Poranna msza w kościele Notre Dame w Dijon dobiegała końca. Na zewnątrz gorące lipcowe słońce lśniło na tysiącach wież kościelnych książęcego miasta, lecz w środku było tak mroczno, że prawie nic nie było widać. Ten zwykle słabo oświetlony, gotycki kościół wydawał się jeszcze ciemniejszy z powodu czarnych kirów zwisających od sklepień. Od tygodnia we wszystkich świątyniach i na fasadach wielu domów wisiały podobne przybrania, gdyż Burgundia obchodziła żałobę po stracie swojej księżniczki.
Michalina Francuska zmarła nagle ósmego lipca w swoim pałacu w Gandawie. Tak nagle, że nawet mówiono po cichu o truciźnie.
Chodziły słuchy, że młoda księżniczka czyniła wielkie starania, aby zbliżyć się do swojego brata, delfina Karola, i że królowa Izabela, jej okropna matka, nie chciała zgody między zięciem a znienawidzonym synem.
To królowa mianowała dwórką Michaliny panią de Viesville, którą podej- rzewano, że przyczyniła się do śmierci księżniczki. Książę Filip wyjechał nagle do Gandawy, pozostawiając Dijon pieczy swojej matki, księżniczki Małgorzaty Bawarskiej, kuzynki Izabeli... krewnej, a zarazem wroga.
O tym wszystkim rozmyślała Katarzyna, klęcząc obok Luizy i czekając, aż skończy swe modły, ciągnące się jak zawsze w nieskończoność.
Luiza od czasu zamieszkania w Dijon zapałała przedziwnym uczuciem religijnym do Czarnej Madonny, figurki z ciemnego drewna stojącej od lat w kościele parafialnym, zwanej Naszą Panią Dobrej Nadziei. Luiza spędzała długie godziny w kaplicy, wpatrzona w figurkę o długiej, smutnej twarzy dziewicy romańskiej z Dzieciątkiem Jezus na ręku, ledwo widoczną w rozbłyskach złoceń i płomieniach świec. Katarzyna również modliła się do Czarnej Madonny, lecz źle znosiła długie klęczenie. Ulegała jedynie dlatego, by zrobić przyjemność Luizie i uniknąć wymówek siostry.
Od czasu ucieczki z Paryża Luiza bardzo się zmieniła. W tej zgryźliwej starej pannie, mającej ponad dwadzieścia sześć lat, z trudnością można było R S rozpoznać łagodne ongiś dziewczę z Pont-au-Change, które ojciec nazywał czule „swoją zakonniczką". Pierwsze tygodnie po jej odbiciu z rąk Caboche'a były straszne. Dziewczyna unikała najbliższych, chowała się po kątach, nie pozwalając się dotknąć, nie odpowiadała też na pytania. Rozdzierała ubrania, ciskała garście popiołu do strawy, jeżeli nie była z niej zadowolona. Nosiła zgrzebne suknie, a pod nimi włosiany pas nabijany żelaznymi kolcami, by rozdzierały jej delikatną skórę. Zrozpaczona Jacquetta lękała się, że żarliwe pragnienie odkupienia grzechu pchnie fanatyczkę do pustelni, jak niegdyś Agnieszkę du Rocher, samotnicę z Sainte-Opportune w Paryżu. Ileż bezsennych nocy spędziła nieszczęśliwa matka, szlochając i modląc się. W niespokojnych snach dręczyły ją koszmary, powtarzające się ciągle te same obrazy: córki klęczącej w zgrzebnej sukni, otoczonej murarzami wznoszący-mi wokół niej mur, który na zawsze miał ją odgrodzić od świata żywych, pogrzebać za życia, zamknąć w swych czeluściach, wystawić na zimno i mróz w zimie i nieznośny upał w lecie. Przestrzeń celi była tak mała, że zaledwie można było się położyć. Katarzyna często słyszała w środku nocy krzyki matki. Budziły gwałtownie ją i sąsiadów, którzy czynili znaki krzyża.
Na Luizie odczucia matki nie robiły żadnego wrażenia. Wydawało się, iż dziewczyna nie ma serca lub że postępuje jak zadżumiona. Pogardzała sobą do tego stopnia, że nie odważyłaby się zbliżyć do murów kościoła. Grzech ciążył jej jak kula u nogi. Trwało to około roku...
Pewnego dnia, jesienią 1414 roku, przechodził przez miasto wędrowny kupiec. Szedł z Północy i, zdrożony, zatrzymał się u Mateusza, aby sprzedać białogłowom igły do szycia i robótek. Usiadł, żeby trochę odsapnąć, i opowiedział, jak to Caboche z częścią swoich ludzi uciekł do Bapaume. Na nieszczęście dla nich miasto zostało wkrótce zdobyte przez armaniaków.
Szymon Oprawca wpadł w ich ręce i został powieszony bez ceregieli, podob- ny los spotkał jego ludzi... Handlarz nie mógł pojąć, dlaczego pod koniec R S opowieści wysoka, jasnowłosa dziewczyna wybuchnęła śmiechem... i to jakim! Trzeba było go słyszeć!
Od tej chwili w Luizie nastąpiły zmiany. Zaczęła ubierać się odpowiednio, choć przywdziewała tylko czarne stroje jak wdowa i nadal chodziła we włosiennicy. W piątki pościła cały dzień, po czym udawała się do Notre Dame, gdzie długo i żarliwie modliła się do Czarnej Madonny, zanim podeszła do konfesjonału. Potem już zaczęła prowadzić normalne ży- cie, choć wypełnione pokutami i umartwianiem się.
- Wkrótce wstąpi do klasztoru - przepowiedziała Sara. - Zawsze tego pragnęła.
Nie była to prawda. Luiza nie chciała już wstąpić do klasztoru, ponieważ straciła cnotę, którą pragnęła ofiarować Bogu. Odnalazła drogę do Kościoła, lecz nie czuła się godna żyć wśród dziewcząt bez reszty poświęconych Panu. Swą pogardę dla samej siebie rozszerzyła na całą ludz- kość do tego stopnia, że sąsiedzi, jeśli nawet podziwiali jej zalety i surową pobożność, obawiali się jej szorstkiego charakteru.
* * * Podczas gdy Luiza kończyła modły, Katarzyna ziewała i rozglądała się dokoła. Nagle dostrzegła wysokiego mężczyznę stojącego nieopodal z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Z wyprostowaną dumnie głową i oczami utkwionymi w błyszczącym ołtarzu robił wrażenie, jakby rozmawiał z Panem Bogiem jak równy z równym. W jego postawie nie było odrobiny pokory, jaka przystoi człowiekowi w obliczu Najwyższego Majestatu, ale raczej coś bliskiego wyzwaniu.
Był to pan Garin de Brazey, wielki skarbnik Burgundii, skarbnik książęcych klejnotów koronnych, noszący ponadto tytuł koniuszego księcia Filipa, tytuł czysto honorowy, lecz wyróżniający tego zamożnego mieszczanina jako jednego z najbogatszych mieszkańców Dijon. Chodził do kościoła tylko w niedziele i święta, i to zawsze z wielką pompą. Dlatego Katarzyna, która znała go ze słyszenia, zdziwiła się, widząc go o tak wczesnej porze i na dodatek w dzień powszedni. Był to mężczyzna około czterdziestki, wysoki i solidnie zbudowany. Jego twarz o wyrazistych rysach, z profilem niczym z antycznej monety, byłaby piękna, gdyby nie grymas ironii wykrzywiający wąskie usta. Na głowie nosił obszerny kaptur z czarnego weluru z naszytym klejnotem przedstawiającym świętego Jerzego.
Lewe oko pana Garina zasłaniała czarna przepaska. Wielki skarbnik stracił je w wieku szesnastu lat w bitwie pod Nicopolis, w czasie szalonej wyprawy krzyżowej na Turków, w której towarzyszył Janowi bez Trwogi, naonczas jeszcze księciu de Nevers. Młody koniuszy został pojmany wraz ze swym panem. Z owych czasów wzięły początek jego fortuna i szlachectwo, które otrzymał za poświęcenie okazane władcy w ciężkich chwilach.
Dla kobiet w Dijon Garin de Brazey stanowił wielką zagadkę, gdyż uparcie pozostawał w stanie kawalerskim; nigdy nie spojrzał na żadną z nich pomimo licznych zabiegów i zakusów płci pięknej. Był bogaty, dość przystojny, ustosunkowany u dworu, uchodzący za myśliciela, nie było więc takiej rodziny wśród mieszczaństwa czy drobnej szlachty, która by nie przyjęła go chętnie do swego grona. On jednak zdawał się nie zauważać awansów, jakie mu czyniono, i ciągle mieszkał sam we wspaniałym pałacu, otoczony liczną służbą i cennymi zbiorami.
Luiza skończyła swe modły, wstała z klęczek i obie siostry wyszły z kaplicy, zagłębiając się w mroczne wnętrze kościoła. Jedyne oko wielkiego skarbnika wpatrywało się w Katarzynę. Im bardziej dziewczęta oddalały się od aureoli blasku Czarnej Madonny, tym ciemności stawały się bardziej nieprzeniknione. Szły ostrożnie, jedna za drugą, gdyż w kościołach chowano R S zmarłych i co krok pojawiały się nieoczekiwane przeszkody, nierówności i wykopy, na których można było skręcić nogę.
Katarzyna sięgała do dużej, miedzianej kropielnicy, kiedy jej stopa natrafiła na pękniętą płytę. Osunęła się gwałtownie na posadzkę z okrzykiem bólu.
- Jaka z ciebie gapa - bąknęła Luiza. - Mogłabyś uważać!
- Ależ tutaj nic nie widać - odparła Katarzyna, chcąc się podnieść, lecz z jękiem upadła z powrotem.
- Luizo, nie mogę wstać! Z pewnością skręciłam nogę. Pomóż mi...
- Pozwól, że ci pomogę - usłyszała nad sobą niski męski głos.
Jednocześnie spostrzegła dużą ciemną postać pochylającą się nad nią.
Sucha i ciepła ręka chwyciła ją, podnosząc z posadzki, podczas gdy silne ramię obejmowało jej talię.
- Oprzyj się na mym ramieniu bez obawy. Przy bramie czekają moi ludzie, którzy zaniosą cię do domu.
Luiza pobiegła przodem i otworzyła bramę, wpuszczając szeroką strugę oślepiającego światła. Katarzyna mogła w końcu przyjrzeć się twarzy mężczyzny trzymającego ją w ramionach: był to Garin de Brazey.
- Ależ, panie, nie zadawaj sobie tyle trudu... Stopa już mniej boli. Za chwilę będę mogła na niej stanąć.
- Czyż nie mówiłaś, że jest zwichnięta?
- To dlatego, że ból w pierwszej chwili był bardzo silny. Teraz czuję, że przechodzi. Już jest całkiem dobrze! Dziękuję ci, panie!...
W bramie uwolniła się od ramienia, które ją podtrzymywało, ale nie starało się jej zatrzymać, po czym niepewnie wykonała nieśmiały ukłon, rumieniąc się przy tym nieznacznie.
- Przykro mi, panie, że przerwałam ci modły...
Na twarzy wielkiego skarbnika pojawił się grymas mogący od biedy ujść za próbę uśmiechu. W pełnym słońcu czarna przepaska na oku dodawała obliczu dostojnika dramatycznego wyrazu, a czarny strój pogłębiał to wrażenie.
- Niczego nie przerwałaś - odparł krótko - a poza tym bardzo ci do twarzy z tym rumieńcem.
Nie był to komplement, raczej zwykłe stwierdzenie faktu. Wielki skarbnik skłonił się pospiesznie i oddalił na plac, gdzie czekał na niego służący, trzymając za uzdę czarnego narowistego konia. Katarzyna zobaczyła, jak Garin de Brazey lekko wskoczył na konia i zniknął w ulicy Kowali.
- Jeżeli skończyłaś już się mizdrzyć - oznajmiła Luiza bez cienia współczucia - możemy wracać. Wiesz, że matka na nas czeka, a wuj Mateusz spodziewa się, że pomożesz mu w rachunkach.
Katarzyna bez słowa podążyła za siostrą. Droga z kościoła do domu przy ulicy du Griffon, gdzie wuj Mateusz miał sklepik z materiałami, nie była długa. Katarzyna odwróciła się jeszcze, by zerknąć na fasadę kościoła, gdzie wśród fantastycznych kamiennych rzygaczy widoczna była śmieszna postać z żelaza, która na dużym zegarze z brązu młoteczkiem wybijała godziny. Figurkę tę, zwaną Jacquemartem, książę Filip Śmiały, dziadek obecnego księcia, zdjął z dzwonu alarmowego w Courtrai wiele lat temu, aby w ten sposób ukarać zbuntowanych mieszkańców miasta.
Od tego czasu Jacquemart stanowił nieodzowny element życia mieszkańców Dijon i stał się jednym z jego symboli. Katarzyna zawsze posyłała mu przyjacielski uśmiech na jego niewysoką wieżyczkę.
- No, idziesz wreszcie? - niecierpliwiła się Luiza.
- Idę, idę. Nie nudź!
Dziewczęta przeszły gęsiego wzdłuż obwałowania pałacu książąt. Przy kaplicy książęcej Luiza przeżegnała się pospiesznie. Katarzyna zrobiła to R S samo, po czym obydwie podążyły krętą uliczką Szklarzy. Luiza szła szybko i wydawało się, że jest w gorszym niż zwykle nastroju. Widać było, że nieoczekiwane spotkanie z panem de Brazey wytrąciło ją z równowagi, gdyż, wyłączając może wuja Mateusza, nienawidziła wszystkich mężczyzn i pogardzała całym męskim rodem. Katarzyna, tłumiąc złość, przyspieszyła kroku mimo dokuczliwego bólu w nodze. Idąc ulicą Sukienników, dotarły na ulicę Sępią, która stanowiła jej przedłużenie. Chwilę później dziewczęta przestąpiły próg sklepu Mateusza pod szyldem świętego Bonawentury.
* * * Katarzyna po powrocie z Flandrii nie czuła się pogodzona z samą sobą i ciałem, które jakby nie należało do niej. Z trudem też powracała do ustalonego od lat, niezmiennego ładu rodzinnego. To spokojne mieszczańskie życie, płynące bez niespodzianek, wydawało jej się teraz nieznośne.
Pomyśleć, że wystarczyło tak niewiele, aby ją wyrwać z jej małego, bezbarwnego światka i skierować na nieznane dotąd ścieżki. Wystarczyło spoliczkować gandawskiego kuśnierza, aby rozszalały się żywioły przeznaczenia. Najpierw ten policzek, który opóźnił ich wyjazd z Brugii, rzucając ją nieomal w ramiona księcia Filipa, a potem nieoczekiwane spotkanie rannego rycerza na drodze... Była taka chwila, kiedy Katarzyna myślała, że otwierają się przed nią bramy olśniewającej przyszłości. Ale te bramy zatrzasnęły się nagle wraz z głośnym plaśnięciem wymierzonego przez nią następnego policzka. Właściwie bieg wydarzeń zamknął się między jednym a drugim spoliczkowaniem, lecz Katarzyna przeczuwała, że to nie może trwać długo i że coś się jeszcze wydarzy.
Aby się o tym przekonać, wystarczyło spojrzeć w kąt pokoju. Tam, siedząc na pozłacanej żerdzi, drzemała wspaniała papuga z czerwonymi i niebieskimi piórami. Pewnego poranka przyniósł ptaka, w darze od księcia, paź Filipa. Katarzyna uśmiechnęła się na wspomnienie tego dnia oraz miny wuja na widok egzotycznego stworzenia, które okrągłymi aroganckimi oczami bacznie mu się przyglądało. Mateusz, dowiedziawszy się, że to prezent dla Katarzyny od księcia, aż poczerwieniał ze złości.
- Jego Wysokość jest dla nas aż nadto łaskaw! - rzekł do niewzruszonego pazia, który czekał, aby go uwolniono od ciężaru. - Moja siostrzenica jest panną i nie godzi się jej przyjmować tak cennego prezentu.
Nie wiedział, jak wyrazić swoją myśl, aby nie obrazić władcy, lecz paź w lot go zrozumiał.
- Nie mogę zabrać Gedeona z powrotem, gdyż to obraziłoby Jego Wysokość - odparł.
- To mnie Jego Wysokość obraża - odparował Mateusz - sądząc, że moja siostrzenica mogłaby przyjąć jego hołdy. Reputacja młodej dziewczyny jest sprawą niezmiernie delikatną!
Gedeon, widocznie uznając, że dyskusja się przeciąga, postanowił włączyć się do debaty. Otworzył swój duży, czerwony dziób (co czyniło go podobnym z profilu do wuja Mateusza) i zaskrzeczał: - Drrrrrrogi... książę! Drrrrrrogi... książę!
Mateusz zachwycony, że ptak przemówił, pozwolił paziowi odejść.
Katarzyna, ubawiona sytuacją, mogła zabrać gadającą papugę do swojego pokoju. Gedeon w krótkim czasie stał się ulubioną rozrywką całego domu, a w szczególności wuja, który lubił się z nim droczyć.
Katarzyna stała przed lustrem, poprawiając uczesanie, kiedy do jej uszu dobiegł tętent kopyt. Przez okno zobaczyła gęste tumany kurzu wzbijające się spod nóg rumaka, jako że ulice w Dijon nie były wybrukowane. W jeźdźcu przejeżdżającym powoli środkiem ulicy rozpoznała pana Garina de Brazeya. W tej samej chwili Garin podniósł głowę i widząc Katarzynę, ukłonił się jej z wielką powagą. Oddała mu ukłon i zapłoniona uciekła w głąb pokoju, zastanawiając się, co oznacza to kolejne spotkanie, które nastąpiło tak szybko po pierwszym. Czyżby przyjechał kupować materiały?... Nie, bo usłyszała oddalający się tętent. Gładząc machinalnie swoją zieloną sukienkę, zeszła na dół, aby odszukać wuja.
W jego kantorku znalazła sukiennika pochylonego nad czarnym drewnianym pulpitem, z gęsim piórem zatkniętym za ucho, robiącego rachunki w dużej, oprawnej w skórę księdze. Widząc, że wuj jest bardzo zajęty, Katarzyna postanowiła pomóc staremu Piotrowi w układaniu nowych materiałów nadesłanych właśnie z Italii. Bardzo lubiła dotykać tych wspaniałych tkanin. Były tam brokaty z Mediolanu i welury z Wenecji, które zamawiały tylko dobrze urodzone, bogate panie. Ona nigdy nie włoży równie wykwintnych. Jej szczególną uwagę zwrócił niezwykły brokat przetykany srebrną nitką, z wyhaftowanymi na bladoróżowym tle fantastycznymi ptakami.
- Popatrz na to cudo! - rzekła do Piotra, upinając na sobie rąbek materiału. - Chciałabym nosić coś takiego!
Stary Piotr uważał w głębi serca, że Katarzyna godna jest wszystkich wspaniałości, więc popatrzył na nią z pobłażliwymi uśmiechem.
- Poproś mistrza Mateusza, żeby ci go podarował - odparł. - Może się zgodzi. Na twoim miejscu poprosiłbym jeszcze o tamten.
Wskazał na wenecki welur w duże kwiaty na złotym tle, a Katarzyna z okrzykiem zachwytu już miała go dotknąć, gdy doszedł ich grzmiący głos Mateusza: - Zostawcie materiały w spokoju! Są delikatne i bardzo drogie!
- Wiem o tym - odparła dziewczyna z westchnieniem żalu - lecz twój sklep, wuju, jest jedynym miejscem, gdzie mogę chociaż dotknąć takich wspaniałości...
Wskazała na pootwierane szafy z równiutkimi stosami aksamitów, cienkich jedwabi i miękkich welurów. W innych znowu kłębiły się zwoje koronek delikatnych jak włosy anielskie, woale z Mosulu, lekkie i szeleszczące tiule. W jeszcze dalszych schowane były materiały pościelowe z Szampanii i Anglii, miękkie blanszety utkane przez kobiety z Valenciennes, pościel z Florencji, równie delikatna i błyszcząca jak jedwabie...
Mateusz pospiesznie zabrał z rąk Katarzyny różowy brokat, przedmiot jej westchnień, Piotrowi wyrwał czarno-złoty welur i zaczął skrzętnie układać je w worku z mocnego białego płótna, dorzucając do nich niezliczoną ilość kolorowych jedwabi, jednobarwnych i w paski, które wybrał z ostatniej dostawy.
- Wszystko to jest już sprzedane - wyjaśnił - na zamówienie pana de Brazeya. Przyjedzie po to później. Katarzyno, idź skończyć rachunki z tygodnia i przestań marzyć! Mam teraz sprawę do załatwienia w mieście, gdy wrócę, wszystko ma być w najlepszym porządku. Byłbym zapomniał!
Przygotuj też rachunek dla pani de Chateauvillain i przypilnuj, ażeby zmierzyć ten turkusowy welur, na który czeka żona pana de Toulongeona!
Z westchnieniem zawodu Katarzyna wyszła ze sklepu i udała się do kantorka wuja. Grube księgi, całe zapisane rzymskimi cyframi, nudziły ją okropnie. Jedyne, co ją ciekawiło, to odczytywanie nazw dalekich krajów, skąd wuj sprowadzał swoje towary, krain o magicznym brzmieniu. Od czasu powrotu z Flandrii wśród szeleszczących pergaminowych kart pojawiała się ogorzała twarz Arnolda. Kiedy to się zdarzało, Katarzynie zawsze zbierało się na płacz, gdyż myślała wtedy o nieprzebytej odległości, jaka dzieliła ją, siostrzenicę zwykłego sukiennika z Dijon, od książęcego rycerza. Kłopotów dopełniała jeszcze ta jego pogarda i tocząca się wojna, która ustawiała ich w R S zwalczających się obozach!
Tego poranka wyjątkowo Arnold był nieobecny w myślach Katarzyny.
Umoczywszy gęsie pióro w atramencie, wzięła się ochoczo do pracy. Jej myśli zaprzątnięte były brokatem, który bardzo jej się spodobał. Czyżby wielki skarbnik, ubierający się zawsze na czarno, zdecydował nagle, że w różowym będzie mu bardziej do twarzy?
Pomimo zapewnień o rychłym powrocie Mateusza nie było przez cały dzień. W porze obiadowej przysłał posłańca z wiadomością, że wróci dopiero na kolację, lecz i kolacja czekała na niego na próżno. Gdy w końcu się pojawił, natychmiast wezwał do siebie Jacquettę i zamknął się z nią w swoim pokoju bez żadnych wyjaśnień.
* * * Następnego dnia rano, kiedy Katarzyna otworzyła oczy, ku swemu zdziwieniu ujrzała obok łóżka Sarę czekającą na jej przebudzenie. Zwykle budziła ją Luiza, i to dość bezceremonialnie, jeszcze przed świtem, spiesząc na poranną mszę.
- Dzisiaj będzie wielki dzień, moja owieczko - rzekła Cyganka tajemniczo, podając jej koszulę. - Matka z wujem chcą z tobą mówić.
- O czym?... Może wiesz?
- Owszem, wiem, lecz nie mogę ci niczego zdradzić. Katarzyna, zaciekawiona i znająca swój wpływ na starą powierniczkę, stała się przymilna, aby dowiedzieć się czegoś więcej.
- Powiedz przynajmniej, czy to coś przyjemnego?
- Szczerze mówiąc... trudno mi powiedzieć. Może tak... a może nie...
Wstawaj szybko!
Sara zaczęła się krzątać, nalała wody do miednicy, przygotowała ręczniki. Katarzyna, nie zwracając uwagi na podaną jej koszulę, wyskoczyła z łóżka, tak jak ją Pan Bóg stworzył, gdyż nie było w zwyczaju spać w koszuli. Poza tym nigdy nie wstydziła się Sary, która była dla niej drugą matką.
Ta Cyganka wcale się nie zmieniła przez te wszystkie lata. Mimo zbliżającej się czterdziestki nadal była piękną kobietą i nie miała ani jednego siwego włosa. Jedynie jej ciało zaokrągliło się gdzieniegdzie, choć serce pozostało dzikie i niezależne. Potrafiła czasem zniknąć na dwa lub trzy dni i nikt nie wiedział, gdzie się podziewa. Może z wyjątkiem Barnaby... Lecz żebrak umiał dochować tajemnicy, gdyż w jego tajemniczym i niebezpiecznym światku było w zwyczaju trzymać język za zębami.
Katarzyna zabrała się do swojej toalety; poczuła na sobie zadumane spojrzenie Sary.
- Dlaczego tak mi się przyglądasz? - spytała dziewczyna. - Uważasz, że jestem brzydka?
- Brzydka?! Czekasz na komplementy?... Nie, z pewnością nie... raczej nie dosyć brzydka! Bo widzisz, to nie zawsze korzystne dla dziewczyny być zbyt piękną. Patrząc na ciebie, pomyślałam, że niewielu mężczyzn mogłoby ci się oprzeć i nie oszaleć na widok twojego ciała. Ale kobieta taka jak ty, stworzona do miłości, niestety... musi siać równocześnie śmierć...
- Co masz na myśli? - spytała niezmiernie zdziwiona Katarzyna.
Sara często wypowiadała dziwne słowa i przeważnie nie chciała ich wyjaśniać, jakby głośno myślała. Tak też było i tym razem.
- Nic takiego - odparła krótko, podając dziewczynie jej zieloną sukienkę z poprzedniego dnia. - Ubierz się i zejdź na dół!
Kiedy Sara się oddaliła, Katarzyna pospiesznie dokończyła toaletę.
Związała włosy zieloną wstążką i pojawiła się we wspólnej izbie, gdzie czekała na nią rodzina. Mateusz z poważną i zatroskaną miną zajął miejsce w R S fotelu. Jacquetta siedząca naprzeciwko na ławie nerwowo przesuwała paciorki różańca. Oboje nie odzywali się.
- Już jestem - zaszczebiotała wesoło Katarzyna. - Co się stało?
Spojrzeli na nią, jakby ją widzieli po raz pierwszy.
Katarzyna, zauważywszy łzy w oczach matki, podbiegła do niej, uklękła i objęła ją, opierając głowę na matczynych kolanach.
- Matko... co ci jest? Dlaczego płaczesz? Na Boga, co się dzieje?
- To nic, to nic... moje kochanie - z trudem odpowiedziała Jacquetta. - Może to ze szczęścia...
- Jak to... ze szczęścia?
- Ależ tak... być może... Wuj najlepiej wszystko ci opowie.
Mateusz wstał z fotela i zaczął chodzić tam i z powrotem po obszernej izbie. Jego kroki były cięższe niż zwykle i długo zwlekał z zabraniem głosu.
W końcu zatrzymał się przed Katarzyną i zapytał: - Pamiętasz materiały z Italii, które tak ci się spodobały? Ten różowy brokat?...
- Ależ oczywiście! - odparła dziewczyna. - Zamówienie pana Garina de Brazeya, czyż nie tak?
- Właśnie... Jeśli masz na nie ochotę... są twoje... - Jak to... moje?...
Czyżby wuj nagle postradał zmysły? Z jakiej to przyczyny znamienity Garin de Brazey obdarowywałby tak hojnie siostrzenicę dostawcy?
Spojrzenie Katarzyny przenosiło się z matki na wuja, aby się upewnić, czy to nie sen. Obydwoje czekali na jej odpowiedź.
- Lecz... dlaczego? - ponowiła pytanie Katarzyna.
Mateusz odwrócił się, podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz, urwał listek bazylii w doniczce i powrócił do zebranych z zakłopotaną miną.
- Dlatego... że pan de Brazey czyni nam zaszczyt i prosi nas o twoją rękę - wyrzucił z siebie pospiesznie. - Wczoraj odwiedziłem go, a on przedstawił mi swój zamiar, któremu nie mam nic do zarzucenia.
Powtarzam, jest to dla nas wielki zaszczyt - mówił, odzyskawszy pewność siebie.
- Ależ przestań wreszcie! - przerwała Jacquetta. - Nie naciskaj na małą!
- Wcale nie naciskam! - odparł niecierpliwie. - Sam nie jestem pewien, czy pragnę tego małżeństwa. Mówię tylko, jak jest, ot i wszystko! Co o tym sądzisz, Katarzyno?
Katarzyna nie odparła nic. Była to dla niej zbyt wielka niespodzianka, chociaż wydawało jej się od wczoraj, że wielki skarbnik postanowił wkroczyć w jej życie.
- Dlaczego pan Garin chce mnie za żonę? - spytała dociekliwie.
- Zdaje się, że cię kocha - odparł Mateusz. - Nie ma w tym nic dziwnego. Powiedział mi, że nigdy nie spotkał piękniejszej panny, a ja znam więcej takich, którzy sądzą podobnie... Co mam mu odpowiedzieć?
Jacquetta znowu zaprotestowała: - Nie tak szybko, Mateuszu! Wszystko to jest dla naszej dziecinki nowe i nieoczekiwane. Trzeba dać jej czas, aby mogła przyzwyczaić się do tej myśli.
No cóż, należało się przyzwyczaić. W wiernym zwierciadle swej pamięci Katarzyna ujrzała nieco niepokojącą twarz pana Garina z przepaską na oku. Zrozumiała, jakim dumnym i zimnym jest człowiekiem. Przypominał postać z gobelinu, która nagle ożyła. Ale... nie wychodzi się przecież za haftowaną postać!
- Doceniam zaszczyt, jaki mnie spotkał - powiedziała bez wahania - mimo to proszę odpowiedzieć panu de Brazey, że nie zamierzam wychodzić za mąż. Zresztą, nie kocham go... ale tego nie musicie mu mówić.
- Odmawiasz więc?
Mateusz był zdumiony. Spodziewał się, owszem, zdziwienia, być może zachwytu. Oświadczyny tak bogatej i ważnej osobistości mogły przytłoczyć młodą, skromną dziewczynę ogromem zaszczytu. Ale żeby odrzucać je tak bezceremonialnie i bez zastanowienia? Tego poczciwy Mateusz za nic nie mógł pojąć.
Katarzyna usiadła obok matki i wzięła jej dłoń w swoje ręce. Nie była przybita ani wzruszona. Jej piękne, jasne spojrzenie było spokojne i przejrzyste. Odpowiedziała bez emocji: - Oczywiście, że odmawiam. Do tej pory odrzuciłam tyle dobrych partii, które mi znaleźliście, ponieważ nie kochałam. Nie kocham też pana de Brazeya. Dlatego nie wyjdę za niego za mąż.
Żelazna konsekwencja Katarzyny najwyraźniej nie spodobała się Mateuszowi, który zachmurzył się i powiedział, nie ukrywając zawodu: - Czy nie pomyślałaś, że zostałabyś najbogatszą panią w Dijon?
Nosiłabyś najpiękniejsze stroje. Miałabyś wspaniały dom, szafy wypełnione toaletami, o których teraz możesz tylko marzyć, królewską biżuterię, służby bez liku, znalazłabyś się na dworze...
- ...i każdej nocy kładłabym się do łóżka obok mężczyzny, którego nie kocham! - przerwała Katarzyna. - Nie, drogi wuju, nie nalegaj, proszę!
- Na nieszczęście - rzekł Mateusz, nie patrząc jej w oczy - nie możesz odmówić... Musisz wyjść za Garina de Brazeya. To jest rozkaz...
Usłyszawszy te słowa, Katarzyna straciła cierpliwość. Skoczyła na równe nogi i trzęsąc się ze złości, która zabarwiła jej policzki i zapłonęła w oczach tysiącem iskier, stanęła przed Mateuszem.
- Jaki rozkaz? Czyj rozkaz?
- Naszego księcia. Masz, czytaj!
Z kuferka stojącego na stole Mateusz wyjął zwój pergaminu opatrzony książęcymi pieczęciami i podał go Katarzynie.
- Przekazał mi go Garin de Brazey wraz z uroczystymi oświadczynami.
Zanim nadejdzie zima, będziesz panią de Brazey...
Katarzyna spędziła cały dzień zamknięta w swoim pokoju. Nikt do niej nie zaglądał, gdyż wuj Mateusz, przerażony jej wybuchem, uznał, że lepiej jej nie drażnić. Nawet Sara zniknęła, udając się bez żadnych wyjaśnień w sobie tylko znane, tajemnicze miejsce. Siedząc na łóżku ze splecionymi na kolanach rękami, Katarzyna rozmyślała, mając Gedeona za jedyne towarzystwo. Papuga, wyczuwając, że jej pani przeżywa rozterkę, posmutniała i nie wydawała z siebie żadnego głosu. Siedziała na żerdzi ze schowaną w piórach głową i udawała, że śpi.
Katarzynie powoli przechodziła złość, lecz jej serce nadal się buntowało. Sądziła dotąd, że książę był jej życzliwy, a tymczasem wydał ten dziwny rozkaz. Wyjść za pana Garina, człowieka, którego nie kochała, nie wspominając już o tym, że prawie go nie znała! Ponadto sam sposób zała- twienia sprawy był dalece niemiły. Czyżby Filip traktował ją jak swoją własność i decydował o jej losie według własnego uznania, chociaż nawet nie była jego poddaną! Powiedziała przecież Mateuszowi: „Nie jestem poddaną księcia Filipa. Nie muszę i nie będę go słuchać!".
- To dla nas będzie ruina, więzienie... a może i gorzej. Ja jestem poddanym księcia i wiernym obywatelem. Ty mieszkasz pod moim dachem, jesteś moją siostrzenicą. Jesteś więc także jego poddaną, czy chcesz tego, czy nie...
Katarzyna za nic w świecie nie chciała poddać się wielkiemu skarbnikowi, ona, która do tej pory zawsze opierała się podobnym zakusom.
Był, rzecz jasna, Arnold i tamten rozkoszny, a zarazem okrutny poranek.
Ponieważ szczęście ją ominęło, Katarzyna wracając z Flandrii, przyrzekła sobie, że nie będzie należeć do nikogo prócz Arnolda, który posiadł jej myśli i serce, a niewiele brakowało, iżby posiadł jej ciało.
W myślach Katarzyny pojawili się także inni mężczyźni: Garin ze swoją okropną przepaską, młody kapitan de Roussay beznadziejnie w niej zakochany, z miłości do niej gotów popełnić każde szaleństwo. Przez jej głowę przebiegła nagle myśl, czyby nie dać się porwać kapitanowi. Przecież tylko na to czekał... No tak, lecz wtedy musiałaby mu oddać to, czego tak pragnął. Katarzyna nie miała ochoty należeć ani do Jakuba, ani do Garina.
Znaczyłoby to oddać się innemu mężczyźnie niż Arnold. Tego nie chciała za nic w świecie.
Nagle przypomniała sobie o Barnabie. Przecież żebrak potrafił jak nikt inny wychodzić cało z najgorszych opresji. Wyprowadził ich z oblężonego Paryża, uratował Luizę z rąk Caboche'a i eskortował całą rodzinę bezpiecznie do Dijon przez ziemie nękane wojną, napadami rozbójników i złodziei. Miał w zanadrzu setki sztuczek i sposobów. Kończąc swe samotne rozmyślania, Katarzyna postanowiła, że uda się do Barnaba, gdyż nie może bezczynnie czekać, aż on odwiedzi ich dom. Czas naglił.
Barnaba rzadko pokazywał się na spokojnej ulicy du Griffon. Mimo niemłodego już wieku handlarz fałszywymi relikwiami wolał swój niebezpieczny, lecz za to żywy i barwny świat. Czasem tylko pojawiał się w domu sukiennika, jak dawniej nonszalancki i umorusany. Wyciągał długie nogi przy kominku, aby się ogrzać. Potem zasiadał za stołem zastawionym przez wuja, który go lubił, nie wiedząc dlaczego. Barnaba zawsze parę godzin rozprawiał z Mateuszem o tym i owym. Przynosił najświeższe wiado- mości i często dawał wujowi cenne informacje: że w Damme zakotwiczył statek z Genui czy Wenecji albo że do Chalon przybyła karawana rosyjskich garbarzy. Znał wszystkie plotki dworskie, nazwiska kochanek Filipa, wiedział, o której godzinie kichnęła księżniczka. Odchodząc, zawsze filuternie szczypał Katarzynę w policzek i kłaniał się jej matce, po czym wracał do nocnego życia. Mateusz i Katarzyna wiedzieli, że był prawą ręką ponurego Jakuba Marynarza, króla bractwa żebraczego, ale nigdy o tym nie wspominali. Gdy Luiza czyniła niezbyt pochlebne uwagi na temat profesji ich przyjaciela, nakazywali jej milczenie.
Wieczorem Jacquetta, zaniepokojona tak długą ciszą w pokoju Katarzyny, udała się na górę, niosąc dla niej miskę zupy, kilka plasterków zimnej pieczeni wołowej i garnek mleka. Dziewczyna nie miała nic w ustach od samego rana. Katarzyna, aby zrobić matce przyjemność, zjadła trochę zupy, skubnęła mięsa i napiła się mleka. Poweselała, jej umysł stał się jaśniejszy, a ciało sprawniejsze.
- Nie powinnaś się tak przejmować, moje drogie dziecko - powiedziała Jacquetta z uśmiechem. - W końcu te oświadczyny to dobra wiadomość.
Wiele dziewcząt i niejedna wielka dama chciałyby być na twoim miejscu.
Pan Garin de Brazey zyskuje przy bliższym poznaniu. Wcale nie jest taki brzydki. Może go pokochasz. W każdym razie będzie ci z nim dobrze i będziesz rozpieszczana...
Jacquetta spojrzała na stos miękkich tkanin, które Mateusz kazał zanieść do pokoju Katarzyny niczym zachęcającą zapowiedź wspaniałego życia z wielkim skarbnikiem. Katarzyna rzuciła je w najciemniejszy kąt pokoju, nie chcąc nawet na nie spojrzeć. Drżący głos matki sprawił jej ból.
Podbiegła i pocałowała ją.
- Nie zamartwiaj się przeze mnie, matko! Wszystko się ułoży, tak jak mówisz.
Myląc się co do znaczenia słów córki, Jacquetta poszła do kuchni uspokojona, aby oznajmić bratu, że Katarzyna nie trwa już w uporze.
Tymczasem Katarzyna była daleka od kapitulacji. Chciała tylko uspokoić matkę, by zyskać czas do działania. Wyciągnęła się na łóżku, czekając, aż zapadnie noc. Usłyszała, że wuj wychodzi, jak co wieczór, do mera, by oddać klucze od bramy Świętego Mikołaja, której straż mu zleco-no*. Potem usłyszała jeszcze, jak wrócił i zamknął drzwi.
* Straż bram powierzano najczcigodniejszym mieszczanom jako doży-wotni przywilej. Strażnicy byli utrzymywani z części podatku od żywności i towarów (przyp. tłum.). W tej samej chwili prowizor z kościoła Świętego Jana zadzwonił na gaszenie świateł. Od tej pory ulice należały do półświatka; wypełzali na nie ze swych nor złodzieje, rzezimieszki i złoczyńcy wszelkiego pokroju.
Katarzyna leżała na łóżku, nie ruszając się. Usłyszała skrzypienie schodów pod stopami wuja udającego się na spoczynek. Jeszcze Luiza ostro beształa służącą, a stary Piotr podśpiewywał, gasząc świece... W całym domu powoli zalegała cisza. Sara jeszcze nie wróciła. Katarzyna wiedziała, że nastąpi to dopiero przed świtem.
Kiedy nie dobiegały już żadne odgłosy oprócz miarowego chrapania wuja, Katarzyna wyślizgnęła się z łóżka. Włożyła szybko ciemną sukienkę, specjalnie wcześniej przygotowaną, na głowę nasunęła kaptur szerokiej peleryny, w której prawie zupełnie nie było jej widać, i wyszła na schody.
Potrafiła tak schodzić, aby nie zaskrzypiały. Bezszelestnie otworzyła zamki, zawsze starannie oliwione przez Sarę. Kilka chwil później znalazła się na ulicy.
Noc lipcowa była jasna i piękna, utkana z ciemnego aksamitu, na którym gwiazdy lśniły mocniej niż diamenty na płaszczu Czarnej Madonny.
Katarzyna nie była bojaźliwa, ale trzeba było niemałej śmiałości, aby zapuszczać się do zakazanych zakątków miasta, gdzie nawet straż nie odważyła się zagłębiać.
- Gdybyś kiedykolwiek mnie potrzebowała - powiedział jej niegdyś Barnaba - poślij po mnie do domu uciech. Należy on do niejakiego Jakuba Marynarza, który jest strażnikiem miejskim, a jednocześnie królem bractwa żebraczego. Mówię ci to, gdyż wiem, że nie jesteś gadułą, a wydaje mi się, że możesz mnie kiedyś potrzebować. Gdyby mnie tam nie było, szukaj w zajeździe przy bramie Ouche, gdzie bywam od czasu do czasu, ale rzadziej...
Katarzyna nie wiedziała, co znaczy „dom uciech", aż do dnia, kiedy zapytała o to Sarę. Zasadą Cyganki było nazywanie rzeczy po imieniu, bo uważała, że w edukacji dziewcząt prawda jest sto razy lepsza od hipokryzji.
- Dom uciech to miejsce, w którym swawolne dziewki sprzedają swoje ciała mężczyznom za pieniądze - powiedziała.
Tak poinformowana Katarzyna uznała sprawę za wyjaśnioną, ale myślała o słowach Cyganki, kiedy przemykała wzdłuż domów ulicy du Griffon, starając się ukryć, na ile to było możliwe, w gęstym cieniu dachów i unikać bardziej oświetlonego środka wąskiej i krętej drogi.
Zanim przeszła przez plac Sainte Chapelle, musiała zebrać się w sobie, a następnie przebiegła bez odpoczynku do wzgórza z krzyżem kawaleryjskim wzniesionym pośrodku i dopiero tam odetchnęła. Czarny cień Ukrzyżowanego rozpościerał się daleko na stwardniałej ziemi placu pośród cieni Magdaleny i świętego Jana, których kamienne twarze patrzyły niezmiennie na Mękę Pańską. Złapawszy oddech, Katarzyna przeszła wzdłuż ogrodzenia książęcej siedziby. Wieże rzucały nieprzenikniony cień, ale musiała wystrzegać się łuczników ze straży, których hełmy połyskiwały sła-R S bym blaskiem. Podejmując bieg, rzuciła się w kierunku ulicy Kowali, gdzie stały ohydne baraki zawsze cuchnące spalonym drewnem, juchtową skórą i smarem do konserwacji oręża. Ulica była nadzwyczaj wąska i często wybuchały tam pożary wywoływane przez ogień ze zbyt blisko usytuowanych palenisk kowalskich. Przed progiem każdego domu stało wielkie wiadro lub skórzany zbiornik, które w razie potrzeby napełniano wodą. Katarzyna wiedziała o tym, lecz była zbyt przestraszona i zapomniała o przeszkodach. Potknęła się o jedno z wiader, upadła ciężko i zaklęła w sposób najbardziej naturalny w świecie. Choć nie leżało to w jej zwyczaju, przyniosło prawdziwą ulgę.
W miejscu, gdzie uliczka dochodziła do Burgu, dużej ulicy handlowej miasta, rozszerzała się, tworząc dość duży placyk, na którym z łatwością mieścił się pręgierz, teraz pusty, ale widok nie był przyjemny. Odwróciwszy oczy, Katarzyna chciała kontynuować swą wędrówkę, gdy nagle poczuła, że coś przytrzymuje połę jej płaszcza. Krzyknęła.
Jakiś podrygujący cień wyłonił się zza rogu, czknął, a następnie zaczął się śmiać, podczas gdy szorstkie ręce złapały ją wpół pod płaszczem, który osunął się na ziemię. Mimo paraliżującego strachu dziewczyna zaczęła się bronić. Jej wiotka talia wyślizgnęła się jak igła z trzymających ją rąk.
Zapominając o płaszczu, zaczęła uciekać przed siebie, starając się przezwyciężyć strach i nie zgubić drogi. Musiała dostać się do oberży króla żebraków. Wiedziała, że ktoś za nią biegnie. Tuż za plecami słyszała stłumiony i ciężki odgłos nagich stóp i oddech człowieka, który podążał jej śladem. Noc była coraz ciemniejsza i coraz ciemniejszy był labirynt wąskich uliczek. Smród brudnej wody, odpadków i zgniłego mięsa chwycił ją za gardło; przez chwilę sądziła, że zemdleje. Nieczystości sprzątano jedynie od czasu do czasu, kiedy było ich już zbyt wiele. Wrzucano wtedy do rzek Ouche lub Suzon wszystko, czym wzgardziły świnie i bezpańskie psy.
We wgłębieniu jakichś drzwi poruszył się stos łachmanów i przerażona Katarzyna spostrzegła, że inny cień rusza w ślad za nią, śmiejąc się głupio.
Ogarnęła ją panika. Starała się przyśpieszyć bieg i nie oglądać za siebie.
Biegnąc na oślep, nie zwracała uwagi na to, gdzie stawia stopy. Nagle wpadła na stos śmieci, skąd dobywał się straszliwy smród zgniłych ryb; wyciągnęła ręce do przodu, aby znaleźć jakieś oparcie, i poczuła lepkość kamieni stojącego tu muru; przywarła do nich, słabnąc, tracąc oddech i zamykając oczy. Ścigający byli już przy niej... Poczuła, że te same co przed chwilą ręce chwytają ją w talii i zatrzymują! W nozdrzach poczuła cuchnący oddech. Mężczyzna był bardzo wysoki, gdyż przesłaniał niebo.
- Cóż - wyszeptał zachrypniętym głosem. - Bardzo się śpieszymy?
Gdzie to biegniemy tak szybko? Na spotkanie?
Gdy przemówił, stracił swój przerażający wygląd ducha i to Katarzynę ośmieliło.
- Tak - wyjąkała cicho. - Właśnie tak, na spotkanie...
- To może poczekać. A ja nie... Pachniesz młodością i świeżością.
Pewnie cała jesteś taka milutka. Hmm! Masz gładką skórę!
Bezsilna i chora z przerażenia aż do nudności, Katarzyna poczuła, jak ręce nieznajomego poruszają się szybko, zatrzymując się na szyi i piersiach, tam gdzie kończyła się plisowana kryza. Oddech mężczyzny był cuchnący, śmierdział skwaśniałym, kiepskim winem i zgnilizną, a skóra jego rąk wydawała się stwardniała i spalona. Właśnie te duże ręce zatrzymały się przy wycięciu jej sukni, wczepiły się w nią i już miały szarpnąć, kiedy chrapliwy głos, który zdawał się wychodzić spod ziemi, powiedział szyderczo: - Ej tam, wolnego, kumie!... Ja też ją zauważyłem! Musimy się podzielić!
Zaskoczony olbrzym, który trzymał Katarzynę, rozluźnił uścisk i odwrócił się. Stos łachmanów, zauważony przez dziewczynę wcześniej, znalazł się tuż obok, a jego krępy, niski cień był jakby ażurowy w postrzępionym odzieniu. Z ust olbrzyma wyrwał się niebezpieczny pomruk.
Katarzyna poczuła, że mięśnie jej napastnika naprężają się. Miał zamiar uderzyć, ale ten drugi powiedział: - No, no, Niedzielny Zabijako, nie bądź taki! Wiesz dobrze, że miałbyś do czynienia z Jakubem Marynarzem, gdybyś nabił guza jego najlepszemu kumplowi. Podzielimy się dziewczyną. Zapewniam cię, że jest okrąglutka jak żadna. Wiesz, że widzę w nocy tak dobrze jak kot...
Włóczęga mruknął ponownie, lecz nie zaprotestował. Przycisnął jedynie silniej łup do siebie, mówiąc: - Ach!... to ty, Jehanie Pieniążku... Idź swoją drogą, dziewczyny nie są dla ciebie!...
Stos łachmanów nie ustępował. Jego śmiech zabrzmiał ponownie: skrzypiący, złowrogi, przypominający nieodparcie przestraszonej dziewczynie zardzewiały łańcuch szubienicy.
- Co takiego!... Mam skrofuły i wykrzywione plecy, ale w łóżku wart jestem tyle samo, co inny... Zabierz dziewczynę do domu Pod Kolumnami nad rzeką Suzon. Tam ją rozbierzemy. Jakub Marynarz powtarza zawsze, że nie można ocenić dziewczyny, dopóki ma na sobie choćby jedną szmatę. No, chodź!...
Nakazujący ton był tonem przywódcy i mężczyzna nazwany Niedzielnym Zabijaką został przekonany. Aż dwukrotnie Jehan Pieniążek wymienił imię króla żebraków i to rozproszyło strach Katarzyny.
Postanowiła iść na całego. W każdym razie już nic gorszego od tego, co czekało ją z rąk złoczyńców, nie mogło jej się przytrafić.
- Mówicie o Jakubie Marynarzu - powiedziała, starając się, aby jej głos zabrzmiał stanowczo. - Właśnie do niego idę i przez was się spóźnię...
Uścisk olbrzyma rozluźnił się natychmiast, a drugi mężczyzna podszedł bliżej. Ręką niebywale silną jak na istotę tak pokraczną wyrwał ją z rąk Zabijaki.
- Po co idziesz do Jakuba? Nie jesteś żadną z jego dziewek. O tej porze one wszystkie pracują.
- Muszę się z nim zobaczyć - krzyknęła Katarzyna bliska płaczu. - To bardzo, bardzo ważne. Jeśli jesteś jednym z jego ludzi, zaprowadź mnie do niego, błagam.
Nastąpiła krótka chwila ciszy, a następnie Jehan Pieniążek westchnął z niekłamanym żalem.
- To wszystko zmienia - powiedział. - Jeśli idziesz do Jakuba, nie możemy cię zatrzymywać. Wielka szkoda. No, Zabijako, podejdź tutaj.
Musimy odprowadzić tę panienkę... bo jesteś panienką, nieprawdaż? To widać, gdyby było inaczej, nie robiłabyś trudności, aby dać odrobinę przyjemności takim zacnym włóczęgom jak my.
Zbyt poruszona, aby odpowiedzieć, Katarzyna podjęła wędrówkę z dwoma cieniami bez twarzy. Już się nie bała. Rozumiała niejasno, że dwaj złoczyńcy stanowili coś w rodzaju straży i że w drodze do domu szefa już jej nic nie zagraża. Wielki cień jednego maszerował ciężko z jednej strony, a drugi trząsł się, kołysząc biodrami na nierównej drodze. Uliczka schodziła w dół, wciskając się pomiędzy dwa domy i wijąc między otoczonymi wysokim murem ogrodami. Na końcu zaułka stała dziwna, na pierwszy rzut oka bez- kształtna budowla, złożona z dwóch przylegających domów o fantastycznym kształcie. Pomimo obowiązującego zaciemnienia zza okiennicy sączyło się światło. Słychać było kobiecy głos zawodzący tęskną balladę w nieznanym języku.
W miarę jak zbliżali się do domu, głos stawał się wyraźniejszy.
Wznosił się niekiedy aż do wysokiej nuty, tak że stawał się trudny do wytrzymania, następnie załamywał się i rozpoczynał od nowa, ochrypły i głuchy. Tuż obok siebie Katarzyna usłyszała chrapliwy rechot Jehana Pieniążka: - Ha! ha! Bawią się u Jakuba, tym lepiej...
Kiedy stanęli przed domem, jakiś cień oderwał się od drzwi. Katarzyna spostrzegła błysk topora.
- Hasło? - zapytał butny głos.
- „Trzymam w rękawie" - odpowiedział Jehan Pieniążek.
- W porządku, wchodźcie!...
Drzwi otworzyły się, ukazując wnętrze słynnej oberży Jakuba Marynarza, miejsce spotkań złodziejskiego światka Dijon. Poczciwi mieszczanie, mówiąc o niej, żegnali się z przestrachem. Nie rozumiano, dlaczego burmistrz zezwala na istnienie tego przybytku grzechu. Niejedna dama z Dijon zemdlałaby z wrażenia na wiadomość, że czasami, po zapadnięciu zmroku, jej szacowny małżonek wślizguje się do potępionego miejsca, aby opłacić łatwo dostępne wdzięki którejś z dziewek. Jakub Marynarz umiał dobierać swój żeński personel i jego dom wytrzymywał konkurencję z najbardziej znanymi przybytkami tego rodzaju. Był dobrym handlowcem i zależało mu, aby klienci byli zadowoleni.
Na pierwszy rzut oka Katarzyna zobaczyła jedynie kalejdoskop jaskrawych barw. Wrzask głosów i muzyka oszołomiły ją, ale rejwach uspokoił się nagle, gdyż pojawienie się pięknej, bladej dziewczyny, z włosami w nieładzie, w towarzystwie dwóch złowrogich towarzyszy, wywołało powszechne zdziwienie. Dziewczyna zobaczyła dużą, nisko sklepioną, salę, do której wchodziło się po kilku kamiennych schodach. W głębi, na olbrzymim palenisku, piekły się trzy barany, a wszędzie stały ławy drewniane, zatłuszczone stoły, wszystkie zajęte. Drewniane schody na końcu pomieszczenia prowadziły na poddasze.
