Część trzecia Krwawa Wielkanoc

Rozdział jedenasty Droga do Florencji

Zapadał zmierzch, kiedy Fiora - nie do rozpoznania w męskim stroju - przekroczyła wreszcie Bramę del Popolo, z którą związane były od tylu dni jej pragnienia i nadzieje. Wszystko przebiegło jak we śnie, ale z precyzją dokładnie wyreżyserowanego baletu. Najpierw poranny wyjazd Pazziego i Hieronimy, którzy zapukali do drzwi młodej pary, lecz usłyszeli tylko wściekłe przekleństwa Carla, zupełnie jakby zbyt wcześnie wyrwano go ze snu. Później bieg obojga do okna, aby upewnić się, że Pazzi opuścili pałac Borgo, po czym Fiora wróciła do łóżka, a Carlo otworzył w końcu drzwi pokoju, donośnie żądając śniadania i wzywając służącego. Następnie przybycie posłańca hrabiny Riario z zaproszeniem do złożenia przez nową panią Pazzi pierwszej wizyty, na co Carlo zgodził się, utyskując i obwieszczając, że on też pojedzie. A potem wyjechali na mułach do pałacu SanfApollinare z niewielką eskortą - czterech służących i Khatoun - Fiora zasłonięta gęstym welonem mającym ukryć ślady złego traktowania w trakcie nocy poślubnej, a Carlo z naburmuszoną miną, podążający przodem i nieustannymi wygłupami wywołujący uśmiech lub wzruszenie ramion przechodniów.

Po przybyciu do Catariny, która rzeczywiście była sama, Carlo zażądał czegoś do picia, więc z rewerencją zaprowadzono go do apartamentu Girolama, podczas gdy Fiora i Khatoun udały się do pokoju młodej hrabiny.

Był to pokój naprawdę wspaniały, cały obity lazurowym brokatem i srebrogłowem, wypełniony nieskończoną liczbą malowanych skrzyń, siedzisk i stołów, wśród których na honorowym miejscu usytuowane było ogromne łoże obciągnięte tym samym srebrogłowem i zwieńczone pękami niebieskich i białych piór. Catarina, tonąca w drogich koronkach, przyjęła gości z należnym ceremoniałem, po czym odesłała służące, pozostawiając przy sobie tylko Rosario, swoją ulubioną pokojówkę, do której miała pełne zaufanie.

Godzinę później Khatoun, podwyższona przez weneckie buty na wysokich koturnach, w sukni Fiory i owinięta w sławetny welon opuszczała pałac w towarzystwie Carla, który opróżnił - w większości do doniczek z drzewkami pomarańczowymi - sporo kielichów. W tym czasie Fiora ukryta w alkowie sypialni Catariny wkładała przygotowane dla niej ubranie z brązowego zamszu, tabard ozdobiony herbami: żmiją Sforzów i różą Riariów, wysokie buty z miękkiej skóry, obszerny płaszcz do jazdy konnej i wysoką czapkę z piórami, pod którą zupełnie ukryły się jej ściśnięte siateczką włosy.

Kiedy była gotowa, Catarina wręczyła jej sakiewkę wypełnioną złotem, którego część Fiora ukryła w ubraniu, oraz list podpisany po prostu „C".

- To do Lorenza - powiedziała. - Nie chcę, by Medyceusze uważali mnie za wspólniczkę Pazzich... i mojego męża. Kiedy miniesz Sienę, zdejmij tabard i zakop albo ukryj w gęstych krzakach. Strzeż się także, by nie natknąć się na tych, którzy wyjechali rano. W torbie masz plan podróży, który powinien cię ustrzec przed tym problemem. A teraz uściskaj mnie i niech Bóg ma cię w opiece! Przyślę ci Khatoun, która wróci tu tej nocy, jak tylko to będzie możliwe.

Z głębokim wzruszeniem Fiora musnęła wargami piękną twarz tej młodej kobiety, której mimo nienawistnego małżeństwa udawało się pozostać wierną sobie i swojemu rodowi. Zrobiła to bez ukrytych myśli i niepokoju: mimo młodego wieku Catarina Sforza była zdolna wykaraskać się z najtrudniejszych sytuacji, posiadała bowiem żywą inteligencję, której tak bardzo brakowało jej małżonkowi, a przed wszystkim odwagę, której był całkowicie pozbawiony. W ostatniej chwili, kiedy Rosario przypinała do pasa fałszywego młodzieńca miecz i sztylet, ostrzegła Fiorę:

- Od jutra będą cię ścigać, gdyby więc zły los sprawił, że zostaniesz pojmana, zabij się bez zastanowienia, gdyż w żaden inny sposób nie unikniesz okrutnej śmierci poprzedzonej niekończącymi się cierpieniami.

- Bądź spokojna: zapamiętam. Nie dostaną mnie żywej.

Później wszystko potoczyło się szybko. Rosario poprowadziła Fiorę bocznymi korytarzami do stajni, gdzie młoda kobieta sama wybrała i osiodłała konia, a potem otworzyła przed nią wrota. Fiora z ogromną radością dosiadła konia noszącego imię Titano i ruszyła kłusem w kierunku Corso.

Przekroczywszy bramę, gdzie wartownicy, widząc znajomy tabard, pożegnali ją zażyle, przeszła w galop, z rozkoszą czując tak długo wyczekiwany pęd powietrza - i deszcz, gdyż Wielki Tydzień zaczął się szarugą i ciemnymi chmurami - chłoszczący jej twarz. Była wolna, wreszcie wolna! Otwierała się przed nią szeroka przestrzeń przecięta przez niewyraźny zarys dawnej via Flaminia, starej rzymskiej drogi łączącej Rzym z Etrurią, której wyszczerbione płyty wytyczały szlak, ale czyniły drogę niebezpieczną dla końskich nóg. Toteż Fiora wybrała podróż szerokim, porośniętym trawą nasypem biegnącym wzdłuż zrujnowanych starożytnych grobowców. Po kilku minutach tej piekielnej jazdy koń i amazonka przekroczyli jak burza Tyber po moście Milvio, po czym Fiora ściągnęła cugle, aby uspokoić zwierzę, zatrzymała się na moment i odwróciła. Mimo złej pogody chciała ostatni raz spojrzeć na Rzym, na to starożytne miasto cesarzy, uświęcone krwią męczenników, które obecność papieża powinna uczynić szlachetnym, czystym i prawym. Tymczasem była to ogromna kloaka najeżona pułapkami i uciekinierka pomyślała, że nigdy nie zdoła należycie podziękować Bogu za to, iż pozwolił jej wydostać się stamtąd. Jednocześnie po raz ostatni pomyślała z sympatią, a nawet z żalem - jako że miała ich zapewne nigdy więcej nie zobaczyć - o Stefanie Infessurze, o którym wiedziała, że odzyskał wolność, o Annie Żydówce, która ją leczyła, o donnie Catarinie, która została jej przyjaciółką wbrew wszystkiemu i wszystkim, wreszcie o Antonii Colonnie, siostrzyczce Serafinie, którą pozostawiła w klasztorze San Sisto na pastwę oczekiwania, mającego trwać pewnie do końca życia. Skoro oni, pozostając przy życiu, oddychali powietrzem tego zepsutego miasta, mogło ono jeszcze zostać uratowane? Ale za jaką cenę?

Deszcz przypomniał Fiorze, że zupełnie nie ma czasu na te filozoficzne rozważania i że poza wszystkim innym do Boga należała decyzja, czy Rzym miał istnieć nadal, czy zginąć w morzu ognia jak Sodoma i Gomora...

Postępując zgodnie z dokładnymi wskazówkami udzielonymi przez Catarinę oraz Carla, nie musiała się obawiać, że wpadnie na Francesca i Hieronimę. Przede wszystkim wyprzedzali ją o co najmniej dwanaście godzin, a poza tym posuwali się bardzo szybko, jako że Montesecco zarządził przygotowanie na całej trasie świeżych koni na zmianę. No i wreszcie dlatego, że za Sieną nie skierują się bezpośrednio do Florencji, lecz przejadą przez Poggibonsi, by na wysokości San Miniato dołączyć do legata jadącego z Pizy. Dzięki temu bez ryzyka wjadą do miasta Czerwonej Lilii, wmieszawszy się w iście książęcy orszak towarzyszący młodemu kardynałowi Riario.

Podjęte przez nich kroki mogły się nawet okazać użyteczne dla Fiory, która nosząc herb Catariny, z pewnością zdołałaby udać spóźnionego służącego i sama uzyskać świeże konie. Miaia do dyspozycji bardzo mało czasu: Rafaele Riario miał wjechać do Florencji w Wielki Czwartek, a był wtorek wieczorem. Musiała przebyć około siedemdziesięciu mil w dwa dni - była to prędkość osiągalna dla wyćwiczonego jeźdźca posiadającego dobre wierzchowce, ale znacznie trudniejsza dla młodej kobiety, która ostatnich sześć miesięcy przeżyła w zamknięciu. Będzie zmuszona zatrzymywać się, by choć odrobinę odpocząć. Hieronima podróżowała w wygodnym powozie, który zatrzymywać się będzie tylko na czas wymiany koni. Zmieni go na muła przed San Miniato i opuści orszak u bram Florencji, by udać się bezpośrednio do Montughi, willi starego Jacopo Pazziego.

Ta myśl doprowadziła Fiorę do wściekłości i sprawiła, że z pogardą spojrzała na czekające ją trudy. Przypomniawszy sobie drogą Leonardę i niezliczone kataplazmy z wosku, które stosowała w trakcie kampanii Zuchwałego, zaśmiała się nawet sama do siebie z wesołością przynależną młodości, którą zwróciła jej odzyskana wolność...

W Viterbo, papieskim mieście, do którego przybyła w środę rano, czuła już w plecach dwadzieścia mil i całe jej ciało rozpaczliwie domagało się odrobiny odpoczynku. Koń także go potrzebował, więc wymieniła go na innego w oberży deli'Angelo, bardzo żałując, że nie może tam wynająć pokoju. Był to jeden z postojów Pazzich i lepiej było tu się nie zatrzymywać. Wierna roli spieszącego się marudera zadowoliła się kupieniem sera, bochenka chleba, dzbanka cienkiego wina i kilku świec, po czym dzielnie ruszyła w dalszą drogę.

Wyjechawszy z miasta, wypatrzyła zrujnowany budynek zarośnięty bluszczem, pokrzywami i melisą, wprowadziła do niego konia, którego przywiązała do belki stropowej i usadowiła się, by zjeść, napić się i odpocząć przez trzy godziny. Nie obawiała się przekroczenia tego czasu, który sama sobie wyznaczyła, posiadała bowiem cenną zdolność budzenia się, kiedy chciała. Trzy godziny później rzeczywiście ocknęła się ze snu, zjadła i wypiła jeszcze trochę, i postanowiła ponownie ruszyć w drogę. Padający od świtu deszcz ustał i choć pogoda była pochmurna i zimna, to jednak znacznie bardziej znośna. Niestety, droga stawała się coraz trudniejsza, bardziej kręta i wkrótce galop nie był już możliwy tak często, jak wcześniej. Jednakże podróż Fiory przebiegała bez komplikacji. Tabard z herbem czynił cuda.

Za San Cjuirico d'Orcia droga wiodła wzdłuż łagodnych wzgórz Umbrii. Spokojny pejzaż naszpikowany cyprysami, tak lubianymi przez starego mistrza Giotto i przez samą Fiorę, zaczynał przypominać drogą jej Toskanię.

U podnóża jednego ze wzgórz wśród gęstych chaszczy znajdował się ostry zakręt. Wjeżdżając tam, koń niemal wpadł na wózek wyładowany wiązkami chrustu, zajmujący całą szerokość drogi. Zahamował tak gwałtownie, że Fiora mimo swojej zręczności omal nie przeleciała mu nad głową. Z wielkim trudem utrzymała się w siodle, ale wierzchowiec, przestraszony, z pianą na pysku, stanął dęba. Zza krzaków wyskoczyli obdarci, lecz uzbrojeni po same zęby mężczyźni. Jeden z nich zarzucił na głowę zwierzęcia czarną szmatę, a pozostali ustawili się wokół, wymierzając w kobietę arkebuzy.

- Rabusie! - zasyczała Fiora przez zęby. - Tylko tego mi brakowało!

Oślepiony koń uspokoił się. Jeden z bandytów chwycił cugle i mocno je trzymał. W tym czasie inny mężczyzna, który musiał być hersztem bandy - jako jedyny nie miał arkebuza - odłączył się od reszty i podszedł, wspierając się pod boki i zadzierając nosa. A nos miał imponujący. Osobnik należał do masywnych, był raczej niski, miał szerokie ramiona i ogromne dłonie. Większą część twarzy pokrywała siwiejąca broda, dokładnie taka, jak czupryna, a pośród tej gęstwiny włosów błyszczały oczy o kpiącym spojrzeniu. Jego ubiór składał się z usianego licznymi plamami kaftana z bawolej skóry, na którym dwa czy trzy fragmenty zbroi robiły, co mogły, by nadać mu szlachetny wygląd, co byłoby zabawne, gdyby nie długaśne ostrze miecza obijającego mu się o łydki i elegancko unoszącego z tyłu strzępy czerwonego płaszcza. Strój uzupełniała brudna czapka przyozdobiona szkarłatnym piórem.

Z rozdrażnieniem przerastającym lęk Fiora przyglądała się osobnikowi, który ukłoniwszy się kurtuazyjnie, szybko sięgnął po jej mieszek.

- Miałeś kiepski pomysł zatrzymując mnie, panie bandyto - westchnęła Fiora. - Bardzo się spieszę!

W gęstwinie brody błysnęły białe zęby, a mężczyzna wesoło zważył w ręku sakiewkę, która wydała zachęcający odgłos.

- No to marnie się składa, paniczu - powiedział ze śmiechem - gdyż mi także bardzo spieszno, by wejść w posiadanie tego pięknego konia. Doskonale zastąpi mojego, którego utraciłem dwa dni temu. Wydajesz mi się człowiekiem z towarzystwa, jeśli mam sądzić po tym pięknym herbie widniejącym na twojej piersi, i bez trudu zrozumiesz, że godność przywódcy nie pozwala mi dłużej chodzić pieszo. Traci na tym mój prestiż.

- Przykro mi ze względu na ciebie, ale jako że twoje życie nie jest zagrożone, natomiast wiele istnień zależy od nóg tego zwierzęcia, chciałbym to z tobą omówić.

Wypowiadając te ostatnie słowa w taki sposób, by zmieniona intonacja nie obudziła jego czujności, Fiora dobyła miecza z pochwy i z szybkością błyskawicy wymierzyła wściekły cios w pierś przeciwnika, który zwalił się na ziemię; w tej samej chwili spięła konia, którego przednie nogi uderzyły trzymającego go bandytę. Jeśli jednak liczyła na efekt zaskoczenia, aby pokonać resztę bandy, to się przeliczyła, gdyż trzej pozostali rabusie widząc poturbowanego szefa, puścili broń, rzucili się na Fiorę, rozbroili ją i powalili na ziemię, zarzucając jej płaszcz na głowę. W tym czasie ich herszt pozbierał się i otrzepał brudne ubranie z gracją elegancika.

- Zawsze warto mieć na sobie kolczugę, kiedy ma się do czynienia z uczciwymi podróżnymi - zarechotał. - Zawdzięczam ci jednak kolejną dziurę w kaftanie, a to cię będzie dużo kosztować, piękny przyjacielu!

W okamgnieniu Fiora, przekonana, że nadeszła jej ostatnia godzina, została związana jak baleron i rzucona w poprzek końskiego grzbietu. W siodle z satysfakcją usiadł szef bandy.

- Jesteś nieco impulsywny, przyjacielu - powiedział, wymierzając wesołego klapsa w pośladki rzekomego posłańca - ale dochodowy. Twój mieszek zasługuje na szacunek. Natomiast... będziesz musiał mi to przeczytać - dodał, wyjmując bilecik Catariny i obracając go w palcach. - Nigdy nie miałem czasu nauczyć się czytać!

- Jeśli zależy ci na głowie, kapitanie, radzę ci zostawić ten list w spokoju - warknęła Fiora, której nos przy każdym kroku konia uderzał o skórzaną uprząż. - Zresztą sam fakt, że przeszkodziłeś mi w podróży, już jej poważnie zagroziło.

Bezczelność była jedynym możliwym ratunkiem. Nadzwyczajne, że rabuś wydawał się bardziej chciwy niż okrutny. Czyżby możliwe było dogadanie się z nim? Pozostawało dowiedzieć się, w którą stronę skłaniały się jego sympatie polityczne...

- Rzadko widziałem gadatliwe trupy, wiesz? - powiedział rabuś. - Spokojnie! Nie jedziemy daleko i będziesz mógł trochę odpocząć. Ale jeśli będziesz niegrzeczny, twój odpoczynek może stać się wiecznym spoczynkiem...

Ścieżką wijącą się wśród dębów korkowych dotarli wkrótce do wąskiego i zamaskowanego przez gęstą roślinność wejścia do jaskini znajdującej się w zboczu wzgórza.

