Część pierwsza Filip (1423)

Rozdział pierwszy Ermengarda

Kiedy Katarzyna wróciła do domu handlarza wełną, dochodziło południe. Drogę z pałacu książęcego przebyła w lektyce, którą sprowadził Jakub de Roussay. Ciężkie, skórzane zasłony chroniły ją przed ciekawskimi spojrzeniami. Zbliżając się do domu, modliła się, by nie zastać w nim nikogo oprócz Ermengardy. W szczególności obawiała się nieżyczliwego i bacznego spojrzenia młodej Vaugrigneuse. Chciała jak najszybciej znaleźć się sam na sam z przyjaciółką, której rady ceniła coraz bardziej.

Dom wydawał się dziwnie pusty i cichy. W sieni natknęła się na służącą niosącą talerz dymiącej kapusty. Katarzyna wyczytała niepokój w jej spojrzeniu, lecz nie starała się zrozumieć przyczyny. Zapewne dziewczyna musiała być z natury strachliwa... Uniósłszy obiema dłońmi rąbki sukienki, wbiegła na ciemne schody. Przez wąskie, gotyckie okienko na piętrze wpadł promień słońca, kładąc się na posadzce czerwoną, żywą plamą. Z parteru, gdzie handlarz wełny wraz z rodziną zwykł spożywać obiad, dobiegały niewyraźne odgłosy rozmowy.

Katarzyna przekonana, że nie ma tu nikogo, pchnęła dębowe drzwi swego pokoju. Wewnątrz, przy oknie, z rękami założonymi do tyłu stał Garin.

- Jak to...? Pan tutaj...? - spytała zaskoczona.

Podeszła do męża, uśmiechając się nieśmiało, lecz jej uśmiech natychmiast zgasł, gdyż jeszcze nigdy nie widziała Garina w takim stanie.

Rysy twarzy wykrzywiał mu grymas wściekłości, a kąciki ust nerwowo drgały. Jego twarz z czarną przepaską na oku miała w sobie coś demonicznego. Katarzyna poczuła strach.

- Skąd wracasz? - wycedził przez zęby.

Zacisnęła odruchowo dłonie, chcąc pokonać przenikające ją do głębi przerażenie.

- Sądziłam, że wiesz... wracam od księcia.

- Od księcia?! Czyżby?!

Myśląc, że najlepszym sposobem walki z rozwścieczonym mężczyzną jest pewność siebie, odparła zniecierpliwionym tonem: - To zapytaj go o to sam! Zobaczysz, co ci odpowie!

Podeszła do kufra, w którym składało się czepki i stroiki, i odwróciwszy się tyłem do męża, zdjęła z głowy aksamitny toczek, aby go schować, lecz w tej samej chwili poczuła okropny ból: Garin chwycił ją za włosy i pociągnął brutalnie do tyłu. Katarzyna upadła na posadzkę u stóp de Brazeya, instynktownie zasłaniając twarz ramieniem. Garin wbił palce w jej ramię tak mocno, że krzyknęła. Pochylił nad nią czerwoną z wściekłości twarz. W ręce trzymał pejcz.

- Od księcia, powiadasz?! Od księcia, mała nierządnico?! Cały dwór widział, jak wchodziłaś do namiotu Montsalvy'ego! Jan Luksemburski znalazł cię w jego ramionach! Sądzisz, że nie wiem, iż ten przeklęty Armaniak nie wrócił tej nocy do Gizy? W jakiej to spelunce oddawaliście się swoim nędznym chuciom? Oczywiście! Nie dowiem się tego od ciebie! Ale raz na zawsze wybiję ci z głowy kłamstwa!

Garin przestał panować nad sobą i zanim Katarzyna zdążyła wtrącić choć słowo, poczuła mocne uderzenie bicza. Z krzykiem ukryła głowę w ramionach, kuląc się przed razami. Garin jął smagać jak szalony, bicz przecinał powietrze, spadając na plecy, ramiona i krzyż Katarzyny. Przestała krzyczeć, aby nie rozpalać szału męża. Ale cisza doprowadziła Garina do paroksyzmu wściekłości. Chwycił Katarzynę za suknię na karku i mocno szarpnął. Rozdarty materiał odsłonił plecy i lędźwie Katarzyny, na które znowu spadł bicz, rozcinając delikatną skórę aż do krwi. Dziewczyna zawyła z przenikliwego, palącego bólu. Garin chłostał żonę bez opamiętania, a jego gniew nie ustępował. Katarzyna próbowała przeczołgać się w stronę mebli, aby się ukryć, lecz kiedy tylko zbliżała się do kufra, szafy czy łóżka, wyrastał przed nią Garin i jednym ciosem ciskał nią na środek pokoju.

Suknia, cała w strzępach, nie chroniła już nagiego ciała, które wiło się pod uderzeniami. Niczym osaczone zwierzę usiłowała osłonić się przed gradem ciosów. Jak przez mgłę widziała przed sobą wielką, czarną postać i ramię unoszące się do kolejnego uderzenia. Garin sapał przy tym jak kowal przy kowadle. Wydawało się, że chce ją zabić. Katarzyna przestała czuć spływającą po niej krew i przestała krzyczeć. Już prawie nie czuła razów...

Uczyniła jeszcze ostatni wysiłek, zauważywszy uchylone drzwi.

Doczołgać się tam! Ukryć się za drzwiami! Uciec przed torturami! Nagle jakiś cień przesłonił zbawienny otwór, zaszeleściła czerwona suknia... i Katarzyna z cichą skargą osunęła się u stóp Ermengardy.

Do uszu na wpół zemdlonej dziewczyny dobiegł okrzyk grozy.

Przeczuwając nadchodzącą pomoc, uczepiła się mocnych nóg ochmistrzyni.

- Na flaki papieża!!! - zawyła Ermengarda. - Co to wszystko znaczy?!

Uwolniwszy nogi z uścisku Katarzyny, tęga dama ruszyła do natarcia; jej dwieście funtów żywej wagi runęło prosto na Garina, spychając go w głąb pokoju. Dzielna ochmistrzyni wyrwała mu z ręki zakrwawiony bicz i cisnęła nim precz, po czym chwyciwszy Garina za kołnierz kaftana, zaczęła nim energicznie potrząsać, miotając przekleństwa, jakich nie powstydziłby się stary wojak. Wielki Skarbnik nie stawiał najmniejszego oporu, pozwalając się popychać, prawie nieść w stronę korytarza, jakby był wypchaną trocinami kukłą. Zdawało się, że atak gniewu pozbawił go zupełnie sił. Wyrzucając go na korytarz, Ermengarda krzyknęła: - Precz stąd!... I żebym więcej tu pana nie oglądała!

Zamknęła za nim drzwi, a następnie podbiegła do bezwładnej Katarzyny i upadła przy niej na kolana z wyrazem współczucia na szerokiej twarzy.

Nieszczęsna Katarzyna znajdowała się w opłakanym stanie. Jej zakrwawione ciało, pokryte sinoczarnymi pręgami, było prawie nagie; resztką sił zasłaniała piersi strzępami czarnego aksamitu. Splątane włosy przyklejały się jej do twarzy, na której pot mieszał się ze łzami. Ermengarda swą białą dłonią odgarnęła delikatnie włosy przyjaciółki. Z trudem powstrzymywała łzy.

- Boże, do jakiego stanu doprowadził cię ten potwór, moje biedne dziecko! Chwyć się mojej szyi, zaniosę cię na łóżko.