Pijący tworzyli różnobarwną grupę; byli wśród nich pijani żołnierze, studenci i terminatorzy, którzy przyszli się zabawić. W pobliżu paleniska dwie staruchy przygotowywały strawę. Na lawach, na kolanach biesiadników i na stolach, między kałużami wina i cynowymi kubkami, siedziały dziewki w porozpinanych gorsetach lub całkiem nagie. Blade ciała tworzyły w zadymionym półmroku jasne plamy. Płomień oliwnych lampek i paleniska odbijał się na ich jasnych i matowych ciałach atłasowym blaskiem, a poczerwieniałe twarze pijaków lśniły niczym rubiny w słońcu.
Katarzyna i jej stróże zeszli po schodach; zdziwienie spowodowane ich wejściem minęło. Orgia rozpoczęła się na nowo. Dały się słyszeć krzyki zachęty: rozpoczęto tańce. Jedna z dziewek o brunatnym ciele i obfitym biuście wskoczyła na stół i wyginała się lubieżnie, przyciągając ku sobie las wyciągniętych rąk. Przerażonej Katarzynie zdawało się, że trafiła do piekła, i zamknęła oczy. Przywoływała w pamięci podobne obrazy, które widziała jeszcze jako dziecko na Wielkim Dziedzińcu Cudów, kiedy ukrywała się w ruderze Barnaby. Ale wtedy była tylko trochę zdziwiona i lekko przestraszona, podczas gdy teraz, co ją zaskoczyło, a nawet oburzyło, odczuwała w głowie dziwnie przyjemny zamęt.
Ta sama co poprzednio pieśniarka zaintonowała inną melodię; niski, ochrypły i tęskny ton jej głosu spowodował, że Katarzyna otworzyła oczy.
Kobieta ubrana była w długą atłasową suknię koloru płomienia. We włosach miała złote cekiny. Siedziała na schodach w głębi sali otoczona grupką mężczyzn. Pochylony nad nią grajek akompaniował jej na lutni. Śpiewała z zamkniętymi oczyma, z rękami splecionymi na kolanach i Katarzyna drgnęła lekko, rozpoznając ją; ta noc naprawdę była pełna niespodzianek - to była Sara.
Cyganka nie zauważyła Katarzyny, a nawet gdyby ją spostrzegła, nie zdałoby się to na nic, ponieważ była pijana. Była w upojeniu, w którym wino stanowiło tylko podporę pozwalającą Cygance zapomnieć o teraźniejszości i R S przenieść się duchem do odległej krainy swego ludu i życia na wolności.
Katarzyna słuchała w osłupieniu. Bardzo często Sara śpiewała wieczorami, aby pomóc jej zasnąć, szczególnie w pierwszym okresie ich wygnania do Burgundii, ale nigdy takim szorstkim i przepojonym pasją głosem, nigdy z takim trudnym do zniesienia bólem. Kobieta w transie tylko z rysów przypominała Katarzynie jej towarzyszkę. Przeobraziła się w dziką dziewczynę, potomka narodzonego w wozie koczownika, gdzieś na szlaku w dalekiej Azji. Nie zaszokowało jej to, że odkryła tajemnicę ucieczek Cyganki, że odnalazła ją w tej podejrzanej oberży, gdzie za sprawą magii swego śpiewu ujarzmiała ludzi Jakuba Marynarza, tych dzikusów o ludzkich twarzach.
Jakiś ludzki kształt stanął między nią a śpiewającą. Był to człowiek wysoki i blady, o cerze tak białej, że wydawała się odbarwiona długim przebywaniem w wodzie. Któregoś dnia, parę lat wcześniej, Katarzyna widziała, jak wyciągnięto z Ouche ciało topielca. Nowo przybyły miał dokładnie taki sam kolor, a jego nieziemski wygląd potęgowały wodniste źrenice koloru wyblakłej zieleni.
Ciężkie powieki, podobne do powiek żółwia, zasłaniały niepokojące oczy prawie przez cały czas. Tajemniczy nieznajomy ubrany był w krótki kaftan z szarego sukna skrywający szkielet pokryty skórą, która przylegała do niego niczym mokre płótno. Do tego, powolne, jakby uśpione ruchy nadawały mu wygląd ducha.
- Kto to? - zapytał, wskazując na Katarzynę długim białym palcem.
Niedzielny Zabijaka nie zyskiwał w świetle lampek oliwnych, odkrywających jego zniszczoną twarz i prawy policzek naznaczony rozpalonym żelazem przez kata. To właśnie on odpowiedział: - Mała, dzika kózka. Znaleźliśmy ją na ulicy. Powiedziała, że idzie się z tobą zobaczyć, Jakubie.
Długie, wąskie i bezbarwne wargi króla żebraków rozciągnęły się jeszcze bardziej w grymasie, który w istocie był uśmiechem. Jego dłoń uniosła lekko brodę Katarzyny: - Ładna! - powiedział. - Czy to wieść o moim wdzięku sprowadza cię tutaj, moja śliczna?
- Nie - odpowiedziała zdecydowanie dziewczyna, która powoli odzyskiwała pewność siebie. - Przyszłam, ponieważ chciałabym zobaczyć się z Barnabą. Powiedział mi, żebym zwróciła się do ciebie, gdybym go potrzebowała.
Błysk podejrzliwości na moment zapalił się w oczach Jakuba i zgasł pod zasłoną powiek, podczas gdy obrzydliwy i szpetny Jehan Pieniążek, zdejmując czerwone łachmany i potargany filcowy kapelusz, rzucał na Katarzynę pożądliwe spojrzenia.
- Wiem teraz, kim jesteś, ślicznotko... Siostrzenicą tego osła Mateusza Gautherina, piękną Katarzyną, najpiękniejszą panną w całej Burgundii. Nie żałuję, że cię oszczędziłem, jesteś przeznaczona dla kogoś lepszego ode mnie.
Wyrazisty gest uzupełnił słowa karła. Katarzyna stwierdziła ze zdziwieniem, że jest młody i mimo nerwowego tiku, który go zeszpecił, jego rysy są delikatne, a oczy piękne.
- Stryczek? - zapytała szczerze zdziwiona. - Dlaczego?
- Bo jeśli książę chce cię mieć dla siebie, to będzie cię miał. Może powinienem był zaspokoić moją chętkę. Zabawić się z tobą, a potem zawisnąć, byłby to miły sposób na zakończenie życia. Jesteś tego warta!
Jakub Marynarz stwierdził, że rozmowa bez wątpienia trwa zbyt długo.
Wolno położył rękę na ramieniu Katarzyny.
- Jeśli chcesz widzieć się z Barnabą, idź na górę do izby na poddaszu.
Leży, bo oberwał trzy dni temu koło Chenove, i chyba będzie ci się trudno z R S nim dogadać, o tej porze jest już zazwyczaj pijany na umór. Jedynym lekarstwem, jakie przyswaja, jest wino.
Pchnięta ręką właściciela oberży Katarzyna weszła na pierwsze stopnie. Przeszła obok Sary. Jej suknia dotknęła nawet sukni śpiewającej, ale Cyganka miała zamknięte oczy. Nuciła nadal, pogrążona w swoim wewnętrznym świecie, oddalona o tysiące mil od spelunki.
* * * Niedbale sklecone z desek drzwi przenikało światło świecy i Katarzyna nie miała żadnego kłopotu z ich otwarciem. Wystarczyło tylko lekkie pchnięcie. Wejście do mansardy było tak niskie, że dziewczyna musiała się pochylić. Znalazła się w ciemnej norze bez okna, w której większość przestrzeni wypełniała olbrzymia belka stropowa. Pod nią, przy łojowej świecy, śmierdzącej i kapiącej do cynowego naczynia, stało nędzne wyrko, na którym leżał Barnaba, trzymając w ręce dzban z winem. Był bardzo czerwony, ale jego spojrzenie było trzeźwe, kiedy popatrzył z osłupieniem na dziewczynę.
- Po co tu przychodzisz, kwiatuszku, i to o tej porze? Oparł się na łokciu i zaczął wstydliwie zasłaniać postrzępioną koszulą siwą pierś.
- Jesteś mi potrzebny, Barnabo. Przychodzę zatem po obiecaną pomoc - odparła z prostotą Katarzyna, siadając na sienniku pełnym dziur, z których wyłaziła słoma. - Czy jesteś ranny? - dodała, wskazując brudny opatrunek na jego głowie, poplamiony maścią i zaschniętą krwią.
Wzruszył beztrosko ramionami.
- To nic takiego! Cios rydlem. Zadał mi je pewien niegodziwiec, gdy zaproponowałem mu grzecznie, że policzę wraz z nim jego oszczędności. Już się prawie zagoiło.
- Więc nigdy się nie zmienisz? - westchnęła Katarzyna.
Nie dziwiła się tym zwierzeniom. Być może z powodu płomyka wesołości, który jarzył się w oczach starego przyjaciela, najgorsze potworności wychodzące z jego ust nabierały niewinnego i prawie zabawnego charakteru. To, że Barnaba był złodziejem, a może nawet gorzej, nie miał dla niej znaczenia. Był jej przyjacielem, a to najważniejsze, a poza tym mógł robić, co chciał. Dla spokoju sumienia uznała, że musi go przestrzec: - Jeśli nie będziesz uważał, znajdziesz się któregoś poranka na Wzgórzu Śmierci, między mistrzem Blaigny a konopnym sznurem. A mnie będzie bardzo smutno.
Niepewnym gestem Barnaba żachnął się, chcąc usunąć z wyobraźni nieprzyjemny obraz, wypił spory łyk wina, odstawił dzban i otarł wargi poszarpanym rękawem. Następnie rozsiadł się wygodnie pośród brudnych szmat.
- No, teraz opowiadaj, co cię sprowadza, chociaż chyba się domyślam.
- Domyślasz się? - zapytała Katarzyna szczerze zdziwiona.
- W każdym razie wiem, że książę Filip rozkazał ci poślubić Garina de Brazeya. Aby zmusić go do ożenku z siostrzenicą Mateusza Gautherina, daje ci duży posag. Książę Filip dobrze wie, co robi...
Oczy dziewczyny stały się zupełnie okrągłe ze zdziwienia. Barnaba miał taki sposób mówienia, jakby pewne sprawy były oczywiste. Jakby nie było niczym nadzwyczajnym, że włóczęga jest tak dobrze poinformowany o tym, co dzieje się w książęcych pałacach.
- Skąd o tym wiesz? - wykrztusiła.
- Wiem, i to powinno ci wystarczyć. Powiem jeszcze więcej, moja mała. Jeśli książę chce cię wydać za mąż, to dlatego, że w naszym mieście mieszczanie są wpływowi, lepiej jest więc mieć za kochankę kobietę zamężną niż pannę. Książę jest ostrożny i chce mieć wszystkie atuty po swojej stronie.
- Więc - powiedziała Katarzyna - nic już z tego nie rozumiem. Nie wydaje się, aby pan de Brazey był ulepiony z gliny, z której robi się płaczliwych mężów.
Logika tego rozumowania zaskoczyła Barnabę; podrapał się po głowie i wykrzywił.
- Przyznaję, że masz rację. Trudno zrozumieć, dlaczego diuk wybrał swego skarbnika zamiast kogoś innego, wyłączając tę zaletę, że nie jest on żonaty. O Garinie de Brazeyu można powiedzieć wszystko, ale nie to, że da się nim łatwo kierować. Może książę nie miał nikogo innego pod ręką wśród swoich popleczników? Bo jest oczywiste, że poprzez ten ślub pragnie wprowadzić cię na swój dwór. Sądzę, że zgodziłaś się na to. Nie odmawia się takiego przywileju.
- Mylisz się. Do tej pory odmawiałam...
I Katarzyna spokojnym głosem opowiedziała staremu przyjacielowi swoją przygodę we Flandrii. Ponieważ czuła, że sekrety nie mają już sensu, opisała wszystko: jak spotkała Arnolda de Montsalvy'ego i przywołując wspomnienie, o którym sądziła, że umarło, zakochała się w nim od pierw- szego wejrzenia, i o tym, jak dalsze wydarzenia wyrwały ją z ramion rannego rycerza.
Mówiła z prostotą i bez żadnego skrępowania. Siedząc w rogu siennika z rękami skrzyżowanymi na kolanach, z oczyma wpatrzonymi w czarny cień belek, zdawała się opowiadać samej sobie piękną historię miłosną. Barnaba wstrzymywał oddech, aby nie przerwać czaru, bo rozumiał, że w tej chwili zapomniała o jego istnieniu. Kiedy głos dziewczyny zamilkł, zapadła cisza.
Katarzyna spojrzała na starego przyjaciela. Barnaba wydawał się bardzo zasępiony.
- Jeśli dobrze rozumiem - powiedział po chwili - nie zgadzasz się na Garina de Brazeya, bo czekasz na młodzieńca, który cię nienawidzi i pogardza tobą. Oszczędził cię tylko dlatego, że jesteś kobietą, lub może dlatego, że działo się to w tej właśnie oberży, a w dodatku był ranny i obawiał się, że z tego nie wyjdzie. Powiedz mi, czy nie jesteś trochę szalona?
- Wierz lub nie - odparła ostro Katarzyna - ale tak właśnie jest. Nie chcę należeć do innego mężczyzny!
- Powiedz to księciu - mruknął Barnaba. - Ciekaw jestem, jak to przyjmie. Jak poradzisz sobie z Garinem? Nie rób sobie nadziei, usłucha księcia, bo jest zbyt wiernym sługą, a ty jesteś zbyt piękna, aby się sprzeciwił. Co więcej, nie masz prawa odmówić, bo sprowadzisz gniew naszego pana na swych bliskich. A książę nie jest zbyt wyrozumiały.
Prawda?
- Dlatego chciałam się z tobą spotkać...Katarzyna wstała i przeciągnęła się, rozprostowując zdrętwiałe członki. Jej smukła sylwetka wydłużyła się w tańczącym czerwonym świetle świecy. Złociste i połyskujące włosy otaczały ją czymś w rodzaju aureoli i żebrak poczuł, jak ściska mu się serce. Uroda dziewczyny była niebezpieczna. Barnaba, będąc do niej przywiązany bardziej, niż mógł przypuszczać, zrozumiał, że należy do kobiet, przez które wybuchają wojny, dla takich mężczyźni zabijają się wzajemnie, a one rzadko przynoszą szczęście swoim panom, tak jak wszelki nadmiar może stać się niebezpieczny. Nie jest dobrze wychylać się zbytnio ponad przyjęty poziom... Wychylił do dna dzbanek z winem i cisnął nim niedbale o ziemię.
Naczynie rozbiło się, a kilka okruchów potoczyło się w kurzu daleko od wyrka.
- Czego ode mnie oczekujesz? - zapytał spokojnie.
- Że uniemożliwisz to małżeństwo. Wiem, że masz swoje sposoby i oddanych ludzi. Może dałoby się coś zrobić, żebym nie musiała wychodzić za mąż bez konieczności odmowy i tak, by Garin de Brazey nie musiał sprzeciwiać się swemu panu?
- Tego nie da się zrobić. Tak więc, moja droga, widzę tylko jeden sposób: śmierć... Twoją albo Garina. Przypuszczam, że nie chcesz umrzeć?
Niezdolna do odpowiedzi Katarzyna zaprzeczyła ruchem głowy, wpatrując się uparcie w zakurzone buciki. Ale ta cisza nie zmyliła Barnaby.
- Tak więc to on ma umrzeć, prawda? Aby pozostać wierną jakiejś głupiej miłości, skazujesz bez namysłu człowieka na śmierć, i kilku innych wraz z nim! Nie sądzisz chyba, że po śmierci skarbnika książęcy namiestnik spocznie na laurach!
Twardy głos Barnaby docierał do najgłębszych zakamarków duszy dziewczyny z bezlitosnym okrucieństwem. Zmusił ją do jasnego spojrzenia na sprawę i wówczas ogarnął ją wstyd. Pobieżna ocena własnej natury dokonana tej dziwnej nocy napełniła ją przerażeniem. Jednakże, jeśli śmierć Garina mogła uratować ją od związku, który napawał ją strachem i obrzydzeniem, była gotowa rozważyć bezlitośnie tę ewentualność.
Oznajmiła to Barnabie z determinacją, co wprawiło żebraka w osłupienie.
- Nie chcę należeć do tego człowieka. Załatw to, jak chcesz! - Głęboka cisza znowu zapadła między dziewczyną, trwającą przy powziętym postanowieniu, i włóczęgą zadziwionym swoim odkryciem. W rzeczy samej, teraz wydawała mu się bliższa, bardziej zrozumiała, jakby była jego córką, nie zaś dzieckiem skromnych rzemieślników. Bo jakże poczciwy Gaucher i pobożna Jacquetta mogli dać życie temu dzikiemu stworzeniu? Barnaba zaśmiał się w duchu do siebie: Jakież byłoby ich osłupienie, gdyby o tym wiedzieli! Uśmiechnął się do Katarzyny.
- Zobaczę, co się da zrobić - powiedział w końcu. - Teraz wracaj do siebie. Nie miałaś kłopotów, idąc tutaj?
W kilku słowach Katarzyna opowiedziała mu o swoim spotkaniu z Niedzielnym Zabijaką i Jehanem Pieniążkiem i o tym, jak powstrzymała ich niecne zamiary.
- To dla ciebie dobra eskorta - powiedział Barnaba. - Powiem im, żeby cię odprowadzili. Bądź spokojna, możesz im zaufać, jeśli to ja zrobię z nich Aniołów Stróżów.
Rzeczywiście, kilka minut później, w towarzystwie dwóch budzących lęk mężczyzn, Katarzyna opuściła oberżę Jakuba Marynarza, zostawiając Sarę śpiącą na schodach. Droga powrotna minęła bardzo spokojnie. Jeśli pojawiał się jakiś niebezpieczny cień, któryś ze strażników szeptał kilka słów w niezrozumiałym żargonie włóczęgów i cień rozpływał się w ciemnościach.
Gdy mężczyźni rozstawali się ze swoją podopieczną u wylotu ulicy du Griffon, zerwał się wiatr, przypędzając burzę. Dom Mateusza był widoczny z daleka i Katarzyna nie bała się. Oswoiła się już z tymi niebezpiecznymi kompanami na tyle, że mogła im uprzejmie podziękować. Jehan Pieniążek odpowiedział za obydwu. W tym dziwnym tandemie wydawał się mózgiem, podczas gdy Zabijaka reprezentował brutalną siłę.
- Zwykle chodzę na żebry przy głównej bramie Saint-Benigne - powiedział. - Gdybyś mnie kiedyś potrzebowała, znajdziesz mnie tam. Jesteś już przyjaciółką Barnaby, możesz też być moją, jeśli zechcesz.
Chrapliwy głos dziwnie się załamał, nieoczekiwanie stał się łagodny; to zatarło poprzednie niemiłe wrażenia. Wiedziała już, że u żebraków propozycja przyjaźni jest zawsze szczera, bo nic ich do niej nie zmusza.
Podobnie jak groźba, której nie powinno się nigdy lekceważyć.
Drzwi domu pchnięte przez Katarzynę lekko zaskrzypiały. Dziewczyna weszła po schodach, nie robiąc najmniejszego hałasu, i wślizgnęła się do łóżka. Wuj Mateusz spał, nadal pochrapując. Noc była zbyt krótka, aby Katarzyna mogła się wyspać. Nie usłyszała, jak dzwoniono na wieży Notre Dame na otwarcie bram, i oparła się szorstkiej ręce Luizy, która chciała ją R S obudzić na mszę. Oburzona Luiza w końcu zrezygnowała, pokonana bezwładem jej ciała, przepowiadając siostrze wieczne potępienie. Katarzyna, obojętna na wszystko oprócz przyjemności wygodnego łoża, spała spokojnie, pogrążona w sennych marzeniach.
Było około dziewiątej, kiedy zeszła w końcu do kuchni, gdzie burza wisiała na włosku.
Na desce koło paleniska Jacquetta prasowała bieliznę domowników żelazkiem, do którego wsypywała od czasu do czasu szufelkę rozżarzonego węgla. Pod czepkiem z białego płótna połyskiwały na jej czole kropelki potu; zaciskała wargi w wyrazie, który Katarzyna dobrze znała. Coś musiało ją rozgniewać. Z trudem powstrzymywała się, by nie wybuchnąć. Prasowała bieliznę nerwowymi ruchami. Odwrócona plecami, siedząca przy oknie Luiza przędła na wrzecionie, również nic nie mówiąc. Jej chude palce skręcały len szybko, coraz szybciej, a nić nawijała się na szpulę znajdującą się tuż obok. Patrząc na jej minę, Katarzyna domyśliła się, że coś zaszło między nią a matką. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu stwierdziła, że Sara jest już w domu. Musiała powrócić bladym świtem, a teraz, ubrana w swoją codzienną suknię z ciemnoniebieskiego barchanu, przepasana białym fartuchem, kroiła na zupę kapustę z Senlis. Odwróciła się na widok dziewczyny i mrugnęła porozumiewawczo. W duszy tej tajemniczej kobiety drzemała pełna pasji natura i Katarzyna nie odnalazła w jej zwykłym wyglądzie śladu wczorajszej nocy. Luiza również dostrzegła wejście siostry i złośliwie krzyknęła: - Bijcie pokłony, niewolnicy, oto wielmożna i potężna pani de Brazey...
- Uspokój się, Luizo! - ucięła zimno Jacquetta. - Zostaw siostrę w spokoju.
Trzeba było o wiele więcej wysiłku, aby uspokoić Luizę, kiedy leżało jej coś na sercu. Porzuciwszy wrzeciono, zerwała się na równe nogi i stanęła przed siostrą ze złą miną i rękami na biodrach.
- Nie podoba ci się już wstawanie o świcie, co? Najgorsze prace, poranna msza, to dobre dla mnie i dla matki. Udajesz księżniczkę; wydaje ci się, że jesteś już u tego twojego jednookiego skarbnika.
Jacquetta z wściekłością odstawiła żelazko na palenisko.
Poczerwieniała aż po korzonki blond włosów. Katarzyna uprzedziła jej słowa.
- Źle spałam tej nocy - powiedziała, wzruszając lekko ramionami. - Trochę dłużej wypoczywałam, to nie zbrodnia. Popracuję dłużej wieczorem.
Odwracając się plecami do Luizy, której wykrzywiona twarz sprawiała jej przykrość, Katarzyna pocałowała szybko matkę i pochyliła się nad paleniskiem, biorąc pozostawione tam żelazko. Gdy chwyciła małą łopatkę, aby dorzucić rozżarzonego węgla, Jacquetta powiedziała: - Nie, córeczko... nie powinnaś wykonywać takich prac. Twój narzeczony nie życzy sobie tego. Musisz teraz przygotowywać się do innego życia, które cię czeka... a nie mamy na to zbyt dużo czasu.
Smutny i zrezygnowany ton matki spotęgował gniew Katarzyny.
- Cóż to za historia? Mój narzeczony? Jeszcze się nie zgodziłam. Jeśli chce mnie poślubić, musi mnie zaakceptować taką, jaka jestem.
- Nie możesz odmówić. Paź księżnej wdowy był tu dziś rano. Musisz opuścić ten dom i zamieszkać do dnia ślubu u pani de Champdivers, żony szambelana Jego Wysokości księcia Filipa. Ona przygotuje cię do życia na dworze, nauczy dobrych manier i odpowiedniego zachowania.
W miarę jak matka mówiła, rósł gniew Katarzyny. Zaczerwienione oczy Jacquetty zdradzały wielki smutek, a zmęczony głos wzmagał jeszcze irytację dziewczyny.
- Ani słowa więcej! Jeśli pan de Brazey chce mnie poślubić, nie mogę mu w tym przeszkodzić, bo taki jest rozkaz Jego Wysokości księcia Filipa.
Ale wyrzec się bliskich, aby zamieszkać u obcych, opuścić ten dom i zamieszkać w innym, gdzie nie będę się czuła swobodnie, gdzie, być może, będą mną pogardzać, nie, nigdy! Odmawiam!...
Szyderczy śmiech Luizy spotęgował wściekłość Katarzyny, która skierowała swą złość przeciw siostrze.
- Przestań się śmiać jak idiotka. Wiedz, że to małżeństwo napawa mnie obrzydzeniem. Jeżeli się zgodzę, to wyłącznie dlatego, abyście nie mieli przykrości z powodu odmowy. Gdyby chodziło tylko o mnie, uciekłabym już dawno poza granice Burgundii, wróciłabym do Paryża, do domu.
Prawdopodobnie doszłoby do bijatyki, bo Luiza nie przestawała się naigrawać, ale Sara stanęła między siostrami. Chwyciła Katarzynę za ramiona i odepchnęła daleko od przeciwniczki.
- Uspokój się... Musisz słuchać matki, moja mała, tak będzie rozsądnie.
Buntując się, zwiększysz jeszcze jej cierpienie.
Istotnie, Jacquetta osunęła się na kamienną płytę koło paleniska i płakała z głową ukrytą w fartuchu. Katarzyna nie chciała przeciągać tego widowiska i rzuciła się ku niej.
- Nie płacz, matko, proszę. Zrobię, co zechcesz. Ale nie wymagaj, bym stąd odeszła i zamieszkała u obcych.
Była to jednocześnie prośba i pytanie. Olbrzymie łzy płynęły po policzkach dziewczyny, która oparła głowę na ramieniu matki. Jacquetta osuszyła jej oczy i pogłaskała delikatnie jasne warkocze młodszej córki.
- Pójdziesz do pani de Champdivers, Katarzyno, bo ja cię o to proszę.
Wiesz dobrze, że zaraz po zaręczynach pan de Brazey będzie przychodził codziennie w zaloty. Nie może przecież przychodzić tutaj. Ten dom nie jest jego godny. Źle by się czuł.
- Trudno - rzuciła Katarzyna z urazą. - Niech więc zostanie u siebie!
- No, no! Powiedziałam, że źle by się czuł, ale ja czułabym się jeszcze gorzej. Pani de Champdivers jest starsza, mówią, że jest dobra, nie będziesz więc u niej nieszczęśliwa. Nauczysz się tam dobrych manier. Poza tym - zakończyła ze smutkiem Jacquetta, próbując się uśmiechnąć - i tak będziesz musiała opuścić ten dom, aby zamieszkać u męża. Będzie to etap przejściowy, dzięki któremu łatwiej przystosujesz się do życia w domu Garina de Brazeya. Zresztą będziesz mogła tutaj przychodzić, ilekroć tego zapragniesz...
Zasmucona Katarzyna miała wrażenie, że matka recytuje dobrze wyuczoną lekcję. Z pewnością wuj Mateusz przekonywał ją bardzo długo i doprowadził do tej smutnej rezygnacji. Ponieważ biedna Jacquetta była całkowicie zdruzgotana, nie było sensu dłużej się opierać. Zresztą jeśli Barnaba włączy się do sprawy, jak przypuszczała Katarzyna, wszystko to będzie wkrótce tylko złym snem. Dlatego postanowiła się poddać.
- Bardzo dobrze! Pójdę do pani de Champdivers! Ale pod jednym warunkiem.
- Jakim? - zapytała Jacquetta.
Nie wiedziała, czy cieszyć się z posłuszeństwa córki, czy też może martwić, że tak szybko zrezygnowała z walki.
- Chcę, aby Sara poszła ze mną!
* * * Wieczorem, kiedy znalazła się sam na sam z Sarą w ich wspólnej izbie, Katarzyna zdecydowała, że nadszedł moment, aby przystąpić do działania.
Nie było już miejsca na sekrety ani tajemnice, bo nazajutrz obydwie miały się udać do pięknego domu ich przyszłej gospodyni. Nie tracąc czasu, Katarzyna opowiedziała Sarze o swojej wyprawie do miasta. Sara nie zmarszczyła nawet brwi na wiadomość, że jej sekret został odkryty.
Uśmiechnęła się nawet lekko, gdyż z głosu dziewczyny wywnioskowała, że ta nie gani jej, a nawet rozumie.
- Czemu mi o tym mówisz dziś wieczór? - zapytała tylko.
- Bo musisz iść tej nocy do Jakuba Marynarza. Zaniesiesz Barnabie list.
Sara nigdy nie dyskutowała ani nie dziwiła się niczemu. Zamiast odpowiedzi wyciągnęła ze swej skrzyni ciemny płaszcz i otuliła się nim.
- Daj - powiedziała.
Katarzyna skreśliła kilka słów, przeczytała je i wysuszyła atrament.
Musisz działać - napisała do Barnaby. - Tylko ty możesz mi pomóc i pamiętaj, że nienawidzę tego człowieka. Zadowolona podała Sarze złożoną kartkę.
- Oto list - powiedziała. - Załatw sprawę szybko.
- Za piętnaście minut Barnaba dostanie twój list. Tylko nie zamykaj drzwi.
Wymknęła się z izby, nie czyniąc hałasu, i choć Katarzyna wytężała słuch, nie usłyszała najmniejszego szmeru kroków ani najsłabszego skrzypnięcia drzwi. Wydawało się, że Sara rozpłynęła się w powietrzu.
Siedzący na drążku Gedeon jedno oko miał zamknięte, a drugim obserwował swoją panią oddającą się niezwykłemu o tej porze zajęciu. Widział, jak przewraca w kufrach, wyciąga z nich suknie, przykłada do siebie, a potem rzuca na posadzkę lub kładzie na łożu. To niezwykłe poruszenie nakłoniło ptaka do dania znaku życia, gdyż wydało mu się, że godzina odpoczynku jeszcze nie nadeszła. Gedeon poruszył skrzydłami, napuszył wspaniałe upierzenie i zaskrzeczał: - Dobrrrry... książę!
Nie zdążył powtórzyć tego dwa razy. Jedna ze wzgardzonych przez Katarzynę sukien wylądowała na nim, rzucona pewną rękę, całkowicie go oślepiając i przyduszając.
- Niech książę idzie do diabła... a ty razem z nim! -krzyknęła dziewczyna z wściekłością.
Sara wróciła koło północy. Katarzyna czekała na nią przy zgaszonych świecach, siedząc w łożu.
- No więc? - zapytała.
- Barnaba kazał ci powiedzieć, że wszystko w porządku. Przekaże wiadomość dla ciebie do pałacu Champdivers, co zdecydował i co masz robić!
Złoty promień słońca, przenikając witraż przedstawiający świętą Cecylię z harfą, spowijał Katarzynę stojącą nieruchomo pośrodku olbrzymiej sali i szwaczkę u jej stóp. Lśnienie rozpływało się delikatnie na ciemnym odzieniu starej damy, która siedziała wyprostowana w dębowym fotelu, nadzorując przymiarkę, ubrana mimo gorąca w brązowy aksamit obszyty futrem z kuny.
Maria de Champdivers miała łagodny wyraz twarzy, delikatne rysy i wyblakłe, bladoniebieskie oczy lekko przysłonięte wysokim nakryciem głowy w kształcie półksiężyca, wykonanym z kosztownej koronki flandryjskiej. W twarzy tej najbardziej widoczny był wyraz głębokiego przygnębienia, niekiedy niwelowany zabłąkanym uśmiechem. Patrzący na nią zgadywał, że Marię de Champdivers dręczył tajemny smutek.
W rękach najlepszej w mieście szwaczki różowy i srebrzysty brokat, niedawno wybrany przez Garina de Brazeya, stał się książęcą szatą. Strój podkreślał urodę Katarzyny tak wyraziście, że zaniepokoiło to gospodynię.
Podobnie jak Barnaba, stara dama uważała, że równie doskonała piękność nosi w sobie zapowiedź nieszczęścia. Jednakże Katarzyna przeglądała się w lustrze z polerowanego srebra z niemal dziecięcą radością, więc pani de Champdivers usiłowała nie uzewnętrzniać swych obaw.
Wiotki i połyskujący materiał, którego blask przypominał taflę wody w świetle jutrzenki, opadał, układając się miękko wokół giętkiej kibici, i spływał na posadzkę, tworząc krótki tren. Katarzyna nie chciała żadnych dodatkowych ozdób, twierdząc, że materiał sam w sobie stanowi ozdobę.
Szerokie wycięcie stanika w kształcie otwartego V schodziło aż do szarfy ściskającej talię, umieszczonej tuż pod piersią. W wycięciu widać było srebrny materiał spodniej sukni, na którym błyszczały różowe, doskonale okrągłe perły - pierwszy wspaniały prezent od Garina de Brazeya dla narzeczonej. Perły okalały także srebrny trójkąt przysłonięty bladoróżowym muślinem. Inne zaś otaczały smukłą szyję dziewczyny. Tył sukni odsłaniał ramiona i plecy do wysokości łopatek. Długie rękawy przykrywały ręce do połowy dłoni.
Dał się słyszeć wyważony głos Marii de Champdivers: - Trzeba podnieść trochę tę fałdę z lewej strony... Tak, pod pachą! Nie jest zbyt udana... Właśnie tak! Teraz lepiej. Wyglądasz w tym czarująco, moje dziecko, myślę, że lustro przekona cię o tym.
- Dziękuję, pani - odpowiedziała Katarzyna z uśmiechem zadowolenia.
Przez miesiąc pobytu w pałacu Champdivers znikały kolejno jej uprzedzenia. Szlachetna dama nie okazywała jej pogardy ani ironii. Przyjęła ją jak prawdziwą pannę z dobrego domu, nie dając odczuć jej skromnego pochodzenia. Katarzyna znalazła w tej łagodnej i dobrej kobiecie prawdziwą przyjaciółkę i powiernicę. Znacznie mniej podobał się jej pan domu, Wilhelm de Champdivers, szambelan księcia Filipa i członek jego ścisłej rady; był człowiekiem oschłym, gwałtownym i dość dziwnym. Jego wzrok budził zażenowanie Katarzyny. Taksował ją nieokreślonej barwy spojrze- niem i cuchnął na milę stręczycielstwem. Ten milczący starzec, który nigdy nie podnosił głosu i przemykał cichcem, miał w sobie coś z handlarza żywym towarem. Katarzyna dowiedziała się od Sary o podejrzanym pochodzeniu dużego majątku swego gospodarza oraz sposobie, w jaki dawny wielki koniuszy Jana bez Trwogi stał się szambelanem i radcą stanu. Prawie piętnaście lat wcześniej Wilhelm de Champdivers oddał jedyną córkę, Odettę, wspaniałą dziewczynę, która nie miała jeszcze szesnastu lat, swemu panu, księciu Janowi. Właściwie nie jemu, lecz z przeznaczeniem na kochankę, towarzyszkę, strażniczkę i, trzeba to również powiedzieć, szpiega szalonego Karola VI. Łagodne i czyste dziecko zostało oddane przez ohydnego stręczyciela, bez litości i wstydu, nieszczęsnemu pomyleńcowi, którego uroda zniszczała pośród brudu i robactwa. W czasie ataków choroby, trwającej całymi tygodniami lub miesiącami, nie można go było zmusić do umycia się. Podczas gdy Janowi bez Trwogi wydawało się, że położył zwycięską dłoń na chorej głowie króla, w rzeczywistości dał mu lek łagodzący udrękę: czułość kobiety. Odetta pokochała nieszczęsnego księcia i stała się jego Aniołem Stróżem, cierpliwą i słodką Czarodziejką, której nic nie było w stanie zrazić.
Z tej dziwnej miłości narodziła się dziewczynka uznana przez króla.
Nadano jej nazwisko de Valois. Lud Paryża, który nienawidził grubej Izabeli, nie pomylił się co do Odetty w swoim prostym osądzie.
Spontanicznie i czule nazwano ją „małą królową"... W sercu Marii de Champdivers, odłączonej od córki, pozostała jednak głęboka rana, nawet jeśli tego nie okazywała, skrywając niechęć do męża pod maską uśmiechu.
Uprzedzona o tych wydarzeniach przez Sarę, Katarzyna oddała spontanicznie część swego serca starej damie, nie domyślając się nawet, jak olbrzymią litość w niej wzbudzała. Maria de Champdivers, znająca aż nazbyt dobrze dwór i mężczyzn, rozumiała, że jej zadaniem będzie nie tyle przygotowanie żony dla Garina de Brazeya, ile raczej kochanki dla Filipa Burgundzkiego.
Gdy Sara weszła do olbrzymiej sali z tacą w ręku, szwaczka właśnie wstawała z klęczek i dumna ze swego dzieła, cofnęła się o parę kroków, aby ocenić całość: - Jeśli pan Garin nie będzie zadowolony - powiedziała z szerokim uśmiechem - to trudno. Klnę się na Najświętszą Marię Pannę, że nigdy nie widziałam piękniejszej narzeczonej. Pan Garin, który właśnie dzisiaj rano wrócił z Gandawy, pospieszy, idę o zakład, złożyć pokłon przed swą przyszłą panią i...
Maria de Champdivers przerwała niecierpliwym gestem gadaninę szwaczki, wiedząc, że jeśli jej nie powstrzyma, będzie mówiła bez końca.
- To jest ładne, moja dobra Gauberto, naprawdę bardzo ładne.
Powiadomię cię, czy pan Garin był zadowolony. A teraz odejdź.
Sara odprowadziła szwaczkę do schodów. Katarzyna i jej gospodyni pozostały same. Dziewczyna podeszła pełnym wdzięku krokiem i usiadła na aksamitnej poduszce u stóp starej damy. Jej uśmiech znikł, a na twarzy pojawił się smutek.
- Wiadomość o powrocie narzeczonego nie wydaje się sprawiać ci radości, moja mała? Garin ci się nie podoba? Czy go nie kochasz?
Katarzyna wzruszyła ramionami: - Dlaczegóż miałabym go kochać? Znam go bardzo mało. Z wyjątkiem tego ranka w kościele Notre Dame, kiedy pomógł mi powstać, widziałam go tylko raz, w tym domu. Od tego czasu przebywa w Gandawie z księciem, na pogrzebie księżnej pani. A poza tym... - Zawahała się, nie mogąc powstrzymać trudnego wyznania: - A poza tym boję się go!
Maria de Champdivers nie odpowiedziała od razu. Jej dłoń pogładziła twarz dziewczyny, a nieobecne spojrzenie błąkało się gdzieś w mieniącym się różem witrażu, jakby tam chciała znaleźć odpowiedź na niezadane pyta- nie.
- A książę? - zapytała po chwili wahania. - Jak go znajdujesz?
Katarzyna podniosła żywo zamyśloną twarz. W jej oczach pojawi się figlarny błysk.
- Prawdziwie czarujący młody mężczyzna - powiedziała, uśmiechając się. - Któż tego nie wie. Wyniosły pan, uprzejmy dla dam, zręczny w grach miłosnych, przynajmniej takie rozsiewa o sobie wieści, krótko mówiąc: książę doskonały. Ale...
- Ale?
- Ale - dokończyła Katarzyna, śmiejąc się - jeśli, jak się mówi, chce mnie wydać za mąż, aby móc położyć mnie do swego łoża, to się myli.
Zdziwienie wyrwało Marię de Champdivers z zadumy. Patrzyła na dziewczynę w zabawnym osłupieniu. A więc Katarzyna wiedziała, co ją czeka? Co więcej, myślała poważnie o przepędzeniu księcia jak jakiegoś pospolitego adoratora, który stara się ją zdobyć?
- Myślisz o tym - zapytała w końcu - aby odepchnąć księcia?
- Dlaczego nie? Jeśli wyjdę za mąż, chcę być wierna mężowi i przysiędze złożonej przed ołtarzem. Nie zostanę kochanką naszego pana.
Będzie się musiał z tym pogodzić.
Tym razem Maria de Champdivers uśmiechnęła się z lekką melancholią. Gdyby jej Odetta miała ongiś choć trochę z tej spokojnej odwagi, tego mocnego postanowienia, kiedy oddawano ją Karolowi, tyle spraw mogłoby wyglądać inaczej! Ale była wtedy za młoda, podczas gdy Katarzyna ma ponad dwadzieścia lat.
- Pan Garin ma szczęście - westchnęła stara dama. - Piękno, rozwaga, wierność... Będzie miał to, czego mógłby sobie życzyć najbardziej wymagający mężczyzna.
Katarzyna potrząsnęła głową i spoważniała.
- Nie trzeba mu zazdrościć. Nie wiadomo, jaka przyszłość jest mu sądzona.
Zachowała dla siebie treść zapisanego skrawka papieru, autorstwa Barnaby, który Sara przyniosła jej tego ranka wraz ze śniadaniem.
Informował ją o powrocie Garina i zapewniał, że wszystko jest przygotowane na dzisiejszy wieczór.
Postaraj się tylko, aby ta osoba została przy tobie do gaszenia świateł - pisał Barnaba. - Nie powinno ci to sprawić kłopotu. * * * Zaczynało się ściemniać, gdy Garin de Brazey przekroczył bramy pałacu Champdivers. Poprzez małe szybki oprawione w ołów, które wypełniały okno jej pokoju, Katarzyna patrzyła z dziwnie ściśniętym sercem, jak zeskakiwał z konia. Ubrany jak zawsze na czarno, był obojętny i chłodny, ale wspaniały z ciężkim łańcuchem z rubinów na szyi i olbrzymim krwawym almandynem błyszczącym u kaptura. Za nim szedł służący, niosąc szkatułkę przykrytą purpurowym pokrowcem ze złotymi frędzlami.
Kiedy Katarzyna zobaczyła, że wysoka, czarna postać znika wewnątrz domu, odsunęła się od okna i usiadła na łożu, czekając, aż ją zawołają. Było R S gorąco, bo grube mury chroniły od chłodu, mimo to dziewczyna dygotała w srebrzystej sukni. Nieprzezwyciężony lęk opanował ją przed znalezieniem się twarzą w twarz z człowiekiem, którego skazała na śmierć. Ręce miała lodowate i drżała ogarnięta szaloną trwogą. Szczękając zębami, lecz z rozpaloną twarzą rozglądała się, szukając gwałtownie drogi ucieczki, bo sama myśl o spotkaniu z Garinem, a być może konieczność dotknięcia jego ręki, napawała ją lękiem i czyniła słabą.
Dźwięki dochodzące z głębi domu były przytłumione, a mimo to przerażające. Z olbrzymim wysiłkiem zerwała się z łoża i powlokła w kierunku drzwi, opierając się o ściany. Nie była w stanie myśleć rozsądnie.
Ogarnął ją zwierzęcy strach. Zacisnęła dłoń na rzeźbionym zamku, którego żelazna spirala zraniła jej palec wskazujący, tak że pojawiła się kropla krwi.
Nie zdołała go odemknąć, gdyż trzęsła się zbyt mocno. Wtem drzwi otworzyły się i stanęła w nich Sara. Wydała cichy okrzyk, widząc pobladłą Katarzynę.
- Co tu robisz? Chodź! Proszą cię.
- Ja... ja nie mogę! - jęknęła dziewczyna. - Nie mogę tam iść.
Sara chwyciła ją za ramiona i zaczęła potrząsać gwałtownie. Rysy jej ciemnej twarzy stwardniały, tworząc rodzaj barbarzyńskiej maski wyrzeźbionej z egzotycznego drewna.
- Kiedy ma się odwagę prosić o coś, trzeba również ją mieć, aby spojrzeć prawdzie w oczy - oświadczyła bez ogródek. - Pan Garin czeka na ciebie!
Złagodniała jednak, gdy zobaczyła łzy w oczach dziewczyny. Odeszła ze wzruszeniem ramion, aby zamoczyć chusteczkę w srebrnej miedniczce stojącej na toaletce. Następnie skropiła jej twarz, na którą powróciły kolory.
Katarzyna odetchnęła głęboko, Sara również.
- No, tak jest lepiej. Chodź teraz i trzymaj się dzielnie -powiedziała, biorąc Katarzynę pod rękę i ciągnąc w kierunku schodów.
Ta, niezdolna do najmniejszego sprzeciwu, dała się prowadzić bez protestu. Stoły do wieczerzy były przygotowane w dużej sali na pierwszym piętrze przed kominkiem, w którym nie palił się ogień. Wchodząc, Katarzyna spostrzegła Marię de Champdivers w ulubionym fotelu we wnęce okiennej oraz jej męża rozmawiającego półgłosem z Garinem de Brazeyem. Po raz drugi pod dachem państwa Champdivers spotykała wielkiego skarbnika, ale po raz pierwszy odczuła wstrząs, napotykając taksujące spojrzenie jego jedynego oka. Gdy przyjechał wieczorem do pałacu przy ulicy Tatepoire w dniu, kiedy tam przybyła, nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Wymienili kilka słów tak banalnych, że nawet ich nie zapamiętała. Prawie cały wieczór dyskutował z Wilhelmem de Champdivers, pozostawiając ją w towarzystwie Marii. Katarzyna była mu za to wdzięczna, gdyż w ten sposób sam pomógł jej wyzbyć się wszelkich skrupułów.
Sądząc, że i tym razem sprawy przybiorą podobny obrót, podeszła do mężczyzn, aby się przywitać. Na jej widok przerwali rozmowę i wstali.
Ponieważ miała opuszczone powieki, nie zauważyła wyrazu zachwytu na ich twarzach, co Garin wyraził w sposób poetycki: - Jutrzenka dnia letniego nie jest piękniejsza. Jesteś, pani, cudownym zjawiskiem, moja droga.
Mówiąc to, pochylił swą wysoką postać w głębokim ukłonie, z ręką na sercu, w odpowiedzi na rewerans młodej dziewczyny. Również Champdivers ukłonił się z uśmiechem zadowolenia na twarzy łasicy. Taka piękność mogła długo utrzymać przy sobie niestałe serce Filipa Dobrego. Champdivers oczyma wyobraźni dostrzegał niekończące się korzyści i zaszczyty, jakie na niego spadną w podzięce za oddaną przysługę. Mało brakowało, by zatarł ręce...
Garin energicznym skinieniem wezwał swego służącego, który oczekiwał w rogu sali, trzymając szkatułkę z purpurowego aksamitu.
Skarbnik otworzył puzderko. Całe światło z żelaznych kaganków skupiło się natychmiast na jego zawartości. Długimi, zwinnymi palcami wyciągnął wspaniały złoty naszyjnik, szeroki i długi jak zastęp rycerzy. Ornament w kształcie liści i kwiatów wykonany był z olbrzymich purpurowych ametystów rzadkiego blasku i czystości, a także ze wschodnich pereł bez najmniejszej skazy. Pojawienie się tego cuda wywołało ogólny okrzyk zachwytu, a Garin wyjął natychmiast parę kolczyków dobranych do kompletu.
- Uwielbiam bezgranicznie fiołkowy kolor, gdyż przypomina kolor twoich oczu, Katarzyno. Pasuje do złocistych włosów i jasnej cery. Dlatego zamówiłem dla ciebie, pani, tę ozdobę w Anvers. Kamienie pochodzą z dalekiego łańcucha górskiego na granicy Azji, z gór Uralu. Naszyjnik po- wstał dzięki olbrzymiej odwadze i poświęceniu ludzi nieznających strachu.
Chciałbym, abyś nosiła go, pani, z przyjemnością, gdyż ametyst jest kamieniem mądrości... i niewinności.
Kiedy składał naszyjnik do drżących rąk Katarzyny, obdarowana zaczerwieniła się gwałtownie.
- Będę go nosiła z przyjemnością, gdyż jest darem od ciebie, panie - powiedziała głosem tak zgaszonym, że nikt jej nie usłyszał. - Chciałbyś, panie, zapiąć mi go na szyi?
W gwałtownym geście odmowy wielkiego skarbnika było coś komicznego.
- Do tej różowej sukni? Moja droga, cóż za barbarzyństwo.
Przypilnuję, aby uszyto ci strój odpowiedni do tej biżuterii. A teraz podaj mi dłoń.
Z głębi szkatułki, nad którą znów się pochylił, wyciągnął prosty pierścień ze złotej plecionki i wsunął na palec serdeczny dziewczyny.
- Jest to - powiedział z powagą - dowód naszych zaręczyn. Książę pan polecił, aby nasz ślub odbył się w Boże Narodzenie, tuż po zakończeniu żałoby na dworze. Chce, a to dla nas wielki zaszczyt, uczestniczyć osobiście w ceremonii, a może nawet będzie świadkiem. Tymczasem weź mnie pod ramię i chodźmy do stołu.
Katarzyna dała się prowadzić, nie stawiając oporu. Była zbita z tropu, ale jej poprzednie zażenowanie zniknęło.
Garin miał swój własny sposób wyjaśniania i załatwiania spraw, który odbierał im, przynajmniej częściowo, zatrważający charakter. Można było wyczuć, że dla tego mężczyzny, bogatego i wpływowego, nie było rzeczy niemożliwych. Tym bardziej że ani w jego słowach, ani czynach nie można było odnaleźć żadnej tkliwości. Gdy wręczał kosztowny klejnot lub wsuwał na palec dziewczyny pierścień, łączący ich na całe życie, w jego głosie nie wyczuwało się żadnej zmiany tonu. Jego dłoń nie drżała. Oko pozostawało chłodne i jasne. Przez moment, kiedy siadała obok niego przy stole, gdzie mieli posilać się z tego samego srebrnego naczynia*, Katarzyna przyłapała się na myśli, jakie mogłoby być jej życie w cieniu takiego człowieka.
* W tych czasach naczynia stołowe nie były jeszcze zbyt rozpowszech-nione; należało do dobrego tonu, aby mężczyzna i kobieta jedli z jednego talerza (przyp. tłum.). Był raczej okazały, wydawał się przy tym zrównoważony i spokojny, a jego szczodrość nieograniczona. Katarzyna pomyślała, że takie małżeństwo mogłoby mieć swoje dobre strony, gdyby nie istniała, zresztą jak we wszystkich związkach, ta irytująca i odpychająca kwestia stosunków małżeńskich. A także gdyby nie istniało w głębi jej duszy bolesne wspomnienie z oberży U Karola Wielkiego, tak jeszcze silne, że sama myśl o Arnoldzie wystarczała, by w jej oczach pojawiły się łzy.
- Jesteś pani bardzo wzruszona? - usłyszała obok siebie spokojny głos Garina. - Rozumiem, że młoda dziewczyna nie decyduje się na małżeństwo bez pewnej obawy, ale nie trzeba przesadzać. Życie we dwoje może być rzeczą bardzo prostą... a nawet przyjemną, i nie warto się martwić.
Najwidoczniej starał się ją uspokoić, więc podziękowała mu niepewnym uśmiechem, zawstydzona tą oznaką zainteresowania. Nagle zaczęła myśleć o Barnabie i o znaczeniu jego słów „wszystko przygotowane". Co on wymyślił? Jaką pułapkę przygotował tej nocy dla tego wpływowego człowieka, którego śmierć mogła mieć niebezpieczne następstwa? Katarzyna wyobraziła sobie żebraka ukrytego w cieniu jakichś drzwi, znikającego w ciemnościach, tak jak zrobili to pewnej nocy Niedzielny Zabijaka i Jehan Pieniążek. Zobaczyła w wyobraźni, niczym w kryształowej kuli, jak pojawia się cień ze stalowym sztyletem w dłoni, rzuca się na jeźdźca, który spada z siodła, a potem uderza po wielekroć w nieruchomą postać. By odsunąć ten zbyt wyraźny obraz, usiłowała przysłuchiwać się rozmowie obu mężczyzn. Rozmawiali o polityce i kobiety nie mieszały się do dyskusji. Maria de Champdivers jadła lub raczej skubała potrawy w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w talerzu, gdyż nie dopisywał jej apetyt.
- Jest duże rozbicie wśród szlachty burgundzkiej - mówił jej małżonek.
- Dużo możnych rodzin odrzuca traktat z Troyes i krytykuje Jego Wysokość, że go podpisał. Między innymi książę d'Orange, pan de Saint-Georges, a także potężna rodzina de Chateauvillain odrzucają angielskiego dziedzica i hańbiące dla Francji klauzule traktatu. Ja sam, wyznaję, odczuwam pewną odrazę.
- Któż jej nie odczuwa? - odpowiedział Garin. - Ból wywołany śmiercią ojca spowodował, że książę zapomniał, iż jest, mimo wszystko, spod znaku lilii. Zna moje zdanie w tej sprawie, gdyż wcale nie ukrywam, co myślę o tym traktacie: ten skrawek papieru, który wydziedzicza delfina Karola na korzyść angielskiego zięcia, zwycięzcy, od czasu Azincourt niszczącego kraj, okrywa nas hańbą. Jedynie kobieta tak pełna wad, jak ta nędznica Izabela, którą zepsuły do szpiku kości rozpusta i skąpstwo, mogła upodlić się do tego stopnia, poniżyć, zaprzeć się samej siebie, ogłaszając swego syna bękartem.
