „ U Fukiera ".
Z poważaniem, Szymon Aronow
- A kto to taki? - spytała Adriana, która nie krępując się, czytała kuzynowi przez ramię.
Morosini był zbyt zaskoczony; nie usłyszał pytania i nie odpowiedział. Zastanawiał się, ale ponieważ hrabina powtórzyła pytanie, włożył telegram do kieszeni i uśmiechnął się.
- To mój polski klient. Mina ma rację. Muszę wracać do domu.
- A co z twoim Węgrem?
- Och, byłbym o nim zapomniał! - Pomyślał chwilę i zwrócił się do Adriany: - Posłuchaj, droga kuzynko, ponieważ jesteś głodna, oddasz mi wielką przysługę, udając się na obiad z Batorym. Powiesz Scapiniemu, kierownikowi sali, że jesteście moimi gośćmi...
- Icóż ja mam rzec temu człowiekowi?
- No więc, że musiałem nagle wyjechać i że cię prosiłem o dotrzymanie mu towarzystwa. Nie będzie zaskoczony, ponieważ już cię zna, a nawet mogę zapewnić, że go to ucieszy. Lubi ładne kobiety co najmniej tak jak emaliowane bibeloty z XII wieku, a gdyby przypadkowo zakochał się w tobie, zrobisz najlepszy interes w swoim życiu. Jest wdowcem, a w jego żyłach płynie więcej błękitnej krwi, niż w moich i twoich razem wziętych, ponieważ pochodzi z rodziny królewskiej, jest szalenie bogaty, a nad jego dobrami słońce nigdy nie zachodzi.
- Możliwe, ale ostatnio, gdy go spotkałam, zalatywał końskim łajnem.
- To normalne! Jak wszyscy Węgrzy szlacheckiego rodu jest w połowie człowiekiem, w połowie koniem. Posiada wspaniałe stajnie, a na koniu jeździ jak bóg.
- Nie przekonasz mnie! Puszta mnie nie pociąga, nie zamierzam też spędzić życia na grzbiecie centaura! A poza tym...
- Adriano! Tylko tracimy czas! Mimo to idź z nim na obiad. Co do bibelotów, pokażesz mu je jutro. Przekażę je Minie. Razem z cenami. Zrób to dla mnie, odwdzięczę ci się - dodał pieszczotliwym tonem, który przybierał w niektórych sytuacjach i który rzadko nie odnosił zamierzonego skutku.
Chwilę później Adriana Orseolo wchodziła do Pilsen z gracją godną markizy Casati. Tymczasem Morosini zdążał w stronę placu św. Marka, aby dotrzeć do swej łodzi.
Telegram w jego kieszeni zakłócił mu spokój, ale przede wszystkim spowodowało to specjalne podniecenie myśliwego, który natrafił na świeży ślad zwierzyny. Otrzymać telegram od prawie mitycznej osoby było czymś niecodziennym.
W istocie nazwisko Szymona Aronowa, stało się już legendą w wąskim i zamkniętym gronie wielkich kolekcjonerów klejnotów. I jeżeli lord Astor, Guggenheim, Pierpont Morgan czy Harry Winston, nowojorski jubiler, ukazywali się na wielkich aukcjach międzynarodowych, to Szymona Aronowa nikt nigdy nie widział.
Kiedy ogłaszano gdzieś w Europie aukcję starych klejnotów, w sali pojawiał się mały, niepozorny człowiek z kozią bródką i w okrągłym kapeluszu. Nigdy nie licytował, zadowalając się dyskretnymi gestami w stronę licytatora, który zdawał się zawsze pełen uszanowania wobec niego. Drobny człowieczek często kupował rzeczy, które przyprawiały o ból głowy kustoszy muzeów.
W końcu dowiedziano się, że nazywa się Elie Amschel i że jest zaufanym Szymona Aronowa, którego ciągłą nieobecność wyjaśniał nieodmiennie niedyspozycją fizyczną, ale zamykał się jak ostryga, gdy tylko stawiano mu inne pytania, a przede wszystkim - gdzie mieszka jego zleceniodawca. Znano jedynie adresy banków szwajcarskich, które prowadziły interesy tego Żyda, zapewne niewiarygodnie bogatego. Co do małego pana Amschela, kupował, czasem odsprzedawał, zawsze cichy, zawsze dyskretny, zawsze uprzejmy, po czym znikał, napotykając u wyjścia z sal aukcyjnych nieodstępują-cy go ani na krok kwartet ochroniarzy o azjatyckich rysach.
Tajemnicza postać Szymona Aronowa wzniecała ciekawość, ale hermetyczny świat kolekcjonerów rządził się swoimi zasadami, które niebezpiecznie byłoby złamać; najważniejszą z nich była zasada milczenia.
Wracając do domu, Morosini obserwował kątem oka sekretarkę. Mina wróciła do równowagi, którą utraciła po odebraniu telegramu. Poprawiła wzburzoną fryzurę i trzymając ręce skrzyżowane na kolanach, siedziała wyprostowana jak struna z tyłu lodzi, spoglądając obojętnie na znajome widoki.
- Powiedz, Mino - rzucił nagle Morosini - co wiesz o Szymonie Aronowie?
- Nie rozumiem, proszę pana.
- A jednak to proste. Skąd wiedziałaś, że telegram podpisany tym nazwiskiem może być wystarczająco ważny, aby zmieniać mój plan dnia i kazać mi pędzić na drugi koniec Europy?
- Dlatego że... jest to bardzo znane nazwisko wśród kolekcjonerów.
- Z pewnością, ale ja nie przypominam sobie, żebym o nim słyszał.
- Pamięć panu szwankuje. Pamiętam, że chodziło o kolekcję czarnych pereł francuskiej śpiewaczki, panny Gaby Deslys, która niedawno zmarła. A poza tym, dobrze pan wie, że pracowałam przez jakiś czas u pewnego handlarza diamentów w Amsterdamie. Jeśli panu przeszkodziłam - dodała obrażonym tonem - proszę o wybaczenie i o...
- Niech pani nie plecie głupstw! Za nic w świecie nie chciałbym się spóźnić na to spotkanie.
Rzeczywiście, za nic w świecie! Spojrzenie Alda zatrzymało się przez chwilę na niebieskich i zielonych mozaikach pałacu Dario, uroczego i cennego, ze swoim bluszczem i rododendronami zdobiącymi wejście. Do jednego z palli w białe i czarne pasy była przycumowana gondola ze srebrnym dziobem. Odmawiając zaproszeniu Casati, straci być może ostatnią szansę odnalezienia Dianory, a z Luizy uczyni sobie wroga... A jednak nawet za taką cenę nie odwołałby podróży do Polski. Odczuwał coś w rodzaju ulgi tchórza, że został uchroniony przed wielkim niebezpieczeństwem, ponieważ był przesądny jak każdy porządny wenecjanin. Widział znak od losu w zmiętym zwitku papieru, który spoczywał na dnie jego kieszeni. Za kilka godzin miał wsiąść do pociągu i o wszystkim zapomnieć, nawet o Casati.
- À propos, Mino - podjął rozmowę - dlaczego zatem wysyła mnie pani do Paryża? Czy nie byłoby prościej wsiąść do pociągu relacji Triest-Wiedeń i przesiąść się na Wiedeń-Warszawa?
Spojrzenie, które rzuciła mu sekretarka przez szkła okularów, było pełne dezaprobaty.
- Nie wiedziałam, że lubi pan podróżować wagonami bydlęcymi! Z tego, co mi wiadomo, Nord-Express oferuje komfortowe warunki, a na dodatek dotrze pan do Warszawy dwadzieścia cztery godziny przed pociągiem z Wiednia, który odjeżdża dopiero w czwartek.
Morosini wybuchnął śmiechem.
- No i pomyśleć, że pani ma zawsze rację! Znowu zostałem pobity na głowę!
Cóż ja bym bez pani począł!
Morosini po powrocie do domu napisał do hrabiny Casati list z przeprosinami. Potem wybrał mały, stary świecznik w kształcie czarnego niewolnika owiniętego wokół bioder złotą przepaską i zawołał Minę.
- Proszę kazać zanieść list wraz z tym drobiazgiem do Luizy Casati, ale dopiero jak opuszczę dom, nie wcześniej!
Sekretarka oceniła prezent krytycznym okiem.
- Czy nie wystarczyło posłać dwa lub trzy tuziny róż?
- Ona marnuje ich co najmniej setkę dziennie. To tak jakbym posłał jej pęczek szparagów lub kilka kotletów. To będzie lepsze.
Mina wymamrotała coś na temat upodobania damy do czarnych niewolników, co Alda rozbawiło.
- A cóż to, wierzy pani plotkom, Mino? Chciałbym znaleźć czas, aby omówić z panią upodobania naszej przyjaciółki, lecz mój pociąg odjeżdża za trzy godziny, a mam jeszcze dużo do zrobienia...
Co powiedziawszy, udał się do Zachariasza, który pakował jego walizę, zastanawiając się, jaka też pogoda może być w kwietniu w Warszawie. Był przekonany, że zaczyna się jakaś pasjonująca przygoda.
Następnie zszedł, aby przygotować bibeloty dla hrabiego Batorego i uporządkować plik papierów, kiedy doszedł do niego głos Miny oraz czyjś jeszcze.
- To niemożliwe, milady, aby książę przyjął panią teraz! Przygotowuje się do podróży i ma bardzo mało czasu, ale jeśli mogłabym w czymś pomóc...
- Nie, to z nim muszę się widzieć w jednej bardzo ważnej sprawie. Proszę mu powiedzieć, że nie zabiorę mu dużo czasu. Nalegam!
Aldo, który miał doskonały słuch, domyślił się, że ten łagodny, śpiewny głos należy do pięknej lady Saint Albans, którą poznał dzięki Casati. Zaintrygowany, co takiego mogła od niego chcieć, szybko spojrzał na zegarek i uznawszy, że jest w stanie poświęcić kwadrans, udał się do kobiet.
- Dziękuję, Mino, za twoje poświęcenie, ale będę mógł poświęcić naszemu gościowi krótką chwilę. Bardzo krótką! Czy zechce pani pójść ze mną, lady Saint Albans, do mojego gabinetu?
Dama skinęła głową, a Morosini pomyślał, że ma dużo wdzięku.
- A zatem?... - spytał, podsuwając jej krzesło. - Co to za sprawa, która nie mogła poczekać? Czy nie mogliśmy o tym porozmawiać później?
- W żadnym wypadku! - odparła kategorycznie. - Nie mam w zwyczaju dyskutować w miejscu publicznym o tym, co mi leży na sercu.
- Zgadzam się! A zatem, proszę mi wyjawić, co pani leży na sercu.
- Bransoleta księżniczki Mumtaz Mahal! Jestem pewna, że mój wuj przyniósł ją panu, dlatego przyszłam prosić, by mi ją pan sprzedał.
Morosini był zdziwiony, ale ani drgnął.
- A czy może mi pani zdradzić, kto jest pani wujem?
- No przecież lord Killrenan! Dziwne, że trzeba to panu przypominać. Był u pana dziś rano, a celem jego wizyty nie mogło być nic innego, jak sprzedaż bransolety!
Twarz Alda zasępiła się nagle. Książę wstał, aby dać do zrozumienia, że nie zamierza kontynuować rozmowy.
- Lady Mary, sir Andrew był wielkim przyjacielem mojej matki. Przebywając w Wenecji, zawsze wpada do naszego domu. Jako jego krewna, powinna pani o tym wiedzieć.
- Jestem jego krewną przez małżeństwo, a mężatką dopiero od roku. Poza tym muszę dodać, że mnie nie lubi, ale ponieważ nie lubi nikogo, nie przejmuję się tym...
- Czy wie, że jest pani w Wenecji?
- Starałam się, żeby się o tym nie dowiedział, ale zrozumiawszy, że tu przybędzie przed wyjazdem do Indii, pojechałam za nim - dodała z półuśmiechem, wznosząc piękne, szare oczy na rozmówcę. - Co do bransolety...
- Nie mam żadnej bransolety - przerwał Morosini, przypominając sobie prośbę starego przyjaciela: za żadną cenę klejnot nie może być sprzedany żadnemu z jego ziomków, a Mary Saint Albans była Angielką. - Sir Andrew przyszedł się ze mną pożegnać przed wielką podróżą, która nie wiadomo kiedy się zakończy.
- Ależ to niemożliwe! - krzyknęła młoda kobieta, podrywając się z krzesła. - Jestem pewna, że zabrał bransoletę ze sobą, i przysięgłabym, że powierzył ją panu! Książę, błagam! Dam wszystko, co posiadam, za ten klejnot!
W swoim zacietrzewieniu była coraz ładniejsza, a nawet nieco wzruszająca, lecz Aldo postanowił, że nie da się podejść.
- Powiedziałem przecież, wiem tylko, że podczas swojej ostatniej wizyty, ponad cztery lata temu, sir Andrew chciał podarować ów klejnot mojej matce, w której kochał się od wielu lat, ale odmówiła... A co potem zrobił...
- Ma go nadal, tego jestem pewna, a teraz wyjechał.
Wydawała się naprawdę zrozpaczona, konwulsyjnie zaciskała ręce, a w jej oczach pojawiły się łzy. Aldo nie wiedział, co począć, kiedy nagle zbliżyła się do niego. Poczuł jej zapach i ujrzał z bliska jej piękne oczy.
- Niech mi pan wyjawi prawdę, zaklinam pana! Morosini zawrzał ze złości, ale tylko się roześmiał.
- Ależ pani jest uparta! Ten klejnot musi być rzeczywiście wyjątkowy, skoro tak pani na nim zależy!
- Bo to prawda! Jest zachwycający... Ale, czy przynajmniej go panu pokazał?
- Na Boga, nie! - odparł Morosini bezceremonialnie. -Musiał się obawiać, że zechcę go posiąść tak samo jak pani.
- Ma pan jakiś pomysł?
- Tak... Nie mogąc ofiarować klejnotu tej, którą kochał, postanowił odwieźć go do Indii! To tłumaczyłoby jego nową podróż. Odda go księżniczce Mumtaz Mahal... Innymi słowy, sprzeda go tam.
- To możliwe - westchnęła lady Mary. - To byłoby w jego stylu. W takim razie muszę podjąć inne kroki.
- Czy zamierza pani deptać wujowi po piętach?
- Dlaczego nie? Aby dotrzeć do Indii, trzeba przepłynąć przez Kanał Sueski, a wszystkie statki zatrzymują się w Port Saidzie!
Do diaska, ona jest gotowa wsiąść na pierwszy lepszy statek - pomyślał Morosini. - Chyba nadszedł czas, żeby wziąć sprawę w swoje ręce!
- Proszę być rozsądną, lady Mary. Nawet jeśli dogoni pani sir Andrew w Egipcie, nie ma najmniejszej szansy, żeby wydobyła pani od niego obiekt swego pożądania. Chyba że mu pani nie powiedziała, iż chce posiadać ten klejnot?
- Ależ powiedziałam mu o tym! Odparł, że klejnot nie jest na sprzedaż i że zamierza zachować go dla siebie.
- A więc sama pani widzi! Czy liczy pani na to, że będzie bardziej uległy w cieniu palm niż nad brzegiem Tamizy? Proszę zrozumieć, że są inne klejnoty na świecie, które bogata kobieta może sobie ofiarować. A w ostateczności, dlaczego by nie wykonać kopii u jubilera?
- Żadna kopia nie będzie miała najmniejszego znaczenia! Tylko prawdziwego pożądam, ponieważ jest dowodem miłości...
Aldo pomyślał, że dalsza rozmowa nie ma sensu, kiedy Mina, która musiała pomyśleć to samo, dyskretnie zapukała do drzwi.
- Wybacz, książę, ale przypominam, że musi pan zdążyć na pociąg i że...
- Na Boga, Mino, byłbym zapomniał! Dziękuję, że mi przypomniałaś! Lady
Saint Albans - dodał, odwracając się do gościa - muszę panią pożegnać, ale kiedy się czegoś dowiem, nie omieszkam powiadomić, jeśli zostawi mi pani swój adres...
- To byłoby miłe z pana strony.
Wydawała się uspokojona, wyjęła z torebki bilecik, podała mu i w końcu opuściła gabinet księcia w towarzystwie Miny.
Nastała cisza, która pozwoliła Morosiniemu zastanowić się przez chwilę. Co za szkoda, że ten stary uparciuch Kill-renan nie chciał zrobić przyjemności swojej ślicznej krewnej! W gruncie rzeczy przeznaczeniem pięknego klejnotu bardziej niż sejf kolekcjonera jest czarująca kobieta... A ponieważ miał dobre serce, skreślił kilka słów do sir Andrew, pytając między wierszami, czy nie zamierza zmienić zdania. Mina miała tak załatwić sprawę, żeby wiadomość trafiła na pokład „Roberta-Bruce'a", kiedy ten zatrzyma się w Port Saidzie.
Tak czy inaczej, Morosiniemu nie spieszno było sprzedać skarb, który podziwiał ostatni raz przed udaniem się do garderoby.
Przywdziawszy strój podróżny, udał się do Ziana czekającego już w łodzi, którą ten młody człowiek prowadził tak sprawnie jak gondolę.
Po chwili Aldo był już w drodze do Francji.
Kiedy Aldo Morosini wyszedł z dworca w Warszawie, niebo zasłaniały ciemne chmury i zacinał drobny, lodowaty deszcz ze śniegiem. Zmarznięty fiakier zawiózł go ruchliwą Marszałkowską, jasną od reklam świetlnych, do Europejskiego, jednego z trzech czy czterech luksusowych warszawskich hoteli, w którym miał zarezerwowany pokój.
Oddano mu do dyspozycji, nie szczędząc najwyższych oznak uprzejmości, wielki apartament z pompatycznym umeblowaniem i majestatyczną łazienką. Jednak słabe ogrzewanie, bardziej dyskretne niż wystrój wnętrza, spowodowało, że wkrótce zaczął tęsknić za swym ciasnym sleepingiem ozdobionym mahoniem i ciepłą wykładziną, który zajmował w Expressie. Warszawa nie wróciła jeszcze do swojej wyrafinowanej elegancji sprzed wojny.
Morosini, chociaż umierał z głodu, nie zszedł do restauracji. W Polsce jadało się obiad między drugą a czwartą po południu, a kolacji nigdy nie podawano przed dziewiątą. Pomyślał, że ma tyle czasu, żeby udać się na spotkanie z Aronowem, i zamówił tylko wódkę i drobne przekąski z wędzoną rybą.
Po tym skromnym posiłku, wzmocniony i rozgrzany, włożył pelisę i futrzaną czapkę, którą zawdzięczał zapobiegliwości Zachariasza, i spytawszy w recepcji o drogę, która okazała się niezbyt długa, wyszedł z hotelu. Przestało padać i Morosini ruszył na spotkanie piechotą, co chętnie robił w każdym nieznanym mieście.
Według niego był to najlepszy sposób na poznanie nowego miejsca.
Przez Krakowskie Przedmieście dotarł do placu Zamkowego, którego niezbyt harmonijny kształt przytłaczała sylwetka Zamku Królewskiego z pozieleniałymi dachami wież. Rzucił na niego przelotne spojrzenie, obiecując sobie, że musi tu jeszcze wrócić, i zagłębił się w cichą, słabo oświetloną uliczkę, która zaprowadziła go na Rynek Starego Miasta, wielki plac, gdzie od wieków biło serce Warszawy. To w tym miejscu, do roku 1764, polscy królowie podczas uroczystości koronacyjnych odbierali złote klucze miasta i pasowali rycerzy Zakonu Złotej Ostrogi.
Plac, na którym zawsze odbywał się targ, był zachwycający. Jego wysokie, renesansowe domy, z okiennicami o żelaznych okuciach i długimi, skośnymi dachami zachowały wiele śladów przeszłości.