Katarzyna uniosła ręce, lecz jej rozorane ramię przeszył tak ostry ból, że padła zemdlona. Kiedy odzyskała świadomość, leżała w łóżku cała w bandażach i nie mogła się ruszyć. Nadchodziła noc.

Otworzywszy oczy, ujrzała przy kominku Sarę; Cyganka pilnowała gotującej się w kociołku strawy. Widok ten przywołał w pamięci Katarzyny wspomnienie sprzed wielu lat. Ileż to razy, budząc się w ruderze Barnaby na Dziedzińcu Cudów, widziała Sarę czuwającą przy ogniu. Wspomnienie dzieciństwa podniosło ją na duchu. Spróbowała poruszyć ręką, odsunąć kołdrę przykrywającą ją aż po czubek nosa, lecz ręka okazała się ciężka jak ołów, a ramię sprawiało taki ból, że nie mogła powstrzymać jęku. W tej samej chwili wpłynęła do pokoju potężna sylwetka Ermengardy. Hrabina pochyliła się nad chorą i położyła swoją miękką dłoń na jej rozpalonym czole.

- Bardzo cierpisz, dziecinko?

Katarzyna chciała się uśmiechnąć, lecz ten wysiłek także okazał się bolesny. Nie było w niej ani jednego mięśnia, ani jednej cząstki ciała, które by nie sprawiały bólu.

- Jest mi tak gorąco - westchnęła - i jestem cała obolała. Czuję się tak, jakbym leżała na cierniach. Wszystko mnie pali.

Ermengarda uniosła głowę i odsunęła się, aby przepuścić Sarę, która pochyliła się nad głową Katarzyny. Twarz Cyganki miała wyraz surowy i dziki.

- Ten potwór byłby cię zabił, mój aniele, gdyby pani Ermengarda nie nadeszła w porę! Czułam, że coś złego wisi w powietrzu, kiedy ujrzałam go dziś rano. Miał taki straszny wyraz twarzy...

- Gdzie się podziewałaś, kiedy wróciłam do domu? - spytała Katarzyna słabym głosem.

Odpowiedzi udzieliła Ermengarda.

- Garin zamknął Sarę w schowku pod schodami! Wyciągnęłam ją stamtąd dopiero wtedy, kiedy przyszłam do domu. Czyniła taki harmider, że trudno byłoby jej nie usłyszeć. Służba nie odważyła się jej uwolnić, gdyż Garin zagroził, że wrzuci do lochu każdego, kto ośmieli się choćby kiwnąć palcem. Kiedy weszłam do komory po szarpie i bandaże, była na wpół żywa ze strachu.

- Czy uspokoiłaś tych biedaków?

- Wręcz przeciwnie! - parsknęła hrabina i zaśmiała się hałaśliwie. Nastraszyłam ich, że książę każe ich obedrzeć ze skóry, gdy się dowie, do czego dopuścili. Nie wiem, czy właśnie nie pakują swoich rzeczy.

Katarzyna rozejrzała się uważnie. Nie był to pokój, w którym mieszkały do tej pory z Ermengardą. Ten był większy, wygodniejszy, a na ścianach wisiały kolorowe gobeliny. Widać było drzwi łączące go z innym pokojem. Myśl, że znajduje się poza zasięgiem ciekawskiej Marii de Vaugrigneuse, pocieszyła chorą. Sara wróciła przed kominek, aby przelać do fajansowej miseczki zawartość małego garnuszka. Tymczasem Ermengarda usiadła w nogach łoża i opowiedziała Katarzynie, jak to wspólnie z Sarą namaściły jej ciało balsamem i owinęły w cienkie pasma płótna.

- Jesteś cała pokryta siniakami i ranami, lecz na szczęście żadna z nich nie jest głęboka. Sara uważa, że zostaną tylko małe blizny, z pewnością nie na twarzy. Sądzę, niech Bóg mi wybaczy, że twój małżonek oszalał. Co takiego mu uczyniłaś?...

Ermengarda płonęła z ciekawości, lecz Katarzyna była zbyt osłabiona, aby opowiadać o wydarzeniach poprzedniego wieczoru. Uniosła tylko zabandażowane ręce, spoglądając na nie ze zdziwieniem. Miała wrażenie, że jest dużą, szmacianą lalką. Jedynie jej starannie zaplecione włosy, leżące na posłaniu, wydawały się żyć i stanowić część jej ciała. Westchnęła.

Ermengarda domyśliła się, co oznaczało to westchnienie.

- Masz rację, nic nie mów! Jesteś zbyt osłabiona. Opowiesz mi wszystko później! - Po czym sama niestrudzenie zaczęła pytlować, jak to Garin, nie odważywszy się pokazać, przysłał przyjaciela, Mikołaja Rolina, aby zasięgnął języka. A ona przyjęła go chłodno, podkreślając, że osobiście czuwa nad panią de Brazey, która im mniej będzie słyszeć o Garinie i jego przyjaciołach, tym szybciej przyjdzie do siebie. Na takie dictum Rolin odszedł, nie zadając więcej pytań. To samo, lecz tonem bardziej przyjaznym, odpowiedziała paziowi Jego Wysokości.

Katarzyna uniosła brwi ze zdziwienia.

- To książę przysłał pazia?

- Tak, młodego de Lannoya. Zdaje się, że książę miał ochotę spędzić dzisiejszy wieczór w twoim towarzystwie. Naturalnie, musiałam cię usprawiedliwić.

- Co mu odpowiedziałaś, droga Ermengardo?

- Po prostu prawdę. Powiedziałam, że miły małżonek zbił cię na kwaśne jabłko i że jesteś na wpół żywa. Temu dzikusowi dostanie się nagana, którą sobie popamięta i która odbierze mu chęć do powtórzenia podobnego czynu!

- Na Boga! - jęknęła młoda kobieta, przygnębiona. - Całe miasto będzie ze mnie kpiło! Nie odważę się spojrzeć nikomu w oczy, jeśli się dowiedzą, że wychłostał mnie jak niewolnicę!

- Moja droga, nie zapominaj, że mały de Lannoy jest szlachcicem. Wie dobrze, że to, co mu się powierza, nie jest przeznaczone dla innych uszu niż uszy księcia. Nie piśnie ani słowa! Muszę dodać, że był wyraźnie oburzony!

Ten chłopiec cię uwielbia! Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że jest w tobie zakochany! Ale teraz musisz to wypić...

Sara przyniosła miseczkę z naparem z werbeny, do którego dosypała garść tajemnych ziół. Przy pomocy Ermengardy Katarzynie udało się usiąść na łóżku. Napój miał lekko kwaśny smak, który wcale nie wydawał się niemiły. Do tego był gorący i dodawał sił.

- Użyłam ziela, po którym zaśniesz z łatwością - rzekła Sara. - Podczas snu nie czuje się bólu.

Katarzyna nie zdążyła jej odpowiedzieć, gdyż w tej chwili otworzyły się drzwi i ukazał się w nich mężczyzna ubrany na czarno, w czarnej masce na twarzy. Na jego widok trzy kobiety aż podskoczyły. Stanął w drzwiach nieruchomo jak posąg, tylko przez otwory w masce widać było błyszczące, szare oczy.

- Kim jesteś i czego tu chcesz? - spytała Ermengarda, przyjmując postawę obronną.