- Są chwile - powiedział Champdivers, potrząsając głową - że nie rozumiem Jego Wysokości. Jak pogodzić ten wielki żal, z którym się obnosi przed całą szlachtą Francji z powodu przegranej pod Azincourt, z jego obecnymi poczynaniami, które otwierają kraj Anglikom. Ślub króla Henryka z panią Katarzyną de Valois, siostrą nieboszczki księżnej Michaliny, wystarczył więc, aby zmienił zdanie? Nie wierzę w to...
Garin odwrócił się na chwilę, aby zanurzyć zatłuszczone palce w naczyniu z perfumowaną wodą, którą podał mu służący.
- Ja też nie. Książę nienawidzi Anglika i obawia się wojskowego talentu Henryka V. Jest zbyt walecznym rycerzem, aby nie żałować szczerze swej nieobecności pod Azincourt i swego udziału w tej bitwie, straszliwej i krwawej, ale bohaterskiej. Na nieszczęście lub szczęście dla nas myśli najpierw o Burgundii, a dopiero potem o Francji. Jeśli pamięta o znaku lilii, to dlatego, że sądzi, iż korona Francji bardziej by pasowała jemu aniżeli głowie nieszczęśnika Karola VI. W grze wojny i polityki ma nadzieję na dłuższą metę uporać się z Anglikiem, który jest bardzo bogaty. Posługuje się Henrykiem V, podczas gdy ten sądzi, że jest odwrotnie. Co do delfina Karola, Jego Wysokość Filip nigdy w głębi duszy nie wątpił w jego prawo do dziedziczenia tronu, ale nienawiść i nadzieja księcia znajdują upust w tym zaprzeczaniu.
Wilhelm de Champdivers wychylił duży puchar wina, westchnął z zadowoleniem i rozsiadł się na poduszkach.
- Mówi się, iż delfin czyni starania, aby Burgundia stanęła po jego stronie i że niedawno posłał potajemnie wysłannika w tej sprawie. Ale podobno coś złego zdarzyło się posłańcowi.
- Rzeczywiście, w okolicach Tournai kapitan de Montsalvy został zaatakowany i zraniony przez bandę rabusiów będących najprawdopodobniej na żołdzie Jana Luksemburczyka, naszego przywódcy, wojskowego, który sprzyja Anglikom. Udało mu się jednak stamtąd zbiec dzięki opatrzno- ściowej pomocy lekarza arabskiego, który się tam znalazł, Bóg jeden wie dlaczego, i, jak mówią, bardzo dobrze się nim zajął.
Katarzyna, trochę roztargniona w czasie rozmowy mężczyzn, natychmiast skupiła uwagę. Pochłaniała teraz słowa Garina. Ale on zamilkł, aby zjeść parę śliwek z Damaszku leżących na półmisku.
Nie mogąc się powstrzymać, zapytała: - Czy wiadomo, co stało się z wysłannikiem? Czy udało mu się zobaczyć z księciem?
Garin de Brazey odwrócił się w jej stronę na wpół zdziwiony, a na wpół rozbawiony.
- Twoje, pani, przysłuchiwanie się naszej rozmowie, trochę zbyt poważnej jak dla damy, jest dla mnie miłą niespodzianką. Nie, Arnold de Montsalvy nie widział się z Jego Wysokością Filipem. Z powodu ran stracił dużo czasu, a książę opuścił Flandrię, zanim on wyruszył w dalszą drogę. Co więcej, Jego Wysokość dał mu znać, że nie ma mu nic do powiedzenia.
Ostatnie wieści mówią, że kapitan przybył do zamku w Mehun-Sur-Yevre, gdzie delfin ma swój dwór, aby ostatecznie przyjść do siebie.
Wydawało się, że wielki skarbnik jest tak dobrze poinformowany o ludziach z otoczenia delfina, iż Katarzyna paliła się do zadania nowych pytań. Wyczuła jednak, że byłoby błędem okazanie zbyt dużego zainteresowania młodym armaniakiem, więc skomentowała tylko: - Oby następny wysłannik miał więcej szczęścia.
Koniec wieczerzy wydał jej się długi i nudny. Mężczyźni rozmawiali o finansach i tym razem Katarzyna nie słuchała. Maria de Champdivers drzemała wyprostowana w swoim fotelu. Katarzyna zatopiła się w myślach, z których wyrwał ją dopiero Garin: wstał i chciał się pożegnać. Dziewczyna spojrzała szybko w stronę okien. Było jeszcze dosyć widno; zbyt wcześnie, aby Garin mógł odejść. Barnaba powiedział dokładnie: gdy się ściemni.
Wykrzyknęła pośpiesznie: - Cóż to, panie, już nas opuszczasz?
Garin zaczął się śmiać i, pochylając się w jej stronę, popatrzył na nią z zaciekawieniem.
- To naprawdę wieczór pełen niespodzianek, droga pani. Nie sądziłem, że moje towarzystwo jest ci tak miłe.
Czyżby rzeczywiście był zadowolony, czy też w jego głosie zabrzmiała ironia? Katarzyna zdecydowała, że nie jest to moment na zastanawianie się, więc zrobiła unik.
- Lubię cię słuchać, panie, ot i wszystko! - powiedziała, spuszczając wstydliwie oczy. - Tak mało się znamy. Więc jeśli nie masz, panie, nic innego do roboty, a wieczór ten nie wydaje ci się zbyt długi, to, proszę, zostań jeszcze trochę. Tak wielu rzeczy chciałabym się dowiedzieć. Przecież ja nic nie wiem o dworze, osobach, które go zamieszkują, i jak należy się tam zachowywać.
Zaczęła tracić grunt pod nogami i przeklinała się w duchu za swą niezręczność. Była świadoma spoczywających na niej zaskoczonych spojrzeń i bała się popatrzeć na swą gospodynię, aby nie wyczytać w jej twarzy nagany. Takie domaganie się obecności mężczyzny z pewnością wydało się wielkiej pani szczytem bezwstydu. Nieoczekiwana pomoc przyszła od pana domu, zadowolonego, że małżeństwo, które go tak interesowało, jest na najlepszej drodze.
- Nie odmawiaj, drogi przyjacielu, tak wdzięcznej prośbie! Twój dom jest blisko, a sądzę, że nie boisz się rozbójników.
Uśmiechnąwszy się do narzeczonej, Garin usiadł. Katarzyna westchnęła z ulgą, ale nie ośmieliła się już spojrzeć w stronę człowieka, którego zdradziła swym postępowaniem. Pogardzała sobą z powodu odgrywania dwuznacznej roli, ale miłość była silniejsza od wyrzutów sumienia. Nie może należeć do innego mężczyzny niż Arnold!
Godzinę później, a w trzy kwadranse po zwyczajowych dzwonkach na zaciemnienie, było już całkiem mroczno; Garin pożegnał się z Katarzyną i gospodarzami, a ona patrzyła zimnym okiem, jak zniknął w cieniu, idąc w kierunku czyhającej śmierci. Ponieważ trudno uspokoić wzburzone sumienie, całą noc nie zmrużyła oka.
* * * - Garin de Brazey lekko ranny, a Barnaba pojmany...
Głos Sary wyrwał Katarzynę z półsnu, w który zapadła o świcie.
Zobaczyła, że Cyganka stoi obok niej z poszarzałą twarzą, zgaszonym wzrokiem i drżącymi rękoma. Nie od razu zrozumiała znaczenie słów Sary, tak były one niedorzeczne. Ale Sara powtarzała te same straszne słowa, sto-jąc przed osłupiałą Katarzyną. Garin de Brazey żyje? W rzeczywistości nie miało to większego znaczenia i Katarzyna poczuła lekką ulgę. Ale Barnaba ujęty?
- Kto ci o tym powiedział?
- Jehan Pieniążek! Przyszedł tu na żebry o świcie, ze swoim workiem i miską. Nie mógł powiedzieć nic więcej, bo nadszedł kucharz i zaczął słuchać, o czym mówimy. To wszystko, co wiem.
- Więc pomóż mi się ubrać!
Katarzyna przypomniała sobie teraz informację, jaką przekazał młody włóczęga, odprowadzając ją do domu: aby odszukała go w razie potrzeby przy bramie Saint-Benigne. Teraz albo nigdy! W mgnieniu oka była ubrana i uczesana, a ponieważ cały pałac Champdivers był poruszony, mogła wyjść bez zbytnich tłumaczeń. Wiadomość o napadzie, którego ofiarą padł Garin, rozeszła się szybko niesiona z ust do ust, i w mieście każdy komentował ją na swój sposób. Wystarczyło, że Katarzyna powiedziała, iż udaje się do kościoła podziękować Bogu za ocalenie narzeczonego, aby Maria de Champdivers pozwoliła jej wyjść z Sarą. Przechodząc pośpiesznie przez Burg, słyszały, jak kumy nawołują się przez okna i zatrzymują w małych grupkach, aby przekazać sobie nowinę w cieniu blaszanych, kolorowych szyldów.
W gruncie rzeczy nikt nie był zaskoczony. Bogactwo wielkiego skarbnika było zbyt duże, przepych zbyt widoczny, aby uniknął nieprzyjaciół. Katarzyna i Sara nie zatrzymywały się, by przysłuchiwać się rozmowom. W miarę jak zbliżały się do murów miasta i do olbrzymich zabudowań opactwa Saint-Benigne, jednego z największych we Francji, Katarzyna myślała wyłącznie o tym, czego się jeszcze dowie. Czuła, jak serce się jej ściska.
Na placu, na który wychodziła, zarówno w wielkiej bramie kościoła, jak i wejściu do klasztoru, było niewielu ludzi. Zaledwie kilka osób przekraczało święty próg. W wysokich ośmiokątnych wieżach z kamienia koloru gęstej śmietany dzwony biły umarłemu. Kobiety musiały poczekać, aż przejdzie kondukt pogrzebowy zmierzający ku kościołowi. Mnisi ubrani w czarne burki nieśli nosze, na których spoczywał zmarły z odsłoniętą twarzą. Rodzina i kilka płaczek postępowały w ślad za nimi; przyszło bardzo mało ludzi, gdyż nie był to pogrzeb jakiejś znanej osoby.
- Nie widzę Jehana - szepnęła Katarzyna zza woalki.
- Ależ tak! W przedsionku... to ten mnich w brązowym habicie.
W istocie, był to włóczęga. Ubrany w habit brata żebraka, z sakwą na plecach i kijem w ręku, prosił nosowym głosem o jałmużnę dla swego klasztoru. Kiedy Katarzyna zbliżyła się do niego, spostrzegła, że ją poznał, gdyż jego oczy błysnęły pod zakurzonym kapturem. Podeszła prosto do niego, wsunęła monetę do wyciągniętej dłoni i wyszeptała szybko: - Muszę natychmiast z tobą porozmawiać.
- Jak tylko ci krzykacze wejdą do środka - powiedział fałszywy mnich.
- De profundis clamavi ad Te, Domine... Kiedy cały orszak wszedł do kościoła, mnich poprowadził obie kobiety do wnęki dużej bramy.
- Co chcesz wiedzieć? - zapytał Katarzynę.
- Wszystko, co się wydarzyło!
- Nic prostszego! Barnaba chciał działać sam... Stwierdził, że to sprawa prywatna i że ryzyko jest zbyt duże, aby mieszać w to kamratów. A przecież, patrząc na klejnoty, jakie wielki skarbnik ma zawsze na sobie, wspólny skok byłby chyba opłacalny. Barnaba jest właśnie taki! Zgodził się jedynie, żebym stanął na czatach. Chciałem, aby dla pewności wziął ze sobą Zabijakę, rozumiesz? Brazey jest jeszcze młody, a Barnaba już nie. Co z tego, jest uparty bardziej niż muł opata. Trzeba było robić, co kazał. Ja pilnowałem od strony Burgu, a on schował się za fontanną na rogu ulicy. Ujrzałem mężczyznę w towarzystwie sługi i zagwizdałem, by uprzedzić Barnabę, a potem się ukryłem. Kiedy skarbnik przejeżdżał obok fontanny, stary skoczył na niego z taką siłą, że tamten spadł z konia... Przez chwilę walczyli w kurzu, a ja zająłem się sługą. Nie był odważny. Uciekł po minucie, krzycząc: „Litości!"... Następnie zobaczyłem, jak jeden z walczących wstaje, i rzuciłem się ku niemu, bo sądziłem, że to Barnaba. Chciałem mu pomóc wrzucić trupa do rzeki Ouche. Przygotowałem nawet kilka dużych kamieni. Ale to był ten drugi. Barnaba leżał na ziemi i jęczał jak kobieta w połogu.
- Trzeba było mu pomóc! - ucięła sucho Katarzyna.
- Tak, chciałem! Gdy wyciągałem nóż, aby nim zdzielić Garina, straż weszła na ulicę Tatepoire. Brazey ich zawołał, a oni ruszyli w naszą stronę.
Miałem jedynie czas, żeby się ukryć. Było ich zbyt wielu na jednego biednego włóczęgę - zakończył ze skruszoną miną.
- A Barnaba? Co z nim zrobili?
- Widziałem, jak dwóch strażników zabrało go bez zbytnich ceregieli.
Nie ruszał się bardziej niż zarżnięte zwierzę, ale oddychał. Dowódca straży kazał go zanieść do więzienia. Tam właśnie jest teraz... w domu Małpy.
Wiesz, gdzie to jest.
Katarzyna skinęła głową na znak potwierdzenia. Nerwowo ściskała w dłoniach modlitewnik oprawiony w czerwony aksamit, na próżno starając się znaleźć jakieś rozwiązanie nowego problemu: jak wyrwać starego przyjaciela z więzienia.
- Trzeba go stamtąd wyciągnąć - powiedziała. - Musi wyjść!
Smutny uśmiech wykrzywił wąskie usta fałszywego mnicha.
Wyciągnął swoją drewnianą miseczkę w kierunku trzech kum w czepkach i fartuchach; były to handlarki z Burgu, które przyszły się pomodlić podczas przerwy w interesach.
- Co do wyjścia, to na pewno wyjdzie, tylko może nie tak, jak myślisz.
Zaproponują mu mały spacer na Wzgórze Śmierci i chwilę rozmowy z „rzeźnikiem" Jego Wysokości.
Gest towarzyszący tym słowom był aż nadto wymowny.
Wyciągniętym palcem Jehan zrobił znak wokół szyi. Katarzyna pobladła.
- Jeśli ktoś jest winny w tej sprawie, to ja - powiedziała twardo. - Nie mogę pozwolić, aby Barnaba umarł w ten sposób zamiast mnie! Czy nie dałoby się zorganizować ucieczki... za pomocą złota? Dużej ilości złota?
Myślała o klejnotach, które dał jej Garin, gotowa je poświęcić. Słowa te wywarły na Jehanie, którego oczy zabłysły jak świece, piorunujące wrażenie.
- To dałoby się zrobić! Tylko obawiam się, że Jakub Marynarz nie wyrazi zgody, piękna Katarzyno. Nie jesteś już tam mile widziana. Mówią, że zbałamuciłaś tego poczciwego włóczęgę z powodu jakichś błahostek.
Lepiej więc, abyś się już u nas więcej nie pokazywała. Nikt by cię nawet nie wysłuchał, a mogłoby ci się przytrafić jakieś nieszczęście. Jakub nie jest zbyt czuły, jeśli uważa, że ktoś jest mu coś winien.
- Ale ty - zwróciła się z błaganiem Katarzyna. - Ty też nie chcesz mi pomóc?
Jehan nie odpowiedział od razu. Namyślał się przez chwilę, po czym wzruszył krzywymi ramionami: - Ja tak, ponieważ jestem głupcem, który nigdy nie potrafi odmówić pięknej dziewczynie. Ale cóż możemy poradzić, ty i ja?
Milcząc, Katarzyna spuściła głowę, aby ukryć łzy. Sara pociągnęła ją za opończę, pokazując dyskretnie kilka kobiet, które weszły do kościoła i ze zdziwieniem spoglądały w ich stronę. Jehan potrząsnął miseczką, poprosił o jałmużnę płaczliwym tonem. Kiedy kobiety ich minęły, szepnął: - Idźcie stąd... Zastanowię się i dam wam znać, jeśli coś wymyślę.
Barnaba nie został jeszcze stracony, a przynoszący pecha skarbnik żyje...
Uwaga o Garinie natychmiast osuszyła łzy Katarzyny. Wpadła bowiem na pewien pomysł. Pomysł szalony lub może desperacki, co niekiedy oznacza to samo. Złapała Sarę za ramię.
- Chodź! - powiedziała tak zdecydowanym tonem, że Cyganka zdziwiła się.
- Dokąd, kwiatuszku?
- Do pana de Brazeya. Muszę z nim pomówić...
Nie pozostawiając Sarze czasu do namysłu, Katarzyna odwróciła się i wyszła z Saint-Benigne. Kiedy coś postanowiła, chciała to natychmiast wykonać. Idąca w ślad za nią Sara starała się jej wytłumaczyć, że nie wypada, aby młoda dziewczyna składała takie wizyty, i że pani de Champdivers z pewnością je za to zgani, że Katarzyna ryzykuje dobre imię, udając się do mężczyzny, nawet jeśli jest to jej narzeczony.
Ale dziewczyna szła uparcie dalej z oczyma wbitymi w ziemię, nie słuchając jej wcale. Pozostawiwszy z prawej strony kościół Świętego Jana, skręciła w wąską ulicę Kurzą, gdzie słychać było gdakanie kur, gęsi i kaczek.
Niskie malowane domy z szyldami o jaskrawych barwach i starymi, ży- dowskimi napisami były pozostałością z czasów, kiedy ulicę zamieszkiwali Żydzi. Garin de Brazey mieszkał na krańcach Burgu, we wspaniałym pałacu otoczonym wysokim murem, który stał na rogu ulicy Portelle, gdzie złotnicy mieli swe zbytkowne sklepy. Gdy dotarły do Burgu, kotły handlarzy podrobami pracowały właśnie pełną parą. Katarzyna zatkała nos, aby nie wdychać obrzydliwego smrodu krwi i tłuszczu. Na targu panował ogromny rozgardiasz i trudno było się poruszać wśród rzeźniczych straganów poustawianych na samym środku ulicy i wymijać wieśniaków z koszami peł- nymi jarzyn. Katarzyna lubiła krzątaninę targową, ale dzisiejszego ranka ten ruch ją złościł. Weszła na ulicę Pergaminników, zostawiając za sobą hałaśliwy Burg, kiedy jakiś człowiek przykuł jej wzrok. Duży i silny, ubrany od stóp do głów w zrudziałą skórę, miał długie ręce i trochę przygarbioną postawę, co sprawiało, że przypominał dużą małpę. Jego siwe włosy, przycięte w kwadrat, wystawały spod czerwonego kaptura. Posuwał się powoli, wskazując białym kijem wybrane produkty, które sprzedawcy z bojaźliwym pośpiechem wkładali do koszyka służącej, postępującej tuż za nim. Widok tego człowieka przyprawił Katarzynę o drżenie, a Sara wyraziła słowami wspólny przestrach.
- To mistrz Józef Blaigny... - szepnęła.
Katarzyna nie odpowiedziała i odwróciła głowę. W istocie, to sam kat miasta Dijon robił zakupy...
* * * Twarz rannego tworzyła jasną plamę w głębi komnaty, która wydała się Katarzynie olbrzymia i posępna. Wielkie okiennice z barwionego dębu, na wpół przymknięte za wysokimi witrażowymi oknami z krzyżownicami, zatrzymywały prawie całkowicie światło słoneczne. Po wejściu za służącym do komnaty musiała się na chwilę zatrzymać, aby przyzwyczaić oczy do półmroku. Dał się słyszeć powolny i odległy głos.
- Cóż za łaska, moja droga!... Nie ośmieliłbym się nawet marzyć o takim zainteresowaniu z twojej, pani, strony...
W głosie zabrzmiały jednocześnie odrobina ironii, zaskoczenia i pogardy, ale Katarzyna nie zastanawiała się nad tym, co mógł myśleć pan domu. Musiała załatwić do końca podjętą przez siebie misję. Zrobiła parę kroków. W miarę jak postępowała do przodu, oczy jej zaczęły rozróżniać coraz lepiej przedmioty i wspaniały, ale surowy wystrój komnaty. Garin leżał w wielkim łożu usytuowanym w najbardziej oddalonym rogu pomieszczenia, naprzeciw okien. Łoże obciągnięte było jednolitym fioletowym aksamitem, a jedyną ozdobę stanowiły srebrne sznury: ciężkie zasłony podniesiono. U wezgłowia widniała tarcza herbowa pana de Brazeya z zagadkową dewizą „Nigdy" powtórzoną kilkakrotnie na wstędze.
„Dewiza, która wyraża odmowę lub odpycha, ale kogo i co?" - pomyślała Katarzyna.
Gdy się zbliżała, Garin patrzył na nią bez słowa. Miał na sobie strój tego samego koloru co obicie łoża, przykryte prześcieradłem i narzutą z czarnego futra, i był bez nakrycia głowy, jeśli nie liczyć niewielkiego opatrunku na czole. Po raz pierwszy Katarzyna zobaczyła go bez kaptura i miała wrażenie, że stoi przed kimś obcym. Na tle bladej twarzy i krótkich ciemnych włosów, przetykanych nitkami siwizny, czarna przepaska na oku nabierała tragicznej wymowy, bardziej widoczna niż w cieniu kaptura.
Katarzyna poczuła, że jej pewność znika w miarę posuwania się krok za krokiem po śliskich płytach z czarnego marmuru w kierunku archipelagu małych dywaników o przytłumionych kolorach.
W komnacie, której kamienne ściany obito fioletowym aksamitem, nie było wiele mebli. Znajdowały się tu kredens z hebanu, ozdobiony wspaniałymi figurkami z kości słoniowej, stół między dwoma karłami* ustawionymi w pobliżu okna, na którym połyskiwała szachownica z ametystu i srebra; na podwyższeniu stał olbrzymi, okazały fotel z litego srebra i kryształu oraz podnóżek z dwoma stopniami, przykryty dywanikiem.
* Karto - popularne w Renesansie krzesło nożycowe (przyp. tłum.). Prawdziwy tron... Właśnie ten pański fotel wskazał dziewczynie Garin.
Usiadła niepewnie, ale nabrała odwagi, gdy ręce jej wsparły się na srebrnym oparciu. Odetchnęła i zapytała: - Jesteś, panie, poważnie ranny?
- Już się zastanawiałem, czy straciłaś, pani, głos. Prawdę powiedziawszy, od momentu kiedy weszłaś do komnaty, jesteś tak przerażona, jak oskarżony przed trybunałem. Nie, nie jestem poważnie ranny, ale dziękuję za troskę. Cios sztyletem w ramię i guz na głowie. Można powiedzieć, że to nic. Czy cię uspokoiłem, pani?
Troska, którą okazała, mierziła ją. Zdała sobie sprawę, że nie może dłużej udawać. Zresztą, po cóż chronić się za wygodną zasłonę światowych grzeczności, gdy chodzi o życie człowieka?
- Powiedziałeś, panie - rzekła, podnosząc głowę i patrząc mu w twarz - że wyglądam jak oskarżona i nie pomyliłeś się. Przychodzę prosić o sprawiedliwość.
Czarne brwi skarbnika uniosły się nad przepaską i jedynym okiem.
Jego głos zadźwięczał metalicznie: - Sprawiedliwość? Dla kogo?
- Dla człowieka, który cię zaatakował. Zrobił to na moje polecenie...
Cisza, która zapadła między srebrnym fotelem a aksamitnym łożem, ciążyła jak topór kata. Garin nie zmarszczył brwi, ale Katarzyna spostrzegła, że zbladł jeszcze bardziej. Nie opuszczając głowy, zacisnęła palce na kryształowej chimerze zdobiącej zakończenie poręczy fotela. Widząc kamienną twarz Garina, czekała cała drżąca, na słowa, które miały paść z tych zaciśniętych ust. Tylko brzęczenie pszczoły zagłuszało zgiełk uliczny i przytłumiło panującą ciszę. Dziewczynę ogarnął paniczny strach. Garin de Brazey nadal milczał. Patrzył na nią, a w jego jedynym oku i w pustym oczodole tkwiła siła mocniejsza od spojrzeń tysiąca oczu. Ciało młodej dziewczyny napięło się jak do skoku lub ucieczki. Nagle ranny przemówił.
Jego głos był obojętny, bezbarwny. Zapytał tylko: - Chciałaś, pani, żeby mnie zabito? Więc aż tak mnie nienawidzisz?
- Nie, nie mam nic przeciwko tobie, panie! Nienawidzę myśli o tym małżeństwie i właśnie chciałam je zniszczyć. Nie chciałam twojej śmierci...
- Zapewne, książę Filip znalazłby kogoś innego na moje miejsce!
Sądzisz, pani, że bez wyraźnego rozkazu zgodziłbym się, żebyś nosiła moje nazwisko, abym cię poślubił? Zbyt mało cię znam i jesteś bardzo niskiego stanu, ale...
Czerwona po uszy Katarzyna przerwała mu z wściekłością: - Panie, nie masz prawa mnie znieważać! Tego ci zabraniam. Za kogo się uważasz! Jesteś tylko synem złotnika, tak jak i ja.
- Nie znieważam cię, pani. Mówię, jak jest, i byłbym wdzięczny, gdybyś pozwoliła mi skończyć. Chociaż tyle powinnaś dla mnie zrobić po tym nocnym zajściu. Mówiłem więc: jesteś, pani, niskiego stanu i bez majątku, ale piękna, mogę nawet powiedzieć, że jesteś najpiękniejszą niewiastą, jaką kiedykolwiek widziałem i, bez wątpienia, jaką kiedykolwiek oglądał książę. Jeśli otrzymałem rozkaz, aby cię poślubić, to w określonym celu: wprowadzenia na dwór i do łoża pana, dla którego jesteś przeznaczona!
Katarzyna zerwała się na równe nogi.
- Nie chcę. Nie zgadzam się, aby dostarczono mnie księciu Filipowi jak jakąś rzecz lub niewolnicę!...
Jednym gestem Garin kazał jej usiąść i zamilknąć. Uśmiechnął się nieznacznie na widok tego dziecięcego buntu, a jego głos złagodniał.
- Jesteśmy wszyscy, mniej lub bardziej, niewolnikami Jego Wysokości i pani życzenia, nie bardziej zresztą niż moje - dodał z pewną goryczą - nie mają znaczenia. Grajmy w otwarte karty, Katarzyno. To nasza jedyna szansa, abyśmy się nie znienawidzili i nie prowadzili nieznośnej wojny podjazdowej.
Ani ty, pani, ani ja nie możemy sprzeciwić się rozkazom księcia. Jego życzenie lub raczej pragnienie - to pani. Nawet jeśli te brutalne słowa szokują cię, musisz dowiedzieć się prawdy!
Zamilkł na chwilę dla złapania oddechu, sięgnął po srebrną czarę, która znajdowała się u wezgłowia, obok dzbana z winem i talerza z owocami, wypił duszkiem, a talerz podsunął Katarzynie. Machinalnie wzięła brzoskwinię. Garin kontynuował: - Jeśli któreś z nas nie zgodzi się na ten wymuszony ślub, mnie czeka topór, a ciebie, pani, i twoich najbliższych więzienie lub nawet coś gorszego.
Książę nie znosi sprzeciwu. Chciałaś, pani, by mnie zabito. Wybaczam ci to chętnie, bo nie wiedziałaś, co czynisz. Lecz gdyby cios był udany, gdyby sztylet zabójcy mnie dosięgł, wcale nie byłabyś wolna. Filip wyznaczyłby kogoś innego do nałożenia obrączki na twój palec. On idzie zawsze prosto do celu, który sobie wytyczy, nie zapominaj o tym! I nigdy nie zmienia zdania!
Katarzyna spuściła głowę z przygnębieniem. Przyszłość wydała jej się jeszcze bardziej ponura i niebezpieczna. Zaplątała się w pajęczej sieci, a jej drobne ręce były zbyt słabe, aby ją rozerwać. Czuła się tak, jakby wir powstający czasem na rzece, wciągał ją w sam środek. Jednakże powiedziała jeszcze, nie patrząc na Garina: - A ty, panie, zgadzasz się bez zmrużenia powiek, aby ta, która będzie nosiła twoje nazwisko, była kochanką księcia? Nic nie zrobisz, by mu w tym przeszkodzić?
Garin de Brazey wzruszył ramionami i oparł się na jedwabnych poduszkach.
- Nie mam możliwości ani ochoty. Niektórzy uważaliby to za zaszczyt.
Ja nie, przyznaję. Oczywiście, gdybym cię, pani, kochał, byłoby mi ciężko, ale... - Przerwał na moment, jakby szukał słów. Jego wzrok spoczywał na poczerwieniałej twarzy Katarzyny, która znów poczuła się nieprzyjemnie.
Podniosła głowę.
- Ale...?
- Nie kocham cię bardziej, drogie dziecko, niż ty mnie -dokończył łagodnie. - Możesz, pozbyć się jakichkolwiek skrupułów. Nie mam ci nawet za złe, żeś nastawała na me życie...
Przypomniawszy sobie nagle o celu swej wizyty, Katarzyna powróciła do sedna sprawy: - Zechciej, panie, udowodnić swoje słowa! - Udowodnić?
Twarz Garina wyrażała zdziwienie. Brwi zmarszczyły się, a krew zaróżowiła blade policzki. Obawiając się, że wybuchnie, Katarzyna mówiła dalej: - Tak, błagam cię, panie! Ten, który cię zaatakował, to mój stary przyjaciel, właściwie mój jedyny przyjaciel... To on nas ukrywał po śmierci mego ojca, pomógł nam uciec ze zbuntowanego Paryża, bezpiecznie doprowadził tutaj. Zawdzięczam mu życie, a także życie matki i siostry...
Zrobił to z miłości do mnie, ponieważ wskoczyłby w ogień, gdybym go o to poprosiła. Nie chcę, by umarł z powodu mojej głupoty. Błagam cię, panie!
Zrób coś. Wybacz mu i każ go uwolnić!... Jest stary i chory.
- Nie aż tak chory... - rzucił Garin z nikłym uśmiechem. - Jest jeszcze bardzo krzepki. Wiem coś na ten temat...
- Zapomnij o tym, panie! Wybacz mu... Jesteś potężny, możesz uratować tego nieszczęśnika od szubienicy. Będę ci taka wdzięczna!Niesiona pragnieniem uratowania Barnaby, Katarzyna wstała z fotela i podeszła do leżącego. Osunęła się na kolana obok olbrzymiego łoża, skierowała ku rannemu twarz zatopioną we łzach i wyciągnęła błagalnie dłonie. Garin uniósł się i pochylił na moment nad piękną, zapłakaną twarzą Katarzyny, której fiołkowe oczy lśniły jak drogie kamienie. Rysy jego oblicza stwardniały, a nos się wydłużył.
- Proszę, wstań - rozkazał ochrypłym głosem. - Natychmiast! Proszę nie płacz! Zakazuję ci płakać przy mnie!
W jego głosie zabrzmiał straszny gniew: Katarzyna wstała i odruchowo cofnęła się o dwa kroki, nie spuszczając oczu ze skarbnika. On odwrócił wzrok i tłumaczył się niezdarnie: - Nienawidzę łez!... Nie mogę znieść widoku płaczącej kobiety!
Proszę, teraz odejść... Zrobię, co chcesz! Poproszę o łaskę dla tego zbója...
Proszę, odejdź! Natychmiast! Czy mnie, pani, słyszysz...
Wskazywał drzwi przestraszonej dziewczynie. Katarzyna nie mogła zrozumieć nagłej złości Garina. Cofała się ostrożnie drobnymi krokami ku wyjściu; zawahała się na progu i zanim zamknęła drzwi, zebrała się na odwagę i wyszeptała: - Dziękuję... panie...
Nieco uspokojona, lecz i trochę zdziwiona zachowaniem Garina, wróciła w towarzystwie Sary do pałacu Champdivers. Pani domu, nie zwlekając, wygłosiła kazanie na temat skromności, jaka powinna cechować prawdziwą damę, a tym bardziej młodą dziewczynę! Katarzyna wysłuchała przemowy bez słowa protestu, szczęśliwa z obrotu spraw. Nie przyszło jej nawet na myśl, aby wątpić w słowa Brazeya, i była pewna, że zrobi, co obiecał. Trzeba było tylko poczekać...
Niestety, prośba skarbnika o ułaskawienie nadeszła zbyt późno. Stary włóczęga został poddany torturom, gdyż chciano, aby wyjaśnił powód swego czynu, a ten nie przetrzymał mąk: wyzionął ducha nabity na pal, niczego nie wyjawiając. Taką wiadomość przyniósł Sarze następnego dnia Jehan Pieniążek. Zamknięta w swojej komnacie zrozpaczona Katarzyna cały dzień opłakiwała nieszczęśnika, wyrzucając sobie gorzko, że niepotrzebnie wysłała go na taką straszną śmierć. Obrazy z przeszłości z udziałem Barnaby tłoczyły się w jej głowie. Barnaba w opończy obszytej muszlami, sprzedający fałszywe relikwie u bram kościoła Sainte-Opportune; potem w kryjówce na Wielkim Dziedzińcu Cudów, łatający swe odzienie lub rozprawiający z Macheferem; żebrak szturmujący dom Caboche'a; wreszcie w barce, którą płynęli z nurtem Sekwany, recytujący wiersze...
Wieczorem tego smutnego dnia Sara przyniosła Katarzynie od Garina de Brazeya małą, troskliwie zapieczętowaną przesyłkę. Po jej otwarciu zobaczyła, że leży w niej zwykły sztylet z rogową rękojeścią, na której wyryta jest muszla. Rozpoznała natychmiast sztylet Barnaby, którym posłużył się, aby zadać cios Garinowi. Towarzyszyło mu napisane na papierze przez Garina jedyne słowo: „Żałuję".
Przez długą chwilę Katarzyna trzymała w dłoni tę zwykłą broń. Już nie płakała. Śmierć Barnaby znaczyła koniec pewnego rozdziału w jej życiu i początek następnego. W jej dłoni rogowa rękojeść sztyletu ogrzała się i ożyła, jak gdyby dopiero co wypuściła ją ręka żebraka. Katarzyna podeszła powoli do małej, drewnianej, rzeźbionej szkatułki - prezentu od wuja Mateusza - i schowała w niej sztylet. Następnie uklękła przed figurką Czarnej Madonny, zdobiącą róg jej komnaty, gdzie paliły się dwie woskowe świece. Z twarzą ukryta w dłoniach modliła się długo, aby pomóc sercu od- naleźć spokój. Zdecydowała, że nie będzie dłużej walczyć z przeznaczeniem.
Ponieważ wszystko zdawało się sprzymierzać przeciw niej, poślubi Garina.
Ale żadna siła, nawet książę Filip, nie zdoła wyrwać z jej serca tego, który zajmował je niepodzielnie, choć bez cienia nadziei. Nigdy nie przestanie kochać Arnolda de Montsalvy'ego!
Katarzyna była zziębnięta do szpiku kości, chociaż na suknię ze srebrnoniebieskiego brokatu narzuciła gronostajową pelerynkę, a jej ramiona otulała opończa podbita futrem. Musiała zacisnąć usta, aby nie szczękać zębami. W małej romańskiej kaplicy zamku de Brazey grudniowy chłód dawał się we znaki pomimo dywanów i aksamitnych chodników rzuconych pod stopy gości. Kapłan w błyszczącym ornacie stojący przy ołtarzu był skostniały z zimna, a mali klerycy wycierali nosy w rękawy. Ceremonia zaślubin trwała krótko. Jak we śnie Katarzyna odpowiedziała „tak" na pytanie kapłana. Jej głos był tak cichy, że starzec musiał się pochylić, aby go R S usłyszeć. Garin odpowiadał tonem spokojnym, obojętnym... Od czasu do czasu spojrzenie młodej kobiety kierowało się ku temu, który teraz był jej mężem. Wydawało się, że lodowate zimno, jakie panowało tego dnia, nie miało dla niego większego znaczenia, podobnie zresztą jak fakt zaślubin.
Mąż stał obok niej ze skrzyżowanymi ramionami, spoglądając na ołtarz swym jedynym okiem z tym dziwnym wyrazem wyzwania, który tak przykuł uwagę dziewczyny podczas ich pierwszego spotkania w kościele Notre Dame. Jego aksamitny strój, obszyty futrem z soboli, nie wyglądał na cieplejszy niż zwykle, a na krótki kaftan nie włożył opończy. Nie miał również żadnych klejnotów, z wyjątkiem cudownie czystej diamentowej łzy, którą trzymał w pazurach złoty gepard wpięty w fałdy kaptura. Kiedy zdjął rękawice, aby ująć w swe dłonie zziębnięte dłonie Katarzyny, stwierdziła ze zdziwieniem, że jego ręce są bardzo ciepłe. A przecież wyglądał jak jedna z figur ozdabiających kościół! Wstając z klęczek po podniesieniu, poczuła, że opończa zsuwa się jej z ramion i chciała ją podtrzymać. Ale jakieś ręce, szybkie i zwinne, narzuciły okrycie na jej drżące ramiona. Odwróciwszy się, podziękowała uśmiechem Odetcie de Champdivers. Przez te kilka miesięcy, które upłynęły od śmierci Barnaby, zyskała przynajmniej przyjaciółkę; córkę państwa de Champdivers, która nareszcie powróciła w rodzinne strony.
Trzy miesiące wcześniej, 21 października, nieszczęsny król Karol VI zakończył swoje cierpienia i zgasł w ramionach młodej kochanki, w zaciszu swego pałacu Saint-Pol. Samotna od tej chwili, wystawiona na złośliwości Izabeli, tym bardziej nieprzyjaznej, że otyłość czyniła ją niemalże kaleką, „mała królowa" wróciła do rodzinnej Burgundii. Natychmiast przyjaźń zbliżyła do siebie tę łagodną młodą kobietę, anioła szalonego króla, i piękną istotę zamieszkującą pałac Champdivers.
Odetta znała przyczyny, dla których Garin miał poślubić Katarzynę, wiedziała, w jakim celu książę Filip chciał zrobić damę ze zwykłej mieszczki, i współczuła przyjaciółce. Poznała, co to znaczy być oddaną w ręce obcego mężczyzny, choć przynajmniej niebiosa pozwoliły jej pokochać go pomimo jego szaleństwa, i to bardziej, niż mogła się tego spodziewać.
Ale czy Katarzyna mogłaby pokochać wyniosłego i zmysłowego Filipa, który nie cofał się przed niczym, aby spełnić swe pragnienia? Odetta w swej mądrości kobiety trzydziestoletniej mocno w to wątpiła.
Msza dobiegała końca. Garin podał żonie zaciśniętą dłoń, na której wsparła swoje palce. Stare, dębowe drzwi otworzyły się ze zgrzytem, ukazując zaśnieżone pola. Podmuch wiatru wdarł się do kościoła i wygiął płomienie świec z żółtego wosku, stojących na ołtarzu, a nieliczni uczestnicy tego smutnego ślubu zadrżeli z zimna. Zwarty tłum wieśniaków o sinych nosach i czerwonych rękach stłoczony u bramy, zaczął wykrzykiwać bez większego przekonania: „Boże Narodzenie"; każdy z nich myślał o jak najszybszym powrocie do domu. Garin sięgnął wolną ręką do sakiewki, z której wyciągnął garść złotych monet, które rzucił na śnieg. Wieśniacy, z okrzykami radości i rzucili się po nie na czworakach, bijąc się między sobą.
Scena ta sprawiała nierzeczywiste i ponure wrażenie. Wspominając pełne radości wesela, w jakich niekiedy brała udział u kompanów wuja Mateusza lub wieśniaków na Wybrzeżu, Katarzyna stwierdziła, że nigdy nie widziała tak posępnego ślubu. Smutek tej ceremonii pogłębiało jeszcze ponure i szarożółte niebo, ciężkie od mającego niebawem sypnąć śniegu, po którym, kracząc, przelatywały kruki. Katarzyna, której twarz szczypał mróz, zaciskała wargi, aby powstrzymać się od płaczu. Bez dobroci Marii de Champdivers i przyjaźni Odetty czułaby się straszliwie samotna w dniu tak ważnym dla każdej kobiety. Pomimo próśb Katarzyny ani Jacquetta, ani Luiza, ani zacny wuj Mateusz nie dostąpili zaszczytu zaproszenia ich przez pana de Brazeya na ślub.
- To niemożliwe! - wyjaśnił. - Jego Wysokość nie zgodziłby się, chociaż nie może przybyć osobiście. Musisz, pani, spróbować zapomnieć, kim jesteś, a na początek zapomnieć o swoich najbliższych.
- To niemożliwe - odpowiedziała Katarzyna, czerwona ze złości. - Nigdy nie zapomnę mojej matki, siostry, wuja i wszystkich, którzy są mi drodzy. Uprzedzam cię, panie, jeśli nie pozwolisz mi przyjmować ich w domu, o którym mówi się, że będzie moim, żadna siła ludzka, nawet twoja, panie, nie powstrzyma mnie od składania im wizyt!
Garin wzruszył ramionami ze znużoną miną.
- Zrobisz, pani, co będziesz chciała, byle dyskretnie.
Nic na to nie odpowiedziała. Przyszli małżonkowie nie odzywali się do siebie przez osiem dni. Katarzyna dąsała się, ale najwyraźniej fanaberie młodej żony wcale Garinowi nie przeszkadzały; nie zrobił niczego, aby im zapobiec.
Wysłannicy księcia Filipa, którego obowiązki zatrzymały we Flandrii, nie zrobili na niej większego wrażenia: ani nonszalancki i elegancki Hugo de Lannoy - najbliższy przyjaciel Filipa (jego zuchwały wzrok wprawiał Katarzynę w zakłopotanie), ani młody, ale poważny Mikołaj Rolin, od kilku dni kanclerz Burgundii. Dało się odczuć, że dla obydwu był to obowiązek spełniony bez żadnej przyjemności, tym bardziej że nowy kanclerz jako największy przyjaciel Garina był przeciwny temu małżeństwu.
W głównej sali zamku oczekiwała uczta dla dwunastu zaproszonych gości. Sala, ocieplona dywanami z Arras, które chroniły ją od chłodu, była ciasna, gdyż sam zamek nie należał do największych. Był to raczej dworek, po którego bokach wznosiły się duża wieża i mała wieżyczka. Stół, nakryty jedwabnym adamaszkiem i postawiony przy rozpalonym kominku, był zbytkownie zastawiony srebrnymi półmiskami. Za nic w świecie, nawet w czasie wymuszonego wesela, wielki skarbnik nie chciał uchybić swej reputacji brakiem przepychu i elegancji.
Po wejściu do sali Katarzyna podeszła natychmiast do kominka, aby ogrzać zmarznięte ręce nad tańczącymi płomieniami. Sara, która awansowała na pierwszą pokojówkę, zabrała jej opończę. Katarzyna chętnie też oddała w ręce wiernej sługi wysokie, srebrzyste nakrycie głowy w kształcie półksiężyca wysadzane szafirami, z którego spływał deszcz koronek.
Migrena ściskała jej skronie. Była skostniała z zimna aż do głębi duszy i unikała wzroku męża. Zainteresowanie, jakie okazał jej Garin wieczorem, w dniu napadu Barnaby, nie dotrwało nawet do wizyty, którą Katarzyna złożyła mu następnego dnia. Od tego czasu dziewczyna widywała go bardzo rzadko, gdyż towarzyszył księciu w jego kilku wyjazdach, także do Paryża, gdzie Filip bawił w chwili niespodziewanej śmierci króla Anglii, Henryka V, który zszedł z tego świata w końcu sierpnia.
Zwycięzca spod Azincourt zmarł w Vincennes, pozostawiając kilkumiesięczne dziecko: syna, którego mu dała Katarzyna Francuska.
Ostrożny Filip Burgundzki odmówił sprawowania regencji i nie czekając na pogrzeb zwycięzcy, wyjechał do Flandrii. Nie ruszył się stamtąd nawet na wiadomość o śmierci Karola VI, by jako francuski książę nie musiał pokłonić się księciu de Bedfordowi obwołanemu regentem królestwa. Garin de Brazey pozostawał u boku Filipa, ale co tydzień przybywał od niego wysłannik, przywożąc narzeczonej jakiś prezent, klejnot, dzieło sztuki, książeczkę do nabożeństwa bogato zdobioną przez Jacquemarta de Hesdina, a nawet parę chartów z Karamanii, które najlepiej dają się układać do polowań. Nigdy jednak przesyłce nie towarzyszył list. Maria de Champdivers otrzymywała regularnie instrukcje dotyczące przygotowań do ślubu i światowych manier, jakie należało wpoić podopiecznej. Garin powrócił dopiero na osiem dni przed ślubem, co jednak wystarczyło, aby zakazał obecności rodziny Katarzyny na uroczystości.
Uczta weselna była smutna pomimo wysiłków Hugona de Lannoya.
Siedząc na ławie obok Garina, Katarzyna ledwo co kosztowała podawanych dań, zjadła tylko kilka kawałeczków szczupaka z Saony przyprawionego ziołami i kilka marynowanych śliwek. Z trudnością przełykała strawę i nie wypowiedziała nawet paru słów. Garin nie zwracał na nią uwagi, nie zajmował się też wcale pozostałymi damami, które gawędziły między sobą.
Rozprawiał za to o polityce z Mikołajem Rolinem, zapalając się do przyszłej misji kanclerza w Bourgen-Bresse, gdzie - aby przypodobać się księciu Sabaudii, myślącemu szczerze o pokoju - ludzie z Burgundii i zwolennicy Karola VII mieli podjąć próbę ugody.
W miarę upływu czasu Katarzyna czuła się coraz gorzej. Kiedy słudzy, w barwach fioletowych i srebrnych, przynieśli desery: misy z konfiturami, kawałki nugatów i owoce w cukrze, poczuła, że jej nerwy zawodzą, aż musiała ukryć pod obrusem drżące ręce. Za kilka chwil biesiadnicy wstaną od stołu, a damy zaprowadzą ją do małżeńskiej komnaty, gdzie pozostanie sama, twarzą w twarz z człowiekiem, który miał teraz wszelkie do niej prawa. Na samą myśl o tym ciało Katarzyny pokrywało się pod jedwabną sukienką gęsią skórką. Z całych sił rozpaczliwie próbowała odepchnąć od siebie wspomnienie z oberży we Flandrii, rysunek twarzy tamtego mężczyzny, i zapomnieć brzmienie jego głosu, ciepło dumnych ust.
Wspominała Arnolda i serce jej zamierało. Wszystko, co miało się zdarzyć tego wieczora: gesty Garina, słowa, które wypowie, wydawało jej się śmiechu wartą parodią przeżytych ongiś wspaniałych chwil. Katarzyna zdawała sobie sprawę, że otarła się bardzo blisko o miłość swego życia, dla której stworzył ją Bóg.
Pojawił się teraz przed nią minstrel i przygrywając na harfie do tańca kilku pełnym wdzięku tancerkom, śpiewał: Moja jedyna miłości, moja radości, moja pani, skoro z dala od ciebie muszę przebywać, nic już nie może rozproszyć mego smutku, oprócz wspomnienia R S minionych radości... Melancholijne słowa wywołały w oczach młodej kobiety łzy.
Odpowiadały bowiem tak bardzo smutkowi, jaki z okrutną świadomością gościł w jej sercu! Czuła się tak, jakby minstrel użyczył jej na chwilkę swego głosu... Popatrzyła na chłopca zza zasłony łez i stwierdziła, że był bardzo szczupły, jasnowłosy, o dziecięcej twarzy. Szyderczy głos Hugona de Lannoya spowodował, że czar melodii nagle prysnął, i znienawidziła go za to.
- Cóż za posępna pieśń w ten weselny dzień! - krzyknął. - Cóż to, przyjacielu! Nie znasz jakiejś wesołej piosenki, aby ucieszyć uszy nowo poślubionych?
- Ta pieśń jest piękna - stwierdził Garin. - Nie znałem jej. Skąd pochodzi, komediancie?
Miody pieśniarz poczerwieniał jak dziewczyna, ukląkł z pokorą, zdejmując zieloną czapeczkę, na której chwiało się piórko czapli.
- Przywiózł ją, panie, mój przyjaciel zza morza.
- Ta pieśń pochodzi z Anglii? Nie wierzę - powiedział pogardliwie Garin. - Ci ludzie potrafią śpiewać jedynie o piwie i bijatykach.
- Łaskawy panie, chociaż pieśń pochodzi z Londynu, jest francuska. W swoim angielskim więzieniu Jego Wysokość Karol Orleański komponuje ballady, ody i pieśni, aby zająć się czymś w czasie długich godzin. Ta pieśń wyszła poza mury więzienia i miałem szczęście ją usłyszeć...
Chciał mówić dalej, kiedy Hugo de Lannoy wyciągając sztylet, skoczył ponad stołem i rzucił się z podniesionym orężem na nieszczęsnego pieśniarza.
- Ośmielasz się w burgundzkim kraju wymieniać nazwisko Orleańczyka? Przeklęty łajdaku, zapłacisz za to!
Oszalały z wściekłości, popędliwy przyjaciel Filipa Dobrego miał właśnie zadać cios, kiedy Katarzyna, pod wpływem niepowstrzymanego impulsu, zawołała: - Dosyć, panie rycerzu! Jesteś w moim domu i to jest moja wieczerza weselna. Zabraniam rozlewu niewinnej krwi w mojej obecności! Trzeba oceniać piękno pieśni, a nie jej pochodzenie.
Jej pełen gniewu głos zabrzmiał jak grom. Zapadła cisza. Zaskoczony Hugo de Lannoy opuścił ramię. Oczy wszystkich biesiadników spoczęły na Katarzynie. Stała wyprostowana, wspierając się czubkami palców o stół, z wysuniętą brodą, cała kipiąca wściekłością, lecz jednocześnie pełna godności, tak że nikomu nie przyszło na myśl, aby się zdziwić. Nigdy jeszcze uroda Katarzyny nie była tak olśniewająca jak w tej chwili. Górowała nad obecnymi niczym oślepiające objawienie w swej niezaprzeczalnej godności. Chociaż wywodziła się z kramiku sukiennika, było faktem,że dzięki swemu wspaniałemu ciału i pięknej twarzy godna jest zostać królową.
Hugo de Lannoy wsunął sztylet do pochwy z dziwnym błyskiem w jasnoniebieskich oczach, zostawił w spokoju śpiewaka i wrócił do stołu.
Skłonił się nisko.
- Wybacz, pani, że w twej przytomności uniosłem się gniewem.
Błagam o wybaczenie i uśmiech...
Pewność Katarzyny trwała tylko chwilę. Zmieszana, uśmiechnęła się do młodego człowieka z zakłopotaniem, a następnie zwróciła się do męża: - Tobie, panie, należą się przeprosiny. Wybacz, że podniosłam głos w twoim imieniu. Ale zechciej uwzględnić...
Garin wstał i wziął ją za rękę, aby przerwać te przeprosiny i przyjść jej z pomocą.
- Jak słusznie, pani, powiedziałaś, jesteś tutaj u siebie jako moja żona.
Cieszę się, że tak postąpiłaś, bo masz całkowitą rację. Ręczę, że nasi przyjaciele to zrozumieją, a teraz pozwolą nam odejść.
Fala krwi, która wraz ze złością buchnęła na policzki Katarzyny, zniknęła natychmiast. Jej dłoń zadrżała w dłoni Garina. Więc już nadeszła ta straszliwa chwila?
Widok obojętnej twarzy męża nie przywodził na myśl słodkich uniesień miłosnych. Jednak Garin z pewnością prowadził w kierunku wspólnej sypialni. W ślad za nimi ruszyli goście tworzący orszak, na którego czele znajdowali się fleciści i grający na wioli. Zagubiona Katarzyna odnalazła wzrok Odetty, która szła za nią prowadzona przez Lannoya. W spojrzeniu przyjaciółki wyczytała gorącą przyjaźń i głębokie współczucie.
- Ciało jest rzeczą bez znaczenia - powiedziała jej młoda kobieta tego samego ranka, pomagając przy ubieraniu. Stosunek jest przykry prawie dla każdej kobiety, nawet jeśli jest w nim miłość. A kiedy nie ma uczucia, zdarza się, że czasem przychodzi później.
Katarzyna odwróciła się, aby wziąć z rąk służącej nakrycie głowy.
Pomimo głębokiej, ale jeszcze zbyt krótkiej przyjaźni, która łączyła ją z Odettą, nie zdecydowała się otworzyć przed nią serca i powierzyć tajemnicy swej miłości do Arnolda de Montsalvy'ego. Wydawało się jej, być może niesłusznie, że jeśli o tym opowie, jeszcze bardziej oddali od siebie młodego człowieka i pryśnie czar trwający między nią a ukochanym.
... skoro z dala od ciebie przebywać muszę, nic już nie może rozproszyć mego smutku, oprócz wspomnienia... Słowa śpiewanej skargi odżywały w niej na nowo, a gdy stanęła przed drzwiami, które miały ją pochłonąć, stały się jeszcze bardziej przejmujące.