Zapadał zmrok. Gęsiego przebyli ciemny korytarz wypełniony zapachem dymu, od którego Fiorę szczypały oczy, a drapanie w gardle wywołało kaszel. Wkrótce jednak korytarz się rozszerzył i rozjaśnił, a jej nozdrza połechtał przyjemny zapach pieczonego mięsa. Położono ją na ziemi, nieco zdrętwiałą, w pobliżu ogniska, nad którym piekł się na rożnie cały baran. Herszt bandy ukucnął obok i ogrzewał dłonie przy ogniu.

- Przypominam jeszcze raz to, co już powiedziałem - rzekła spokojnie. - Im więcej czasu minie, w tym większym niebezpieczeństwie będzie twoja głowa.,

- Dosyć tego! - warknął mężczyzna, rzucając jej mordercze spojrzenie. - Są rzeczy, których nie lubię słuchać nawet jeden raz. A co dopiero dwa! Mam wielką ochotę uciszyć cię na zawsze.

- Nie krępuj się! - zawołała Fiora. Jej gniew rósł proporcjonalnie do czasu, który traciła. - Ale uświadom sobie, że moje zwłoki mogą stać się dla ciebie jeszcze bardziej niebezpieczne niż moja osoba. Nie umiesz czytać, ale jako, jak sądzę, były żołnierz, powinieneś znać te herby?

- Hm... Mediolańska żmija, tak... znam! Ale ta róża... co to jest?

- Chyba od dawna nie wychodziłeś z tej twojej jamy. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, odejdźmy na stronę. Może nie masz tajemnic przed twoimi ludźmi, ale są rzeczy, o których nie mogę mówić byle komu.

Czując się pochlebiony, rabuś rozwiązał Fiorze nogi, po czym chwytając koniec sznura krępującego jej ręce, poprowadził ją w głąb groty. Tam wiązki słomy i jakieś derki tworzyły posłanie, na którym usiadł.

- No dobra! Mów!... Kim jest twój pan?

- To nie pan, lecz pani: siostrzenica papieża, donna Catarina Sforza, hrabina Riario. Wysłała mnie do Florencji... z misją specjalną, stąd ten list. Jeśli mi się nie uda, ryzykuję głową, ale ktokolwiek mi przeszkodzi, ryzykuje swoją jeszcze bardziej. Donna Catarina jest nieustępliwa, choć bardzo młoda.

Bandyta zdjął czapkę i podrapał się w głowę, wyraźnie zmagając się z trudnym problemem.

- Słyszałem o tym! Mówią, że jest tak dzielna, jak piękna, i wiadomo po kim to odziedziczyła! Ja osobiście służyłem pod jej dziadkiem, wielkim Franceskiem Sforzą. Srogi był z niego wojak! Byłem wtedy jeszcze chłopakiem, ale mogę powiedzieć, że dobrze mi było u niego. On to wiedział, jak sprawić przyjemność swoim żołnierzom...

Oczy bandyty zalśniły nagle żywszym blaskiem, a w jego głosie zabrzmiała jakaś nostalgia:

- Razem splądrowaliśmy Piacenzę, i nigdy, chłopcze, nie zobaczysz takiej grabieży ani takiego świętowania! Wybebeszyliśmy wszystkich mężczyzn, zgwałciliśmy wszystkie kobiety w wieku od dziesięciu do sześćdziesięciu lat, odszpuntowaliśmy wszystkie beczułki, a na koniec podłożyliśmy ogień. Miasto płonęło jak piekielne czeluście, a my jeszcze obalaliśmy dziewki w rynsztokach, którymi spływało wino, krew i wnętrzności. Można było zdechnąć z gorąca, ale wypiliśmy, ile się dało. A poza tym byliśmy bogaci: pieniądze, piękne materie, żywność, nawet złoto - to wszystko Sforza dawał swoim ludziom! Mieliśmy też mniszki... a nawet braciszków zakonnych dla tych, którzy lubią te rzeczy. Ach! Daleko trzeba by szukać, by znaleźć takiego dowódcę jak on! Dzisiejsi myślą tylko o tym, żeby się ubrać w jedwabie i uniknąć ciosów. Mają delikatną skórę... Sforza... ten to miał skórę, porządną, twardą, spękaną skórę, zniszczoną przez pancerz, jak moja, a mimo to królowa Neapolu przyjmowała go w swym łożu, a Mediolan dal mu najpiękniejszą z księżniczek...

Fiora cierpliwie wysłuchała odgrzebującego wspomnienia bandyty, nie okazując zresztą wzruszenia tym, co słyszała: widziała wojnę z wystarczająco bliska, by znać jej okropieństwa.

- Jestem oddany donnie Catarinie tak samo, jak ty jej dziadkowi, i mogę cię zapewnić, że jest jego godna. Słuchaj! Zachowaj moją sakiewkę, ale pozwól mi zatrzymać konia i odjechać. Przysięgam ci, że po wypełnieniu mojej misji przyprowadzę ci go, a wraz z nim dwa inne, jeśli chcesz...

- Dlaczego nie dwadzieścia? Tych, które będą pod pośladkami towarzyszących ci żołnierzy? Uważasz mnie za durnia, chłopcze? Nie wierzę już w żadne obietnice, i jakom Rocco da Magione, nie narodził się jeszcze taki, który mi coś odbierze... A zwłaszcza taki gołowąs! Istna dziewczyna, słowo daję - dodał, przesuwając palcem po policzku Fiory, która omal go nie ugryzła, ale zdecydowała się postawić wszystko na jedną kartę.

- Ależ ja jestem dziewczyną - powiedziała cicho. Rocco odsunął palec, jakby się oparzył.

- Co ty mówisz?

- Łatwo to sprawdzić. Zdejmij mi czapkę!

Rozbójnik zdjął filcowe nakrycie głowy, odsłaniając siateczkę, którą ściśnięte były włosy młodej kobiety. Ta potrząsnęła głową i fala czarnego jedwabiu spłynęła jej na ramiona ku ogromnemu zdumieniu Rocca. - A jednak to prawda! Kim jesteś?

- Powiem ci, ale najpierw odpowiedz mi na jedno pytanie. Czy skoro warujesz przy tej drodze, nie widziałeś tu ostatniej nocy powozu w eskorcie jeźdźców?

- Nie w nocy, wczoraj o świcie. Dziwny orszak, wierz mi. Nie brak mi było ochoty, by wsadzić moich ludzi na te konie, ale tamci byli nieco zbyt dobrze uzbrojeni jak dla nas, skromnych rozbójników.

- Wielka szkoda! - jęknęła Fiora. - Gdybyś ich zaatakował, z pewnością zapobiegłbyś wielkiemu nieszczęściu...

- Zaraz, zaraz! Nieszczęście z pewnością spotkałoby mnie i tych zacnych chłopców, którzy się zaciągnęli do mojego oddziału. Ale wróćmy do mojego pytania: kim jesteś?

- Nazywam się Fiora Beltrami i jestem przyjaciółką donny Catariny. Aby dopełnić tego obrazu, dodam, że jestem również zaprzysięgłą nieprzyjaciółką tego gbura, jej męża... A zresztą, dosyć tego! Siedzę tu jak głupia, dyskutuję z jakimś rzezimieszkiem, a tymczasem być może Medyceusze jutro zostaną zabici!

Chciała się podnieść, ale Rocco zapobiegł temu, przewracając ją z powrotem na słomę. Jednocześnie wydał z siebie prawdziwy ryk:

- Co ty opowiadasz? Co to za historia z tym zabijaniem?

- To długa opowieść. Wiedz tylko, że spieszę się tak bardzo, bo hrabina i ja chcemy ich uratować. Ci, którzy przejeżdżali tędy wczoraj, to ich mordercy!

Zapadła cisza, a Rocco wyjął zza pasa długi nóż o groźnym wyglądzie, ale zadowolił się przecięciem sznura krępującego nadgarstki więźniarki. Następnie zaczął chodzić tam i z powrotem, wyraźnie nad czymś się zastanawiając.

- Czy sądzisz, że jeśli ci pomogę, to mogę mieć nadzieję na sowitą nagrodę? - zapytał, gmerając w brodzie.

- Przysięgam ci to na pamięć mego ojca, zamordowanego przez Pazzich, których tu wczoraj widziałeś na drodze. Ale dlaczego miałbyś coś zrobić dla Medyceuszy?

- Lorenzo Wspaniały uratował mi życie w Volterra. Zabiłem jedną dziewczynę, którą Vitelli zarezerwował dla siebie, więc chciał mnie za to powiesić. Lorenzo przeciął sznur i zwrócił mi wolność. To rzeczy, o których człowiek honoru nie zapomina. Ale dosyć gadania: będziemy mieli na to czas w drodze. Jadę z tobą! Zresztą w ten sposób najlepiej przypilnuję mojego konia.

- Dosiądziemy go oboje? W ten sposób raczej albo go wykończymy, albo będziemy musieli jechać stępa. Mówiłam ci, że musimy się pospieszyć!

- Ale dowiezie nas jakieś pół mili stąd? Wiem, gdzie można znaleźć konia, jeśli ma się trochę złota - dodał, głaszcząc sakiewkę, którą na sznureczkach przyczepił do pasa. A teraz chodź zjeść kawałek tego barana, który zaraz się spali... ale schowaj z powrotem włosy. Wolę, żebyś została chłopcem.

Zaproszona przez Rocca Fiora pochłonęła kawałek doskonale upieczonego mięsa i popiła je cierpkim winem, podczas gdy herszt bandy, jedząc i pijąc, przemawiał do swych ludzi, których było co najwyżej dziesięciu:

- Pojadę z tym chłopcem, gdyż proponuje mi ciekawy interes, ale niedługo wrócę. Orlando - dodał, wskazując kudłatego olbrzyma obdarzonego siłą dwóch niedźwiedzi - będzie wami dowodzić pod moją nieobecność, która nie powinna trwać znacznie dłużej niż tydzień. Siedźcie tu cicho i nie zwracajcie na siebie uwagi. Zostawię wam część złota tego chłopca i przywiozę jakieś porządne odzienie.

- Dlaczego? - warknął Orlando. - Nie będziemy już bandytami?

- Będziemy tym, czym zawsze byliśmy: żołnierzami. Kiedy wrócę, pojedziemy do Urbino. Mówią, że książę Federico de Montefeltro werbuje najemników na nową wojnę, a nasze miecze już zbyt długo rdzewieją! Zgoda?

Wszyscy się zgodzili, ale nie Fiora, która pochyliła się w stronę Rocca:

- Jesteś pewien, że nie ma tu sprzeczności? Montefeltro jest jednym z kondotierów w służbie papieża, a to wojsko mogłoby zostać wysłane na Florencję.

- Wiem, ale powiedzmy, że to... ostateczność! Zobaczymy, co się tam będzie działo. Jeśli Medyceusze zwyciężą, wstąpimy na służbę do nich. Jeśli nie... cóż, trzeba jakoś żyć, prawda?

Nie pozostało nic do dodania. Fiora spokojnie dokończyła posiłek, podczas gdy Rocco przystąpił do sprawiedliwego podziału złotych monet. Dzięki zapobiegliwemu ukryciu kilku z nich w butach i różnych miejscach w ubraniu, fakt utraty sakiewki nieszczególnie martwił Fiorę, ale poprosiła o zwrot samego woreczka. Nie zostało w nim wiele rzeczy: chusteczka do nosa i mała buteleczka ofiarowana przez Annę. Rocco przyjrzał się jej uważnie.

- Co to jest?

- Możliwość uniknięcia straszliwej śmierci w przypadku, gdybym... został schwytany.

Rocco pokiwał głową, włożył flakonik z powrotem do sakiewki i podał ją Fiorze, która zaczynała przebierać nogami z niecierpliwości. Taka strata czasu! Poza tym niepokoiła się trochę o wrażenie, jakie wywoła w drodze i na ulicach Florencji w towarzystwie tego obdartusa, który aż za bardzo wyglądał na tego, kim był...

Kiedy jednak Rocco wrócił po chwilowej nieobecności, poczuła się uspokojona. Wymienił swój, oględnie mówiąc, brudny kubrak na kaftan z grubego szarego sukna, może niezbyt czysty, ale nadający się do pokazania. Transformacji dopełniły wysokie buty, brązowy skórzany pas i płaszcz w tym samym kolorze oraz, na szczęście, długi miecz i sztylet.

- Boisz się, żebym ci nie przyniósł wstydu, co? - powiedział, wymierzając Fiorze kuksańca. - A teraz ruszajmy w drogę.

Po wyjściu z groty dosiadł konia, a Fiora usiadła za jego plecami. Zegnani życzeniami bandy ruszyli w stronę głównej drogi, z konieczności wolnym krokiem, by podwójne obciążenie nie umęczyło zwierzęcia. * * *

Noc była bardzo ciemna i zimna, trzeba było dobrze znać okolicę, by się nie zgubić, ale Rocco wiedział, gdzie jedzie, i chwilę później Fiora znalazła się w posiadaniu nowego wierzchowca zakupionego jak najbardziej legalnie u jakiegoś wieśniaka, który zdawał się dobrze znać zbójcę, a nawet utrzymywać z nim dosyć zażyłe relacje.

- Oskubujemy podróżnych, nie sąsiadów! - wyjaśnił Rocco. - Inaczej życie nie byłoby możliwe. Ten kmieć nie ma powodów, by się na mnie uskarżać, wręcz przeciwnie.

Towarzysz Fiory nie był na tyle koleżeński, by oddać jej konia. Zatrzymał go dla siebie, a młoda kobieta bynajmniej nie skorzystała na tej zamianie. Jej nowy wierzchowiec był raczej zwierzęciem roboczym niż koniem pod siodło. Ponadto okazywał pewną niezależność, która skłaniała go do obchodzenia najmniejszej kupki ziemi czy nawet do cofania się, jeśli przeszkoda wydawała mu się zbyt uciążliwa do pokonania. Rocco, bezwstydnie zaśmiewający się z rosnącej wściekłości Fiory, w końcu wziął zwierzę za uzdę, by je poprowadzić za sobą. Fiora pocieszała się myślą, że w Sienie ona i jej towarzysz będą mogli wymienić konie na nowe. Jednak w wielkiej księdze przeznaczenia zapisane było, że nie dotarła jeszcze do końca swych trudów.

Oberża delia Fontana na placu del Campo przyjęła podróżnych z szacunkiem należnym tak szlachetnym gościom, ale jej właściciel, mistrz Guido Matteotti, okazał wielkie strapienie, kiedy poprosili o świeże konie.

- Skąd miałbym je wziąć, dostojni panowie? Nie został mi nawet jeden jedyny! Nawet najmniejszy. Jedyne, co mogę wam zaoferować, to osioł, w dodatku ze sztywną nogą. No i moja córka bardzo go lubi!

- Co nam przyjdzie z osła, jak myślisz? - zagrzmiał Rocco. - Widzisz przecież, kim jesteśmy? Mój pan, należący do dworu szlachetnego hrabiego Riario, jest posłańcem wysłanym przez Jego Świątobliwość i, wierz mi, jego misja jest pilna.

- Niech tu padnę trupem na miejscu, panie, jeśli nie mówię prawdy. Miałem cztery konie, cztery wspaniałe konie: duże, silne jak nosorożce, oko żywe, grzywa dłuższa niż kobiece włosy, ale zabrano mi je wczoraj wieczorem! Zabrano mi wszystkie cztery...

- A któż sobie na to pozwolił? Czyż nie były zastrzeżone na usługi papieża i jego ludzi?

- Oczywiście, ale widziałem już przejeżdżający duży oddział i nie sądziłem, że mogą pojawić się kolejne. Poza tym ci, którzy byli tu wczoraj, mieli argumenty nie do podważenia!

Rocco schwytał poczciwinę za kołnierz koszuli i zaczął nim porządnie potrząsać:

- A kim byli ci ludzie? Powiesz to wreszcie?

- Oddział mężczyzn jadących z Pizy. Żołnierzy! Wypili, zjedli, splądrowali mi piwniczkę i spiżarnię, sponiewierali służące i kuchcików. Prawdziwa katastrofa!

- Tracę cierpliwość! - powiedział Rocco. - Zdecydujesz się wreszcie powiedzieć, kto to był?

- A bo ja wiem? Żołnierze, mówiłem. Jechali przyłączyć się do oddziału, formowanego tu niedaleko pod dowództwem kondotiera Sanseverino.

Zobaczyli moje konie i po prostu je zabrali. Ach, ja nieszczęsny!

Fiora zmarszczyła brwi i się zamyśliła. Sytuacja stawała się poważna. Rocco mówił o zbieraniu się najemników w Urbino pod przywództwem księcia Federico, a tu tworzy się drugi oddział pod Sanseverinem. Jeden na wschodzie, drugi na południowym zachodzie - diabelnie przypominało to kleszcze gotowe zacisnąć się na Florencji. Bezsprzecznie Riario dobrze przygotował swoje działania, gdyż po zabiciu Medyceuszy będzie mógł spuścić tę zgłodniałą sforę na ich miasto i zdusić je, zanim zdąży choćby drgnąć. Poza tym za papieżem stał także Ferrante di Napoli, podczas gdy sojusznicy Florencji - Mediolan i Wenecja - nawet może nie podejrzewali, co się szykuje. Nie mówiąc rzecz jasna o królu Francji, który ze względu na odległość nie był zbyt niebezpieczny dla spiskowców.

Nic nie powiedziała, ale Rocco chyba śledził tok jej myśli, gdyż uspokajająco poklepał ją po ramieniu, za co podziękowała mu wzrokiem.