Nieznajomy zdjął maskę. Ermengarda pochyliła się w głębokim ukłonie. Był to książę Filip we własnej osobie. Na jego twarzy malowało się niewymowne osłupienie.

- Czy to pani, Katarzyno? - krzyknął z niedowierzaniem. - Ależ to niemożliwe!

Owinięta bandażami Katarzyna zaczęła się śmiać. Wyobraziła sobie, jakie wrażenie zrobiło na Filipie, tak miłującym piękno, jej ciało spowite bandażami. Przybył, sądząc, że znajdzie tu młodą, cierpiącą i obolałą kobietę, a nie szmacianą kukłę. Książę wymamrotał: - Boże, nawet nie przypuszczałem...

- Jest jeszcze gorzej, panie! - przerwała Ermengarda, prostując się z ukłonu. - Pani Katarzyna jest pokryta ranami i posiniaczona od stóp do głów!

Cierpi bardzo i mówienie przychodzi jej z trudem...

Filip zaciskał pięści, przysięgając, że wtrąci Garina do lochu, że wyda go katu. Jego oczy ciskały błyskawice, lecz równocześnie, pod wpływem emocji, po jego policzkach stoczyły się ciężkie łzy. Ermengarda nie zwróciła na to uwagi, Katarzyna patrzyła jednak z zaciekawieniem na płaczącego księcia. W końcu hrabinie udało się go uspokoić. Zauważyła także, że tylko sama Katarzyna może wnieść skargę przeciwko mężowi, i nawet jeśli Garin jest brutalem w małżeństwie, to jednak jest wzorowym poddanym... Filip dał się przekonać, że nie należy wywoływać skandalu aresztowaniem Garina.

Usiadłszy na brzegu łóżka, niezwykle ostrożnie ujął zabandażowaną dłoń Katarzyny.

- Jestem zrozpaczony, widząc panią w takim stanie! Ja, który czekałem na ciebie z sercem przepełnionym myślami o tobie... Musisz się leczyć i dbać o siebie. - Odwróciwszy się do Ermengardy, dodał: - Zdaje mi się, że moja matka chce się z panią widzieć, pani de Chateauvillain!

- W istocie, najjaśniejszy panie, księżna jest cierpiąca. Jej stan zdrowia uległ pogorszeniu i dlatego pragnie ona mojego powrotu.

- Opóźnij więc powrót o kilka dni i zabierz ze sobą panią de Brazey, którą chciałbym oddalić na jakiś czas od męża. W Dijon szybko przyjdzie do siebie, a ja, wiedząc, że jest pod pani opieką, będę o nią spokojny. Czy mogę ci ją powierzyć, pani? Jest mi... nieskończenie droga!

- To dla mnie zaszczyt, panie! - odparła hrabina, kłaniając się ponownie.

Katarzyna nie mogła nie podziękować księciu za jego troskę.

Perspektywa wyjazdu z Ermengardą była pociągająca. Co za szczęście stracić Garina z oczu! Była równie szczęśliwa, że straci z oczu... Filipa.

Przynajmniej znajdzie trochę wytchnienia i będzie mogła pomyśleć.

O sobie i swoich sprawach.

Gdy Filip żegnał się z nią, wzdychając i roniąc łzy, poczuła nagle, że wybacza Garinowi otrzymane razy, gdyż dzięki nim perspektywa oddania się księciu oddaliła się raz jeszcze, i to na czas nieokreślony. Tej nocy nie zostanie jeszcze kochanką Filipa! Jej ciało, choć poturbowane, pozostanie nadal dziewicze, takie, jakie chciała zachować dla tego, którego kochała.

Jednakże, mimo przebaczenia, nie mogła zrozumieć, dlaczego Garin omal jej nie zabił, sądząc, że spędziła noc z innym mężczyzną. Przecież ani jej nie kochał, ani nie pożądał jej ciała, a nawet przeznaczył ją dla Filipa. A więc dlaczego?

W końcu przestała o tym myśleć. Była cała obolała, lecz wkrótce balsam Sary zaczął działać. Minęło zaledwie kilka minut od wyjścia Filipa, gdy Katarzyna pogrążyła się we śnie. Sara usiadła przy ogniu. Jej czarne oczy wpatrywały się w płomienie, jakby chciały z nich wyczytać rzeczy niewidzialne. Na ulicy panowała cisza. Słychać było tylko oddalający się tętent kopyt konia Filipa.

Rozdział drugi Misja Jakuba de Roussaya

Kilka dni później Katarzyna opuściła Arras. Nie powróciła jeszcze do sił, lecz nie chciała nadmiernie opóźniać wyjazdu przyjaciółki. Poza tym pragnęła jak najszybciej wrócić do domu i uciec z tego miasta, z którym wiązały się same przykre wspomnienia. Dzięki zabiegom Sary i Ermengardy, dzięki balsamom, jakimi namaszczały dwa razy dziennie jej rany, liczba opatrunków malała z dnia na dzień. W dniu wyjazdu zostało ich jeszcze trzy czy cztery, jeden na ramieniu, dwa na udach i jeden na krzyżu. Sara powiedziała, że świeże powietrze uzdrowi jej panią. O świcie ubrała Katarzynę ciepło, gdyż mimo początku maja powietrze było chłodne.

Nałożyła jej ciepłe rękawiczki z miękkiej skórki, które od wewnątrz natarła oliwką, a głowę otuliła szalem, by zakryć sińce i podbite oko. Katarzyna miała podróżować w dużej lektyce ciągnionej przez mulice, w której mogła się wygodnie położyć. Ermengarda, pomimo swego zamiłowania do jazdy konnej, postanowiła dzielić lektykę z przyjaciółką, aby dotrzymać jej towarzystwa. Sara razem ze służbą miała jechać za nimi konno. Ponadto przewidziano eskortę, gdyż w tych stronach było niebezpiecznie. Kiedy nad ranem w dniu wyjazdu Katarzyna ujrzała to wszystko, nie mogła powstrzymać uśmiechu. Na lektyce widniał herb książęcy, a eskortą dowodził Jakub de Roussay, którego rozpierała radość na myśl o tak przyjemnym zadaniu.

- To będzie już druga nasza wspólna podróż - powiedział, witając się z Katarzyną, nieco zdziwiony, że jest tak szczelnie opatulona. - Pierwsza nasza wspólna wyprawa była tak miła, że na tę cieszę się już z góry!

- Powstrzymaj swój zapał, młodzieńcze! - wkroczyła do akcji Ermengarda, zakładając rękawiczki. - To ja będę się zajmować panią de Brazey i jestem w stanie zabawić ją sama! A ty, panie kapitanie, dopilnuj swych ludzi, noclegów i drogi! Sądzę, że wystarczy ci zajęć!

Ofuknięty w ten sposób kapitan najeżył się. Katarzyna tymczasem podała mu rękę.

- Nie besztaj kapitana zbyt surowo, Ermengardo! Pan de Roussay jest moim oddanym przyjacielem i pod jego opieką jesteśmy bezpieczne.

Kapitan, nieco pocieszony, udał się do swoich ludzi, chciał bowiem wraz z nimi przed drogą wypić strzemiennego. Tymczasem ładowano bagaże na mulice, a kobiety zajęły miejsca w lektyce. W obawie przed złodziejami obie wzięły ze sobą kuferki z klejnotami. Kuferek Katarzyny ze słynnym czarnym diamentem w środku wart był fortunę.