Winiarnia „U Fukiera", miejsce spotkania, znajdowała się w jednej z najpiękniejszych kamienic, ale ponieważ wejście było nieoświetlone i pozbawione szyldu, Morosini musiał spytać o nią przechodnia, zanim sam zauważył, że znajdowała się pod numerem 27. Budynek ten był nie tylko szacowny, ale również słynny. Fuggerowie, wielcy bankierzy z Augsburga, rywale Medicich, którzy napełnili Europę swoim bogactwem i pożyczali pieniądze wielu władcom, poczynając od samego Cesarza, zainstalowali się tu w XVI wieku, żeby handlować winem, a ich potomkowie, po spolszczeniu nazwiska na Fukier, nadal z powodzeniem prowadzili ten interes. Głębokie piwnice zajmujące trzy poziomy były bodaj najznamienitsze w kraju. Zapisały się także w historii: w latach 1830 i 1863 służyły jako miejsce spotkań powstańców.
Aldo dowiedział się o tym wszystkim niedawno i z pewnym respektem wszedł do przedsionka, pod którego sklepieniem wisiał model fregaty. Na jednej ze ścian głowa jelenia spoglądała w stronę czarnego anioła z krzyżem, siedzącego na kolumnie. Następna sala była zarezerwowana dla gości i ozdobiona boazeriami z drewna dębowego, które z wiekiem nabrało pięknej, ciemnej patyny. Na ścianach wisiały stare ryciny i obrazy.
Poza wystrojem, winiarnia była podobna do innych tego typu przybytków, w których goście piją wino, rozmawiając i paląc. Morosini, objąwszy ją wzrokiem, usiadł przy stole i zamówił tokaj. Przyniesiono mu omszałą butelkę z etykietą zawierającą starą formułę z czasów Fuggerów: Hungariae natum, Poloniae educatum*9.
Książę przez chwilę przyglądał się napojowi w kolorze bursztynu, następnie wciągnął jego zapach w nozdrza i w końcu zamoczył usta. Ale wcześniej wzniósł niemy toast za cienie tych wszystkich, którzy popijali tu przed nim: ambasadorów Ludwika XIV i króla Persji, generałów Katarzyny Wielkiej, marszałków Napoleona, i za wszystkich sławnych Polaków, a zwłaszcza bohaterskich powstańców, którzy walczyli z rosyjską okupacją.
Wino było przednie. Morosini wzrokiem śledził z przyjemnością ładną kelnerkę, blondynkę, której gibka talia poruszała się wdzięcznie wraz z furkotem kolorowych wstążek ludowego stroju. W chwili gdy w żyłach poczuł przyjemną euforię, w drzwiach pojawiła się dobrze mu znana sylwetka małego pana Amschela.
Jego żywe oczy odnalazły wenecjanina. Podszedł do niego szybkim krokiem, z takim uśmiechem na ustach, jakby odnalazł dawno niewidzianego przyjaciela.
- Chyba nie przychodzę za późno? - spytał nienaganną francuszczyzną.
- W żadnym razie. To ja przyszedłem wcześniej. Być może dlatego, że spieszno mi było na to spotkanie. A poza tym, nie znam Warszawy.
- Nigdy pan tu nie był? Pan mnie zadziwia! Włosi zawsze cenili sobie nasze miasto, zwłaszcza architekci, na przykład ci, którzy zbudowali domy wokół Rynku Starego Miasta. Zawsze czuli się tu jak u siebie w domu. Co do pana, książę, pańskie stosunki rodzinne powinny otworzyć panu wiele drzwi w Polsce.
Wielka europejska arystokracja nie znała granic aż do wojny.
- To prawda. Mam tu kilku dalekich kuzynów, a mój ojciec miał w Warszawie wielu przyjaciół. Często przyjeżdżał na polowania w Tatrach. Być może ta podróż jest okazją na odnowienie dawnych stosunków? Jeśli sądzić po tym, co wiem o osobie, która pana przysyła, i po tym dziwnym spotkaniu w winiarni, wydawało mi się, że powinienem zachować dyskrecję.
- Bez wątpienia, i dziękuję, że pan to rozumie. Mam nadzieję, że podróż miał pan przyjemną?
- Tak, bardzo... pomijając fakt, że pozostało mi zbyt mało czasu na wysłanie odpowiedzi, a poza tym telegram nie zawierał adresu...
Ton Morosiniego zdradzał lekkie niezadowolenie, które nie umknęło jego rozmówcy. Mały człowieczek się zasępił.
- Proszę mi wierzyć, że zdajemy sobie z tego sprawę, lecz kiedy pan się dowie, dlaczego został zaproszony, mam nadzieję, że nie będzie nam pan miał tego za złe. Pragnę dodać, że na wypadek gdyby pan się spóźnił, miałem przykazane przychodzić tu codziennie o tej samej porze i czekać. I to przez cały miesiąc...
- A zatem byliście pewni, że przyjadę?
- Mieliśmy taką nadzieję - odparł niezwykle grzecznie Amschel.
- Liczyliście... i słusznie, na renomę...
- ...mojego mistrza. To odpowiedni termin! - powiedział z powagą mały człowieczek.
- Oraz, oczywiście, na ciekawość, jaką wzbudza tajemnica, którą się otacza. Tajemnica, której postanowił nie wyjawić, skoro przysłał tu pana, a nie przyszedł sam.
- Proszę się nie obawiać. Mam za zadanie zaprowadzić pana do niego, jak tylko dopije pan wino.
- Czy mogę pana poczęstować? Jest wyśmienite.
- Dlaczego nie? - zgodził się mały człowieczek i wychylił z Morosinim resztę tokaju, zjadł kilka ciastek, po czym wytarł sobie usta i palce jedną z jedwabnych serwetek stojących w rożku na stole i spojrzał na zegarek, dużą starą srebrną cebulę.
- Jeśli teraz wyjdziemy, będziemy na miejscu mniej więcej o ustalonej godzinie - powiedział. - Dziękuję za ten przyjemny poczęstunek.
Opuściwszy winiarnię, dwaj mężczyźni zanurzyli się w półmroku rynku, ledwo rozproszonym małymi naftowymi lampami, którymi sprzedawcy papierosów oświetlali swoje małe budki z okienkami. Szli w stronę dzielnicy żydowskiej, ruchliwej w dzień, lecz wymarłej w nocy.
Na początku ulicy zaznaczonej dwiema wieżami minęli chudego mężczyznę o ognistych oczach, którego orientalna twarz ozdobiona była rudą brodą. Wysoki i lekko przygarbiony, nosił czarny surdut i okrągłą, sztywną czapkę, spod której zwisały długie skręcone pejsy. Mężczyzna stąpał cicho jak kot i po pozdrowieniu Elie Amschela zniknął tak szybko, jak się pojawił, wywołując w Morosinim dziwne wrażenie, że właśnie minął symbol dzielnicy żydowskiej, cień Żyda Wiecznego Tułacza...
Weszli w krętą uliczkę, tak wąską, że przypominała szczelinę wyrzeźbioną między dwiema skałami pod niewidocznym niebem. Kostkę, która pokrywała główną ulicę poprzecinaną szynami tramwajowymi, zastąpił teraz bruk złożony z kamieni wydobytych prawdopodobnie z Wisły. Wzdłuż ulicy ciągnęły się pozamykane o tej porze sklepy handlarzy mebli, biżuterii, flaczarzy i sprzedawców różności. Szyld tych ostatnich obudził w księciu antykwariuszu starego szperacza. Być może za tymi ciemnymi żaluzjami kryły się jakieś cuda.
Uliczka wychodziła na placyk ozdobiony fontanną, na którym nocni wędrowcy się zatrzymali. Wyciągnąwszy z kieszeni klucz, Amschel zbliżył się do wąskiego i wysokie go domu, i wszedł po dwóch kamiennych schodach prowadzących do niskich drzwi, gdzie z boku znajdowała się mezuza*10.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział, przepuszczając towarzysza do wąskiego przedsionka prawie całkowicie zajętego przez proste, drewniane schody, a następnie do dość wygodnego pomieszczenia, w którym piętrzyły się półki z książkami i królował wielki kwadratowy piec wydzielający przyjemne ciepło. Był tam też szeroki stół zarzucony stertami papierów i książek. Wyściełane fotele zachęcały, aby na nich usiąść, co Morosini miał uczynić, ale Elie Amschel tylko przeszedł przez pokój i skierował się w stronę czegoś w rodzaju schowka, w którym na kufrze stało kilka lamp naftowych.
Zpalił jedną z nich, po czym, odsuwając wytarty dywan, odsłonił właz z żelaznymi okuciami i go otworzył. Ukazały się głębokie, kamienne schody.
- Wskażę panu drogę - powiedział, podnosząc lampę do góry.
- Czy mam zamknąć właz? - spytał Morosini nieco zdziwiony tym, czego był świadkiem, ale Amschel skierował do niego szeroki uśmiech.
- Po co? Przecież nikt za nami nie szedł. Tajemnicze schody prowadziły zwyczajnie do piwnicy, w której zastali to, czego można się spodziewać: beczki, butelki pełne i puste i różne narzędzia. Elie Amschel uśmiechnął się.
- Mam kilka dobrych szczepów - powiedział. - Wracając, zabierzemy parę butelek, aby mógł pan przyjść do siebie po tej podziemnej podróży.
- Podziemnej podróży? Ależ ja tu widzę tylko spiżarnię...
- ...która prowadzi do kolejnej i kolejnej, i wielu innych! Prawie wszystkie domy w dzielnicy żydowskiej są połączone siecią korytarzy i piwnic. Od kilku wieków nasze bezpieczeństwo często zależało od tego ogromnego podziemia. I nadal może zależeć. Po wojnie Polska uwolniła się od rosyjskiego jarzma, ale my, Żydzi, nie jesteśmy traktowani jak reszta społeczeństwa. Tędy, proszę!...
Nagle mały człowiek nacisnął półkę z winami, a ta wykonała obrót wraz ze ścianą, do której była umocowana. Lecz tym razem Amschel zamknął skrytkę, przepuściwszy Morosiniego.
Szli teraz ciągiem galerii i wąskich, długich jak kiszka korytarzy, których podłoga była wykonana czasem ze starych cegieł, a czasem z ubitej ziemi. Nieraz przechodzili pod na wpół rozpadającym się łukiem, ale zawsze po korytarzu następował kolejny korytarz z tym samym zapachem pleśni i stęchlizny. Była to niewiarygodna podróż przez stulecia. Aldo myślał o cierpieniach nacji, która, aby przeżyć, musiała ukrywać się w królestwie szczurów i czekać tam, z biciem serca, aż oddalą się kroki oprawców. Utkwiwszy wzrok w okrągłym kapeluszu małego człowieczka, który dreptał przed nim, książę zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek dotrą do celu. Już dawno powinni minąć granice dzielnicy żydowskiej... chyba że wierny sługa Aronowa, dla zmylenia tropu, zdecydował się zatrzeć własne ślady?... Niektóre detale pojawiające się nagle w migotliwym, żółtym świetle lampy wydawały się dziwnie znajome...
Morosini pochylił się, by dotknąć ramienia przewodnika.
- Czy to jeszcze daleko?
- Nie, jesteśmy na miejscu.
Chwilę później dwaj mężczyźni weszli do niskiej piwnicy w połowie wypełnionej gruzem. Ukryte wśród niego schody prowadziły do wyrwy w murze i do żelaznych drzwi, które musiały zostać wykute jeszcze w czasach Jagiellonów, ale choć tak stare, otworzyły się bezszelestnie, kiedy Amschel pociągnął trzy razy za sznur wiszący we wgłębieniu. Morosini w jednej chwili znalazł się w innym świecie: ubrany z angielska kamerdyner, stojący u podstawy schodów pokrytych ciemnoczerwonym kobiercem, ukłonił się przed gościem. Mężczyźni weszli po schodach, a wówczas otworzyły się przed nimi drzwi, zza których dał się słyszeć niski, głęboki i melodyjny głos wołający po francusku:
- Wejdź, książę! Jestem niezmiernie rad z pańskiej wizyty.
Kamerdyner uwolnił księcia od jego pelisy na progu pomieszczenia, które przypominało starą kaplicę z kamiennym sklepieniem. Była to obszerna biblioteka. Ściany pokrywały wysokie zasłony z czarnego weluru, które znikały pod nieskończoną ilością półek wypełnionych książkami. Na wielkim marmurowym stole na nogach z brązu stał piękny siedmioramienny świecznik. Na podłodze pokrytej cennymi kilimami dwa wielkie kandelabry w stylu Ludwika XIV roztaczały ciepłe światło, ukazując ciemny piec i we wgłębieniu kaplicę grobową dowodzącą, że chodzi rzeczywiście o dawne sanktuarium. Był tam także średniowieczny kufer, którego zamki i skomplikowane wzmocnienia musiały czynić go bardziej niezdobytym od jakiegokolwiek nowoczesnego sejfu.
Aldo ogarnął wszystko szybkim spojrzeniem, lecz po chwili zamarł. Przed nim stał Szymon Aronow, skupiając na sobie całą jego uwagę.
Nie wiedząc dlaczego, wyobraźnia Morosiniego, która nigdy nie przestawała pracować, stworzyła malowniczy obraz tego, którego miał spotkać u kresu podróży: rodzaj Szajloka w lewitce i wysokim filcowym czarnym czepku, Żyda ze średniowiecznych opowieści, mieszkańca ciemnego podziemia. Zamiast tego widział człowieka sobie podobnego, współczesnego szlachcica, którego nie powstydziłby się żaden arystokratyczny salon.
Tak samo wysoki jak on, ale być może nieco bardziej masywny, Szymon Aronow nosił dumnie prawie łysą głowę, okoloną jedynie koroną popielatych włosów, i elegancką sylwetkę odzianą z pewnością przez angielskiego krawca.
Lekko opaloną twarz jak zwykle u tych, którzy dużo czasu spędzają na świeżym powietrzu, pokrywały głębokie zmarszczki, ale blask jedynego, ciemnoniebieskiego oka -drugie ukryte było pod przepaską z czarnej skóry - musiał być na dłuższą metę nie do zniesienia.
Dopiero kiedy Aronow podszedł do księcia, wyraźnie kulejąc i opierając się na ciężkiej lasce, dało się zauważyć but ortopedyczny, w którym tkwiła jego lewa stopa. Ale wyciągnięta na powitanie dłoń była piękna.
- Jestem panu niezmiernie wdzięczny, że zechciał pan do mnie przyjechać, książę Morosini - rzekł Aronow aksamitnym głosem - i mam nadzieję, że wybaczy mi pan niewygody podróży i szereg środków ostrożności, jakie musiałem przedsięwziąć. Czym mogę pana poczęstować?
- Nie, nie trzeba. Dziękuję.
- Może kawy? Piję ją przez cały dzień. Tymczasem, jakby na samo brzmienie słowa kawa, ukazał się służący, niosąc na tacy dzbanek i dwie filiżanki. Postawił wszystko obok swego pana i zniknął, gdy ten dał mu znak ręką. Aronow napełnił filiżankę i boski zapach zachęcająco połaskotał nozdrza Morosiniego, który zasiadł w krześle przypominającym gotycką katedrę pokrytą skórą.
- Może kilka kropel - zgodził się, ale ostrożny ton jego głosu nie uszedł uwagi gospodarza, który się roześmiał.
- Chociaż jest pan Włochem, a więc osobą wymagającą w tej materii, myślę, że może pan spróbować naszej mokki bez ryzyka, że pan zemdleje.
Miał rację, kawa była wyśmienita. Wypili ją w ciszy, ale Aronow odstawił filiżankę pierwszy.
- Domyślam się, książę, że pilno panu poznać przyczynę mojego telegramu i swojej tu obecności?
- Już samo spotkanie z panem jest wystarczająco atrakcyjne. Przyznaję, że czasem zastanawiałem się, czy nie jest pan postacią mityczną, czy pan istnieje naprawdę. Zresztą, nie ja jeden. Znam wiele osób, które dałyby wszystko, żeby zobaczyć pana z bliska!
- To im się tak szybko nie uda! Ale niech pan nie sądzi, że działając w ten sposób, ulegam niezdrowemu zamiłowaniu do taniej sensacji lub skłonności do reklamy. W moim przypadku chodzi zwyczajnie o kwestię przeżycia. Chcąc doprowadzić do końca zadanie, jakie mi przypadło, muszę żyć w ukryciu.
- A zatem, dlaczego postanowił pan odkryć przede mną swą tajemnicę?
- Ponieważ potrzebuję pana... i nikogo innego! Aronow wstał i lekko się kołysząc, podszedł do muru, w którym widoczna była kaplica grobowa, jednego z dwóch miejsc w szero-
kiej sali, wolnych od książek. Drugie zajmował piękny portret dziewczynki o poważnych oczach, w koronkowym, wysokim kołnierzyku, pędzla Cornelisa de Vosa, którego Aldo rozpoznał natychmiast. Ale na razie jego uwagę przykuły ręce Kulawego, który wsunął jeden kamień. Dało się słyszeć trzaśniecie i ogromne wieko kufra stojącego przed Aronovem powoli się uniosło. Aronow wyjął z niego szkatułkę ze starej skóry, która już wyblakła, i podał ją gościowi.
- Niech pan otworzy! - powiedział.
Morosini spełnił rozkaz i stanął zdumiony przed tym, co zobaczył na dnie pokrytym czarnym aksamitem pozieleniałym ze starości: duża płytka ze złota, prostokąt długi na jakieś trzydzieści centymetrów, na którym, w czterech rzędach, było dwanaście złotych rozet z wbudowanymi wielkimi kabo-szonami cennych kamieni; każdy klejnot był inny, a cztery rozety puste. Książę wśród nich dostrzegł: sardonyks, topaz, granat, agat, ametyst, beryl, malachit i turkus: osiem doskonale zamontowanych i wspaniale wyszlifowanych kamieni jednakowej wielkości. Jedyna różnica między nimi polegała na tym, że niektóre z nich były cenniejsze od drugich. Gruby złoty łańcuch przywiązany do dwóch boków tego barbarzyńskiego klejnotu musiał służyć do zawieszania go na szyi.
Przedmiot był z pewnością bardzo stary i czas go nie oszczędził, gdyż złoto miejscami się wybrzuszyło. Ważąc go, Morosini czuł kłębiące się w głowie pytania: jeszcze nigdy nie widział czegoś podobnego, a jednak rzecz ta zdawała mu się dziwnie znajoma.
Niski głos gospodarza wyrwał go z zamyślenia.
- Czy wie pan, co to jest?
- Nie, chociaż rzekłbym, że to rodzaj pektorału... Słowo to przyniosło nagłe oświecenie. W chwili kiedy je wymawiał, przypomniał sobie obraz Tycjana, wielkie płótno znajdujące się w Akademii Weneckiej, na którym malarz uwiecznił Oczyszczenie Najświętszej Marii Panny w Świątyni. Widać na nim wyraźnie starca odzianego w zielone i złote szaty ze złotym półksiężycem przy czepku. Mężczyzna przyjmuje dzieciątko od jego matki. Przypomniał sobie błogosławiące dłonie i śnieżnobiałą brodę, której dwa końce dotykają podobnego klejnotu...
- Pektorał arcykapłana?... - wyszeptał oniemiały. - A zatem istniał? Myślałem, że to tylko wyobraźnia malarza...
- Zawsze istniał, nawet po tym, jak cudem uniknął zniszczenia podczas plądrowania świątyni w Jerozolimie. Żołnierzom Tytusa nie udało się go ukraść... Jednak, nie ukrywam, że mnie pan zaskoczył. Aby tak szybko zidentyfikować naszą relikwię, musi pan mieć głęboką wiedzę w tej materii!
- Ale skądże! Jestem tylko wenecjaninem kochającym swoje miasto i znającym wszystkie jego skarby, również te z Akademii. To, co mnie niepokoi, to fakt, że Tycjan przedstawił pektorał z taką dokładnością... Czyżby go widział?