- No trudno - rzekł - dołączymy do innych we Florencji, a nasze konie będą musiały wytrzymać do tego czasu. Czy w twojej ogołoconej spiżarni i splądrowanej piwniczce zostało cokolwiek, byś mógł nakarmić i napoić dwóch dzielnych żołnierzy?

Mistrz Guido, spodziewający się najgorszego, nagle odżył niczym kwiat zbyt długo wystawiony na palące słońce, a teraz zroszony świeżą, chłodną wodą przez miłosiernego ogrodnika.

- Oczywiście, dostojni panowie, oczywiście! Wejdźcie! Osobiście przyrządzę dla was smaczny omlet i wyjmę zapasy, które ukryłem dla siebie i rodziny... W tych strasznych czasach trzeba być przewidującym...

- Jesteś pewien, że nie schowałeś gdzieś dwóch koni, skoro jesteś taki zapobiegliwy? - powiedział Rocco nieco drwiąco. - Tymczasem każ zająć się naszymi! Niech im natrą nogi winem i dobrze napełnią żłoby! I niech nam podadzą dzban wina, żebyśmy mieli się czym zająć w oczekiwaniu najedzenie!

Weszli do oberży, która rzeczywiście wyglądała jak po przejściu huraganu, i podniósłszy dwa przewrócone taborety, usiedli.

- Nic jeszcze nie jest stracone - szepnął Rocco do bliskiej omdlenia Fiory, siedzącej z głową w. dłoniach. - Zostało nam tylko dwadzieścia mil do przejechania. Jestem pewien, że możemy jeszcze zdążyć na czas.

- Na koniach, które mogą paść w połowie drogi? Będziemy musieli iść pieszo... a ja umieram ze zmęczenia!

- A więc odpocznijmy! Tylko kilka godzin, ale zwierzętom pozwoli to nabrać sił na dalszą podróż. Zjedzmy, a potem pójdziesz spać, a ja w tym czasie pójdę do miasta zobaczyć, czy...

- Nie ma mowy! Jeśli ja będę wypoczywać, to ty także i przywiążę cię do siebie!

- Jak widzę, masz do mnie pełne zaufanie. W zasadzie nie mogę mieć o to do ciebie pretensji. Znamy się od niedawna. Zrobimy, jak sobie życzysz, ale najpierw zjedzmy! Umieram z głodu!

- Już? Przecież nie tak dawno jedliśmy tego barana?

- Może, ale przeciwności losu wzmagają mój apetyt! A właśnie... jesteś zupełnie pewna, że nie zostało ci parę monet, by zapłacić naszemu oberżyście? - Przecież zabrałeś mi sakiewkę, tak czy nie?

- Tak... tak, oczywiście, ale mam jakby szósty zmysł, który sprawia, że zwęszę złoto, jak świnia trufle. Przecież powiedziałaś mi, że nosisz nazwisko Beltrami?

- Powiedziałam, ale czy to ci coś mówi?

- Drugi majątek Florencji? To coś mówi każdemu dziecku we Włoszech.

- Mówiło! Mój ojciec nie żyje...

- Wiem, ale jestem przekonany, że coś ci zostało, a córka bankiera na pewno nie wkłada wszystkich jajek do tego samego koszyka.

Mimo zmęczenia Fiora zaczęła się śmiać.

- Nie trzeba jechać do Florencji, by o tym wiedzieć, Rocco. Nie obawiaj się: dostaniesz nagrodę, którą ci obiecałam, nawet jeśli nie da ci jej Lorenzo Medyceusz...

Opuścili Sienę po zapadnięciu zmroku, tuż przed zamknięciem bram. Ulice były pełne milczących cieni, które w żałobnych strojach wracały z nabożeństwa Drogi Krzyżowej. Inne czuwać miały przez całą noc w obitych czernią i pozbawionych wszelkich ozdób kościołach, by opłakiwać śmierć Chrystusa na Golgocie. Dzwony zamilkły w Wielki Czwartek, a brak ich swojskiego dźwięku sprawił, że miasto było zdezorientowane i całkowicie oddane pokucie. Nawet niebo przyczyniało się do pogłębienia przygnębiającego nastroju, gdyż od południa padał drobny, doprowadzający do rozpaczy deszcz.

W chwili gdy opuszczali oberżę, mistrz Guido postanowił udzielić podróżnym ostatniej wskazówki:

- Jeszcze słowo, dostojni panowie! Jeśli chcecie dotrzeć do celu na swoich koniach, omijajcie San Casciano in Val di Pesa!

- Dlaczego? - spytał Rocco drwiąco. - Czyżby grasowali tam bandyci?

- Tak mówili jadący stamtąd podróżni. Podobno nawet tydzień temu poderżnięto tam gardła dwóm wędrownym kaznodziejom. Tak więc bądźcie ostrożni!

- Dzięki za radę! Zabójcy, a do tego źli chrześcijanie... Lepiej dmuchać na zimne. Na szczęście jesteśmy lepiej uzbrojeni niż włóczący się braciszkowie...

Jednakże, kiedy jadąc za Rockiem, który znów prowadził za wodze jej fantastycznego wierzchowca, Fiora zjeżdżała w dół z gliniastych wzgórz, na których rozciągało się miasto, z trudem walczyła ze złymi przeczuciami, które ją opanowały, odkąd dowiedziała się o niemożności wymiany koni. Nieszczęśliwe przypadki zdawały się piętrzyć na trasie tej wyprawy, którą rozpoczęła z taką nadzieją i determinacją. Lecz nie wszystko jeszcze było stracone. Przy odrobinie szczęścia mogła dotrzeć do Florencji następnego dnia, w sobotę, jeszcze przed zmrokiem, niewiele później niż orszak kardynała legata. Nie udawało jej się pozbyć ściskającego ją za gardło niepokoju. Czyżby nikczemna Hieronima i jej rodzina mieli znowu zwyciężyć? Czy naprawdę z powodu żądzy mordu i chciwości po Francescu Beltramim teraz musieli zostać złożeni w ofierze obaj Medyceusze? Przecież Bóg nie może przyznać racji papieżowi, skoro ośmielał się on wysłać zabójców do chrześcijańskiego miasta, choćby nawet Florencja wolała Platona od czterech ewangelistów. Trzeba było za wszelką cenę zdążyć na czas! Niestety, noc była bardzo ciemna, a ona nie znała tej drogi...

Rozdział dwunasty Śmierć w katedrze

Rocco zresztą też nie znał drogi, a ta pełna była wszelkich możliwych pułapek. Dopiero w niedzielę o świcie dwoje podróżnych, wyczerpanych i z jednym tylko koniem, ujrzało wznoszące się na tle różowego, wreszcie wolnego od chmur nieba, mury i wieże kartuzji w Galluzzo, u bram Florencji. Wezbrane wody jednej z rzek uniemożliwiły im przejście i zmusiły do długiego objazdu. Poza tym, aby uniknąć niebezpieczeństwa sygnalizowanego przez oberżystę ze Sieny, jeszcze bardziej nadłożyli drogi i zgubili się. Wreszcie koń Rocca, potknąwszy się na wystającej skale, zrzucił jeźdźca i złamał sobie nogę. Trzeba było go zabić. Z kolei koń Fiory, nieprzyzwyczajony do długich tras i zmęczony wysiłkiem, nie był zdolny udźwignąć dwóch osób. Rocco z galanterią zgodził się iść pieszo, pozostawiając młodej kobiecie, bardzo niewygodne zresztą, siodło. Od czasu do czasu wolała iść obok niego, niewiele mówiąc, gdyż nadzieja na uratowanie Medyceuszy malała wraz z upływem czasu. Zgodziła się w końcu na propozycję Rocca, by zatrzymać się w kartuzji. O tej porannej porze bramy miasta nie były jeszcze otwarte. Ponadto z pewnością uzyskają tam najnowsze informacje. Jeśli Pazzi już uderzyli, trzeba będzie postanowić, co dalej, gdyż wówczas wejście do miasta byłoby szaleństwem. Oboje też odczuwali wielką potrzebę posilenia się.

Uśmiech brata furtiana przywrócił Fiorze ufność. Gdyby we Florencji poprzedniego dnia miała miejsce katastrofa, mnich nie miałby z pewnością tak spokojnej i pogodnej twarzy. Gdy przybysze zasiedli w sali dla gości, gdzie podano im ser i bochenek chleba, chętnie odpowiadał na ich pytania: w mieście poprzedniego dnia świętowano, pewnie aż do późnej nocy. Brat zajmujący się robieniem sprawunków wrócił zachwycony orszakiem młodego kardynała legata i wspaniałym powitaniem, jakie zgotowali mu Medyceusze. Dziś, w dniu Wielkanocy, ważnym wydarzeniem miała być msza, której monsignore Riario miał przewodniczyć w Duomo w obecności florenckich notabli i mieszkańców miasta tłumnie wypełniających katedrę...

Podczas gdy mnich poszedł po kolejny dzban chłodnej wody, Rocco zwrócił się do Fiory:

- Bramy są już pewnie otwarte. Czujesz się na siłach, by ruszać dalej?

- Trzeba. Z pewnością nie ma czego się obawiać w trakcie mszy, ale im szybciej Lorenzo zostanie ostrzeżony, tym lepiej.

- Zgadzam się, tym bardziej że msza nie budzi we mnie wielkiego zaufania... - Zwariowałeś?

- Nie, ale mam pewne doświadczenia. Zbyt wiele bram klasztorów wyważyłem, zbyt wiele mniszek zgwałciłem, by nie wiedzieć, ile jest warta bojaźń boża, gdy w grę wchodzi władza. Ale od bram Florencji dzieli nas jeszcze ponad pół mili... i trzeba je będzie pokonać pieszo.

Choć Fiora starała się zdobyć jakiegoś wierzchowca, musieli się poddać i mimo zmęczenia kontynuować drogę na piechotę. Jednak widząc nadciągające zewsząd w stronę miasta tłumy, Fiora doszła do wniosku, że nie mogliby posuwać się szybciej, nie tratując ludzi. Chłopi ze wszystkich okolicznych wsi zmierzali do Florencji jak do nowego Jeruzalem, by podjąć próbę ujrzenia wysłannika Ojca Świętego. Tłok był tym większy, że pogoda nagle się poprawiła. Słońce, prawdziwie wielkanocne słońce, złociło całą okolicę. Dzwony budziły się jeden po drugim, swymi spiżowymi głosami obwieszczając temu padołowi zdrad, wojen, mordów, ciemności i strachu, że Syn Człowieczy zmartwychwstał i przynosi na ziemię nadzieję na życie wieczne...

Ostatniej nocy Fiora ostatecznie pozbyła się zdobnego w herby tabardu, wrzucając go do rzeki po uprzednim solidnym obwiązaniu wokół dużego kamienia, ale obcisły zamszowy kaftan, choć rozsznurowany dla orzeźwienia, wydawał jej się nieznośnym ciężarem i z radością zamieniłaby wysokie buty na parę chodaków. Pełna entuzjazmu fala okolicznych mieszkańców niosła dwoje podróżnych aż do murów obronnych Florencji, na którą Fiora, zapominając o zmęczeniu i niepokoju, patrzyła z trudną do powstrzymania radością. Od tak dawna czekała na tę chwilę, najbardziej upragnioną ze wszystkich, kiedy będzie mogła znów zobaczyć ukochane miasto swego szczęśliwego dzieciństwa! Florencja przywitała ją melodią wygrywaną przez wszystkie dzwony i radosną wrzawą na przystrojonych flagami ulicach.

W miarę jak posuwali się ulicami, ludzka fala stawała się coraz potężniejsza, coraz bardziej żywiołowa.

- Nie wydostaniemy się stąd - szepnął Rocco, który nie lubił ścisku. - Czy idziemy w kierunku pałacu Medyceuszy? - spytał z niepokojem, gdy rzeka ludzi zwężała się, by przekroczyć most Ponte Vecchio pomiędzy podwójnym rzędem sklepików o zamkniętych okiennicach.

- Tak i nie. Najpierw idziemy do Duomo. Pałac jest trochę dalej...

Przepychając się za pomocą łokci i rękojeści mieczy, zdołali posunąć się do przodu i dotarli na plac, który Fiora zapamiętała jako miejsce, gdzie zawalił się jej świat tego straszliwego dnia, gdy miał miejsce pogrzeb jej ojca. Spostrzegli wówczas jednak, że dalsze przemieszczanie się jest niemożliwe. Dostępu do wszystkich ulic broniły kordony żołnierzy.

- Przybywam z Rzymu i mam wiadomość dla monsignore Lorenza - powiedziała Fiora do jednego z dowódców. - Pozwól mi przejść! Muszę się dostać do pałacu...

- Później, chłopcze! Nie słyszałeś dzwonów? Zaczęła się msza i monsignore Lorenzo wraz z bratem i przyjaciółmi bierze w niej udział... Poczekaj! - dodał, poruszony widokiem jej mizernej, zakurzonej i wyraźnie zmęczonej twarzy. - Wprowadzę cię do kościoła. Może, przeciskając się przez tłum, dotrzesz jakoś do niego.

Prowadzona pewną ręką żołnierza Fiora znalazła się wkrótce przed wejściem do Duomo, przez którego monumentalne, szeroko otwarte wrota dobiegał dźwięk organów. Rocco podążał za nią krok w krok.

- Jak widzisz, synu, kościół jest pełen. Musisz sobie jakoś radzić! - powiedział żołnierz. - Wracam na posterunek, zanim tłum mi to uniemożliwi.

Zbliżenie się do ołtarza, przy którym musieli znajdować się Medyceusze, ich rodzina i przyjaciele, wydawało się trudne, bowiem tłum zajmował nawet centralne przejście, które zazwyczaj pozostawało puste, by wyznaczać granicę między mężczyznami i kobietami. Jednak Fiora, od dzieciństwa znająca ten kościół, zaczęła przepychać się bocznymi nawami. Do tych, którzy próbowali jej przeszkodzić w przejściu, szeptała, wymachując listem Catariny:

- Wiadomość dla monsignore Lorenza! Wiadomość dla monsignore Lorenza!

Robiło się gorąco jak w piecu. Tłum cisnący się w katedrze Santa Maria del Fiore był tak gęsty, że oddawał w olbrzymim marmurowym wnętrzu całe ciepło gromadzące się nad miastem, osuszające wreszcie rynsztoki i kałuże biota, powiększone przez nieustanne deszcze padające w Wielkim Tygodniu. Woń kadzideł, tak obficie palonych, że gęsty dym docierał aż pod ogromną kopułę, mieszała się z bardziej mdłym zapachem setek świec płonących wokół ołtarza i aromatem z wolna więdnących kwiatów, tworzących barwny kobierzec na posadzce.

W nawie głównej zgromadziło się prześwietne towarzystwo, całe w jedwabiach i aksamitach, złocące się, usiane drogimi kamieniami i bliższe książęcemu dworowi zajętemu frywolnym życiem doczesnym niż zgromadzeniu pobożnych chrześcijan zebranych, by odprawić najświętszą ofiarę. Kłaniano się sobie, gawędzono, przekazywano ledwie stłumionym głosem najświeższe plotki, najnowsze wiersze. Przyglądano się sobie. Krytykowano toalety i uczesania. Za tym wystrojonym towarzystwem przepychało się ze wszystkich sił pospólstwo pragnące ujrzeć siedzących w prezbiterium dwóch władców miasta: Lorenza, całego w czerni, ale z przypiętym do czapki diamentem wartym fortunę, i Giuliana, w purpurze i złocie, pięknego i promiennego jak posąg Apollona i wesołego jak paź na wakacjach.

Kiedy Fiora ich wreszcie ujrzała, jej serce zabiło z radości jak szalone. Byli cali i zdrowi, i jak tylko skończy się nabożeństwo, będzie mogła im przekazać list. Bóg pozwolił, by mimo tylu przeciwieństw dotarła na czas! Tak dobrze było zobaczyć te twarze, które kiedyś były jej tak drogie... które wciąż były jej drogie.

W prezbiterium znajdował się także ktoś, z kim musieli dzielić tego ranka zainteresowanie zgromadzonych. Pokazywano sobie szczupłego i bladego, kruchego pod ciężarem koronek i kardynalskiej purpury, młodego, osiemnastoletniego księcia Kościoła, który wydawał się przedwcześnie dojrzały. Każdy z jego ruchów zapalał błyski na mitrze ze złotogłowiu wysadzanej drogimi kamieniami i na złotych słońcach wyhaftowanych na szkarłatnych rękawiczkach. Prawdę powiedziawszy, Rafaele Riario wyglądał na lekko spiętego, ale wszyscy tłumaczyli to jego nieśmiałością, ujmującą, a nawet wzruszającą u młodzieńca, któremu nadano tak wielką godność. Kobiety uważały go za czarującego z powodu tęsknego spojrzenia i częstego rumieńca na twarzy, ale mężczyźni, widząc jego delikatność, wypinali torsy i czuli się utwierdzeni w przekonaniu o swojej samczej wyższości; zadowoleni z siebie klasyfikowali go z odrobinę pogardliwą satysfakcją: żółtodziób!