W końcu ruszyli. Pogoda była paskudna i po polach hulał wiatr. Jakub, zgodnie z rozkazami, prowadził orszak okrężną drogą przez Cambrai, zamiast zmierzać prosto na południe. Chciał ominąć Peronne i hrabstwo de Vermandois, gdzie przebywali ludzie Karola VII. Kapitan nie zniósłby, gdyby droga jego sercu Katarzyna wpadła w ich ręce.

Towarzystwo Ermengardy, pomimo jej zapewnień, nie było zbyt rozweselające. Zaledwie ułożyła się na poduszkach obok przyjaciółki, wierna swoim przyzwyczajeniom zapadła w głęboki sen i cała jej rozmowa podczas jazdy polegała na potężnym chrapaniu. Jednakże na postojach,w oberżach czy klasztorach, gdzie zatrzymywali się na nocleg, odzyskiwała żywotność i apetyt.

Katarzyna, pozostawiona swoim myślom, wspominała niedawne wydarzenia. Od dnia pobicia nie widziała się z Garinem ani razu. Za to on codziennie zasięgał o żonie wiadomości przez służącego lub raz czy dwa razy przez Mikołaja Rolina.

Oprócz codziennego zdobywania informacji Garin nie uczynił żadnej próby zbliżenia się do Katarzyny. Wkrótce dowiedziała się, że mąż wyjeżdża w interesach do Gandawy i Brugii. Przed opuszczeniem miasta, w przeddzień jej wyjazdu, nie przyszedł się z nią pożegnać. Zresztą dla niej nie miało to najmniejszego znaczenia, a nawet wolała uniknąć spotkania. Długo zastanawiała się, co mogło spowodować jego atak szału, i doszła do wniosku, że obawiał się wpaść w niełaskę księcia, gdyby ten się dowiedział, że Katarzyna odwiedziła Arnolda w jego namiocie. Nie mogło być inaczej.

Bo wzbudzenie w nim zazdrości było rzeczą raczej niemożliwą.

Podróż przebiegała spokojnie, chociaż przejazd przez Szampanię nie należał do przyjemności. Miasteczka zrównane z ziemią, ludzie o wynędzniałych twarzach uciekający z miejsc pożogi z resztkami dobytku i zwierząt, które udało im się ocalić. Grupy uciekinierów ciągnęły drogami w poszukiwaniu schronienia na ziemiach Burgundii. Katarzyna i Ermengarda rozdawały biedakom, co mogły, a kapitan de Roussay musiał nieraz siłą przepędzać wygłodniałe hordy otaczające lektykę. Ten obraz ludzkiej niedoli napawał serce Katarzyny przerażeniem.

Pewnego wieczoru, kiedy podróżni po opuszczeniu Troyes zbliżali się ku granicom Burgundii i mieli zatrzymać się na nocleg, na drodze ukazała się dziwna grupa ludzi, długi pochód kobiet i mężczyzn o śniadych twarzach, z oddali wyglądających na uchodźców z pobliskiego miasteczka. Z bliska prezentowali się niezwykle. Kobiety miały na głowach wełniane turbany, zawiązane pod brodą,a na sobie kolorowe spódnice i koszule z grubego lnu, z głębokim przecięciem pod szyją. Niosły małe, śniade dzieci, na wpół nagie.

Inne dzieci kołysały się w koszykach zawieszonych po bokach mulic. Oczy kobiet błyszczały jak węgielki, a zęby lśniły bielą kości słoniowej. Na ich szyjach widać było sznury drobnych monet. Mężczyźni mieli czarne brody zakrywające im prawie całą twarz, nosili filcowe, wypłowiałe kapelusze, krzykliwe, często podziurawione stroje, a także przytroczone do boku krótkie sztylety i miecze. Mówili dziwnym językiem. Za nimi ciągnęły konie, psy i ptactwo domowe. Idąc, śpiewali tęskną melodię, którą Katarzyna kiedyś słyszała. Podniósłszy firankę, wychyliła się z lektyki, aby lepiej ją słyszeć, i nagle zobaczyła Sarę na mulicy, przemykającą w pobliżu jak błyskawica.

Cyganka z rozwianymi włosami i błyszczącymi oczami pędziła w stronę dziwnych wędrowców, wydając radosne okrzyki.

- Co jej się stało? - spytała wyrwana ze snu Ermengarda. - Oszalała, czy co? A może zna tych ludzi?

Sara tymczasem zatrzymała swoją mulicę przy mężczyźnie wyglądającym na przewodnika i wdała się z nim w rozmowę. Był młody i chudy jak tyczka; choć odziany w łachmany, postawę miał iście królewską.

Katarzyna nigdy dotąd nie widziała Sary tak radosnej. Cyganka zwykle śmiała się rzadko i mówiła niechętnie. Nie lubiła tracić czasu ani mówić po próżnicy. Tylko raz, w tawernie Jakuba Marynarza, Katarzyna odkryła jej prawdziwe oblicze. Teraz, patrząc na rozświetloną wewnętrznym ogniem twarz Sary rozprawiającej w uniesieniu ze śniadym mężczyzną, uczuła w sercu niemiłe ukłucie.

- Możliwe, że zna tych wędrowców - odparła. - Sądzę, że w jej żyłach płynie ta sama krew...

- Co takiego? Chcesz powiedzieć, że ci łachmaniarze ze swoimi nożami i oczami czarnymi jak węgiel...

- ...są, podobnie jak ona, Cyganami. Opowiedziałam ci przecież kiedyś jej historię.

Na znak Katarzyny de Roussay zatrzymał orszak i wszyscy zaczęli przypatrywać się Sarze. Serce Katarzyny napełniło się smutkiem. Cyganka była tak zaabsorbowana rozmową z mężczyzną o ciemnej cerze, że zapomniała o bożym świecie. Nagle odwróciła się i spotkawszy spojrzenie Katarzyny, podbiegła do niej.

- To są ludzie z mojego plemienia! - rzuciła radośnie. - Myślałam, że już ich nigdy nie zobaczę, lecz spełniła się stara przepowiednia: plemiona wyruszyły w drogę, żeby dotrzeć aż tutaj. To plemię, tak jak ja, przybyło od strony Wielkiego Błękitnego Morza. Ci pochodzą z wyspy Modon spod góry Gype, a ja z Cypru, wyspy Afrodyty. Czyż to nie cudowne?

- Owszem - przerwała Ermengarda - ale czy długo będziemy tu jeszcze stali?

Sara nie raczyła jej odpowiedzieć, tylko zwróciła się błagalnie do Katarzyny: - Proszę cię, pozwól mi spędzić tę noc z nimi. Będą obozować z najbliższym miasteczku, w którym i my mieliśmy się zatrzymać.

- Czy to jest aż takie ważne dla ciebie?

Sara chciała coś odpowiedzieć, lecz Katarzyna miękkim ruchem ręki nakazała jej ciszę i uśmiechnęła się.

- Nie musisz nic mówić, wydaje mi się, że cię rozumiem. Idź do swoich braci, lecz nie zapomnij o mnie!

Sara nachyliła się pospiesznie i musnęła ustami dłoń Katarzyny, po czym szybko pobiegła do swoich, zostawiwszy mulicę pod opieką żołnierza z eskorty. Po chwili dołączyła do smagłego mężczyzny. Wyglądała tak, jakby odnalazła kochanka, jej oczy błyszczały, a usta zdobił radosny uśmiech. Ermengarda pokręciła głową.