- Jestem tego pewien. Klejnot musiał się wtedy znajdować w dzielnicy żydowskiej w Wenecji, gdzie mistrz chętnie szukał modeli. Co więcej, jest całkiem prawdopodobne, że arcykapłan z obrazu nie jest nikim innym, jak Judą Leonem Abrabanelem, tym Leonem Hebrajczykiem, który należał do elity intelektualnej swoich czasów i który, być może, był jednym z jego strażników. Jednak genialny malarz nie mógł sobie wyobrazić brakujących kamieni, tych najcenniejszych, oczywiście.
- Kiedy one zaginęły?
- Podczas plądrowania Świątyni. Pewnemu lewicie udało się uratować pektorał, ale na nieszczęście wkrótce potem został zamordowany przez swego towarzysza, tego samego, który wcześniej mu pomógł. Człowiek ten zabrał klejnot, ale bojąc się kary za takie świętokradztwo, nie odważył się go zatrzymać. Co nie przeszkodziło mu wyjąć najrzadsze kamienie: szafir, diament, opal i rubin, z którymi udało mu się wsiąść na statek do Rzymu, gdzie ślad po nim zaginął. Pektorał, przywalony gruzami, został uratowany przez pewną kobietę, która uciekła do Egiptu.
Morosini zafascynowany niezwykłą złotą płytką, po której przebiegał palcami od jednego kaboszonu do drugiego, kołysany głosem Aronowa, odczuwał zarówno fascynację drogimi kamieniami, jak i niezwykłą historią.
- Skąd one pochodzą? - spytał. - Ziemia palestyńska nie jest bogata w kamienie szlachetne. Musiało być bardzo trudno je zebrać!
- Karawany królowej Saby przywiozły je z bardzo daleka dla króla Salomona.
Ale czy chciałby pan wreszcie poznać przyczynę pańskiej podróży?
- Umieram z ciekawości!
- To dość proste: chciałbym, jeśli dojdziemy do zgody, aby odnalazł pan dla mnie brakujące klejnoty...
- Żebym odnalazł brakujące kamienie?... Pan chyba żartuje!
- Nic podobnego!
- Kamienie, które zginęły w zamierzchłych czasach? To niepoważne!
- Nie można być bardziej poważnym. A kamienie nie zginęły bez śladu! Zostawiły ślady, niestety krwawe ślady, ale krew trudno jest wywabić. Dodam tylko, że ich posiadanie nie przynosi szczęścia. Tak to zwykle bywa ze skradzionymi przedmiotami kultu. A jednak, muszę je mieć!
- Czy do tego stopnia lubuje się pan w nieszczęściu?
- Niewielu zna je tak dobrze jak ja... Czy wie pan, książę, co to jest pogrom? Ja wiem, gdyż przeżyłem jeden w Niżnym Nowgorodzie w 1882. Mojemu ojcu wbijano tam gwoździe do głowy, mojej matce wyłupiono oczy, a mnie wraz z bratem wyrzucono przez okno. Brat zginął na miejscu, a ja z tą nogą i laską nigdy o tym nie zapomnę. Sam pan widzi, że wiem, co to nieszczęście, i chciałbym je wreszcie oddalić od mojego ludu. Dlatego muszę zwrócić pekto-rałowi jego integralność.
- W jaki sposób ten klejnot mógłby usunąć przekleństwo trwające już dziewiętnaście wieków?
To, co powiedział, było niezręczne. Morosini zauważył zmarszczkę pogardy, która pojawiła się w kąciku ust gospodarza, ale nie próbował zatuszować niezręczności, uznając, że nie jest jego sprawą naprawianie historii. Aronow nie poświęcił temu uwagi i mówił dalej:
- Zgodnie z tradycją, Izrael odzyska niepodległość i ziemię przodków, kiedy pektorał arcykapłana, w któiym wbudowane są kamienie symbolizujące dwanaście plemion Izraela, wróci do Jerozolimy. Niech pan się nie uśmiecha! Powiedziałem - tradycja. Nie legenda!
- Jeśli się uśmiecham, to tylko z powodu magii tej niezwykłej historii. Jednak nie wiem, jak można by zrealizować to marzenie.
- Kiedy my, Żydzi, wrócimy do ojczyzny i zmusimy świat, aby uznał pewnego dnia państwo żydowskie.
- Imyśli pan, że to możliwe?
- A dlaczego nie? Już nawet zaczęliśmy. W 1862 grupa Żydów rumuńskich zainstalowała się w Galilei, w Roscha Pina i w Samarii. Rok później Polacy założyli w Yesod Hamale, w pobliżu jeziora Huleh, kolonię rolniczą - kibuc. W końcu Rosjanie osiedlili się w okolicach Jaffy i w tej chwili wyjeżdża tam wielu młodych ludzi. To mało, przyznaję, a poza tym ziemia jest ciężka, nieuprawiana od dawien dawna. Trzeba wiercić studnie, doprowadzać wodę, a większość tych emigrantów to intelektualiści. Wreszcie, są tam Beduini, którzy zmuszają do walki.
- I myśli pan, że byłoby inaczej, gdyby ten przedmiot wrócił do siebie?
- Tak, ale pod warunkiem, że będzie kompletny. Jak powiedziałem, symbolizuje on dwanaście plemion, jedność Izraela, a symbole wzniecają entuzjazm i umacniają wiarę! Brakuje czterech kamieni, a zatem czterech plemion, i to nie tych najmniejszych!
- W takim razie, dlaczego nie można ich zastąpić? Chociaż przyznaję, że ich znaczenie czyni być może tę rzecz trudną, ale...
- Nie. Nie oszukuje się tradycji i wierzeń ludów! Trzeba odnaleźć oryginalne klejnoty. Za wszelką cenę!
- Iliczy pan na mnie w tej niemożliwej misji? Nie rozumiem pana, przecież ja nie mam nic wspólnego z Izraelem. Jestem Włochem, chrześcijaninem...
- A jednak proszę o to pana i tylko pana! Z dwóch powodów: jeden to ten, że ma pan jeden z kamieni, prawdopodobnie najbardziej święty ze wszystkich. Drugi, dlatego że zostało przepowiedziane, dawno, dawno temu, iż tylko ostatni właściciel szafiru będzie posiadał moc odnalezienia pozostałych. Jeśli dodać, że pański zawód jest dla mnie gwarancją sukcesu...
Morosini westchnął i wstał. Lubił niezwykłe historie, lecz nie bajki, i wszystko to zaczynało go nużyć.
- Żywię dla pana wiele sympatii, panie Aronow, ale muszę odmówić: nie jestem tym, kogo panu trzeba. Albo raczej, już nie jestem, założywszy, że kiedykolwiek nim byłem. Więc gdyby zechciał mnie pan odprowadzić...
- Jeszcze nie teraz! Pańscy rodzice zostawili panu przecież wspaniały szafir gwiaździsty.
- Nie mogło chodzić o pański klejnot: nasz był klejnotem Wizygotów pochodzącym ze skarbca króla Recceswinta...
- ...który to skarbiec pochodził od Alaryka, również Wizygota, a ten w V wieku złupił Rzym w sześć dni. To tam ukradł szafir... i wiele innych rzeczy! O, coś panu pokażę...
Nierównym krokiem, który dodawał mu tragicznego majestatu. Aronow wrócił do kufra. Kiedy się odwrócił, w jego dłoni błyszczał wspaniały klejnot: wielki niebieski szafir o głębokim odcieniu błękitu, w którym światło załamywało się na kształt gwiazdy, otoczony trzema diamentami w kształcie kwiatu lilii, które tworzyły kółko wisiora.
- Ależ to klejnot mojej matki! Jak się tu znalazł? - wybuchnął książę.
- Niech pan się zastanowi! Gdyby to był on, nie prosiłbym, żeby mi pan go sprzedał. To tylko kopia, ale najwierniejsza w każdym szczególe. Niech pan popatrzy!
Aronow odwrócił szafir i wziął lupę. Potem wskazał na miniaturowy rysunek widniejący na odwrocie, niewidzialny gołym okiem.
- Oto gwiazda Salomona, i każdy z kamieni pektoralu ma podobne oznakowanie. Na pańskim również jest ten znak.
Aronow usiadł, a Aldo dotykał wisiora z dziwnym uczuciem: podobieństwo było uderzające i trzeba było się znać na szlachetnych kamieniach, żeby zauważyć, iż ten był fałszywy.
- To nie do wiary! - wyszeptał. - W jaki sposób wykonano tak doskonałą kopię? Szafir nie opuszczał naszej rodziny, a moja matka nigdy go nie nosiła...
Odtworzyć wisior to nietrudne dla sztuki, gdyż istnieje kilka szczegółowych opisów, a nawet jeden rysunek. Co do wykonania kamienia, to sekret, który chciałbym zachować. Ale z pewnością pan zauważył, że oprawa i diamenty są prawdziwe. W istocie, kazałem go wykonać z myślą, że go panu ofiaruję. Oprócz ceny, którą jestem gotów zapłacić. Wiem, że domagam się od pana poświęcenia, ale błagam, żeby pan zrozumiał, iż tu chodzi o odrodzenie całego narodu...
W jedynym oku Morosini dostrzegł takie same niebieskie błyski, jak w szafirze, ale jego twarz spochmurniała.
- Myślałem, że pan zrozumiał, iż nie mogę pomóc. Chętnie wam oddam ten kamień. Kiedy wróciłem z wojny, zamierzałem go sprzedać, żeby uratować dom przed ruiną. Tylko że już go nie miałem.
- Jak to? Gdyby księżna Morosini się go pozbyła, wiedziano by o tym! Ja bym wiedział!
- Została go pozbawiona. I zamordowana. Ma pan rację, utrzymując, że te kamienie szczęścia nie dają.
Nastąpiła cisza, którą Kulawy przerwał niezwykle delikatnie:
- Proszę pana z całą uprzejmością, książę, o wybaczenie. Nie miałem pojęcia!... Czy może mi pan wyjawić okoliczności tej tragedii?
Aldo opowiedział uważnemu słuchaczowi o zdarzeniu, nie przemilczając, że nie zawiadomił policji, i dodał nawet, że nie odkrywszy jeszcze po tylu latach najmniejszego śladu, zaczął wszystkiego żałować...
- Niech pan niczego nie żałuje! - przerwał Aronow. -Ta zbrodnia jest dziełem perfidnego zabójcy, a to mogłoby tylko zmylić trop. Ubolewam, że nie próbowałem się z panem skontaktować wcześniej. Przeszkodziło mi w tym kilka wydarzeń, a to wielka szkoda, lecz skoro przez tak długi czas nic nie wyszło na jaw, to znaczy, że szafir jest dobrze ukryty. Ten, kto ośmielił się ukraść podobny kamień, musiał pracować na zlecenie, mieć bardzo ważnego i dyskretnego klienta. Próbować sprzedać taki rarytas w pierwszym lepszym sklepie z biżuterią byłoby czystym szaleństwem. Jego pojawienie się na rynku oprócz tego, że zwróciłoby pańską uwagę, stałoby się wielkim wydarzeniem, ściągnęłoby prasę...
- Innymi słowy, nie ma żadnej nadziei, że kiedyś znowu go zobaczę? Może za kilka lat, może po śmierci tego, który go ukrywa? W istocie - dodał z goryczą - powinno panu zależeć na tym, żeby go odnaleźć. Czyż nie jest pan ostatnim posiadaczem szafiru?
- Niech pan nie żartuje! I proszę nie igrać ze słowami: to przecież pan jest tym człowiekiem. Nie podałem jeszcze wszystkich szczegółów, ale i na nie przyjdzie czas. Oczywiście, że udam się na polowanie! A pan mi w tym pomoże, a potem w odzyskaniu trzech pozostałych.
- Trafił pan na jakieś poszlaki?
- Na razie dość mętne, jeśli chodzi o opal i rubin. Pierwszy jest być może w Wiedniu, a drugi w Hiszpanii. Co do diamentu, mam pewność: Anglia! Ale, niechże pan siada!... Opowiem panu... Och! Ta kawa jest zimna!
- To nieistotne - zapewnił Morosini, którego ciekawość rosła. - Dziękuję już za kawę.
- Ale ja się jeszcze napiję! Mówiłem, że piję jej dużo. Nie mogę panu zaproponować nic innego, chyba że trochę brandy lub koniaku?
- Nie, nie, dziękuję. Ale chętnie skosztuję trochę waszej wyśmienitej wódki - odparł Morosini, który miał nadzieję, że zgodnie z miejscowym zwyczajem narodowemu alkoholowi będzie towarzyszyć kilka przekąsek. Zaczynał odczuwać głód i myśl o długiej drodze powrotnej o pustym żołądku nieco go niepokoiła.
Służący wezwany klaśnięciem dłoni otrzymał rozkazy w nieznanym gościowi języku i wyszedł.
Morosini, którego pasja została obudzona, zasypał gospodarza pytaniami.
- A więc powiada pan, że diament jest w Anglii?...
- Jestem tego prawie pewny. To dosyć naturalne. W XV wieku należał do króla, którego siostra, Małgorzata z Yorku, miała poślubić księcia Burgundii, słynnego Karola zwanego Zuchwałym. Wraz z innymi wspaniałymi klejnotami stanowił część posagu narzeczonej. Nazywano go Różą Yorku, ale Burgundczyk nie zachował go zbyt długo. Klejnot zniknął po bitwie pod Grandson, gdzie Szwajcarzy z kantonów zrabowali skarb Karola, pokonanego w roku 1476. Od tej pory uznano go za zaginiony, a mimo to zostanie wystawiony na sprzedaż w Londynie, w Christie's, przez pewnego brytyjskiego jubilera.
- Chwileczkę! - przerwał Morosini raczej zawiedziony. - Niech mi pan powie, jaka jest moja rola w tym wszystkim! Proszę poprosić Amschela, żeby go panu kupił, tak jak zwykle!
Kulawy po raz pierwszy wybuchnął śmiechem.
- To nie takie proste... Kamień, który zostanie wystawiony na aukcję... jest tylko kopią... Bardzo wierną kopią, podobnie jak ten szafir i pochodzi z tej samej pracowni -powiedział Aronow, ponownie biorąc do ręki leżący na stole klejnot. - Eksperci dadzą się zmylić, a sprzedaż zostanie ogłoszona z wielkim hukiem...
- Chyba jestem idiotą, ale czegoś tu nie rozumiem. Czego się pan zatem spodziewa?
- Czy aż tak źle zna pan kolekcjonerów? To zawistne i dumne bestie, a ja właśnie zamierzam to wykorzystać: mam nadzieję, że aukcja spowoduje ukazanie się prawdziwego diamentu i że to pan weźmie udział w tym cudzie.
Morosini nie odpowiedział od razu. Jako koneser doceniał taktykę Aronowa zmierzającą do tego, by popchnąć kolekcjonera do odkrycia kart. Znał takich dwóch czy trzech, ukrywających zachłannie swój skarb, w którego posiadanie weszli za pomocą podejrzanych środków, ale zdolnych zaprotestować, gdyby przypadkiem ktokolwiek ośmielił się utrzymywać, że jest posiadaczem tej wspaniałości. Milczeć wtedy niepodobna, ponieważ w ciszy skrada się podstępny robak: robak zwątpienia... A jeśli tamten miał rację? Jeśli prawdziwy kamień to był jego kamień, a nie ten?
Podczas tych rozmyślań jego wzrok wracał machinalnie do kopii szafiru.
Znów dał się słyszeć śmiech Kulawego.
- Ależ oczywiście - powiedział, odgadując myśl księcia - z tym również można postąpić podobnie... dam go panu, aby pan uczynił z niego taki użytek, jaki się panu wyda właściwy. Tylko niech pan nie zapomina - dodał, zmieniając nagle ton - że od tej pory pan będzie decydował, czy się nim posłużyć. Będzie pan też w niebezpieczeństwie, gdyż osoba, która posiada prawdziwy kamień, z pewnością nie jest zwykłym amatorem czy pasjonatem. Musi pan też wiedzieć, że nie ja jeden znam sekret pektorału. Szukają go też inni, gotowi na wszystko, aby go zdobyć, i to jest główna przyczyna mojego życia w ukryciu...
- Czy domyśla się pan, kim są ci „inni"?
- Nie mogę panu wyjawić nazwisk. Przynajmniej jeszcze nie teraz, ale mam pewne podejrzenia. Musi pan wiedzieć, że wkrótce w Europie powstanie czarny zakon, antyrycer-stwo, zaprzeczenie najszlachetniejszych ludzkich wartości. Będzie on, już jest, zagorzałym wrogiem mojego narodu, który może spodziewać się po nim najgorszego... chyba że Izrael odrodzi się na czas, aby tego uniknąć. A więc miej się pan na baczności! Jeśli oni odkryją, że mi pan pomaga, stanie się pan ich celem, i niech pan nie zapomina, że dla tych ludzi wszystkie chwyty są dozwolone. A teraz... jeszcze może pan odmówić. Jest bez wątpienia nie na miejscu prosić chrześcijanina, aby ryzykował życie dla Żydów!
Morosini włożył szafir do kieszeni, po czym powiedział z uśmiechem:
- Gdybym panu wyznał, że ta historia zaczyna mnie bawić, zaszokowałbym pana, a jednak to prawda. Dlatego wolę pana zapewnić, że muszę dorwać zabójcy matki, kimkolwiek on jest. Podejmuję zatem tę grę razem z panem... aż do końca!
Oko Kulawego przenikało na wskroś błyszczące pasją oczy gościa.
- Dziękuję - powiedział.
Tymczasem wrócił służący, niosąc wielką tacę, na której dzbanek z kawą sąsiadował z zamrożoną butelką wódki, kieliszkiem, małymi papierowymi serwetkami i tak oczekiwanym przez Morosiniego talerzem przekąsek.
- Sądzę, że przyszedł czas, aby przekazać mi wszystko, co powinienem wiedzieć, by nie popełnić błędu: datę aukcji w Christie's, nazwisko angielskiego jubilera i kilka innych szczegółów.
Podczas gdy książę się posilał, Szymon Aronow mówił, a głębia jego słów przenikała Morosiniego do szpiku kości. Ten dziwny człowiek przypominał trochę czarne lustro maga Luki Gaurica: nie można było w nim zobaczyć swojego odbicia, ale posiadało zdolność przedstawiania przeszłości i przyszłości. Słuchając go, jego nowy sprzymierzeniec nabrał pewności, że ich misja jest święta i że razem będą w stanie doprowadzić ją do końca.
- Kiedy znowu się zobaczymy? - spytał.
- Tego nie wiem, ale proszę, aby zostawił mi pan inicjatywę co do naszych spotkań. Jednak, gdyby odczuwał pan pilną potrzebę, by się ze mną skontaktować, proszę wysłać telegram do osoby, której adres tu panu zapisuję. Gdyby znaleziono ten skrawek papieru, nie będzie to miało żadnych konsekwencji; jest to adres mojego pełnomocnika w banku w Zurychu. Tylko niech pan nigdy nie kontaktuje się z Am-schelem, którego będzie pan miał okazję jeszcze spotkać. Przynajmniej nie w Christie's, gdzie będzie mnie reprezentował. Nigdy nie powinni widzieć was razem. Telegram do Szwajcarii powinien zawsze brzmieć niewinnie; może to być na przykład informacja dla klienta o wystawieniu na przyszłej aukcji interesującego przedmiotu lub o jakiejś transakcji. Pański podpis będzie dla mego pełnomocnika znakiem.
- Zgoda - obiecał Aldo, wciskając papier do kieszeni z postanowieniem, że nauczy się adresu na pamięć, a następnie zniszczy kartkę. - A teraz nie pozostaje mi nic innego, jak się pożegnać...
- Jeszcze chwila, byłbym zapomniał o czymś ważnym. Czy nie będzie pan wkrótce w Paryżu?
- Oczywiście. Wyjeżdżam w czwartek Nord-Expressem i mogę się tam zatrzymać na dzień lub dwa...