Katarzyna zamknęła oczy, aby powstrzymać napływające łzy. Była na progu małżeńskiej sypialni...
* * * Ostatnia odeszła Odetta, pozostawiając Katarzynę samą w oczekiwaniu na przybycie męża. Siostrzany pocałunek, ostatni uśmiech przez na wpół uchylone drzwi - i młoda kobieta oddaliła się. Katarzyna wiedziała, że Odetta tego samego wieczoru udaje się do swego zamku w Saint-Jean-de- Losne, gdzie oczekiwała na nią córka. Pomimo chłodu i śniegu niewielu gości pozostało tej nocy w zamku, każdy wolał wrócić do domu. Jedynie Wilhelm i Maria de Champdivers zostali z powodu leciwego wieku. Nie było to dużo, ale ich obecność pod wspólnym dachem była pocieszeniem dla panny młodej. Nie żałowała wcale odjazdu Lannoya i Rolina. Siedząc na ol- brzymim łożu, którego surowe obicia z tkaniny przedstawiały sceny myśliwskie, nadsłuchiwała każdego szmeru, jaki dochodził z zamku.
Odgłosy te znikały kolejno, tłumione przez grube mury.
Wkrótce w posępnej komnacie słychać było jedynie trzask ognia w olbrzymim kamiennym kominku i ziewanie jednego z psów leżących przy łożu. Drugi spał z łbem wspartym na łapach. Zaledwie rano tego samego dnia w tej lodowatej sali o kamiennych ścianach umieszczono obicia z tkaniny. Zasłaniały one ostrołuki wąskich okien i widok na białą równinę pod granatowym niebem. Na posadzkę rzucono dwie olbrzymie skóry z brunatnych niedźwiedzi, które Garin bardzo lubił. W ten sposób ocieplona okrągła sypialnia w wieży nabrała nowego, bardziej przytulnego wyglądu. W kominku płonęły dwa olbrzymie polana, a rozchodzące się zeń ciepło było tak silne, że Katarzyna poczuła, jak strużka potu spływa jej po plecach. Ale jej zaciśnięte dłonie były nadal zimne. Nadsłuchiwała kroków w korytarzu.
Pokojówki, pod bacznym okiem Odetty, przebrały ją w koszulę nocną z białego jedwabiu, marszczoną przy szyi złotym rulonikiem. Jej długie rękawy zsuwały się aż do ramion, ledwo tylko uniosła lekko ręce. Włosy zostały splecione w grube warkocze i opadały na piersi i pikowaną kapę z czerwonego adamaszku.
Jednakże pomimo intensywnego wpatrywania się w drzwi Katarzyna nie usłyszała ani nie dostrzegła momentu wejścia Garina. Wyłonił się niespodziewanie i cicho z cienia wnęki i przeszedł, bez żadnego szmeru, po ciemnych skórach, jak jakaś zjawa. Przestraszona Katarzyna wydała cichy okrzyk i podciągnęła wyżej przykrycie, przyciskając je do piersi.
- Przestraszyłeś mnie, panie! Nie słyszałam, kiedy wszedłeś...
Nie odpowiedział; zbliżył się do łoża i wszedł na dwa stopnie. Jego ciemne oko zatrzymało się na przestraszonej młodej kobiecie, która na niego patrzyła. Na jego zaciśniętych wargach nie było uśmiechu. Wydawał się bledszy niż zwykle. Ubrany od stóp do głów w długą szatę z czarnego aksamitu, miał w sobie coś żałobnego, co zupełnie nie przystawało do okoliczności. Przypominał samotną zjawę z zamku lub raczej złego ducha.
Katarzyna jęknęła z przerażenia, zamknęła oczy, czekając na to, co miało nastąpić.
Nagle poczuła dotyk dłoni na głowie. Garin zręcznie i lekko rozplatał jej warkocze. Uwolnione włosy przykryły jej ramiona i plecy niczym płaszcz. Ruchy Garina były łagodne i powolne. Katarzyna odważyła się otworzyć oczy i dostrzegła, że mąż spogląda na długi, złoty kosmyk, który trzymał w swej dłoni, połyskujący w czerwonym blasku płomieni.
- Panie... - wyszeptała.
Dał jej znak, aby zamilkła. Nadal na nią nie patrzył, bawiąc się jedwabistym kosmykiem. Nagle powiedział: - Proszę wstać...
Nie usłuchała natychmiast, nie rozumiejąc, czego od niej chce.
Delikatnie ujął ją za rękę i powtórzył: - Proszę wstać...
- Ależ...
- No, proszę, bądź posłuszna. Czy nie wiesz, pani, że winnaś mi całkowite posłuszeństwo? Nie zrozumiałaś tego, co mówił kapłan?
Jego głos był zimny i beznamiętny. Stwierdzał jedynie fakt. Bez sprzeciwu wyszła z łoża i podeszła do niego boso, po niedźwiedzich skórach, lekko unosząc zbyt długą koszulę z białego jedwabiu. Garin ujął ją za rękę i podprowadził przed kominek. Jego twarz była trudna do rozszyfrowania.
Serce Katarzyny biło w piersi jak oszalałe. Czego od niej chciał? Dlaczego kazał jej wstać? Nie ośmieliła się zapytać. Kiedy palce Garina dotknęły jej szyi, rozwiązując złoty sznureczek, poczuła, że twarz jej oblewa purpura, i szybko zamknęła oczy, zaciskając mocno powieki i jak gdyby tworząc zaporę ochronną. Ręce przestały ją dotykać. Katarzyna poczuła, że biały jedwab zsuwa jej się z ramion i miękko układa wokół stóp. Mijały minuty.
Pod zaciśniętymi powiekami młodej kobiety jawiły się czerwone plamy jak błyskawice. Żar ognia na brzuchu i pośladkach stawał się trudny do wytrzymania. Garin dotykał jej i nic nie mówił. Nawet nie czuła jego obecności. Świadoma swej nagości, mimo zamkniętych oczu poczuła przypływ wstydu i chciała zasłonić się rękami. Ale jedno słowo zatrzymało ją, a jednocześnie nakazało otworzyć oczy.
- Nie!
Wtedy go zobaczyła. Siedział w wysokim dębowym fotelu, kilka kroków przed nią, z brodą wspartą na dłoniach. Jego jedyne oko spoglądało dziwnie, ze złością i rozpaczą. Spojrzenie to było tak silne, że Katarzyna odwróciła głowę. Zauważyła wówczas swój czarny, wydłużony cień, sięgający aż do kamiennego sklepienia, wzruszający i pełen wdzięku, zarysowany z dużą dokładnością. Ogarnął ją wstyd pod wpływem taksującego spojrzenia mężczyzny. Wyjąkała: - Litości... ten ogień mnie pali.
- Możesz się trochę odsunąć.
Usłuchała, przekroczyła biały jedwab leżący na ziemi i zbliżyła się do niego, nieświadomie prowokująca, pragnąc nade wszystko, aby zakończył tę straszną i niepokojącą zabawę. Ciepło z kominka rozpaliło jej ciało, wywołując dziwne uczucie. Już kiedyś czuła podobne wzburzenie, głębokie i tajemne, ten zawrót głowy, który kazał jej zapomnieć o wszystkim.
Nieświadomie czekała na pieszczoty i pocałunki, których domagało się jej zdrowe i młode ciało. Siedzący w fotelu Garin de Brazey nie poruszył się, nadal na nią patrząc. Chorą ze wstydu Katarzynę ogarnęła wściekłość.
Chciała odwrócić się i pobiec w kierunku łoża, schronić się pod zasłonkami i przykryciami. Musiał wyczuć jej bunt. Jego mocne, stalowe dłonie zacisnęły się wokół jej nadgarstka, zmuszając do pozostania obok.
- Należysz, pani, do mnie. Mam prawo robić z tobą, co mi się żywnie podoba.
Jego przytłumiony głos był lekko zachrypnięty, ale dłoń, która trzymała Katarzynę, nie drżała. Wydawał się zadziwiająco nieczuły na obnażone, piękne ciało żony.
Uniósł drugą rękę i położył na odwróconej, purpurowej ze wstydu twarzy Katarzyny, a następnie przesunął ją po piersi i wzdłuż pośladka. Nie był to gest miłości, a tylko odruch miłośnika sztuki, który bada dłonią strukturę marmuru lub doskonałą czystość rzeźby. Nie trwało to nawet sekundy, ale Katarzyna zadrżała pod jego ciepłymi palcami. Usłyszała ochrypły głos: - Ciało kobiety może być największym pięknem lub najgorszą brzydotą - powiedział Garin. - Cieszę się, że twoje ciało, pani, jest tak wspaniałe.
Tym razem powstał, puszczając jej obolały nadgarstek. Zaskoczona Katarzyna patrzyła, z szeroko otwartymi oczyma, jak się oddala i otwiera drzwi.
- Życzę dobrej nocy! - powiedział spokojnie.
Po czym zniknął w mroku równie cicho, jak się pojawił. Katarzyna zobaczyła czarną sylwetkę rozpływającą się w ciemności. Pozostała sama pośrodku olbrzymiej komnaty, zmieszana i trochę rozczarowana, choć sama się przed sobą do tego nie przyznawała. Cień na ścianie przypomniał jej, że jest naga, więc pobiegła do łoża i zanurzyła się w nim z bijącym sercem.
Potem, ukryta wśród jedwabnych poduszek i ciepłych nakryć, zaczęła szlochać, wbrew wszelkiej logice, zupełnie nie wiedząc dlaczego. Gdy przestała płakać po upływie dłuższego czasu ogień w kominku dogasał i powróciła jej poprzednia, lecz jeszcze silniejsza migrena. Poszła po koszulę nocną nadal leżącą przy kominku, włożyła ją i umyła twarz w stojącej na kufrze srebrnej miedniczce z wodą pomarańczową.
Świeża woda orzeźwiła ją. Trwała absolutna cisza i głęboka samotność. Nawet psy odeszły, podążając za Garinem; uprzednio nie zwróciła na nie uwagi. Trochę uspokojona powróciła do łoża, ułożyła się wygodnie na poduszkach i zaczęła rozmyślać.
Dzięki zdarzeniom tej dziwnej nocy poślubnej poznała siebie bardziej niż przez ostatnie dziesięć lat. Odkryła, że w przyszłości będzie musiała kontrolować staranniej swoje ciało i jego nieprzewidziane reakcje. W chwili zapamiętania w ramionach Arnolda przypisywała swoją słabość sile miłości, jaką wzbudził w niej rycerz. Ale dzisiejszego wieczoru? Nie kochała Garina, nie pociągał jej, a jednak... była gotowa błagać, by wziął ją w ramiona. Jej ciało okazało się wymagające, spragnione, kryło w sobie niepokój, o który nigdy wcześniej się nie podejrzewała. Jeśli chodzi o postawę męża, nie chciała się nad nią zastanawiać. Trudno było rzeczywiście coś z tego zrozumieć.
* * * Nazajutrz była wigilia Bożego Narodzenia. Hałaśliwa muzyka wyrwała Katarzynę ze snu. Rozsunięte zasłony ukazywały za oknem smutny, zimowy dzień. W kominku żywo buzował ogień, przed którym siedział Garin w fotelu, nadal ubrany w czarny strój, jakby dopiero co wstał. U jego stóp leżał chart. Kiedy Katarzyna usiadła w łożu, Garin uśmiechnął się.
- To są oboiści z Aventu, moja przyjaciółko. Zgodnie z tradycją będą grać tutaj cały dzień, aż do północy. Musisz się przygotować na ich przyjęcie. Zawołam służące...
Oszołomiona i wyrwana ze snu Katarzyna zobaczyła, jak wchodzą wesołe służące, mówiąc jej dzień dobry. Tryskały radością i wirowały wokół łoża, podając, jedna podszytą futrem dalmatykę, inna pantofle, jeszcze inna lustro. Ich zaciekawione spojrzenia ześlizgiwały się nieodparcie ku siedzącemu w fotelu Garinowi. Obserwował to radosne poruszenie z pobłażliwą miną, odgrywając w sposób doskonały rolę szczęśliwego pana młodego asystującego przy wstawaniu ukochanej żony... Patrząc na tę komedię, Katarzyna nie wiedziała, śmiać się czy gniewać.
Jedynie Sara zachowywała spokój. Przyszła jako ostatnia, przynosząc suknię, którą Katarzyna miała nosić w dniu po zaślubinach. Strój wierzchni uszyto z sukna koloru miodu haftowanego jedwabiem w kłosy zboża, obszyte złotą nicią. Szerokie rękawy, dekolt i dół sukni oblamowano sobolowym futrem w kolorze ciepłego brązu. Suknia spodnia była z atłasu koloru miodu. Co się tyczy nakrycia głowy, skrywającego całkowicie włosy Katarzyny, składało się ono z podwójnego toczka wykonanego z sobolowego futra i wysokiej konstrukcji z haftowanego sukna, z której spływał krótki, odpowiednio dobrany welon. Szeroki złoty pas podtrzymywał fałdy sukni tuż pod piersiami, a strój uzupełniał naszyjnik ze złota i pięknych okrągłych topazów. Sara, poruszając się jak kapłanka przy ołtarzu, pomagała jej się R S ubrać. Twarz Cyganki była posępna, kobieta nie odzywała się ani słowem.
Garin odszedł, aby zająć się swoją toaletą, i obie kobiety mogłyby porozmawiać, gdyby nie gromada figlarnych młodych służących. Gdy Katarzyna była już gotowa, Sara odesłała je gniewnym gestem, a następnie zwróciła się do młodej mężatki: - No więc, jesteś szczęśliwa?
Szczerość tego pytania zdziwiła Katarzynę. Wydawało się, że Sara jest w złym humorze. Jej czarne oczy obserwowały twarz nowej pani de Brazey, jakby chciały z niej coś wyczytać. Katarzyna zmarszczyła brwi.
- Dlaczego miałabym nie być szczęśliwa? A raczej dlaczego miałabym być szczęśliwa? Nie wydano mnie za mąż po to, bym była szczęśliwa.
Można by sądzić, że o tym nie wiesz!
- Wiem. Chciałam tylko, żebyś mi opowiedziała, jak minęła noc poślubna. Pierwszy intymny kontakt to bardzo ważna rzecz w życiu kobiety!...
- Bardzo dobrze - odpowiedziała zwięźle Katarzyna.
Była zdecydowana nie opowiadać nikomu, nawet Sarze, o poniżającym doświadczeniu z poprzedniego wieczoru. Duma nie pozwalała jej wyznać, nawet swojej starej powiernicy, że mąż po obejrzeniu jej pięknego ciała poszedł spać do swojej komnaty, nie całując jej nawet. Sara nie rezygnowała tak szybko.
- Aż tak dobrze? Nie wyglądasz na zmęczoną, jak przystało młodej żonie. Twoje oczy nie są wcale podkrążone...
Tym razem Katarzynę ogarnęła złość, tupnęła nogą.
- Cóż cię to może obchodzić! Jestem, jaka jestem! Zostaw mnie w spokoju. Muszę iść do męża.
Irytacja młodej kobiety wywołała słaby uśmiech na ustach Sary, która położyła ciemną dłoń na ramieniu Katarzyny. Przyciągnęła ją gwałtownie do R S siebie i szybko pocałowała w czoło.
- Oby to była prawda, mój aniele, mniej bym się wówczas o ciebie niepokoiła. Oby tak było, żeś naprawdę znalazła męża. Ale wątpię w to.
Nie mówiąc już nic więcej, Sara otworzyła drzwi komnaty, otuliwszy najpierw Katarzynę obszernym płaszczem z brązowego aksamitu, ofiarowanym przez księcia Filipa. Następnie odprowadziła swą panią ku kamiennym, lodowatym schodom wieży. Czekający na nią przed zamkiem Garin podszedł i podał jej ramię. W pobliżu schodów grupka młodych chłopów, ubranych na czerwono i niebiesko, grała z zapałem na obojach.
Wydawało się, że widok młodej kobiety zwiększył jeszcze ich gorliwość, bo zadęli mocniej. Blade słońce przedarto się przez chmury.
Przez cały dzień, przy dźwięku obojów z Aventu, Katarzyna odgrywała sumiennie rolę pani domu. U schyłku dnia ze wszystkimi domownikami i mieszkańcami wioski udała się do małego kościółka w Brazey, aby zapalić pochodnie od oliwnych lampek stojących w chórze. Następnie wszyscy powrócili do domów rozpalić świętym ogniem wygasłe paleniska. Stojąc obok Garina, patrzyła, jak zapalił w kominku dużej sali olbrzymi kawał buku, rytualne polano. Następnie pomógł jej rozdawać wieśniakom prezenty świąteczne: po sztuce materiału, trzech sztukach srebra i dużym chlebie. O północny wysłuchała trzech tradycyjnych mszy w kaplicy zamku, gdzie dzień wcześniej odbył się ślub, a później powróciła na posiłek.
Pod koniec tego długiego dnia czuła się zmęczona. Nadchodząca noc rozbudziła jej niepokoje. Jak będzie wyglądała ta następna? Czy Garin zachowa się równie nieoczekiwanie jak poprzedniej nocy, czy też będzie domagał się swoich małżeńskich praw? Przez cały dzień zachowywał się zwyczajnie, a nawet uprzejmie. Kilka razy uśmiechnął się do niej, wstając od stołu po wieczerzy wigilijnej, podarował jej dwie bransolety z pereł jako prezent na Boże Narodzenie. Jego wzrok spoczywający czasami na postaci Katarzyny był tak dziwny, że młoda dziewczyna czuła się zmrożona do szpiku kości. Przysięgłaby w tych chwilach, że ogarniała go jakaś tajemna wściekłość. Dlaczego? Przeciw komu? Przecież była wobec niego łagodna i uległa, bardziej niż mógł się tego domagać najbardziej wymagający mąż. Serce wielkiego skarbnika Burgundii było trudną do rozszyfrowania zagadką!
Jednakże obawa Katarzyny okazała się płonna. Garin zadowolił się odprowadzeniem jej pod drzwi komnaty. Życzył jej dobrej nocy, kłaniając się lekko, a następnie złożył szybki pocałunek na czole młodej kobiety.
Pocałunek był szybki i nieczuły, jego wargi - gorące. Badawczy wzrok Sary obserwował te dziwne przejawy małżeńskiej zażyłości, lecz kobieta powstrzymała się od wszelkich komentarzy.
Nazajutrz, z nieokreślonym wyrazem twarzy, poinformowała Katarzynę, po jej przebudzeniu, że mąż udał się pilnie do Beaune wezwany rozkazem księcia. Prosił o wybaczenie i polecił żonie, aby zechciała udać się w ciągu dnia do Dijon i zainstalować w pałacu przy ulicy Pergaminników.
Tam miała oczekiwać jego powrotu, co mogło trochę potrwać, gdyż otrzymał rozkaz towarzyszenia kanclerzowi Mikołajowi Rolinowi w podróży do księcia Sabaudii. Garin zapowiedział też przysłanie z Beaune umyślnego, aby zabrał jego bagaże z Dijon. Katarzyna musiała sama zadomowić się w nowym miejscu.
W pewnym sensie z ulgą i zadowoleniem z powodu tej nieoczekiwanej swobody młoda kobieta wypełniła wszystkie polecenia. W godzinach popołudniowych wsiadły wraz z Sarą do osłoniętej grubymi skórami lektyki i opuściły mały zamek w Brazey, aby udać się do książęcego miasta. Było trochę cieplej i nawet na chwilę błysnęło słońce. Katarzyna pomyślała z radością, że nazajutrz będzie mogła pójść ucałować matkę.
W dniu świętego Wincentego, to jest 22 stycznia, Katarzyna udała się wraz z Odettą de Champdivers na ucztę połączoną z pieczeniem świni.
Tradycyjną uroczystość wuj Mateusz urządzał rokrocznie w swojej winnicy w Marsannay. W całej Burgundii organizowano podobne biesiady dla uczczenia hodowców winorośli, którzy uznają świętego Wincentego za swojego patrona.
Obie kobiety opuściły wcześnie rano zamek w Brazey, gdzie Odetta bawiła od kilku dni, i wyruszyły w drogę, kiedy było jeszcze ciemno. Liczna świta służących otaczała szczelnie zamkniętą lektykę, w której zajęły miejsca obie panie, wesołe jak uczennice na wakacjach. Aby było cieplej, kazały wstawić do wnętrza podgrzewacze: żelazne pojemniki wypełnione rozżarzonym węglem. Katarzyna prawie zapomniała, że jest mężatką, gdyż Garin był nieobecny prawie od miesiąca. Z dziecięcą radością objęła w posiadanie okazały pałac męża i mieszczący się tam, przeznaczony specjal- nie dla niej, wspaniały apartament. Spędzała całe dnie, oglądając zgromadzone wspaniałości, trochę zdziwiona swym bogactwem i potęgą. Ale nie zapomniała o najbliższych i każdego dnia udawała się na ulicę Griffon, aby uściskać matkę i wuja Mateusza. Wstępowała również na ulicę Tatepoire, aby porozmawiać przez moment z Marią de Champdivers. Wuj Mateusz przyjmował ją zawsze z serdecznością, tym bardziej że Luiza opuściła dom i wstąpiła do klasztoru.
Ślub siostry miał dziwny wpływ na starszą córkę Jacquetty Legoix.
Życie wśród bliskich, które do tej pory znosiła jeszcze jako tako, stało się dla niej nieznośne. Nie mogła pogodzić się z faktem, że Katarzyna, od tej chwili we władzy męża, przeszła na drugą stronę barykady, do świata mężczyzn, których ona nienawidziła. Mniej więcej w miesiąc po zabraniu Katarzyny do państwa de Champdivers poinformowała rodzinę o swej chęci rozpoczęcia nowicjatu w surowym zakonie bernardynek z Tartu, podporządkowanym nieugiętej regule z Citeaux. Nikt nie ośmielił się sprzeciwić tej decyzji, gdyż było wiadomo, że jest nieodwołalna. Zresztą poczciwy Mateusz i jego siostra odczuli nawet lekką ulgę. Charakter Luizy pogarszał się z dnia na dzień, a jej zawsze ponury humor stał się uciążliwy. Jacquetta martwiła się, myśląc o smutnej przyszłości czekającej starszą córkę. Klasztor, do którego pragnęła wstąpić od najmłodszych lat, był jedynym miejscem, gdzie Luiza mogła odnaleźć spokój i zadowolenie. Pozwolono jej więc dołączyć do białej trzódki przyszłych wybranek Chrystusa.
- Trzeba - mruczał wuj Mateusz - aby nasz Pan okazał nieskończoną cierpliwość i nieskończoną łagodność... gdyż będzie to wybranka trudna we współżyciu.
W głębi łagodnego serca zacny ten człowiek odetchnął z ulgą, odkąd sztywna postać jego siostrzenicy przestała bywać w Grand Saint Bonaventure. Wiedli wraz z siostrą wygodne życie we dwoje, a on pozwalał jej troszczyć się o siebie.
Kiedy Katarzyna i Odetta przybyły do Marsannay, w wiosce kipiało.
Od kilku dni przygotowywano się do święta. Stopniowo usuwano śnieg z ulic głównych i bocznych. Na wszystkich fasadach, nawet tych najbiedniejszych, rozwieszano najpiękniejsze sukna i kolorowe tkaniny, jakie się udało znaleźć w skrzyniach z wyprawą. Zimowa roślinność: srebrzysta jemioła, zerwana z gałęzi starych dębów, i kolczasty ostrokrzew przyozdabiały drzwi i okna. Zabito naj-tłuściejsze sztuki z chlewików. Silny zapach pieczonej wieprzowiny rozchodził się po całej okolicy, gdyż przygotowano zeń tradycyjny posiłek. U wuja Mateusza, najbogatszego w okolicy, nie licząc mnichów z Saint-Benigne, właściciela winnic w Marsannay, stado złożone z dziesięciu świń przypłaciło życiem pantagrueliczną ucztę wydaną przez sukiennika dla wszystkich zbieraczy, którzy z nadejściem pory winobrania przybywali, by zrywać w jego winnicach fioletowe kiście. Wuj Mateusz był człowiekiem bardzo zamożnym, chociaż nie lubił chwalić się swym bogactwem. Aby uświetnić posiłek, kazał wywiercić dziury w sześciu rzędach beczek z winem, przywiezionych z Beaune, Nuits i Romanee.
Biesiadę rozpoczęto w środku dnia. Uroczysta msza zakończyła się późno. Katarzyna z Odettą siedziały przy stole, przy którym honory domu pełniła jej matka. Jacquetta promieniała radością, ubrana we wspaniałą jedwabną suknię podbitą popielicami - podarunek od córki. Przy innym stole Mateusz, odziany w ciemnobrązowy aksamit i futro z czarnego lisa, z kapturem zwisającym nad jednym uchem, zachęcał do picia, chociaż wcale nie było to potrzebne. Zewsząd dochodziły głośne, frywolne rozmowy rozochoconych dobrym winem biesiadników, a z dali dobiegał dźwięk starej ludowej pieśni. Wszystko to tworzyło atmosferę radości, którą Katarzyna podzielała bez skrępowania. Bawiła się wspaniale; była młoda i piękna, w czym utwierdzały ją płomienne spojrzenia młodych chłopców.
W momencie gdy kuchcikowie, idąc czwórkami, wnieśli na stoły trzy pieczone wieprze, których chrupiąca skórka była lśniąca i złocista, u drzwi dała się słyszeć ogłuszająca wrzawa. Grupa mężczyzn, z pewnością spóźnialskich, zaczęła przepychać się przy wejściu. Słychać było przekleństwa wykrzykiwane na całe gardło. Ponad zamętem przebił się wysoki, ostry głos Mateusza, który zaprotestował z gniewem: - A cóż to za rwetes! - krzyknął, uderzając pięścią w stół. - Hej, wy tam! Nie bijcie się! Znajdzie się miejsce dla wszystkich!
Z siłą korka od szampana eksplodującego z butelki grupa mężczyzn wpadła za próg sali. Zdziwiona Katarzyna zauważyła, że ciągnęli za sobą jakiś wierzgający nogami kształt ludzki, który przypominał olbrzymią dynię osadzoną na krótkich nóżkach, piszczącą w obcym języku.
- Popatrzcie, panie Mateuszu, co znaleźliśmy na drodze - krzyknął jeden z nich, olbrzymie chłopisko o twarzy koloru wina. Bez widocznego wysiłku kolos schwycił dziwnego człowieczka i posadził na stole tuż przed Mateuszem. Następnie ujął dynię w obie ręce, odsłaniając oblicze małej postaci. Ukazała się biała broda i twarz Abu-al-Khayra, małego medyka z Kordoby. Ta pierwsza nadal biała, a ta druga purpurowa ze złości i przyduszenia. - Widzieliście już kiedyś taką okropną gębę? - zaśmiał się hałaśliwie. - Znalazłem go na drodze z dwoma wielkimi diabłami, czarnymi jak sam szatan; wszyscy trzej jechali na mułach, poważni niczym przebierańcy zapustni! Sądziłem, że zechcecie obejrzeć te dziwolągi, zanim wrzucę je do rzeki. Nie zawsze jest okazja, żeby się trochę pośmiać, no nie?
- Ależ - wykrzyknął Mateusz, który rozpoznał mauretańskiego medyka - to mój przyjaciel z oberży Karol Wielki, pan Abu-al-Khayr we własnej osobie. Niegodziwcze! Chciałeś wrzucić do rzeki mojego przyjaciela? Co najlepszego chciałeś zrobić, mój Boże, co chciałeś zrobić!
Pomógł Arabowi zejść ze stołu, podał mu stołek i kubek wina, który mały muzułmanin wypił bez zmrużenia oka. Był wystraszony, ale powróciły mu zwykłe kolory i nie ukrywał radości ze spotkania z Mateuszem ani ulgi w związku z takim obrotem sprawy.
- Sądziłem, że wybiła moja ostatnia godzina, przyjacielu. Niech Allach będzie pochwalony, że oddal mnie w twoje ręce. Może da się jeszcze uratować moich służących, chciałbym bardzo, aby nie wrzucono ich do wody!
Mateusz polecił krewkiemu napastnikowi, zawstydzonemu nieco takim rozwojem sytuacji, zająć się tą sprawą, podczas gdy mały medyk przy pomocy Jacquetty, zdumionej rozpiętością kontaktów brata, doprowadzał do porządku swoje odzienie i poprawiał żółty turban.
Bystre oczy lekarza dostrzegły Katarzynę, która trzymała się na uboczu, bojąc się podejść. Jego niespodziewane przybycie sprawiło, że jej serce zaczęło bić gwałtownie. Czyż Garin nie mówił, że Arab zaopiekował się Arnoldem de Montsalvym? Od niego dowie się z pewnością czegoś o człowieku obecnym wciąż w jej sercu i duszy.
Rozgardiasz spowodowany sensacyjnym pojawieniem się przybysza ucichł. Siedząc w fotelu pełnym poduszek, wyposażony w cynową miskę i kubek, Abu-al-Khayr przychodził powoli do siebie. Jego spojrzenie, spoczywające na Katarzynie z krępującą wprost natarczywością, przesunęło się na zastawiony stół i zatrzymało na zawartości olbrzymich półmisków, którymi Mateusz pragnął go uraczyć...
Sukiennik stał obok i właśnie zamierzał zaatakować nożem najtłustszego pieczonego wieprza, kiedy Abu-al-Khayr zerwał się na równe nogi z okrzykiem przerażenia, odpychając fotel, który wywrócił się z olbrzymim hałasem. Skoczył co sił w nogach w kierunku kominka, gdzie przycupnął, bielszy od swej brody, drżąc i pojękując.
- No! No! - powiedział zdziwiony Mateusz. - A cóż mu się znowu dzieje? No, kumie, nie uciekajcie. Chodźcie raczej spróbować z nami pieczystego. Czegóż się tak boicie?
- Wieprzowina! - powiedział Abu trzęsącym się głosem. - Wieprzowina! Zwierzę nieczyste! Mięso przeklęte i zakazane!... Prawdziwie wierzący nie może zasiadać do stołu serwującego to nieczyste mięso...
Zbity z tropu Mateusz patrzył zaskoczony na małego medyka drżącego ze strachu i na niewinnego wieprzka, wyglądającego tak smakowicie na półmisku.
- Cóż on chce przez to powiedzieć? Moje wieprze nieczyste? - mruknął obrażony.
Odetta, z trudem zachowując powagę, podeszła do Mateusza.
- Na dworze króla Karola widziałam raz maga tej samej narodowości.
Jej Wysokość księżna Orleanu, chociaż dobra chrześcijanka, wierzyła, że jego magia uratuje króla. Ten człowiek nigdy nie chciał jeść wieprzowiny, którą jego religia uważa za nieczystą.
- Prorok rzekł: Nie będziesz jadł mięsa z nieczystego zwierzęcia - odezwał się Abu z kąta.
Mateusz westchnął głęboko, odrzucił nóż i widelec i wstał.
- Dobrze - powiedział w kierunku siostry. - Niech nadzieją kapłony na rożen i przygotują jakiś dobry napitek! Pójdziemy z przyjacielem napić się do mej izby, czekając, aż wszystko będzie gotowe. Biesiadujcie dalej w spokoju.
Ku wielkiemu rozczarowaniu Katarzyny Mateusz i Abu odeszli. A więc kto inny wysłucha zwierzeń, podczas gdy ona paliła się do rozmowy!
Obiecała sobie, że nie wyjdzie, dopóki nie porozmawia z Abu, nawet gdyby wzbudziła tym niezadowolenie wuja. Ale nie musiała posuwać się aż tak daleko. Gdy po posiłku obserwowała tańczących w dużej sali, skąd usunięto stoły, nagle poczuła, że ktoś ciągnie ją za rękaw. Medyk stał obok niej.
- To ciebie szukałem, wybierając się w tę przeklętą drogę! - powiedział półgłosem.
- Wyjeżdżam do domu w Dijon jutro rano - odpowiedziała. - Jedź ze mną, panie, jeśli nie przeraża cię przebywanie pod jednym dachem z kobietą...
Abu-al-Khayr uśmiechnął się, a następnie skłonił głęboko, szepcząc: - Poeta powiedziałby: O królowo, pozwól mi ucałować, jak czyni to niebo, pył, który śpi na progu drzwi twoich. Powiem tylko, o pani, że będę szczęśliwy, mogąc ci towarzyszyć, pod warunkiem że przyjmiesz również moich służących i nie podasz mi wieprzowiny.
* * * Nazajutrz o świcie wszyscy jeszcze smacznie spali, gdy lektyka Katarzyny wyruszyła w kierunku Dijon, unosząc medyka i dwie kobiety.
Po przyjeździe do Dijon Odetta udała się do matki, gdzie chciała pobyć dwa dni, przed powrotem do Saint-Jean-de-Losne. Katarzyna nie zatrzymywała jej. Dawna faworyta była czymś zafrasowana, a ponadto młoda kobieta wiedziała, że Abu-al-Khayr nie przemówi, dopóki przyja- ciółka będzie im towarzyszyła. Przez całą drogę nie powiedział ani trzech słów. Ich pojawienie się w pałacu przy ulicy Pergaminników, w asyście dwóch czarnoskórych niewolników, wywołało poruszenie.
Służące Katarzyny zgarniały spódnice i uciekały w popłochu, a lokaje wycofywali się, czyniąc znak krzyża. Groźne spojrzenie Katarzyny zatrzymało ich na miejscu. W ciągu jednego miesiąca nauczyła się narzucać im swoją wolę i zmuszać do respektu, prawie jak sam Garin. Głosem nieznoszącym sprzeciwu poleciła majordomusowi Tiercelinowi, aby przygotował komnatę dla dostojnego gościa i zaniósł sienniki dla służących Araba. Następnie zaprowadziła go tam z całym ceremoniałem, poprzedzana przez nosiciela pochodni, aby podkreślić rangę gościa, i Abu-al-Khayr milczał, obserwując przedmioty i ludzi wokół siebie.
Gdy Katarzyna poinformowawszy go o porze posiłków, chciała odejść, westchnął głęboko i chwycił ją za rękę.
- Jeśli dobrze rozumiem, twoja sytuacja, pani, uległa zmianie? - zapytał łagodnie. - Jesteś mężatką?
- Ależ tak, od miesiąca.
Mały medyk pokiwał smutno głową.
Katarzyna zjadła obiad sama, gdyż gość, zmęczony podróżą, postanowił spożyć posiłek w swojej komnacie. W rzeczywistości Abu-al- Khayr chciał przemyśleć pewne sprawy przed rozmową z młodą kobietą. W końcu późnym popołudniem znaleźli się sam na sam. Do jej komnaty udał się na specjalne zaproszenie. Przez moment wpatrywał się w płomienie tańczące w wysokim kominku z białego rzeźbionego kamienia. Będąc u kresu wytrzymałości, Katarzyna rzuciła: - Mów wreszcie, panie, błagam. Twoje milczenie to prawdziwa udręka. Przez litość... mów mi o nim.
Arab wzruszył ramionami ze zniechęceniem. Między nimi nazwiska nie miały znaczenia, ale zastanawiał się, jaką wymowę mają fakty.
- Ale po co, pani... przecież jesteś zamężna? Cóż cię teraz może obchodzić ten, który został moim przyjacielem? A przecież kiedy widziałem was razem, wydawało mi się, że łączyło was coś niewidzialnego i silnego.
Wydaje mi się, że umiem czytać w ludzkich oczach, a w twoich ujrzałem głęboką miłość. Powinienem jednak wiedzieć, że wzrok kobiety jest zwodniczy - dodał z goryczą. - Widać źle go odczytałem.
- Nie, nie pomyliłeś się, panie. Pokochałam go i kocham nadal ponad wszystko, bardziej niż siebie samą, podczas gdy on mnie nienawidzi i mną pogardza.
- To już inna sprawa - uśmiechnął się Abu. - Można by wiele powiedzieć o pogardzie pana de Montsalvy'ego. Jeśli oparzelina wedrze się głęboko w ciało, rana goi się, ale pozostaje ślad, którego żadna siła na świecie nie jest w stanie usunąć. Uwierz medykowi. Jednakże bardzo żałuję, że wzięłaś sobie męża. Wy, kobiety, jesteście bardzo dziwnymi stworzeniami. Przywołujecie niebiosa na świadka wielkiej miłości, jaka was R S ogarnia, ale ofiarowujecie radośnie ciało innemu mężczyźnie!
Cierpliwość zaczęła opuszczać Katarzynę. Czyż naprawdę musiał snuć rozważania na temat kobiecej duszy, gdy ona płonęła z chęci usłyszenia czegoś o Arnoldzie?
- Czy w twoim kraju, panie, kobiety mogą swobodnie wybierać sobie mężczyznę, z którym mają dzielić łoże? Tutaj tak nie jest. Jeśli jestem mężatką, to dlatego, że musiałam spełnić rozkaz.
Opowiedziała gościowi historię swojego małżeństwa, choć nie odważyła się wyznać, że mąż jeszcze jej nie tknął. Po co? Wcześniej czy później wielki skarbnik upomni się o swoje prawa.
- Tak więc - powiedział medyk - twoim mężem jest Garin de Brazey, ten, który towarzyszył kanclerzowi Burgundii do Bourgu. Naprawdę to dziwne, że książę wybrał właśnie jego. Jest ponury jak noc, twardy jak kamień, a jego charakter jest równie twardy jak jego kręgosłup. Doprawdy nie ma w nim materiału na dobrego męża.
Katarzyna żachnęła się z niecierpliwością na tę uwagę, którą już kiedyś zrobił Barnaba. Przecież nie kazała mu przyjść, aby rozmawiać o Garinie. Na jej usilną prośbę Abu-al-Khayr zaczął wreszcie opowiadać.
Od spotkania w oberży Karol Wielki medyk nie opuścił Arnolda przez cały czas potrzebny do wyleczenia młodego człowieka.
- Po twoim wyjeździe, pani, trawiła go silna gorączka. Majaczył, co było zresztą bardzo pouczające, ale wybacz mi, jeśli robię zbyt wiele dygresji. Kiedy już mogliśmy wyruszyć w drogę, książę Burgundii właśnie opuścił Flandrię i podążał do Paryża. Nie mogliśmy jechać za nim. Nie udałoby nam się wyjść z tego cało.
Wsłuchując się w piskliwy i sepleniący głos małego medyka, Katarzyna poznała krok po kroku drogę, jaką przebył Arnold, rekonwalescent kłótliwy i trudny, jadąc do swego pana. Arab złożył relację o R S przyjęciu ich przez delfina, o cudach pałacu Mehunsur-Yevre, tej koronki z kamieni i złota, lekkiej i wspaniałej siedziby feudalnej, którą delfin Karol odziedziczył po swym wuju Janie de Berry, najznamienitszym mecenasie epoki. Mówił o gorącym przyjęciu zgotowanym przez towarzyszy, braterstwie broni, jakie łączyło Arnolda de Montsalvy'ego z innymi rycerzami delfina. Słowa Araba były tak sugestywne, że Katarzynie wydało się, iż po kosztownym dywanie jej komnaty zbliża się do niej młody Jan z Orleanu, najbardziej uwodzicielski i najwaleczniejszy z bastardów. Jeszcze od czasów dzieciństwa łączyła go z delfinem braterska przyjaźń. Następnie lekarz odmalował słowami sękatą postać straszliwego Stefana de Vignolles'a, o duszy z brązu i ciele ze stali, tak gwałtownego w walce, że przydomek Gniewny pasował do niego jak druga skóra, wraz z jego alter ego, wesołym i dzikim Owerniakiem, rudym jak kasztan, noszącym nazwisko Jan de Xaintrailles.
Był tam też inny Owerniak, Piotr de Giac, niespokojny i sprytny - szeptano, że zawdzięcza swoje szczęście paktowi z diabłem, któremu sprzedał prawą rękę - a także pozostali panowie ze słodkiej Turenii, z groźnej Owernii, z niezgłębionej Langwedocji i z wesołej Prowansji; wszyscy, wbrew przeciwnościom losu, wierni królowi i prawu... Z pewną przewrotnością Abu-al-Khayr opisywał również, nie bez ironicznej uprzejmości, czarujące damy, pełne świeżości dziewczęta, którymi Karol VI (kochający kobiety prawie tak samo, jak jego kuzyn z Burgundii) lubił zapełniać dwór. Jeśli wierzyć temu, co mówił, większość tych czarujących istot czekała tylko na znak pana de Montsalvy'ego, aby wpaść w jego ramiona, a zwłaszcza urocza córka marszałka de Severaca, wspaniała brunetka o oczach „jak senne marzenie".
- Dalej, dalej! - ucięła Katarzyna, poirytowana przewrotnym entuzjazmem medyka.
Abu-al-Khayr zdziwił się z dobrze udaną naiwnością.
- To bardzo dobrze, kiedy młody i zdrowy człowiek użytkuje swoje siły i korzysta z przyjemności, gdyż, jak powiedział poeta: Nie zajmuj się tym, co było, ani tym, co będzie. Ciesz się teraźniejszością, w tym główny cel życia... - Moim celem nie jest wysłuchiwanie opowiadań o przygodach miłosnych pana de Montsalvy'ego! Co było dalej? - wykrzyknęła młoda kobieta z wściekłością.
Abu-al-Khayr uśmiechnął się do niej uprzejmie i pogładził śnieżnobiałą brodę.
- Dalej delfin został królem, odbyła się koronacja, a potem uroczystości, zapasy. Mogłem je śledzić z gospody, gdzie umieścił mnie mój przyjaciel. Odwiedzało mnie tak wiele osób. Szczególnie pan de Giac.
Katarzyna była u kresu sił. Napięte nerwy sprawiały jej taki ból, że poczuła napływające do oczu łzy.
- Litości! - poprosiła głosem tak przybitym, że mały medyk zreflektował się.
Nakreślił szybko sceny z ich życia w ostatnich miesiącach.
Opowiedział o kilku walkach, w których uczestniczył de Montsalvy wraz ze Stefanem de Vignolles'em, następnie o tym, jak wyznaczono Arnolda do eskortowania do Bourgen-Bresse posłów króla Karola. Na ich czele stał kanclerz Francji, biskup z Clermontu, Marcin Gouge de Charpaignes, krewny Arnolda. Po uroczystym wyjeździe postów w ślad za nimi pojechał Arab. W trudnych negocjacjach pod przewodnictwem księcia Sabaudii uczestniczył także Arnold. Abu widział, jak każdego wieczora Arnold powraca coraz bardziej rozdrażniony. W miarę jak Mikołaj Rolin przed- stawiał długą listę żądań strony burgundzkiej, rosła wściekłość młodego człowieka. Według niego warunki pokoju były nie do przyjęcia i każdego dnia powstrzymywał się, aby nie skoczyć do gardła zuchwałemu Burgundczykowi, który ośmielił się zażądać od króla Karola publicznego wyrażenia skruchy za zabójstwo Jana bez Trwogi, zwolnienia Filipa od złożenia hołdu królowi (co było obowiązkiem każdego znacznego wasala, więc dotyczyło również księcia Burgundii), oddania znacznej części ziem, których Anglicy jeszcze nie zajęli. Wykręty i obraźliwa powściągliwość pana Mikołaja doprowadzały do szewskiej pasji krewkiego kapitana... i pogłębiały jego nienawiść do Filipa.
- Nienawidzi go z całego serca - dodał w zamyśleniu Abu - nigdy nie widziałem, aby ktoś mógł tak nie cierpieć swego bliźniego... Przypuszczam, że to częściowo z twojego powodu. Na razie książę Sabaudii wynegocjował rozejm między przeciwnikami i obietnicę dalszych, ustalonych na dzień pierwszy maja. W każdym razie, co się tyczy tego rozejmu, znam osobę zdecydowaną na wszystko.
- A cóż ona zamierza?
- Pojechać na dwór księcia Filipa i rzucić mu wyzwanie. Zażądać walki na śmierć i życie.
Z ust Katarzyny wyrwał się okrzyk przerażenia. Gdyby Arnold ośmielił się wyzwać księcia, nie uszedłby żywy z miasta. Czy ktoś słyszał, by panujący książę stawał w szranki ze zwykłym rycerzem... W dodatku do walki na śmierć i życie! Gwałtownie zarzuciła medykowi, że zostawił przyjaciela w ataku szaleństwa. Trzeba było mu wytłumaczyć, wyjaśnić, że wykonanie takiego projektu równałoby się samobójstwu. Trzeba go powstrzymać, choćby siłą.
Abu-al-Khayr potrząsnął głową.
- Zatrzymać pana Arnolda to jakby zatrzymywać toczący się z góry strumień. Zrobi, jak powiedział. Przyjechałem tutaj pod pretekstem spotkania się ze starym mędrcem żydowskim, który zamieszkuje w tajemnicy niedaleko miasta, dlatego że tylko ty możesz mu jakoś pomóc.
- A cóż ja pocznę sama, bez oręża i władzy?
- Filip cię kocha... przynajmniej tak sądzi Arnold, a o ile dobrze zrozumiałem, wcale się nie myli. Myśli nawet, że jesteś od dłuższego czasu kochanką księcia. Jeśli rzuci to szalone wyzwanie, jedynie twoja ręka będzie dostatecznie silna, aby odwrócić od niego wściekłość Burgundczyka. Nie odmówi niczego ukochanej kobiecie, która jeszcze do niego nie należy.
- Gdzie jest teraz Arnold?
Po raz pierwszy wymieniła na głos to imię, tak często powtarzane po cichu dla samej tylko przyjemności poczucia na wargach tych dwóch sylab.
- Nadal w Bourgu. Posłowie wkrótce się rozjadą. Twój mąż wróci niedługo, a Arnold odwiezie biskupa Clermontu do króla Karola, który oczekuje go w Bourges. Następnie...
Nie było czasu do stracenia. Arnold był bardzo popędliwy i niecierpliwy. Należał do ludzi, którzy natychmiast po podjęciu jakiejś decyzji przystępowali do czynu, nie patrząc na następstwa. Wiadomość o rychłym przyjeździe Garina zadowoliła Katarzynę. Miała nadzieję, że szybko zostanie przedstawiona na dworze. Musi być blisko księcia, im szybciej, tym lepiej...
Skrzypnięcie drzwi, w których stanęła Sara wraz z Gedeonem siedzącym na świeżo oczyszczonej żerdce, wyrwało Katarzynę z zadumy, Abu-al-Khayr z okrzykiem radości głaskał papugę, zasypując ją deszczem krótkich słów w swoim ojczystym języku. Katarzyna chciała przestrzec gościa przed ostrym dziobem, gdyż Gedeon nie był cierpliwy, ale - ku swemu wielkiemu zdumieniu - zobaczyła, że ptak kręci się na drążku jak adorowana panna. Kiwał głową, kołysał się, pogruchiwał czule jak turkawka, wykonując z małym medykiem dziwny duet miłosny. Chcąc się pochwalić zasobem swej wiedzy, Gedeon ogłosił nagle: - Dobrrry... książę!
Następnie, spoglądając jednym okiem na swoją panią, zaczął wykrzykiwać: - Garrrin! Okrrrropny... Garrrrin! Okrrrropny...
- Litości -jęknęła Katarzyna. - Któż go tego nauczył? Jeśli mój mąż to usłyszy, skręci mu kark!
Abu-al-Khayr śmiał się z całego serca. Wyciągnął dłoń i ptak posłusznie na niej usiadł.
- Daj mi go! Jesteśmy dobrymi kompanami! W mojej komnacie nikt go nie usłyszy. Nauczę go przeklinać po arabsku.
Papuga dała się zabrać bez protestu, nawet z widocznym zadowoleniem, i znowu zaczęła pogruchiwać. Wsparta o kominek Katarzyna, patrząc, jak wychodzą, stwierdziła, że stanowią bardzo dobraną parę. Turban Abu-al-Khayra i pióra Gedeona miały taki sam ostroczerwony kolor. Kiedy byli już przy drzwiach, zapytała jeszcze: - Dlaczego uważasz, panie, że moja osoba ma wpływ na uczucia, jakie żywi twój przyjaciel do księcia Filipa?
Kpiący uśmiech zmarszczył ruchliwą twarz małego medyka. Z papugą na dłoni skłonił się lekko i powiedział: - Rzekł mędrzec: Wystrzegaj się wiary w to, co widzisz na własne oczy, ale nic nie wspomina na temat uszu. Niektórzy ludzie dużo mówią przez sen, co może być bardzo pouczające dla tych, którzy znajdują się obok. Niech pokój Allacha będzie z tobą, różo wśród róż!
* * * Garin powrócił dwa dni później zmęczony, zdenerwowany i w bardzo złym humorze. Powitał Katarzynę z roztargnieniem i ucałował, zaledwie muskając jej skroń. Następnie oświadczył, jakby to była rzecz bez znaczenia, że wkrótce zostanie przedstawiona księżnej wdowie.
- Przyłączysz się pani do dam dworu, co nauczy cię ostatecznie światowych manier.
Jeśli nawet był trochę zdziwiony, że zobaczył u siebie mauretańskiego medyka, który wzbudzał taką ciekawość wśród ludzi z Bourgu w czasie jego misji, to nie dał tego po sobie poznać. Katarzyna przedstawiła Araba jako starego przyjaciela swego wuja i wydawało się, że Garin był zadowolony z tego spotkania. Przyjął Abu-al-Khayra uprzejmie i wspaniałomyślnie, co małego medyka oczarowało.
- W naszych czasach, gdy ludzie rzucają się na siebie jak dzikie zwierzęta, kiedy myśli się wyłącznie o zabijaniu, grabieniu i kradzieży, niszczeniu ze wszystkich sił, uczony człowiek pochylający się nad niedolą istot ludzkich jest wysłannikiem Boga - powiedział Garin na wstępie. Zaproponował też gościowi dach nad głową, na jak długo zechce, aprobując wybór komnaty dokonany uprzednio przez Katarzynę. - Komnata łączy się z pierwszym piętrem zachodniego skrzydła. Można by tam zainstalować laboratorium, gdybyś się, panie, zdecydował pozostać tutaj przez jakiś czas...
lub nawet na stałe.
Abu-al-Khayr rozpłynął się w podziękowaniach i przyjął zaproszenie ku oburzeniu Katarzyny. Sądziła, że jest na stałe związany z Arnoldem.
Nieco później czyniła mu wymówki z tego powodu, na co odpowiedział: - Rzekł mędrzec: Będziesz bardziej przydatny przyjacielowi w domu jego wroga, ale musisz płacić za chleb, który będziesz jadł, tak aby nie czyniono ci żadnych wyrzutów! Ponieważ Garin już odszedł, on również wycofał się do swoich komnat, by odmówić wieczorną modlitwę. Jego wyjaśnienie zadowoliło młodą kobietę. Co więcej, była szczęśliwa, że zamieszka u niej. Mając Abu-al-Khayra pod swoim dachem, zyskała możność rozmawiania o Arnoldzie z kimś, kto go bliżej poznał, bo przez wiele miesięcy nie odstępował go na krok. Cieszyła się, że dzięki mauretańskiemu medykowi będzie mogła lepiej poznać ukochanego. Każdego dnia Arab będzie opowiadał jej o tym, co on lubi, czego nie znosi. Czuła się tak, jakby młody kapitan zamieszkał w pałacu de Brazeya. Przestał być wyłącznie wspomnieniem zatopionym w zakamarkach pamięci, nieosiągalnym i bolesnym obrazem. Obecność Abu przywróciła jej radość życia. Tłumiona od dawna nadzieja, że któregoś dnia spotka Arnolda, stała się żywsza i silniejsza.
Wieczorem, kiedy służące szykowały ją do snu, Katarzyna odkryła przyjemność przyglądania się swemu ciału. Stojąca za nią Sara czesała długo złote pukle, aż stały się tak lśniące jak kosztowny grzebień, którym to czyniła. Trzy służące obmywały ciało swej pani wodą różaną, namaszczały je przeróżnymi perfumami. Sara, nadzorująca te zabiegi, przygotowała wcześniej mieszankę używaną przez Katarzynę. Długi pobyt u kupca weneckiego, który ją niegdyś kupił, uczynił z Cyganki specjalistkę w sprawach perfumeryjnych. Dziesięć lat spędzonych w sklepiku pigularza i kupca korzennego pozwoliło jej zdobyć dużą wiedzę, ale dopiero niedawno Katarzyna w pełni odkryta jej talent.
Na włosy i oczy służąca nakładała po kilka kropel esencji z fiołków, na twarz i piersi wyciąg z irysa florenckiego, za uszy nieco zapachu majeranku, trochę nardu* na nogi i stopy, olejek różany na brzuch i pośladki, a w końcu trochę piżma w zgięcie pachwin.