- Ciekawa jestem, czy wróci do nas jutro rano. Katarzyna zadrżała i z niepokojem spojrzała na hrabinę.

- Dlaczego miałaby nie wrócić? Jej miejsce jest przy mnie...

- Było! Do tej pory ta kobieta, oderwana od swoich korzeni, od bliskich, nie miała nadziei, że kiedykolwiek ich ujrzy. Ty byłaś jej jedyną przystanią. Lecz teraz, kiedy odnalazła swoich... No, nie płacz już - dodała szybko, widząc, że oczy przyjaciółki zachodzą łzami. - Ona cię kocha... i może wróci. Ale zatrzymajmy się jak najszybciej na nocleg. Jestem okrutnie głodna i na dodatek zaczyna padać.

Mała karawana ruszyła w dalszą drogę i wkrótce ich oczom ukazały się wieże kościoła w miasteczku, w którym mieli stanąć na noc.

* * *

Cyganie rozłożyli obozowisko na polu za oberżą, w której zatrzymała się Katarzyna z Ermengardą. Z okna ich wspólnego pokoju widać było obóz.

Po podwieczorku Katarzyna z lubością przypatrywała się zajęciom tajemniczych wędrowców. Rozpalili oni wielkie ogniska, na których poustawiali olbrzymie kotły. Kobiety, zostawiwszy dzieci ich igraszkom, zabrały się do skubania drobiu i obierania jarzyn. Sara usiadła na pniu obok młodego przewodnika. Czyniono jej najwyższe honory i podano strawę zaraz po nim.

Wiosenny zmierzch rozbrzmiewał radosnymi okrzykami dzieci, za to dorośli nie robili wiele hałasu. Rozmawiali przyciszonymi głosami i jedli spokojnie, smakując powoli każdy kęs. Czasem wybuchali śmiechem i Katarzyna miała wielką ochotę dołączyć do tego zaczarowanego kręgu. Pomiędzy trzema drzewami wzniesiono duży namiot, który miał służyć jako schronienie dla kobiet i dzieci. Ale te ostatnie nie miały najmniejszej ochoty położyć się spać. Niektóre, na wpół ubrane lub całkiem gołe, z okrągłymi brzuszkami, biegały pomiędzy ogniskami, inne stłoczyły się wokół wysokiego chłopca, który nastrajał lutnię. Obok kilka dziewcząt z warkoczami potrząsało tamburynami, nie mogąc doczekać się tańców.

Wkrótce, wraz z dzikim akordem lutnisty, rozpoczęła się zabawa.

Kilkanaście dziewcząt utworzyło krąg wokół największego ogniska. Spod zwinnych, śniadych stóp zaczęła umykać ziemia, fruwały kolorowe spódnice i wirowały dookoła długich nagich nóg, odkrywając je tym wyżej, im szybszy stawał się rytm.

Muzyk ciągle przyspieszał, tamburyny dźwięczały pod palcami.

Warkocze tancerek porozplatały się na odsłoniętych smagłych ramionach.

Kiedy spośród chmur wyłonił się blady księżyc, taniec rozszalał się na dobre.

Stopy dziewcząt fruwały tak szybko, że trudno było nadążyć za nimi wzrokiem. Krąg tancerzy ogarnęła prawdziwa gorączka. Do tańczących zbliżyła się bojaźliwie grupa mieszkańców miasteczka. Stanęli w cieniu oberży i Katarzyna mogła zobaczyć ich nieufne spojrzenia. Nagle spośród dźwięków tamburynów, klaskania w dłonie i tonów lutni wydobył się drżący, ciepły głos.

- Co to takiego? - szepnęła Ermengarda, która również podeszła do okna.

- To Sara! To Sara śpiewa!

- Przecież słyszę... cóż za wspaniały głos!

Jeszcze nigdy dotąd Sara nie śpiewała tak, jak tego wieczoru. W zadymionej tawernie Jakuba Marynarza jej śpiew był smutny i tęskny. Tym razem wyrażał gwałtowną radość wolności, bezkresnych przestrzeni i szalonej jazdy konnej. Przy refrenie wszyscy Cyganie wtórowali jej chórem.

Sara wyciągnęła ręce do okrągłego księżyca, który cały wyłonił się zza chmur, jakby chciała go pochwycić. Śpiew i taniec połączyły się w jeden żywioł, coraz bardziej szalony i dziki.

Niespodziewanie powietrze przeszył przeciągły krzyk i w tej chwili wszystkie tanecznice uczyniły podobny gest - ich sukienki opadły na ziemię, uwalniając szczupłe, śniade ciała, błyszczące od potu. Wśród gapiów nastąpiło poruszenie, wieśniaczki popychały gwałtownie swoich mężów, którzy wcale nie mieli ochoty wracać do domów...

- Och! - westchnęła Ermengarda trochę z podziwem, trochę z dezaprobatą.

Katarzyna uśmiechnęła się tylko. Często obserwowała podobne widowisko na Dziedzińcu Cudów i w tawernie Jakuba Marynarza, i nie gorszyło jej to wcale. Nie znajdowała niczego złego w nagości tych młodych pięknych dziewcząt. Ich harmonijne kształty były dziko piękne niczym posągi ożywione sztukami magicznymi. Oczy Cyganów błyszczały jak rozżarzone węgle. Ognisko z wolna przygasało, księżyc przysłoniły ogromne chmury... Obozowisko ogarniały ciemności. Jeden z młodzieńców, który przykucnął przy ognisku, rzucił się nagle na jedną z nagich dziewcząt, porwał ją w ramiona i uniósł za kępę drzew. Po nim uczynili to samo inni.

Sara śpiewała nadal, a noc wypełniła się westchnieniami...

Ermengarda energicznie odciągnęła przyjaciółkę od okna i je zamknęła. Dziewczyna roześmiała się, widząc zapłonioną twarz przyjaciółki.

- Ależ, Ermengardo! Czyżbyś była zgorszona?

- Skądże znowu... lecz wolę nie mieć koszmarów tej nocy! Taki widok nie przystoi kobiecie w moim wieku ani takiej młodej jak ty, w dodatku kiedy mąż jest daleko.

Katarzyna milczała. Czuła, że hrabina ma rację i że lepiej nie oglądać nocnych bachanaliów. Położyła się do łóżka, ale długo nie mogła zasnąć. Do jej uszu dobiegał ciągle drżący głos Sary i ciche akordy lutni.

* * *

Następnego ranka, natychmiast po przebudzeniu, pobiegła szybko do okna. Odemknąwszy drewniane okiennice, wychyliła się na zewnątrz, wdychając świeże powietrze, lecz spotkał ją wielki zawód. Po obozowisku Cyganów nie zostało ani śladu... z wyjątkiem wypalonej trawy w miejscach, gdzie wczoraj płonęły ogniska. Musieli odjechać o brzasku. W różowym świetle poranka wszystko zniknęło jak sen. Nad okolicą zaległy cisza i spokój. Nocne bachanalia rozwiały się wraz z dymem ognisk. Katarzyna usłyszała ciche gwizdanie pod oknem. Był to jeden z żołnierzy eskorty.

Postanowiła go zawołać.

- Powiedz kapitanowi de Roussayowi, że chcę z nim mówić!

Żołnierz zasalutował i zniknął za rogiem domu. Chwilę później rozległo się pukanie. Katarzyna, ubrana w poranne giezło, czekała na kapitana przy oknie. Ermengarda leżała jeszcze w łóżku. Słysząc pukanie, podciągnęła kołdrę aż pod nos, spoglądając na przyjaciółkę z wyraźnym niezadowoleniem.