- W takim razie musi pan odwiedzić jednego z moich najlepszych przyjaciół, który będzie panu bardzo pomocny w dalszym ciągu wydarzeń. Może pan na nim całkowicie polegać, mimo że na pierwszy rzut oka zrobi na panu wrażenie postrzeleńca i świszczypały. Nazywa się Adalbert Vidal-Pellicorne.
- O Boże, co za nazwisko! - zaśmiał się Morosini. -A czym się zajmuje?
- Oficjalnie jest archeologiem. Nieoficjalnie zresztą również, lecz ima się przeróżnych zajęć... Na przykład zna się na kamieniach szlachetnych, a zwłaszcza zna wielu ludzi, potrafi wejść do każdego środowiska... Wreszcie jest zdolnym szperaczem, jak nikt inny. Myślę, że pana ubawi. Niech mi pan odda kartkę, zapiszę tam jeszcze jego adres.
Po zanotowaniu adresu Aronow wstał, wyciągnął silną i ciepłą dłoń, którą Aldo ścisnął z przyjemnością, cementując umowę, której żaden papier nie był potrzebny.
- Jestem panu niewymownie wdzięczny, książę. Żałuję, że znowu zmuszam pana do podziemnej wędrówki, ale gdyby ktoś pana śledził, musi widzieć, jak wychodzi pan z domu, do którego pan wszedł. Należy do mego wiernego Amschela, drugi ma we Frankfurcie...
- Doskonale rozumiem. Zanim odejdę, czy mogę zadać panu jeszcze jedno pytanie?
- Oczywiście.
- Czy pan mieszka zawsze w Warszawie?
- Nie. Mam też inne mieszkania, a nawet inne nazwiska, pod którymi może mnie pan spotkać, ale to tutaj jestem u siebie, tu jest mój dom. Lubię ten dom i dlatego ukrywam go zazdrośnie - dodał z jednym z tych uśmiechów, które Aldo uznał za intrygujące. - Tak czy inaczej, jeszcze się spotkamy... i życzę panu udanego polowania! Może pan zażądać w banku pieniędzy, jakich będzie pan potrzebował. Poproszę, aby została panu przyznana pomoc tego, którego nazwisko nie może być wypowiedziane!
Dochodziła północ, kiedy Morosini wrócił do hotelu Europejskiego.
Kiedy następnego dnia rano Aldo wyjrzał przez okno, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Za sprawą magii promieni słonecznych miasto zmarznięte, melancholijne i szare zmieniło się w pełną życia stolicę, urocze tło dla młodego i dzielnego narodu żyjącego pasją zjednoczenia starej, niezwyciężonej, lecz od dawna rozdzieranej ziemi. Od czterech lat Polska oddychała powietrzem wolności i to się czuło na każdym kroku. I nagle wczorajsza obojętność Alda minęła, i miasto stało mu się drogie. Być może dlatego, że tego ranka przypominało mu Włochy. Ogromny plac rozciągający się między hotelem a koszarami, w których panował wielki ruch, przypominał włoską piazza. Pełno tu było dzieci, fiakrów i młodych oficerów z szablami, noszących swój oręż z taką samą godnością, co ich pobratymcy z Półwyspu.
Nagle uczuł potrzebę wmieszania się w ten przyjemny rozgardiasz i wskoczenia do jednej z dorożek. Pośpiesznie dokończył toalety, połknął śniadanie, które wydało mu się niestety zbyt zachodnie, i gardząc futrzaną czapką, udał się na zwiedzanie.
Najpierw pomyślał, że pójdzie pieszo, ale wnet zmienił zdanie; aby mieć obraz całości, najlepiej pojechać...
- Niech mi pan znajdzie dobrego fiakra! - rzucił portierowi w mundurze obszywanym galonami.
Człowiek z pękiem kluczy przy pasku pośpiesznie zatrzymał dorożkę o pięknym wyglądzie, z brzuchatym dorożkarzem na koźle. Ten rozchylił usta w radosnym uśmiechu na widok klienta, który poprosił w języku Moliera, żeby pokazać mu Warszawę.
- Jest pan Francuzem?
- W połowie. W rzeczywistości jestem Włochem.
- To prawie to samo. To dla mnie wielka przyjemność pokazać panu Rzym Północy!... Czy wiedział pan, że tak się nazywa naszą stolicę?
- Słyszałem o tym, ale nie rozumiem dlaczego. Wczoraj stwierdziłem, że nie ma tu wiele antycznych ruin.
- Zrozumie pan za chwilę. Bolesław zna stolicę jak nikt inny!
- Mówi pan bardzo dobrze po francusku.
- Wszyscy tutaj mówią po francusku. Francja to nasza druga ojczyzna! Jedziemy! Wio!
Co mówiąc, Bolesław wcisnął na głowę kaszkiet z niebieskiego płótna ozdobiony czymś w rodzaju ozdobnej opaski z posrebrzanego metalu, mlasnął i zaciął konia. Jak wszyscy dorożkarze, nosił kilka żeliwnych cyfr obok guzika przy kołnierzu, które zwisały na jego plecach jak etykietka. Zaintrygowany Morosini zapytał o powód takiego dziwnego oznakowania.
- To pamiątka po czasach, kiedy panoszyła się tutaj policja carska. Żeby można było nas łatwiej odróżnić. Inne wspomnienie to te latarnie zawieszone przed domami. Ponieważ przyzwyczailiśmy się, więc niczego nie zmieniamy.
Zaczęło się zwiedzanie. W miarę jak przemierzali ulicę za ulicą, Morosini coraz bardziej doceniał wybór hotelowego portiera. Zdawało się, że Bolesław zna każdy dom, który mijali. Zwłaszcza pałace, klucz do przydomku Warszawy: było ich tutaj tyle, co w Rzymie. Wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia, reprezentacyjnej arterii miasta, stały jeden obok drugiego lub naprzeciwko siebie, niektóre zbudowane przez włoskich architektów, ale lżejsze niż wielkie rzymskie siedziby. Zbudowane często na planie prostokąta, z czterema pawilonami po bokach, pozostałościami dawnych bastionów, miały szerokie dziedzińce i wysokie dachy pokryte pozieleniałą, miedzianą blachą, która dodawała kolorowego uroku miastu. Bolesław pokazał Aldowi pałac Teppera, w którym Napoleon spotkał Marię Walewską i tańczył z nią kontredansa, pałac Krasińskich, gdzie przyszły marszałek Poniatowski poświęcił sztandary nowych polskich regimentów, Potockich, gdzie Murat wydawał wspaniałe przyjęcia, Sołtyka, w którym przebywał Cagliostro, i pałac Paca, mieszczący ambasadę Francji za Ludwika XV i będący schronieniem Stanisława Leszczyńskiego, przyszłego teścia króla.
- Jest pan pewien, że nie zwiedzamy Paryża? - spytał Aldo. - Cały czas tylko Francja i Francja, no i miłostki Francuzów...
- To dlatego, że historia Polski i Francji to historia miłości, która trwa, i niech mi pan nie mówi, że Włosi nie lubią miłości! Świat by się przewrócił do góry nogami!
- Świat się nie przewróci. Jestem na tym punkcie równie czuły, co moi pobratymcy, ale teraz chciałbym zwiedzić zamek.
- Zdąży pan przed obiadem. Trzeba też zwiedzić dom Chopina i księżnej Lubomirskiej, czarującej damy, która z miłości udała się do Francji i została ścięta podczas rewolucji*11.
- Znowu miłość?
- Nie ucieknie pan przed nią. Dziś po południu mogę panu pokazać jej dom: pałac w Wilanowie zbudowany przez naszego króla Sobieskiego dla francuskiej żony.
- Dlaczego nie...
W południe podróżnik udał się na obiad do cukierni na placu Zamkowym, której ukwiecony taras wznosił się nad ulicą. Młode dziewczęta odziane jak pielęgniarki podały mu pyszne słodkości, a do tego herbatę. Zawsze lubił ciastka i czasami, dla odmiany, czynił z nich cały posiłek. Bolesław, którego też zaprosił, uprzejmie odmówił. Wolał pożywienie bardziej konkretne i obiecał, że wróci za dwie godziny.
Aldo był raczej zadowolony, że został sam: dorożkarz okazał się gadułą, a chwila odosobnienia, której książę zażył w tym miejscu, na wpół salonie herbacianym, na wpół kawiarni, wydała mu się wielce przyjemna. Rozkoszował się mazurkami, rodzajem placków w stylu wiedeńskim, których nadzienie zdawało się mieć nieskończoną ilość odmian, i naleśnikami z konfiturą na ciepło. Przyjemnie było nie myśleć o niczym i mieć wrażenie, że się jest na wakacjach.
Przedłużył tę miłą chwilę wytchnienia, zapalając pachnące cygaro, podczas gdy fiakier wiózł go na południe stolicy. Woźnica, chwilowo milczący, powoził, drzemiąc, pozwalając swojemu zaprzęgowi jechać bez nadzoru po utartym szlaku. Piękna dotąd pogoda zaczynała się psuć. Zerwał się lekki wiatr, gnając na wschód popielate chmury, które chwilami zasłaniały słońce, ale przejażdżka była przyjemna.
Wilanów spodobał się Morosiniemu. Ten barokowy pałac rozłożony pośrodku ogrodów, ze swoimi tarasami, balustradami i dwiema prostokątnymi wieżyczkami, których dachy o kilku piętrach wyglądały jak pagody, był pełen uroku. Miał wszystko, co mogło oczarować młodą kokietkę, którą niewątpliwie była Maria Kazimiera de La Grange d'Arquien, z dobrej niwernijskiej szlachty, która dzięki miłości, jak mówił Bolesław, została królową Polski, podczas gdy początkowo nic tego nie zapowiadało.
Aldo znał jej historię od matki, której przodkowie byli kuzynami książąt Gonzagów: jeden z ich najpiękniejszych kwiatów, Luiza Maria, musiała, na rozkaz Ludwika XIII, wyjść za króla Jana Kazimierza Wazę, podczas gdy była śmiertelnie zakochana w pięknym markizie de Cinq-Mar-sie. Zabrała ze sobą Marię Kazimierę, ulubioną damę dworu, która po przyjeździe do Polski wyszła najpierw za starego, lecz bogatego księcia Jana Sobiepana Zamoyskiego, wojewodę sandomierskiego, a potem, po dość rychłym wdowieństwie i śmierci czwórki dzieci, za wielkiego marszałka Polski, Jana Sobieskiego, w którym wznieciła gorące uczucie. Kiedy został królem, jako Jan III Sobieski wyniósł na tron tę, którą kochał, i kazał wybudować dla niej ten letni pałac, podczas gdy sam zaczął zdobywać sławę, jeśli nie światową, to na pewno europejską, pokonując Turków pod Wiedniem i zawracając ich z drogi na zachód. Marysieńka po śmierci męża na skutek swoich konszachtów została przez polski Sejm odesłana do rodzinnych dóbr*12.
Wnętrza pałacu przyniosły jednak pewne rozczarowanie. Rosjanie zabrali wiele z oryginalnego wyposażenia. Jedynie kilka mebli - i sporo portretów - przypominało o królu. Antykwariusz szczerze jednak podziwiał zachwycający gabinet florencki, dar papieża Inocentego IX, wspaniale rzeźbione lustro, w którym odbijała się piękna twarz królowej, oraz płytę van Idena pochodzącą z jej klawesynu, który dostała od cesarzowej Eleonory Austriackiej.
W miarę przemierzania przeważnie pustych sal Aldo czuł, jak ogarnia go dziwna melancholia. Był prawie jedynym zwiedzającym i to zbyt ciche miejsce zrodziło w nim coś w rodzaju niepokoju. Zaczął się zastanawiać, co tu właściwie robi, i żałować, że nie został w mieście. Pomyślawszy, że park, do którego zajrzało słońce, przywróci mu dobry humor, wyszedł na taras, z którego rozciągał się widok na jedną z odnóg Wisły. Podziwiał nad brzegiem wody olbrzymie drzewa, które zostały posadzone przez samego króla Jana III Sobieskiego, i wtedy nagle ujrzał młodą dziewczynę.
Nie miała jeszcze chyba dwudziestu lat, ale jej uroda była zachwycająca. Wysoka i gibka, z jasnymi blond włosami w kolorze czystego złota, o jasnych oczach i zachwycających ustach, nosiła z doskonałą elegancją niebieski, wełniany płaszcz wykończony futrem z białego lisa i podobny toczek, który nadawał jej wygląd bohaterki baśni Andersena. Rozmawiała żywo z młodym brunetem, romantycznym i... rozczochranym.
Na ile Aldo mógł wywnioskować z ich zachowania, była to scena zerwania lub coś w tym rodzaju. Młoda dziewczyna zdawała się prosić, błagać. Miała w oczach łzy, chłopak też, ale chociaż mówili dość głośno, Morosini nie rozumiał ani słowa. Wszystko, co udało mu się zarejestrować, to imiona. Piękne stworzenie miało na imię Anielka, zaś jej towarzysz - Władysław.
Ukryty za przyciętym cisem, słuchał z zainteresowaniem ich pełnej emocji rozmowy. Anielka coraz energiczniej prosiła o coś Władysława, który coraz bardziej upierał się przy swoim. Może była to typowa historia między bogatą panną a biednym, lecz dumnym chłopakiem, który chce podzielić się swoją biedą, ale nie pragnie przyjąć fortuny ukochanej. Władysław, w czarnym, łopoczącym płaszczu, przypominał nihiliste lub oświeconego studenta i ukryty widz nie rozumiał, dlaczego tej zachwycającej dziewczynie zależało na nim do tego stopnia: z całą pewnością nie mógł zapewnić jej godnej przyszłości, ani w ogóle jakiejkolwiek przyszłości. A do tego nie był nawet zbyt przystojny!
Nagle dramat osiągnął punkt kulminacyjny. Władysław chwycił Anielkę w ramiona i wycisnął na jej ustach pocałunek zbyt żarliwy, aby mógł być ostatnim, po czym, wyrwawszy się jej, mimo że kurczowo chciała go zatrzymać, uciekł wielkimi susami, a chłodny wiatr targał jego popielaty szal i rozchylał poły za długiego płaszcza.
Anielka nie starała się go dogonić. Oparłszy się łokciami o balustradę, schyliła się tak, że głowa spoczęła jej na ramionach, i wybuchnęła szlochem. Aldo wstrzymał oddech, nie wiedząc, co robić. Wiedział, że nie może podejść do zrozpaczonej dziewczyny z banalnym pocieszeniem, ale z drugiej strony trudno było mu tak odejść i zostawić ją tu samą pogrążoną w rozpaczy.
Tymczasem Anielka wyprostowała się, patrząc na pejzaż rozciągający się u jej stóp, po czym zdecydowała się odejść. Aldo postanowił iść za nią, ale dziewczyna zamiast skierować swe kroki ku wejściu pałacu, ruszyła na schody, które prowadziły nad brzeg rzeki, co zaniepokoiło Morosi-niego, ogarniętego dziwnym przeczuciem. Chociaż szedł niemal bezszelestnie, dziewczyna szybko zauważyła jego obecność i zaczęła biec z szybkością, która go zaskoczyła. Jej szczupłe stopy obleczone w buty z niebieskiego zamszu migały nad żwirową alejką. Najwyraźniej kierowała się w stronę rzeki. Tym razem Aldo stracił wątpliwości i rzucił się jej śladem. On również był dobrym biegaczem. Po powrocie z niewoli wrócił do uprawiania sportów: pływania, atletyki i boksu, dzięki czemu jego forma fizyczna była bez zarzutu. Jego długie nogi z łatwością nadążały za dziewczyną, ale dopiero nad brzegiem Wisły udało mu się jej dopaść. Wydała okrzyk, walcząc z napastnikiem i chcąc mu się wyrwać za wszelką cenę. Wypowiadała przy tym niezrozumiałe słowa, które jednak wydały mu się niezbyt uprzejme. Potrząsnął nią, z nadzieją, że dziewczyna się uciszy i uspokoi.
- Proszę mnie nie zmuszać, żebym panią spoliczkował! - rzucił po francusku z nadzieją, że młoda kobieta należy do większości frankofońskiej w swoim kraju. I rzeczywiście.
- Kto panu powiedział, że muszę się uspokoić? I dlaczego się pan wtrąca? Co to za maniery, żeby śledzić ludzi i rzucać się na nich!
- Kiedy ci „ludzie" chcą popełnić wielkie głupstwo, obowiązkiem każdego jest im w tym przeszkodzić! Niech pani nie zaprzecza, że zamierzała rzucić się do wody!
- A niby kiedy? To nie pańska sprawa! Czy ja pana znam?
- Przyznaję, że się nie znamy, ale zależy mi, by wiedziała pani, że jestem człowiekiem o dobrym smaku i nie znoszę, gdy ulega zniszczeniu dzieło sztuki. A to właśnie chciała pani zrobić, dlatego musiałem temu przeszkodzić! Dziękuję Bogu, że pozwolił mi panią chwycić, zanim pani zanurkowała. Nie chciałbym razem z panią wpaść do lodowatej wody!
- Czy to ja jestem tym dziełem sztuki? - spytała dziewczyna nieco łagodniejszym tonem.
- A czy jest tu jeszcze ktoś inny? No, młoda panno, czy zechcesz powierzyć mi swoje kłopoty? Wychodząc z pałacu, niechcący, byłem świadkiem sceny, która, jak mi się zdaje, zrobiła pani wielką przykrość. Nie znając pani języka, niewiele z tego zrozumiałem, chyba tylko to, że kocha pani tego chłopca i że on panią kocha, ale na swoich warunkach. Mylę się?
Anielka skierowała na niego lśniące od łez oczy. Boże, co to były za oczy! Miały dokładnie kolor plastra miodu w słoneczny dzień. Raptem Morosini uczuł, że ma ochotę ją pocałować, lecz się powstrzymał, pomyślawszy, że po gorącym pocałunku Władysława jego byłby dla niej wielce nieprzyjemny...
- Nie myli się pan - westchnęła. - Kochamy się, ale nie możemy być razem...
dlatego, że nie mam do tego prawa. Nie jestem wolna...
- Jest pani zamężna? -Nie, ale...
Przerwała w pół zdania, a na jej ślicznej twarzy pojawił się strach. Spoglądała na coś ponad ramieniem Morosiniego. Aldo poczuł czyjś oddech za plecami i się odwrócił. Za nim stał potężnie zbudowany mężczyzna odziany jak służący z dobrego domu, z kapeluszem w dłoni. Nawet na niego nie spojrzawszy, niespodziewany gość powiedział kilka słów gardłowym głosem. Anielka spuściła głowę i odsunęła się od księcia.
- Boże, znowu nic nie rozumiem. Co on mówi?
- Że mnie wszędzie szukają, że ojciec jest bardzo zaniepokojony. .. i że natychmiast mam wracać do domu. Proszę mi wybaczyć.
- Kto to taki?
- Służący mego ojca. Niech mi pan pozwoli odejść, proszę!
- Czy możemy się jeszcze spotkać?
- Ponieważ nie mam na to najmniejszej ochoty, nie ma mowy. Proszę zrozumieć, że nigdy panu nie wybaczę, iż pan mi przeszkodził. Gdyby nie pan, teraz już miałabym spokój... Już idę, Bogdanie...
Podczas tej krótkiej wymiany zdań służący ani drgnął, tylko podał dziewczynie futrzany toczek, który zgubiła podczas szalonego biegu. Anielka nie włożyła go na głowę, lecz odrzuciwszy do tyłu wiotką ręką długie jedwabiste włosy, a drugą przytrzymując poły płaszcza, skierowała się w stronę ogrodzenia pałacu.
Morosini zauważył, że dzień znowu stał się szary, pociemniały od mgły unoszącej się znad rzeki. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie potraktowała go z taką pogardą, na dodatek jedyna, która mu się spodobała po zerwaniu z Diano-rą. Nie wiedział nawet, jak się nazywa; znał tylko jej imię. Był bardziej zaintrygowany niż zagniewany.