Część kleru i księży z jego świty otaczała rodzaj tronu, na którym go usadowiono, i gdzie trochę przysypiał mimo głośnej gry organów i śpiewów chóru o najwyraźniej wyjątkowo potężnych głosach. W istocie w całym tym zgromadzeniu jedynie dwaj Medyceusze i kilku siedzących za nimi przyjaciół - Fiora poznała wielki nos Angela Poliziano, okulary Marsila Ficino i marzące oczy Botticellego - zdawali się uczestniczyć w wielkanocnym nabożeństwie.

Przy ołtarzu ksiądz i akolici kontynuowali odprawianie powolnego i uroczystego rytuału mszy: nastąpiła konsekracja, potem podniesienie. Ktoś z nadzwyczajną energią potrząsnął dzwonkiem. Zamarły śpiewy, ustały rozmowy, tylko organy nadal cichutko grały. Jak pole kwiatów pochylonych nagłym powiewem wiatru, mężczyźni i kobiety uklękli. Przed świętym stołem, płonącym od świateł, kapłan odprawiający mszę, podnosząc wysoko hostię, którą padające z witraża światło zabarwiło na czerwono, zdawał się rosnąć w swym złotym ornacie. Dzwony znów zaczęły bić i nagle rozpęta! się straszliwy zamęt. Fiora pobladła...

- To niemożliwe... Nie tutaj...

- Chodźmy! - rzucił Rocco, dobywając miecza.

Naśladując go, także wyciągnęła miecz z pochwy i ruszyła za nim. Utorowali sobie drogę w wyjącym, ogarniętym szaleństwem tłumie i dotarli do prezbiterium.

Przed ołtarzem, na którego stopnie przerażony ksiądz upuścił kielich, trwała walka. Święte naczynie potoczyło się w dół do czerwono-złotego ciała leżącego bez życia na czarnej, marmurowej posadzce w powiększającej się kałuży krwi: Giuliano Medyceusz, piękny, wesoły, uroczy Giuliano z pewnością już nie żył, lecz mimo to ubrany na brązowo mężczyzna, na wpół leżący na jego ciele, wciąż dźgał go sztyletem. Rocco spadł na niego jak piorun i zadał cios.

Zraniony w udo morderca poderwał się i chciał się rzucić na napastnika, ale nagły napór zszokowanego tłumu porwał zabójcę i odepchnął zwłoki na stopnie prezbiterium, gdzie przypadła do nich Fiora. W tym czasie Rocco, raptem unieruchomiony przez jakąś jęczącą kobietę, która zawisła mu na szyi, patrzył bezradnie, jak morderca znika w tłumie niczym jaszczurka w skalnej rozpadlinie.

Podczas gdy Fiora, nie godząc się z oczywistością, zastanawiała się rozpaczliwie, jakiej pomocy mogłaby udzielić temu młodzieńcowi, którego kiedyś kochała, ktoś ukląkł przy zwłokach, a szczupła, pomarszczona dłoń dotknęła szyi ofiary.

- Nic dla niego nie można zrobić - powiedział Demetrios Lascaris. - Spiskowcy dobrze zorganizowali zamach. Zauważyłem w pierwszych rzędach twarze, które mi się nie podobały...

- Ty? - szepnęła zdumiona Fiora. - A co ty tu robisz?

- Mógłbym ci zadać to samo pytanie... Chodź! Powinniśmy stąd odejść.

Wokół nich wciąż trwała walka. Rocco zmagał się z jakimś dryblasem o twarzy pokrytej bliznami. Poszukali wzrokiem Lorenza i ujrzeli go - przed obliczem młodego kardynała, równie bladego i drżącego jak jego koronki, władca Florencji, zawinąwszy czarny płaszcz wokół lewego ramienia, uzbrojony tylko w paradny miecz, dzielnie się bronił przed dwoma księżmi uzbrojonymi w sztylety, którzy rzucili się na niego jednocześnie, kiedy przy podniesieniu wszyscy opuścili głowy, a Pazzi i niejaki Bandini zaatakowali Giuliana. Krew spływała z rany na jego szyi, ale nie wydawał się pokonany, i gdy walczył, cofając się krok za krokiem pośród poprzewracanych kandelabrów, rozdeptanego wosku i spadających zewsząd przedmiotów liturgicznych, jego czarne oczy, płonące gorączkowym ogniem w oliwkowej twarzy oceniały liczbę wrogów - tych, którzy go otaczali, i tych, którzy nadal próbowali pokonać balustradę prezbiterium, by go dosięgnąć. Jego przyjaciele, również zaatakowani, bili się po jej drugiej stronie i nie mogli mu pomóc. Znalazł się w ogromnym niebezpieczeństwie.

- Do mnie, Medyceusze!... Palle! Palle! - zagrzmiał i to stare zawołanie jego rodu dotarło aż do sklepienia sanktuarium.

Odpowiedziało mu zaledwie kilka rozproszonych okrzyków. Przerażona Fiora zrozumiała, że jest zgubiony. Stawiał teraz czoło czterem przeciwnikom, a jego oddech stawał się coraz krótszy. Zamierzała podbiec do niego, by miał chociaż przyzwoity miecz, podczas gdy Rocco dobijał swego przeciwnika, ale ze stalli, na które się wspięli, zeskoczyli bracia Cavalcanti, uderzając z siłą kul armatnich i uwalniając przyjaciela. Mógł odetchnąć, tym bardziej że wobec tego nieoczekiwanego wsparcia dwaj księża - Antonio de Volterra i Stefano, preceptor u Pazzich - odstąpili od walki, jako że ich sztylety nie mogły sprostać mieczom bojowym. Fiora wykorzystała to, by podbiec do Lorenza i wziąwszy swój miecz za ostrze, podała mu go.

- Masz! Tym będzie ci lepiej walczyć, a ja nie umiem się nim posługiwać!

- Fiora! - szepnął z nagłą słodyczą, co wywołało tkliwość w sercu młodej kobiety, ale zaraz potem zawołał, żeby się odsunęła, żeby się ukryła. Z prawej strony prezbiterium nadbiegała uzbrojona banda, na czele której Fiora dostrzegła Francesca Pazziego. Tym razem było z nim co najmniej dwudziestu ludzi!

Podczas gdy Demetrios, zawoławszy: „Biorę to na siebie!", odciągał na bok młodą kobietę, Rocco lekko przeskoczył balustradę i wylądował naprzeciwko bankiera.

- Zaczynam cię mieć dosyć! - zawołał, rzucając się wściekle do ataku.

Ale nagle nie wiadomo skąd pojawił się przystojny, wspaniale ubrany młodzieniec i stanął pomiędzy dwoma mężczyznami, ryzykując, że zostanie przebity na wylot.

- Zostaw tego cuchnącego psa mnie, messerl - zawołał, przyjmując pozycję do walki. - Krew na moim mieczu, to krew Giuliana. Zanurzyłem go w niej, przysięgając, że jego morderca zginie z mojej ręki. Nazywam się Francesco Nori!

Aby mu nie przeszkadzać, Rocco usunął się i znalazł się twarzą w twarz z dwoma innymi przeciwnikami.

- Walcz, młodzieńcze, ale nie daj mu uciec! I nie poślizgnij się we krwi! Wszędzie jej pełno i... dalibóg! - dodał, przebijając przeciwnika - postaramy się, by było jej więcej.

Mimo otrzymanego wsparcia walka pozostawała nierówna. Wspaniały słabł, a jego wąska pierś unosiła się z odgłosem miecha kowalskiego. Wypchnięto go poza prezbiterium i groziło mu to, że zostanie zaatakowany od tyłu.

- Do zakrystii, monsignorel - krzyknął Demetrios, który zostawiwszy Fiorę ukrytą za filarem, fechtowal się sztyletem. - Zamknij się w zakrystii, dopóki nie nadejdzie pomoc!

Lorenzo skoczył do tyłu, po czym łącząc w zwarty trójkąt kilku walczących dla niego ludzi, zaczął się wycofywać, kładąc pokotem po drodze dwóch nieprzyjaciół.

- Brawo - ocenił Rocco ze znawstwem.

On sam powalił właśnie jednego z nich na czarną posadzkę. W kręgu wrogów zapanowało wówczas lekkie zamieszanie i ludzie Medyceuszy, wykorzystując tę chwilową słabość przeciwnika, wyrwali się z okrążenia, biegiem dopadli nowej zakrystii, której ciężkie wrota z brązu, niedawne, zachwycające dzieło Luca delia Robbia, zamknęły się za nimi. Prześladowcy nadaremnie walili w nie pięściami.

- Chodź - szepnął Demetrios. - Też musimy pomyśleć o jakimś schronieniu.

Nie pozostało im nic innego. Rocco, porwany wirem walki, znalazł się wraz z Lorenzem w zakrystii obleganej przez kilku spiskowców. Dotarcie do wyjścia było niemożliwością, gdyż walczący zajmowali całą długość nawy. Zdając się na Demetriosa, Fiora za jego przykładem schowała się pod ołtarzem, na którym młody Riario leżał półżywy, łkając i tuląc do siebie wielki srebrny krucyfiks. Nikt nie zwracał na niego uwagi.

Pod osłoną haftowanego obrusa dwójka towarzyszy przeanalizowała sytuację. Ośrodkiem największego zamieszania była zakrystia, a nawa powoli pustoszała, jako że niektórzy z walczących decydowali się na ucieczkę. Fala cofała się, pozostawiając za sobą wraki: krwawiące ciała, porozrzucane pośród niepotrzebnej już broni, podartych i zdeptanych kobiecych welonów, rozgniecionych kwiatów i zniszczonej biżuterii, spiesznie zbieranej przez żebraków, czołgających się jak larwy. Przez monumentalne odrzwia dostrzec można było osłoneczniony plac, z którego dobiegał straszliwy zgiełk, dowodzący, że trwały tam zażarte potyczki. Można by sądzić, że zebrało się tam całe miasto.

- Jak to możliwe, że Medyceusze przyszli bez obstawy? - spytała szeptem Fiora. - Gdzie jest Savaglio i jego ludzie? Gdzie jest gonfalonier? Wciąż jest nim Petrucchi?

Demetrios wzruszy! ramionami.

- Nikt nie mógł przewidzieć ataku w trakcie mszy. Savaglio pewnie jest w pałacu. Petrucchi zaś, skoro zaczęła bić Vacca*, musi być w Signorii, za porządnie zamkniętymi drzwiami... Chodź, mam lepszą kryjówkę na przeczekanie tego wszystkiego.

* Dzwon więzienia. Uderzano weń w przypadku pożaru lub innego nieszczęścia.

Znowu ciągnąc za sobą młodą kobietę, Grek zaczął biec, zgięty wpół, wzdłuż bocznej nawy do ciemnych schodków prowadzących do Cantorii - trybuny, na której zbierali się śpiewacy i muzycy wokół organów. Była ona pusta, lecz panujący na niej bałagan świadczył o tym, że została opuszczona w pośpiechu. Podłoga usiana była instrumentami i partyturami. Na dużym pulpicie z brązu leżały rozłożone nuty motetu, którego dźwięki zamarły w gardłach kantorów. Było to piękne dzieło, skomponowane bardzo niedawno przez messire Johannesa Ockeghema, muzyka na dworze króla Francji, wysłane przez niego dla Lorenza na święta wielkanocne. Wszystko porzucono.

- Jeśli była tu walka - rzekł Demetrios - to musieli uciekać w panice! Usiądźmy, dobrze? - dodał z nagłą pokorą. - Chciałbym się dowiedzieć, jakim cudem znalazłaś się we Florencji... oczywiście, jeśli zechcesz mi powiedzieć...

Fiora wyjęła chusteczkę, by obetrzeć twarz, do której pot przykleił brud. Sporo czasu minęło, odkąd jej kapelusz zginął w zamieszaniu, a siateczka podtrzymująca ciężar włosów, nie była wygodna. Szare oczy spojrzały na Greka z ciekawością zmieszaną z rozbawieniem. Postarzał się przez ostatnie miesiące i jego ciemne oczy były pełne melancholii.

- Dlaczego miałabym nie zechcieć? - powiedziała łagodnie, kładąc dłoń na sękatym nadgarstku starego przyjaciela. - Czy zmieniła się krew, która tu płynie?

- Przez chwilę tak myślałem, ale zostałem za to ukarany, gdyż ciągnie się za mną żal, będący niemal wyrzutami sumienia!

- Wiem, co masz na myśli. Myślisz o tej nieszczęsnej scenie w Morat, kiedy to w pustym namiocie Zuchwałego szarpaliśmy się nawzajem. - Oczywiście!

- Musisz o niej zapomnieć, Demetriosie, tak jak ja zapomniałam. Tyle wody upłynęło w rzekach, tyle chmur przesunęło się z jednego końca mojego horyzontu na drugi! Byłeś zadowolony, kiedy mnie znów zobaczyłeś?

- Co za pytanie!

- Ja także byłam bardzo szczęśliwa. To było jak promień słońca po ponurych dniach, które przeżyłam. Widzisz więc, że tylko to się liczy! Ty jesteś tobą, ja jestem mną, i znowu jesteśmy blisko siebie.

Nie odpowiedział, lecz ze łzami w oczach otoczył ją długimi ramionami i przytulił do piersi. Trwali tak przez chwilę bez ruchu, czekając, aż minie ich obopólne wzruszenie. Jeszcze nigdy Demetrios nie wykonał w stosunku do Fiory tego gestu ojca odzyskującego dziecko, które uważał za utracone. Ich uczucia jak dotąd obywały się bez gestów, a tym bardziej bez słów. Trzeba było ciężkiej próby, by Grek zrozumiał, jakie miejsce ta młoda istota zajęła w jego sercu.

- A Esteban? - zapytała Fiora z nosem wtulonym w czarną szatę lekarza. - Czy wiesz, co się z nim dzieje?

- Jest tutaj ze mną. Myślałem, że jego także straciłem i po tym, jak pani Leonarda mnie przeklęła, słusznie zresztą!, wyruszyłem prosto przed siebie, nie bardzo wiedząc dokąd.

- Dlaczego nie dołączyłeś do księcia Lotaryngii? Albo do króla Ludwika?

- Żaden z nich mnie nie potrzebował, a ja nie lubię się narzucać. Esteban domyślił się, że jestem w rozpaczy. Dogonił mnie w drodze i powiedział: „A może wrócilibyśmy zobaczyć, co się dzieje z naszym ogrodem we Fiesole i w tawernach na brzegach Arno?". Wróciliśmy więc tutaj...

- Nie obawiałeś się, że znów znajdziesz się w niebezpieczeństwie, jak wtedy, gdy musieliśmy stąd uciekać?

- Prawdę mówiąc: nie, bo znam ludzi. Tłum na ogół jest kapryśny i zmienny, łatwy do zmanipulowania, a ludność Florencji jest, moim zdaniem, szczególnie niestała. Minęły dwa lata... a poza tym co za różnica: umrzeć tu czy gdzie indziej? Nie miałem nic do stracenia.

- I co się wtedy stało?

- Nic. Pan Lorenzo przyjął mnie jak odzyskanego przyjaciela, najpierw w Badii, a potem... w twoim domu.

- Czyżbym miała tu jeszcze jakiś dom?

- Nadal masz willę we Fiesole, której Medyceusz strzegł dla ciebie. Często o tobie rozmawialiśmy, i myślę, że mimo tego wszystkiego, co tu wycierpiałaś, zawsze miał nadzieję, że kiedyś wrócisz.

- A okoliczni ludzie dobrze cię przyjęli?

- Tak, tym bardziej że nielicha epidemia dżumy ostatniego lata sprawiła, iż poznali moją przydatność. Fiesole jest całe za mną, a i we Florencji mam zwolenników... ale, błagam, nie mówmy już o mnie. Bardziej interesuje mnie twoja historia.

- A więc nie miałeś żadnych wizji na mój temat? Ty, dla którego czas i przestrzeń nie są przeszkodą?

- Miałem czasami. Jednak zawsze było to nieco mgliste, gdyż byłaś daleko, a moja przyjaźń dla ciebie utrudniała interpretację. Mów, proszę!

Cantorię otaczała teraz cisza. Z napastników oblegających zakrystię zostało już ledwie kilku. Cicho rozmawiając, kręcili się przed zamkniętymi drzwiami, jak wilki szykujące się do ataku. W nawie głównej, którą ostre promienie południowego słońca przenikały na wylot, nie było już nikogo. Oparłszy się plecami o balustradę, Fiora spojrzała z góry na tragiczny widok, jaki stanowiły porzucone na czarnym marmurze ciała leżące wokół dwóch wielkich purpurowych plam: już stężałych zwłok Giuliana w odświętnych szatach oraz niemal równie nieruchomej postaci młodego kardynała, jakby rażonego gromem, leżącego w głębi u stóp połyskującego krzyża, który wciąż obejmował...

Fiora westchnęła.

- Ty przynajmniej, zanim nadejdzie dzień, w którym być może zawali się cały twój świat, odzyskałeś spokój. Mnie spotykały same trudne doświadczenia, a jedyną radością było przyjście na świat mojego małego Filipa.

W smutnych oczach Greka pojawił się taki jak niegdyś błysk, a jego twarz się rozjaśniła.

- Syna? Masz syna? Mój Boże... jakie to szczęście!

- Tak. Ale możliwe, że już nigdy go nie zobaczę.

Osunąwszy się na podłogę przy balustradzie, Fiora możliwie lapidarnie opowiedziała, jak wyglądało jej życie od chwili, gdy u bram Nancy w gruzach legła potęga ostatniego Wielkiego Księcia Zachodu.