- Czy nie widziałeś gdzieś Sary dzisiaj rano? - spytała Katarzyna wchodzącego oficera, nie zdążywszy nawet odpowiedzieć na jego głęboki ukłon.

- Ja nie, ale jeden z moich ludzi widział, jak o świcie odjechała z Cyganami na koniu przewodnika.

- Odjechała?...

Katarzynę ogarnął nagle głęboki smutek i chęć do płaczu, jakby była małą, opuszczoną dziewczynką. Ermengarda miała rację. Więzy przyjaźni przestały się liczyć dla Sary wobec zewu krwi, pokusy życia wędrownego i wolnego. Katarzyna musiała się pogodzić z tym, w co jeszcze wczoraj nie mogłaby uwierzyć. Spuściła głowę, ale Jakub zdążył ujrzeć w jej oczach łzy.

- Och! Pani płacze! - krzyknął przejęty.

- To nic takiego... To zaraz przejdzie... Dziękuję ci, drogi przyjacielu.

Ruszajmy w drogę! Dopilnuj, by wnet wszystko było gotowe!

Odwróciła się w stronę okna, by ukryć łzy. Jakub, onieśmielony, nie próbował nawet jej pocieszać. Ermengarda dała mu znak, by się oddalił.

Kiedy za de Roussayem zamknęły się drzwi, wyszła z łóżka i podreptała boso do Katarzyny. Otoczyła ją ramieniem.

- Chodź, popłaczemy sobie razem, mój aniele. Nie myśl tylko, że Sara cię nie kocha! Ona jest jak wędrowny ptak. Odlatuje i wraca.

Katarzyna potrząsnęła głową, tłumiąc łkanie.

- Ona już nie wróci... Odnalazła swoich, jest w swoim żywiole.

Najbardziej boli mnie to, że tak odeszła... bez żadnego pożegnania...

- Może się bała, że pożegnanie uniemożliwi jej odjazd. Ubierz się szybko i ruszajmy! Tutaj jest zbyt smutno.

Godzinę później obie kołysały się w lektyce. Słońce stało już wysoko.

Kapitan jechał tuż przy powozie, nie śmiąc nawet spojrzeć na Katarzynę. Był nieszczęśliwy, nie mogąc zaradzić jej smutkowi. Orszak sunął w ciszy.

Około południa przekroczył granice Burgundii, nie natrafiwszy na ślady Sary ani trupy Cyganów. Wydawało się, że rozpłynęli się w porannej mgle...

* * *

Katarzyna była szczerze zadowolona z powrotu do domu i z odnalezienia Abu-al-Khayra. Mały medyk nie opuszczał prawie swojej pracowni, w której dzięki hojności Garina zgromadził wszystko, czego potrzebował do doświadczeń. Kurierzy z Brugii czy Wenecji dostarczali mu roślin, ziół, metali i przypraw, z których przyrządzał balsamy i leki. Widok obandażowanej Katarzyny obruszył go, jakby spotkał się z profanacją dzieła sztuki. Tak się rozzłościł, że nie śmiała mu wyznać, iż to Garin jest temu winny. Wymyśliła historyjkę o upadku z konia w cierniste krzewy. Abu nie dał jej wiary, lecz przez kurtuazję udawał, że wierzy. Domagał się osobistych oględzin ran i chociaż Katarzyna opierała się, zbadał ją dokładnie, nie wdając się w żadne komentarze. Jedynie przy oglądaniu pleców wyrwała mu się uwaga: - Ciekawe... Co to mogły być za krzewy? Będę musiał sam udać się na północ, żeby przyjrzeć im się z bliska - rzekł z nutą ironii.

Mały medyk był wielce ukontentowany zastosowanym przez Sarę balsamem z Matarea, najlepszym na wszelkie rany i stłuczenia. Podarował Katarzynie słoik maści sporządzonej z migdałów, bulwy irysa Lewantu, wody różanej, mirry, kamfory i smalcu, którą zalecił nakładać na twarz rano i wieczorem.

Próbował też złagodzić ból spowodowany odejściem Sary. Katarzyna nie mogła się z nim pogodzić. To brutalne opuszczenie było dla niej gorsze od najgorszej zniewagi. I stopniowo jej smutek i żal przemieniały się w gniew. Od chwili ucieczki Cyganki w umyśle młodej kobiety zaszła zmiana, coś w rodzaju buntu. Miała dosyć bycia zabawką miotaną przez los i manipulowaną przez ludzi. Wyglądało na to, że każdy robił z nią, co chciał, nie pytając jej o zdanie. Najpierw Filip, który uważał, że ma prawo wydać ją za mąż wbrew jej woli, po to, aby łatwiej ją zdobyć! Potem Garin, który ożenił się z nią, nie czyniąc z niej swej żony i nie racząc nawet wyjawić przyczyny takiego postępowania! U jego boku nie wiedziała już, czy jest podziwianym dziełem sztuki, czy niewolnicą należącą do pana, który stanowi o jej życiu i śmierci. Od czasu pobicia przychylała się raczej do tej drugiej hipotezy. Przecież gdyby Ermengarda nie przybyła w porę, byłby ją bez najmniejszego wahania zabił lub na zawsze okaleczył! A co powiedzieć o Arnoldzie, który ją przyciągał i odpychał w zależności od nastroju? Czując, że Katarzyna go kocha, pogardzał nią, pozwalał sobie oceniać jej postępowanie, a nawet jej znajomości, traktować ją jak niższą od siebie istotę. W końcu Sara, która zaskarbiła sobie jej zaufanie i została jej powiernicą, nagle opuszcza ją bez słowa i odchodzi z wędrowcami, nawet ich dobrze nie znając...

Ucieczka Sary była kroplą, która przepełniła kielich goryczy.

Katarzyna postanowiła skończyć z uległością i ciągłymi ustępstwami.

Postanowiła, że odtąd sama będzie kierować swoim życiem, nie troszcząc się, czy to się komu podoba, czy nie!

Abu odczytywał z twarzy Katarzyny tok jej myśli. Poprawiając opatrunek na ręce, uśmiechnął się i powiedział: - Twoim głównym nieszczęściem jest to, że zbytnio ufasz ludziom.

Życie jest walką, w której każda broń jest dozwolona; jest ciemnym lasem, w którym silniejszy zabija słabszego, ażeby go pożreć!

- Założę się - odparła Katarzyna z lekkim uśmiechem - że w twoim kraju, panie, żyje poeta lub filozof, który powiedział coś na ten temat!

- O, jest ich wielu, lecz jeden z nich powiada: Na tym targu próżności nie szukaj przyjaźni, posłuchaj mych słów, nie szukaj schronienia. Pogódź się z cierpieniem, nie szukaj na nie lekarstwa. Pomimo nieszczęść żyj radośnie i nie licz na pocieszenie... - To piękne - rzekła Katarzyna w zamyśleniu. - Czyje to słowa?

Czyżby Hafiza?

- Nie, to słowa Omara Khayyama... pijaka, który wiedział, co mówi.

Ucieczka twojej służki zabolała cię, lecz nie możesz na to nic poradzić, więc po co się martwisz? Życie płynie dalej...

Istotnie, życie toczyło się dalej. Katarzyna podjęła swoje obowiązki u boku księżnej, która coraz bardziej podupadała na zdrowiu. Poza tym zajmowała się domem, a także często odwiedzała swoją matkę i wuja Mateusza.