Tymczasem dwie sylwetki oddalały się szeroką topolową aleją. Zdecydował się pójść ich śladem. Rzucił się biegiem, jakby od tego zależało jego życie.
Kiedy dotarł do wielkiej, zwieńczonej posągami bramy prowadzącej do zamku, przed którą czekała na niego dorożka, zobaczył, jak dziewczyna wsiada do czarnej limuzyny, a Bogdan trzyma otwarte drzwi. Potem usiadł za kierownicą i limuzyna ruszyła. Morosini dobiegł już do Bolesława, który z nudów też obserwował tę scenę, paląc papierosa, i wskakując do dorożki, rzucił:
- Prędzej! Za tym autem! Fiakier roześmiał się pełną gębą.
- Chyba nie sądzi pan, że mój koń nadąży za takim potworem! Na szczęście jest zdrowy, ale nie zamierzam go wykończyć... nawet gdyby mi pan obiecywał fortunę! Niech mnie pan prosi o co innego.
- A o co miałbym pana prosić? - oburzył się Morosini. - No chyba... że wie pan, do kogo należy ten automobil.
- To już co innego. Oczywiście, że wiem. Wszyscy wiedzą, kim jest najładniejsza panna w Warszawie! Auto należy do hrabiego Solmańskiego, a to jest jego córka Anielka. Ma osiemnaście, może dziewiętnaście lat.
- Brawo! A czy wie pan, gdzie mieszkają ci Solmańscy?
- Oczywiście! Mogę panu pokazać w drodze powrotnej.
- Bardzo dobrze! Będę panu za to niezmiernie wdzięczny - rzucił Morosini, wręczając Bogdanowi banknot, który ten skwapliwie schował do kieszeni.
- To się rozumie - rzekł, śmiejąc się. - Solmańscy mieszkają w centrum, przy Mazowieckiej...
Ruszyli wolnym tempem w drogę. W międzyczasie pasażerowie limuzyny dojechali do domu. Kiedy fiakier przejeżdżał tamtędy, Morosini zapisał numer i zapamiętał zdobioną bramę, postanawiając, że wróci tu w nocy. Było to być może głupie, biorąc pod uwagę, że jutro miał wyjechać, ale ze wszystkich sił chciał się dowiedzieć czegoś więcej o Anielce i ujrzeć znowu jej zachwycającą twarz.
W pokoju hotelowym czekała księcia przykra niespodzianka. Jeden rzut oka wystarczył, by zauważyć, że ktoś tu buszował. W bagażach niczego nie brakowało, wszystko pozostało na swoim miejscu, jednak dla uważnego obserwatora takiego jak on nie było najmniejszej wątpliwości: ktoś grzebał w jego rzeczach... Tylko w jakim celu?... Jedyny wartościowy przedmiot, kopia szafiru, spoczywał w jego kieszeni. A zatem? Kto interesował się nieznajomym podróżnym do tego stopnia, że przeglądał jego rzeczy? Rzecz dziwna, lecz Morosini nie chciał zbyt długo się nad tym zastanawiać. Może to tylko zwykły złodziej hotelowy liczący na łup w pokoju klienta, który wyglądał na bogatego...
Aldo postanowił, że zje kolację na mieście; odświeżył się, wdział smoking i zszedł do holu, bijącego serca każdego szanującego się hotelu, gdzie poprosił o francuskie gazety i zasiadł w fotelu osłoniętym od przeciągów przez olbrzymią aspidistrę. Stąd mógł swobodnie obserwować wielkie drzwi obrotowe, portiernię, szerokie schody i wejście do baru.
Jak wszystkie hotele zbudowane na początku wieku, Europejski był dowodem całkowitego braku wyobraźni, jeśli chodzi o dekoracje. Podobnie jak jego praski odpowiednik był przepełniony złoceniami, witrażami w modern style, freskami, rzeźbami, aplikami i żyrandolami z pozłacanego brązu. Jednak było w nim coś innego, coś dosyć sympatycznego: bardziej ciepła, prawie rodzinna atmosfera. Osoby zajmujące miejsca przy okrągłych stolikach lub w fotelach pozdrawiały się uśmiechem lub skinieniem głowy, co pozwalało się domyślać, że byli to znajomi Polacy, którzy mają opinię jednych z najbardziej uprzejmych i miłych ludzi na świecie... Jedynie pewna para Amerykanów wyglądających na strasznie znudzonych, i samotny Belg przy kości, który wertował gazety, popijając piwo, zacierali to ogólne wrażenie.
Było też kilka ładnych blondynek, podobnych do tych, które spotyka się u Ritza w Paryżu lub w Claridge, tylko odcień ich włosów był jaśniejszy. Morosini, udając, że czyta, szukał wzrokiem tajemniczego gościa, kiedy nagle wszystkie głowy odwróciły się w stronę szerokich schodów przykrytych purpurowym dywanem; schodziła po nich powoli piękna kobieta, a raczej bogini... Aldo rozpoznał wspaniałe futro z szynszyli, to samo, które miała na sobie w Boże Narodzenie 1913, królewską postawę, perłowe włosy i ciemnoniebieskie oczy. To była ni mniej, ni więcej tylko Dianora w długiej, czarnej, aksamitnej sukni obszy-wanej futrem.
Podobnie jak ongiś w Wenecji, nie spieszyła się, smakując ciszę, którą wywołała swoim pojawieniem, i skierowane na nią pełne podziwu spojrzenia. Zatrzymała się w połowie schodów i oparłszy jedną rękę o poręcz z brązu, zdawała się szukać kogoś wzrokiem.
Raptem z baru wypadł młody człowiek w surducie i rzucił się na schody, pokonując po dwa stopnie z niezręcznym pośpiechem jak szczenię, które ujrzało swą panią. Dianora przywitała go uśmiechem, ale trwała w bezruchu. Patrzyła ciągle na dół i kiedy napotkała spojrzenie Alda, książę zrozumiał, że to w niego wpatrywała się z wyrazem zdziwienia, które uniosło jedną z jej brwi i wywołało uśmiech na ustach.
Nie wiedział, jak się zachować. Drżącą ręką chwycił gazetę z postanowieniem, że nie zdradzi odczuwanej emocji. Jeśli jednak chciał umknąć przeszłości, to się mylił: Dianora powiedziała coś do młodzieńca w surducie, który wydał się nieco zaskoczony, ale odwrócił się i z powrotem zniknął w barze. Morosini ani drgnął, kiedy przeciąg przyniósł do jego nozdrzy znajomy zapach. Tymczasem Dianora zeszła ze schodów.
- Dlaczego udaje pan, że czyta, jakby mnie pan nie zauważył, drogi Aldo? - usłyszał. - To nieuprzejmie. A może to ja tak bardzo się zmieniłam?
Aldo niespiesznie odłożył gazetę i wstał, żeby się pochylić nad małą dłonią błyszczącą od diamentów.
- Dobrze wiesz, że nie, droga przyjaciółko. Jest pani ciągle taka piękna - odparł spokojnie, co go samego dziwiło -ale może zbliżając się do mnie, naraża się pani na pewne ryzyko.
- Na jakie, mój Boże?
- Że zostanie pani źle przyjęta. Czy nie przyszło pani do głowy, że nie życzę sobie nowych spotkań?
- Niech pan nie opowiada głupstw! Zdaje się, że spędziliśmy razem same przyjemne chwile. Dlaczego zatem nie możemy znowu się spotkać?
Dianora, pewna siebie, usiadła w fotelu, rozchylając płaszcz, co pozwoliło Morosiniemu stwierdzić, że zachowała zamiłowanie do wysokich, podobnych do obroży naszyjników, tak dobrze pasujących do jej delikatnej i wiotkiej szyi. Ten, który nosiła dzisiaj, wykonany był ze szmaragdów i diamentów tak rzadkiej urody, że Aldo zapomniał przez chwilę o dawnej flamie, by podziwiać klejnot, który by zapamiętał, gdyby już kiedyś go widział, i którego Dianora nie miała, kiedy była żoną Vendramina. Kusiło go, aby wyjąć z kieszeni jubilerską lupę, z którą nigdy się nie rozstawał, i przyjrzeć się mu z bliska, ale kurtuazja wymagała, by podtrzymać rozmowę.
- Jestem szczęśliwy - rzekł zimno - że zachowała pani wyłącznie przyjemne wspomnienia. Szkoda, że ja nie mogę tego powiedzieć o sobie. A może nie mamy tych samych wspomnień? Ostatnie, jakie mam, nie należy raczej do takich, które chciałoby się przypominać, zwłaszcza nie w hotelowym holu.
- To proszę go nie wspominać! Niech mi Bóg wybaczy, jeśli pana uraziłam - dodała już poważniej. - Nie sądzę, żebym popełniła wielki błąd, opuszczając pana. Wybuchła wojna... i nie widziałam przed nami przyszłości.
- Czy nadal jest pani o tym przekonana? Mogła pani zostać moją żoną, jak o to prosiłem, i postąpić tak, jak inne żony żołnierzy: czekać!
- Cztery lata? Cztery długie lata? Niech mi pan wybaczy, ale ja nie umiem czekać. Nigdy nie umiałam. Jeśli czegoś pragnę, muszę to mieć od razu! Pan przebywał długo w niewoli. Nie mogłabym tego znieść.
- Ico by pani zrobiła? Zdradzałaby mnie pani? Dianora otworzyła szeroko oczy i spojrzała na księcia z namysłem.
- Trudno powiedzieć... - odparła ze szczerością, która wywołała grymas na twarzy Alda.
- I pani mówiła, że mnie kocha? - rzucił z goryczą zmieszaną z pogardą.
- Ależ kochałam pana, a może nawet zachowałam w sercu trochę tego uczucia... - dodała z uśmiechem, któremu nie potrafił się oprzeć w czasach wielkiej miłości. -Jednak pasja nie pasuje do dnia codziennego, zwłaszcza w czasach wojny. Mimo że pan w to nie wierzył, musiałam się chronić. Dania jest blisko Niemiec, a w oczach wszystkich byłam cudzoziemką, prawie wrogiem. Nawet w koronie weneckiej księżniczki byłabym zawsze podejrzana.
- Nie byłaby pani, gdyby zgodziła się przystroić książęcą koroną. Byłaby pani jedną z Morosinich. Przy mojej matce nic pani nie groziło.
- Ona mnie nie kochała. A zresztą zapomina pan o jednym, że po powrocie z niewoli musiałby pan pracować. Chyba nie został pan antykwariuszem z nudów?
- Bardziej, niż pani sądzi! Mój zawód mnie pasjonuje, ale jeśli dobrze panią rozumiem, usiłuje mi pani wytłumaczyć, że nie została moją żoną, gdyż obawiała się pani... życia w ubóstwie? Czy o to chodzi?
- Przyznaję - odparła z tą rozbrajającą szczerością, która zawsze była jej właściwa. - Nawet gdyby nie wybuchła wojna, nie wyszłabym za pana, gdyż byłam pewna, że nie będzie pan mógł prowadzić dawnego trybu życia, a ja, od kiedy opuściłam rodzinny dom, zawsze bałam się ograniczeń. Nie byliśmy bogaci i cierpiałam z tego powodu. Trudno sobie to wyobrazić, kiedy zawsze opływało się we wszystko - dodała, bawiąc się bransoletą, która musiała mieć wiele karatów. - Zanim wyszłam za Vendramina, nie wiedziałam, co to jedwabne pończochy...
- W tej chwili też pani nie jest w potrzebie... Ale, skąd ma pani te informacje o stanie moich interesów? Długo pani nie było w Wenecji...
- To prawda, ale mam tam przyjaciół.
Aldo posłał jej uśmiech kpiący i nonszalancki zarazem, który prawie zawsze odnosił zamierzony skutek.
- Na przykład Luiza Casati?
- W rzeczy samej. Skąd pan wie?
- Och, to bardzo proste: w dniu, w którym miałem wyjechać z Wenecji, zaprosiła mnie na jeden ze słynnych wieczorów, które utrzymuje w tajemnicy, i żeby mnie zwabić, obiecała niespodziankę, zaznaczając, że w moim interesie jest przyjść, jeśli chcę się dowiedzieć, co się z panią dzieje. Przez chwilę nawet pomyślałem, że panią tam zastanę...
- Nie, nie było mnie tam... a jednak wyjechał pan?
- No cóż... Zostałem człowiekiem interesu, a więc człowiekiem poważnym. Ale, w takim razie, zastanawiam się, co to mogła być za niespodzianka?
Dianora już miała odpowiedzieć, kiedy młody człowiek w surducie, któremu czas się dłużył, wyszedł z baru i podszedł do nich ze zmartwioną i jednocześnie zaniepokojoną miną. Przypomniał Dianorze, że jest już późno... Kobieta zmarszczyła czoło ze złością.
- Boże, jaki pan nudny, Zygmuncie! Przez czysty przypadek spotkałam starego, dawno utraconego przyjaciela, a pan mi mówi o zegarze! Mam ochotę odwołać tę kolację...
Morosini poderwał się z fotela i zwróci! się do młodego człowieka, który, jak mu się zdawało, był bliski łez.
- Za nic w świecie nie chciałbym pokrzyżować waszych planów na wieczór! Co do ciebie, moja droga Dianoro, nie pozwól na siebie dłużej czekać. Może spotkamy się później... albo jutro rano? Wyjeżdżam dopiero wieczorem.
- Nie. Niech mi pan obieca, że zaczeka na mnie! Nie powiedzieliśmy sobie nawet połowy tego, co nazbierało się przez te wszystkie lata. Niech pan obieca albo nie ruszam się z miejsca! - Po czym zwróciła się do młodzieńca: -W końcu, prawie nie znam hrabiego Solmańskiego, pańskiego ojca, mój drogi Zygmuncie, i moja nieobecność nie powinna sprawić mu wielkiej przykrości.
- Myli się pani! - odparł zapalczywie młody człowiek. -To by była dla niego wielka obraza, gdyby pani odwołała swoje przybycie w ostatniej chwili! Proszę, chodźmy już.
- Oczywiście, moja droga, uważam, że powinnaś pójść -dodał Morosini, w którym nazwisko gospodarza poruszyło najczulszą strunę ciekawości. - Obiecuję, że będę czekać na panią. Posiedzę sobie w barze i zamówię małe co nieco.
- W tej sytuacji - westchnęła Dianora, wstając i zapinając futro z szynszyli - poddaję się waszej woli, moi panowie! A zatem, Zygmuncie, w drogę! A z panem, książę, do zobaczenia!
Kiedy zniknęła, ponownie ściągając na siebie wszystkie spojrzenia, Aldo udał się do restauracji. Kierownik sali z uroczystą miną posadził go przy stoliku, na którym stały różowe tulipany i mała lampka z abażurem w kolorze zorzy. Potem podał mu wielką kartę i oddalił się, aby gość w spokoju wybrał coś z menu. Morosini jednak nie poświęcał karcie dań większej uwagi, podniecony myślą, że Dianora idzie na kolację do domu przy Mazowieckiej, gdzie sam zamierzał się udać. Teraz już nie musiał tego czynić: dowie się więcej od wielce urodziwej przyjaciółki, kiedy ta wróci, bowiem oczy kobiety są zawsze bardziej przenikliwe niż wzrok mężczyzny. Zwłaszcza że spotka tam prześliczną dziewczynę...
Ucieszony tą perspektywą zamówił posiłek złożony z kawioru, pieczonej kaczki z jabłkami i kołdunów, o których Polacy powiadają, że pewnego razu bogini przyszła się wykąpać w Wilejce i została zatrzymana na ziemi przez sprytnego zakochanego, któremu dała przepis na danie weselne. Były to pierożki podobne do ravioli, lecz faszerowane mięsem i szpikiem wołowym z majerankiem, które wrzuca się na wrzącą wodę i je się łyżką bez krojenia, by same pękały i rozpływały się w ustach. Do picia wybrał szampana, który miał tę zaletę, że powinien pomóc to wszystko strawić.
Wodząc wzrokiem po sali lśniącej od kryształów i sreber, Aldo pomyślał, że życie sprawiało mu dziwne niespodzianki. Dianora pewnie nie przypuszczała, że dawny kochanek będzie na nią czekać, myśląc o innej, a i on sam chętnie przyznał, że przypadkowe spotkanie zakończyłoby się inaczej, gdyby nie Anielka... Smutna nimfa wiślana oddała mu wielką przysługę, czyniąc go mniej wrażliwym na inwazję rozkosznych wspomnień sprzed lat... Dostarczając Morosiniemu nowej emocji, działała podobnie jak jeden z tych wdzięcznych parawanów, które stawia się przed kominkiem, aby osłabić siłę płomieni.
Niestety, zostało mu już niewiele czasu, jeśli chciał wyjechać jutro wieczorem... A czekało na niego tyle ważnych spraw. Z drugiej strony, nawet jeśli umierał z ochoty na spotkanie, czy warto było tracić czas dla nieznajomej zakochanej w innym, której bezsprzecznie zupełnie nie obchodził? Czy nie rozsądniej byłoby zapomnieć o całej sprawie?
Wszystkie te pytania kłębiły się w jego głowie przez resztę wieczoru, podczas którego otrzymał pokaźną dawkę rozrywki za sprawą orkiestry grającej na przemian wesołe mazurki i rozdzierające nokturny.
Po wypiciu kawy - w jej najbardziej niegodnej postaci, której sekret jest domeną hoteli - Aldo udał się do baru, gdzie mógł się obawiać co najwyżej dyskretnego pianisty. W zacisznej atmosferze znalazł chwilę wytchnienia. Było tu kilku, rozmawiających półgłosem, mężczyzn, którzy siedząc na wysokich stołkach, sączyli różne alkohole. Sam zamówił pierwszy lepszy koniak i długo ogrzewał kryształowy kieliszek w dłoni, wdychając aromat trunku i wodząc wzrokiem za oparami niebieskawego dymu z papierosa.
Po opróżnieniu pierwszego kieliszka pomyślał, czyby nie zamówić następnego, kiedy do jego stolika podszedł barman, który właśnie odebrał telefon.
- Proszę o wybaczenie, jeśli pozwalam sobie przypuszczać, że pan jest księciem Morosinim? - spytał.
- W rzeczy samej.
- Mam przekazać panu wiadomość. Pani Kledermann właśnie wróciła i prosi, abym przekazał, że jest zmęczona i nie przyjdzie na spotkanie.
- Pani jaka...? - Aldo aż drgnął, mając wrażenie, że sufit wali mu się na głowę.
- Pani Moritz Kledermann, ta piękna kobieta, którą zdaje się widziałem rozmawiającą z panem przed kolacją, w holu. Prosiła, aby pana przeprosić, ale...
Morosini stał jak zamurowany. Barman pomyślał, że może popełnił jakąś gafę, kiedy nagle książę otrząsnął się i wybuchnął śmiechem.
- Bez obawy, przyjacielu, wszystko w porządku! Przynieś mi jeszcze jeden koniak!
Kiedy barman wrócił z kieliszkiem, Morosini wręczył mu banknot.
- Czy możesz mi powiedzieć, przyjacielu, który apartament zajmuje pani Kledermann?
- Oczywiście! Apartament królewski...
- Oczywiście, jakbym śmiał wątpić...
Dodatkowy kieliszek koniaku okazał się zbawienny, bo dzięki niemu Aldo zachował spokój w obliczu trzeciej niespodzianki tego wieczoru, i to nie najmniejszej. To, że Dianora ponownie wyszła za mąż, nie zdziwiło go. A nawet się tego domyślał. Aura luksusu roztaczana przez byłą kochankę i jej bajeczną biżuterię - ta, którą dostała od starego Vendramina, nie robiła takiego wrażenia - wszystko to kazało się domyślać w jej życiu obecności niezwykle bogatego mężczyzny. Ale że tym mężczyzną był bankier z Zurychu, którego córkę proponował mu za żonę mecenas Massaria, to przekraczało ludzkie pojęcie. Można było od tego zwariować. Gdyby się zgodził, Dianora zostałaby jego teściową! Co za temat na tragedię... albo raczej na tak lubianą przez Francuzów farsę.