Kiedy skończyła, Demetrios nic nie powiedział: wyglądał jak zamieniony w kamień - siedział wyprostowany, nieruchomy w czarnej, pokrytej kurzem szacie, ze skrzyżowanymi nogami, przypominając mądrych starców, którzy przycupnąwszy w czerwonym pyle wschodnich targowisk, sławią śpiewem Proroka, wielkie czyny kalifów lub ich legendarnych rycerzy i wypowiadają czasem słowa zrodzone z odwiecznej mądrości lub z wizji przyszłości. Wydał się nagle tak odległy, że zaniepokojona Fiora pochyliła się i położywszy mu dłoń na ramieniu, lekko nim potrząsnęła.

- Demetriosie! Czy ty mnie w ogóle słuchałeś?

Nie poruszył się, a jego wzrok utkwiony był w jakimś punkcie, znajdującym się daleko poza wielobarwnymi murami Santa Maria del Fiore.

- Tak... Ale, Fioro... nie sądzę, by twój mąż zginął. Serce młodej kobiety przestało bić. Gardło jej się ścisnęło się, a w ustach zaschło.

- Co powiedziałeś?

Długi dreszcz przebiegł Demetriosa, wstrząsnął nim i wydobył z transu, w który wpadł. Spojrzał na nią i słabo się uśmiechnął:

- Myślisz, że zwariowałem!

- Nie... wiem, że jesteś jasnowidzem, ale tym razem mylisz się, Demetriosie! Filip wszedł za szafot na oczach całego miasta, na ten sam szafot, na którym zginęli moi rodzice. Nikt z niego nie schodzi żywy i Mateusz de Prame wiedział, o czym mówi, informując mnie o jego egzekucji.

- Rzeczywiście, widziałem uniesiony miecz... ale nie widziałem krwi.

Fiora pomyślała z głębokim smutkiem, że Demetrios naprawdę się postarzał i że jego umysł, tak niegdyś błyskotliwy, osłabł w równym stopniu, co ciało. Umarło wszystko, co, choć niewątpliwie niebezpieczne, zapierające dech i namiętne, miało swój urok. Umarło wraz z Filipem!

Spiżowy dźwięk dzwonu wciąż rozbrzmiewał, a na jego tle słychać było krzyki i bieganinę, po czym wielkie wnętrze Santa Maria del Fiore wypełniło się charakterystycznym odgłosem maszerującego oddziału. Rozległ się głos, który sprawił, że Fiora, a w ślad za nią Demetrios, rzucili się ku balustradzie.

- Otwórz, monsignore! To ja, Savaglio! Nie masz się już czego obawiać, a miasto jest twoje!

Był to w istocie dowódca straży Lorenza na czele oddziału, którego zbroje przykrywały tuniki ze znakiem Czerwonej Lilii. Za nimi nadciągali mieszkańcy miasta, po części uspokojeni, po części być może skruszeni.

Drzwi zakrystii się otworzyły. Na widok ukazującej się w nich wysokiej i szczupłej postaci oraz ponurej twarzy władcy, zawsze będącego przyjacielem ludu, rozległ się ryk radości, który rozkołysał miedziane żyrandole i przetoczył się przez świątynię jak grzmot. Nagły napór, którego źródłem były kolejne osoby próbujące wejść do kościoła, wypchnął do przodu kilku strażników i Savaglio musiał użyć włóczni, by uratować władcę przed śmiercią przez uduszenie.

- Odsunąć się! - wrzasnął. - Odstąpcie wszyscy albo zostaniecie aresztowani! Ci, którzy nie usłuchają, zostaną uznani za morderców. Strzeżcie się więc!

Tłum się cofnął, tworząc przejście, a Lorenzo i jego towarzysze ruszyli, witani żywiołowymi wiwatami, na które Wspaniały odpowiedział ruchem dłoni. Jednak nagle się zatrzymał.

- Giuliano! - zawołał. - Co się stało z moim bratem?

- Tu jest, monsignorel - odrzekł Savaglio, wskazując mieczem grupę mężczyzn, w tej właśnie chwili dźwigającą na ramionach nosze przykryte jedwabną kotarą, zerwaną zapewne z któregoś z okien na placu. Pod purpurową materią rysował się kształt postaci.

Lorenzo podszedł do nich szybko i gwałtownym ruchem zrzucił kotarę na ziemię.

- Chcę, żeby Florencja zobaczyła na własne oczy, co z nim zrobiono! Podnieście go! Podnieście tak wysoko, jak zdołacie, aby jego śmierć wołała o pomstę wprost do nieba! I aby sprawiedliwości stało się zadość!

Odsłoniły się zwłoki, bezkrwiste w świątecznym stroju. Z pięknego Giuliana, tego, który był szczęśliwym kochankiem Simonetty Vespucci, pozostało tylko pozbawione życia ciało przebite trzydziestoma ciosami sztyletu przez zaciekłych morderców. Lorenzo, ze łzami w oczach pochylił się nad zwisającą ręką zmarłego i przytknął do niej wargi. Ale kiedy smutny orszak miał ruszyć, zatrzymał go raz jeszcze.

- Gdzie jest kardynał Riario? - zapytał.

Savaglio wykonał gest niewiedzy, ale jakiś dzieciak w stroju kościelnych kantorów wyszedł zza kolumny i zbliżył się do władcy.

- Kanonicy z Duomo się nim zajęli, prześwietny panie. Znaleźli go na wpół żywego ze strachu przed ołtarzem i zabrali stąd, by doszedł do siebie. Pewnie jest w kapitularzu.

- Niech go tu sprowadzą!

- Co chcesz z nim zrobić? - zapytał Poliziano, pochylając się nad ramieniem przyjaciela. - Dlaczego nie zostawisz go własnemu losowi? Lud zaraz się nim zajmie...

- Tego właśnie chcę uniknąć. Tłum go rozszarpie i zrobi z niego męczennika, którego papież natychmiast kanonizuje. Ten żółtodziób jest zbyt cennym zakładnikiem, by po prostu oddać go na żer ślepego pospólstwa.

Kiedy kończył mówić, z prawej strony prezbiterium wyłoniła się żałosna i nieco groteskowa grupka ludzi. Był to powracający w niesławie młody kardynał podtrzymywany przez dwóch tłuściutkich kanoników toczących wokół przerażonym wzrokiem. Nieszczęśnik z pewnością sądził, że nadeszła jego ostatnia godzina. Jednak kiedy rozpoznał Wspaniałego na czele uzbrojonego oddziału, wykonał widoczny wysiłek, by odzyskać nieco godności.

- Jest mi... jest mi bardzo przykro z powodu tej tragedii, plamiącej krwią święty dzień Zmartwychwstania i nie chcę... zostać tu ani chwili dłużej! Chcę stąd odejść... natychmiast!

Lorenzo zmierzył go z góry spojrzeniem pełnym pogardy zabarwionej litością.

- Nie ma mowy. Obecność waszej eminencji w tym straszliwym dniu pokazała wszystkim, skąd pochodził cios, który uśmiercił mojego brata i omal nie zabił mnie. Zostaniesz tutaj, w moim domu, tak długo, jak będę miał ochotę cię w nim zatrzymać.

- To pogwałcenie prawa Kościoła! Jestem legatem Ojca Świętego i jako taki nie mogę być przetrzymywany wbrew mojej woli. Nie ośmielisz się, jak sądzę, podnieść ręki na księcia Kościoła?

- Ja? Przenigdy... Przecież jesteś wolny, jak mówisz. Idź swoją drogą! Drzwi otwarte...

Młody prałat spojrzał kolejno na sarkastyczną minę Medyceusza, ciało dźwigane na noszach, zastygłe twarze strażników zakutych w żelazo, i dalej - na tłum, ten tłum3 który za murami kościoła wykrzykiwał już wyrok na niego: „Śmierć Pazzim!", „Śmierć Riariowi!", a nawet „Śmierć papieżowi!".

Mimo upału zadrżał pod swoją purpurą, opuścił głowę i, pokonany bez walki, wyszeptał:

- Zdaję się na ciebie, signor Lorenzo!

Wspaniały bez słowa dał znak, by szedł za nim, po czym zajął miejsce na czele orszaku niosącego zwłoki brata i ruszył do wyjścia. Tłum zamilkł i zrobił mu przejście. Kiedy ciało Giuliana pojawiło się w przedsionku, słońce roziskrzyło swym blaskiem złote ozdoby jego stroju i znów przywitała je cisza. Dzwony na kampanili katedralnej zaczęły bić i ich żałobne brzmienie spadło na miasto, które wstrzymało oddech.

Nagle, jakby na jakiś tajemniczy rozkaz, rozwścieczony tłum poderwał głowy i odezwał się jednym głosem: straszliwe wycie uniosło się ku niebu. Przeraźliwy krzyk zdawał się wydobywać z samych trzewi ziemi. Żałobny orszak został porwany, uniesiony przez ludzką falę, która w swej wściekłości zmieniła to tragiczne wydarzenie w triumf, zmarłego jednogłośnie ogłosiła zwycięzcą, a nieszczęsnego kardynała legata, wciąż podtrzymywanego przez kanoników, zwyciężonym, którego ciągnięto za triumfalnym rydwanem i któremu brakuje tylko łańcuchów i kajdan.

- Chodź! - powiedział Demetrios do Fiory. - Najwyższy czas, byś trochę odpoczęła.

- Dokąd mnie zabierasz? Do pałacu Medyceuszy?

- Nie. W obecnej sytuacji nie możemy się do niego nawet zbliżyć. Zresztą Esteban czeka na mnie z mułami w tej tawernie marynarzy w pobliżu Signorii, którą zawsze tak lubił.

- Ale co z moim towarzyszem? Nie mogę go tak zostawić.

- Poszedł z Lorenzem i jego przyjaciółmi. Kiedy zawiozę cię do Fiesole, wrócę do pałacu i dopytam się o niego. Jednocześnie powiem, że wróciłaś.

- Lorenzo wie. Widział mnie, kiedy dałam mu swój miecz.

- Tym bardziej muszę z nim porozmawiać dziś wieczorem. Chodźmy już!

Kiedy wyszli z kościoła, mrużąc nieco oczy w oślepiającym słońcu, plac był pusty, ale gdy skierowali się w stronę Signorii, zobaczyli, że nie wszyscy mieszkańcy miasta ruszyli za orszakiem Medyceuszy i że spory tłum kłębi się wokół Palazzo Vecchio.

- Nigdy nie zdołamy tędy przejść - jęknął Demetrios. - A jednak musimy, skoro chcemy dotrzeć do Estebana.

Istotnie o potężne mury Signorii uderzało ludzkie morze, morze rozszalałe, wyjące i rozjuszone. Niektórzy obłąkańczo próbowali wspiąć się po kamiennej podmurówce w bezsensownej nadziei dotarcia do okien znajdujących się zdecydowanie za wysoko, by było to możliwe. Inni zdzierali sobie skórę dłoni na wielkich gwoździach w obitej żelazem bramie, przed którą ubrane na zielono straże priorów robiły, co mogły, by ich odeprzeć. Wszystkie gardła rozdzierały wściekłe krzyki, a na Marzocco, kamiennym lwie będącym symbolem republiki, siedział jakiś rozczochrany szaleniec wydający dzikie okrzyki i wymachujący czapką. Naturalnie Vacca górowała nad całym tym zgiełkiem, bijąc na niebosiężnej wieży, na szczycie której łopotał sztandar z Czerwoną Lilią.

- To nieprawdopodobne! - powiedział Demetrios, patrząc z niedowierzaniem. - Co robią tu ci wszyscy wrzeszczący ludzie?

Koniec tego pytania został zagłuszony przez ryk radości: otworzyło się główne okno pałacu, wychodzące na żelazny balkon, i pojawili się dwaj żołnierze w zielonych tunikach, wlokąc skrępowanego mężczyznę wyjącego z przerażenia. Tłum zamilkł w oczekiwaniu na dalszy ciąg. Poszło szybko. Jeden z żołnierzy zatopił sztylet w piersi ofiary, a kiedy wyjmował broń, jego towarzysz schwycił wiotczejące ciało, w herkulesowym wysiłku uniósł je na wyciągniętych ramionach i wyrzucił na plac, o który się roztrzaskało. Tłum rozstąpił się z niemal lubieżnym westchnieniem...

Scena na balkonie powtórzyła się i kolejne zasztyletowane ciało zostało rzucone tłumowi, podczas gdy na blankach wywieszono chorągiew gonfaloniera Cesare Petrucciego, by pokazać, że prawo zwycięża i że nadeszła godzina odwetu...

Demetrios nie miał czasu ponownie zapytać, co to wszystko znaczy, gdyż musiał się zająć chłopakiem, próbującym się wspiąć do okna domu, o który byli z Fiorą oparci. Z pomocą niespodziewanie pospieszył mu Esteban, który zauważywszy, co się dzieje, dotarł do nich, energicznie rozpychając się łokciami. Chwyciwszy chłopca i zaczepiwszy go, wrzeszczącego i wierzgającego, na uchwycie do pochodni na ścianie tegoż domu, Kastylijczyk miał właśnie wyciągnąć swego pana z tłumu, kiedy rozpoznał Fiorę.

- Och! To niemożliwe! Chyba śnię?

- No nie, drogi Estebanie, to naprawdę ja! - Por Diosl.

Oszalały z radości Esteban wziął młodą kobietę w ramiona i ucałował w oba policzki. W tejże chwili napór tłumu przycisnął ich do muru, blokując niewielkie przejście, jakie zdołał wywalczyć, próbując dotrzeć do swego pana.

- Nie ma jak się ruszyć, chłopcze! - westchnął Grek. - Musimy tu zostać. Żebyśmy chociaż wiedzieli dlaczego.

- Och, ja wiem. To zupełnie zwariowana historia. Wyjaśnił sytuację najlepiej, jak potrafił. Podczas gdy część spiskowców oblegała Medyceuszy w katedrze, inni na czele z arcybiskupem Pizy, Salviatim, mieli za zadanie opanować Signorię. Kiedy rozległy się dzwony na podniesienie, ludzie ci sądzili, że obaj bracia nie żyją i pobiegli zamknąć się w pałacu priorów, nie wiedząc, że jego drzwi mogą zostać otwarte tylko od zewnątrz przez osobę, która posiada klucze. Znaleźli się zatem zamknięci wraz ze wszystkimi, którzy znajdowali się w pałacu. Salviati wezwał wówczas Petrucciego, który właśnie siadał do stołu i ta wizyta była mu nie na rękę. Powitał wojowniczego prałata bardzo nieuprzejmie. Ten pląta! się w zawilej wypowiedzi, zdawało się, że nie może ustać na miejscu i co chwila głośno kasłał, jakby chciał dać jakiś sygnał.

W tej samej chwili stary Jacopo Pazzi, sądząc, że sprawy rozwijają się pomyślnie, wkroczył na plac z kilkoma ludźmi, krzycząc: „Wolność! Wolność!". Gonfalonier, już wcześniej patrzący na Salviatiego podejrzliwie, zrozumiał od razu, co się dzieje i jako że jeden ze spiskowców przybył właśnie, by spokojnie zorientować się w sytuacji, złapał go za włosy i kilka razy obrócił w miejscu przed osłupiałym arcybiskupem, po czym cisnął nim prosto w ręce strażnika, wydając rozkaz aresztowania. Następnie zaczął wołać: „Do broni! Na pomoc!" z taką siłą, że przybiegło ośmiu priorów i cały personel Signorii. Po czym, jako że tylko strażnicy byli uzbrojeni, a Petrucci uważał, że ma do czynienia z rewolucją, wszyscy rzucili się do kuchni, by wziąć stamtąd noże, rożny i toporki, a potem pobiegli do wieży, gdzie się zabarykadowali w oczekiwaniu na rozwój wypadków.

W tym czasie nieliczni spiskowcy zamknięci w Signorii krążyli po niej, szukając nieistniejącego wyjścia. Pojęli, że wszystko stracone, kiedy przybyli łucznicy i służba Medyceuszy, która eskortowała jeńców pojmanych w katedrze. Priorzy, którym kamień spadł z serca, zeszli z wieży i utworzyli trybunał.

- Teraz Petrucci wyrównuje rachunki swoje i signora Lorenzo! - zakończył Esteban, wskazując na to, co się dzieje na balkonie.

Można było powiedzieć, że jego wymiar sprawiedliwości działał sprawnie. Fiora zadrżała na wspomnienie nienawiści, z jaką gonfalonier potraktował ją w chwili skandalu wywołanego przez Hieronime, po czym odwróciła głowę, aby nie patrzeć na sceny, od których zbierało jej się na mdłości.

Ledwie wyrzuceni z balkonu ludzie dotykali ziemi, tłum rozszarpywał ich na kawałki i nabijał te okropne szczątki na włócznie, widły, a nawet zaostrzone kije, by obnosić je po ulicach miasta...

- Chodźmy stąd! - powiedziała błagalnie. - To nie do zniesienia!

- Chciałbym was stąd zabrać - powiedział Esteban - ale musimy jeszcze zostać. Sama widzisz, że nie możemy się przedrzeć przez to pospólstwo, które już upoiło się krwią, a wkrótce upije się winem!