W czerwcu była już zupełnie zdrowa. Po ranach nie zostało ani śladu, z wyjątkiem małej, różowej blizny po lewej stronie pleców, na szczęście usytuowanej dosyć nisko i nieujmującej piękna jej ramionom. Nie miała najmniejszej ochoty znaleźć się znowu pomiędzy Garinem a Filipem, którzy udali się do Troyes na ślub księżniczki Anny z księciem de Bedford.

Po ślubie Anny Małgorzata z Gujenny powróciła do swej matki, a Filip towarzyszył nowej księżniczce de Bedford w drodze do Paryża, gdzie zamieszkała we wspaniałym pałacu rodu des Tournelles. Ślub Małgorzaty z Richemontem miał się odbyć w październiku w Dijon. Tego życzyła sobie panna młoda, gdyż chciała mieć pewność, że będzie uczestniczyć w nim jej matka złożona chorobą. Katarzyna ucieszyła się na tę wiadomość, bo była prawie pewna, że nie ujrzy Garina przed uroczystością. Filip, zajęty własnymi sprawami w Paryżu, zapowiadał swój powrót dopiero na sam ślub.

Garin, jak zwykle, powinien dotrzymywać mu towarzystwa.

* * *

W gruncie rzeczy osoba Garina i jego sprawy nie obchodziły zbytnio Katarzyny, gdyż absorbowało ją co innego. Mąż zostawił ją w spokoju i było to wszystko, czego od niego żądała. Natomiast Filip nie dawał o sobie zapomnieć. Dwa razy w tygodniu na dziedziniec de Brazeyów przybywał zdrożony posłaniec i osuwał się z konia. Zdarzało się czasem, że koń padał razem z jeźdźcem. I niezmiennie następował ten sam rytuał: rycerz, przyklęknąwszy na kolano, podawał Katarzynie jedną ręką list, a drugą pakunek.

Listy księcia były krótkie. Filip Dobry nigdy nie należał do wielkich epistolografów. Kilka czułych słów lub, najczęściej, kilka strof zapożyczonych od poety. Za to podarunki były zawsze niezwykle piękne, chociaż książę nigdy nie przysyłał jej klejnotów. Uważał, że obraziłby nimi Katarzynę. Jedynie mąż albo kochanek może ofiarować kobiecie klejnoty.

Przysyłał więc wyroby artystyczne: bursztynowe figurki, posążki z nefrytu, kryształu lub kości słoniowej, mieniące się tęczą barw puzderka - owoce cierpliwości rzemieślników z Limousin. Kiedyś przysłał Katarzynie figurkę żonglera w ubranku z czerwonej satyny, podrzucającego i chwytającego złocone piłki. Wszystko to mogło zadowolić kokieterię młodej kobiety i wzbudzić jej zainteresowanie ofiarodawcą. Katarzyna jednak przyjmowała podarunki, odpowiadała wdzięcznym bilecikiem... i myślała o czymś innym.

Od pewnego czasu zauważyła wokół siebie niezdrowe poruszenie. W okolicach domu zaczęli się kręcić jacyś nieznajomi. Kiedy wychodziła do miasta, czuła, że ktoś za nią idzie. Czasem był to żołnierz ze straży książęcej, czasem prosty mieszczanin, innym razem student lub młody kopista z sąsiedztwa, nierzadko mnich...

Katarzynę zaczęło to w końcu męczyć i złościć, gdyż nie wiedziała, komu zawdzięcza ten nadzór. Podejrzewała Garina, bo któż inny, jak nie mąż, kazałby ją śledzić? Czyż sądził, że w Dijon, gdzie wszyscy ją znali, mogłaby się źle prowadzić? A może chciał mieć pewność, że nie przyjmuje posłańców Arnolda? W każdym razie sprawa ta była wielce nieprzyjemna i Katarzyna ubolewała, iż nie potrafi wygarnąć raz na zawsze mężowi, co sądzi o jego zachowaniu. A bojąc się ośmieszyć, nie chciała żądać wyjaśnienia od żadnego ze śledzących ją ludzi. W miarę upływu czasu zdenerwowanie Katarzyny wzrastało.

Pewnego popołudnia, kiedy wracała do domu z obiadu u państwa Champdivers, rozpoznała w drepczącym jej po piętach osobniku przebranym w mieszczański strój jednego z żołnierzy straży książęcej, która eskortowała ją w drodze do Arras. Mimo że kapelusz z szerokim rondem osłaniał mu twarz, Katarzyna przypomniała sobie ten bulwiasty nos pijaka i tę fioletową, rozległą plamę pod lewym okiem.

Rzuciła wodze konia majordomusowi Tiercelinowi i pobiegła do pokoju, aby przez okno lepiej przyjrzeć się spacerującemu po ulicy tam i z powrotem człowiekowi. Przechadzał się od pałacu de Brazeyów do sklepiku mistrza Aubina, wielkiego wytwórcy pergaminów, zaopatrującego również Garina. Przyglądał się od niechcenia pięknym, misternie spreparowanym pergaminom, które zdobiły wystawę, odchodził, by za chwilę powrócić.

Katarzyna nie wiedziała, jak ma postąpić. Gdyby była tutaj Sara, posłałaby ją na przeszpiegi i szybko dowiedziałaby się wszystkiego. Nikt tak po mistrzowsku nie potrafił wyciągnąć z ludzi potrzebnych wiadomości. Medyk zbytnio rzucał się w oczy, aby wysłać go z taką misją, a sama nie miała śmiałości wybadać szpiega. Jego sylwetka skierowała podejrzenia Katarzyny na młodego kapitana de Roussaya, który zawsze peszył się w jej towarzystwie. Postanowiła w końcu sama się przekonać, jak się rzeczy mają.

Około południa udała się do książęcego pałacu, aby podjąć swe obowiązki u boku księżnej Małgorzaty. Tym razem brudny i obszarpany żebrak szedł za nią krok w krok, aż do bram pałacu, lecz ona, udając, że go nie zauważyła, weszła do środka i udała się do księżnej.

Małgorzata usnęła właśnie po lekkim posiłku, wyczerpana upałem letniego dnia. Ermengarda również miała zamiar uciąć sobie drzemkę i, gdy weszła Katarzyna, ledwo powstrzymywała opadające powieki.

- Jeśli masz ochotę zdrzemnąć się w naszym towarzystwie, to nie widzę przeszkód. W przeciwnym razie idź korzystać z pięknej pogody i wróć do nas później. Jej Wysokość z pewnością nie obudzi się przed trzecią.

Katarzyna, zachwycona możliwością zrealizowania swego planu, podziękowała jej i, wychodząc, oznajmiła, że udaje się do ogrodu odpocząć na świeżym powietrzu. Po czym zeszła tam i chwilę spacerowała brukowanymi alejkami wijącymi się wśród arabesek niskiego żywopłotu i sadzawek z rybami. Następnie wąchając ulubione czerwone róże Małgorzaty, zdecydowanie zbliżyła się do budynków, gdzie znajdowały się żołnierskie kwatery, a wśród nich miał swoją także kapitan.

Upał stawał się nieznośny. W powietrzu roiło się od much i os.