* Nard - nazwa wielu gatunków pachnących roślin, zwłaszcza kozłka lekarskiego, lawendy; olejek eteryczny otrzymany z tych roślin (przyp. tłum.). Wszystkie pachnidła nałożone były w tak niewielkich ilościach, że Katarzyna przy każdym poruszeniu rozsiewała wokół siebie woń pełną świeżości.
Wielkie, polerowane lustro, oprawione w złoto i emalię z Limoges, odbijało czarujący, różowozłocisty obraz tak triumfalny, że oczy Katarzyny zabłysnęły dumą. Jej obecna sytuacja, jej bogactwo pozwalały przynajmniej na pielęgnację urody, na podnoszenie wspaniałości ciała, przeobrażanie go w nieodparty magnes, bezlitosną i rozkoszną pułapkę, w którą wpadnie ukochany mężczyzna. Pragnęła Arnolda całą mocą swego serca, lecz także całą namiętnością swej rozkwitłej młodości. Wiedziała, że nie cofnie się przed niczym, nawet przed zbrodnią, gdyby okazała się konieczna, aby ukochany wpadł w jej ramiona, pokonany i namiętny jak w noc ich pierwszego spotkania.
Po zakończeniu dzieła młoda służąca Perryna cofnęła się o parę kroków, podziwiając czarujący kształt odbijają się w lustrze w płomieniach woskowych świec.
- Jakże nasz pan mógłby nie zakochać się nieprzytomnie - szepnęła do siebie.
Katarzyna ją usłyszała. Przypomnienie Garina, nieobecnego w tym momencie w jej myślach, sprowadziło ją brutalnie na ziemię i wywołało drżenie. Niecierpliwie chwyciła szlafrok leżący na kufrze, rodzaj długiej dalmatyki o szerokich rękawach, ze złotego materiału haftowanego w fanta-zyjne, mieniące się różnymi kolorami kwiaty, którą przywiózł z Konstantynopola genueński handlarz. Owinęła się w nią szybko i wsunęła na stopy małe pantofelki wykonane z resztek materiału, a następnie odesłała służące.
- Wyjdźcie stąd wszystkie. Zostawcie mnie samą!
Sara i inne kobiety posłuchały. Przed zamknięciem drzwi Cyganka odwróciła się, szukając wzroku Katarzyny z nadzieją, że może to polecenie R S jej nie dotyczy. Stojąca pośrodku komnaty i wpatrzona w płomienie dziewczyna nie odwróciła się. Sara wyszła z westchnieniem.
Kiedy Katarzyna została sama, podeszła do okna i odepchnęła ciężkie okiennice z malowanego i pozłacanego drewna, takiego jak wystrój belek stropowych. Skierowała spojrzenie na dziedziniec pałacu. Jak w czeluści studni, nie widać było żadnego światła. U Garina było ciemno. Miała ochotę wezwać Sarę, aby sprawdziła, co porabia mąż, ale miłość własna powstrzymywała ją od tego. Jeśliby wysłała do niego służącą, jeden Bóg wie, co Garin mógłby sobie wyobrazić? Że pragnie jego obecności, podczas gdy ona właśnie obawiała się, czy jej nie odwiedzi. Ale niepotrzebnie się niepokoiła. Ani tej, ani następnych nocy Garin de Brazey nie zastukał do komnaty żony! Wbrew logice, poczuła pewien żal...
W oczekiwaniu na przedstawienie Katarzyny u dworu Garin odkrył szczególną przyjemność odkrywania przed młodą żoną coraz to nowych wspaniałości pałacu. W czasie jego nieobecności poznała dokładnie swoje komnaty oraz sale przyjęć i życia publicznego. Zwiedziła dużą salę o ozdobnym, pozłacanym suficie, obitą cudownymi dywanami z Arras tkanymi złotą nicią i przedstawiającymi dzieje proroków. Mogła podziwiać wiele innych pomieszczeń, trochę mniejszych, lecz wyposażonych z nadzwyczajnym przepychem. Wszystkie miały obicia w kolorze purpurowo- fioletowym, ulubionym przez pana domu, były udekorowane srebrem i złotem. Zgromadzono tutaj wiele cennych wyrobów złotniczych, rzadkich ksiąg w okładkach zdobionych wykwintnymi kamieniami, emaliowane kufry, figurki ze złota, kości słoniowej i kryształu, grube dywany, w których stopa zanurzała się aż po kostkę, instrumenty muzyczne wykonane z najcenniejszego i najrzadszego drewna. Odwiedziła również olbrzymie kuchnie, zdolne wyżywić tłum ludzi, ogród obsadzony bukszpanem i różami, stajnie i spichrze. Nigdy nie była jednak w lewym skrzydle gmachu, do którego prowadziły dębowe drzwi z olbrzymimi żelaznymi zasuwami, zawsze zamknięte na klucz, ani w komnatach męża. To skrzydło rozpoczynało się długą galerią o różnokolorowych witrażach, opasującą pierwsze piętro pałacu.
Kiedyś Garin, wziąwszy zapalone łuczywo, otworzył tajemnicze drzwi, Katarzyna zrozumiała, dlaczego były zawsze starannie zamknięte. Lewe skrzydło, o bardzo feudalnym wyglądzie, oświetlane jedynie przez szerokie otwory w murze, było w rzeczywistości rozległym skarbcem przechowującym liczne przedmioty z różnych stron świata, które Garin odsprzedawał z olbrzymim zyskiem przy pomocy swych ludzi. Oprócz pełnienia szlachetnych i bardzo zaszczytnych funkcji, zajmował się handlem na wielką skalę. Ten interes, chociaż sekretny i obecnie utrudniony z powodu wojny, przynosił niemałe zyski.
- Widzisz, pani - powiedział Garin na wpół poważnie, na wpół drwiąco, prowadząc ją przez zapełnione sale - powierzam ci swoje sekrety.
Zresztą wyłącznie w jedynym celu, abyś mi uczyniła łaskę i wzięła stąd wszystko, na co będziesz miała ochotę.
Uśmiechnęła się, aby mu podziękować, a następnie chłonęła zawartość składu oczyma szeroko otwartymi z zachwytu.
W jednej z komnat znajdowały się dywany, zwinięte jeden na drugim i wydzielające mocny zapach piżma, przywołujący wspomnienie słońca i odległych krajów. Lichtarz niesiony przez Garina ożywiał na moment mieniące się kolory. Dywany z Azji Mniejszej, z Brousse, ze Smyrny lub z Kushu, o ciepłych barwach przytłumionej zieleni, głębokiego błękitu i purpury, dywany z Kaukazu o stonowanych odcieniach, dywany perskie z Heratu, Tebrizu, Meszchedui Kaszanu, ukwiecone jak bajkowe ogrody, wspaniałe dywany z Buchary, połyskujące dywany z Samarkandy, a także dziwne jedwabne dywany przywiezione z mitycznych Chin.
W innych pokojach znajdowały się złociste tkaniny znad Eufratu, kosztowne futra, sobole, gronostaje, lisy i popielice z Mongolii, siodła i uprząż z Kirmanu, jaspisy z Karaszaru, lazuryty z Badakszanu w Afganistanie, kość słoniowa z lasów azjatyckich, biały sandałowiec z Mizory. Następnie przyprawy na wagę złota: imbir z Mekki, goździki z Chin, cynamon z Tybetu, czarny pieprz, gałka muszkatołowa z Jawy, biały pieprz z Japonii, szafran, pistacje z Syrii, wszystko w workach stojących jeden na drugim. Przyprawy te wydzielały upajający zapach, który zamącił w głowie i ścisnął skronie Katarzyny, wywołując początki migreny. To miejsce było jak bajkowa grota; w jej czeluściach błysnął niekiedy metal, tkanina, kremowobiała kość słoniowa lub przedmiot z jaspisu koloru wody morskiej.
W głębi ostatniej sali, po starannym zamknięciu drzwi galerii, Garin uniósł draperię z zielonego płótna i odsłonił niskie wejście, które otworzył kluczem odpiętym od pasa. Katarzyna znalazła się w komnacie męża, za olbrzymim fotelem ze srebra i kryształu, gdzie niegdyś przeżyła ciężkie chwile.
- Chcę ci jeszcze pokazać, pani, inne skarby - wyznał Garin. Trochę zaniepokojona dała się podprowadzić do łoża.
Garin okrążył jego zwalistą masę i otworzył inne drzwi, ukryte u wezgłowia za aksamitną zasłoną. Ukazało się małe, okrągłe pomieszczenie, znajdujące się w narożnej wieżyczce. Prawie całą jego pojemność wypełniały trzy wielkie, żelazne skrzynie zamknięte na olbrzymie zamki.
Garin postawił lichtarz na stoliku przymocowanym do muru i z wysiłkiem, od którego nabrzmiały mu żyły na czole, otworzył jedną z nich. Żółty błysk ułożonych w stos złotych monet rozświetlił mrok.
- Królewski okup, gdyby zaszła taka konieczność! -stwierdził Garin z nieszczerym uśmiechem. - W drugiej skrzyni jest tyle samo. Co się zaś tyczy tej trzeciej...
Ciężkie wieko uniosło się jak kurtyna w teatrze, odkrywając feerię barw; stos szlachetnych kamieni, różnych rozmiarów i odcieni, oprawionych lub nie, rozsiewał blask. Obok stało kilka skrzyneczek starannie ustawionych w rogu i jednakowo nakrytych pokrowcami z fioletowego aksamitu. Turkusy z Kirmanu mieszały się z okrągłymi perłami z Koromandalu, diamentami z Indii, szafirami z Kaszmiru i szmaragdami z Morza Czerwonego; były tu również pomarańczowe korundy, mleczne opale, krwawe almandyny, złociste topazy, ale ani jednego ametystu.
- Ametysty są w skrzyniach - wytłumaczył Garin. - Nikt na świecie nie posiada piękniejszych, nawet książę! Sądzę, że trochę mi ich zazdrości...
Patrzył na kamienie z błyskiem w oku. Wydawało się, że całkowicie zapomniał o istnieniu Katarzyny. Blask płomieni na szlachetnych kamieniach zabarwił jego twarz w dziwne, różnobarwne plamy, nadając mu złowrogi wygląd demona. Suche dłonie zagłębiły się nagle w połyskującym stosie i wyciągnęły z niego szeroki, barbarzyński naszyjnik z dużych turkusów, niezgrabnie oszlifowanych, ale olbrzymich, oprawionych w rodzaj ciężkiej, złotej siatki, przedstawiającej splecione węże. Zanim Katarzyna zdążyła się zorientować, Garin zarzucił kolię na jej ramiona. Jego dłonie, drżące od niespodziewanej gorączki, zapięły na jej szyi masywny zamek.
Naszyjnik był tak ciężki, iż Katarzynie wydało się, że spadła na nią ołowiana pokrywa. Był zbyt szeroki, aby można go było zobaczyć w skromnym wy-cięciu sukienki ze zwykłego, brązowego aksamitu, obszytej wąskim pasem futra z kuny.
- Nie tak! Nie tak! - wycedził przez zęby.
Miał błędny wzrok. Jego czarne oko płonęło, a głębokie bruzdy wokół ust pogłębiły się jeszcze bardziej. Pozostawiając zapięcie naszyjnika, złapał za wycięcie sukienki i szarpnął brutalnie. Materiał rozerwał się z suchym trzaskiem. Katarzyna krzyknęła. Ale gorączka, która ogarnęła Garina, nagle R S ustąpiła. Zdjął ręce powoli, lecz zdecydowanie z rozerwanej sukni, odsłaniającej zuchwale ramiona i piersi młodej kobiety. Znowu uśmiechnął się szeroko i fałszywie. Naszyjnik wyglądał teraz bardzo dobrze. Złota siatka przykrywała całkowicie ramiona, schodziła na piersi, zakrywając częściowo ich nagość.
- Tak jest o wiele lepiej - powiedział Garin z zadowoleniem. - No, ale nie można cię prosić, pani, abyś chodziła półnaga, by podkreślić piękno tej rzadkiej ozdoby... chociaż nabiera w ten sposób zadziwiającego blasku.
Zachowaj mimo wszystko ten naszyjnik, moja droga, chociażby w zamian za straconą suknię. Proszę o wybaczenie, ale wiesz przecież, że nie znoszę błędów w estetyce.
Długi welurowy szal, zarzucony na potarganą suknię, pozwolił Katarzynie powrócić, nie wywołując komentarzy wśród służby. W rękach niosła barbarzyński naszyjnik i teraz ona drżała jak liść, wchodząc do swej komnaty, gdzie, na całe szczęście, nie było Sary. To pozwoliło Katarzynie przebrać się szybko i rzucić w kąt zniszczoną sukienkę. Stwierdziła ponownie, że przy nieobliczalnym Garinie nigdy nie wiadomo, co się za chwilę wydarzy.
Wieczorem przy kolacji był bardzo chłodny, mówił niewiele i wyłącznie na mało interesujący temat pogody. Następnie, nie przedłużając wieczerzy, odprowadził żonę do komnaty, pożegnał ją uprzejmie i odszedł.
* * * - Czemu nie żądasz od niego wyjaśnień - konkludowała Sara, pomagając swej pani przy rozbieraniu. - Masz do tego prawo. Domyślałam się, że wasz związek nie jest całkiem normalny, ale nie do tego stopnia!
Jesteś nadal dziewicą, a ślub odbył się ponad miesiąc temu! Twój mąż był nieobecny przez prawie cały ten czas, ale mimo wszystko...
- Odgadłaś coś niecoś, prawda? Przypomnij sobie swoje pytanie, które mi zadałaś dzień po ślubie.
- Wiem, że twój mąż nie został z tobą długo tamtej nocy, ale sądziłam, że od tego czasu odwiedzał cię wielokrotnie. Jak to wytłumaczyć?
Po wydarzeniu z naszyjnikiem i kolacji, która po nim nastąpiła, Katarzyna bardziej rozgoryczona, niż chciała się do tego przyznać, nie mogła powstrzymać złości. Z żalu, że jest wzgardzona w tak oczywisty sposób, wyjawiła w końcu Sarze prawdę na temat swego pożycia małżeńskiego, a na wyznanie to składało się w istocie tak niewiele. Cyganka nie mogła ochłonąć z wrażenia. Z rękami wspartymi na biodrach patrzyła na Katarzynę z komicznym osłupieniem.
- Co? Nic?... Naprawdę nic?
- Prawie nic. W noc poślubną przyszedł do mojej komnaty, kazał mi wyjść z łoża, a następnie rozebrał mnie. Wpatrywał się we mnie długo, bardzo długo... jakbym była jedną z figurek z kości słoniowej lub alabastru, które znajdują się w jego komnacie... Potem odszedł. Nigdy więcej nie powrócił. Może mu się nie podobam?
- Chyba jesteś szalona! - wykrzyknęła Sara, rzucając dzikie spojrzenie.
- Ty mu się nie podobasz? Spójrz nieszczęsna do lustra! Żaden mężczyzna na świecie nie oparłby ci się, gdybyś tylko tego chciała. A ten nie jest ulepiony z innej gliny. Zdjął twoją koszulę, widział cię kompletnie nagą... a następnie odszedł spokojnie, aby położyć się spać w drugim końcu zamku? Ależ to czysty obłęd! Całe królestwo pękłoby ze śmiechu.
Mówiąc to, Sara strzepnęła sukienkę, którą zdjęła Katarzyna, i rozpostarła ją na łożu, aby wyszczotkować przed schowaniem. Katarzyna patrzyła na nią rozczarowana.
- Dlaczego? Z pewnością przestrzega umowy narzuconej przez księcia.
Poślubił mnie, ale może Filip zobowiązał Garina, aby ten mnie nie tknął.
- Doprawdy? Ależ, nieszczęsna, któryż z mężczyzn, godny tego miana, zgodziłby się na taki warunek, nie tracąc honoru względem samego siebie? Jakże książę mógłby zniżyć się, aby coś takiego zaproponować? Albo (co jest mało prawdopodobne) nie podobasz się panu Garinowi, albo twój mąż nie jest mężczyzną. Przecież nie wiadomo, czy odwiedzał inne kobiety przed ślubem. Nie słyszano o żadnej jego kochance, o jakiejś przygodzie.
Trzeba było formalnego rozkazu, aby się ożenił. Może...
- Może?
- Może nie ma skłonności do kobiet? To ułomność często spotykana w Grecji lub Italii. Jest tam wiele samotnych kobiet, gdyż niektórzy mężczyźni wolą młodych chłopców.
Katarzyna otworzyła szeroko oczy.
- Nie sądzisz chyba, że Garin jest taki?
- Dlaczego nie? Dużo podróżował do krajów Lewantu. Może tam nabawił się tej wstydliwej skłonności. W każdym razie trzeba się upewnić.
- Ale jak? - spytała Katarzyna, wzruszając ramionami. Sara odłożyła szczotkę.
- Powiedziałam ci, że gdybyś tylko chciała, nie oparłby ci się żaden prawdziwy mężczyzna. Musisz zadać sobie ten trud. Bo tak naprawdę nie zrobiłaś niczego, żeby go do siebie przyciągnąć.
- Bo nie mam na to ochoty! - zaprotestowała młoda kobieta. - Nie rozumiem jego postępowania, ale daleka jestem od tego, by mu się zaofiarować...
Sara wzruszyła ramionami i odwróciła się plecami do młodej dziewczyny z tak pogardliwym wyrazem twarzy, że ta stanęła w osłupieniu.
Nigdy wcześniej Sara nie potraktowała w ten sposób swej pani.
- Nie jesteś kobietą - skonstatowała z obrzydzeniem Cyganka. - Naprawdę pasujecie do siebie. Żadna kobieta, pełnokrwista kobieta, nie zgodziłaby się na takie traktowanie, bez chęci zbadania przyczyny. To sprawa miłości własnej.
- Nie, to po prostu kwestia miłości. Wiesz dobrze...
- Że pragniesz pozostać wierna jakiemuś tam młodzieńcowi, który cię nie chce! Naprawdę uważasz, że ci się to uda? Ty nieszczęsna idiotko, myślisz, że długo zdołasz się opierać księciu Filipowi? Wolisz poczekać, aż mąż (ponieważ taka jest jego rola) dostarczy cię na dwór, wystrojoną i upudrowaną, jak małą, tłustą gąskę. Zgodzisz się na los niewolnicy... ty? Coś ci powiem: gdybyś miała w żyłach choć trochę mojej krwi, prawdziwej, czerwonej krwi, gorącej i dumnej, rzuciłabyś się w ramiona męża, zmusiłabyś go, aby spełnił swój obowiązek... Chociażby po to, by spłatać Filipowi Burgundzkiemu figla, na jaki zasługuje! Ale w twoich żyłach płynie woda! Pozwól mu więc, biedna głuptasko, podsunąć cię księciu, bo nie zasługujesz na nic lepszego.
Piorun nie poraziłby Katarzyny bardziej niż ten gwałtowny wybuch Sary. Stała pośrodku komnaty z opuszczonymi rękami, bez żadnej reakcji.
Sara powstrzymała uśmiech, a następnie dodała z perfidną słodyczą: - Najgorsze jest to, że umierasz z chęci zażądania od męża wyjaśnień jako stworzona do wszystkiego oprócz życia w cnocie. Dlatego jesteś wściekła jak indyk!
To drugie porównanie, rodem z podwórka, pokonało odrętwienie Katarzyny. Strumień krwi zabarwił jej policzki, zacisnęła pięści.
- A więc zasługuję tylko na to, aby transportowano mnie niczym gęś!
Jestem zła jak indyk! No dobrze, sama tego chciałaś! Przyślij służące.
- Co zrobisz?
- Przekonasz się. Chyba masz rację: jestem strasznie poirytowana.
Chcę się wykąpać, natychmiast!... Proszę też o perfumy. Jeśli nie zdołasz R S uczynić mnie powabną, to po powrocie wychłoszczę cię batem!
- Jeśli ma to zależeć tylko ode mnie - powiedziała Sara ze śmiechem, biorąc w ręce dzwoneczek - twój mąż będzie w wielkim niebezpieczeństwie.
Niebawem przybiegły służące. Srebrna wanna została napełniona letnią wodą i młoda kobieta zanurzyła się w niej na kilka minut. Po kąpieli poddała się masażowi całego ciała, wypudrowano ją, a następnie perfumiarka Perryna wykonała swą pracę pod kierunkiem Sary, która tymczasem zajęła się włosami. Podczas gdy inne służące krążyły wokół pani, Cyganka szczotkowała tam i z powrotem długie, jedwabiste pukle rozbłyskujące niczym czyste złoto. Następnie zaczesała je do tyłu.
Po wykonaniu pracy Sara odesłała służące, rezerwując sobie dalszy ciąg zadania.
- Co mam włożyć? - zapytała Katarzyna, kiedy odeszły.
- Włożysz, co ci każę - powiedziała Sara, zajęta upinaniem włosów młodej kobiety.
Spięła je u samej góry złotą klamrą wysadzaną turkusami, a następnie puściła je luźno, formując długi i błyszczący koński ogon. Najwyraźniej praca ta sprawiała jej dużą przyjemność, bo uśmiechała się tajemniczo. Kilka minut później Katarzyna ze świecznikiem w dłoni opuściła swą komnatę.
Wiedziała od Perryny, wysłanej na przeszpiegi, że Garina jeszcze nie ma w komnacie. Zasiedział się u Abu-al-Khayra, dyskutując o medycynie.
Otulona w luźną suknię z niebieskozielonej tafty podbitej futrem z zająca, z gołymi stopami w pantofelkach, szła szybko wzdłuż korytarzy.
Chciała znaleźć się u Garina przed jego powrotem. Kiedy doszła do olbrzymich dębowych drzwi zamykających komnatę męża, nie sączyło się stamtąd żadne światło. Pchnęła skrzydło drzwi, które otworzyły się, ukazując mroczną komnatę. Katarzyna uniosła świecznik i zrobiła kilka kroków w pustej sali, a następnie zamknęła drzwi za sobą. Wszystko było na najlepszej R S drodze...
Obeszła komnatę dookoła, zapalając od płomienia swojej świecy świeczniki przygotowane przez lokaja. Wielka i zbytkowna komnata ożywiła się; srebrno-kryształowy fotel błyszczał jak klejnot, ale ona skierowała się ku okazałemu łożu. Powoli, prawie z przestrachem, weszła na dwa stopnie pokryte fioletowym aksamitem. Lokaj Germain rozścielił już łoże, więc Katarzyna zaczęła się zastanawiać, czy nie położyć się w pościeli z fioletowego jedwabiu. Przypomniała sobie jednak zalecenia Sary i pozostała na miejscu. W galerii dały się słyszeć szybkie kroki... Garin otworzył drzwi i od razu jego wzrok padł na Katarzynę stojącą obok łoża w płaszczu z opalizującego jedwabiu. Patrzyła na niego z dumnie uniesioną głową. Jego spojrzenie opuściło ją na moment i omiotło rozświetloną komnatę, a następnie powróciło, nie kryjąc zdumienia.
- Co tutaj robisz, pani?
Nie odpowiadając, wyzywająco opuściła płaszcz i ukazała się naga, w naszyjniku ze złota i turkusów, który podarował jej kilka godzin wcześniej.
Jej smukła sylwetka odcinała się wyraźnie od ciemnego tła łoża, w aureoli złotych, upiętych włosów odsłaniających wiotką szyję. Była niczym barbarzyńska bogini.
Garin pozieleniał, zachwiał się jakby ugodzony strzałą i oparł o mur, zamykając oko.
- Proszę stąd wyjść... - wybełkotał chrapliwie. - Proszę wyjść natychmiast!
- Nie!
Tym razem nie zdołał ukryć głębokiego wstrząsu, ani powściągnąć się.
Katarzyna spostrzegła zmieszanie mężczyzny, który zawsze panował nad sobą, i zapomniała o wszelkim wstydzie. Nie czyniąc najmniejszego szmeru, podeszła do niego boso, uśmiechnięta i zwycięska.
- Nie, nie odejdę - powtórzyła. - Pozostanę tutaj, bo tu jest moje miejsce, jestem przecież twoją żoną, panie. Spójrz na mnie! Czy aż tak się mnie lękasz?
Nie otwierając oka, wyszeptał: - Tak, boję się ciebie, pani... Nie rozumiesz, że nie mogę cię tknąć, nie mam prawa! Czemu mnie kusisz, wiedząc, że nie mogę ci ulec. Odejdź, Katarzyno, błagam.
Zamiast go usłuchać, zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do jego ciała, spowijając go swym zapachem i zbliżając usta do bladej twarzy. Garin z zamkniętym okiem wyglądał jak męczennik przykuty do pala.
- Nie odejdę, panie, dopóki nie uczynisz mnie żoną, zgodnie z prawem.
Kpię sobie z rozkazów Filipa. Są bezbożne i wbrew naturze, nie zgadzam się z nimi. Jestem twoją żoną i jeśli mnie zechce, będzie musiał pogodzić się z tym, co uczynisz. Popatrz na mnie, Garinie.
Usłyszała, jak jęknął głucho i próbował ją odepchnąć, ale nie mógł się powstrzymać, aby na nią nie spojrzeć. Zobaczył wówczas tuż przy swojej twarzy czarującą twarz, kuszące usta, piękne oczy, wilgotne i obiecujące.
Czuł na sobie każdy szczegół jej młodego i wiotkiego ciała. Złota bogini, która wydawała się wytworem wyobraźni, przyszła do niego pełna powabu, ofiarowując swe ciało. Stracił głowę...
Porwał Katarzynę w ramiona, biegnąc, zaniósł do łoża, pchnął na pikowaną kapę i rzucił się na nią. Atak był tak gwałtowny, że z trudem powstrzymała okrzyk. Obezwładnił ją strach, gdyż znalazła się w burzy gwałtownych, brutalnych pieszczot sprawiających ból. Dłonie Garina zamiast pieścić, raniły, jego usta pokrywały ją od stóp do piersi pożądliwymi pocałunkami. Ryczał jak zgłodniałe, dzikie zwierzę, miażdżąc jej delikatne ciało. W ciele młodej kobiety powoli budziła się rozkosz; oddawała się miłosnemu szaleństwu, odnajdując w nim przyjemność. Jęczała cicho, bezwzględnie atakowana, zarazem nabierała coraz większej pewności siebie, naprężyła się w oczekiwaniu na pełniejszą rozkosz, której nadejście przeczuwała. Jej błądzące ręce odpięły kaftan Garina, znajdując chudą, owłosioną pierś, twardą jak wysuszone drewno, i zatrzymały się na moment.
Nad jej głową wirował baldachim łoża. Nagle krzyknęła przenikliwie: zęby Garina wbiły się u nasady jej prawej piersi...
Ten krzyk podziałał na męża jak prysznic. Gwałtownie puścił Katarzynę, podniósł się i odsunął na drugą stronę łoża z błędnym wzrokiem.
Dyszał, twarz miał bardzo czerwoną, spojrzenie płonące.
- Straciłem głowę. Proszę cię, pani, odejdź. Tak trzeba.
Starając się go uchwycić, rozczarowana i wściekła, że znowu jej się wymyka, zawołała: - Nie! Wracaj, Garinie!... Na miłość boską, zapomnij o księciu... Wróć do mnie! Czuję, że możemy być razem szczęśliwi!
Łagodnie odepchnął jej rękę, zapinając kaftan drżącymi palcami.
Spuścił głowę. Jego twarz pobladła. Katarzyną wstrząsnęła gwałtowna chęć płaczu. Łzy złości trysnęły jej z oczu.
- Ale... dlaczego? Powiedz mi, panie, dlaczego? Podobam ci się, czuję to... Pożądasz mnie, dałeś tego dowód. Więc czemu?...
Garin usiadł powoli na skraju łoża. Jego dłoń pogładziła łagodnie śliczną twarz tonącą we łzach i spoczęła na złocistej głowie.
Katarzyna usłyszała, jak westchnął. Krzyknęła z żalem: - Odważ się, panie, powiedzieć, że nie cierpisz z powodu tego nieludzkiego przymusu, jaki nałożono na ciebie, no, odważ się! Czuję, że jesteś nieszczęśliwy. A jednak upierasz się, abyśmy wiedli oboje życie śmieszne i nienormalne...
Garin odwrócił wzrok od różowego kształtu spoczywającego na łożu i skierował go gdzieś w mrok komnaty. Westchnął ponownie. Jego głos był pełen dziwnej słodyczy, w której wyczuwało się ukryte i tym bardziej przejmujące cierpienie.
- Mam smutek w sercu - szepnął. - Niegdyś życie było tak piękne! Taki smutek, że śmiech mój zamienił się w łzy! Tylko leśne ptaki słyszą moje skargi! Mój największy cudzie, straciłem odwagę! Lecz cóż mówię, nieszczęsny, w ogniu mej urazy? Ten, kto szuka radości teraz, stracił ją gdzie indziej, niestety, na zawsze!...
Zmieszana Katarzyna słuchała, zaskoczona tymi dziwnymi słowami.
- Co to jest? - zapytała. Garin uśmiechnął się słabo.
- Nic... wybacz mi, pani! Kilka wersów niemieckiego poety, który uczestniczył w wyprawach krzyżowych i był protegowanym cesarza Fryderyka II. Nazywał się Walter von der Vogelweide... Widzisz, pani, jestem podobny do naszego przyjaciela Abu-al-Khayra! Kocham poezję.
Teraz cię zostawiam, Katarzyno. Spij tutaj, jeśli takie jest twoje życzenie...
Zanim zdążyła go powstrzymać, przeszedł przez komnatę i zniknął w galerii. Słyszała, jak cichną jego kroki. Ogarnęła ją złość. Ześlizgnęła się z łoża, odnalazła swój płaszcz i pantofle, ubrała się szybko i biegiem wróciła do swojej sypialni. Na dźwięk zatrzaskujących się drzwi Sara drzemiąca na taborecie obok ognia podskoczyła ku niej.
- No więc?
Katarzyna zerwała z wściekłością barbarzyński naszyjnik i rzuciła go z całą siłą na posadzkę. Następnie podeptała jedwabny płaszcz. Łzy wściekłości trysnęły jej z oczu.
- No więc... nic! - załkała. - Absolutnie nic!
- To nieprawda!
- Ależ tak, skoro ci mówię...
Katarzyna straciła całkowicie panowanie nad sobą. Szlochała nerwowo w ramionach Sary, nie myśląc wcale, aby się ubrać. Cyganka pozwoliła jej uspokoić się trochę. Gdy łkanie ustało, dotknęła lekko palcem piersi Katarzyny, gdzie dostrzegła ślady zębów Garina i kropelkę krwi.
- A to? Co to jest?
Załamana Katarzyna dała się ułożyć jak niemowlę, a kiedy Sara opatrywała jej rankę, opowiedziała o zajściu między nią a mężem.
Zakończyła, wzruszając ramionami: - Jest silniejszy, niż sądziłyśmy, Saro, i straszliwie opanowany. Za nic w świecie nie złamałby słowa danego księciu.
Sara potrząsnęła głową.
- To nie to. Niemal je złamał, byłaś bliska zwycięstwa. Czuję, że to coś innego, ale co?...
- Jak się o tym dowiedzieć? Co zrobić?
- Nic! Czekać. Może przyszłość wyjaśni zagadkę.
- W każdym razie - powiedziała Katarzyna, układając się wygodnie na poduszkach - nie licz więcej na to, że dam się namówić na podobną próbę.
Sara pochyliła się, aby ucałować młodą kobietę, zasunęła zasłony łoża i zapytała z uśmiechem: - Czy mam iść po bicz, abyś mogła mi sprawić obiecane lanie?
Tym razem Katarzyna wybuchnęła śmiechem, i to przyniosło jej olbrzymią ulgę. Wieczorna porażka traciła znaczenie, w miarę jak jej ciało odprężało się i odczuwało spokój. W każdym razie było to interesujące doświadczenie i może dobrze, że tak się skończyło... bo przecież nie kochała Garina. Mimo tych pocieszających myśli przez całą noc miała dziwne sny, w których Garin i jego irytujący sekret były na pierwszym planie.
* * * Katarzynie przestał się podobać turkusowy naszyjnik. Nie włożyła go zatem w dniu, kiedy wsparta na ramieniu męża weszła do pałacu, gdzie przebywała księżna wdowa Burgundii. Garin znał dobrze Małgorzatę Bawarską, matkę Filipa Dobrego, i poradził żonie, aby włożyła skromny strój z szarego aksamitu. Spodnia suknia ze srebrnego płótna harmonizowała kolorem ze spiczastym nakryciem głowy, tak wysokim, że młoda kobieta zmuszona była pochylić głowę, aby przejść pod kamiennym łukiem drzwi.
Jej szyję ozdabiał jedyny, choć wspaniały klejnot, zawieszony na de- likatnym, złotym łańcuszku: bardzo piękny ametyst otoczony trzema perłami.
Sala przyjęć, wchodząca w skład prywatnych apartamentów księżnej, była niewielkich rozmiarów. Całe umeblowanie stanowiły skrzynie i kilka stołków ustawionych przy oknie oraz wielki fotel ozdobiony herbami, w którym siedziała księżna. Poduszki z czarnego aksamitu, przeznaczone dla dwórek, leżały na gołej posadzce. Mimo pięćdziesięciu lat Małgorzata Bawarska zachowała liczne ślady urody, z której ongiś słynęła. Nosiła głowę w sposób trudny do naśladowania, ukazując przy tym długą szyję. Jej policzki utraciły świeżość młodości, a oczy swój błękit, ale spojrzenie pozostawało bezpośrednie i władcze. Zbyt głębokie zmarszczki wokół ust zdradzały jej uparty i energiczny charakter. Nos miała długi, ale ładnie zarysowany, cudowne ręce i dosyć wysoką talię.
Od śmierci męża Małgorzata nie zrezygnowała z żałoby i ubierała się w zupełną, ale zbytkowną czerń. Jej suknia i nakrycie głowy z czarnego aksamitu były obszyte sobolowym futrem, a wspaniały złoty naszyjnik, tworzący girlandę liści akantu, lśnił pod czarną muślinową woalką, która spływała z nakrycia głowy, otulając szyję. Surowa żałoba u tak wyniosłej damy była spowodowana nie tyle żalem z powodu wdowieństwa, ile niezłomną troską o swoją pozycję. O wiele bardziej pociągający od przykrego Jana bez Trwogi był dla Małgorzaty czarujący książę Ludwik Orleański, którego dwór francuski uważał za jej kochanka. Ludzie dobrze poinformowani szeptali, że to zazdrość, bardziej niż wałka o wpływy, popchnęła Jana bez Trwogi do zbrodni. Nigdy jednak z zaciśniętych ust Małgorzaty nie wyrwał się żaden sekret. Była dla syna Filipa doskonałą matką i oddaną współpracownicą. W jej twardych rękach Burgundia miała się dobrze i Filip mógł bez obawy zajmować się prowincjami północnymi.
Wokół matki, w zwartym kręgu, siedziały wśród dwórek cztery z sześciu córek księżnej, pochylone nad robótką. Pokrywały haftem olbrzymi proporzec wojenny, szkarłatnoczerwony, z białym krzyżem świętego Andrzeja. Katarzyna od razu rozpoznała młodą wdowę po księciu Gujenny, Małgorzatę, i odczuła radość, odnajdując tę, która próbowała uratować Michała de Montsalvy'ego w czasie zamieszek w pałacu Saint-Pol. Uznała to spotkanie za dobrą wróżbę. Młoda księżna, licząca obecnie dwadzieścia dziewięć lat, niewiele się zmieniła. Stała się może trochę ciężkawa, ale jej biała skóra nabrała więcej blasku. Starsza o trzy lata od swego brata Filipa, była najstarsza z rodzeństwa.
Przy jej rozkwitającym uroku siostra Katarzyna wydawała się dziwnie bezbarwna. Była prawie przezroczysta i ubierała się bez wdzięku, jak zakonnica, w ciemne suknie i surowe birety, które ukazywały jedynie jej drobną twarz łasicy o niespokojnych oczach. Katarzyna miała największego pecha z całej rodziny. Zaręczona po raz pierwszy, w wieku dziesięciu lat, z hrabią de Vertus'em, dowiedziała się, sześć lat później, kiedy ślub był już bliski, o zaszczytnej śmierci narzeczonego w błotach Azincourt.
Zaplanowano zatem następny związek, z dziedzicem Anjou, ale gwałtowna śmierć księcia Jana w Montereau rzuciła drugiego z narzeczonych do wrogiego obozu i rozbiła projektowane małżeństwo. Od tego czasu Katarzyna Burgundzka odrzucała wszystkich kandydatów. Dwie pozostałe księżniczki, dziewiętnastoletnia Anna i siedemnastoletnia Agnieszka, były R S czarujące, pełne świeżości i radości, ale lud Dijon śpiewał już hymny pochwalne na cześć Anny, głosząc, że jest aniołem, który zszedł z nieba.
Obydwie przyjęły ukłon Katarzyny ze szczerym uśmiechem, co ją uradowało.
- Tak więc to twoja żona, panie Garinie - powiedziała poważnym głosem księżna. - Muszę cię pochwalić! Jest prześliczna, a jednak potrafi zachować skromność należną młodej kobiecie. Zbliż się, moja droga...
Z bijącym sercem Katarzyna podeszła do fotela księżnej i uklękła z opuszczoną głową. Małgorzata uśmiechnęła się, spoglądając z aprobatą na jej strój, skromny dekolt i spłonioną twarz. Wiedziała, że dziewczyna podoba się jej synowi, co jej nie oburzało. Nie było nic nadzwyczajnego w tym, że książę miewa kochanki, a jeśli nawet duma księżnej buntowała się z powodu wyniesienia dziewczyny z gminu, przyznawała uczciwie, że ta mieszczka ma wygląd wielkiej damy i niezrównaną urodę.
- Będziemy szczęśliwi, mogąc przyjąć cię od tej chwili do grona naszych dam dworu - powiedziała uprzejmie. - Nasza ochmistrzyni, pani de Chateauvillain, do której udasz się później, wytłumaczy ci, na czym będą polegały twoje obowiązki. Przywitaj teraz nasze córki i usiądź na poduszce u naszych stóp, obok panny de Vaugrigneuse...
Wskazała dziewczynę o brzydkiej twarzy, lecz wspaniale ubraną.
Błękitnosrebrny brokat podkreślał niekorzystnie jej żółtą cerę. Dziewczyna odsunęła się gwałtownie od poduszki przeznaczonej dla Katarzyny, z pogardliwym ruchem warg, który nie uszedł uwagi bystrych oczu księżnej.
- Chcemy, aby było wiadomo - powiedziała, nie podnosząc głosu, ale tonem tak ostrym, że dwórka momentalnie spurpurowiała - że pochodzenie nie jest najważniejsze na tym marnym świecie i nasza łaska zdoła je łatwo zastąpić. Wola książąt może wynieść skromność tak wysoko, jak się jej podoba, i ugiąć bardzo nisko zbyt zuchwałe czoła...
Maria de Vaugrigneuse przyjęła uwagę do wiadomości i nawet odwzajemniła nieśmiały uśmiech Katarzyny. Księżna, zadowolona, że sprawa została uregulowana, zwróciła się do Garina: - Zostaw nas teraz, panie. Pragniemy porozmawiać z twoją młodą żoną na temat spraw kobiecych i gospodarskich, nieciekawych dla męskich uszu.
Księżna urodziła się i spędziła młodość w Holandii, posiadała więc zalety dobrej gospodyni. Kochała porządek i dobrze utrzymany dom.
Zajmowała się chętnie sprawami pałacu, kontrolowała wydatki, czuwała nad kuchnią, a nawet nad drobiem. Znała, prawie co do jednego, zarówno liczbę swych prześcieradeł, jak i indyków, wiedziała, czy kwota przyznana na zakup świec jest właściwa, czy też zbyt duża. Lubiła rzadkie zwierzęta. W basenie założonym pośrodku ogrodu hodowała świnkę morską, czule zajmowała się jeżozwierzem, któremu kazała wybudować budę przy schodach wieży Nowej*. Miała również wspaniałą białą papugę kakadu z różowym czubkiem, przywiezioną przez weneckiego podróżnika z Moluków.
* Obecnie wieża nazywa się Bar (przyp. tłum.). Ponieważ paź przyniósł właśnie dostojnego ptaka, siedzącego na złotej żerdce, natychmiast znalazł się temat do rozmowy. Katarzyna podziwiała połyskujące upierzenie ptaka ze szczerością, która ujęła Małgorzatę za serce.
Dziewczyna opowiadała o swoim Gedeonie, na którego temat księżna zadała jej wiele pytań, nie kryjąc swego zainteresowania. Papuga księżnej nazywała się Cambrai, jak miasto, w którym odbył się jej ślub z księciem Janem.
Bardzo rozweseliły ją występki Gedeona i jego wygnanie do komnaty małego mauretańskiego medyka. R S - Niech ptak i jego strażnik przybędą tu kiedyś - wyraziła życzenie Małgorzata. - Jesteśmy ciekawi poznać jednego i drugiego. Może ten arabski medyk będzie mógł jakoś zaradzić naszym licznym dolegliwościom.
Księżna była tak zachwycona nową damą dworu, że kiedy kuchmistrze wnieśli przekąskę, kazała obsłużyć Katarzynę jako pierwszą. Do picia podano galanta - gotowane i silnie aromatyzowane wino. Stało się ono modne dzięki Katarzynie Flandryjskiej, która sama je robiła. Na lekki posiłek składały się ciastka, a głównie piernik sporządzony z mąki i miodu**.
** Przodek słynnego piernika z Dijon (przyp. tłum.). W atmosferze życzliwości i sympatii Katarzynę opuściła nieśmiałość.
Czuła, że podoba się w tym gronie, jeśli nawet dwie lub trzy ze szlachetnie urodzonych dam, jak na przykład Maria de Vaugrigneuse, krzywiły się na jej widok. Zjadła dwa ciastka i z przyjemnością wypiła kubek wina. Garin powiedział jej, że księżna, zgodnie z tradycją swego kraju, lubi ludzi mających dobry apetyt. Przekąska dobiegała końca i lokaje wynosili resztki, kiedy paź przybył z wiadomością, że jeździec z Wielkiej Stajni księcia przyjechał z Arras z pilną wiadomością dla księżnej.
- Przyprowadźcie go tutaj! - rozkazała Małgorzata.
Kilka minut później dały się słyszeć w korytarzu szybkie kroki.
Niewielki, ale silnie zbudowany mężczyzna, w mundurze z zielonego płótna ozdobionym stalowymi łuskami, jakie nosili jeźdźcy księcia, wszedł i prowadzony przez pazia ukląkł u stóp księżnej. Zdjął zakurzony hełm i trzymając go pod pachą, wyciągnął z haftowanej sakwy zwój pergaminu; podał go, kłaniając się z szacunkiem. Katarzyna patrzyła na głowę o gęstych, czarnych włosach przyciętych w kwadrat, z pełnym niepewności zaskoczeniem. Jej zdumienie, w miarę jak nabierała pewności, było coraz większe i radosne. Czy naprawdę mógł to być on? Czy to nie była iluzja?
Ostry profil tak bardzo przypominał jej utrwaloną w pamięci fizjonomię.
- Przyjeżdżasz prosto z Arras? - zapytała księżna.
- Prosto z Arras, pani, i na rozkazy Waszej Łaskawości. Książę pan osobiście zechciał mi to polecić. Wiadomości, które przywożę, są ważne.
Człowiek mówił odważnie, ale bez zuchwałości, a dźwięk jego głosu, trochę niższy niż dawniej, lecz tak znajomy, pozbawił Katarzynę ostatnich wątpliwości. Jeźdźcem Filipa Burgundzkiego był Landry Pigasse, jej przyjaciel z dzieciństwa. Nie patrzył na nią, nie odwrócił nawet głowy w stronę jedwabistej, szepczącej grupy dwórek. Klęcząc, oczekiwał na rozkazy.
Katarzyna musiała sobie przypomnieć o zasadach dobrego wychowania, aby się nie przepchnąć przez tłumek i nie rzucić na szyję towarzysza dziecięcych zabaw. Niestety, co wypadało Katarzynie Legoix, nie było dozwolone pani de Brazey, szczególnie w obecności księżnej.
Małgorzata dzierżyła pergamin opatrzony olbrzymią pieczęcią z czerwonego wosku i rozwijała go, trzymając w obu dłoniach. Marszcząc brwi, przebiegła oczami tekst, dosyć zresztą krótki. Jej twarz zachmurzyła się trochę, usta zacisnęły, a ciekawość dworu zamieniła się w zaniepokoje-nie. Czyżby wieści okazały się złe? Jednym ruchem księżna odesłała Landry'ego, który wstał z klęczek i oddalił się tyłem, ścigany natarczywym wzrokiem Katarzyny. Stłumiła westchnienie żalu, ale obiecała sobie, że go odszuka, gdy tylko to będzie możliwe... Małgorzata Bawarska milczała, z łokciem wspartym o poręcz fotela i brodą wspartą na dłoni. Po chwili wstała, spojrzała na krąg otaczających ją kobiet i zatrzymała spojrzenie na córkach.
- Wiadomości, które przesyła nam nasz pan i syn, są rzeczywiście ważne. Nie jest zbyt wcześnie, aby o nich mówić. Natychmiast musimy się przygotować, aby towarzyszyć w podróży tym z sióstr Jego Wysokości Filipa, które wzywa do siebie...
Podniósł się lekki szmer, a księżna zwróciła się do najstarszej córki, patrząc na nią z powagą.
- Małgorzato - powiedziała. - Twój brat postanowił oddać cię znowu we władanie męża. Właśnie przyrzekł twoją rękę wielmożnemu i potężnemu panu o świetnym nazwisku, wywodzącemu się ze starej szlachty.
- Komóż, moja matko? - zapytała Małgorzata, blednąc nieco.
- Poślubisz wkrótce Artura z Bretanii, księcia Richemontu. Co się zaś ciebie tyczy, Anno... - księżna zwróciła się do jednej z najmłodszych córek ze wzruszeniem, którego nie zdołała ukryć.
- Mnie, matko?
- Tak, moje dziecko. Dla ciebie również brat wybrał małżonka.
Pragnie, by równocześnie z zaręczynami siostry odbyły się i twoje, z regentem Francji, księciem de Bedfordem... - Głos księżnej przycichł przy ostatnich słowach, na które nałożył się okrzyk młodej dziewczyny.
- Anglik dla mnie?
- Jest sprzymierzeńcem twojego brata - powiedziała księżna z widocznym wysiłkiem. - Polityka wymaga zacieśnienia więzów naszej rodziny z rodziną króla Henryka.
Z głębi sali dobiegł mocny głos protestu: - Nie ma we Francji innego króla niż Jego Wysokość Karol, Anglik jest tylko złodziejem. Gdyby nie ta przeklęta dziewka Izabela, która przeczy królewskiemu pochodzeniu swego syna, nie byłoby na ten temat żadnych wątpliwości!
Wysoka i potężna dama, której barczyste ramiona żołnierza okrywał szkarłat, a twarz okalał delikatny, biały muślin, nie łagodząc jednak grubych rysów, stanęła w drzwiach jak osoba przyzwyczajona, że otwierają się przed nią same. Nie wyrażając cienia irytacji z powodu hałaśliwego wejścia, księżna popatrzyła na nią z uśmiechem. Wszyscy na dworze wiedzieli, że szlachetna pani Ermengarda de Chateauvillain, ochmistrzyni dworu księżnej, była jawną i nieprzejednaną przeciwniczką angielskiego sojuszu i że powiedziałaby to przed całym dworem z Westminsteru, gdyby okazało się to konieczne. Nienawidziła Anglika, nikt w to nie wątpił, a siłę jej gniewu poznał niejeden waleczny rycerz.
- Moja przyjaciółko - powiedziała uprzejmie księżna. - Na nieszczęście istnieją pewne wątpliwości.
- Nie dla mnie, gdyż jestem równie dobrą Francuzką, jak i Burgundką!
Więc mamy oddać to jagniątko angielskiemu rzeźnikowi - powiedziała, wyciągając w kierunku Anny dłoń wielką jak półmisek, lecz wielce urodziwą; księżniczka straciła kontenans i zapominając o protokole, zaczęła cicho płakać.
- Chce tego książę, moja dobra Ermengardo. Ponieważ jesteś dobrą Burgundką, wiesz, że nikt nie może sprzeciwić się jego woli.
- I to właśnie mnie złości! - ripostowała pani Ermengarda, siadając wygodnie w fotelu Anny Burgundzkiej, która go opuściła, aby uklęknąć w pobliżu matki.
Nagle jej spojrzenie spoczęło na Katarzynie asystującej z niemałym zdziwieniem hałaśliwej scenie. Piękna i olbrzymia dłoń skierowała się teraz w jej stronę.
- Czy to nasza nowa dama dworu? - zapytała.
- Tak, to pani Katarzyna de Brazey - odpowiedziała księżna, a ta skłoniła się z szacunkiem przed hrabiną de Chateauvillain, która spojrzała na nią i odpowiedziała skinieniem głowy, a następnie oznajmiła wesoło: - Ładniutka! Do licha, moja piękna, gdybym była na miejscu twego męża, otoczyłabym cię dobrymi strażnikami. Wkrótce nie będzie tutaj żadnego pana, który nie chciałby cię wziąć do swego łoża.
- Ermengardo! - powiedziała z wyrzutem księżna. - Zawstydzasz tę małą.
- No - powiedziała pani Ermengarda z szerokim uśmiechem, ukazując rząd mocnych, białych zębów - komplement jeszcze nigdy nikogo nie zabił, a przypuszczam, że pani Katarzyna słyszała już wiele innych...
Poczciwa dama z pewnością rozprawiałaby jeszcze dłuższą chwilę na ten temat, gdyż uwielbiała swawolne opowieści i nieprzyzwoite historie. Ale księżna ucięła rozmowy, informując swe damy, że powinny pakować kufry przed podróżą do Flandrii, i prosząc o pozostawienie jej sam na sam „z drogą przyjaciółką de Chateauvillain, z którą chciałaby omówić bardzo ważne sprawy".
Katarzyna pokłoniła się wraz z innymi i opuściła salę z nadzieją odszukania Landry'ego. W galerii chwyciła ją za rękaw Maria de Vaugrigneuse.
- Bardzo mi się podoba aksamit, który masz na sobie, moja droga. Czy dostarcza go twój szacowny wuj?
- Nie, pani - odpowiedziała Katarzyna z wdziękiem, pamiętając o wskazówkach Garina. - To osły twego szacownego dziada przywożą go z Genui...
Gdy tylko została uwolniona od dworskich obowiązków, Katarzyna spróbowała odszukać Landry'ego. Pomieszczenia dla jeźdźców książęcych znajdowały się w pobliżu stajni, gdzie dama dworu nie mogła pojawić się bez zezwolenia. Co więcej, koniuszy, do którego zwróciła się z prośbą o pomoc, powiedział jej, że Landry Pigasse będzie krótko przebywał w Dijon.
Odpoczywa, i wyjedzie tego samego wieczoru, wioząc listy, które kanclerz Rolin przysłał z Beaune w ciągu dnia. Kurier musi opuścić bramy miasta przed ich zamknięciem...
Nie mając odwagi nalegać, Katarzyna wróciła do siebie. Pomyślała, że jeśli znajdzie się w orszaku księżniczek, odnajdzie we Flandrii przyjaciela z dzieciństwa. Jego widok sprawił jej radość, gdyż stanowił jakiś związek z przeszłością, ze sklepikiem przy Pont-au-Change, z ulicami Paryża i straszliwym dniem rozruchów.
W tygodniach, które nastąpiły, nie miała czasu na rozmyślanie o przeszłości. Prawie każdego dnia udawała się do pałacu księżnej wdowy, która była jej życzliwa, i chętnie korzystała z jej usług. Wraz z Marią de Vaugrigneuse, córką chrzestną księżnej, była odpowiedzialna za garderobę swej pani. Nie obyło się bez docinków i ostrych krytyk, gdyż młode kobiety nie darzyły się sympatią. Katarzyna zrezygnowałaby chętnie z tej wojny podjazdowej, gdyż odczuwała wobec Marii jedynie pogardliwą obojętność, ale jej charakter nie pozwalał na cierpliwe znoszenie ciągłych uszczypli- wości, którymi zasypywała ją przeciwniczka. Tematu do złośliwej wymiany zdań dostarczały, w większości wypadków, kramik wuja Mateusza z materiałami i osły dziadka Vaugrigneuse'a. Szlachectwo tego ostatniego było dość świeżej daty, zdobył on fortunę na potajemnym, ale bardzo opłacalnym handlu sympatycznymi, choć upartymi zwierzętami. Ponadto Katarzyna przygotowywała się do mającego wkrótce nastąpić wyjazdu do Flandrii i załatwiała sprawy związane z podwójnym ślubem księżniczek.