Ponieważ cała sytuacja wydała mu się zabawna, postanowił ją trochę przedłużyć. Rozmowa z żoną szwajcarskiego bankiera mogła być upojną chwilą!
Nie musiał prosić portiera o wskazanie drogi do królewskiego apartamentu; dla stałego bywalca dobrych hoteli nie było nic prostszego. Na pierwszym piętrze poszedł prosto w kierunku imponujących, podwójnych drzwi, do których zapukał, zastanawiając się, co mogło pchnąć Dianorę, podróżującą samotnie w towarzystwie jednej tylko pokojówki, do zainstalowania się w tak wielkim apartamencie. We wszystkich wielkich hotelach suita królewska składała się przeważnie z dwóch salonów, czterech lub pięciu pokoi i tyluż łazienek. To prawda, nie ceniła przecież prostoty...
Drzwi otworzyła mu subretka*13. O nic nie pytając, poprowadziła go przez przedpokój do salonu w stylu empire, gdzie go zostawiła. Salon był majestatyczny, meble ozdobione pozłacanymi sfinksami wysokiej jakości, a ściany kilkoma niebrzydkimi pejzażami, tym samym miejsce to bardziej nadawało się na oficjalne przyjęcia niż na schadzki z byłą kochanką. Na szczęście w kominku buzował przyjemny ogień, łagodząc nieco to przykre wrażenie. Aldo usiadł w najcieplejszym miejscu i zapalił papierosa.
Potem wypalił jeszcze trzy i kiedy zaczął tracić cierpliwość, otworzyły się drzwi, w których stanęła Dianora. Na jej widok Aldo wstał.
- Czy ma pani zwyczaj otwierać drzwi pierwszemu lepszemu? - spytał ironicznie. - Pani pokojówka nawet mnie nie spytała o nazwisko.
- Nie musiała. Jednak niezbyt było panu spieszno, aby mnie odwiedzić.
- Nie byłem zaproszony. Gdyby pani mnie wezwała, przybyłbym niezwłocznie.
- A więc dlaczego pan przyszedł, skoro pana nie wzywałam?
- Miałem nieodpartą ochotę porozmawiać z panią! Wiem, że kładzie się pani późno. Widzę jednak, że pani wieczór trwał krótko. Wcześnie pani wróciła. Czyżby przyjęcie okazało się aż tak nudne?
- Bardziej, niż pan przypuszcza! Hrabia Solmański jest z pewnością wielkim szlachcicem, ale przy tym nudnym jak flaki z olejem, a w jego salonach panuje senna i nużąca atmosfera.
- Dlaczego zatem poszła tam pani? Przecież nie jest w pani zwyczaju odwiedzać ludzi, którzy się pani nie podobają lub panią nudzą?
- Zgodziłam się tam pójść, aby zrobić przyjemność mojemu mężowi, który prowadzi z hrabią interesy. Ale chyba nie powiedziałam panu jeszcze, że ponownie wyszłam za mąż?
- Dowiedziałem się tego od barmana, ale to też sposób, by być na bieżąco. A odnośnie niespodzianek, wnoszę, iż to właśnie taką zarezerwowała dla mnie Luiza Casati tamtego wieczoru? Czy to szczęśliwe wydarzenie miało miejsce niedawno?
- Raczej nie. Jestem mężatką od dwóch lat.
- Moje szczere gratulacje. A więc jest pani teraz Szwajcarką? - rzucił Morosini z impertynenckim uśmiechem. -Nie dziwi zatem fakt, że wróciła pani do hotelu tak wcześnie! W tym kraju ludzie również kładą się wcześnie. To takie dobre dla zdrowia...
Dianorze nie spodobał się ten żart. Odwróciła się od gościa, co pozwoliło mu podziwiać doskonałą sylwetkę w długim szlafroku z cienkiej białej wełny, wykończonym gronostajowym futrem.
- Znałam pana jako człowieka bardziej subtelnego -szepnęła z wyrzutem. - Jeśli zamierza mi pan prawić impertynencje, wkrótce zacznę żałować, że pana wpuściłam.
- Skąd przypuszczenie, że chciałem być niemiły? Myślałem tylko, że zachowała pani dawne poczucie humoru. W takim razie, pomówmy o dobrej przyjaźni i o tym, w jaki sposób została pani panią Kledermann? Miłość od pierwszego wejrzenia?
- W żadnym razie... przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Poznałam Moritza w Genewie podczas wojny. Zaczął się do mnie umizgiwać, ale wtedy wolałam zachować wolność. Widywaliśmy się jeszcze potem, aż w końcu zgodziłam się wyjść za niego. To człowiek bardzo samotny.
Morosini uznał tę historię za zbyt krótką i uwierzył w nią tylko częściowo; nigdy nie spotkał kolekcjonera, który czułby się samotny. Jako jeden z nich dobrze wiedział, że pasja wystarcza zbieraczowi na zagospodarowanie wszystkich wolnych chwil, zakładając, że w ogóle takimi dysponuje. Co nie mogło jednak dotyczyć człowieka interesów pokroju Kledermanna. Aldo zachował swoje wnioski dla siebie i zauważył niedbale:
- Aż tak samotny? W kręgach, w których obecnie się obracam, pani mąż jest dość znany. Słyszałem, że ma córkę?
- W rzeczy samej, ale do tej pory nie udało mi się wkraść w jej łaski. To dziwne i bardzo niezależne stworzenie. .. Dużo podróżuje, chcąc zadowolić swoją pasję - sztukę. W każdym razie nie przepadamy za sobą..
W to Morosini mógł łatwo uwierzyć. Która rozsądna dziewczyna chciałaby widzieć swego ojca w szponach takiego demona? Teraz miał ją przed sobą w całej okazałości i jej powab uderzył go jeszcze bardziej niż wieczorem, może dlatego, że nie miała na sobie wszystkich tych ozdób, tylko biały szlafrok, który rozchyliwszy się, przypomniał mu, że miała najzgrabniejsze nogi na świecie. Aby móc lepiej je podziwiać, cofnął się w stronę kominka i oparł o jego obudowę. Mimowolnie pomyślał, co takiego mogła mieć pod spodem... Chyba niewiele?...
Aby przerwać chwilę słabości, zapalił papierosa i spytał:
- Czy nie nudzi się pani w Zurychu? Widziałbym panią raczej w Paryżu lub Londynie... Chociaż Warszawa też jest weselsza, niż sądziłem. To niespodzianka, że panią tu spotkałem.
- Dla mnie również. Co pan tu porabia?
- Przyjechałem spotkać się z klientem. Nic ciekawego... ale czy pani zawsze musi odpowiadać pytaniem na pytanie?
- Niech pan nie będzie przykry! Już panu odpowiedziałam. Wraz z gronem przyjaciół zaplanowaliśmy podróż po Europie Środkowej, ale ich nie pociągała Polska. A więc zostawiłam ich w Pradze i przyjechałam tu sama w związku z zaproszeniem od hrabiego Solmańskiego. Ale już jutro spotkam się z nimi w Wiedniu. Zadowolony?
- Sam nie wiem... Chociaż nie wyobrażam sobie pani jako kobiety interesów...
- Określenie zbyt przesadzone. Powiedzmy, że jestem dla Moritza... luksusowym kurierem. A jeszcze bardziej reklamą: jest ze mnie bardzo dumny.
- Nie bez powodu! Któż inny potrafiłby z większą gracją nosić ametysty Katarzyny Wielkiej czy szmaragd Mon-tezumy?
- Nie licząc kilku naszyjników kupionych od jednej czy dwóch rosyjskich wielkich księżnych, które uciekły przed rewolucją. Jak ten, który miałam na sobie dziś wieczór. Czy moglibyśmy rozmawiać o czymś innym niż mój mąż?
Dianora wstała z poręczy fotela i ukazując krągłe udo, podeszła do Alda, dobrze wiedząc, że trudno będzie mu umknąć sprzed kominka bez wykonywania pociesznej gimnastyki. Kominek stanowił skuteczną przeszkodę.
- A o czym na przykład? - spytał Aldo.
- O nas samych. Czy nie uderzył pana zadziwiający zbieg okoliczności, który pozwolił nam się spotkać po tylu latach? Widzę w tym nawet... znak przeznaczenia.
- Gdyby przeznaczenie postanowiło się w to wmieszać, spotkalibyśmy się, zanim wyszła pani za Kledermanna.
- Na razie jest na końcu świata. Dokładnie w Rio de Janeiro. .. a pan jest obok mnie... Kiedyś byliśmy przyjaciółmi... jak mi się zdaje?
Aldo zaciągnął się dymem z papierosa, jakby szukał zasłony przeciwko magii roztaczanej przez Dianorę.
- Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, Dianoro - starał się bronić. - Byliśmy kochankami... szalonymi, jak sądzę, lecz pani zdecydowała wszystko przerwać. Nie skleja się kawałków uczucia...
- Ogień, który uważa się za wystygły, potrafi wyrzucać płonące drzazgi! Należę do tych kobiet, które znajdują szczególną przyjemność w łapaniu chwil miałam nadzieję, że pan również. Nie proponuję związku, lecz krótki powrót do wspaniałej przeszłości. Aldo, nigdy nie byłeś bardziej pociągający...
Podchodziła coraz bliżej, zbyt blisko dla spokoju duszy i zmysłów. Papieros Alda upadł na podłogę.
- Jesteś taka piękna...
W jednej chwili jej biały szlafrok ześlizgnął się na ramię, którym książę otoczył talię Dianory, i poczuł, że uwodzi-cielka nie ma nic pod spodem. Dotyk jedwabistej skóry rozpętał burzę zmysłów, której wcale nie zamierzał powstrzymywać.
* * *
Wróciwszy do pokoju o godzinie, w której pokojowi zaczynają ustawiać wypastowane buty przed drzwiami, Mo-rosini czuł ogromne zmęczenie, lecz jednocześnie był lekki jak piórko. To, co się wydarzyło tej nocy, odmłodziło go o dziesięć lat, pozostawiając jednocześnie wspaniałe uczucie wolności. Być może dlatego, że między nim a Dianorą nie było już miłości, lecz poszukiwanie doskonałego porozumienia, które przyszło zupełnie naturalnie. Ich ciała połączyły się spontanicznie, przypominając o dawnych pieszczotach, które wydały im się jednak całkiem nowe. Żadnych pytań, żadnych obietnic, żadnych wyznań, które nie miałyby już sensu, tylko delikatny i zarazem cierpki smak rozkoszy, którą tylko oni mogli sobie dać. Ciało Dianory było dziełem sztuki stworzonym do miłości, źródłem rzadkich rozkoszy, których Aldo nie starał się jednak odnawiać. Ostatni pocałunek był naprawdę ostatnim na rozstaju dróg... Chociaż tego żałował.
I jak zauważyła Dianora ze śmiechem, ich czas powrócił, lecz tylko na kilka godzin. Prawdziwym pożegnaniem pozostało to nad brzegiem Jeziora Komo i Morosini stwierdził, że nie cierpi z tego powodu. Być może dlatego, że podczas tej płomiennej nocy inna twarz przesłaniała mu twarz Dianory.
Jutro lub raczej zaraz - pomyślał, wślizgując się do swojego łóżka na krótką drzemkę - spróbuję się z nią zobaczyć. .. Jeśli mi się to nie uda, kiedyś wrócę do Warszawy...
Myśl nierozsądna, lecz raczej przyjemna. I to uczucie nowego rodzaju wolności! Jednocześnie wiedział dobrze, że teraz musi się zmierzyć z zadaniem powierzonym mu przez Szymona Aronowa, a to nie pozwoli na uganianie się za spódnicami, choćby były najpiękniejsze...
Głęboki sen, w który zapadł prawie natychmiast, został nagle przerwany przez pokojowego, który przyniósł śniadanie na srebrnej tacy. Pomiędzy dzbankiem z kawą a koszykiem z bułeczkami leżał list. Sięgnął po niego z rozbawieniem; czyżby Dianora pomimo zapewnień chciała mu jeszcze coś powiedzieć? Byłoby to zresztą takie kobiece...
Lecz to, co przeczytał, nie miało nic wspólnego ze sprawami Kupidyna. Kilka słów skreślonych na białej kartce papieru męskim charakterem pisma.
Elie Amschel został wczoraj zamordowany. Niech Pan jedzie z hotelu prosto na dworzec i ma się na baczności!
Bez podpisu. Tylko gwiazda Salomona.
- Odjazd!... Odjazd!
Wzmocniony przez megafon, donośny glos zawiadowcy stacji zapraszał podróżnych do wsiadania. Nord-Express, który dwa razy na tydzień łączył Berlin z Warszawą, wypuszczał kłęby pary gotowy do drogi, aby przeciąć Europę wstęgą błękitnej stali. Tysiąc sześćset czterdzieści kilometrów w dwadzieścia dwie godziny i dwadzieścia minut!
Od zaledwie dwóch lat jeden z najszybszych i najbardziej luksusowych pociągów sprzed wojny ruszał na szlak. Rany zostawione przez konflikt były liczne i bolesne, lecz komunikacja pomiędzy ludźmi, miastami i krajami musiała się odrodzić. Ponieważ tabor bardzo ucierpiał podczas działań wojennych, szybko postanowiono, że należy go wymienić, i tego roku 1922 Międzynarodowa Kompania Wagons-Lits i Wielkich Europejskich Expressow z dumą zaprezentowała pasażerom nowe, długie wagony w kolorze nocy, z żółtym pasem, które dopiero co wyszły z angielskich fabryk i zapewniały zasługujący na uznanie komfort.
Morosini zajął w jednoosobowym przedziale miejsce pod oknem i przez na wpół rozsunięte firanki obserwował ożywiony ruch na peronie. Las wyciągniętych dłoni z chusteczkami, a w oczach smutek pożegnań. I milczenie.
Zatrzaśnięto drzwi, potem tylko ostry gwizd i pociąg szarpnął, jęknął, jakby nie mógł oderwać się od dworca, i skład ruszył - powoli i majestatycznie. Wreszcie przyspieszył, po ostatnim, tym razem triumfalnym, gwizdku lokomotywy, pomknąwszy w ciemną noc na zachód. Zaczęła się tak długo oczekiwana podróż.
Morosini poczuł ulgę. Wstał, zdjął czapkę i płaszcz, i wyciągnął się wygodnie na siedzeniach z brązowego weluru. Ten dzień strawiony na nicnierobieniu w pokoju hotelowym zmęczył go bardziej niż bieganie na świeżym powietrzu przez kilka godzin. Przyczyną tego stanu było zdenerwowanie. Nie strach. Musiał zastosować się do zaleceń Aronowa, gdyż nierozumne byłoby niewzięcie ich na serio. Śmierć zaufanego człowieka musiała wystarczająco zdenerwować Kulawego - może nawet sprawić mu ból - aby ryzykował kilka godzin później bezpieczeństwo emisariusza, w którym skupiły się wszystkie jego nadzieje. Trzeba było więc zostać w hotelu i pozbawić się przyjemności spaceru ulicą Mazowiecką czy udania się do Fukiera. Na szczęście pogoda znowu się popsuła, zacinał drobny deszcz, co nie zachęcało do przechadzek.
Żeby wypaść wiarygodnie w swojej roli, Morosini oznajmił, że jest cierpiący, i zamówił śniadanie oraz gazety do pokoju. Jednak żadne z nich, francuskie ani angielskie, nie wspominały o śmierci małego człowieczka w okrągłym kapeluszu. Z polskich dzienników, które być może zamieściły jakąś wzmiankę na ten temat, nie był w stanie zrozumieć ani słowa. Ta śmierć była dla niego bardziej przykra, niż się spodziewał. Elie Amschel był ujmujący, wykształcony, zawsze ze spokojną, uśmiechniętą twarzą sumiennego urzędnika. Ten mord dowodził, że mają do czynienia z ludźmi bez skrupułów i bez litości. Jeśli nawet go to nie przeraziło, postanowił być ostrożny i uważać, gdzie kieruje kroki. Co do okoliczności zabójstwa, wierzył, że dowie się czegoś więcej w Paryżu od VidalPellicorne'a, który zdawał się jednym z ważnych ogniw organizacji Kulawego.
Dla zabicia czasu zamówił talię kart, stawiał pasjanse i obserwował przez okna ruch na placu. Przed południem widział, jak wyjeżdża Dianora, pośród sterty kufrów i waliz, których służąca nie nadążała zliczać. Równie zapobiegliwy, co wczoraj, młody Zygmunt krążył wokół niej niczym trzmiel wokół róży. Kobieta ani razu nie spojrzała w stronę hotelu, ale w końcu nie miała powodu: czyż nie postanowili razem, że gdy skończy się noc, nie będą się starali doprowadzić do następnego spotkania? Jej odjazd był jedyną rozrywką ciągnącego się w nieskończoność dnia i Al-do z głęboką ulgą doczekał chwili, kiedy trzeba było opuścić hoteł i udać się na dworzec.
Po dokonaniu formalności w recepcji powiedział sobie, że zaczyna się era ostrożności. Dlatego odmówił wzięcia proponowanego mu fiakra i zażądał Bolesława, którego zauważył w kolejce. Bolesław podjechał w pośpiechu, podczas gdy Aldo za pomocą kilku złotych załagodził cios zadany miłości własnej odrzuconego dorożkarza.
Zaledwie wsiadł, Morosini zapytał, czy gazety pisały o wczorajszym zabójstwie, dodając, że mówiło się o tym w hotelu, ale że to tylko zwykła plotka.
- Plotka! - krzyknął Bolesław. - Na pewno nie! To smutna rzeczywistość i temat wszystkich dzisiejszych rozmów, ale trzeba przyznać, że ta zbrodnia jest szczególnie odrażająca.
- Aż do tego stopnia? - rzucił Morosini, który poczuł w piersi nieprzyjemne ukłucie. - Czy wiadomo już, kim jest ofiara?
- Nie do końca. Wiadomo, że był Żydem, to jest pewne, i że ciało znaleziono na obrzeżach gminy żydowskiej, między dwiema wieżami, ale trudno je było zidentyfikować gdyż... nie miał twarzy... Ponadto przed śmiercią był torturowany.
Mówią, że strach było patrzeć...
- Ale kto mógł uczynić podobną rzecz?
- To jest wielka niewiadoma. Nikt nie ma pojęcia. Gazety piszą o nieznajomym z dzielnicy żydowskiej, a mnie się zdaje, że policja będzie miała twardy orzech do zgryzienia.
- Przecież muszą być jakieś ślady? Nawet nocą ktoś mógł widzieć...
- Nic a nic, a jeśli nawet, to będzie wolał milczeć. Wie pan, ludzie w tym miejscu nie są zbyt rozmowni, gdyż nie chcą mieć do czynienia z policją, nawet jeśli to już nie jest rosyjska policja. Dla nich wszystkie mundury są warte tyle samo.
- Przypuszczam, że musi być jednak jakaś różnica?
- Z pewnością, ale ponieważ do tej pory zostawiali ich w spokoju, chcieliby, żeby tak było nadal.
Co mógł teraz myśleć Szymon Aronow? Może żałował, że wezwał księcia do siebie? Może, pomimo zachowania środków ostrożności, ktoś go śledził?
Przywoławszy w pamięci sylwetkę Kulawego, jego płonące i poważne spojrzenie, Aldo natychmiast przestał żałować. Ten człowiek przypisany do szlachetnej sprawy, ten rycerz z innego stulecia, nie należał do tych, którzy dadzą się pokonać i na których koszmar zrobi jakieś wrażenie. Widział zbyt wiele potworności i jedna śmierć więcej, nawet jeśli to przyjaciela, nie zdoła go zawrócić z drogi. Ich umowa obowiązywała nadal, gdyby było inaczej, zawiadomiłby go o tym w przekazanej wiadomości. Aldo powziął niezłomne postanowienie - udzieli pomocy, której od niego żądano. Jutro wieczorem będzie w Paryżu, a następnego dnia spróbuje coś ustalić na początek z Vidal-Pellicorne'em. Z takim nazwiskiem musiał to być z pewnością ktoś nieprzeciętny...