Rzeczywiście nad głowami zaczynały kursować ociekające trunkiem dzbany. Podawano je z rąk do rąk, by zachęcić do pracy tych, którzy rozkawałkowywali ciała, nie omieszkawszy po drodze upić łyk lub dwa.

Szykował się nowy akt dramatu. Na balkonie właśnie pojawili się trzej ciasno związani mężczyźni. Jeden z nich ubrany był w długą, fioletową szatę.

- Arcybiskup Salviati! - wyszeptał Demetrios. - Czy jemu także poderżną gardło bez sądu?

Jednak tym razem nie użyto sztyletu. Trzej skazańcy - dwoma pozostałymi byli brat arcybiskupa i niejaki Bracciolini - zostali powieszeni za nogi na żelaznym balkonie. Był to sposób egzekucji bardzo we Florencji ceniony, gdyż umożliwiał ludowi rozkoszowanie się długą agonią. Tłum zawył z radości, widząc, jak długa szata prałata odwraca się i opada aż na uda, spowijając resztę ciała. Jednak, jako że w ten sposób zasłoniła twarz, ludzie zaczęli napierać, by lepiej widzieć, a jednocześnie niektórzy domagali się, by wciągnąć go z powrotem na balkon i powiesić za szyję... Esteban postanowił wykorzystać to, że on i jego towarzysze są mniej ściśnięci - schwytał Fiorę za rękę i pociągnął za sobą, za nią zaś ruszył Demetrios. Pragnąc jak najszybciej wyprowadzić Fiorę z niebezpiecznego zbiegowiska, Esteban gwałtownie potrącił w przejściu jakiegoś mężczyznę w wieku około czterdziestu lat, niskiego i otyłego, o dużej, pokrytej czarnymi, kręconymi włosami głowie. Wyglądał na wieśniaka, ale miał wysokie, inteligentne czoło, ciemne, wyjątkowo przenikliwe oczy, a jego ubranie, choć usiane licznymi plamami, wykonane było z pięknej materii. Przyglądał się widowisku z absolutną niewzruszonością, założywszy ramiona na piersiach, kiedy Esteban niemal go przewrócił na ziemię, w rewanżu za co otrzymał cios pięścią wymierzony z piorunującą szybkością.

- Do stu skurczybyków! - zaczął ten ostatni, gotów kontynuować bójkę, ale Demetrios rozpoznał mężczyznę.

- Wybacz mojemu służącemu, ser Andrea! Potrącił cię, bo spieszno nam opuścić to miejsce.

- Dlaczego? Czyżbyś uważał, medyku, że sposób potraktowania tych morderców jest nazbyt surowy? Ja sądzę...

Nie dokończył zdania. Jego spojrzenie zatrzymało się na Fiorze i nieoczekiwanie złagodniało. Młoda kobieta także go rozpoznała. Byt to Verrocchio, najsłynniejszy we Florencji rzeźbiarz, a także utalentowany malarz i żarliwy przyjaciel Medyceuszy. Nie zmienił się od sławetnej giostry w dniu 23 stycznia 1475 roku, której był genialnym realizatorem i w czasie której po raz pierwszy zobaczyła Filipa de Selongeya.

- Dzisiejszy dzień powinien cię uradować, Fioro Beltrami, gdyż to zabójcy twego ojca karani są śmiercią. Mimo to wydajesz mi się bardzo blada.

- Dopiero przyjechałam, ser Andrea, i nie spodziewałam się trafić na taką krwawą łaźnię...

- Nic dostatecznie nie wynagrodzi śmierci Giuliana! O, spójrz! Przyszła kolej na Francesca Pazziego. Wyciągnęli go w koszuli z łóżka kochanki...

W istocie był to on. Był nagi, mocno skrępowany linami i pokryty śladami krwi wypływającej z licznych ran, ale nie opuściła go wściekłość. Wrzaski tłumu zagłuszały złorzeczenia, którymi obrzucał swych katów. Rozjątrzona tłuszcza, wiedząc, że to on właśnie zaatakował Giuliana, żądała, by został jej wydany. Chwilę później, uwiązany za kostki nóg, kołysał się obok SaMatiego, zdecydowanie zbyt wysoko, by można go było dosięgnąć. Posypał się więc na niego grad kamieni...

Tym razem Fiora nie odwróciła wzroku. Los tego człowieka, którego dłoń kilka dni wcześniej dotykała jej ręki, kiedy wiódł ją do małżeńskiej komnaty, był jej obojętny. Patrząc na jego męki, myślała tylko o jednym: gdzie się podziewa Hieronima?

Usłyszała za plecami Demetriosa pytającego rzeźbiarza, co stało się ze starym Jacopo, patriarchą Pazzich, i czy on także został pojmany.

- Nie. Udało mu się uciec z kilkoma ludźmi, ale Petrucci wysłał za nim pościg. No dobrze, dwudziestu sześciu załatwionych, jeśli dobrze policzyłem.

Pora, żebym wrócił do pracowni.

- Dziwi mnie - powiedział ze śmiechem Demetrios - że w ogóle ją opuściłeś.

- A co mogłem zrobić? Wszyscy moi uczniowie uciekli jak stado wróbli, gdy tylko usłyszeli pierwsze uderzenia dzwonów, i zostałem sam z moją gliną i pędzlami. Ruszyłem więc za nimi, ale teraz wracam do pracowni, bo mam co robić.

- Wciąż pracujesz nad posągiem Colleone?

- Oczywiście. Ale sądzę - dodał, zwracając się do Fiory - że znajdę czas dla ciebie, piękna Fioro. Mam w głowie projekt posągu z brązu przedstawiającego Artemidę, a żadna z moich modelek nie jest godna tego, by dać mi natchnienie do wyrzeźbienia bogini. Muszę o tym porozmawiać z signorem Lorenzo.

Oddalił się, przecinając tłum jak wytrwały stateczek, który postanowił pokonać niebezpieczną zaporę. Pozostała trójka odprowadziła go wzrokiem, po czym Demetrios wziął Fiorę pod ramię.

- Zapomniałaś, jaka jest Florencja, prawda? - zapytał, zgadując, co się dzieje w jej głowie. - Najokropniejsze sceny masakry nigdy nie przeszkodzą artyście w myśleniu przede wszystkim o jego dziele. Jak widzisz, mimo tego, co się wydarzyło, nigdy nie przestałaś do niej należeć. Dla Verrocchia te trzy lata nie mają znaczenia.

- Myślę, że masz rację. Rozmawiał ze mną tak, jakbyśmy się widzieli wczoraj. A przecież w sercu tej tragedii...

- Tutejsi ludzie kochają tragedię, zwłaszcza gdy mogą odegrać w niej jakąś rolę. Ale kiedy krew zostanie zmyta, a ciała rozerwane na strzępy, wrócą, jakby nigdy nic, do swoich sklepików, miłości, książek, kolekcji i będą opiewać dolce vita z równym zapałem, z jakim zmienili się w żądne śmierci, wyjące wilki...

- Tym razem może to potrwać dłużej - powiedział Esteban. - Trudno im będzie zapomnieć Giuliana.

- Bez wątpienia, ale tym żarliwiej kochać będą Lorenza.

Chwilę później, zmierzając do Fiesole na idących spokojnym krokiem mułach odebranych z ciasnej stajni tawerny marynarzy, Fiora pomyślała, że Demetrios nie całkiem miał rację. Od dawna wiedziała, że mieszkańcy Florencji są zmienni, mają słabą pamięć i łatwo dają się porwać przesadnemu entuzjazmowi lub okrucieństwu, ale dziś daremnie szukała wśród tego szaleństwa, którego ofiarą niegdyś niemal padła, znajomej twarzy ukochanego miasta.

Być może zanadto je idealizowała w trakcie długotrwałego żalu, z jakim o nim myślała? Być może również te trzy lata, odciskając na niej nieusuwalne piętno, sprawiły, że się postarzała? A może po prostu, choć uważała się za florentynkę w każdym calu, tak naprawdę nigdy nią nie była?

Jednakże jedna rzecz była pewna: nie wystarczało jej to, że straceni zostali Pazzi i ich sojusznicy, gdyż brakowało jednej osoby. Hieronimy. Fiora wiedziała, że nie zazna spokoju, póki ta kreatura będzie żyła pod tym samym, co ona, niebem.

I co z tego? Czy żądza zemsty, którą zawsze nosiła w sobie, nie była cechą typowo florentyńską?

Rozdział trzynasty Lorenzo

Stojąc przy oknie swego dawnego pokoju, z którego tyle razy niegdyś podziwiała ogrody i tarasy oraz, poniżej, urzekającą panoramę miasta, przypominającego bukiet wszystkich róż świata opleciony srebrną wstążką rzeki Arno, Fiora usiłowała sobie przypomnieć, co wówczas czuła. Zazwyczaj, kiedy nadchodziła noc, bukiet zmieniał się w kobierzec z szarości i błękitu, przebity tu i ówdzie mikroskopijną gwiazdką - jednym z niewielu płonących na ulicach świateł.

Tego wieczora wszystko wyglądało inaczej. Tego wieczora Florencja nie chciała zasnąć - wrzało w niej gwałtowne i instynktowne życie, rzucała czerwone błyski jak roztopione w tyglu żelazo. Fiora już kiedyś widziała z wieży Demetriosa nieprzyjazne, obrzmiałe z gniewu oblicze miasta, ale było to nic w porównaniu z tym, co ujrzała dzisiaj, gdyż wraz z Giulianem Florencja utraciła swego księcia z bajki i część swego serca, tę najczulszą. Młoda kobieta miała wrażenie, że w docierającym aż do Fiesole, przytłumionym przez odległość pomruku wyróżnia krzyki umierających oraz przekleństwa i przeciągłe zawodzenie rozpaczających kobiet. Podpalano i plądrowano domy Pazzich i ich sojuszników. Było to jak miłosna ofiara całopalenia, którą rozwścieczone i zrozpaczone miasto składało swemu ukochanemu dziecku.

Tego dnia Giuliano połączył się z Simonettą i może dobrze się stało? Może trzymając się za ręce, patrzą z góry, z nieba, na widok, który stanowił tło ich miłości? Ale jedno było pewne, i to Fiora czuła całym swoim jestestwem: już nigdy Florencja nie będzie taka, jak w czasach, gdy się kochali, wbrew prawom ludzkim - a nawet kościelnym, jako że Gwiazda Genui była zamężna - lecz chroniła ich uroda, promienna młodość i radość, jaką budzili w napotykanych na swej drodze ludziach. Lud ich uwielbiał jako symbol wdzięku i rozkoszy życia w wyjątkowym mieście.

Zresztą nic już nie będzie takie jak kiedyś. Fiora poczuła to, wchodząc do tego domu, w którym niegdyś zaznała największego szczęścia w ramionach Filipa. I nie wynikało to z faktu, że wystrój wnętrza był inny - splądrowana w dramatycznych okolicznościach willa została ponownie umeblowana staraniem Lorenza - lecz z panującej w nim atmosfery, innego rodzaju ciszy.

Cisza, której domagał się często Francesco Beltrami, kiedy zamykał się w swoim studiolu, była żywa. Składały się na nią szepty, ciche kroki, wyważone ruchy dwudziestu osób troszczących się o to, by nie przeszkodzić panu w pracy lub w wypoczynku. Teraz panowała tu cisza pustki... Wprawdzie Demetrios zajmował ten dom wraz z Estebanem, ale poza Franceskiem brakowało tu Leonardy, której sama obecność wystarczała, by byle buda zyskiwała duszę, brakowało Khatoun, małej, rozmruczanej kotki, brakowało także wszystkich tych służących, którzy podobnie jak sam dom zdawali się wrastać korzeniami w ziemię w Fiesole, ale burza ich rozpędziła. Teraz to czarna i cicha Sarnia panowała w kuchni i gospodarstwie, mając do pomocy dwie niewolnice. Sarnia o miękkim chodzie wcześniej pełniła rolę gospodyni greckiego lekarza i w całkiem oczywisty sposób odzyskała tutaj swoje miejsce.

Fiora bardzo lubiła Sarnię, która była łagodna i uporządkowana, i tak troskliwie ją pielęgnowała, kiedy Demetrios przywiózł ją do Fiesole po całym tym koszmarze, ale nigdy nie należała do świata jej szczęśliwej młodości. Pojawiła się dopiero w czasach próby.

Zbliżała się północ. Jednakże, mimo wyczerpującego dnia, jaki miała za sobą, i wielu poprzednich, nie mniej męczących, Fiora nie mogła spać. Nie mogła nawet leżeć w łóżku z białą, jedwabną pościelą, jak posłanie dziewicy, które nigdy nie było jej własnym. Wolała stać boso na dywanie przy oknie, patrząc, czekając na nie wiadomo co.

Demetrios, po przywiezieniu jej do Fiesole, zgodnie z obietnicą pojechał z powrotem do miasta, by spróbować zobaczyć się z Lorenzem. Wrócił o zmierzchu, przywożąc ze sobą na wpół żywego ze zmęczenia Rocca, którego Sarnia obficie nakarmiła i wysłała do łóżka. Spał teraz w pokoju nieodległym od komnat Fiory, a na korytarzu słychać było dobiegające zza jego drzwi potężne chrapanie człowieka na skraju wyczerpania.

Na pytanie Fiory dotyczące Wspaniałego Grek odpowiedział:

- Wkrótce go zobaczysz... Twój widok był dla niego jedynym ukojeniem w chwili tak głębokiego bólu. Śmierć Giuliana odczuł tak, jakby stracił część siebie samego.

Opowiedział następnie o tym, z jakim staraniem zajęto się ciałem młodzieńca. Umyty, natarty pachnidłami, ubrany w złotogłów i paradną zbroję, Giuliano ze splecionymi dłońmi i zamkniętymi oczami spoczywał teraz w kaplicy rodzinnego pałacu na wspaniałym katafalku obitym cenną materią i usianym ogromnymi bukietami fiołków, tych fiołków, które były ulubionymi kwiatami jego brata i które ten kazał sadzić w swoich ogrodach. U stóp młodego zmarłego na dużej poduszce z purpurowego aksamitu leżał jego hełm ozdobiony białymi piórami, rękawice i złote ostrogi.

Sama kaplica była kunsztownym dziełem i wystarczyło, by Fiora zamknęła oczy, by ją ujrzeć. Wszystkie ściany pokrywał wielki fresk przedstawiający orszak Trzech Króli zmierzających w stronę Gwiazdy na tle przecudnego toskańskiego pejzażu usianego zamkami, cyprysami i kwitnącymi krzewami. Były tam konie w pysznej uprzęży, szaty haftowane złotem, korony wysadzane drogimi kamieniami, wystrojeni, weseli dworzanie trzymający na uwięzi leopardy, charty afgańskie lub niosący prezenty. Widniał tam sam Lorenzo pod postacią pięknego młodzieńca o kręconych blond włosach, co bardzo bawiło Fiorę, gdyż naprawdę trzeba było wiedzieć, że najmłodszy z królów miał przedstawiać jednego z Medyceuszy, by w to uwierzyć. Lorenzo sam pierwszy się z tego śmiał i lubił mawiać, że Benozzo Gozzoli, malarz, tak bardzo go lubił, że uparcie widział w nim anioła, którym nigdy nie będzie...

W tej będącej istnym cackiem kaplicy znajdowało się jeszcze jedno cudo: przepiękny obraz Adoracja Dzieciątka, umieszczony nad ołtarzem; dzieło mnicha, który zrzucił habit i którego burzliwe życie wywołało skandal we Florencji dwadzieścia lat wcześniej. Jednak Filippo Lippi miał tak wielki talent, że wybaczono mu wszystko... nawet to, że dał Madonnie zachwycającą twarz młodej mniszki, w której był zakochany.

Tak, ta kaplica naprawdę dawała właściwą oprawę dla ciała młodego księcia i Fiora żałowała, że nie może tam pojechać i się pomodlić. Nie była pewna, czy kobiety - Lucrezia, matka Medyceuszy, i Clarissa, żona Lorenza, byłyby przychylnie nastawione do niej jako osoby, która niegdyś stanowiła przedmiot skandalu. A tak chciałaby złożyć daninę z łez temu, który był jej pierwszą miłością, tak jak był nią dla Catariny Sforzy. Jak małżonka Girolama Riario przyjmie wiadomość o jego śmierci, której tak bardzo chciała zapobiec? Czy uda jej się ukryć smutek? Sam Riario zresztą będzie miał ponurą minę, bo przecież nie został osiągnięty główny cel spisku: zamordowanie władcy Florencji. A władca Florencji wciąż żył i był potężniejszy, bardziej kochany niż kiedykolwiek!

Nagle Fiora nadstawiła ucha. W ciemnościach rozległ się koński galop, zbliżając się, wciąż się zbliżając... Usłyszała jakieś głosy: Estebana i jakiś drugi, bardziej stłumiony, którego nie zidentyfikowała. Kto mógł przyjechać o tej porze?

Szybko naciągnęła na koszulę szatę bez zapięcia i rękawów, którą niegdyś nosiła, a którą jakimś cudem Sarnia odnalazła wraz z kilkoma innymi ubraniami w skrzyni na strychu. Od lampki nocnej płonącej przy łóżku zapaliła świece, wyszła na galerię i podeszła do schodów. Tam przystanęła, podnosząc wysoko do góry świecznik.