Odpowiedzialna za garderobę, zajmowała się wyprawą narzeczonych, po- magała im w wybieraniu materiałów i kroju sukni, zadręczając przy tym szwaczkę, panią Gaubertę, w czym dzielnie sekundowała jej Ermengarda de Chateauvillain. Dzięki dyskretnemu, ale miłemu prezentowi w postaci wspaniałej sztuki złocistoczerwonego aksamitu z Genui, ofiarowanemu groźnej ochmistrzyni, zyskała w niej sprzymierzeńca. Dama ta lubiła ze wszech miar żywe, ostre kolory, osobliwie jaskrawoczerwony, który - jej zdaniem - podkreślał wrodzony majestat. Sztuka aksamitu i czarujący uśmiech Katarzyny, połączone z niepodważalnymi kompetencjami w dziedzinie elegancji i spraw gospodarskich, przekonały ją ostatecznie do żony wielkiego skarbnika.
Co się zaś tyczy życia prywatnego nowej damy dworu, nie było w nim żadnych zmian. Dni upływały spokojnie i bez żadnych niespodzianek ze strony Garina. Małżonek przyjmował niewielu gości, nie lubił afiszować się swoim bogactwem, gdyż wiedział, że wielka fortuna wywołuje zazdrość.
Otaczał się pewnym zbytkiem w domu tylko dla własnej radości i osobistej satysfakcji. Nad hałaśliwe uroczystości i wielkie bankiety przedkładał partię szachów przy kominku, dobrą książkę, przeglądanie zbiorów rzadkich przedmiotów i - od pewnego czasu - towarzystwo Abu-al-Khayra, którego wiedzę i wschodnią mądrość bardzo cenił. Obydwaj mężczyźni prowadzili długie rozmowy. Katarzyna często uczestniczyła w dysputach, chociaż ziewała z nudów, gdyż nie interesowały jej ani tajniki medycyny, ani tajemna i subtelna wiedza o truciznach. Mauretański medyk był znamienitym jak na owe czasy praktykiem, ale jeszcze lepiej znał naukę o truciznach.
Nadszedł wreszcie czas wyjazdu z Dijon księżniczek Małgorzaty i Anny wraz ze świtą. Długi rząd koni, wozów i mułów załadowanych kuframi, który silna eskorta chroniła przed pożądliwością złodziejaszków, przekroczył bramę Wilhelma w ostatnich dniach marca. Otoczone murami miasto, wieże i dzwonnice, z daleka upodabniające Dijon do lasu włóczni, zniknęły za horyzontem. Radość, która zwykle towarzyszyła takim wyjazdom, tym razem była nieobecna, lecz Katarzyna przyjęła to bez zdziwienia. Zdrowie księżnej Małgorzaty pogorszyło się w ciągu dwóch ostatnich tygodni i mimo wielkiego rozczarowania musiała zrezygnować z towarzyszenia córkom. Zastąpiła ją księżna Ermengarda mająca za zadanie nadzorować obie księżniczki.
Siedząc wygodnie w siodle, otulona obszerną pelisą w kolorze wina, podbitą futrem z rudego lisa, Ermengarda de Chateauvillain jechała na koniu obok Katarzyny. Nie rozmawiały ze sobą, rozkoszując się świeżym powietrzem i zielenią drzew, ciesząc się widokiem słońca. To samo słońce z takim trudem docierało do krętych, wąskich i śmierdzących uliczek miasta.
Katarzyna zawsze lubiła wojaże, nawet bardzo krótkie, a ta wyprawa przypomniała jej podróż z ubiegłego roku i jej wydarzenia.
Książę Burgundii oczekiwał na siostry w Amiens, gdzie miały się odbyć podwójne zaręczyny, owoc wielomiesięcznych negocjacji prowadzonych z angielskim regentem i księciem Bretanii. Wybrał miasta z siedzibą episkopatu, w zasadzie neutralne, aby nie martwić księcia Sabaudii, ponieważ negocjacje, którym patronował ten ostatni, nie były zerwane. W gruncie rzeczy biskup Amiens był mu bardzo oddany i czuł się u niego jak u siebie w domu.
W miarę jak orszak obu księżniczek zbliżał się do Sommy, przejechawszy bez kłopotów przez zniszczoną Szampanię, dawała się wyczuć coraz większa niechęć ze strony miejscowej ludności. Na całej trasie przejazdu zbytkownego orszaku spotykano wyłącznie wynędzniałych mężczyzn oraz odziane w szmaty kobiety i dzieci, z twarzami wychu- dzonymi z głodu, o płonących wilczych wejrzeniach. Wszędzie dali się we znaki Anglicy lub rabusie, wszędzie panowały nędza, głód, strach i nienawiść! Koniec zimy był straszny. Głód, spowodowany rozkradzionymi lub spalonymi zbiorami, ogarnął olbrzymie połacie kraju, niszcząc wiele istnień ludzkich. Wioski opustoszały, pozostały tylko na wpół spalone pola.
Podróż, którą Katarzyna rozpoczęła z taką wielką przyjemnością, dopóki znajdowali się w Burgundii, zamieniła się powoli w niekończący się koszmar. Młoda kobieta częstokroć zamykała oczy, ze ściśniętym sercem, gdy uzbrojeni mężczyźni z eskorty odpychali brutalnie włóczniami grupy nędzarzy żebrzących o jałmużnę. Zawsze w takich razach interweniowała księżniczka Anna, z oburzeniem protestując przeciwko postępowaniu żołnie- rzy. Jej szlachetne serce przepełniało się litością na widok ogromu biedy.
Niestrudzenie też rozdawała wszystko, czym mogła dysponować, pozostawiając po sobie świetlisty ślad, pełen dobroci i współczucia. Gdyby Garin nie sprzeciwił się jej, z całym szacunkiem, lecz stanowczo, rozdałaby w czasie podróży około trzydziestu ze stu tysięcy talarów, przeznaczonych dla angielskiego księcia, które stanowiły część posagu. Ten posag wywoływał u pani Ermengardy skrywaną wściekłość.
- Czegóż by jeszcze chciała ta bestia? - szepnęła do Katarzyny, kiedy ukazały się mury Amiens. - Gnębi, jak mu się tylko podoba, francuski kraj, zajmując go wbrew wszelkim prawom, bierze za żonę najsłodszą, najpiękniejszą, najlepszą z naszych cór i jeszcze domaga się złota, on, który powinien spędzić życie na kolanach i całować pył, dziękując niebu za taki zaszczyt! Po prawdzie, umieram z wściekłości, pani Katarzyno, kiedy widzę, jak nasz książę podaje dłoń odwiecznemu wrogowi naszego królestwa i oddaje mu swoją siostrę.
- Sądzę, że przede wszystkim pragnie zemścić się na królu Karolu.
Tak bardzo go nienawidzi.
- Chce się zemścić, ale najbardziej pragnie zająć jego miejsce - mruknęła księżna. - To brak lojalności ze strony poddanego, nawet jeśli jest on księciem i chce zapomnieć o swoim poddaństwie. Są to prawa honorowe, niepodlegające dyskusji.
Na wargach Katarzyny, wysuszonych przez lodowaty wiatr, który zerwał się i rozpędził chmury nad wieżami Amiens, pojawił się przez chwilę uśmiech.
- Niebezpiecznie jest wygłaszać takie słowa, księżno, byłoby jeszcze bardziej niebezpiecznie, gdyby książę dowiedział się o nich - powiedziała uszczypliwie.
Potężna dama spojrzała na nią z taką dumą, a zarazem szczerością, że Katarzyna poczuła rumieńce na policzkach.
- On dobrze zna mój sposób myślenia, pani Katarzyno. Kobieta mojej rangi nie zniża się do ukrywania spraw, nawet przed księciem Burgundii. To, co mówię tobie, pani, mogę powiedzieć również i jemu.
Katarzyna nie mogła ukryć swego dla niej podziwu. Ermengarda, krzykliwa, otyła, nawet trochę śmieszna, była z pewnością wielką damą i ani pokrywający ją tłuszcz, ani ekscentryczne ubiory nie były w stanie tego zmienić. Jej wielkość i godność były spontaniczne i zaćmiewały drobne ludzkie przywary.
Kiedy orszak przybył do Amiens, obie siostry w towarzystwie Ermengardy udały się do brata oczekującego na nie w pałacu biskupim.
Świta zajęła pomieszczenia przeznaczone do tego celu. Katarzyna z mężem rozgościła się w usytuowanym w pobliżu olbrzymiej białej katedry domu,którego okna wychodziły na spokojny kanał. Domek ten, mały, ale wygodny, należał do jednego z najznamienitszych w mieście sukienników, z którym wielki skarbnik utrzymywał szerokie kontakty handlowe. Garin wysłał do niego wcześniej swego majordomusa Tiercelina, sługę, sekretarza i służące Katarzyny z Sarą na czele. Zabrali oni ze sobą, pod dobrą eskortą, największe bagaże, więc po przybyciu do domu sukiennika Katarzyna stwierdziła, że wszystko jest przygotowane na jej przyjęcie. Ogień płonął w kominkach, jej pokój był przytulny i obity haftowanym płótnem, łoże zaścielone, a na stole, w garnuszku z malowanego fajansu, stały fiołki. W największej izbie czekał przygotowany posiłek. Ten dom, chociaż dość skromny, stanowił rzadki przywilej w tym przeludnionym mieście, gdzie najgorsze łóżko było na wagę złota.
Świty księcia Burgundii, Bedforda, książąt de Richemont, de Salisbury i de Suffolk pozajmowały wszystkie kwatery. Wielu mieszczan z Amiens musiało gnieździć się z całymi rodzinami i służbą w jednej tylko izbie, aby zrobić miejsce gościom, w większości przypadków grubiańskim i zarozumiałym panom przybyłym na spotkanie z księciem Filipem. W oknach wszystkich domów wywieszono tarcze herbowe, proporce i chorągwie łopoczące na wieczornym wietrze.
Herb Bretanii: ogony gronostajów na srebrnym polu, znajdował się na domach położonych na wschód od pałacu biskupiego, podczas gdy krwawe pale księcia de Foix zajmowały dzielnicę zachodnią. Południe należało do szkarłatnych róż Lancastera księcia de Bedforda. Sam regent angielski, z pomocą książąt Salisbury'ego i Suffolka, zajmował połowę miasta.
Burgundczycy zgromadzili się na północy, a służba biskupa Amiens - gdziekolwiek znalazła jakieś miejsca.
Tego wieczoru Katarzyna nie mogła zasnąć pomimo zmęczenia. Przez całą noc rozlegały się w mieście śpiewy, pokrzykiwania i hałaśliwy głos trąbek, od którego drżały domy. Wszyscy przygotowywali się do wspaniałych zabaw, zapowiedzianych przez księcia Filipa. Do hałasu z zewnątrz dochodziło jeszcze zdenerwowanie. Wieczorem Garin udał się do pałacu biskupiego, wezwany przez swego pana. Po powrocie wszedł do izby żony szykującej się do spania. Rozmawiała z Sarą, która szczotkowała i składała ubrania noszone przez panią w ciągu dnia.
- Jutro wieczór - powiedział tylko - zostaniesz, pani, przedstawiona Jego Wysokości w czasie balu zaręczynowego. Życzę ci dobrej nocy...
* * * Następnego dnia wieczorem pałac biskupi rozświetlał miasto niczym pożar. Naczynia z ogniem, poustawiane na blankach, strumień czerwonozłocistego światła przenikający przez okna, odbijały się na olbrzymiej, białej ścianie katedry, oświetlając kamienne figury nienaturalną łuną. Z każdej wnęki spływała kaskada jedwabiu pokrytego herbami, na każdej kolumnie znajdowała się jedwabna chorągiew. Na placu, gdzie z trudem powstrzymywano tłum miejscowych gapiów, roztaczał przepych malowniczy i kolorowy fresk tworzony przez nadchodzących gości. Panowie w kaftanach błyszczących od szlachetnych kamieni, których długie rozcięte rękawy spływały aż do ziemi, stawiający ostrożnie stopy obute w niedorzeczne ciżmy z długimi zakręconymi nosami, niekiedy uniesionymi do góry za pomocą złotych łańcuszków zamocowanych u pasa, z haftowanymi kapturami na głowach; damy w sukniach jak z sennych marzeń, na dziwacznych stelażach, błyszczące od klejnotów, ciągnące za sobą łokcie brokatu, atłasu, aksamitu lub lamy swoich odświętnych kreacji, wszystkie w koronkach i muślinach, niosące na głowach dziwaczne konstrukcje w kształcie półksiężyca, spiczaste, z podwójnym lub pojedynczym toczkiem.
Wielmoże, chronieni przed napierającym tłumem przez podwójny szpaler straży,szli niedbałym krokiem ku zabawie, niczym dziwaczne gwiazdy, iskrzące się przez moment w świetle pochodni rozjaśniających mrok przedsionka. Okna domów wokół pałacu pełne były gapiów, a otoczenie widoczne jak w pełnym słońcu, gdyż książę nie żałował pochodni i świec.
Katarzyna patrzyła z okien pałacu na różnokolorową rzekę zaproszonych gości. Przybyła tutaj po południu wraz ze służącymi i kuframi, w których znajdowały się stroje, gdyż ochmistrzyni dworu nie zezwoliła nikomu innemu na przygotowanie toalety przeznaczonej do prezentacji. Aby mieć pewność, że Katarzyna, wiedziona ciekawością, nie pokaże się gościom przed ustaloną porą, Ermengarda zamknęła ją w pokoju, podczas gdy sama nadzorowała stroje księżniczek.
Przygotowana i siedząca bezczynnie Katarzyna obserwowała tłum.
- Ciekawa jestem, czy księżniczki Małgorzata i Anna wybaczą ci dzisiaj wieczór twoją piękność, pani. Naprawdę, zaćmiewasz je urodą jak słońce gaszące gwiazdy o świtaniu. Nie wolno być tak piękną, moja droga, to nieprzyzwoite, a nawet skandaliczne!
Ermengarda wyglądała na zagniewaną, ale pochwały były szczere.
Tym razem nie sprawiło to Katarzynie żadnej radości. Nie wiedząc dlaczego, była smutna, zmęczona i chętnie zdjęłaby tę suknię, aby ułożyć się wygodnie w łożu, w izbie nad zielonym kanałem. Nigdy jeszcze nie czuła się tak samotna.
Wkrótce przyjedzie po nią Garin. Weźmie ją za rękę i poprowadzi do wielkiej sali, gdzie zgromadził się tłum gości. Tam pokłoni się księciu Filipowi, księżniczkom i ich przyszłym małżonkom. Wiedziała, że napotka owo szare spojrzenie, którego spokój zakłóciła kiedyś na chwilę. Wiedziała, że Filip czeka na nią, że znalazła się tutaj dzięki jego potężnej i silnej woli, ale to również nie sprawiało jej żadnej radości. Jeśli wszechwładny książę pragnął jej, jeśli nawet ją kochał, o ile był do tego zdolny, nie wywoływało tow tej chwili wzruszenia. Wśród par wchodzących do pałacu dostrzegła dwoje bardzo jeszcze młodych ludzi. Rycerz był jasnowłosy jak Michał de Montsalvy, wesoły i bez zarostu, ubrany w strój z ciemnoniebieskiego atłasu.
Podawał dłoń pięknej dziewczynie, dziecku jeszcze, jasnowłosej jak on sam, w diademie ze świeżych róż i sukni z różowej mory. Od czasu do czasu nachylał się, szepcząc coś swej towarzyszce, co wywoływało jej uśmiech i rumieniec, a Katarzyna odgadywała, że ściska dłoń dziewczęcia, mówi czułe R S słówka i sposobi się do pocałunku. Tych dwoje widziało tylko siebie. On nie spoglądał na inne kobiety, często bardzo piękne i olśniewające, które ich otaczały. Ona nie odwracała słodkiego wzroku od twarzy towarzysza.
Kochali się z namiętnością bardzo młodych istot i nawet nie przyszłoby im na myśl, aby ukrywać chociaż trochę swoje uczucie. Byli szczęśliwi...
Patrząc na to beztroskie szczęście, Katarzyna odczuła pustkę własnej egzystencji. Serce wygłodzone i samotne, nieprawdziwy mąż, który przygotowuje ją do rzucenia w ramiona innego, niespełnione pragnienia pomimo gorączki niektórych nocy, kiedy krew wrzała w jej żyłach, pogarda ze strony jedynego, kochanego mężczyzny... Smutny bilans!
- Twój mąż jest tutaj, pani - powiedziała księżna Ermengarda, wszedłszy niepostrzeżenie.
Stała tuż obok, połyskująca i wspaniała, w sukni z czerwonego i złotego aksamitu, w nakryciu głowy tak wysokim, jak iglica wieży katedralnej. Zajmowała prawie całą przestrzeń, zasłaniając Garina, którego czarna sylwetka ukazała się w drzwiach. Przeszedł parę kroków, popatrzył przez chwilę na Katarzynę, a następnie oznajmił: - Dobrze!
- Lepiej niż dobrze! - zbuntowała się Ermengarda. - Wspaniale!
Słowo było właściwe. Rzeczywiście tego wieczoru, dzięki prostocie stroju, Katarzyna wyglądała cudownie. Suknia z czarnego aksamitu, zebrana pod piersią szerokim pasem z tego samego materiału, nie miała żadnych ozdób oprócz złotej podszewki przy rękawach opadających aż do ziemi.
Suknia była bardzo skromna, lecz śmiały dekolt odsłaniał zwycięsko wspaniałe kształty; z przodu kwadratowy, ledwie zasłaniał krągłość ramion, odkrywając piersi niemal do połowy, a z tyłu, poniżej łopatek, przechodził w szpic. Natomiast bardzo długie rękawy przykrywały prawie całą rękę. Tego wieczoru wiele kobiet będzie miało podobne dekolty, ale żadna nie wyda się R S tak obnażona jak Katarzyna, za sprawą ciemnej, matowej sukni. Wyobraźnia podpowiedziała księżnej de Chateauvillain jeszcze jeden pomysł: Katarzyna była bez nakrycia głowy. Wspaniałe włosy spływały luźno po ramionach.
Jeden, ale za to wspaniały klejnot, czarny diament, fascynujący jak złowroga gwiazda, błyszczał na czole młodej kobiety podtrzymywany cienkim, złotym kółkiem, które ginęło we włosach. Ten kamień o niespotykanym blasku był najcenniejszym skarbem Garina, najrzadszą gemmą w jego kolekcji. Kupił go w Wenecji, parę lat wcześniej, od kapitana karaweli, która powróciła z Kalkuty, i zapłacił za niego bardzo dużo, ale nie tyle, ile w rzeczywistości był wart. Wydawało się, że marynarz chce się go pozbyć za wszelką cenę.
Był to człowiek chory, a jego statek wiele ucierpiał w czasie podróży.
- Wszystkie burze świata zmówiły się, aby mnie ścigać, od kiedy mam ten przeklęty kamień! - powiedział Garinowi. - Jestem szczęśliwy, że mogę się go pozbyć, bo przynosi mi pecha. Spotykały mnie jedno po drugim nieszczęścia, jakie tylko mogą dotknąć statek, łącznie z dżumą na pełnym morzu przy Malabarze. Jako dobry chrześcijanin muszę wyznać, że ten kamień jest równie złowrogi, co piękny. Może zachowałbym go, bo dla mnie nic nie jest już ważne, gdyż wkrótce umrę, ale za pieniądze sprawię córce posag...
Garin zapłacił i wziął diament. Nie był wcale przesądny i nie wierzył w zły los, co w tej epoce należało do rzadkości. Przywiązał się do tego pięknego nabytku, ongiś skradzionego (jak wyznał wenecki kapitan) z czoła bogini w świątyni zagubionej w dżungli. Katarzyna znała historię diamentu, ale nosiła go bez obawy. Co więcej, fascynował ją, a kiedy Sara umieściła go na jej czole, zaczęła myśleć o pogańskiej figurce, której oblicze zdobił dawno temu.
- Najwyższy czas, abyście się udali do Wielkiej Sali - powiedziała ochmistrzyni. - Jego Wysokość właśnie przybył, a księżniczki nadejdą wkrótce. Właśnie się do nich udaję. Odwagi!...
Rzeczywiście, z głębi pałacu dobiegał głos fanfar ogłaszający przybycie księcia Filipa.
- Idziemy! - powiedział krótko Garin, podając jej ramię.
* * * Wielka Sala wyglądała tak olśniewająco, że nikt nie zwracał uwagi na wspaniałe gobeliny z Arras przedstawiające dwanaście prac Herkulesa, które Filip przywiózł ze sobą, aby przyozdobić mury. Panowie i panie tłoczyli się na czarno-białej posadzce lśniącej jak tafla wodna, w której odbijały się ich połyskujące sylwetki. Wchodząc, Katarzyna dostrzegła tylko księcia, może dlatego, że odcinał się wyraźnie od barwnego tłumu. Podobnie jak ona ubrany był na czarno, gdyż nosił wyniośle nieustającą żałobę, którą poprzysiągł na ciało zamordowanego ojca w kaplicy klasztoru Champmol.
Stał na podwyższeniu, gdzie ustawiono trzy fotele dla książąt panujących.
Fotel księcia Burgundii znajdował się oczywiście pośrodku, Anglika po prawej, a Bretończyka po lewej stronie. Na wysokich oparciach foteli wyhaftowano błyszczącym jedwabiem herby trzech książąt, a podium przykryto złotym płótnem. Na takim tle Filip wydawał się drobny i posępny.
Na piersi zawiesił wspaniały, podkreślający surowość stroju, łańcuch ze złota i rubinów.
Kiedy Katarzyna weszła do sali, wszystkie rozmowy umilkły. Zapadła cisza tak niespodziewana i głęboka, że muzycy znajdujący się na trybunie ponad wejściem odłożyli instrumenty i wychylili się, aby zobaczyć, co się stało. Zaskoczona Katarzyna zawahała się przez moment, ale ręka Garina podtrzymywała ją, jednocześnie popychając. Posuwała się więc ze spuszczonym wzrokiem i zdawała się nie dostrzegać wpatrzonych w nią oczu: zdziwionych i płomiennych u mężczyzn, równie zdziwionych, lecz zazdrosnych u kobiet. Szepty, które słyszała, były dostatecznie krępujące.
Ermengarda miała rację. Tego wieczoru jej piękność wywołała zgorszenie, ponieważ żadna z kobiet nie mogła się z nią porównać...
Katarzyna miała wrażenie, iż przechodzi między dwoma krwiożerczymi i niechętnymi murami, które nie wybaczą jej żadnego fałszywego kroku. W momencie wahania mury rosną, by ją zgnieść i unicestwić. Zamknęła na chwilę oczy, gdyż zakręciło się jej w głowie.
Usłyszała chłodny i wyważony głos Garina: - Pozwól, Wasza Wysokość, że przedstawię ci moją żonę, panią Katarzynę de Brazey, oddaną i wierną sługę.
Otworzyła oczy, popatrzyła prosto przed siebie i zobaczyła długie, czarne nogi Filipa i jego stopy odziane w ciżmy z haftowanego aksamitu.
Stanowcza dłoń Garina zatrzymała ją u stóp podium i dyktowała nadal, co ma robić. Ugięła kolano, opuściła głowę, a suknia rozpostarła się wokół niej.
Ukłon był pełen szarmu. Prostując się, młoda kobieta podniosła wzrok.
Zobaczyła, że Filip zstępuje z tronu, uśmiecha się i ujmuje jej dłoń.
- Tylko Wenus, pani, ma prawo do takiego wdzięku i takiej urody.
Nasz dwór, pełen już pięknych dam, nie znajdzie równego sobie w świecie dzięki twej obecności - powiedział Filip na tyle głośno, aby usłyszeli go wszyscy zgromadzeni goście. - Dziękujemy twemu szlachetnemu małżonkowi, że przyprowadził cię, pani, przed nasze oblicze. Wiemy już, jakim szacunkiem darzy cię nasza dostojna matka, i cieszymy się, że urok twój idzie w parze ze skromnością i mądrością...
Szmer podniósł się w tłumie. Imię księżnej wdowy wywołało efekt, którego oczekiwał Filip. Stworzyło barierę ochronną między Katarzyną a zazdrością, jaką wywołuje każda rodząca się gwiazda. Każdy zrobiłby wszystko, aby upokorzyć przyszłą kochankę księcia, lecz jeśli znajdowała się R S pod ochroną groźnej Małgorzaty, atak stawał się trudniejszy. Blade policzki Filipa trochę się zaróżowiły, a jego oczy błyszczały niczym lód w słońcu, kiedy spoglądał z widocznym oczarowaniem na twarz Katarzyny. Jego dłoń o szczupłych palcach drżała lekko z emocji i - ku wielkiemu zdziwieniu młodej kobiety - pod powieką księcia na krótką chwilę błysnęła łza. Zawsze bardzo szybko się wzruszał. Najmniejsze przeżycie artystyczne, uczuciowe lub inne wywoływało jego łzy, a gdy serce ściskał mu ból, wylewał ich prawdziwe potoki. Ale Katarzyna nie wiedziała jeszcze o tej dziwnej osobliwości księcia.
Dziesiątka heroldów niosących długie, srebrne fanfary, na których powiewały chorągiewki z purpurowego jedwabiu, przekroczyła próg sali, ustawiła się w jednym szeregu i zadęła. Rozległ się hałaśliwy dźwięk, który odbił się od sklepienia i powrócił wśród zgromadzonych radosną nutą. Filip z żalem wypuścił dłoń Katarzyny. Przybyli zaproszeni książęta...
Próg przekroczyli trzej mężczyźni. Na czele maszerowali Jan de Lancaster, książę Bedfordu, i Jan z Bretanii. Anglik miał trzydzieści cztery lata; rudy i szczupły, był piękny jak wszyscy Lancasterowie, ale wyraz wielkiej dumy i wrodzonego okrucieństwa rysujący się na jego twarzy odbierał mu wszelki urok. Miał kamienny wzrok, w którym dało się łatwo wyczytać inteligencję i głęboką umiejętność dowodzenia. Jan z Bretanii był barczysty i równie szeroki, jak wysoki; miał wygląd gbura pomimo wspaniałego stroju podbitego futrem z gronostajów i inteligentnej twarzy.
Trzeci mężczyzna był bez wątpienia najbardziej interesujący. Tak samo barczysty, ale atletycznej budowy i ponadprzeciętnego wzrostu, wydawał się stworzony od urodzenia do noszenia zbroi. Jego jasne, krótko obcięte włosy okalały twarz pokrytą świeżymi ranami i przeciętą głęboką szramą, natomiast oczy, przenikliwe i głęboko osadzone, były niebieskie i naiwne jak oczy dziecka; kiedy na tej zniszczonej twarzy pojawił się uśmiech, nabierała R S ona dziwnego uroku. Artur z Bretanii, książę Richemontu, z pewnością nie był piękny, choć miał zaledwie trzydzieści lat. Straszliwy dzień bitwy pod Azincourt zapisał się na jego poranionej twarzy, a przecież jeszcze miesiąc wcześniej siedział w angielskich lochach, będąc więźniem w Londynie. Był kimś więcej niż dzielnym żołnierzem: człowiekiem walecznym, którego lo- jalność łatwo było odgadnąć. Richemont był bratem księcia Bretanii i jeśli godził się zostać szwagrem Anglika, to z dwóch przyczyn: po pierwsze, zakochał się w Małgorzacie z Gujenny, po drugie, ślub ten był korzystny dla polityki jego brata, całkowicie skierowanej w tej chwili w stronę Burgundii.
Katarzyna patrzyła z zainteresowaniem na bretońskiego księcia, sama nie wiedząc dlaczego. Był człowiekiem, którego od pierwszego wejrzenia chciało się mieć za przyjaciela, gdyż jego uczucia wydawały się głębokie i prawdziwe. Spojrzała natomiast obojętnie na Anglika i członków jego świty.
Trzej książęta, uściskawszy się wylewnie, zajęli miejsca na podium; trupa tancerzy, ubrana we wspaniałe, czerwone i złote stroje, naśladujące ubiory Saracenów, wykonała taniec wojenny, wywijając zakrzywionymi szablami i lancami. W tym samym czasie służący roznosili kubki z winem i smażone owoce, aby zaproszeni goście mogli doczekać uczty, która miała odbyć się trochę później.
Przedstawienie właściwie nie interesowało Katarzyny. Była zmęczona, a w miejscu, gdzie na jej czole spoczywał diament, odczuwała nieokreślony ból, jak gdyby kamień wbijał się jej w ciało. Chciała odejść, jak tylko przybędą księżniczki, co miało nastąpić wkrótce. Siedzący na tronie książę ciągle odwracał ku niej spojrzenie, rozmawiając z Bedfordem, ale złościło ją to bardziej, niż jej pochlebiało. Liczne spojrzenia, nadal kierujące się ku niej, też były uciążliwe. Ponowny dźwięk fanfar ogłosił przybycie księżniczek.
Nadeszły razem, ubrane w identyczne srebrne suknie z długimi trenami z niebieskiego aksamitu i białego jedwabiu, niesionymi przez paziów. Za nimi R S szła Ermengarda, purpurowa i zadowolona. Wielka ochmistrzyni obrzuciła zgromadzonych majestatycznym spojrzeniem; gdy spoczęło ono na Katarzynie, młoda kobieta wyczytała w nim porozumiewawczy uśmiech, który odwzajemniła. W czasie hucznych uroczystości pani Ermengarda ceniła sobie przede wszystkim biesiady i Katarzyna wiedziała, że cieszy się z góry, jak tłusta kotka na posiłek. Książę przedstawił swoje siostry ich przyszłym małżonkom, a mistrz ceremonii zamierzał właśnie utworzyć orszak w kierunku sali biesiadnej, kiedy na progu sali pojawił się herold, zagrał na fanfarze, a następnie oznajmił pogodnym głosem: - Nieznany rycerz, który nie chce wyjawić swego nazwiska, prosi o natychmiastowe przyjęcie przez Jego Wysokość.
Rozmowy ucichły. Dał się słyszeć głos Filipa Dobrego: - Czegóż chce ten rycerz? Czemu przybywa o tej porze i w trakcie uroczystości?
- Nie wiem, panie, ale nalega na rozmowę z tobą i to właśnie w trakcie uroczystości. Przysięga na honor, że jest szlacheckiej krwi, godny wysłuchania.
Sprawa była co najmniej dziwna i stanowiła wyłom w protokole, ale książę lubił zmiany. To było coś dziwnego, nieoczekiwanego, w samym środku balu. Bez wątpienia jakaś miła niespodzianka ze strony poddanego, który chciałby dodatkowo uświetnić uroczystość. Upór, z jakim zatajał tożsamość, krył z pewnością coś przyjemnego. Podniósł dłoń i rozkazał z uśmiechem: - Proszę więc wprowadzić tego tajemniczego rycerza... Idę o zakład, że chodzi tu o uprzejmość ze strony wiernego poddanego, który przygotował przyjemną niespodziankę damom i mnie samemu.
Szmer zadowolenia przywitał ten rozkaz. Tajemniczy przybysz wzbudził żywą ciekawość. Z pewnością ukaże się wspaniały kawaler w zbytkownym stroju, w masce błędnego rycerza, aby zadeklamować miłosne wiersze lub powiedzieć księciu wytworny komplement...
Ale kiedy pojawił się nieznajomy, wrzawa natychmiast ucichła. W obramowaniu otwartych drzwi, w zbroi z czarnej stali, wznosił się niczym posąg żałobny. Czarny był krogulec bijący skrzydłem na jego hełmie, czarna zbroja, którą miał na sobie, a nie była to z pewnością zbroja do zabaw, lecz na wojnę. Z opuszczoną przyłbicą, milczący i złowrogi, spoglądał na zgromadzonych. Podał strażnikowi ciężki miecz, następnie, wolnym krokiem, pośród ogólnego osłupienia, skierował się do tronu. W panującej ciszy żelazne ciżmy zazgrzytały na płytach jak po lodzie. Z warg Filipa znikł uśmiech i wszyscy wstrzymali oddech. Czarny rycerz zbliżał się nadal ciężkim, nieubłaganym jak przeznaczenie krokiem. Zatrzymał się u stóp tronu. Gest, jaki wówczas wykonał, był równie gwałtowny, co nieprzewidziany. Zrywając prawą rękawicę, rzucił ją gwałtownie do stóp Filipa, który zadrżał nagle pobladły ze złości. Zgromadzeni wydali okrzyk trwogi.
- Jak śmiesz? Kim jesteś? Straże, odsłońcie mu twarz! - warknął Filip.
- To niepotrzebne!
Nie spiesząc się, rycerz uniósł dłonie do hełmu. Serce Katarzyny zaczęło bić głośno, chociaż nie wiedziała dlaczego. Krew zaczęła powoli odpływać z jej twarzy i rąk. Ogarniała ją coraz większa trwoga, powodując ucisk w gardle przechodzący w okrzyk, który dziewczyna stłumiła, zaciskając usta dłońmi. Rycerz zdjął hełm. Był to Arnold de Montsalvy.
Z wyniosłą i pełną pogardy miną stał u stóp tronu, trzymając hełm pod lewym ramieniem. Jego posępny wzrok podniósł się zuchwale na Filipa i zatrzymał na nim.
- Ja, Arnold de Montsalvy, pan Lasu Kasztanowego i kapitan króla Karola, niech Bóg ma go w swej opiece, siódmy z rodu, przybyłem do ciebie, księcia Burgundii, aby rzucić ci w twarz tę rękawicę. Jako zdrajcę i wiarołomcę wyzywam cię na pojedynek w dniu i o godzinie wedle twojej woli; sam też wybierz oręż, jakim przyjdzie nam walczyć. Domagam się walki na śmierć i życie!
Posępną wypowiedź Arnolda przywitała prawdziwa wrzawa. Tuż za plecami młodego człowieka utworzył się groźny krąg. Panowie wyciągnęli z pochew lekkie sztylety, z pewnością jednak mało skuteczne przeciwko zbroi.
Serce Katarzyny omdlało z przestrachu. Jednym ruchem wzniesionej ręki Filip Burgundzki rozkazał dworzanom zamilknąć. Złość powoli znikała z jego oblicza, ustępując miejsca ciekawości. Usiadł ponownie i pochylił się do przodu.
- Nie brak ci zuchwałości, panie de Montsalvy. Czemu uważasz mnie za zdrajcę i wiarołomcę. Skąd to wyzwanie?
Arnold wzruszył ramionami, zarozumiały jak kogut bojowy.
- Odpowiedź na te pytania wyryta jest na herbie twego głównego gościa, pana Filipa de Valois. Ta czerwona róża Lancasterów tutaj, u Anglika, którego traktujesz jak brata i oddajesz mu siostrę. I ty, francuski książę, pytasz, dlaczego uważam, że zdradzasz swój kraj, goszcząc nieprzyjaciela pod swoim dachem?
- Nie dyskutuję o mojej polityce z pierwszym lepszym.
- Tutaj nie chodzi o politykę, lecz o honor. Jesteś poddanym króla Francji, wiesz o tym dobrze! Rzuciłem ci wyzwanie, przyjmujesz je, czy mam potraktować cię jak tchórza?
Młody człowiek pochylił się, aby podnieść rękawicę. Książę zatrzymał go jednym ruchem.
- Zostaw! Rękawica została rzucona, więc nie masz prawa jej podnieść.
Na ustach Arnolda błysnął przez chwilę zły uśmiech. Ale książę ciągnął dalej: - Wiesz jednak, że książę panujący nie może stawać w szranki ze zwykłym rycerzem. Mój rycerz podniesie rzuconą rękawicę.
Zuchwały śmiech przerwał jego słowa. Katarzyna spostrzegła, że palce Filipa zaciskają się na poręczy fotela. Wstał.
- Wiesz, że mógłbym polecić moim ludziom, aby cię pojmali i wtrącili do lochów.
Arnold przestał zwracać się do księcia po imieniu: - Mógłbyś również, panie, skierować przeciw mnie wszystkie swoje oddziały. Ale czy tak postępuje rycerz? Na polu bitwy pod Azincourt, gdzie cała szlachta Francji, oprócz ciebie, panie, i twego szlachetnie urodzonego ojca, czuła się zaszczycona, mogąc zmierzyć się z nieprzyjacielem, niejeden książę skrzyżował szablę z jeszcze mniej znacznym niż ja szlachcicem.
Pod wpływem złości głos Filipa stał się bardzo wysoki, co należało do rzadkości, i bardziej niż słowa zdradzał jego wściekłość.
- Nikt nie wątpi w mój wielki żal, że nie mogłem uczestniczyć w tym zaszczytnym i bolesnym dniu.
- Każdy może tak powiedzieć w osiem lat później! - powiedział Arnold kpiąco. - Ja tam byłem, panie, i może to pozwala mi odzywać się w ten sposób. Nieważne! Jeśli wolisz pić, bawić się i bratać z nieprzyjacielem, wolna wola. Zabieram rękawicę i...
- Ja ją podniosę...
Olbrzymi rycerz, odziany w dziwaczny, niebiesko-czerwony strój, który przylegał ściśle do jego piersi, potężnej niczym tułów niedźwiedzia, zbliżył się do tronu. Zgiął się szybko ze zręcznością, o którą trudno było go podejrzewać, i podniósł rękawicę. Następnie zwrócił się do czarnego rycerza.
- Chcesz zmierzyć się z księciem, panie Lasu Kasztanowego, więc zadowolisz się chyba krwią świętego Ludwika, chociaż z domieszką krwi bastarda. Jestem Lionel de Bourbon, bastard de Vendome, i mówię ci, że zapłacisz gardłem za swój postępek.
Katarzyna z trudem utrzymywała się na nogach; bliska omdlenia, szukała instynktownie jakiegoś oparcia. Natrafiła na mocne ramię stojącej obok Ermengardy. Z rozszerzonymi źrenicami i drgającymi nozdrzami, wielka ochmistrzyni przebierała nogami niczym koń sposobiący się do walki, który oczekuje na znak, Rozgrywająca się przed jej oczyma scena przykuwała bez reszty jej uwagę i najwyraźniej ją radowała. Spoglądała z błyskiem w oku na odważną, czarną postać kapitana de Montsalvy'ego, a jej obfita pierś kołysała się jak wzburzona fala.
Rycerz popatrzył z zimną krwią na olbrzymią postać przeciwnika.
Egzamin musiał wypaść pomyślnie, gdyż wzruszył tylko szerokimi ramionami osłoniętymi stalą.
- Zgadzam się na krew dobrego króla Ludwika, chociaż dziwię się, że bronisz, panie, niesłusznej sprawy. Będę miał więc zaszczyt, panie bastardzie, uciąć uszy tobie zamiast twemu panu. Zapamiętaj, wzywam cię na Sąd Ostateczny. Zdecydowałeś się bronić sprawy Filipa Burgundzkiego, a ja występuję przeciw niej w imieniu mego pana. Nie będzie to walka dla rozrywki dam. Będziemy walczyć, aż jeden z nas zginie lub poprosi o łaskę.
Katarzyna wydała głuchy jęk, który usłyszał Garin. Spojrzał na żonę z ukosa, ale nic nie powiedział. Pani Ermengarda również go usłyszała.
Wzruszyła ramionami.
- Nie bądź taka wrażliwa, moje dziecko. Sąd boży to pasjonująca sprawa! Mam nadzieję, że Bóg odda sprawiedliwość temu młodemu rycerzowi. Na honor, jest wspaniały! Jak on się nazywa? Montsalvy. Sądzę, że to stare, dobre nazwisko!
Miłe słowa pocieszyły trochę Katarzynę. Pośród nienawiści otaczającej Arnolda te przyjacielskie tony trochę ją uspokoiły.
Dał się słyszeć głos księcia, który zapytał chłodno rycerza, czy ma sekundanta.
- Do licha - wykrzyknął Artur de Richemont. - Jeśli go nie ma, jestem gotów ofiarować moją szpadę. To dzielny kompan, widziałem, jak walczył pod Azincourt. Nie czuj się urażony, panie mój i bracie, robię to tylko W imię dawnego braterstwa broni.
- Zezwalam na to, panie - powiedziała jego narzeczona, Małgorzata, wzruszonym głosem. - Ten rycerz jest młodszym bratem giermka przebywającego niegdyś w moim domu w Gujennie, szlachetnego pana, którego paryski motłoch pozbawił życia w czasie straszliwych dni rewolty Caboche'a. Błagałam o łaskę dla niego, ale ojciec mi odmówił. Walcząc u boku Arnolda de Montsalvy'ego, będziesz nosił podwójnie me barwy, drogi Arturze. Nie pochwalam mego brata.
Wzruszony Richemont ujął dłoń swej jasnowłosej narzeczonej i ucałował ją czule.
- Słodka pani, wybierając cię moje serce się nie myliło. Arnold, skłoniwszy się Bretończykowi, wskazał dumnie na innego rycerza w zbroi, który stanął w progu sali.
- Pan de Xaintrailles pomoże mi w walce, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Przybysz stał z odsłoniętą głową; miał rudą niczym marchewka czuprynę i drwiący uśmiech na ustach. On również był wielki i dobrze zbudowany. Wezwany, podszedł kilka kroków i ukłonił się.
Filip Burgundzki wstał z wysiłkiem ze swego fotela, wspierając się nadal jedną dłonią o poręcz.
- Panowie - powiedział. - Aby nie zbrukać ziemi naszego gospodarza, biskupa Amiens, wasz pojedynek, który rozsądzi Bóg, odbędzie się za trzy dni u mnie w Arras. Daję wam moje słowo, iż zostaniecie przyjęci uprzejmie i będzie wam zapewnione bezpieczeństwo. A teraz, ponieważ jest to wieczór uciech, zapomnij, panie, o pojedynku i przyłącz się do zabawy.
Duma w końcu przyszła Filipowi w sukurs, zapanował nad sobą, tak że nikt nie był w stanie odgadnąć, jakie burzliwe uczucia nim miotają po tej publicznej obrazie. Jak przystało na księcia panującego, miał olbrzymie po-czucie godności. Co więcej, ufając wielkiej sile bastarda de Vendome, mógł małym kosztem ofiarować sobie luksus bycia szlachetnym i okazać gościnność wobec najbardziej zdeklarowanego wroga. Ale Arnold de Montsalvy obojętnie nałożył hełm i jednym ruchem podniósł przyłbicę. Po- nure spojrzenie ponownie rzuciło wyzwanie w szare oczy księcia Filipa.
- Wielkie dzięki, książę. Jeśli chodzi o ścisłość, moi nieprzyjaciele pozostają nimi nadal, a piję tylko z przyjaciółmi. Spotkamy się za trzy dni na polu walki. Teraz wracamy do Guise. Z drogi!
Skłaniając szybko głowę, rycerz odwrócił się i ruszył wolno do drzwi.
Zanim to uczynił, jego wzrok prześlizgnął się po zebranych. Przez moment zatrzymał się na Katarzynie, a młoda kobieta, bliska łez, zobaczyła błysk w jego czarnych oczach. Wyciągnęła nieznacznie ręce w jego kierunku, ale Arnold de Montsalvy był już daleko. Wkrótce za dwoma rycerzami zatrzasnęły się bramy. Kiedy postać czarnego rycerza była już niewidoczna, Katarzynie wydało się, że wszystkie światła zgasły jednocześnie, a rozległa sala stała się ciemna i zimna. W tym momencie fanfary obwieściły początek wieczerzy.
Biesiada była dla Katarzyny prawdziwą udręką. Pragnęła znaleźć się sama w zaciszu swojej komnaty, żeby wspominać do woli tego, który pojawił się tak niespodzianie w jej życiu. Widok Arnolda wywołał omdlenie jej serca; po odejściu rycerza zaczęło bić coraz uporczywiej. Kiedy czarna postać zniknęła za dębowymi drzwiami, Katarzyna musiała przywołać cały zdrowy rozsądek, aby za nim nie pobiec, tak gwałtowna była siła popy- chająca ją ku niemu. Wiedziała dobrze, jak by ją potraktował, ale za samą tylko możliwość porozmawiania z nim, dotknięcia go, poczucia na sobie ciężaru mrocznego spojrzenia, oddałaby wszystkie skarby świata. Gdyby mogła znaleźć się chociaż na mgnienie oka w jego ramionach, z radością sprzedałaby duszę diabłu. Przez cały wieczór rozmawiała, uśmiechała się, przyjmowała hołdy dla swej urody, ale jej usta i oczy reagowały machinalnie. W rzeczywistości była nieobecna duchem w pałacu w Amiens.
Wraz z Arnoldem de Montsalvym i panem de Xaintrailles'em pędziła drogą do Guise, ku obozowi stronników króla Karola. Oczami pełnymi miłości, które nigdy się nie mylą, widziała postać z czarnej stali, pochyloną nad końskim karkiem, twarz o mocnym profilu, zaciśnięte usta, słyszała ciężki galop koni, szczęk zbroi, a nawet bicie serca Arnolda pod stalowym pancerzem... Była razem z nim, tak blisko, że wydawało się, iż tworzą jedno ciało. Nie zwróciła uwagi na suchy ton głosu Garina, gdy zarządził: - Wracamy!
Wszystko straciło znaczenie od momentu zjawienia się Arnolda: Garin i jego bogactwo, Filip i jego miłość. Chociaż we wzroku, jakim ją obrzucił Arnold, opuszczając salę, nie było żadnej zachęty, lecz tylko złość i pogarda, wydało jej się, że błysnął w nim też pewien rodzaj podziwu. Tym nikłym płomykiem rozświetlała swoje marzenie. Bez wątpienia czuł do niej nienawiść, pogardzał nią, ale Abu-al-Khayr powiedział, że Arnold jej pragnie. W czasie powrotu z Garinem do domu nad zielonym kanałem poczuła, że wracają jej siły do walki. Cel jej życia znalazł się tuż obok. Nie był już tak niedostępny, gdyż dumny hrabia de Montsalvy mógł patrzeć z pogardą na siostrzenicę sukiennika, ale jako pani de Brazey stała się mu równa. Katarzyna zrozumiała, że zawdzięcza to małżeństwu z Garinem.
Teraz stanowiła integralną część jego świata dumy i splendoru, czy tego chciał, czy też nie, a tego wieczoru przekonała się o blasku i sile swej urody.
Ileż to razy wzrok Filipa spoczął na niej, a ilu innych mężczyzn na nią spoglądało! Wszyscy do siebie podobni, a każdy z wyrazem pożądania na twarzy. Tego wieczoru Katarzyna poczuła w sobie siłę, aby usunąć wszelkie przeszkody stojące między nią i jej miłością i przysięgła sobie, że zniweczy nienawiść Arnolda do rodziny Legoix. Czy będzie mógł winić ją za śmierć Michała, jeśli dowie się, że o mało nie zginęła, chcąc go ratować, że Gaucher, jej ojciec, został powieszony, a ich dom zniszczony?
Katarzyna zdała sobie sprawę, że pragnie ze wszystkich sił tego do dzisiaj tak odległego człowieka i nie spocznie, dopóki nie stanie się jego na zawsze. Tak rozmyślając, powróciła do domu i udała się do swojej izby.
Wówczas przypomniała sobie o mężu, gdyż spostrzegła, że po raz pierwszy towarzyszył jej do sypialni. Oparty łokciem o kominek, spoglądał na nią z ciekawością, ale z jego nieruchomego oblicza niczego nie mogła wyczytać.
Posłała mu przelotny uśmiech, podając Sarze długi, aksamitny płaszcz, który miała narzucony na suknię.
- Nie jesteś, panie, zmęczony? - zapytała. - Ja jestem wyczerpana. Tylu ludzi, taki upał.
To mówiąc, skierowała się do toaletki. Lustro odbiło olśniewający obraz, ożywiony jeszcze bardziej blaskiem czarnego diamentu na czole.
Sądząc, że Garin przyszedł za nią, aby odebrać cenny kamień, szybko odpięła złoty łańcuszek i podała mu klejnot.
- Proszę, oddaję ci, panie, twój cenny skarb. Widzę, że chcesz go szybko schować w jakimś bezpiecznym miejscu.
Ale Garin odepchnął wyciągniętą dłoń. Na jego wąskich wargach pojawił się pogardliwy uśmiech.
- Zatrzymaj go, pani! Przyszedłem tutaj za tobą, gdyż chcę ci zadać jedno pytanie: od jak dawna znasz pana de Montsalvy'ego?
Te słowa zbiły Katarzynę z tropu; z przyzwyczajenia zaczęła szukać wzrokiem Sary. Ale Cyganka usunęła się po cichu, widząc, że jej pan pragnie pozostać u żony. Katarzyna odwróciła głowę, wzięła grzebień z kości słoniowej i zaczęła wolno rozczesywać włosy.
- Czemu sądzisz, panie, że go znam?
- Twoje wzruszenie było zbyt widoczne. Nie drżałabyś tak mocno, nie znając go. Więc zadam jeszcze raz pytanie: skąd go znasz, pani?
Ton Garina był bardzo grzeczny, a jego głos nie wzniósł się ponad zwyczajne, niskie tony. Żądał odpowiedzi i musiał ją otrzymać. Najlepiej byłoby powiedzieć mu prawdę lub przynajmniej jej część. W kilku słowach przedstawiła mu wydarzenie, jakie miało miejsce na drodze do Tournai, kiedy wraz z Mateuszem znaleźli rannego rycerza. Opowiedziała, jak zawieźli go do oberży i jak Abu-al-Khayr opatrzył młodzieńca.
- Jak widzisz, panie - powiedziała z uśmiechem - to dawna i luźna znajomość. Wzruszyłam się, kiedy pojawił się niespodziewanie tego wieczoru, i to w tak tragicznych okolicznościach.
- Tragicznych, to rzeczywiście właściwe słowo. Możliwe, moja droga, że już wkrótce będziesz musiała opłakiwać tę „starą znajomość". Bastard de Vendome jest niebezpiecznym przeciwnikiem; przebiegłość i zręczność węża łączy z siłą byka. Walka będzie na śmierć i życie. Jeśli jesteś, pani, tak wrażliwa, może wolisz jej nie oglądać?
- Cóż za pomysł? Przeciwnie, zależy mi bardzo, aby zobaczyć walkę.
Czyż książę Filip nas nie zaprosił?
- To prawda. No więc dobrze, udamy się tam, skoro sądzisz, że wytrzymasz to widowisko. Życzę ci dobrej nocy, Katarzyno.
Przez moment dziewczyna miała ochotę go zatrzymać. Jego postawa wydawała się jej dziwna. Chciała, aby powiedział coś więcej, co pomogłoby zorientować się, czy ufa jej wyjaśnieniom. Ale pragnienie pozostania sam na sam ze wspomnieniem o Arnoldzie było silniejsze. Pozwoliła Garinowi odejść, odesłała nawet Sarę, gdy ta przyszła pomóc jej w rozbieraniu. Nie miała ochoty dzielić z nikim przepełniającej ją nadziei, ciepłej i tajemnej, jak obietnica macierzyństwa, którą chciała nosić, aż przerodzi się w plon szczęścia. W chwili obecnej cel zamykał się w jednym słowie: Arras.
Chciała zapomnieć, że Arnold znajdzie się tam w niebezpieczeństwie, że będzie narażał swe życie. Za dwa dni otoczą ich te same mury tego samego miasta pod tym samym niebem. Katarzyna przysięgła sobie, że nie pozwoli odejść Arnoldowi bez próby odzyskania go, niezależnie od następstw, jakie to przyniesie.
* * * Znalezienie mieszkania w Arras było o wiele trudniejsze niż w Amiens. Filip Burgundzki dobrze traktował tamtejszych mieszczan i nie chciał ich zmuszać do udzielenia gościny, tak jak to zrobił biskup Amiens.
Tak więc Katarzyna musiała tłoczyć się wraz z Ermengardą de Chateauvillain, Marią de Vaugrigneuse i dwiema innymi damami dworu księżniczek w dwóch izbach, które odstąpił im dobrowolnie pewien handlarz wełną mieszkający w górnej części miasta. Garin zamieszkał z Mikołajem Rolinem i Lambertem de Saulx w zwykłej oberży. Taki rozwój sytuacji spodobał się Katarzynie i tę chwilową separację potraktowała jako dobrą wróżbę dla swych planów.
Wiadomość o pojedynku, który miał się odbyć następnego dnia, ściągnęła do miasta tłumy. Ludzie przybywali zewsząd, ze wszystkich sąsiednich zamków, a nawet z odległych miast. Stawiano namioty, jeden obok drugiego, aż do murów miasta. Arras przypominało wielki kwietnik porosły olbrzymimi kwiatami. Na placach i ulicach rozmawiano wyłącznie o walce i robiono zakłady. Katarzynę doprowadzał do wściekłości fakt, że wszyscy przepowiadają zwycięstwo bastardowi de Vendome. Nie ceniono wysoko skóry Arnolda de Montsalvy'ego i nikt się nie krępował głosić wy- niośle, że nie wybrałby losu, który jest z góry wiadomy.