Pociąg jechał przez szeroką równinę otaczającą Warszawę. Pomimo przyjemnego komfortu przedziału Moro-sini poczuł potrzebę wyjścia z tej zamkniętej puszki. Dzień spędzony w pokoju hotelowym spowodował, że miał potrzebę ruchu, spotkania ludzi, choćby po to, żeby więcej nie myśleć o małym człowieku w okrągłym kapeluszu. To było niedorzeczne, lecz jak tylko wracało wspomnienie, chciało mu się płakać...
Na dźwięk dzwonka ogłaszającego pierwszy posiłek Morosini udał się do wagonu restauracyjnego. Usłużny kelner w krótkich spodniach i białych pończochach zaprowadził go do ostatniego wolnego miejsca, informując, że trzy pozostałe są zarezerwowane i będzie miał towarzystwo...
- Chyba że woli pan zaczekać na drugi serwis? Wtedy będzie mniej ludzi...
- Nie, nie, zostaję - odparł Morosini, któremu nie uśmiechała się samotność.
Atmosfera wagonu restauracyjnego z błyszczącymi markieteriami*14, kwiatami na stolikach oświetlonych małymi lampkami z pomarańczowymi jedwabnymi abażurami była całkiem przyjemna. Przy stolikach siedziało już kilku eleganckich panów oraz dwie czy trzy ładne kobiety.
Morosini zagłębił się w lekturze karty dań, chociaż wcale nie był głodny. Po chwili znowu usłyszał, jak kierownik sali zwraca się do kogoś po francusku:
- Panie hrabio, oto państwa stolik. Jak już wspominałem...
- Nie trzeba, nie trzeba, przyjacielu. Tak jest całkiem dobrze.
Książę wstał, aby przywitać trzy osoby, z którymi miał spożyć posiłek, i w porę powstrzymał okrzyk zdziwienia: przed nim stała młoda dziewczyna z Wilanowa w towarzystwie mężczyzny o burych włosach i wyniosłej minie, którą podkreślał lśniący monokl w oku; trzecią osobą był nikt inny jak Zygmunt, który wczorajszego wieczoru czekał na Dianorę w hotelu Europejskim.
Wenecjanin miał się właśnie przedstawić, kiedy Anielka powiedziała do kelnera:
- Nie ma pan innego stolika? Dobrze pan wie, że lubimy być w swoim towarzystwie!
- Ależ, panienko, pan hrabia był całkiem zadowolony...
- To bez znaczenia - przerwał Morosini. - Za nic w świecie nie chciałbym sprawić panience przykrości. Proszę zarezerwować mi miejsce na drugi serwis.
W jego zimnej kurtuazji ukryty był żal, że musi odejść, gdyż nagle podróż przedstawiła mu się w wesołych barwach, ale ponieważ jego towarzystwo było niemiłe dla tej czarującej istoty - czarującej, lecz źle wychowanej - wolał ustąpić. Jednak jego szczęśliwa gwiazda okazała się skuteczna, gdyż pan w monoklu jął protestować.
- Broń Boże, drogi panie, abyśmy zmuszali pana do przerwania posiłku!
- Jeszcze nic nie zamówiłem, niczego zatem państwo nie przerywają.
- Być może, ale jesteśmy, jak myślę, w kulturalnym gronie, więc proszę wybaczyć zachowanie mojej córki... Ten wiek nie znosi konwenansów - nalegał pan w monoklu.
- Oto jeden powód więcej, aby jej ich nie narzucać - odparł książę.
Tu pozdrowił dziewczynę uśmiechem, kiedy do rozmowy postanowił włączyć się Zygmunt.
- Ojcze, nie pozwól, by ten pan się oddalił! To znajomy pani Kledermann... książę...
- Morosini - uzupełnił Aldo, przyszedłszy chłopcu z pomocą. - Ja również pana poznaję.
- W takim razie, sprawa załatwiona! - ucieszył się pan w monoklu. - To będzie prawdziwa przyjemność zjeść kolację w pańskim towarzystwie. Nazywam się Roman Solmański, a to moja córka Anielka.
Usiedli do stołu. Aldo odstąpił swoje miejsce przy oknie dziewczynie, która podziękowała skinieniem głowy. Zygmunt usiadł obok niej, a hrabia naprzeciwko, obok Moro-siniego. Zygmunt wydawał się zachwycony spotkaniem i Aldo odgadł bez trudu dlaczego: chłopak był zakochany w Dianorze i szczęśliwy, że może o niej rozmawiać z kimś, kogo uważał za jej bliskiego znajomego. Morosini, nie mając ochoty rozwodzić się o swoich sprawach sercowych, wyprowadził go z błędu.
- Może to się wyda panu dziwne, ale pomijając wczorajsze spotkanie, pani
Kledermann i ja nie widzieliśmy od... wybuchu wojny w 1914 - powiedział, udając, że szuka w pamięci daty, której nie powinien zapomnieć. - Była wtedy wdową po hrabim Vendraminie, prawie moim kuzynie, a ponieważ jest Dunką z pochodzenia, po wybuchu wojny wróciła do kraju, do ojca.
Po raz pierwszy Anielka przerwała milczenie.
- Dlaczego opuściła Wenecję? Czy nie podobało jej się miasto?
- Trzeba by było ją samą o to spytać, panienko. Myślę, że wolała od niej Kopenhagę. To raczej normalne, biorąc pod uwagę, że ten, który ją tam przywiódł jako żonę, nie przebywał już wśród żywych.
- Czy nie kochała go wystarczająco, aby żyć wspomnieniami? Nawet podczas wojny?
- Kolejne pytanie, na które nie potrafię odpowiedzieć. Vendraminowie uchodzili za udane małżeństwo pomimo dużej różnicy wieku...
Dziewczyna wygięła pogardliwie usta.
- Odnoszę wrażenie, że ta kobieta gustuje w starszych mężczyznach. Szwajcarski bankier też nie jest pierwszej młodości. Ale za to wielce bogaty! Czy ten hrabia Vendra-min też był bogaty?
- Anielko! - przerwał ojciec. - Nie sądziłem, że potrafisz być taka złośliwa!
Twoje pytania są bardzo niedyskretne.
- Proszę mi wybaczyć, lecz nie lubię tej kobiety!
- Co za niedorzeczność! - zaprotestował brat. - Pewnie uważasz, że jest zbyt piękna! To wspaniała kobieta! Prawda, ojcze?
Ojciec się roześmiał.
- Moglibyśmy znaleźć inny temat konwersacji? Jeśli pani Kledermann jest „trochę" kuzynką księcia Morosiniego, nie jest szczytem kurtuazji rozmawiać o niej w jego przytomności. Czy zatrzymujesz się, książę, w Berlinie, czy jedziesz prosto do Paryża?
- Jadę do Paryża, gdzie myślę zostać kilka dni.
- A więc będziemy mieć przyjemność spędzić czas w pańskim towarzystwie do jutra wieczór.
Morosini potwierdził uśmiechem i rozmowa zeszła na inne tory, ale w rzeczywistości najwięcej mówi! hrabia. Anielka ledwie tknęła dania i często spoglądała przez okno. Tego wieczoru miała na sobie płaszcz od Kolińskiego w ciepłym, brązowym odcieniu, sukienkę o prostocie prawie klasztornej i złotą kolię, chociaż jej oszałamiające ciało nie potrzebowało żadnej ozdoby. Mały futrzany toczek zdobił miękkie, jedwabne włosy zwinięte nad kruchym karkiem w ciężki kok. Uroczy obrazek, którym napawał się Aldo, słuchając mimochodem opowieści hrabiego, jak to dwa miesiące temu, pod naciskiem lodu, pękła tama na Odrze, powodując groźną powódź na północy kraju. Dodał, że to istne szczęście, że nie zalało torów kolejowych. Ten rodzaj opowieści nie wymagał odpowiedzi, pozwalając księciu na kontemplację. Tym bardziej że hrabia od Odry przeszedł do Nilu i odbudowy królestwa na dawnym terytorium zależnym cesarstwa otomańskiego znajdującym się pod protektoratem brytyjskim. Wszystko to przy jednoczesnym snuciu dywagacji politycznych i temu podobnych zajmujących anegdot.
Tymczasem Aldo ubolewał nad aż nazbyt widocznym smutkiem Anielki. Czy tak bardzo zależało jej na tym Władysławie, zakochanym bez wątpienia, ale posiadającym na pierwszy rzut oka zły charakter? Ich związek wydawał mu się tak niemożliwy, jak uczucie karpia do królika. Ta wspaniała dziewczyna i ten chaotyczny chłopak? To nie mogło być poważne...
Tymczasem Solmański przeszedł do sztuki japońskiej, ciesząc się na zapas, że w Paryżu zwiedzi interesującą ekspozycję w Grand Palais, rozwodząc się nad zasługami malarstwa z epoki Momoyama - najwybitniejszej według niego - i ery Tokugawa, kiedy nagle serce Alda zabiło mocniej. Oczy dziewczyny, ocienione długimi rzęsami, skierowały się na niego. Jej powieki uniosły się, ukazując ogromne błaganie, jakby Anielka oczekiwała od niego wsparcia i pomocy...
Wrażenie było głębokie, ale trwało krótko, gdyż już po chwili jej twarz przybrała z powrotem wyraz obojętności.
Po skończonej kolacji towarzystwo rozdzieliło się, obiecując sobie, że znowu się spotka jutro przy obiedzie. Hrabia z rodziną wyszli pierwsi, zostawiając Morosiniego nieco oszołomionego monologiem polskiego arystokraty. Al-do zauważył, że nadal nie wie nic więcej na temat familii Solmańskich, i wywnioskował, że być może ta nieustanna gadanina stanowiła dobrą taktykę, gdyż pozwoliła hrabiemu nie powiedzieć ani słowa na temat swojej rodziny. Kiedy nie można wtrącić nawet zdania, pytania stają się niemożliwe...
Tymczasem kelnerzy zaczęli zbierać nakrycia, aby przygotować drugi serwis. Morosini wstał niechętnie, gdyż miał ochotę posiedzieć przy jeszcze jednej filiżance kawy. Jednak zanim opuścił wagon, zatrzymał kierownika sali.
- Zdaje się, że zna pan dobrze hrabiego Solmańskiego i jego rodzinę.
- O, to zbyt wiele powiedziane, ekscelencjo! Hrabia często jeździ do Paryża w towarzystwie syna, ale co się tyczy córki, to jeszcze nigdy jej nie spotkałem.
- To dziwne. Zwróciła się do pana przed posiłkiem tak, jakby była tu stałym gościem.
- Rzeczywiście. Sam byłem tym zdziwiony... Ale od takiej ładnej kobiety można wszystko przyjąć - wyjaśnił z uśmiechem kelner.
- Podzielam pańskie zdanie. Szkoda, że jest taka smutna. Zdaje się, że podróż do Paryża wcale nie jest jej w smak. Czy wie pan coś więcej o tej rodzinie? - nie dawał za wygraną Morosini, a w jego dłoni, jak u magika, pojawił się banknot.
- Tylko to, co można zauważyć, jak się jest ptakiem wędrownym. .. Hrabia uchodzi za bogatego. Syn za zapalonego karciarza. Dałbym głowę, że już poszukuje partnerów, do których, jeśli mogę coś panu poradzić, odradzałbym się przyłączać.
- Dlaczego? Szachruje?
- Nie, ale jeśli jest czarujący i hojny, gdy wygrywa, to po przegranej staje się odrażający, brutalny i agresywny. Poza tym pije.
- Posłucham pańskiej rady. Nie ma nic gorszego niż gracz, który nie umie przegrywać!
Zresztą nie bez żalu: partia brydża lub pokera stanowiłaby przyjemną rozrywką, ale lepiej było tego zaniechać, gdyż kłótnia z młodym Solmańskim nie byłaby dobrym sposobem na zbliżenie się do jego siostry... Tłumiąc westchnienie, Morosini wrócił do przedziału, gdzie podczas jego nieobecności pościelono łóżko. Kabina, z łagodnym oświetleniem sączącym się przez zmatowiałe żarówki, z miękką wykładziną pod stopami, mahoniowymi markieteriami, błyszczącymi, miedzianymi elementami i szafko-umywalką, od której czuć było zapach nowości i gdzie dobrze utrzymane ogrzewanie zapewniało miłe ciepło - zachęcała do odpoczynku. Morosini, nieprzyzwyczajony kłaść się tak wcześnie, nie miał ochoty na sen. Postanowił jeszcze wypalić papierosa lub dwa, i wyszedł na korytarz.
Nie żeby podziwiać widoki: zalegała ciemna noc i oprócz smug deszczu, które spływały po szybach, nie było nic widać; no może poza od czasu do czasu umykającą lampą, sygnałem świetlnym lub kilkoma małymi jak robaczki świętojańskie punkcikami, które musiały być światłami miasteczek.
Z jakiegoś przedziału wyszedł konduktor i kłaniając się, spytał księcia, czy czegoś nie potrzebuje. Aldo miał ochotę zapytać, który przedział zajmuje rodzina Solmańskich, ale myśląc, że to do niczego mu niepotrzebne, odpowiedział, że nie. Konduktor w brązowym uniformie dyskretnie zniknął, życząc mu dobrej nocy. Potem jeszcze przetoczyła się przez korytarz grupa głośnych pasażerów udających się do wagonu restauracyjnego, a jeden z nich, zażywny mężczyzna w kraciastym garniturze, zatoczywszy się, gdy pociąg Dral lekki zakręt, nadepnął Morosiniemu na nogę, wymamrotał jakieś przeprosiny i śmiejąc się, ruszył dalej. Morosini, zdegustowany, wrócił do kabiny, zamknął drzwi i założył łańcuch.
Włożył jedwabną piżamę, pantofle, szlafrok i otworzył szafko-umywalkę, żeby umyć zęby. Potem rozłożył się na łóżku, aby przeczytać niemiecką gazetę kupioną na dworcu, która wkrótce tak go znużyła, że nie był w stanie dłużej skupić uwagi na perypetiach spadającej marki niemieckiej. Czytając tekst, widział spojrzenie Anielki wołające o pomoc, które nie dawało mu spokoju.
Kiedy wreszcie zasypiał, obudził go lekki hałas. Al-do obrócił głowę w stronę drzwi i zobaczył, że klamka się rusza i zatrzymuje, tak jakby ktoś nie mógł się zdecydować. Morosiniemu zdawało się, że słyszy cichą skargę, jakby wstrzymywany szloch...
Cicho wstał z łóżka i gwałtownym ruchem otworzył drzwi, ale za nimi nie było już nikogo.
Ruszył przed siebie korytarzem, gdzie przygaszono już światła, i na końcu zauważył oddalającą się biegiem kobietę w białym peniuarze. Jej długie, jasne włosy opadały aż do pasa: to była Anielka!
Z bijącym sercem, rzucił się jej śladem, ogarnięty szaloną nadzieją; czy to możliwe, że przyszła do niego, ryzykując gniew ojca? Czy była aż tak nieszczęśliwa?
Dopadł ją, gdy wstrząsana szlochem, starała się otworzyć drzwi pociągu z ewidentnym zamiarem rzucenia się pod koła.
- Znowu? - krzyknął z gniewem. - Ależ to jakaś mania! Nastąpiła krótka, gdyż zbyt nierówna walka; Anielka broniła się tak dzielnie, że Morosini zawahał się przez ułamek sekundy, czy jej nie uderzyć, by się otrząsnęła. Ale wkrótce opadła z sił, zresztą w samą porę, gdyż dzięki temu uniknęła siniaka na brodzie.
- Niech mnie pan zostawi - stękała bezładnie. - Niech mnie pan zostawi... Ja chcę umrzeć!
- Wrócimy do tego później! Proszę za mną, musi pani przyjść do siebie i trochę się ogarnąć... i powie mi pani, o co chodzi.
Prowadził ją, podpierając, wzdłuż korytarza. Konduktor, widząc to, przybiegł zaniepokojony.
- Co tu się dzieje? Czy panienka jest chora?
- Nie, ale mało brakowało, a byłby wypadek! Niech pan przyniesie trochę koniaku! Zabieram ją do siebie.
- Poproszę służącą. Jest w następnym wagonie...
- Nie... nie, na litość!... - jęknęła nieszczęsna dziewczyna. - Ja... ja nie chcę jej widzieć!
Bardzo ostrożnie, jakby była z porcelany, Aldo posadził Anielkę na swojej pryczy i zmoczył ręcznik, aby odświeżyć jej twarz, potem kazał jej wypić trochę wonnego alkoholu, który przyniósł konduktor z miną tak uroczystą, że aż godną uwiecznienia. Anielka pozwalała na wszystko jak dziecko, które zbłądziwszy w ciemnościach, wreszcie znalazło ciepłe i jasne schronienie. Przy tym była niezwykle wzruszająca i ładna jak zwykle dzięki przywilejowi młodości, której łzom nie uda się obrzydzić. Wreszcie głęboko westchnęła.
- Pan chyba uważa, że jestem szalona... - bąknęła.
- Raczej... raczej... nieszczęśliwa. Czy to przez tego chłopca?...
- Oczywiście... Gdyby pan wiedział, że już pan nigdy więcej nie ujrzy tej, którą pan kocha, czy nie byłby pan zrozpaczony?
- Może dlatego, że kiedyś przeżyłem coś takiego, mogę pani powiedzieć, że od tego się nie umiera. Nawet podczas wojny!
- Pan jest mężczyzną, a ja kobietą: oto cała różnica. Jestem przekonana, że Władysław nie ma najmniejszej ochoty się zabić. On ma swoją „sprawę".
- I co to jest ta jego sprawa? Nihilizm, bolszewizm?
- Coś w tym rodzaju. Nie znam się na tym. Wiem tylko, że nienawidzi ludzi szlachetnie urodzonych i bogatych, i że chce równości dla wszystkich...
- I ten rodzaj egzystencji nie pociąga pani? To dlatego nie chciała pani z nim odejść?
Duże, złociste oczy popatrzyły na Morosiniego z bojaźliwym podziwem.
- Co pan o tym może wiedzieć? Przecież w Wilanowie rozmawialiśmy po polsku...
- Oczywiście, ale wasza pantomima była niezwykle wymowna i muszę przyznać pani rację: nie jest pani stworzona, aby żyć w ukryciu.
- Nic pan nie rozumie! - krzyknęła. - Nie bałabym się dzielić z nim biedy. Kiedy się kocha, można żyć szczęśliwie nawet w mansardzie. Jeśli jednak się nie zgodziłam, to dlatego, że gdybym z nim zamieszkała, sprowadziłabym na niego niebezpieczeństwo... Proszę jeszcze trochę koniaku, strasznie mi zimno...
Aldo podał jej kolejny kieliszek, zdjął swoją pelisę z wieszaka i otulił jej ramiona.
- Tak lepiej?
Podziękowała z drżącym, nieśmiałym uśmiechem, który spowodował, że Aldo się roztkliwił.
- Lubi się pan mieszać w nie swoje sprawy, ale mimo to jest pan bardzo miły...
- Dobrze to słyszeć. Dodam, że nie żałuję, iż dwa razy wkroczyłem w pani życie, i gotów jestem znowu to zrobić w razie potrzeby. Ale wróćmy do naszego przyjaciela. Dlaczego utrzymuje pani, że żyjąc z nim, naraziłaby go pani na niebezpieczeństwo?
Anielka, wierna swojemu przyzwyczajeniu, odpowiedziała pytaniem:
- A co pan myśli o moim ojcu?