U stóp schodów stał ubrany na czarno mężczyzna bez nakrycia głowy i z gołymi rękami, i patrzył na nią, a mężczyzną tym był Lorenzo...

Jeszcze nigdy nie widziała jego twarzy tak wyniszczonej, wynędzniałej, zoranej łzami i naznaczonej cierpieniem, nigdy nie miał takich płonących oczu, które błagały i jednocześnie czegoś się domagały. W mrocznym westybulu przemknęła bezszelestnie ciemna szata Demetriosa i znikła.

Wolnym krokiem, jakby obawiając się, że gwałtowny ruch może spowodować zniknięcie zjawy lub ją przestraszyć, Lorenzo zaczął wchodzić po schodach. Serce Fiory zaczęło bić w niecodziennym rytmie, jakby chciało rozerwać jej piersi, ale nie czuła najmniejszego niepokoju. Przeciwnie - odczuwała raczej radość, gdyż nagle zrozumiała, że to, co ma nastąpić, zapisane było od zawsze w księdze jej życia i że może nawet, zupełnie nieświadomie, tego pragnęła.

Lorenzo wciąż szedł w jej kierunku. Mogła teraz usłyszeć jego oddech, mogła zobaczyć, jak pod czarnym kaftanem, w wycięciu koszuli odsłaniającej biel opatrunku, podnosi się jego szczupły tors.

Kiedy stanął przed nią, górując nad nią znacznie wzrostem, nie wykonała żadnego ruchu, nie powiedziała ani słowa, tylko podniosła głowę i podała mu rozchylone usta, na których delikatnie, zamknąwszy oczy, jak robi się wtedy, gdy pragnie się bardziej rozkoszować niezwykłą i długo oczekiwaną przyjemnością, położył swoje wargi, nie dotykając jej w żaden inny sposób. Był to pocałunek długi, lecz lekki, delikatny, niemal nieśmiały, jakby pił z kielicha kwiatu...

Potem Fiora poczuła dłonie Lorenza na swych ramionach, i dłonie te drżały. Odsunęła je delikatnie, ale uśmiechnęła się czule, widząc, jak jego twarz kurczy się z bólu. Wzięła go za rękę, podniosła świecznik i podeszła do drzwi swej komnaty.

- Chodź! - powiedziała jedynie.

Podczas gdy on machinalnie zamknął za sobą drzwi, Fiora ustawiła świecznik na skrzyni i jedną po drugiej zgasiła świece. Pokój oświetlała jedynie nocna lampka, ledwie złocąc od środka białe zasłony przy łożu. Stojąc nieruchomo, Lorenzo śledził wzrokiem każdy ruch młodej kobiety. Fiora pozwoliła opaść na dywan wierzchniej szacie i rozwiązała wstążkę przy koszuli, która ześlizgnęła się jej do stóp. Chwilę później znalazła się w jego ramionach, niesiona w kierunku łoża, na które opad! wraz z nią...

Kochali się w milczeniu, bo nie potrzebowali słów. Słownik namiętności nie miał z tym nic wspólnego, oboje wiedzieli, że ich związek bierze początek z przeszłości pełnej wzajemnej fascynacji i podziwu, to niewątpliwe, lecz także z jakiegoś popychającego ich ku sobie instynktu. Lorenzo przyszedł do Fiory jak zbłąkany podróżny, który nagle odkrywa gwiazdę na czarnym niebie, a Fiora go przyjęła, gdyż ujrzawszy go, poczuła, że ofiarowanie mu siebie samej jest jedynym możliwym ukojeniem, jakie może dać jego duszy, zatruwanej rozpaczą pomieszaną z gniewem. Poza tym, nosząc teraz znienawidzone nazwisko Pazzi, czuła skrytą przyjemność, mogąc dać Wspaniałemu tę noc poślubną, która należała się zupełnie komu innemu.

Zbliżywszy się do siebie w takich okolicznościach, bez wsparcia prawdziwej miłości, Lorenzo i Fiora narażeni byli na niepowodzenie lub przynajmniej rozczarowanie, ale z zachwytem odkryli, że ich połączone ciała wibrowały unisono, tworząc doskonałe współbrzmienie, tak rzadkie między kochankami. Każde z nich instynktownie wiedziało, czego może pragnąć drugie, toteż razem osiągnęli najwyższą rozkosz, przyjemność o takiej intensywności, że rzuciła ich dyszących na zmięty jedwab prześcieradeł. A później, wciąż razem, wtuleni w siebie, zapadli w sen, którego tak bardzo potrzebowali i którego nie udało im się znaleźć w samotności.

O świcie Lorenzo wstał. Fiora spała tak smacznie, że zawahał się, czy ją budzić, ale przed ponownym pogrążeniem się w czekającym go piekle musiał zaczerpnąć z jej oczu i ust nową siłę. Wziął ją więc w ramiona i całował jej twarz tak długo, aż wreszcie z wielkim trudem podniosła powieki.

- Nie chciałem odjechać jak złodziej - wyszeptał tuż przy jej ustach. - No i... czy zechcesz pozwolić... bym znów przyjechał tej nocy?

Uśmiechnęła się do niego, przeciągając się z cudownym uczuciem błogostanu.

- Potrzebujesz pozwolenia?

- Tak... To, co dałaś mi tej nocy, było tak piękne, że wciąż nie mogę w to uwierzyć.

Tym razem zaczęła się śmiać.

- Przy tobie niewierny Tomasz byłby uznany za łatwowiernego. Powiedz mi zatem, dlaczego leżymy tu, nago, w jednym łóżku?

- To było jak sen, a ja chcę nadal śnić. Potrzebuję twojej miłości, Fioro, pragnę, byś dawała mi czułość i chcę dawać ci moją. Jesteś jak od dawna szukane źródło, które w wyniku cudu wytrysnęło na najmroczniejszej i najbardziej jałowej pustyni. Nie móc już z niego czerpać byłoby dla mnie okrutnym cierpieniem. Czy chcesz mnie nadal?

Uklękła na łóżku i wzięła w dłonie tę niekształtną głowę, tę twarz tak brzydką i tak pociągającą.

- Tak, chcę cię! - powiedziała cicho, nieco ochrypłym głosem, od którego zadrżał. - Przyjedź! Będę na ciebie czekać. - Całowała go długo, po czym zwinnie wyślizgnęła się z jego pożądliwych rąk, które próbowały ją schwycić, zawinęła się w prześcieradło i objęła poduszkę. - Ale teraz musisz mi dać pospać.

Kiedy Fiora znowu się przebudziła, niebo było szare, a deszcz, który na dwa dni ustał, znów rozpadał się na całego. Ogród tonął w mokrej mgle rozmiękczającej powierzchnię alejek i skapującej z posągów, ale młoda kobieta poświęciła rozmazanemu pejzażowi tylko rozdrażnione westchnienie i wzruszenie ramion. Po tylu ciężkich przejściach ostatnia noc była dla niej jak ożywcza kąpiel. Lorenzo był kochankiem, o jakim marzy każda kobieta, a jego pieszczoty oczyściły jej ciało z całej lubieżności i bólu, które musiało znosić. I młoda kobieta nawet nie zastanawiała się nad uczuciami, jakie mógł w niej budzić: było jej z nim dobrze i na razie tylko to się liczyło. Z pewnym gniewem odtrąciła jedyną psującą jej nastrój myśl: choć meble zostały zmienione, to była jednak w tym samym pokoju, w którym Filip uczynił z niej kobietę.

- To twoja wina! - zawołała do tego cienia, który tak nie w porę wrócił w jej wspomnieniach. - Trzeba było nie pozwolić mi odjechać, ale ty wolałeś odgrywać bohatera u boku swojej księżniczki! To ty doprowadziłeś do tego, że między nami zaszły rzeczy nieodwracalne. A ja mam zaledwie dwadzieścia lat! Mam prawo żyć!

Kompletnie zapomniała, że jeszcze całkiem niedawno pragnęła umrzeć - taką władzę uroki miłości mogą mieć nad młodą istotą. Ze wszystkich sił pragnęła odrzucić ograniczenia i przymus. Żyła w niewoli od miesięcy i oto jej więzienie właśnie otworzyło się na coś, co było zbliżone do szczęścia, nawet jeśli były to tylko pozory... Toteż kiedy po zjedzeniu podanego przez Sarnię posiłku zeszła na dół, w jej oczach widać było wyzwanie, gdy napotkały spojrzenie Demetriosa, do którego dołączyła w dawnym studiolu swego ojca.

Jednak znał ją zbyt dobrze, by nie przeniknąć jej myśli, i jej wielkie szare oczy, pochmurne jak burzowe niebo, sprawiły, że się uśmiechnął. Fiora, pomyślał, szuka pretekstu, by się rozgniewać, mając nadzieję, że w ten sposób pozbędzie się zażenowania, które odczuwa. Nie mylił się.

- Dlaczego się uśmiechasz? - zapytała nerwowo. - I dlaczego tak na mnie patrzysz? Czy coś się we mnie zmieniło? Tak, przespałam się z Lorenzem! Sama mu się oddałam! Tej nocy znowu przyjedzie i znów się z nim prześpię!

Zdjąwszy binokle, które nosił coraz częściej, Demetrios odszedł od pulpitu, na którym rozłożył jakiś hebrajski manuskrypt, podszedł do młodej kobiety i położył jej dłonie na ramionach, czując, jak sztywnieje.

- Nie mam najmniejszego zamiaru robić ci wyrzutów, Fioro! To, co zaszło tej nocy między tobą i Lorenzem, było zapisane od dawna. Często mówił mi o tobie, odkąd wróciłem, i bez trudu pojąłem, że jesteś jego najbardziej tajemnym marzeniem. To naturalne, że to do ciebie przyszedł, kiedy znalazł się na dnie rozpaczy.

- Uważasz więc, że mnie kocha?

- Jesteś jak wszystkie kobiety: zbyt upraszczasz uczucia. Lorenzo jest niby ogrodnik, który ujrzał, jak złodziej ucieka z najpiękniejszym kwiatem z ogrodu, nie dając mu czasu nawet na jego powąchanie. Wczoraj ten kwiat powrócił, piękniejszy niż kiedykolwiek, i roztoczył zapach zbyt upajający, by mógł wyrzec się poddania się jego mocy. Ty zaś...

- Co ja?

- Przestań się tak buntować, Fioro! Nie popełniłaś żadnej zbrodni, po prostu miłość przywróciła ci radość życia, którą utraciłaś.

- Miłość? Nawet nie wiem, czy kocham Lorenza. A przecież wszystko byłoby o tyleż prostsze!

- Przede wszystkim wygodniejsze, jako że jesteś do głębi przepojona chrześcijańską moralnością mimo twego platońskiego wychowania, a zawdzięczasz to naszej drogiej Leonardzie.

- Nie wspominaj o niej, bo rozchoruję się ze wstydu!

- Masz rację, nie powinienem był o niej mówić. Co do wstydu... To głupie słowo, nawet jeśli tak naprawdę nie kochasz Lorenza. To, co w nim kochasz, to przede wszystkim miłość, którą ci daje, a wiem, że jest w tym swego rodzaju. .. wirtuozem. Lecz jest także jego legenda, a w tobie przetrwała mała florentynka, której Wspaniały przesłaniał horyzont. Nie zdając sobie z tego sprawy, byłaś w nim trochę zakochana...

- Nie. Kochałam Giuliana, nie jego.

- Tak ci się wydawało! Dowodem niech będzie fakt, że szybko przegnałaś go ze swoich myśli. Zapominasz, że na tym słynnym balu, na którym spotkaliśmy się po raz pierwszy, widziałem cię tańczącą z Lorenzem i nigdy jeszcze nie widziałem tak promieniejącej radością twarzy, jak twoja wówczas.

- To prawda, byłam bardzo szczęśliwa... a zwłaszcza bardzo dumna!

- Tak jak dumna jesteś dziś, że leży zniewolony u twoich stóp. Przyszedł do ciebie jak biedak proszący o jałmużnę, z pustymi, błagalnie wyciągniętymi rękami, on, tak potężny, i od razu zrozumiałem, że ty te wyciągnięte ręce napełnisz skarbami. Jednak gdyby przybył tu jako książę i władca, odepchnęłabyś go. Mam rację?

Z Fiory uleciał cały gniew i wybuchnęła śmiechem.

- Zbyt często miewasz rację, Demetriosie! Co mam teraz zrobić? Powinnam wyjechać....

- Jeszcze nie teraz. Zresztą tak naprawdę nie masz na to ochoty. Pozwól się kochać! To najlepsze z lekarstw, nie tylko dla ciała, lecz także dla serca, które tak wiele wycierpiało. Tylko że...

Zamyślił się i Fiora zobaczyła, że przyszło mu do głowy coś niepokojącego. - Tylko że?

- Dużo ze sobą rozmawialiście? Pewnie zadawał ci jakieś pytania...

Młoda kobieta mocno poczerwieniała i, odwróciwszy się, podeszła do leżącej na pulpicie księgi, której zaczęła się z zainteresowaniem przyglądać.

- No więc... wcale nie rozmawialiśmy!

- Gratulacje! - rzekł Demetrios, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu ria widok zmieszania na jej twarzy. - Jeśli chcesz wiedzieć, bardzo mnie to cieszy. Jednak będziecie rozmawiać. A więc posłuchaj mnie uważnie: przede wszystkim nie wspominaj mu, że poślubiono cię jednemu z Pazzich!

- Carlo zrobił wszystko, żeby mi pomóc.

- Nie wątpię, ale Lorenzo jest zbyt głęboko zraniony, by znieść myśl, że nosisz to nazwisko! Jakkolwiek wielkie jest jego pożądanie, odsunie się od ciebie ze wstrętem. A konsekwencje tego mogłyby być dramatyczne.

Rozumiesz?

- Nie obawiaj się! Nic nie powiem.

Bardzo ostrożnie przewróciła kilka spękanych stronic manuskryptu, którego nie umiała odczytać, zadowalając się podziwianiem nieco tajemniczego piękna liter.

- Dziwną rzeczą jest przeznaczenie - westchnęła. - Moje zdaje się z upodobaniem kazać mi zawierać małżeństwa, które muszę ukrywać przed Lorenzem. Przypomnij sobie!

- Masz rację, ale sytuacja jest odmienna. To małżeństwo ty także powinnaś zapomnieć. Ono się nie liczy, ponieważ...

- Ponieważ?

- Nic. Postaraj się już o tym nie myśleć. Myśl tylko o mężczyźnie, który przybędzie tu tego wieczora, by szukać w twoich ramionach azylu, którego tak potrzebuje.

Jednakże tego wieczoru Lorenzo się nie zjawił. Przekazał tylko bilecik przez Estabana, który pojechał do miasta zasięgnąć języka. Pogrzeb Giuliana miał się odbyć nazajutrz i Lorenzo chciał tej ostatniej nocy czuwać przy zmarłym bracie.

Wieści przywiezione przez Kastylijczyka były dramatyczne. Trwała obława na Pazzich oraz ich krewnych i sojuszników. W mieście pojmano dwóch kolejnych, z których jeden w kobiecym przebraniu ukrywał się w kościele Santa Croce. Trzech innych zatrzymano na drogach pod miastem. Co do starego Jacopa, którego rycerze Signorii dogonili na drodze do Imoli, wieziony był w zamkniętym powozie do Florencji. Miał zostać powieszony na żelaznym balkonie w chwili, gdy ciało Giuliana spocznie w ziemi.

Jeszcze innych zrzucono z tego balkonu, powieszono lub wydano na pastwę tłumu i przed Palazzo Vecchio liczba mniej czy bardziej rozkawałkowanych ciał sięgała siedemdziesięciu. Byli to jednak wyłącznie mężczyźni, gdyż Lorenzo kategorycznie zabronił maltretowania kobiet, które w istocie nie brały bezpośredniego udziału w morderstwie.

- A Hieronima? - zapytała Fiora z goryczą. - Czyżby ona także nic złego nie zrobiła?

- To jedyna, którą Lorenzo rozkazał pojmać - powiedział Demetrios.

- Skąd się dowiedział, że ona tu jest?

- Ja mu o tym powiedziałem wczoraj, kiedy wróciłem na via Larga po przywiezieniu cię tutaj. Możesz być pewna, że szukana jest bardzo energicznie.

- Dokładnie tak - podjął Esteban. - Rozmawiałem z Savagliem, dowódcą straży prowadzącym obławę, i powiedział, że jeśli znajdzie tę diablicę, to ukatrupi ją na miejscu. Przeszukał wszystkie domy Pazzich, począwszy od ich pałacu w pobliżu Santa Croce, a na willi w Montughi skończywszy, znalazł dużo zapłakanych kobiet z głowami posypanymi popiołem, ale żadną z nich nie była Hieronima.

- Pewnie, gdy się zorientowała, że zamach się nie udał, ruszyła z powrotem do Rzymu - westchnął Demetrios.

- To nie takie proste. Wszystkie drogi i dróżki są strzeżone i nikt nie wydostanie się z miasta.

- Ale ona nie była w mieście, tylko właśnie w Montughi, a skoro jej tam nie zastano, to znaczy, że udało jej się uciec...