- Od kiedy to brutalna siła warta jest więcej od odwagi! -wykrzyknęła, pomagając pani Ermengardzie rozpakować kufry i wygładzić zmięte suknie, przygotowując je na wieczorny bankiet i na jutrzejszy pojedynek. - Ten bastard jest silny jak niedźwiedź, ale to wcale nie znaczy, że musi wygrać...
- Do licha, moja droga - powiedziała Ermengarda, zabierając jej zwinnie z rąk kosztowną suknię z genueńskiego aksamitu, którą zirytowana Katarzyna tak źle potraktowała. - Wydaje się, że ten młody zarozumialec ma w tobie zagorzałego obrońcę! A przecież powinnaś życzyć wszystkiego najlepszego bastardowi, który będzie bronił honoru naszego księcia. Czy przypadkiem nie jesteś złą Burgundką?Pod badawczym spojrzeniem grubej damy Katarzyna poczuła, że się rumieni, i nic nie odpowiedziała. Zdała sobie sprawę, że popełniła błąd, ale wolałaby raczej uciąć sobie język, niż zmienić zdanie. Nie wydawało się jednak, aby Ermengarda była obrażona.
Wybuchnęła śmiechem i klepnęła dziewczynę w plecy tak mocno, że ta o mało nie wpadła do otwartego kufra.
- Nie obrażaj się, Katarzyno! Jesteśmy same, więc mogę ci wyznać, że ja również chciałabym, aby zwyciężył ten młody zuchwalec. Poza tym, że uważam króla Karola za naszego prawowitego władcę, zawsze podobali mi się ładni chłopcy, szczególnie trochę szaleni. Do licha, ten brytan jest piękny! Wiem, że gdybym miała z dwadzieścia lat mniej...
- Cóż byś zrobiła, pani?
- Nie umiem ci powiedzieć dokładnie, jak bym się do tego zabrała, ale kiedy by wchodził do łoża, zawsze czekałabym na niego w pościeli. I, do licha, gdyby mnie chciał wyciągnąć z łóżka, miecz by nie wystarczył! Jeśli się nie mylę, on ma nie tylko wygląd mężczyzny, ale i duszę, widać to w jego spojrzeniu. Co więcej, przysięgłabym, że jest mistrzem w miłości. Czuję to, bo znam się na tym.
Katarzyna z zapałem szczotkowała purpurową suknię, a następnie rozłożyła ją na olbrzymim łożu, które miała dzielić z wielką ochmistrzynią.
To pozwoliło jej ukryć rumieńce na policzkach wywołane rubasznymi uwagami Ermengardy. Ale oczy księżnej były bardzo przenikliwe.
- No, zostaw już tę suknię - krzyknęła wesoło - i nie ukrywaj rumieńca, abym uwierzyła, że te słowa wprawiają cię w zakłopotanie. Powiedziałam ci, co bym zrobiła, gdybym miała dwadzieścia lat mniej i gdybym była na przykład na twoim miejscu...
- Och! - wykrzyknęła zgorszona Katarzyna.
- Powiedziałam ci, żebyś nie udawała niewiniątka, i dodam: nie uważaj mnie za idiotkę, Katarzyno de Brazey. Jestem stara, umiem czytać z twarzy, na której widnieją miłość i pożądanie. Bardzo dobrze się składa, że twój mąż widzi tylko na jedno oko, gdyż na wczorajszym balu każdy rys twej twarzy wyrażał miłość do tego człowieka.
A więc tajemnica, którą Katarzyna uważała za bezpieczną w głębi serca, daje się tak łatwo wyczytać z jej twarzy? Któż więcej, w takim razie, spośród uczestników uroczystości poznał ten sekret? Ile osób dostrzegło niewidoczną i tajemną nić łączącą czarnego rycerza i damę z mrocznym diamentem? Może Garin, który od tamtego czasu był bardzo małomówny, albo może książę Filip. Bez wątpienia inne kobiety czyhające zawsze na słabostki swoich rywalek, aby uczynić z nich śmiercionośną broń.
- Nie przejmuj się - ciągnęła dalej Ermengarda, dla której najwidoczniej twarz Katarzyny nie miała tajemnic. - Twój mąż jest jednooki, a co się tyczy Jego Wysokości, miał zbyt dużo kłopotu z twoim pięknym rycerzem, by zwracać uwagę na ciebie. Czy ci się to podoba, czy nie, jeśli w gronie kobiet pojawi się taki zuch jak Arnold, patrzą tylko na niego i nie tracą czasu na obserwowanie rywalek. No, no, nie przejmuj się tak. Nie wszyscy czytają z twarzy tak jak ja. Poza tym, jestem twoją przyjaciółką i tajemnica będzie dobrze strzeżona.
W miarę jak dama mówiła, napięcie Katarzyny malało, a prawdziwa ulga zastąpiła poprzedni niepokój. Była szczęśliwa, odkrywając obok siebie tę nieoczekiwaną i z pewnością szczerą przyjaźń. Ermengarda de Chateauvillain, znana ze swobody, z jaką wyrażała swe uczucia, nigdy, przenigdy nie zniżyłaby się do udawania, choćby od tego zależało jej życie.
Mimo swej pozycji była jednakże bardzo ciekawska, jak każda kobieta.
Jednym ruchem wzięła Katarzynę pod rękę i posadziła obok siebie na wielkim łożu, a następnie uśmiechnęła się promiennie.
- Teraz, kiedy odgadłam połowę sekretu, opowiedz mi resztę, moja droga. Prócz tego, że się palę, aby ci pomóc w tej przygodzie, niczego nie lubię bardziej od pięknych historii miłosnych.
- Boję się, że będziesz, pani, rozczarowana - westchnęła Katarzyna. - Nie mam wiele do opowiadania.
Dawno już nie czuła się tak bezpiecznie. Siedząc obok masywnej kobiety, w tej wielkiej izbie o niskim stropie, oświetlonej wyłącznie płomieniami kominka, wiedziała, że nadeszła chwila szczerości i będzie mogła otworzyć przed nią serce. Za murami było niespokojne miasto, pełne ludzi, którzy jutro przybędą popatrzeć, jak zabijają się ich bliźni.
Katarzyna przeczuwała niejasno, że czas odpoczynku należy już do przeszłości, a przyszłość będzie trudna, że zedrze sobie skórę z kolan i rąk na bolesnej drodze usianej ostrymi kamieniami, na której pojawił się dopiero R S pierwszy zakręt. Jak brzmiało zdanie, które kiedyś szeptał Abu-al-Khayr?
Droga miłości jest wybrukowana ciałami i krwią. Była gotowa zostawić swe ciało, strzęp po strzępie, swą krew, kropla po kropli, na ciernistej drodze, aby zdobyć tę miłość, chociażby tylko na godzinę, gdyż w tej jedynej godzinie potrafiłaby zamknąć tchnienie swego życia i całą swą miłość. Pytanie Ermengardy sprowadziło ją brutalnie na ziemię.
- A jeśli jutro bastard de Vendome zabije Arnolda?
Katarzynę ogarnęła fala strachu, wypełniła jej usta goryczą, pojawiła się w wystraszonym spojrzeniu. Myśl, że ukochany mógłby umrzeć, nawet nie postała w jej głowie. Było w nim coś niezniszczalnego. Był samym życiem i wydawało się, że jego ciało jest równie wytrzymałe jak stal jego zbroi. Katarzyna odrzucała z całych sił obraz Arnolda leżącego na piasku areny w pękniętej zbroi, z której wypływa purpurowa krew. Śmierć nie mogła go zabrać, gdyż należał do niej, Katarzyny! Ale słowa Ermengardy wydrążyły w murze pewności małą szczelinę, przez którą zaczęła przenikać trwoga. Jednym skokiem zerwała się na nogi, chwyciła opończę i otuliła się nią.
- Gdzie idziesz? - zdziwiła się Ermengarda.
- Idę zobaczyć się z nim! Muszę z nim porozmawiać, muszę mu powiedzieć...
- Co?
- Nie wiem! Że go kocham! Nie mogę pozwolić, aby zginął w walce, zanim powiem, ile dla mnie znaczy.
Na pół szalona, rzuciła się w kierunku drzwi. Ermengarda chwyciła w locie połę jej płaszcza, złapała ją za ramiona i zmusiła, aby siadła na skrzyni.
- Czyś zwariowała? Ludzie króla rozbili obóz poza miastem, w pobliżu pola walki, a bastard de Vendome wzniósł swój namiot z drugiej strony. Po R S raz pierwszy straże księcia Filipa otaczają pole walki wspólnie ze Szkotami króla Francji, którymi dowodzi Buchan*. Nie tylko nie będziesz mogła przekroczyć bram miasta, chyba że opuścisz się po linie wzdłuż muru, ale i tak nie dostaniesz się do obozu. Zakładając nawet, że ci się powiedzie, nie pozwolę ci tam pójść.
* Jan Stuart, książę Buchan, wielki konetabl Francji. Nie jest powszechnie wiadomo, że w czasie wojny stuletniej Szkocja walczyła u boku Francji. - A dlaczegóż to? - krzyknęła Katarzyna bliska płaczu.
Silne palce Ermengardy gniotły jej ramię. Ale nie miała do niej żalu, gdyż pod szorstkością Burgundki kryła się czułość. Jej czerwona twarz przybrała nagle niespotykany wyraz godności.
- Kiedy mężczyzna idzie się bić, nie potrzebuje pocałunków i łez kobiety: one osłabiają jego odwagę i rozmiękczają stanowczość. Arnold de Montsalvy uważa cię za kochankę księcia Filipa. Z tego powodu będzie walczył z większą pasją, z większym zapałem. Jeśli wyjdzie z tego żywy, będzie czas, aby wyprowadzić go z błędu i nęcić rozkoszami miłości.
Katarzyna wyrwała się gwałtownie z rąk przyjaciółki. - A jeśli zginie?
Jeśli jutro zabiją mi go?
- Wtedy -wykrzyknęła Ermengarda - nie pozostanie ci nic innego, jak zachowywać się z godnością, pokazać, że chociaż urodzona w mieszczańskiej rodzinie, naprawdę zasługujesz na obecną pozycję! Będziesz miała do wyboru: zadać sobie śmierć, jeśli nie boisz się Boga, lub pójść do klasztoru, gdzie zagrzebują się żywcem te, których rany nie chcą się zabliźnić. To, co możesz zrobić dla mężczyzny, którego kochasz, Katarzyno de Brazey, to uklęknąć tutaj, obok mnie, i modlić się, modlić i jeszcze raz R S modlić! Może Pan Jezus i Matka Boska ochronią go i zwrócą nam żywego.
* * * Pole walki wytyczone było za murami miasta, na obszernym, pustym terenie, wzdłuż którego płynęła rzeka Scarpe. Na wprost rzeki wybudowano w dwóch rzędach prowizoryczne, przypominające wieże trybuny suto zdobione dywanami, tarczami herbowymi, proporcami i jedwabnymi chorągwiami, otaczające wielką lożę dla księcia, jego sióstr i książęcych gości. Na każdym końcu ogrodzenia, wzdłuż którego tłoczył się już tłum, ustawiono dla każdego z przeciwników duży namiot, pilnowany przez żołnierzy.
Kiedy Katarzyna przybyła na pole walki w towarzystwie Ermengardy, rzuciła obojętne spojrzenie na dekorację, popatrzyła bez zainteresowania na wielki namiot z purpurowego jedwabiu, nad którym powiewała chorągiew z herbem bastarda de Vendome. Przedstawiał wizerunek lwa przekreślonego czerwoną wstęgą, na znak, że jego właściciel pochodzi z nieprawego łoża.
Jej wielkie, fiołkowe oczy spoczęły na drugim namiocie, gdzie zgrupowali się Szkoci konetabla w srebrnych zbrojach, z zatkniętymi piórami białej czapli, podczas gdy straż Filipa w czarnych kolczugach otaczała namiot bastarda. Wstrząśnięta Katarzyna odgadywała obecność Arnolda za delikatnymi ścianami z niebieskiego jedwabiu z większą pewnością, niż gdyby popatrzyła na srebrną tarczę z czarnym krogulcem zawieszoną u wej- ścia. Serce popychało ją ku niemu. Odczuwała ból, wyobrażając sobie duchową samotność tego, który w środku przygotowywał się na śmierć.
Podczas gdy w namiocie de Vendome'a wrzało jak w mrowisku, gdyż panowie i paziowie chodzili tam i z powrotem ruchliwą i wielobarwną falą, niebieskie ściany namiotu Arnolda nie poruszały się wcale. Wszedł tylko kapitan!
- Gdybym nie był pewien, że nasz młody zarozumialec jest w środku - powiedział tuż za Katarzyną nosowy głos -przypuszczałbym, że ten namiot jest pusty.
Ermengarda de Chateauvillain, trudząca się wyborem poduszki, na której chciała usadowić swoje szerokie siedzenie, podniosła oczy, tak jak i Katarzyna, i zobaczyła mężczyznę dwudziestosiedmio- lub dwudziestoośmioletniego, jasnowłosego, szczupłego i eleganckiego, lecz pełnego próżności. Młody człowiek był z pewnością przystojny, ale Katarzyna miała wrażenie, że zbyt jest tego świadom. Jednakże Ermengarda wzruszyła tylko ramionami i zaczęła gderać: - Nie wygaduj głupot, panie de Saint-Remy. Młody de Montsalvy z pewnością nie należy do osób, które uciekają w ostatniej chwili.
Jan de Saint-Remy uśmiechnął się do niej drwiąco, przekroczył bezceremonialnie ławkę, na której obie damy zamierzały usiąść, i znalazł się w ich rzędzie.
- Wiem o tym lepiej niż ty, pani. Pamiętaj, że byłem pod Azincourt.
Podziwiałem tam waleczność chłopca, który nie miał więcej niż piętnaście, szesnaście lat. Mój Boże, cóż za lew! Wywijał cepem w walce wręcz niczym chłop na polu żyta. Tak naprawdę powiedziałem to wyłącznie, aby zwrócić na siebie uwagę i zostać w końcu przedstawiony tej czarującej istocie, którą podziwiam z oddali od trzech dni - damie z czarnym diamentem!
Posłał Katarzynie tak promienny uśmiech, że ta wybaczyła mu jego próżność, tym bardziej że tak gorąco chwalił Arnolda! Teraz młody człowiek wydał się jej o wiele bardziej sympatyczny i mniej pyszałkowaty. Miał na sobie wspaniały zielony kaftan z naszytymi cienkimi, złotymi wstążkami przypominającymi jasną czuprynę targaną przez wiatr. Zawadiackie, sterczące nad głową pióro umocowane było na bereciku w kształcie dzbanka na kwiaty, jakiego nikt inny tutaj nie nosił. Ermengarda wybuchnęła śmie- chem.
- Czemu tego nie powiedziałeś od razu, tylko owijasz w bawełnę! Moja droga Katarzyno, stoi przed tobą pan Jan Lefebvre de Saint-Remy, rodem z Abbeville, prywatny doradca Jego Wysokości księcia, wielki specjalista w sprawach heraldyki i znawca dworskiej mody. Co do ciebie, drogi przyjacielu, stoisz przed panią Katarzyną de Brazey, żoną naszego wielkiego skarbnika i damą dworu księżnej wdowy.
Saint-Remy skłonił się Katarzynie z oznaką niekłamanego podziwu, spoglądając okiem znawcy na jej strój i klejnoty.
- Patrząc na tę panią, nie można nie odczuć przyjemności. Te wspaniałe ametysty doskonale pasują do skromnego, eleganckiego ubioru.
Odkąd przybyłem, patrzę tylko na nią i rozkoszuję się. Tak, to właściwe słowo, rozkoszuję!
W istocie, Katarzyna miała na szyi ametysty, które Garin ofiarował jej w dniu zaręczyn, i aby podkreślić piękno kamieni, włożyła suknię z białego atłasu. Wspaniały, lejący się atłas spowijał jej ciało aż do bioder niczym wilgotne płótno. Nakrycie głowy wykonane było z tego samego atłasu, pokrytego delikatną, białą koronką, która opadała jak obłok na odkryte ramiona. Ubrała się ze szczególną i pełną determinacji starannością. Patrząc na Arnolda ryzykującego życie, chciała wyglądać piękniej niż zwykle.
Musiał ją dostrzec wśród innych widzów!
Przybyła wraz z Ermengardą wcześniej, gdyż chciały znaleźć dobre miejsce na trybunie przeznaczonej dla dworu księżniczek. Od kilku chwil krucha i połyskująca budowla zaczęła wypełniać się szlachtą: paniami i pannami w mieniących się strojach, młodymi panami, gadatliwymi i podnieconymi, poważnymi doradcami i kilkoma starymi rycerzami, którzy przyszli, by odświeżyć wspomnienia o wyczynach bliźnich. Katarzyna zobaczyła, że Maria de Vaugrigneuse zacisnęła wargi, widząc ją w pierwszym rzędzie. Saint-Remy usiadł obok i mówił bez przerwy, krytykując stroje i anonsując z werwą przybywających. Trzeba przyznać, że czynił to z uszczypliwym, lecz zabawnym dowcipem. Ermengarda odpowiadała mu ponad głową Katarzyny siedzącej pośrodku, a wymiana zdań rozpraszała nieco niepokój młodej kobiety. Katarzyna nie mogła powstrzymać się od zapytania: - Widziałeś już, panie de Saint-Remy, walczącego w pojedynku Arnolda de Montsalvy'ego? Czy uważasz, podobnie jak wszyscy, że nie ma żadnych szans?
Ermengarda westchnęła głośno z wyrozumiałością, a zarazem ze znużeniem, a Saint-Remy wyprostował długie nogi i wybuchnął śmiechem.
Nachylił się poufale ku sąsiadce: - Nie powtarzaj tego, pani, gdyż byłbym zhańbiony, ale sądzę, że to bastard będzie miał duży kłopot. Lionel jest silny jak byk, ale Montsalvy mocno się trzyma... i, co więcej, ma najgorszy charakter w całym królestwie francuskim. Będzie się dobrze pilnował, aby nie zginąć, chyba że zdecyduje coś innego. I tylko po to, aby zrobić na złość przeciwnikowi...
Zaczął śmiać się z niedbałym i trochę głupawym wyrazem twarzy, po którym trudno było coś powiedzieć o jego umyśle. Katarzyna mu wtórowała, jej humor się poprawił. Czuła, jakby kamień spadł jej z serca, wróciła wiara.
Ku swemu wielkiemu żalowi nie mogła kontynuować rozmowy, bo w głównej loży, pokrytej purpurowym aksamitem ze złotymi frędzlami, pojawił się książę Filip i księżniczki. Przywitała ich olbrzymia owacja. Filip był ubrany jak zwykle na czarno, na głowie miał obszerny kaptur, a na szyi kolię z diamentów wielkości orzecha. Był blady i obojętny. Katarzyna spostrzegła, iż zerknął przelotnie na pole walki, gdzie słychać było wiwaty ludzi zgromadzonych przy ogrodzeniu, ale nie uśmiechnął się. Wraz z nim pojawiły się dwie pary narzeczonych: Bedford, zimny i bardzo angielski, prowadzący uroczyście Annę, a następnie Richemont i Małgorzata, uśmiechnięci i zajęci sobą. Książę Bretanii przyszedł wraz z nimi i wszyscy zajęli miejsca w fotelach z herbami. W cieniu, za fotelem Filipa, Katarzyna spostrzegła męża i Mikołaja Rolina. Mężczyźni dyskutowali i nie patrzyli na arenę.
Książę Filip usiadł i dał znak ręką. Dwudziestu trębaczy ustawiło się przed trybunami, śląc w stronę pochmurnego nieba przenikliwe wezwanie fanfar. Katarzyna poczuła, że jej ręce stają się lodowate, policzki zapadają się, a lekki dreszcz przesuwa się wzdłuż kręgosłupa: nadszedł moment walki.
Między sznurami, które przecinały pole potyczki, tworząc wąski korytarz, zbliżał się herold Beaumont z białą buławą w dłoni. Za nim ustawiło się sześciu giermków w krótkich płaszczach ozdobionych herbami.
Jan de Saint-Remy podał cicho Katarzynie ich nazwiska. Byli to: Fusil, Germoles, Montreal, Pelerin, Talant i Noyers. Młody doradca zdawał się nadzwyczajnie podniecony.
- Jego Wysokość obiecał mi, że jeśli kiedyś stworzy zakon rycerski, o czym marzy jako o symbolu swej chwały, mianuje mnie królem oręża! - zwierzył się Katarzynie.
- To wspaniale - odpowiedziała automatycznie z całkowitą obojętnością.
Cała jej uwaga zwrócona była na Beaumonta. W ciszy, jaka nastała, gdy zamilkły fanfary, ogłaszał reguły walki. Od dwudziestu czterech godzin heroldzi obu stron przemierzali miasto, powtarzając na każdym skrzyżowaniu te reguły. Katarzyna znała je na pamięć. W myśli powtarzała wraz z Beaumontem: „Do walki wybrano kopie i topory. Każda ze stron może skorzystać z sześciu kopii". Słowa te docierały do niej, lecz nie przenikały do uszu i pamięci. Podczas gdy obwieszczanie dobiegło końca, ona modliła się z całego serca do Czarnej Madonny z Dijon, do Najświętszej Marii Dobrej Nadziei.
- Miej go w swej opiece - błagała żarliwie. - Miej go w swej opiece, Matko Zbawiciela! Spraw, aby nie dotknęło go żadne zło. Ocal go, ocal, nawet gdybym miała stracić go na zawsze! Żebym przynajmniej wiedziała, że żyje gdzieś pod tym samym niebem, co ja. Uratuj go, Najświętsza Pa- nienko, uratuj go!
Nagle poczuła, jak wysycha jej gardło. Na wezwanie herolda bastard de Vendome, na koniu i w pełnej zbroi, podjechał drobnym kłusem i zatrzymał się przed księciem. Katarzyna popatrzyła z przestrachem na olbrzymiego rycerza, na jego zbroję z błękitnej stali, na rudego konia, prawie niewidocznego pod jedwabnym nakryciem i purpurowym czaprakiem.
Rycerz nosił hełm z dwoma byczymi rogami, między którymi umieszczony był jego herb: zloty lew. Przypominał czerwono-szary mur! Był nadzwy- czajny!
Zafascynowana Katarzyna nie mogła oderwać od niego oczu, ale okrzyk zdumienia, jaki wyrwał się z tysiąca piersi, spowodował, że poderwała się na równe nogi.
- Och! - wykrzyknął Saint-Remy z podziwem i zarazem ze zgorszeniem - cóż za zuchwałość! Cóż za insygnia!
Ermengarda straciła głos. Katarzyna zobaczyła jak we śnie Arnolda na koniu wyjeżdżającego z namiotu w pełnej zbroi. W zupełnej ciszy wolno podjechał pod książęcą trybunę. Olbrzymi Lionel de Vendome przyglądał mu się z wielkim szacunkiem. Ten, który się zbliżał, nie był już rycerzem sprzed paru dni. Arnold de Montsalvy miał na sobie barwy króla Francji!
Pod zbroję włożył tunikę z niebieskiego jedwabiu, ozdobioną złotymi kwiatami lilii, takiego jak jedwab czapraka, który przykrywał konia. Skó- rzane lambrekiny osłaniające kark wierzchowca były niebieskie i złote. Na R S hełmie, zamiast czarnego krogulca i książęcej korony, znajdował się kwiat lilii wysadzany szafirami. Koński łeb był również przyozdobiony kwiatem lilii. Tylko jeden szczegół pozwalał odgadnąć, że nie jest to sam król; królewska korona na hełmie została zastąpiona prostą niebiesko-złotą heraldyczną koroną barona. Z podniesioną przyłbicą, tak że widać było nieruchomą twarz, Arnold zbliżał się w królewskich barwach, niczym jaśniejący i wzbudzający szacunek symbol feudalny.
- Jest wspaniały! - powiedziała ochrypłym głosem Ermengarda. - To archanioł Michał we własnej osobie!
Saint-Remy potrząsnął głową z odrobiną smutku i sceptycyzmu.
- Byłoby dobrze, gdyby był nim naprawdę! Kwiat lilii nie może przegrać, gdyż król będzie zhańbiony! Popatrzcie, Jego Wysokość jest bardzo blady!
W istocie była to prawda. Kierując wzrok w kierunku Filipa, Katarzyna zobaczyła, że wyglądem przypominał widmo. Na tle czerni kaptura i kaftana wydłużona twarz wydawała się szarozielona. Zaciskając zęby, patrzył na symbole władcy, którego chciał się wyrzec. Szarymi, szeroko otwartymi oczyma spoglądał na lilię, taką samą jak ta, która przyozdabiała hełm jego własnej zbroi. Był to wielce wymowny zarzut wobec zbratanego z Anglikami księcia de Valois'a. Książę musiał się opanować. Obaj rycerze, stojąc ramię w ramię, ale oddzieleni sznurami, opuścili kopie w kierunku trybuny. Katarzyna drżała i zaciskała ręce aż do bólu, co zwykle robiła, będąc wzruszona. Zobaczyła, że młoda kobieta siedząca obok Filipa, piękna i wspaniale ubrana, pochyliła się i przywiązała różową, haftowaną złotem wstęgę do kopii bastarda, posyłając księciu zwycięski uśmiech. Jan de Saint-Remy szepnął: - Pani de Presles! Najnowsza faworyta Jego Wysokości! Daje w ten sposób do zrozumienia, że życzy jak najlepiej sprawie kochanka, ofiarowując swe barwy jego rycerzowi. Urodziła Filipowi syna i już uważa się za księżnę!
Katarzyna oddałaby wszystko na świecie za możliwość przywiązania do kopii Arnolda delikatnej muślinowej chusteczki, którą trzymała w dłoniach.
W książęcej łoży powstało jakieś zamieszanie. Księżniczka Małgorzata wstała, odwróciła się do Artura de Richemonta i zapytała: - Czy pozwolisz mi, panie?
Wszyscy usłyszeli jej jasny głos. Richemont skinął głową z uśmiechem, który zmarszczył jego pokrytą bliznami twarz. Katarzyna, pamiętająca żarliwe prośby księżniczki w pałacu Saint-Pol, zobaczyła ze łzami w oczach, jak Małgorzata pochyla się i przywiązuje swój niebieski welon, w kolorze czapraka rycerza, do kopii królewskiego obrońcy.
- Niech Pan Bóg da ci odwagę, Arnoldzie de Montsalvy! Twój brat był moim przyjacielem, a ty walczysz w szlachetnej sprawie. Będę się za ciebie modliła.
Arnold skłonił się, prawie dotykając końskiego karku.
- Wielkie dzięki, szlachetna pani! Będę się więc również bił za miłość twoją i tego dzielnego rycerza, który zostanie twym szczęśliwym mężem.
Jestem z tego dumny i prędzej umrę, niż cię zawiodę. Niech Bóg da ci szczęście tak wielkie, jak wielkie jest twoje szlachetne serce!
Twarz Filipa Burgundzkiego zadrżała; w jednej chwili postarzał się o dziesięć lat. Nie patrząc na brata, Małgorzata powróciła na swoje miejsce.
Teraz obaj przeciwnicy odwrócili się tyłem do siebie i udali w przeciwległe rogi pola, gdzie giermkowie szykowali kopie z jesionowego drzewa i żelaza, nie zaś turniejowe kopie z lekkiego drewna. Tuż obok giermka Arnolda Katarzyna dostrzegła rudą czuprynę pana de Xaintrailles'a, który miał potykać się w następnej kolejności z panem de Rebecque'em, sekundantem de Vendome'a. Znowu zagrały fanfary. Herold Beaumont krzyknął mocnym głosem: - Przetnijcie sznury i rozpoczynajcie walkę!
Pod nożami giermków sznury opadły na ziemię. Pole było puste.
Walka mogła się rozpocząć. Walczący rzucili się ku sobie z podniesionymi kopiami i tarczami na ramieniu. Katarzyna zamknęła na chwilę oczy.
Wydawało jej się, że ciężki galop koni obciążonych stalą, pod którym drżała ziemia, dudni w jej sercu. Wszyscy na trybunach wstrzymali oddech.
Ermengarda położyła rękę na dłoni młodej kobiety.
- Przyglądaj się. Widowisko jest tego warte, a szlachetna dama musi umieć spojrzeć prawdzie w oczy. No patrzże, do licha! Twój mąż ci się przygląda.
Katarzyna natychmiast otworzyła oczy. Nastąpiło gwałtowne uderzenie i głośny okrzyk wyrwał się ze wszystkich piersi. Kopie uderzyły w sam środek tarcz. Ciosy były bardzo mocne. Przeciwnicy zgięli się w siodłach, ale żaden nie spadł z konia. Udali się kłusem w przeciwległe rogi areny, aby odebrać z rąk giermków nowe kopie.
- Sądzę, że zobaczymy wspaniałą walkę - powiedział spokojnie Saint- Remy nienaturalnym głosem. - To było znakomite!
Katarzyna spojrzała na niego krzywo. Ten sportowy entuzjazm szokował ją, wydawał się nie na miejscu, gdy w grę wchodziło życie ludzkie.
Powiedziała uszczypliwie: - Jakże to możliwe, że chociaż urodzony w Abbeville, nie jesteś panie po stronie króla Francji?
- Byłem - powiedział spokojnie. - Ale dwór Izabeli jest zepsuty i nie wiadomo, czy ten, który podaje się za Karola VII, jest prawdziwym synem Francji. Wolę księcia Burgundii.
- Wydaje się, że dobrze życzysz panu Arnoldowi de Montsalvy'emu.
- Bardzo go lubię. Gdyby był Karolem VII, nie miałbym przyjemności być w twoim, pani, towarzystwie, gdyż pozostawałbym przy Majestacie.
- Fakt, że służy królowi, powinien ci wystarczyć! - powiedziała Katarzyna surowo.
Ermengarda dała jej znak, by zamilkła. Rycerze ponownie ruszyli ku sobie z wielkim zapałem. Entuzjazm był chyba zbyt wielki, gdyż tym razem nic się nie wydarzyło. Koń bastarda uskoczył w momencie, gdy miał wyminąć się z koniem Arnolda. Kopie nie trafiły w cel, a rycerze z rozpędu przejechali jeszcze kilka sążni, zanim zawrócili i udali się do swoich obozów. Ruszając do namiotu, Arnold podniósł na chwilę przyłbicę hełmu, aby odetchnąć świeżym powietrzem.
Kiedy przejeżdżał drobnym kłusem przed trybunami, Katarzyna uchwyciła jego spojrzenie. Zobaczyła, że piękna, surowa twarz młodego człowieka skurczyła się lekko. Wtedy uśmiechnęła się do niego z całego serca, a miłość rozświetliła jej twarz z taką mocą, że Arnold zadrżał. Opuścił głowę i udawał, że zaciska mocniej na ramieniu niebieską szarfę. Zatrzymał się przed trybuną tylko na chwilę, ale Katarzyna była pełna radości. Tym razem spojrzenie Arnolda, które skrzyżowało się z jej spojrzeniem, nie było pogardliwe. Było w nim ciepło, jakiego się nie spodziewała. Ale cenna minuta już upłynęła.
I znowu walka porwała rycerza w piekielny taniec. Przeciwnicy złamali jeszcze po dwie kopie, bez widocznych wyników. Atakowany przez bastarda Arnold zginał się niekiedy, lecz pozostawał w siodle. Przy piątym natarciu kopia Lionela uderzyła w hełm młodego człowieka. Katarzynie wydało się, że głowa rycerza została urwana. Ale głowa i hełm były na swoim miejscu. Tylko przyłbica urwała się z jednej strony, odsłaniając twarz młodzieńca, po której spływały dwie strużki krwi.
- Jest ranny! - krzyknęła Katarzyna, unosząc się z miejsca. - Boże wszechmogący!
Czuła, że się dusi. Słaby okrzyk wyrwał się z jej warg tak białych jak sukienka.
Ermengarda chwyciła ją za ramię i zmusiła do zajęcia miejsca.
- Do licha, nie rób takiego widowiska. Zachowaj spokój, przyjaciółko!
Patrzą na ciebie!
- To nic poważnego - powiedział Saint-Remy, spoglądając na rannego.
- Nit z hełmu rozciął mu twarz.
- Ale niedawno był ranny w głowę! - jęknęła Katarzyna z tak wielkim bólem i trwogą, że sąsiad popatrzył na nią uważnie. Uśmiechnął się przelotnie.
- Wydaje mi się, że nie jestem jedynym Burgundczykiem, który dobrze życzy rycerzowi króla Karola - powiedział uprzejmie. - Powiem ci więc, pani, tak jak księżna Ermengarda, abyś się nie niepokoiła. Ten zuch jest wytrzymały. Walczył już z niejednym.
Arnold z niecierpliwością zerwał ręką zwisającą przyłbicę, drugą zaś uchwycił kubek z wodą, który mu podał Xaintrailles, i pospiesznie, długimi łykami, gasił pragnienie. Katarzyna spostrzegła, że bastard robi to samo.
Obydwaj chwycili w tym samym ułamku sekundy szóstą i ostatnią kopię.
Jeśli obaj utrzymaliby się w siodle, walka będzie kontynuowana na koniach, ale na topory. Arnold z odsłoniętą twarzą był w niekorzystnym położeniu.
Lionel de Vendome, jak gdyby chcąc to podkreślić, zatrzasnął gwałtownie swój hełm. Rumaki skoczyły ku sobie, wyrywając kopytami kłęby trawy.
Katarzyna przeżegnała się. Uderzenie kopii było straszliwe. Bastard włożył całą swoją siłę w ten ostatni cios. Trafiony w naramiennik Arnold został dosłownie wyrwany z siodła. Wyrzucony w powietrze spadł na barierkę, pięć kroków od swego konia, który uciekł wystraszony. Ale siła uderzenia spowodowała, że i Lionel stracił równowagę. Cios kopii Arnolda, chociaż niezbyt celny, dokonał reszty. Bastard wypadł ze strzemion i zsunął się ciężko na ziemię ze szczękiem zbroi.
- Cóż to za upadek bez odrobiny wdzięku! - stwierdził Saint-Remy szyderczo na użytek Katarzyny. - Dzięki temu szanse będą wyrównane.
Upadek de Vendome'a bardzo się przydał przeciwnikowi. Zwinny jak kot, pomimo ciężaru pięćdziesięciu funtów stali na plecach i nowej rany, która wkrótce stała się widoczna, kiedy plama krwi zaczęła się powiększać na haftowanej w lilie tunice, zerwał się na równe nogi. Ponieważ czubki stalowych ciżem przeszkadzały mu, pozbył się ich gwałtownie, a następnie złapał za topór wbity już obok. W tym momencie znajdował się przed Katarzyną i młoda kobieta zobaczyła, jak drobnymi krokami posuwa się w kierunku przeciwnika, ze zwężonymi źrenicami, z tarczą na lewym ramieniu i podniesionym toporem. Lionel de Vendome powstał również. Gdy tak stali twarzą w twarz, uwidoczniła się różnica wzrostu. Arnold mierzył ponad metr osiemdziesiąt, ale w porównaniu z przeszło dwumetrowym bastardem wydawał się mały. Topór w pięści Lionela wyglądał jak pień drzewa oprawiony w szarą stal. Nie łapiąc tchu i nie pozostawiając bastardowi czasu, Arnold skoczył ku niemu. Chciał zwyciężyć szybko. Rany i krew, którą tracił, pozostawiały mu tylko ten wybór; Katarzyna czuła to całym ciałem. Cierpiała fizycznie razem z nim. Topór uderzył w zbroję de Vendome'a, który przygotowywał się do ataku. Szybkim ruchem Arnold uskoczył na bok, unikając śmiertelnego ciosu, powrócił na poprzednie miejsce i uderzył jeszcze raz...
Uderzenia toporów o stal zabrzmiały jak dźwięk dzwonów, sypnęły iskry. Wówczas rycerz króla uderzył, wywołując wiwaty wśród widzów.
Topór Arnolda spadł na górną część hełmu Lionela, przecinając złotego lwa, który potoczył się w piach. Wszyscy usłyszeli ryk wściekłości bastarda.
Wyprostował się, uchwycił topór w obie dłonie, aby zabić zuchwalca, który R S pozbawił go herbu, Ale stalowe ciżmy przeszkadzały mu. Potknął się, o mało nie upadł i Arnold bez wysiłku odparował uderzenie. Katarzyna zobaczyła, że de Vendome'a ogarnęła ślepa wściekłość. Chciał zabić, i to szybko!
Szybkie, ale mało dokładne ciosy wyczerpywały go, nie przynosząc oczekiwanego skutku. Ogarnięty wściekłością, uderzał na oślep. Natomiast wydawało się, że Arnold staje się coraz bardziej opanowany. Wybrał właściwy moment i uderzył kilkakrotnie, rozcinając przyłbicę Lionela, która odpadła, odkrywając czerwoną i spoconą twarz nieprzyjaciela. Bastard wyciągnął dłoń, aby złapać topór młodzieńca, ale ów odrzucił go daleko od siebie i zaatakował olbrzyma stalowymi szponami rękawic. Czując, że szpony rycerza orzą mu twarz, Vendome cofnął się, poślizgnął i upadł na ziemię. Arnold rzucił się na niego, z zapałem obdzierając go ze skóry.
Pozbawiony sił i na wpół oślepiony bastard ryczał jak wół w rzeźni.
Wszyscy usłyszeli, że błaga o łaskę!Klęcząc jednym kolanem na piersi nieprzyjaciela, Arnold wykonał ruch, jakby chciał wyciągnąć sztylet, ale rozmyślił się. Wstał, wstrząsnął rękawicami spływającymi krwią, a następnie wykrzyknął z pogardą: - Bóg rozsądził! Wstawaj! Rycerz króla Francji nie podcina gardła pokonanemu nieprzyjacielowi. Błagałeś o łaskę. Przebaczam ci... książę Burgundii.
Nie mówiąc nic więcej, odwrócił się przy dźwięku wiwatów zgromadzonego wzdłuż barier tłumu. Wstrząśnięta Katarzyna czuła, że młodzieniec słabnie, jakby to jego krew spływała na ziemię. Zataczał się jak pijany. Giermek i Xaintrailles przybiegli w samą porę, aby chwycić go pod ręce w momencie, kiedy stracił przytomność i miał runąć na ziemię.
- Francuska lilia zwyciężyła - powiedział poważnie Saint-Remy. - Może to dobra wróżba.
Katarzyna popatrzyła na niego, ale tym razem wyraz jego twarzy był trudny do rozszyfrowania. Nie można było odgadnąć, czy szlachcic jest zadowolony, czy też nie z takiego obrotu sprawy. Być może nie miał odwagi okazać radości, kiedy twarz Filipa, po której płynęły łzy wściekłości, skurczyła złość.
Wzruszyła ramionami z pogardą, podniosła się, przygarnęła suknię i skierowała się ku wyjściu z trybuny. Ermengarda ją zatrzymała.
- Dokąd idziesz?
- Przecież wiesz, pani! I wiesz także, że tym razem nie zdołasz mnie powstrzymać. Nikt nie ma takiej władzy, nawet książę!
- Kto ci powiedział, że chcę cię powstrzymać? - powiedziała księżna, wzruszając ramionami. - Leć, śliczny motylu, leć poparzyć sobie skrzydła.
Kiedy wrócisz, zobaczę, co da się zrobić, aby ugasić pożar.
Ale Katarzyna była już daleko.
Katarzyna miała trochę trudności z utorowaniem sobie drogi wśród podnieconego tłumu, płynącego ze wszystkich stron, którego nawet straże nie mogły zahamować. Ale wszyscy ustępowali z drogi pięknej, wspaniale ubranej damie. Nie zdając sobie z tego sprawy, uśmiechała się w kierunku wielkiego, błękitnego namiotu, który ponad głowami zdawał się ją przyciągać. Kiedy znalazła się w pobliżu wejścia, szkocki strażnik zawahał się przez sekundę, lecz na widok klejnotów i stroju świadczących o pozycji R S damy, nie ośmielił się jej zatrzymać. Cofnął się, kłaniając grzecznie i przewracając pełnymi zachwytu oczyma, wyłaniającymi się znad rudych wąsów. W swej uprzejmości posunął się tak daleko, że sam wzniósł połę z błękitnego jedwabiu zasłaniającą wejście do namiotu. Wtedy Katarzyna zobaczyła Arnolda...
Leżał wyciągnięty na niskim łożu, a przy nim krzątał się giermek.
Katarzyna widziała tylko jego czarne włosy i głowę wspartą na poduszce.
Fragmenty zbroi, którą zdejmowano mu w pośpiechu, leżały na ziemi, z wyjątkiem hełmu z kwiatem lilii i zakrwawionych rękawic rzuconych na skrzyni. Po raz pierwszy znajdowała się w namiocie rycerskimi jego rozmiary zdziwiły ją. Wnętrze namiotu tworzyło rozległe, ośmiokątne pomieszczenie, całkowicie obwieszone dywanami i jedwabnymi zasłonami.
Było dużo mebli, skrzyń, foteli, kufrów, na których stały puchary i naczynia, wszędzie leżała broń i panował olbrzymi nieład. Tuż obok łoża giermek otworzył wielką skrzynię z lekami. Wydobywał się z niej jednocześnie ostry i mdły zapach balsamu. Katarzyna rozpoznała natychmiast tę woń, znaną z jej oberży Karol Wielki, gdy Abu-al-Khayr leczył Arnolda.
Z początku nikt nie zauważył gościa. Giermek odwrócony był tyłem, a Arnold ukryty za jego plecami. W kącie namiotu Jan de Xaintrailles przygotowywał się do walki z panem de Rebecque'em, wkładając zbroję przy pomocy osobistego giermka i nucąc pieśń miłosną, której słowa odcisnęły się w pamięci dziewczyny: O czym myślisz, moja piękna pani, Czy ci się podobam? Nie musisz tego przede mną taić, Gdyż za całe złoto nie zbliżę się do ciebie, bez twojej ochoty. Katarzyna usłyszała, że Arnold, któremu zabiegi musiały sprawiać ból, zaklął przez zęby, a następnie burknął: - Fałszujesz...
Rudowłosy rycerz odwrócił się, aby coś odpowiedzieć. Czyniąc to, ujrzał Katarzynę i słowa piosenki zamieniły się w jego ustach w gwizd zachwytu. Odepchnął giermka kuksańcem i zbliżył się z szerokim uśmiechem.
- Piękna pani - powiedział, kłaniając się uprzejmie, na ile pozwalał na to stalowy pancerz. - Wizyta tak czarującej osoby tuż przed walką jest dla rycerza, godnego tego miana, największą pociechą. Nie sądziłem, iż moje zasługi są już tak znane, że najpiękniejsza kobieta odwiedza mnie jeszcze przed zakończeniem walki. Czy uczynisz mi łaskę i powiesz, kim jesteś?
Katarzyna uśmiechnęła się do niego mile i wyprowadziła go z błędu.
- Wybacz mi, panie, nie przychodzę do ciebie, lecz do niego - powiedziała, wskazując na Arnolda, który na dźwięk jej głosu wyrwał się z rąk giermka i siadając, spoglądał na nią ze zdziwieniem i gniewem.
- To znowu ty, pani! - wykrzyknął niezbyt uprzejmie. - Czy uważasz za swój obowiązek przybiegać do mego wezgłowia za każdym razem, kiedy dostaję szturchańca? W takim razie będziesz miała, moja droga, dużo do roboty...
Głos był twardy, ton ironiczny, ale Katarzyna obiecała sobie, że nie wpadnie w złość. Uśmiechnęła się do niego z bezwiedną czułością.
- Widziałam, jak straciłeś przytomność, panie. Obawiałam się, że twoja rana na głowie może się otworzyć. Straciłeś przedtem dużo krwi.
- Prosiłem cię już, pani, abyś nie troszczyła się o mnie - powiedział. - O ile wiem, masz męża, a jeśli chcesz okazywać komuś litość, daruj ją raczej swemu kochankowi. Książę Filip bardzo jej teraz potrzebuje!
Xaintrailles, którego żywe, brązowe oczy spoczywały na przemian to na jednym, to na drugim z rozmówców, włączył się do konwersacji.
- Ten niedźwiedź owerniacki nie jest godny twojej troski, pani.
Powinnaś przelać ją na kogoś, kto jest tego wart o wiele bardziej. Na honor, mam ochotę pozwolić Rebecque'owi, aby nabił mi parę guzów, jeślibym mógł mieć nadzieję, że te delikatne rączki będą mnie pielęgnować.
Arnold odepchnął giermka jednym ruchem ręki. Od dołu do pasa miał jeszcze na sobie części zbroi, od góry ubrany był w koszulę z białego lnu.
Szeroko rozwarta na piersi pozwalała dojrzeć opatrunek.
- Nic mi nie jest, to tylko zadraśnięcie - powiedział, wstając z wysiłkiem. - Idź bić się, Janie, Rebecque czeka na ciebie. Pamiętaj, jeśli ja jestem owerniackim niedźwiedziem, to ty też nim jesteś...
Xaintrailles zgiął ze dwa, trzy razy kolana, aby sprawdzić, czy złącza pancerza są dobrze nasmarowane, nałożył na zbroję jedwabną tunikę, wziął z rąk pazia hełm zwieńczony wieżą i przystrojony kolorowymi lambrekinami.
- Idę, zabiję Rebecque'a i wracam - powiedział wesoło. - Na miłość boską, nie bierz sobie pani do serca wstrętnego charakteru tego chłopaka i nie odchodź z namiotu przed moim powrotem, abym mógł jeszcze cieszyć się twoim widokiem. Niektórzy ludzie mają więcej szczęścia, niż na to zasługują.
Kłaniając się znowu, wyszedł i rozpoczął piosenkę w miejscu, gdzie wcześniej przerwał: Trudno, jeśli odmówisz mi swej miłości. ..
Arnold i Katarzyna pozostali sami, gdyż obaj giermkowie i paź poszli oglądać walkę. Stali twarzą w twarz, rozdzieleni skrzyneczką z balsamem postawioną na ziemi, lecz może również niewidzialnym antagonizmem, który wyrósł między nimi i rzucił do wrogich obozów. Katarzyna nie wie- działa, co powiedzieć. Tak długo czekała na tę chwilę, tak bardzo chciała znaleźć się z nim sam na sam, że kiedy marzenie spełniło się - była bez sił, R S jak wyczerpany burzą pływak dobijający do brzegu. Patrząc na Arnolda, nie zdawała sobie sprawy, że wargi jej drżą, a oczy ma wilgotne. Całe jej ciało było jednym błaganiem, prośbą, aby nie czynił jej krzywdy. On również spoglądał na nią, tym razem bez złości, z pewnym zainteresowaniem. Z głową lekko opuszczoną kontemplował promienną twarz spowitą delikatną koronką, cudowne różowe usta, krótki zgrabny nos, wielkie oczy, których zewnętrzne kąciki wznosiły się lekko ku skroniom.
- Masz fiołkowe oczy, pani - powiedział łagodnie, jak gdyby do siebie.
- Najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem, i największe. Jan ma rację, jesteś cudownie piękna, budzisz pożądanie... jesteś godna księcia! - dodał z goryczą. Jego twarz zmieniła się gwałtownie, wzrok stał się twardy. - Teraz powiedz mi, pani, po co tutaj przyszłaś...a potem odejdź! Sądziłem, że zrozumiałaś, iż nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Katarzynie powróciły mowa i odwaga. Jego uśmiech, słowa, które wypowiedział, wystarczały, aby wyruszyć na podbój niemożliwego. Nie bała się już ani jego, ani innych. Istniało między nimi coś niewidzialnego, czego być może młodzieniec nie odbierał, ale co ona czuła całą swoją istotą.
Cokolwiek by Arnold mówił i robił, nie mógł przeszkodzić temu, że należała do niego na zawsze i całkowicie, jakby uczynił ją swoją w oberży na rozstaju dróg. Łagodnie, bez przestrachu ani wahania, powiedziała: - Przyszłam powiedzieć, że cię kocham.
Wymówiwszy te słowa, poczuła się wolna. Jakież to było łatwe i proste! Arnold nie zaprotestował, nie obrzucił jej obelgami, czego się spodziewała. Cofnął się tylko o krok, podnosząc dłoń do oczu, jak gdyby poraził go zbyt silny blask, i po dłuższej chwili wyszeptał głucho: - Nie wolno! To stracona miłość! Ja również mógłbym pokochać cię, pani, bo jesteś piękna i pragnę cię. Ale jest między nami zbyt wielka przepaść. Nic jej wypełnić nie zdoła i nie umiałbym jej przekroczyć bez odrazy, nawet gdybym przez chwilę pozwolił gorącej krwi zapanować nad mą wolą. Odejdź...
Zamiast usłuchać, Katarzyna zbliżyła się, spowijając go zapachem perfum, zdecydowanym i cudownym, które Sara tak umiejętnie przygotowywała. Słodki zapach płynący z jej ubioru zwyciężył zapach krwi i balsamu, wypełniający olbrzymi namiot. Zrobiła w jego stronę jeszcze jeden krok, pewna siebie i swej mocy. Jak mógłby od niej uciec, skoro widziała jego drżące ręce i wzrok, unikający jej spojrzenia?
- Kocham cię - powtórzyła głosem niskim i namiętnym. - Zawsze cię kochałam, od chwili kiedy cię zobaczyłam. Przypomnij sobie... ten świt, kiedy po przebudzeniu znalazłeś mnie obok siebie. Nic innego nie zaprzątało twego umysłu... prócz tego, że ci się podobam. A ja przyjmowałam twoje pieszczoty i byłam bliska całkowitego oddania, bez wstydu i żalu! W głębi duszy bowiem jestem twoja. Odwracasz głowę? Czemu na mnie nie patrzysz? Czy boisz się mnie, Arnoldzie?
Po raz pierwszy nazwała go po imieniu, ale nie zaprotestował. Spojrzał jej głęboko w oczy.
- Bać się? Nie. Nie boję się ciebie, pani, ani twoich czarów. Może boję się siebie... nie wiem! Czemu przychodzisz mówić mi o miłości? Sądzisz, że dam się nabrać na twoje słowa? Przychodzą ci z taką łatwością, moja śliczna, że musiałbym być szalony, aby w nie uwierzyć.
W miarę jak mówił, ożywił się, podsycając złość, będącą najlepszą formą obrony.
- Nie wierzysz w moją miłość? - powiedziała z przygnębieniem Katarzyna. - Ale... dlaczego?
- Dlatego, że często powtarzane słowa nie mają żadnej wartości! Ot i wszystko! Chcesz, policzymy wspólnie. Sądzę, że mówiłaś je swemu powabnemu małżonkowi... i księciu Filipowi, ponieważ jest twoim kochankiem? Komu jeszcze? Och! Może temu młodemu i czarującemu oficerowi, który uganiał się za tobą w drodze do Flandrii? To już trzech, dodaj do tego jeszcze tych, o których nie wiem.
Pomimo danej sobie obietnicy, że nie będzie się gniewać, Katarzyna nie wytrzymała. Jego szyderczy ton był nie do przyjęcia, gdy ona przybywała do niego ze słowami miłości. Zaczerwieniła się gwałtownie, tupnęła nogą.
- Przestań mówić, panie, o sprawach, których nie znasz. Powiedziałam, że cię kocham, i powtarzam to. Jestem dziewicą pomimo ślubu, bo mąż nawet mnie nie tknął!
- Ani książę? - zapytał Arnold wyniośle.
- Ani książę! Ubiega się o mnie, ale nie należę do niego ani do nikogo prócz ciebie... jeśli tego chcesz!
- Jak możesz udowodnić, że mówisz prawdę?
Gniew Katarzyny zniknął tak szybko, jak się pojawił.
Uśmiechnęła się promiennie do młodzieńca.
- Och... mój słodki panie, wydaje mi się, że łatwo można to udowodnić!
Nie powiedziała nic więcej. Zrobił krok w jej kierunku, przyciągany tą twarzą, jaśniejącą łagodnie w błękitnym cieniu namiotu. Na skurczonym obliczu rycerza Katarzyna wyczytała nieprzeparte, takie jak w dniu poznania, pożądanie. Intuicyjnie przeczuwała, że w tej chwili zapomni o wszystkim oprócz cudownych kobiecych kształtów, które miał przed sobą. Wiedziała, że zwyciężyła. Patrząc mu w oczy, przekroczyła skrzynkę z balsamem, oparła się o pierś Arnolda; stojąc na czubkach palców, zarzuciła mu ręce na szyję i podała usta. Zesztywniał. Poczuła, że jego mięśnie napinają się, jakby ciało usiłowało ją instynktownie odepchnąć. Śmiechu warta obrona! Czar wiotkiego przytulonego ciała podziałał na młodzieńca jak czarodziejski napój. Stracił panowanie nad sobą w tej samej chwili, kiedy Katarzyna pozwoliła nieść się namiętności i burzy zmysłów. Wszystko zniknęło!