- Wprawia mnie pani w zakłopotanie. Co mogę myśleć o kimś, kogo spotkałem tylko jeden raz. To człowiek wielkiego formatu, o doskonałych manierach i kurtuazji. Inteligentny, wykształcony... będący na bieżąco z wydarzeniami na świecie.
Przypomniał sobie kamienne oblicze i blade oczy hrabiego ukryte pod błyskiem monoklu i jego postawę mającą coś z klimatu kostnicy; hrabia przypominał bardziej pruskiego oficera niż przedstawiciela polskiej szlachty, której naturalna elegancja zabarwiona była często romantyzmem.
- To zbyt mało powiedziane - zaprzeczyła Anielka. -To bardzo groźny człowiek, któremu lepiej nie wchodzić w drogę. Gdybym odeszła z Władysławem, odnalazłby nas i... już nigdy więcej bym go nie ujrzała... Przynajmniej nie na tym padole...
- Chce pani powiedzieć, że zdolny byłby zabić?
- Bez wahania... i mnie również, jeśliby się dowiedział, że nie jestem dziewicą...
- Własny ojciec?! - krzyknął zdumiony Aldo. - Nie kocha pani?
- Ależ kocha... na swój sposób... Jest ze mnie dumny, gdyż jestem ładna, i widzi we mnie najlepszy sposób na odbudowanie podupadającej fortuny. Jak pan sądzi, po co jedziemy do Paryża?
- Poza planami zwiedzania wystawy japońskiej? Nie mam pojęcia.
- Żeby wydać mnie za mąż. Mam nie wrócić do Polski... przynajmniej nie jako Anielka Solmańska. Mam wyjść za jednego z najbogatszych ludzi w Europie.
Czy teraz pan rozumie, dlaczego chciałam umrzeć... i nadal chcę umrzeć?
- No to jesteśmy w punkcie wyjścia! - westchnął Moro-sini. - Przecież to nierozumne! Ma pani całe życie przed sobą, a ono może być tak piękne jak pani...
Może nie teraz... ale później...
- W każdym razie, nie w aktualnych okolicznościach.
Jest pani o tym przekonana, ponieważ pani umysł i serce są przepełnione Władysławem, a czy ten człowiek, za którego chcą panią wydać... czy jest pani pewna, że nie potrafi go pani pokochać?
- Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć... z prostej przyczyny... ponieważ go nie znam.
- Ale on musi panią znać w taki czy inny sposób i chce uczynić panią szczęśliwą?
- Nie sądzę, żeby mnie widział w inny sposób niż na fotografii. Interesuję go, ponieważ przyniosę mu w wianie klejnot, którym on jest zainteresowany od dawna. Mimo to zdaje się, że się mu podobam...
- Co to za historia? - z niedowierzaniem mruknął pod nosem Morosini. - Żeni się z panią z powodu posagu? Chyba mi pani nie powie, że ośmielono się uczynić z pani rodzaj... nagrody za zakup? To by było okropne!
Anielka nagle się uspokoiła i dokończywszy picie koniaku, utkwiła jasne spojrzenie w oczach rozmówcy. Tylko w kącikach jej ust pojawił się pogardliwy uśmieszek.
- A jednak to prawda. Ten finansista dawał wysoką cenę za ów klejnot. Mój ojciec powiadomił go, że drogocenny przedmiot, pochodząc od mojej matki, nie należy do niego i że zgodnie z jej ostatnią wolą, nie wolno mi się go pozbyć. Odpowiedź przyszła natychmiast: napisał „ożenię się", no i ożeni się ze mną. No cóż, to z pewnością nałogowy kolekcjoner. Pan nie wie, co to za choroba... bo to musi być choroba!
- A jednak mogę zrozumieć, ponieważ sam nią jestem dotknięty... ale żeby do tego stopnia? A czy pani ojciec się zgadza?
- Oczywiście! Ma na oku fortunę tego człowieka, a za pomocą kontraktu ślubnego zapewni mi jej część... nie licząc spadku. Ten człowiek jest o wiele starszy ode mnie. Musi mieć... co najmniej tyle lat co pan! Może nawet więcej... Myślę, że musi mieć pięćdziesiąt lat!
- Niechże pani zostawi wiek w spokoju! - burknął Al-do bardziej rozbawiony niż zły. Było oczywiste, że w oczach tej dziewczyny lekko siwiejące skronie nadawały mu wygląd patriarchy. - A teraz co pani zamierza? Spróbować wody w Sekwanie, czy rzucić się pod koła wagonów w metrze?
- Co pan wygaduje! To takie okropne.
- Tak pani myśli? Jak pani uważa, co by się stało, gdyby udało się pani sforsować drzwi pociągu? Skutek byłby dokładnie taki sam. Wpadłaby pani pod koła lub została inwalidką! Samobójstwo jest sztuką, moja droga, jeśli chce się zostawić po sobie znośny obraz...
- Niech pan zamilknie!
Anielka pobladła tak, że pomyślał, czy nie poprosić konduktora o kolejną porcję koniaku, ale nie dała mu czasu na decyzję.
- Czy chce mi pan pomóc? - spytała nagle. - Już dwa razy pokrzyżował pan moje plany, skąd wnioskuję, że nie jestem panu zupełnie obojętna... W takim razie, czy przyjdzie mi pan z pomocą?
- Pragnę pani pomóc, oczywiście. Jeśli tylko to będzie w mojej mocy...
- Już się pan waha... ?
- To nie to. Jeśli chce pani coś zasugerować, to proszę, wspólnie przedyskutujemy pani propozycję.
- O której pociąg będzie w Berlinie?
- Około czwartej nad ranem, jak sądzę. Dlaczego mnie pani o to pyta?
- Bo to moja jedyna szansa. O tej porze wszyscy będą spali...
- Z wyjątkiem konduktora, podróżnych wysiadających i wsiadających - odparł Morosini, którego zaczął niepokoić taki charakter konwersacji. - Co pani zamierza?
Pomysł jest prosty: pomoże mi pan wysiąść z pociągu i razem uciekniemy... - Naprawdę, chciałaby pani...?
- Żebyśmy uciekli razem, pan i ja. Wiem, że to szaleństwo, lecz czyja nie jestem warta szaleństwa? Może się pan nawet ze mną ożenić... jeśli pan chce...
Podczas chwili olśnienia wyobraźnia podsunęła Moro-siniemu całą galerię czarujących obrazów: ona i on uciekający w automobilu do Pragi, żeby zdążyć na pociąg, który zawiezie ich do Wiednia, a potem do Wenecji, gdzie zostanie jego... Co to by była za urocza księżniczka Mo-rosini! Stary pałac ożyłby w blasku jej młodości... Tylko że romantyczna przyszłość jawiła się raczej jak sen niż rzeczywistość, ale sen zawsze się kiedyś kończy i powrót do rzeczywistości bywa bolesny. Anielka była niewątpliwie wielką pokusą, a jej obraz pozwolił mu na równą walkę z Dianorą, lecz inny obraz szybko zastąpił jej uroczą twarz: małego człowieczka ubranego na czarno, leżącego w kałuży krwi, który nie miał już twarzy, oraz echo głębokiego błagalnego głosu, który nigdy nie wymówił słów, usłyszanych przez Alda:
- Teraz mam tylko pana! Niech pan mnie nie opuszcza!
Jednak coś mu podpowiadało, że uciekając z dziewczyną, odwróciłby się plecami do człowieka z dzielnicy żydowskiej i stracił szansę odkrycia zabójcy matki... Czy kochał ją do tego stopnia? Czy może był nią tylko zauroczony?... Podobała się mu, pociągała, podsycała pożądanie, ale jak sama mówiła, był za stary na romantyczną miłość...
Jego milczenie zniecierpliwiło dziewczynę.
- Czy to wszystko, co ma mi pan do powiedzenia?
- Zgodzi się pani chyba, że taka decyzja wymaga namysłu? Ile pani ma lat, Anielko?
- Dziewiętnaście... Wiek nieszczęścia...
Tego się właśnie obawiałem. Czy wie pani, co by się stało, gdybym panią porwał? Pani ojciec miałby prawo ścigać mnie przed każdym sądem w jakimkolwiek kraju Europy za nakłanianie do rozwiązłości i uwiedzenie osoby niepełnoletniej.
- Och, myślę, że posunąłby się znacznie dalej: wsadziłby panu kulkę w łeb...
- Chyba że bym mu w tym przeszkodził, sam go zabijając, co stworzyłoby sytuację jak z dramatów Corneille'a... -pomyślał książę na głos.
- Jeśli pan mnie kocha, jakie to może mieć znaczenie? O słodka młodości! Nagle Aldo poczuł się bardzo stary.
- Czy powiedziałem, że panią kocham? - spytał bardzo spokojnie. - Gdybym wyjawił, jakie uczucia pani we mnie wzbudza, byłaby pani zaszokowana! Ale, zejdźmy na ziemię i przeanalizujmy sytuację na zimno...
- A więc nie chce pan wysiąść wraz ze mną w Berlinie?
- To byłoby najbardziej niebezpieczne szaleństwo, jakie moglibyśmy popełnić. Obecne Niemcy są najmniej romantycznym państwem świata...
- A zatem wysiądę sama! - upierała się Anielka.
- Niech pani nie opowiada głupstw! Na razie jedyne rozsądne rozwiązanie to wrócić do przedziału i porządnie się wyspać. Potrzebuję czasu do namysłu. Możliwe, że w Paryżu będę mógł przyjść pani z pomocą, podczas gdy w Niemczech jest to wykluczone.
- Trudno. W takim razie już wiem, co mam robić...
Anielka wstała, ciskając ze złością pelisę księcia, i rzuciła się w stronę drzwi.
Aldo chwycił ją w przelocie i przytrzymał raz jeszcze, przyciskając do siebie.
- Niech pani przestanie zachowywać się jak dziecko. Łatwo jest panią kochać... może zbyt łatwo i im więcej panią znam, coraz mniej znoszę myśl o pani małżeństwie...
- Gdybym mogła panu wierzyć...
A czy w to pani uwierzy?
Aldo pocałował ją z siłą i zachłannością, które jego samego zaskoczyły. Wrażenie czerpania z chłodnego źródła po upalnym dniu, zanurzenia twarzy w bukiecie kwiatów... Po chwili dzikiego oporu Anielka poddała się z cichym westchnieniem, pozwalając swemu ciału dotknąć ciała księcia. Lecz nagle w mózgu Alda zabrzmiało coś na kształt alarmu, który oderwał go od dziewczęcia, co uratowało ją od rzucenia na kanapę i potraktowania jak pierwszej lepszej dziewki wziętej podczas szturmu miasta.
- Jest tak, jak mówiłem - powiedział z bałamutnym uśmiechem, który na dobre rozbroił dziewczynę - pani jest stworzona do miłości. A teraz proszę iść spać i obiecać, że jutro rano znowu się zobaczymy. Proszę! Niech pani obieca!
- Przysięgam...
Tym razem ona musnęła ustami usta Alda, który otwierał przed nią drzwi. Lecz kiedy już miała przekroczyć próg, nagle... znalazła się nos w nos ze swoim ojcem. Wydała cichy okrzyk i chciała zamknąć drzwi z powrotem, lecz hrabia Solmański był już w środku.
Aldo spodziewał się wybuchu gniewu, ale nic takiego nie nastąpiło. Solmański zmierzył tylko drżącą jak osika córkę wzrokiem od stóp do głów i rozkazał:
- Marsz do siebie! Wanda na ciebie czeka i ma rozkaz nie spuszczać z ciebie oczu w dzień i w noc!
- To niemożliwe! - załkała Anielka. - Jest tylko jedna kuszetka...
- Wanda będzie spać na podłodze. Jedna noc to nic strasznego, nie umrze od tego, za to jestem pewny, że twoje drzwi więcej się nie otworzą! Do przedziału!
Anielka, ze spuszczoną głową, wyszła z kabiny księcia, zostawiwszy ojca twarzą w twarz z Morosinim, który był bardziej rozluźniony, niż można się spodziewać w podobnych okolicznościach. Zapalił papierosa i podjął inicjatywę otwarcia ognia.
- Choć oczywiste fakty nie działają na moją korzyść, mogę pana zapewnić, że się pan myli co do tego, co tu przed chwilą zaszło. Mimo to jestem do pańskiej dyspozycji - dodał zimno.
Na granitowej, nieodgadnionej twarzy hrabiego pojawił się kpiący uśmiech.
- Innymi słowy, jest pan gotów się pojedynkować za zbrodnię, której pan nie popełnił?
- W rzeczy samej!
- To nie będzie konieczne! Nie każę też panu poślubić mojej córki. Wiem, co się stało!
- Jak to możliwe?
- Konduktor mi wszystko powiedział. Przed chwilą chciałem zamienić kilka słów z Anielką. Udałem się do niej, lecz znalazłszy pustą kabinę, spytałem konduktora, czy jej nie widział. Powiedział mi, że uniemożliwił jej pan dokonanie nieodwracalnego aktu, a potem, próbował pocieszać. Jestem winien panu podziękowanie. A więc składam je panu - dodał tonem jakby anonsował, że przyśle swoich sekundantów. - Chciałbym się tylko dowiedzieć, skąd taki gest u Anielki...
- Gesty! - poprawił go Morosini. - To już drugi raz przeszkadzam hrabiance w unicestwieniu się: nie dalej niż przedwczoraj, zwiedzając Wilanów, powstrzymałem ją w ostatniej chwili, kiedy miała się rzucić do Wisły. Sądzę, że powinien pan poświęcać jej więcej uwagi; popycha ją pan do małżeństwa, które ją przeraża.
- To nie potrwa długo. Mężczyzna, którego dla niej wybrałem, posiada wszystko, co powinien mieć doskonały mąż, i wcale nie jest odpychający! Później córka przyzna mi rację. Na razie zakochała się w studencie nihiliście, po którym można się spodziewać wszystkiego, co najgorsze. Wie pan, jakie potrafią być te miłostki dorastającej młodzieży?
Bez wątpienia, ale mogą prowadzić do tragedii...
- Może pan być pewien, że żadna tragedia się nie powtórzy! Jeszcze raz dziękuję!... Ach! Czy mogę pana prosić, aby nie rozgłaszał tego, co się tu stało? Jutro moja córka będzie spożywać posiłki w przedziale, dzięki czemu uniknie pan niewygodnych spotkań.
- Nie musi mnie pan prosić o dyskrecję - odparł sztywno Morosini. - Nie jestem plotkarzem. A teraz, jeśli nie ma pan nic więcej do powiedzenia, możemy zakończyć naszą rozmowę.
- Też bym sobie tego życzył. Dobrej nocy, książę!
- Dobrej nocy.
* * *
Kiedy Nord-Express wjechał na dworzec główny Berlin--Friedrichstrasse, gdzie miał pół godziny postoju, Morosini włożył pantalony, buty i pelisę, i wyszedł na peron.
Pociąg, z pozasuwanymi zasłonami wydawał się cichy. Noc, o tej godzinie najczarniejsza, była zimna, wilgotna i mało zachęcająca do spaceru. Jednak, nie mogąc przegnać z umysłu niepokoju, Morosini szedł po peronie, śledząc ruch, a raczej brak ruchu w poszczególnych przedziałach, kiedy konduktor zawiadomił go, że za chwilę będzie odjazd. Książę z prawdziwą satysfakcją wrócił do swojego przedziału i komfortowej kuszetki, w którą się wślizgnął z westchnieniem ulgi. Anielka powinna mocno spać i postanowił pójść w jej ślady.
Poza rozrywką w postaci przekraczania punktów celnych, przejazd przez Niemcy, Hanower, Dusseldorf i Akwizgran, następnie przez Belgię, przez Liège i Namur, a wreszcie północną Francję: Jeumont, Saint-Quentin i Compiègne pod szarym, zaciągniętym chmurami niebem wydał mu się wielce monotonny. W wagonie restauracyjnym, dokąd udał się na śniadanie, było niewielu pasażerów, a ponieważ zamówił obiad podczas drugiego serwisu, żeby dłużej posiedzieć, nie spotkał Solmańskich. Usłyszał tylko, jak młody Zygmunt kłóci się na korytarzu z jakimś Belgiem. Młokos był w podłym humorze: jeśli tej nocy grał w karty, to musiał przegrać... Co do Anielki, pozostawała niewidoczna zgodnie z wolą ojca.
Szkoda, odczuwał taką radość, patrząc na jej zachwycającą twarz.
Dlatego kiedy pociąg zakończył swój długi bieg na Dworcu Północnym w Paryżu, spieszno mu było wysiąść. Zająwszy pozycję na początku peronu pod jednym z potężnych filarów, czekał, aż przewali się pierwsza fala pasażerów. Miał nadzieję, że będzie mógł śledzić Solmańskich. Jedna rzecz go intrygowała: nazwisko przyszłego męża Anielki, „jednego z najbogatszych ludzi w Europie" - jak powiedziała dziewczyna. Chyba nie chodziło o Rothschil-da? Jako dobra Polka dziewczyna powinna pozostać katoliczką...
Rozmyślania te skróciły mu oczekiwanie. Ci, na których czekał, nie śpieszyli się. Nagle zobaczył, jak nadchodzą, a za nimi Bogdan, pokojówka oraz chmara bagażowych, a także ciekawskich, których przyciągnęła niespotykana elegancja tego towarzystwa, jakiej się nie spotyka na co dzień. Panowie nosili żakiety i cylindry. Anielka miała na głowie trójrożny, welurowy kapelusz otoczony zwiewną woalką i futro z błękitnych lisów. Była tak zachwycająca, że Al-do przyśpieszył kroku, aby mocją podziwiać.
Nagle zamarł. W dekolcie wielkiego futrzanego kołnierza, na delikatnej szyi Anielki, błyszczał fantastyczny klejnot roztaczający blask głębokiego błękitu, wisior, który Saldo znał tak dobrze. Był to szafir Wizygotów, ten sam, którego wierna kopia leżała na dnie jego kieszeni...
To stało się tak nagle, że musiał się uszczypnąć, aby mieć pewność, czy przypadkiem nie śni. Po chwili jednak zaskoczenie zamieniło się w gniew i książę zapomniał, że gotów był kochać dziewczynę noszącą kamień skradziony za cenę
zabójstwa - „czerwony klejnot" w języku paserów, którzy nigdy nie tykali przedmiotu skażonego morderstwem. Jak śmiała utrzymywać, że ów szafir dostała od matki?! Powinna wiedzieć, co znajdowało się w rodzinnym majątku!
Ta krótka chwila słabości uratowała Morosiniego przed nieprzemyślanym gestem. Gdyby słuchał tylko oburzenia, rzuciłby się na dziewczynę, aby zerwać z jej szyi wisior i wykrzyczeć jej w twarz całą swą pogardę. Ale rozsądek wrócił na czas. Teraz trzeba było się dowiedzieć, dokąd udawali się ci ludzie, a potem ich śledzić. Chwyciwszy walizy, których nie powierzył żadnemu bagażowemu, rzucił się w ślad za Solmańskimi.
Nie było to trudne: błyszczące cylindry dwóch mężczyzn górowały nad tłumem. Morosini po wyjściu z dworca zauważył, że kierują się do wspaniałego rolls-royce'a z szoferem i służącym. Czekał tam młody człowiek wyglądający na sekretarza. W tym czasie służący i bagażowi skierowali się w stronę obszernego furgonu.
Aldo pobiegł do taksówki, do której rzucił się z walizami, i zakomenderował:
- Niech pan jedzie za tym autem i nie zgubi go pod żadnym pozorem!
Kierowca z wąsami à la Clemenceau rzucił klientowi kpiące spojrzenie.
- Pan z policji? A nie wygląda pan...
- To, kim jestem, nie ma znaczenia. Niech pan robi, co każe, a nie pożałuje pan!
- Bez obawy! No to w drogę, mój książę...
I taksówkarz, z maestrią i szybkością, które o mało nie rzuciły pasażera na podłogę, ruszył za wielkim autem.