* * *

Lorenzo zgodził się z tym pesymistycznym poglądem, kiedy przyjechał nazajutrz wieczorem, złożywszy doczesne szczątki młodszego brata w rodzinnym grobowcu w Starej Zakrystii, gdzie spoczywali już jego ojciec, Piero di Cosimo, i dziadek, Cosimo di Giovanni. Niektórzy z Pazzich wyśliznęli się z rąk żołnierzy. Oczywiście Antonio i Stefano, dwaj księża, którzy dokonali ataku, zostali zabici po tym, jak torturami wydobyto z nich nazwiska wspólników; dzięki temu zatrzymano Montesecca, który jednak w ostatniej chwili odmówił dokonania tego czynu w kościele. Stracono go przez ścięcie. Oczywiście Francesco Pazzi poniósł karę, na jaką zasługiwał, ale Bandini, mężczyzna zawzięcie dźgający ciało Giuliana, zdołał zbiec. Ścigany na drodze do Wenecji jakimś cudem rozpłynął się w powietrzu.

- Ale odnajdę go - stwierdził Lorenzo. - Dokądkolwiek uciekł, nawet gdyby schronił się u Turków, dopadnę go*.

* Suitan rzeczywiście w dowód szacunku odesłał go Lorenzowi w kajdanach.

- Jest bardzo wielu zabitych - powiedziała Fiora. - Jesteś pewien, że wszyscy byli winni?

- Oczywiście, że nie, ale nie mogę powstrzymać wściekłości ludu. Z trudem udaje mi się zapobiec wtargnięciu do mojego pałacu i wywleczeniu z niego kardynała Riario...

- Co z nim zrobisz? Lorenzo wzruszył ramionami.

- Nic! Kiedy miasto się uspokoi, odeślę go do Rzymu pod dobrą eskortą... albo do Perugii, skoro został mianowany legatem. Umiera ze strachu i jestem zupełnie pewny, że gdyby miał najmniejsze pojęcie o tym, co ma się zdarzyć w Santa Maria del Fiore, jego noga by tam nie postała. Ale, błagam cię, moja słodka, moja śliczna, moja najdroższa, przestańmy mówić o tych okropnościach. Przy tobie chcę być samym pragnieniem i miłością...

Tej nocy kochali się długo, namiętnie, jakby nie mogli nasycić się sobą wzajemnie. W końcu jednak Lorenzo zapadł w sen, powalony przez bezgraniczne zmęczenie trwające od wielkanocnej tragedii. Fiora nie mogła spać. Siedziała w łóżku, otoczywszy nogi ramionami, i przyglądała się długiemu, śniademu ciału, zarazem chudemu i muskularnemu, leżącemu obok niej i podobnemu do tych rzeźb przedstawiających zmarłych, które widziała na niektórych grobowcach. Wyczerpanie poraziło go gwałtownie i leżał z rozrzuconymi ramionami i nogami na zmiętym posłaniu w nieładzie; jedną dłoń owinął w długie pasmo jej czarnych włosów.

Próbowała uwolnić włosy, ale Lorenzo trzymał je tak mocno, że zrezygnowała, by go nie obudzić. W końcu więc przytuliła się do niego, przytknąwszy najpierw na chwilę usta do jego zranionej szyi, na której przesunął się opatrunek.

Po raz kolejny zaczęła pytać samą siebie, czy go kocha, ale serce nie udzieliło jej odpowiedzi. Pragnęła go i w jego ramionach była szczęśliwa, ale kiedy między nimi zapadała cisza, Fiora nie mogła zagłuszyć dochodzącego z głębi duszy bolesnego głosu wyrzutów sumienia i żalu. Choćby godziny spędzone z Lorenzem były najcudowniejsze, to nigdy nie zdołają zdusić wspomnienia jej miłości do Filipa... Filipa utraconego na zawsze mimo mglistych wizji Demetriosa. I nawet nie zdając sobie z tego sprawy, Fiora rozpłakała się, a jej łzy spływały na ramię śpiącego kochanka.

Kiedy się obudził, ona nie przysnęła nawet na chwilę. W jej głowie kłębiły się setki myśli. Podczas gdy Lorenzo ubierał się w chłodzie deszczowego świtu, powiedziała mu, że pragnie pójść się pomodlić na grobie swego ojca w kościele Orsanmichełe.

- Na razie to niemożliwe, kochanie. Nie chcę, żebyś przyjeżdżała do miasta, dopóki lud się nie uspokoi. Widok jest straszliwy. Smród też i nie chciałbym znaleźć się na miejscu Sandra Botticellego...

- Dlaczego to?

- Signoria zleciła mu namalowanie na murach swego budynku obrazu wydanych na męki ciał wiszących na balkonie. Nieszczęśnik spędza całe godziny ledwie osłonięty jakąś płachtą i szkicuje.

- Biedny Sandro! On, tak kochający piękno... No dobrze, to zadowolę się spacerem wokół domu. A właściwie... możesz mi powiedzieć, co się stało z naszym folwarkiem?

- Tym w pobliżu Montughi? Sądzę, że nadal należy do ciebie. Nikt nie chce tam zamieszkać i posiadłość jest całkiem opuszczona.

- Z jakiego powodu?

- Śmierć Marino Bettiego, mordercy twego ojca, sprawiła, że wszyscy stamtąd uciekli. Nasi chłopi są przesądni, jak wiesz, przeraźliwie boją się duchów. Trzeba będzie jednak spróbować coś z tym zrobić. Może pomogłoby spalenie drzewa, na którym został powieszony, i zrównanie z ziemią jego domu?

- Porozmawiamy o tym później. Rzeczywiście, nie ma pośpiechu...

- Mamy przed sobą dużo czasu - powiedział czule, pochylając się nad jej ustami.

Już wychodził, kiedy go zatrzymała.

- Lepiej byłoby, gdybyś nie przyjeżdżał dziś wieczorem - powiedziała.

- Dlaczego? - zapytał, natychmiast pochmurniejąc. - Już jesteś mną zmęczona?

- Jak możesz mówić takie głupstwa? Nie, Lorenzo mio, nie jestem tobą zmęczona, ale są w życiu kobiety noce, które powinna spędzić sama. Rozumiesz?

Zaczął się śmiać i wziął ją w ramiona, okrywając jej twarz i szyję pocałunkami.

- Zgoda, nieczyste stworzenie! Przynajmniej będziesz mogła się wyspać. I moja matka też. Z powodu tego, co się stało, niepokoją ją moje nocne eskapady. Ale nie sądź, że będziesz mogła długo trzymać mnie na dystans!

Godzinę po jego odjeździe Fiora weszła do Demetriosa, by powiadomić go o pomyśle, który jej przyszedł do głowy. Słuchał jej bez słowa, a kiedy skończyła, zapytał:

- Czy wiesz, jaki dziś jest dzień?

- Chyba 28 kwietnia... O mój Boże! To ta sama data?

- Tak. Dokładnie trzy lata temu pojechaliśmy tam, by ukarać mordercę. Sądzisz, że Hieronima mogła się ukryć w starej farmie?

- Oczywiście! To dla niej wspaniała kryjówka: dom jej wspólnika. A przede wszystkim to dom chroniony przez trwogę. Ta kreatura z pieklą rodem nigdy niczego się nie bała, a najmniej duchów.

- Możliwe, że masz rację, Fioro... Tak, tak myślę. W każdym razie nie zaszkodzi pojechać i sprawdzić.

* * *

Choć była to ta sama data, to pogoda tej nocy była zupełnie inna. Żadnych gwiazd na niebie, żadnego świeżego zapachu ziemi wieszczącego wiosnę! Z czarnego nieba lały się strugi deszczu, drogi były grząskie, pełne rozpadlin, niebezpieczne dla tych, którzy ich nie znali. Ale Fiora rozpoznałaby drogę nawet z zamkniętymi oczami i w trakcie trzęsienia ziemi, tak bardzo była jej znajoma. Siedząc na idącym pewnym krokiem mule, bok w bok z

Demetriosem, garbiła plecy pod ulewą, przed którą chroniła ją obszerna, czarna peleryna z kapturem, ale nie czuła deszczu i równie dobrze mogłaby przechodzić przez płomienie, byle tylko osiągnąć swój cel, tak wielką miała pewność, że droga ta wreszcie wiedzie ją ku zemście.

Za nią jechali Esteban i Rocco, uzbrojeni aż po zęby. Były rozbójnik nalegał na uczestniczenie w wyprawie, kiedy dowiedział się, o co chodzi.

- Jestem ci to winien - powiedział do Fiory. - Dzięki tobie będę mógł zostać prawdziwym żołnierzem i służyć takiemu władcy, jakiemu chcę.

Nazajutrz zamierzał powrócić do groty w San Quirico d'Orcia, aby ściągnąć stamtąd swoich ludzi, których Lorenzo przyjmował do dowodzonych przez siebie oddziałów. Było bardziej niż pewne, że wkrótce wybuchnie wojna z papieżem, a Wspaniały wiedział, ile warci są dobrze wyćwiczeni żołnierze. Ponadto Rocco otrzymał od niego okrągłą sumkę za to, że walczył u jego boku w katedrze. Toteż serce jego było pełne radości i od czasu do czasu Fiora słyszała, jak gwiżdże jakąś sentymentalną piosenkę.

Po dotarciu do celu bez trudu odnalazła ścieżkę obramowaną zielonym żywopłotem. Nieco dalej ujrzeli ciemny zarys zabudowań farmy oraz wysoką sosnę, której olbrzymia korona osłaniała kamienne filary przy wjeździe na podwórze. Sosnę, na której powieszono udręczone ciało Marina Bettiego...

Jak przed kilku laty jeźdźcy zeszli na ziemię w pewnej odległości od domu, przywiązali zwierzęta do cyprysów tworzących zwarty szpaler osłaniający teren od wiatru i stąpając tak ostrożnie, jak to możliwe, wrócili w stronę posiadłości.

- Duże to jest! - szepnął Rocco. - Jeśli chcemy wszystko przeszukać, powinniśmy się może rozdzielić, ale na pierwszy rzut oka nie ma tu nikogo.

Opuszczone budynki ledwie rysowały się w ciemnościach i nie słychać było żadnych dźwięków poza skrzypieniem niedomkniętych drzwi szarpanych porywami wiatru.

Pozostała trójka, nie odpowiedziawszy, postępowała naprzód, starając się przeniknąć wzrokiem gęste ciemności, niegdyś kryjące w sobie tyle życia i odgłosów - bydła, służby, psów pilnujących farmy - a teraz wypełnione martwą ciszą.

Nagle Esteban ścisnął ramię Fiory.

- Popatrz! - szepnął. - Tam... na końcu domu zarządcy! Z jednego komina trochę się dymi!

W miarę jak szli, oczy czworga towarzyszy przyzwyczaiły się do ciemności i Fiora szybko dostrzegła szarą spiralną smużkę. Serce zabiło jej mocniej: ogień oznaczał obecność człowieka...

- Może to jakiś pasterz szukał tam schronienia? - zastanawiał się Demetrios. - Albo zbłąkany podróżny? W taką pogodę można przenocować nawet u samego diabła.

- Nie! - powiedziała Fiora. - To ona! Jestem pewna, że to ona...

Nie czekając na pozostałych, poszła w kierunku tej części domu, wciąż starając się nie robić hałasu. Zbliżywszy się, zauważyła wąski promień światła pomiędzy zamkniętymi okiennicami. Obok znajdowały się drzwi, których dół zasłaniały chwasty z widniejącym w nich wydeptanym śladem...

Znała ten dom na pamięć, jako że będąc dzieckiem, setki razy się tu bawiła. Znała jego wszystkie zakamarki i wszystkie możliwości wyjścia z niego. Wiedziała, że drzwi tego pomieszczenia, będącego kiedyś kuchnią zarządcy, zamykają się jedynie na klamkę, ale od środka można je wzmocnić sztabą. Jeśli była ona założona, to jedyną możliwość wejścia stwarzało wyważenie okiennicy.

Delikatnie, bardzo delikatnie nacisnęła na klamkę, która ustąpiła bezgłośnie. Wstrzymując oddech, ostrożnie popchnęła drzwi z obawą, że poczuje opór sztaby, ale osoba znajdująca się wewnątrz musiała czuć się wystarczająco bezpiecznie z powodu przerażenia, jakie budziła opuszczona farma. Drzwi stanęły otworem...

Fiora natychmiast rozpoznała zawiniętą w czarną pelerynę ze srebrnym haftem kobietę siedzącą na zydlu przy mizernym ogniu, która wsparłszy się łokciami na stole, jadła jakąś papkę. Była odwrócona plecami do drzwi i nie zauważyła, że się otworzyły.

- Dobry wieczór, Hieronimo! - powiedziała Fiora jedynie. Kobieta podskoczyła tak gwałtownie, że koślawy stół przewrócił się, pociągając za sobą miskę. Kiedy stanęły twarzą w twarz, Fiora uśmiechnęła się, rozkoszując się już smakiem zemsty. Miała przed sobą uosobienie strachu. Hieronima zapewne chorowała przez te ostatnie trzy dni - jej skóra była szara, powieki sine, a skóra pod oczami obwisła. Nic nie pozostało z jej bujnej urody, z którą tak butnie się obnosiła, a jej dłonie drżały. Jednak nienawiść przywróciła jej siły i Fiora zobaczyła, jak zwężają się jej źrenice, kiedy rzuciła:

- Co ty tu robisz?... Nie jesteś w Rzymie?

- To chyba oczywiste? Wyjechałam zaledwie kilka godzin po tobie.

- Jak to zrobiłaś?

- Chyba nie sądzisz, że będę ci o tym opowiadać? Przyszła pora, byś zapłaciła za swoje zbrodnie! Zbyt wiele osób zginęło z twojej winy, ale przede wszystkim pomsty domaga się przelana krew mego ojca. Jestem tu, by cię zabić!

Hieronima parsknęła śmiechem.

- Zabić? A czym?... Ach tak, teraz widzę! Nie jesteś sama. Nie miałaś odwagi stawić mi czoła bez świadków!

- A dlaczego miałaby to zrobić? - zagrzmiał Demetrios. - Jesteś silniejsza od niej, a zwłaszcza zręczniejsza w posługiwaniu się nożem. Poza tym to nie ona cię zabije. Twoja krew splamiłaby jej ręce!

- Nie, Demetriosie! Pozwól mi to zrobić! Wie, że nie może nam się wymknąć. Mam tutaj coś, co się nada.

Fiora odczepiła od paska mały bukłak i kubek. Naczynie zawierało odrobinę wina i truciznę ofiarowaną przez Annę Żydówkę. Napełniła kubek i wyciągnęła do swej odwiecznej nieprzyjaciółki.

- Pij! Trucizna zawsze była twoją ulubioną bronią, więc sprawiedliwości stanie się zadość, jeśli od trucizny umrzesz...

- Nigdy! Nigdy tego nie wypiję!

- Moi towarzysze mogą cię do tego zmusić. Jeśli pozostała ci w pamięci jakaś modlitwa, to ją zmów, ale szybko! Nie mam już do ciebie cierpliwości!

Pij!

- Idź do diabła!

Zanim Demetrios i Esteban zdołali ją obezwładnić, Hieronima machnęła ręką i wytrąciła Fiorze z dłoni kubek, wylewając jego zawartość.

- Popełniłaś błąd - powiedziała Fiora. - To nie była szybko działająca trucizna. Dałaby ci czas na skruchę.

Jednak Hieronima powodowana wściekłą nienawiścią już rzuciła się z pazurami, chwytając młodą kobietę za szyję i zaciskając na niej pałce. Fiora upadła na plecy, na wpół przy duszona ciężarem swej nieprzyjaciółki, która zaczynała ją dusić. Tuż przy swojej twarzy widziała wykrzywione, demoniczne oblicze Hieronimy, wciąż plującej nienawiścią:

- To ty zdechniesz! Słyszysz?... Ty mała dziwko... Zaraz zdech...

Nagle ciało Hieronimy zesztywniało, jakby porażone, z otwartych ust wydobyło się rzężenie, a oczy wyszły jej z orbit. Dłonie zaciśnięte w morderczym chwycie zwiotczały. Fiora ledwie zdążyła się uwolnić, by uniknąć wytryskającego z jej ust strumienia krwi. Podniosła się z pomocą Demetriosa i wczepiła w jego ramię, by nie upaść. Hieronima, leżąca twarzą do ziemi w brudnym, aksamitnym odzieniu, już się nie ruszała. Z jej ciała wystawała rękojeść wbitego między łopatki sztyletu.

Esteban przyklęknął, by go wyjąć, ale Rocco go powstrzymał.

- Wiem, że kat zawsze zabiera swój topór, ale mój sztylet już nigdy nie będzie czysty po tym, jak został zbrukany krwią takiej degeneratki!

- Dam ci mój! - powiedział Esteban. - Byłeś szybszy ode mnie.

Demetrios z nieskończoną czułością przyciągnął Fiorę do siebie. Owijając ją własnym płaszczem, rzekł:

- Chodź, moja córko, wróćmy do żywych! Jesteś na zawsze uwolniona od zatruwającej cię żądzy zemsty...

Esteban zadeptał ogień i wyszedł ostatni, zostawiając otwarte drzwi. Na zewnątrz deszcz ustał. Chmury rozstąpiły się na tyle, że jedna jedyna gwiazda ciekawym okiem zerknęła na ziemię. Chwilę później jeźdźcy się oddalili. W opuszczonej posiadłości znów zapanowała cisza...

Saint-Mande, 10 maja 1989

Загрузка...