Błękitne ściany namiotu, godzina, miejsce, nawet hałas dobiegający z pola walki, gdzie tysiąc gardzieli krzyczało z zapałem.
Arnold przycisnął Katarzynę do piersi z dziką brutalnością.
Przepełniony od wielu miesięcy głębokim pragnieniem, którego nie udało mu się zaspokoić, zawładnął świeżymi, różowymi ustami i pokrył je pełnymi pasji pocałunkami. Przyciskał ją tak mocno, że Katarzyna, przepełniona szczęściem, czuła przy swojej piersi szalone bicie jego serca. Dwa oddechy tworzyły teraz jeden i młodej kobiecie wydawało się, że umrze pod tymi wymagającymi ustami, wysysającymi z niej życie. Zagubieni w miłosnym uniesieniu chwiali się na niepewnych nogach, spleceni w uścisku, jak dwa samotne krzewy wstrząsane wichrami pośrodku wrzosowiska.
Nie usłyszeli powrotu Xaintrailles'a, czerwonego i dyszącego jak kowal, z rozciętą wargą. Rycerz zatrzymał się przy wejściu, z hełmem pod pachą. Szeroki uśmiech pojawił się na jego twarzy. Nie spiesząc się i nie spuszczając wzroku z obejmującej się pary, nalał sobie pełną szklanicę wina i wypił za jednym zamachem. Następnie, nakazawszy giermkom, aby pozostali na zewnątrz, zaczął, nie spiesząc się, zdejmować części zbroi. Był przy prawym naramienniku, gdy Arnold uniósł lekko głowę, spostrzegł go...
i puścił Katarzynę tak gwałtownie, że musiała złapać go za ramię, aby nie upaść.
- Nie mogłeś powiedzieć, że jesteś tutaj?
- Nie chciałem wam przeszkadzać - powiedział Xaintrailles. - Nie zwracajcie na mnie uwagi. Ściągam to i wychodzę.
Mówiąc to, zdejmował nadal zbroję; był już przy nagolennikach, podczas gdy jego przyjaciel nie zdążył jeszcze zdjąć swoich. Katarzyna, przytulona do piersi Arnolda, patrzyła na niego z uśmiechem. Nie czuła wstydu i zażenowania, że została zaskoczona w ramionach ukochanego mężczyzny. Arnold należał do niej, ona należała do Arnolda; nawet wejście Garina nie zmieniłoby tego! Młodzieniec obejmował ją ramieniem, jakby bał się, że mu umknie, lecz nadal obserwował rozbierającego się de Xaintrailles'a.
- A co z Rebecque'em? - zapytał. - Co z nim zrobiłeś?
- Będzie miał kłopot z siadaniem przez jakiś miesiąc, a na głowie nabiłem mu olbrzymiego guza, ale jest cały.
- Zostawiłeś go przy życiu?
- Dalibóg! Na nic lepszego nie zasługiwał ten żółtodziób. Gdybyś go widział: trzymał topór jak kościelną świecę. Na Boga, wzruszyłem się...
Xaintrailles zakończył ściąganie pancerza. W koszuli i pludrach dokonywał pospiesznej toalety za pomocą perfum, których obfitą strugę wylał na swe rude włosy. Następnie wyjął ze skrzyni krótki kaftan z zielonego aksamitu haftowanego srebrem i włożył długie ciżmy z tego samego materiału. Uczyniwszy to, złożył przed Katarzyną niski i ce- remonialny ukłon.
- Padam do nóg, piękna pani! Odchodzę, aby opłakiwać mą złą gwiazdę... i twój, pani, brak gustu. Chciałbym też odnowić znajomość z dobrym winem z Beaune. Ci przeklęci Burgundczycy mają przynajmniej dobre wino!
Wspaniały i majestatyczny wyszedł, wzdychając z głębi duszy. Arnold zaczął się śmiać, a Katarzyna wraz z nim. Ogromne szczęście, jakie odczuwała w tej chwili, powodowało, że każda istota lub rzecz z otoczenia ukochanego była jej droga. Podobał się jej rudowłosy Xaintrailles. Nawet poczuła do niego pewną sympatię.
Arnold zajął się nią znowu. Łagodnie posadził ją na polowym łożu i ujął czarującą, wzruszoną twarz w obie dłonie, aby lepiej się jej przyjrzeć.
Pochylił się nad nią.
- Jak odgadłaś, że cię przywoływałem - szepnął - że rozpaczliwie cię potrzebowałem? Wtedy, kiedy śmierć była blisko mnie, miałem ochotę skoczyć na trybunę i skraść ci pocałunek, aby przynajmniej opuścić ten świat, zaznawszy smaku twoich ust.
Obsypał znowu jej twarz szybkimi, czułymi pocałunkami; Katarzyna patrzyła na niego z uwielbieniem.
- Więc nie zapomniałeś mnie? - zapytała.
- Zapomnieć o tobie! O nie! Przeklinałem cię, nienawidziłem, ale zapomnieć o tobie? Jakiż mężczyzna, który choć przez chwilę trzymał w ramionach uosobienie piękna, mógłby o nim zapomnieć? Nie wiesz, ile razy śniłem o tobie, ilekroć przytulałem cię do siebie, pieściłem, kochałem. Ale - dodał z westchnieniem - to zawsze był tylko sen, po którym następowało przebudzenie.
- Teraz to nie będzie sen - wykrzyknęła Katarzyna namiętnie - ponieważ jestem prawdziwa i wiesz, że należę do ciebie...
Nie odpowiedział, uśmiechnął się do niej, a dziewczyna nie wytrzymała i ucałowała uśmiechnięte usta. Nikt nie uśmiechał się tak jak on, młodzieńczo i ciepło. Jego wspaniałe zęby rozjaśniały opaloną skórę twarzy.
Nagle Arnold wstał.
- Pozwól mi to zrobić - szepnął.
Zręcznym ruchem wyciągnął jedną ze szpilek, które przytrzymywały nakrycie głowy Katarzyny, zdjął delikatną konstrukcję z jedwabiu i koronek i położył obok swego hełmu. Potem oswobodził włosy dziewczyny, które spłynęły na jej ramiona wspaniałą, złocistą lawą.
- Cóż za cudo! - zachwycał się z dłońmi zatopionymi w strumieniu żywego złota. - Żadna kobieta nie może pochwalić się podobną ozdobą!
Zbliżył się, zamykając ją znowu w ramionach, szukając jej warg, szyi, piersi. Ciężki, wspaniały naszyjnik z purpurowych ametystów przeszkadzał mu. Zdjął go i rzucił na ziemię jak bezwartościową rzecz, następnie zajął się złoconym pasem sukni.
Nagle u wejścia stanął ponownie de Xaintrailles. Już się nie uśmiechał.
- To znowu ty? - wykrzyknął Arnold wściekły, że mu przeszkadza. - Czegóż w końcu chcesz?
- Wybaczcie, ale wydaje mi się, że wybraliście zły moment na miłosne igraszki. Coś jest nie w porządku, Arnoldzie.
- Co?
- Szkoci zniknęli. Nie ma już nikogo z naszych wokół namiotu, podobnie zresztą jak na polu walki!
Arnold poderwał się jednym skokiem, chociaż Katarzyna próbowała go zatrzymać przy sobie. Wyczuwała, że dzieje się coś niedobrego. Jej miłość była zagrożona, czuła to wyraźnie jak fizyczny ból.
- Jeśli to żart... - zaczął mówić młodzieniec.
- Czy wyglądam na żartownisia?
Była to prawda. Xaintrailles był blady, a na jego twarzy malował się niepokój. Arnold, chcąc pozbyć się go jak najszybciej, wzruszył ramionami.
- Piją pewnie z ludźmi Burgundczyka. Nie sądzisz chyba, że odjechali bez nas?
- Nic sobie nie wyobrażam, stwierdzam tylko fakt. Naszych ludzi też już tutaj nie ma...Arnold skierował się z żalem ku wyjściu, ale zanim do niego dotarł, zasłona podniosła się i w progu stanął człowiek z zarozumiałą miną. Katarzyna spostrzegła, że za jego plecami połyskują oręż i pancerze grupy żołnierzy. Nowo przybyły, w wieku około trzydziestu lat, nosił wspaniałą zbroję ze złoconej stali damasceńskiej oraz tunikę z czerwonego brokatu, ale nie spodobał się Katarzynie. Przypomniała sobie, że już go widziała w otoczeniu księcia, ale nie zwracała na niego najmniejszej uwagi.
Odstręczały jego wąskie wargi, zaciśnięte nad energicznym podbródkiem, pozbawione uśmiechu. Gdy pojawiał się na nich uśmiech, to zawsze triumfalny i okrutny. Jego wyłupiaste oczy były chłodne i bez wyrazu.
Wszyscy w Burgundii wiedzieli, jak bezlitosnym panem był Jan de Luxemburg, dowódca armii burgundzkiej. Patrzył na obu rycerzy z miną kota, który przygotowuje się do schrupania myszy. Chociaż wyraz jego twarzy był niepokojący, nie wydawało się, aby to wzruszyło Arnolda i Xaintrailles'a. Ten ostatni zwrócił się szyderczo do Burgundczyka: - Pan de Luxemburg? Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt?
De Luxemburg porzucił niedbałą pozę i podszedł parę kroków w asyście swoich ludzi. Jeden za drugim przekraczali próg i ustawiali się w namiocie, groźnie potrząsając orężem, otaczając obu mężczyzn i młodą kobietę, na której spoczęło spojrzenie przywódcy.
- Wydaje mi się, panowie, że jesteście nieco spóźnieni - powiedział z mocnym północnym akcentem. - Pan de Buchan i jego ludzie galopują już od dłuższego czasu drogą do Guise.
- To kłamstwo! - rzucił Arnold z mocą. - Konetabl nie pozostawiłby nas w ten sposób...
Luksemburczyk zaczął się śmiać i śmiech ten zmroził krew w żyłach Katarzyny.
- Prawdę powiedziawszy... sądzi, że podąża waszym śladem, gdyż powiedzieliśmy mu, że pojechaliście przodem,aby dogonić pewną damę. Co się zaś tyczy tych, którzy pilnowali namiotu, poradziliśmy sobie z nimi bez kłopotu.
- Co to znaczy? - zapytał Arnold wyniośle.
- Jesteście moimi więźniami i nauczę was szacunku należnego księciu.
Byłoby zbyt łatwe obrzucać ludzi zniewagami w ich domu, a następnie odjechać sobie spokojnie.
Oszalały z wściekłości Arnold skoczył do swego miecza, grożąc Burgundczykowi, ale czterech ludzi rzuciło się na niego i szybko obezwładniło, podczas gdy czterech innych skoczyło na Xaintrailles'a, który pozwolił im na to ze wspaniałą obojętnością.
- To w ten sposób - wykrztusił Arnold - przestrzegacie praw rycerskich i praw gościnności. Tyle tylko warte jest słowo i ochrona waszego pana.
- Zostaw - powiedział Xaintrailles z pogardą. - Jego pan niczym jaka baba spędza czas na opłakiwaniu niedoli rycerzy. Uważa, że jest ich największą podporą, ale wydaje swoją siostrę za Anglika. Jest Burgundczykiem, to mówi samo za siebie! Postąpiliśmy jak głupcy, ufając takim ludziom.
Jan de Luxemburg zbladł i już podniósł rękę, by uderzyć Xaintrailles'a, ale Katarzyna go zasłoniła.
- Panie - wykrzyknęła - czy wiesz, co czynisz?
- Wiem, pani, i dziwię się, że jeszcze jesteś z tymi ludźmi, ty, którą nasz książę zaszczyca swą miłością. Nie musisz jednak obawiać się, nic mu nie powiem o twej obecności w tym miejscu. Nie należy go martwić. Co więcej, muszę ci podziękować za zatrzymanie obu panów...
Rozwścieczony Arnold przerwał mu w pół słowa.
- A więc o to chodziło? Dlatego przyszłaś tutaj z wilgotnymi oczyma i słowami miłości, podła dziewko! Na honor, niemal ci uwierzyłem! O mało nie zapomniałem o moim zamordowanym bracie, o zemście i nienawiści, jakie poprzysiągłem... i wszystko to z twojego powodu...
- To nieprawda. Przysięgam ci, że to nieprawda! - wykrzyknęła zrozpaczona Katarzyna, skoczywszy ku młodzieńcowi, którego łucznicy trzymali pod ręce. - Zaklinam cię, nie wierz w to, nie jestem kochanką Filipa, nie wiedziałam, że szykują na ciebie pułapkę. Nie wierzysz mi? Kocham cię, Arnoldzie!
Chciała otoczyć ramionami szyję młodzieńca, ale odsunął się od niej, podnosząc wyżej głowę, aby nie mogła dosięgnąć jego twarzy. Wzrok rycerza, ponad głową dziewczyny, spoczął na Janie de Luxemburgu.
- Panie dowódco - powiedział chłodno - jeśli drzemie w tobie chociaż cień szacunku, do jakiego jesteś zobowiązany wobec równych sobie rycerzy, wyprowadź nas stąd jak najszybciej lub zabierz tę zabawkę waszego księcia, której właściwe miejsce jest w burdelu. Proszę, usuńcie ją sprzed moich oczu, bo sam nie mogę tego zrobić.
- Bardzo dobrze! - odpowiedział Luksemburczyk. - Zabierzcie stąd tę kobietę i zaprowadźcie więźniów do zamku...
Dwaj łucznicy zbliżyli się do Katarzyny, która usiłowała jeszcze uczepić się Arnolda, oderwali ją od młodzieńca i rzucili brutalnie na łoże.
- Rzeczywiście - powiedział burgundzki dowódca. - Ten biedny Garin de Brazey nie zasługuje na los, jaki zgotował mu książę: musiał poślubić na rozkaz kobietę z nizin i jeszcze raz po raz zostaje rogaczem, to zbyt wiele jak na jednego człowieka!
Katarzyna oszalała z rozpaczy, wstrząsana konwulsyjnym szlochem, zobaczyła, jak straże wyprowadzają Arnolda. Z kamienną twarzą, nie patrząc na nią, przekroczył próg. Xaintrailles szedł w ślad za nim, nie tracąc dobrego nastroju. Znowu podśpiewywał swoją poprzednią piosenkę: O czym myślisz, moja piękna, czy ci się podobam? Katarzyna pozostała sama w namiocie z błękitnego jedwabiu, wśród porzuconej zbroi i innych przedmiotów, które wkrótce padły łupem ludzi Jana de Luxemburga. Ale ona nie rozglądała się wokół siebie. Leżąc na łożu, z twarzą ukrytą w dłoniach, szlochała z powodu straconej nadziei i wyszydzonej, odrzuconej i zbrukanej miłości... Jak szybko odwrócił się od R S niej, jakże pośpiesznie ją oskarżył, wierząc bez żadnych zastrzeżeń słowom oszczercy, bo ten, chociaż nieprzyjaciel, był równym mu szlachcicem i rycerzem. Mając do wyboru słowa rycerza i zaklęcia dziewczyny z ludu, chociaż tak głęboko zakochanej, Arnold de Montsalvy nawet się nie zawahał! Po raz drugi odtrącił ją, i to z jaką brutalnością i pogardą! Zniewagi rzucone jej w twarz raniły jej serce bardziej niż policzek. Nawet łzy nie mogły złagodzić ostrego cierpienia, uspokajały trochę napięte nerwy, ale nie mogły pomóc, gdyż rana była zbyt świeża. Pozostawała pogrążona w rozpaczy, zapominając, gdzie się znajduje. Nic więcej nie miało znaczenia, ponieważ Arnold odtrącił ją i znienawidził. W końcu jednak nadeszła chwila, kiedy łzy przestały płynąć i jakaś odrobina rozsądku wynurzyła się z tego oceanu rozpaczy. Nieszczęsna dziewczyna zdała sobie sprawę, że powinna działać, a nie płakać. Należała do istot porywczych i unoszących się gwałtownymi uczuciami. Gniew takich ludzi bywa straszliwy, a rozpacz bezdenna, ale potrafią swą porywczość łatwo zużytkować. Człowiek młody, piękny i zdrowy nie poddaje się tak łatwo. Po dłuższej chwili podniosła głowę. Poczerwieniałe oczy bolały, wzrok miała zamglony. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegła, było jej własne nakrycie głowy z białego jedwabiu i hełm z kwiatem lilii. W tych leżących obok siebie przedmiotach był jakiś symbol; jakby Arnolda przyozdabiały jeszcze królewskie barwy, a ona dźwigała niedorzeczną, choć czarującą konstrukcję.
Podniosła się z trudem i podeszła do zwierciadła zawieszonego na jedwabnej ścianie nad cynową miedniczką. Dojrzała w nim przygnębiający widok: czerwoną, nabrzmiałą twarz i zapuchnięte powieki. Stwierdziła, że jest brzydka i trudna do rozpoznania. Miała zresztą rację. Łzy rzadko dodają kobiecie uroku. Zdecydowanym ruchem napełniła miedniczkę wodą o zapachu kwiatu pomarańczy, zanurzyła w niej na dłuższą chwilę twarz, podnosząc głowę tylko od czasu do czasu, aby złapać oddech. Świeża woda przyniosła jej ulgę. Woda pomarańczowa miała wiele cennych właściwości.
Mózg zaczął pracować lepiej i ból przeobrażał się powoli w wolę walki.
Kiedy podniosła twarz ociekającą wodą i wycierała ją w jedwabny ręcznik pozostawiony przez Xaintrailles'a, postanowiła, że będzie walczyć.
Najlepszym sposobem udowodnienia Arnoldowi, że nie brała udziału w zasadzce zastawionej przez Luksemburczyka, było jak najszybsze wyciągnięcie go z więzienia. Mogła to zrobić tylko jedna osoba: książę Filip.
Chcąc doprowadzić twarz do normalnego stanu, Katarzyna wyciągnęła się przez chwilę na łóżku z mokrym ręcznikiem na oczach. Następnie uczesała się, zaplotła starannie warkocze i poprawiła nakrycie głowy.
Rozglądając się wokół siebie, zaczęła szukać ametystowego naszyjnika, który Arnold odrzucił gdzieś z pogardą. Zobaczyła, że leży przy fotelu, podniosła go i założyła na szyję. Był ciężki i zimny, ciążył jej tak samo jak niewola, na którą skazał ją Filip Burgundzki, czyniąc z niej żonę Garina de Brazeya, aby doprowadzić ją do swego łoża.
Tym razem w lustrze pojawił się obraz czarującej, młodej kobiety, pełnej wytwornej elegancji, lecz o twarzy przepełnionej rozpaczą. Zmusiła się do uśmiechu, o mało co nie zaczęła znowu płakać i odwróciła głowę od lustra. Już miała wychodzić, gdy spostrzegła hełm Arnolda pozostawiony na stole. Nasunęła się jej myśl, że młodzieniec cierpiałby, gdyby królewski herb znalazł się w nieprzyjacielskich rękach. Nie mogła pozwolić, by Jan de Luxemburg dotykał z szyderczym uśmiechem królewskich barw, w których Arnold tak chlubnie zwyciężył. Zaczęła szukać wokół siebie czegoś, w co mogłaby owinąć hełm. Zobaczyła czarną chorągiew ze srebrnym krogulcem, należącą do rodziny de Montsalvy, zerwała ją z drzewca, owinęła hełm i sta-nowczym ruchem włożyła go pod pachę; wyszła z namiotu z zamiarem udania się do Arras.
Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, gdy przechodziła obok trybun, kierując się do wyjścia, zobaczyła Jana de Saint-Remy'ego. Spacerował tam i z powrotem, z rękami splecionymi na plecach; najwyraźniej czekał na kogoś.
Zobaczywszy ją, zbliżył się pośpiesznie.
- Zastanawiałem się, czy wyjdziesz pani kiedykolwiek z tego przeklętego namiotu. Spostrzegłem, że coś się tam wydarzyło, i zastanawiałem się, co się z panią dzieje - powiedział z niezwyczajnym u niego gadulstwem.
- Czy na mnie czekasz, panie?
- A na kogóż innego, piękna damo? Człowiek o dobrych manierach nie pozostawia kobiety, kiedy ta odwiedza nieprzyjaciela. Nie ośmieliłem się podejść, widząc, jak eskorta wyprowadza z namiotu naszych dzielnych przeciwników.
- Pomówmy o tym! - wykrzyknęła Katarzyna, zadowolona, że może na kimś wyładować złość. - Ten twój książę, to ładny numer...
- Twój książę, moja droga! - przerwał oburzony Saint-Remy.
- Zabraniam ci, panie, mówić w ten sposób. Nie będę służyła władcy postępującemu niehonorowo, wrzucającemu do lochu rycerzy, którym wcześniej obiecał ochronę, dlatego tylko, że okazali się lepsi. To jest niegodziwe! Nie wiem nawet, jak to nazwać.
Saint-Remy obdarzył ją pobłażliwym uśmiechem, jakim niania obdarza kapryśne dziecko, które tupie i krzyczy.
- Całkiem się z tym zgadzam. To niegodziwe! Ale czy jesteś pewna, piękna damo, że Jego Wysokość maczał palce w uwięzieniu królewskich rycerzy?
- Co chcesz, panie, przez to powiedzieć?
Jan de Saint-Remy wzruszył ramionami i poprawił na głowie swoją dziwaczną czapeczkę.
- Że pan Jan de Luxemburg mógł to zrobić na własną rękę. To do niego podobne. Czy pójdziesz ze mną, pani?
- Dokąd?
- Ależ... do Jego Wysokości, naturalnie! Przecież chyba taki miałaś zamiar? Nieopodal czeka na nas lektyka. Będzie ci wygodniej dostać się do pałacu. Małe, śliczne nóżki nie powinny się trudzić, tym bardziej że dźwigasz hełm. Daj, poniosę ten ciężar.
Po chwili zdziwienia Katarzyna wybuchnęła śmiechem. Saint-Remy okazał się zaskakującym mężczyzną! Pod uśpioną i zarozumiałą powłoką krył się umysł szczególnie żywy. Był w tej chwili cennym sojusznikiem. Z czarującym uśmiechem wyciągnęła do niego rękę.
- Bardzo dobrze odgadłeś moje chęci, panie de Saint-Remy.
Chciałabym, żebyśmy zostali przyjaciółmi.
Młody człowiek zdjął czapeczkę i zamiótł ziemię długim piórem, zginając się wpół przed dziewczyną.
- Już jestem twoim niewolnikiem, pani... i z wielką radością przyjmuję tę propozycję. Proszę podać mi dłoń i chodźmy do lektyki.
Podał ramię Katarzynie, pod drugie wsunął hełm Arnolda i poszli w kierunku lektyki, która oczekiwała trochę dalej.
Zapadał już zmrok, kiedy lektyka wioząca Katarzynę przybyła przed pałac miejski, gdzie książę Filip miał swoje apartamenty. Wcześniej pojechała do siebie, aby przebrać się w prostą, czarną suknię z aksamitu, R S gdyż suknia z białego jedwabiu była nieco zmięta. Na głowie miała toczek z tego samego materiału, nałożony na złotą siatkę podtrzymującą włosy. Izba, którą dzieliła z panią Ermengardą, była pusta. Księżna z pewnością przebywała u księżniczek, pełniąc obowiązki wielkiej ochmistrzyni.
Katarzyna nie chciała czekać na jej powrót. W lektyce niecierpliwił się Jan de Saint-Remy.
Gdy młoda kobieta i jej towarzysz zjawili się przed strażnikami pilnującymi wejścia do pałacu, łucznik stojący na warcie nie chciał ich przepuścić. Ale Saint-Remy tonem nieznoszącym sprzeciwu rozkazał mu pójść po dowódcę straży. Posłano żołnierza, aby go odszukał. W tym czasie Saint-Remy podał Katarzynie hełm.
- Weź go, pani, gdyż przekażę cię dowódcy i pójdziesz dalej sama. W tej sprawie nie mogę zrobić nic więcej. Moja obecność wprawiłaby Jego Wysokość w zakłopotanie i uważałby, że musi okazać surowość. Sam na sam z nim ładna kobieta zawsze sobie poradzi...
Katarzyna chciała mu podziękować, lecz już powrócił żołnierz z dowódcą. Szczęście uśmiechnęło się tego wieczoru do Katarzyny, ponieważ dowódcą straży był Jakub de Roussay. Rozpoznał ją, przyspieszył kroku i podszedł z szerokim uśmiechem na twarzy: - Chciałaś mnie, pani, zobaczyć? Cóż za niespodzianka. W czym mogę pomóc?
- Czy mógłbyś, panie, powiedzieć Jego Wysokości, że chciałabym porozmawiać z nim przez chwilę bez świadków? Chodzi o sprawę najwyższej wagi...
Szczera twarz młodego oficera spochmurniała. Wyraźnie coś było nie tak, a ponieważ Saint-Remy pożegnał się dyskretnie i odszedł, Jakub odprowadził Katarzynę na stronę.
- Jego Wysokość jest akurat zajęty toaletą. Przygotowuje się do uczty, którą wydaje dzisiaj wieczór dla ławników i dam z Cite. Co więcej, nie będę ukrywał, że jest w złym humorze... Zbił nawet pejczem, z powodu drob-nostki, swojego ulubionego psa Briqueta. Nigdy jeszcze nie był w takim stanie. Muszę przyznać, że ma po temu powody. Szczerze mówiąc, pani Katarzyno, radziłbym odłożyć wizytę na jutro. Nawet ty możesz zostać przyjęta nieuprzejmie.
Od czasu strasznej sceny, jaką jej zrobił Arnold, w Katarzynie dokonała się zmiana. Nic nie było w stanie jej przestraszyć. Poszłaby do samego diabła, gdyby to było potrzebne. Spojrzała groźnie na Jakuba de Roussaya.
- Panie - powiedziała wyniośle - humor Jego Wysokości jest mi obojętny! To, co mu chcę powiedzieć, dotyczy jego dobrego imienia, a jeśli boisz się, panie, mnie zaanonsować, zrobię to sama, ot i wszystko, życzę ci dobrej nocy!
Przechodząc do czynu, uniosła rąbek spódnicy i skierowała się z lekkością ku wejściu. Roussay poczerwieniał ze złości i zatrzymał ją.
- Nie boję się, pani, i na dowód tego zaraz cię zaanonsuję. Jeśliby coś się wydarzyło, będziesz sama sobie winna, gdyż cię uprzedzałem.
- Proszę iść, resztą zajmę się sama.
Kilka chwil później Katarzyna weszła do komnaty księcia.
Zobaczywszy go, zrozumiała, że Jakub de Roussay nie przesadzał. Książę nie odwrócił się nawet na jej pokłon.
Stał tyłem do drzwi, z rękami splecionymi na plecach, z odkrytą głową, ubrany w luźny szlafrok z purpurowego aksamitu i spoglądał przez okno na Wielki Plac oświetlony pochodniami.
- Twoja natarczywość i chęć przeszkodzenia mi są dziwne, pani. Racz przyjąć do wiadomości, że nikt nie ma takiego prawa. Kiedy chcę kogoś zobaczyć, wzywam go.
Jeszcze wczoraj Katarzyna schowałaby się pod ziemię, słysząc takie słowa, ale teraz nie zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia.
- Dobrze, panie, odchodzę. Tak naprawdę, cóż mnie może obchodzić, że od dzisiaj będziesz uważany za najmniej honorowego księcia w całym chrześcijańskim świecie!
Filip drgnął i odwrócił się gwałtownie. Miał lodowaty wyraz twarzy jak wówczas na trybunie, ale na jego blade policzki wypełzły dwie czerwone plamy.
- Miarkuj się, pani, w słowach - powiedział szorstko -i nie wykorzystuj tego, że okazałem ci pobłażliwość...
- A nawet coś więcej! Lecz jeśli moja obecność przeszkadza Jego Wysokości, odchodzę.
Odwracała się już, gdy głos Filipa przygwoździł ją do miejsca.
- Proszę zostać i wytłumaczyć swoje słowa! Cóż to za sprawa honoru, którą zawracasz mi głowę? Mój honor czuje się bardzo dobrze. To, że mój rycerz został pobity, nie przynosi mi hańby, gdyż zwycięzca był bardzo dzielny...
- Doprawdy? - powiedziała Katarzyna z zamierzoną bezczelnością. - Rzeczywiście nie byłoby w tym nic złego, gdybyś sam się nie zhańbił, rozkazując wtrącić zwycięzcę do lochu.
Na twarzy Filipa pojawiło się szczere zdziwienie i Katarzyna poczuła w sobie przypływ odwagi. Saint-Remy miał rację. Książę nie brał chyba w tym udziału.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Cóż to za historia? O jakim lochu mówisz?
- O tym, do którego pan de Luxemburg wtrącił panów de Montsalvy'ego i de Xaintrailles'a, odesławszy konetabla de Buchana pod fałszywym pretekstem. Jak to się nazywa, panie, w języku rycerzy? Ja, wywodząc się z klasy plebejskiej, nazywam to wiarołomstwem. Ale nie jestem księżniczką. Gdyby jeszcze chodziło o prostego rycerza! Zwycięzca bastarda de Vendome'a miał na sobie to... Szacunek wymagał, aby go nie tknąć!
Filip zbladł jak trup. Jego szare oczy, skierowane na hełm z kwiatem lilii, który Katarzyna odsłoniła, pozostawały szeroko otwarte. Wydawało się, że zamienił się w figurkę z soli. Młoda kobieta zaśmiała się lekko, co wyrwało go z osłupienia.
- Zechciej, pani, dać mi ten hełm i poczekaj tutaj. Przysięgam na krew mojego ojca, że jeśli skłamałaś, spędzisz noc w lochu, o którym opowiadasz.
Katarzyna skłoniła się głęboko.
- Idź, panie. Poczekam tutaj... bez żadnej obawy.
Wziąwszy hełm, Filip wyszedł z pokoju wielkimi krokami. Katarzyna usłyszała, jak rozkazał dowódcy straży, aby pod żadnym pozorem nie pozwolił odejść pani de Brazey. Usiadła spokojnie w fotelu przy kominku, gdzie palił się ogień, gdyż wieczór był chłodny. Wiedziała, że nie ma czego się obawiać, i oczekiwała na powrót Filipa. Wrócił zresztą bardzo szybko. W ręce trzymał hełm, który położył na stole. Katarzyna wstała pospiesznie i czekała na jego słowa. Książę stał nieruchomo, z rękami skrzyżowanymi na piersi i opuszczoną głową. Nie mówił nic. Nagle, jak ktoś, kto podjął ważną decyzję, skierował kroki ku młodej kobiecie. Zobaczyła, że jego wzrok pozostał chłodny.
- Miałaś rację, pani. Jeden z moich przyjaciół, myśląc, że służy dobrej sprawie, wykazał niepotrzebną gorliwość. Obaj rycerze zostaną wypuszczeni... jutro rano.
- Dlaczego jutro? - zaprotestowała natychmiast Katarzyna. - Po cóż skazywać ich na ciężką noc w lochu po tak trudnej walce?
- Bo tak mi się podoba - powiedział książę z wyższością. - Również po to, by cię ukarać. Dowiedziałem się, że bardzo żywo interesujesz się tymi panami. Książę Jan de Luxemburg znalazł cię w ich namiocie, chociaż jesteś jedną z moich poddanych. Czy możesz powiedzieć, pani, co tam robiłaś?
Katarzyna miała wielką ochotę rzucić Filipowi prawdę w twarz, gdyż w tym momencie nienawidziła go z całego serca, a w jego słowach wyczuła ukrytą zazdrość. Rozumiała jednak, że wyjawiając mu swą miłość do Ar- nolda, wystawiałaby na niebezpieczeństwo życie młodego człowieka.
Przyjmując beztroski wyraz twarzy, wzruszyła ramionami: - Jeszcze jako dziecko poznałam w Paryżu pana de Montsalvy'ego.
Mój ojciec był złotnikiem i pracował dla jego rodziny. Kiedy zobaczyłam, jak upadł, przestraszyłam się i poszłam zapytać o jego zdrowie. Ot i wszystko. Czy mam zapomnieć, aby sprawić ci, panie, przyjemność, o moich przyjaciołach z dzieciństwa?
Ze spojrzenia Filipa wywnioskowała, że ten waha się, czy jej uwierzyć.
Po swoim ojcu odziedziczył instynktowną nieufność wobec wszystkiego i wszystkich. Patrząc na nią, spytał surowo: - Jesteś pewna, że nie chodzi o historię miłosną? Nie zniósłbym tego, dobrze o tym wiesz!...
Gwałtownym ruchem objął ją wpół i przycisnął do siebie, jednak spojrzenie miał zimne.
- Należysz tylko do mnie, wiesz o tym, tylko do mnie. Pomyśl o wysiłku, jaki włożyłem, abyś stała się mnie godna. Poślubiłaś jednego z moich dostojników, należysz do dworu, jesteś dwórką mojej matki... Zwykle dla kobiet nie zadaję sobie tyle trudu... Nie są tego warte! Ale ty różnisz się od innych. Byłoby niesprawiedliwe zostawić cię wśród pospólstwa z taką urodą, która zasługuje na tron. Mam nadzieję, że to docenisz.
Katarzyna odchyliła się do tyłu, ponad obejmującym ją ramieniem Filipa, aby uniknąć dotyku warg, które nagle wywołały w niej wstręt. Nie ośmieliła się odepchnąć go stanowczo z powodu jego miażdżąco nieruchomego spojrzenia, którego obawiała się jedynie ze względu na Arnolda. Nachylał się coraz bardziej nad jej ustami. Zamknęła oczy, aby tego nie widzieć. Ale nie pocałował jej. Usłyszała przy uchu szept Filipa: - W przyległym gabinecie znajdziesz wszystko, co trzeba. Zdejmij tę suknię i przyjdź tutaj, nie chcę już dłużej czekać.
Ogarnął ją przestrach. Nie była przygotowana na taką brutalną szczerość. Przecież jest późno, w pałacu trwa zabawa... Garin też na pewno niepokoi się o nią. Nie mogła zostać u Filipa, nie dzisiejszego wieczoru!
- Panie - powiedziała, starając się ukryć drżenie głosu - jest już późno...
i mąż na mnie czeka.
- Garin będzie pracował przez całą noc z Mikołajem Rolinem. Nie będzie się o ciebie niepokoił. Ponieważ przyszłaś do mnie, tutaj zostaniesz.
Puścił ją i podprowadził do małych drzwiczek, znajdujących się tuż obok kominka. Przestraszona Katarzyna szukała bezskutecznie jakiegoś wykrętu, aby móc odejść.
- Powiedziano mi, że nie masz, panie, czasu.
- Dla ciebie mam go zawsze. Pospiesz się. W przeciwnym razie pomyślę, że przychodząc tutaj, miałaś na myśli coś innego niż mój honor... i że ten rycerz jest ci droższy, niż chcesz to wyznać.
Młoda kobieta poczuła, że drży. Znalazła się w pułapce. Moment, którego obawiała się od dnia zaręczyn, nadszedł, i to w najgorszych okolicznościach. Tak bardzo chciałaby być teraz u siebie, aby trochę się uspokoić i zapłakać, rozpamiętując straszną scenę spod błękitnego namiotu.
Tymczasem musiała oddać się mężczyźnie, którego nie kochała, a co więcej - znienawidziła go. Zmuszona była to uczynić, żeby ocalić życie Arnolda.
Płaciła za jego wolność najwyższą cenę. Zrozumiała, dlaczego Filip zgodził się zwolnić więźniów dopiero następnego dnia. Tę noc potraktował jako zastaw.
Kiedy książę zamknął za nią małe drzwi, rozejrzała się po niewielkiej komnacie bez okien, oświetlonej świecami w złotych świecznikach. Na niskim kredensie stały flakoniki perfum, pudełeczka z pomadami i pachnidłami. Wszystkie przybory toaletowe wykonano ze złota emaliowanego w żywe kolory. Pośrodku królowało duże lustro, odbijając łagodne światło świec i małe pomieszczenie o wyglądzie szkatułki całkowicie wyłożone purpurowym aksamitem. Na taborecie pokrytym identycznym materiałem przygotowano suknię z błękitnego muślinu i dobrane w tym samym kolorze małe, jedwabne pantofelki.
Katarzyna westchnęła, ogarnąwszy komnatę ponurym wejrzeniem. Z pomieszczenia nie było innego wyjścia, a nawet gdyby się znalazło, nic by to nie zmieniło w jej sytuacji. Takie było jej przeznaczenie i próba uniknięcia go była beznadziejna. Wcześniej lub później Filip będzie miał ostatnie słowo. Zmęczonym ruchem zdjęła z głowy aksamitny toczek, rzuciła go w kąt wraz z siateczką. Kiedy jej włosy osunęły się luźno na ramiona, zagryzła wargi, aby się nie rozpłakać. Minęło tak niewiele godzin od chwili, gdy Arnold zrobił to samo z czułą niecierpliwością. Katarzyna próbowała z całych sił odsunąć to zbyt dokładne i bliskie wspomnienie. Ze złością i pośpiechem zaczęła się rozbierać. Suknia spadła jej do stóp, taki sam los spotkał spodnią koszulę. Nerwowym ruchem chwyciła muślinową suknię, włożyła ją przez głowę, zdjęła buciki z aksamitu i pończochy, a nagie stopy wsunęła w małe pantofelki. Rzucając obojętne spojrzenie w kierunku lustra, stwierdziła, że materiał, z którego wykonano nocną toaletę, jest dosyć gęsty i ukazuje tylko zarysy ciała, kryjąc jego szczegóły. Następnie ruchem pełnym wyzwania odrzuciła do tyłu włosy, przełknęła ślinę i skierowała się zdecydowanym krokiem w kierunku drzwi.
Okazało się, że komnata Filipa jest pusta.
W pierwszym odruchu, widząc, że jest sama, podbiegła do drzwi, którymi ją tutaj wprowadzono. Spróbowała je otworzyć, ale daremnie. Były zamknięte na klucz. Z westchnieniem rezygnacji podeszła do kominka.
Pomimo palącego się ognia drżała w zbyt lekkim odzieniu. Wkrótce jednak ciepło ogarnęło ją całą i dodało ducha. Po pięciu minutach poczuła, że potrafi znieść to, co ją czeka. Filip musiał odejść na chwilę, ale z pewnością zaraz wróci.
Jakby na potwierdzenie tych myśli w zamku obrócił się klucz.
Otwierane drzwi zaskrzypiały lekko. Katarzyna zacisnęła zęby, odwróciła się... i stanęła twarzą w twarz z pokojówką w czepku i fartuchu z białego lnu, składającą ceremonialny ukłon: - Pościeliłam łoże - powiedziała nowo przybyła. Katarzyna nie zareagowała na te słowa, a służąca kontynuowała: - Jego Wysokość książę prosi cię, pani, abyś zechciała zjeść wieczerzę i położyć się spać, nie czekając na niego. Jego Wysokość będzie prawdopodobnie zajęty i prosi o wybaczenie. Zaraz przyniosę wieczerzę.
Stojąc przy stopniu łoża, pokojówka uniosła róg przykrycia, jakby namawiając, aby kobieta wślizgnęła się do pościeli. Katarzyna przyjęła to nieme zaproszenie. Zdjęła pantofelki i położyła się. Dzień był niezmiernie wyczerpujący, a ponieważ dzięki uczcie wydawanej dla ławników uzyskała odroczenie, należało z tego skorzystać i odpocząć.
Na dworze zrobiło się ciemno i zerwał się wiatr. Słyszała, jak wicher zawodzi w kominku, aż płomień chwilami przygasał. Wygodnie usadowiona wśród wielu jedwabnych poduszek, poczuła się dobrze. Komnata Filipa dała jej upragnioną samotność. Nie doznała jej, zakwaterowana w dwóch małych izbach dzielonych z Ermengardą i trzema innymi dwórkami. Myśląc o swej przyjaciółce, młoda kobieta uśmiechnęła się. Bóg jeden wie, co gruba księż- na mogła sobie teraz wyobrażać. Być może, że Katarzyna dała się porwać Arnoldowi i że galopuje teraz w kierunku Guise na grzbiecie rumaka? Ten obraz o mało co nie zniszczył całej odwagi, którą z takim trudem gromadziła od kilku godzin. Nie mogła myśleć o Arnoldzie, jeśli chciała zachować jasność myśli. Później tak, kiedy oczekująca ją próba będzie już za nią.
Wówczas będzie miała dużo czasu do zastanowienia.
Młoda pokojówka wniosła na tacy wieczerzę i Katarzyna posiliła się z wielkim apetytem. Nie miała nic w ustach od poprzedniego dnia.
Opuszczając dom późnym przedpołudniem, nie była w stanie zjeść czegokol- wiek pomimo wymówek ze strony Ermengardy. Teraz jej młode i zdrowe ciało domagało się jedzenia. Wypiła kubek bulionu z żółtkami, zjadła połowę pieczonej kury, plaster pasztetu z zająca, kilka marynowanych śliwek, popijając wszystko winem z Sancerre. Następnie odsunęła tacę, którą zabrała pokojówka, i ułożyła się wygodnie na poduszkach. Poczuła się znacznie lepiej. Ponieważ służąca zapytała uniżenie, czy życzy sobie jeszcze czegoś, Katarzyna zapytała, gdzie podział się książę. Ta odpowiedziała, że udał się do sali bankietowej, bo właśnie rozpoczęto ucztę.
- Proszę więc zasunąć zasłony i zostawić mnie samą - powiedziała młoda kobieta. - Już niczego nie potrzebuję.
Pokojówka zaciągnęła zasłony przy łożu, skłoniła się ponownie i wyszła na czubkach palców. Ułożona wygodnie Katarzyna próbowała zastanowić się nad zaistniałą sytuacją i przygotować na przyjście księcia, który zażąda zapłaty za to, co uważał za zaciągnięty dług.
Zmęczenie i ciężki żołądek, a także ciepło i wygoda łoża zwyciężyły.
Katarzyna szybko zapadła w głęboki sen.
* * * Po przebudzeniu się stwierdziła ze zdziwieniem, że zasłony łoża są rozsunięte i jest biały dzień. Jeśli nawet Filip znajdował się w komnacie, nie było go obok niej. Spostrzegła, że stoi obok okna, ubrany w ten sam szlafrok, co poprzedniego wieczoru, pisząc coś na wielkim pulpicie z kutego żelaza, pełnym zwojów pergaminu. Skrzypienie długiego gęsiego pióra i odległe pianie koguta wypełniały ciszę pomieszczenia. Usłyszał ruch, jaki uczyniła Katarzyna, siadając na łóżku, i, odwróciwszy głowę w jej kierunku, uśmiechnął się.
- Czy dobrze spałaś, pani?
Odłożywszy pióro, skierował się w stronę łoża, wszedł na dwa stopnie i oparł o jedną z kolumn, górując nad nią sylwetką. Katarzyna popatrzyła na księcia i na łoże, które było w takim porządku, jak gdyby wślizgnęła się doń przed minutą. Wyraz jej twarzy rozbawił Filipa.
- Nie... nie tknąłem cię, pani. Wróciłem wczesnym rankiem, gdyż przyjęcie trwało długo w noc, a ty spałaś tak smacznie, że nie chciałem cię budzić... choć miałem na to wielką ochotę. Nie lubię uprawiać miłości z zaspaną partnerką. Ależ jesteś piękna i świeża tego ranka, moje serce! Twoje oczy błyszczą jak almandyny, a twoje usta...
Rezygnując z niedbałej pozy, usiadł na brzegu łoża, otaczając ją bardzo delikatnie ramieniem i nie ściskając ani trochę. Powoli i z pewną zadumą pocałował ją, przymykając oczy. Myśl absurdalna i śmieszna przemknęła przez głowę Katarzyny. Przypominał jej wuja Mateusza w piwnicach w Marsannay, smakującego z beczki wyśmienite wino. Usta Filipa były niebywale zręczne i w niczym nie przypominały zachłannej brutalności ust Arnolda. Jego pocałunek był prawdziwą pieszczotą, kontrolowaną i przemyślaną, sprawiającą przyjemność. Dotyk był bardzo lekki, lecz Katarzyna czuła, że słabnie. Miała wrażenie, że znajduje się na śliskim zboczu, które ją porywa, szybko, coraz szybciej, w kierunku czegoś nieznanego. Nie mogła się zatrzymać... Był to zawrót głowy, cudowny i straszliwy, nieidący w parze z sercem. Ale ciało upajało się tym w skrytości.
Kiedy nie odrywając się od jej ust, Filip położył ją, westchnęła lekko i znieruchomiała w oczekiwaniu na to, co miało nastąpić. Ale nic się nie wydarzyło.
- Cóż za szkoda, że teraz wzywają mnie obowiązki, moja przyjaciółko.
Czułbym się wspaniale, gdybym mógł zapomnieć przy tobie o całym świecie.
Pomimo tych słów wydawało się, że panuje nad sobą po mistrzowsku.
Uśmiechał się, ale jego oczy pozostały chłodne. Katarzyna poczuła się nieswojo, gdyż odniosła wrażenie, że książę ją obserwuje. Nie przestając na nią spoglądać, podszedł do pulpitu, wziął z niego mały dzwoneczek i zadzwonił. Wszedł paź, kłaniając się nisko.
- Powiedz kapitanowi de Roussay'owi, że czekam na niego. Wie, kogo ma przyprowadzić...
Następnie, kiedy chłopak wyszedł, kłaniając się znowu, powrócił do Katarzyny i wyjaśnił: - Wybacz mi, pani, że w twojej obecności zajmuję się sprawami stanu - powiedział z uprzejmym uśmiechem - ale chcę zakończyć sprawę w twojej obecności, aby cię w pełni zadowolić i uspokoić. Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa...
Zanim Katarzyna, niczego nie rozumiejąc z tej krótkiej przemowy, zdążyła odpowiedzieć, drzwi do komnaty otworzyły się pod ręką pazia.
Weszło trzech mężczyzn. Pierwszym był Jakub de Roussay; rozpoznając dwóch pozostałych, Katarzyna zagryzła wargi, aby nie krzyknąć: byli to Arnold i jego przyjaciel Xaintrailles.
Ściśnięta bólem tak gwałtownym, jak uderzenie sztyletu, poczuła, że uchodzi z niej życie. Krew odpłynęła z jej twarzy i dłoni w kierunku serca, które na moment przestało bić. Zrozumiała teraz, w jaką pułapkę schwytał ją R S Filip, aby upewnić się, że nie skłamała, mówiąc, iż z Arnoldem łączy ją tylko zwykła znajomość z lat dziecięcych. W łożu oświetlonym przez słońce, w tej przezroczystej szacie, pozwalającej odgadnąć kształt jej ciała, obok Filipa ubranego w szlafrok, była jak postawiona pod pręgierzem. Czyż Arnold mógł jeszcze wątpić w jej związek z księciem? Widziała tylko jego kamienny profil. Nie patrzył na nią, ale kiedy wchodził, spojrzał jej w twarz z pogardą.
Katarzyna cierpiała jak nigdy, poszukując beznadziejnie duchowej podpory, jakiejkolwiek pomocy. Czując na sobie ostre spojrzenie Filipa, robiła nadludzkie wysiłki, aby ukryć rozpacz i powstrzymać napływające łzy. Bardzo chciałaby wyskoczyć z łoża, podbiec do Arnolda i krzyknąć, że to nieprawda, żeby nie wierzył w tę ohydną komedię przygotowaną dla niego, potwierdzić, że jest godna jego miłości i że do niego należy. Nie mogła nawet opuścić powiek, pozwolić płynąć łzom zbierającym się i za- ciskającym jej gardło. Gdyby tylko cokolwiek dała po sobie poznać, Filip skierowałby swój gniew przeciw Arnoldowi. Nietrudno było odgadnąć, jak wielka byłaby wściekłość księcia, którego nazywano już, tu i ówdzie, Wielkim Księciem Zachodu!
Oznaczałoby to śmierć dla Arnolda, prawdopodobnie też dla Xaintrailles'a... podczas gdy ona nie dostąpiłaby najwyższej radości wspólnej z nimi śmierci.
Z rękami splecionymi na kolanach pozostawała nieruchoma i zrezygnowana, błagając w duchu niebiosa o rychłe zakończenie męki. Cisza, która wydawała się jej śmiertelnie długa, w rzeczywistości trwała tylko kilka sekund. Usłyszała niedbały i uprzejmy głos Filipa. Z pewnością był zadowolony z reakcji zgromadzonych przez siebie aktorów.
- Winien wam jestem przeprosiny, panowie, i przywołałem was tutaj, aby to uczynić, i to jak najszczerzej! Obawiam się, że pan de Luxemburg dał się porwać zbyt gwałtownym uczuciom do naszej korony. Zapomniał, że je- steście moimi gośćmi i chroni was święte prawo. Wybaczcie mi więc, że spędziliście tę noc w niewygodzie. Konie na was czekają, jesteście wolni...
Przerywając przemowę, podszedł do pulpitu, wziął pergamin, na którym wcześniej coś napisał, i podał Xaintrailles'owi.
- Ten list żelazny pozwoli wam dojechać bezpiecznie do Guise. Co do ciebie, panie... - Zwrócił się teraz do Arnolda, wyciągnął ze skrzyni hełm ze znakiem lilii i podał go: - Z radością oddaję twój hełm, który tak dzielnie i chlubnie nosiłeś. Na honor, panie, żałuję, żeś tak oddany memu kuzynowi Karolowi. Chciałbym życzyć ci szczęścia...
- Mam je, panie - odpowiedział chłodno Arnold - gdyż jestem w służbie mego pana, króla Francji. Ale dziękuję Jego Wysokości za uprzejmość. Proszę również o wybaczenie pewnych moich słów, wypowiedzianych w twojej obecności... Może były zbyt ostre...
Skłonił się teraz uprzejmie, ale sztywno, a następnie uczynił to samo Xaintrailles. Książę powiedział do nich jeszcze parę uprzejmych słów, po czym zezwolił na odejście. Podczas gdy z ukłonami cofali się w kierunku drzwi, Filip ich powstrzymał.
- Podziękujcie również mojej słodkiej, obecnej tu przyjaciółce. Pani Katarzynie zawdzięczacie wasze uwolnienie, gdyż to ona, cała poruszona, przyszła do mnie tej nocy, aby opowiedzieć, co z wami zrobiono. O ile wiem, znacie ją od dawna...
Tym razem musiała na nich spojrzeć. Jej zaniepokojone i przestraszone oczy spoczęły na Arnoldzie, ale poczuła się tak nieszczęśliwa, że odwróciła wzrok na Xaintrailles'a. Ten patrzył na nią z szyderczym uśmiechem, taksując zuchwale jej urodę.
- Rzeczywiście, od dawna... - powiedział Arnold, nie patrząc na nią.
Jego twarz przypominała mur bez bram i okien. Jeszcze nigdy Katarzyna nie czuła się tak od niego oddalona. Nie dodał nic więcej. To Xaintrailles podziękował „pani Katarzynie" w imieniu obu przyjaciół.
Usłyszała swój głos odpowiadający uprzejmie. Poczuła, że jej wargi składają się do sztucznego uśmiechu...
Rycerze wyszli, a znużona dziewczyna opadła na poduszki. Był najwyższy czas, aby ta pożałowania godna scena się zakończyła. Katarzyna znalazła się u kresu wytrzymałości, a przecież ta komedia trwała dalej. Filip podszedł do niej, pochylił się nad łożem i okrył pocałunkami jej lodowate dłonie.
- Jesteś, pani, szczęśliwa? Czy zrobiłem to, o co prosiłaś?
- Wszystko, panie, o co prosiłam - odpowiedziała zgaszonym głosem. - Byłeś bardzo wspaniałomyślny.
- To ty, pani, jesteś wspaniałomyślna. Wybaczysz mi, że w ciebie zwątpiłem, nieprawdaż? Wczoraj, kiedy przyszłaś prosić o łaskę dla tych ludzi, a zwłaszcza gdy de Luxemburg powiedział mi, że spotkał cię w ich namiocie, byłem zazdrosny jak nigdy.
- A teraz - rzekła Katarzyna z nikłym uśmiechem - wierzysz mi, panie?
- Całkowicie, mój aniele...
Wszedł paź i przypomniał nieśmiało swojemu panu, że zbiera się rada i że kanclerz Rolin prosi go o przybycie. Filip zaklął przez zęby.
- Muszę cię znów zostawić, piękna Katarzyno... Powstałyby plotki, gdybyś nie wróciła do domu. Ale przysięgam na honor, po raz ostatni opuszczasz mnie w ten sposób. Dzisiaj wieczór poślę po ciebie... nikt i nic nie zdoła nam już przeszkodzić.
Pocałował ją lekko w usta i odszedł z żalem, dodając, że przyśle służące, aby pomogły jej się ubrać.
Katarzyna pozostała sama. Jej samotność przypominała samotność więźnia, za którym zamykają się bramy, szczękają zamki i skrzypią łańcuchy! Uwolniony Arnold pędził drogą do Guise! Ona musiała pozostać...