Strażnicy pałacowi, w przekrzywionych hełmach, maszerowali w miejscu, oparci na lancach. Katarzyna bez trudu dotarła do schodów prowadzących do kwatery Jakuba de Roussaya. Wewnątrz było bardzo duszno, gdyż ołowiane okucia dachu nagrzewały się nadmiernie od słońca. Katarzyna poczuła spływające jej wzdłuż pleców kropelki potu, chociaż tego dnia założyła lekką sukienkę z przewiewnego materiału w kolorze soczystej zieleni, świeżą jak źródlana woda. Jej włosy, zwinięte nad uszami, były uwięzione w dwóch srebrzystych siatkach, z których na czoło zwisała długa perła.

Usłyszawszy rozmowę, przyspieszyła kroku. Rozpoznała głos kapitana; z powodu upału musiał zostawić drzwi swego pokoju otwarte.

- Zostawmy to na razie - mówił kapitan. - Podyktuję ci list do Jaśnie Pana. Już dwa dni temu powinienem był do niego napisać i nie mogę dłużej tego odkładać, gdyż dziś wieczór rusza posłaniec do Gandawy. Jesteś gotowy?

Jestem - pomyślała w głębi duszy Katarzyna, której instynkt podpowiadał, że zaraz usłyszy coś ciekawego. Zatrzymała się przed ostatnim schodkiem, gdzie za zakrętem mogła być niewidoczna.

- Prześwietny i Możny Panie - dyktował Jakub. - Błagam Waszą Wysokość o przebaczenie, jeśli moje listy nie są zbyt częste, lecz proszę, abyś zechciał rozważyć, że nie mam, na nieszczęście lub na szczęście, nic szczególnego do zakomunikowania. Dyskretny nadzór, jaki roztoczyłem nad panią de Brazey... - Nadążasz, czy też mam dyktować wolniej?

Katarzyna poczuła złość, lecz zarazem rodzaj satysfakcji, że udało jej się zgadnąć.

A więc to on! - pomyślała. - Och, cóż za nędznik! Dyskretny nadzór!

Przecież wszyscy mogli go zauważyć! Ale posłuchajmy dalszego ciągu!

- ...Nad panią de Brazey - bąknął niewidoczny skryba.

- ... wydaje się niepotrzebny. Pani de Brazey prowadzi życie stateczne, odwiedza jedynie matkę i wuja oraz rodzinę de Champdivers. Nie wysyła ani nie przyjmuje żadnych zaproszeń, z wyjątkiem wyżej wspomnianych osób, a z domu wychodzi tylko po to, aby się udać na mszę do kościoła Notre Dame Kapitan kończył list długimi i starannie dobranymi formułami grzecznościowymi.

Katarzyna nie mogła powściągnąć oburzenia. Nagle w jej głowie zrodził się iście szatański pomysł. Teraz ona się zabawi!...

Ująwszy w dłonie rąbki sukni, zeszła bezszelestnie kilka stopni.

Następnie opuściła suknię, głośno zakaszlała i weszła z powrotem, robiąc przy tym tyle hałasu, ile się tylko dało. Gdy znalazła się przed drzwiami, które - jak przypuszczała - zastała otwarte, ujrzała stojącego w nich Jakuba.

- Pani tutaj? - krzyknął zaskoczony, czerwieniąc się aż po czubki uszu.

Katarzyna obdarzyła go swym najsłodszym uśmiechem i zbliżywszy się, podała mu dłoń wygiętą jak szyja łabędzia, by złożył na niej swe usta.

- Dlaczego nie! - odparła krotochwilnie. - Skoro pan mnie nie odwiedzasz, ja postanowiłam odwiedzić pana. Czy wiesz, że powinnam się za to gniewać? Podróżujemy razem wiele dni, nie odstępujesz mnie na krok, a zaledwie przybywamy na miejsce, pan znikasz! To nieładnie! Nieładnie z pana strony!

Jakub, purpurowy z zakłopotania, nie wiedział, gdzie się podziać. Mały skryba, w okularach na wydatnym nosie, zerkał ciekawie zza jego szerokich pleców.

- Powiedz, czy ci nie przeszkadzam - dodała przewrotnie, wkraczając jednocześnie do pokoju, aby dobitnie okazać, że ma zamiar się rozsiąść.

Jakub cofał się przed nią, a mały kleryk zginał się w ukłonach, zapewniając, że zaraz ucieka.

- Ależ nie przeszkadzasz mi wcale - wybąkał wreszcie biedny kapitan.

- Ja... właśnie pisałem... pisałem... list do matki, a obecny tu ojciec Augustyn użyczał mi swego pióra, gdyż w tej materii nie jestem zbyt mocny.

- Wiem, jesteś, panie, walecznym rycerzem i wolisz miecz od pióra odparła Katarzyna, obdarzając kapitana kolejnym uśmiechem, po czym, rozejrzawszy się po pokoju, dodała: - Ależ tu u pana czarująco!

W rzeczywistości w pokoju kapitana panował okropny bałagan. Co prawda meble były przepiękne, a tapety świeże, lecz wszędzie walały się stroje, broń i butelki. Na stole, na którym kleryk pisał list, wśród porozrzucanych papierów stały brudne kubki i dzban z porowatej kamionki, na którym perliły się świeże krople wina świadczące o tym, że niedawno z niego korzystano. Łóżko było niezasłane, więc Katarzyna odwróciła skromnie oczy od tak szokującego widoku. Pomimo otwartego okna w pokoju panował nieznośny zaduch.

- Pani! Ten widok jest niegodny twoich oczu! - zakrzyknął kapitan. - I w dodatku mój strój...

- Ależ nic nie szkodzi. Nawet panu w tym do twarzy. Zresztą przy takim upale...

W istocie, kapitan miał na sobie tylko zielone, obcisłe pluderki i cienką, płócienną koszulę, rozchełstaną do pasa. Katarzyna pomyślała, że woli go w takim stroju niż w odświętnym uniformie czy w zbroi. W tym niedbałym przyodziewku miał wygląd zdrowego i silnego chłopa, przy czym zalatywał winem i potem, co nie było wcale tak niemiłe...

Katarzyna spojrzała na dzbanek.

- Mógłbyś, panie, poczęstować mnie winem? - zapytała, siadając bezceremonialnie na brzegu łóżka. - Umieram wprost z pragnienia, a to wino wygląda na dobrze schłodzone.

- To Meursault*...

- A więc nalej mi go trochę - rzekła z uwodzicielskim uśmiechem.

* Słynne białe wino burgundzkie. Kapitan pośpiesznie nalał wina i, zginając kolano prawie do podłogi, podał jej pełny kubek, który opróżniła małymi łykami, nie spuszczając wzroku z kapitana. Chociaż pierwsze zaskoczenie ustąpiło, to jednak jego zachwycone oczy pozwoliły się domyślić młodej kobiecie, że nie może on uwierzyć swemu szczęściu.

- Dlaczego tak na mnie patrzysz, panie?

- Bo nie wiem, czy to jawa, czy sen... czy to naprawdę ty, pani, jesteś u mnie, tak blisko...

- Jak to? Jesteśmy przecież przyjaciółmi! A to wino jest doskonałe.

Ale... cóż to? W głowie mi się kręci... Lepiej już pójdę...

Katarzyna wstała, lecz nagle z cichym jękiem przyłożyła dłoń do czoła i zachwiała się na nogach.

- Mój Boże! Co się ze mną dzieje? Czuję się dziwnie...

W tym momencie byłaby upadła, ale Jakub pochwycił ją w ramiona i nie wypuszczając jej z uścisku, zmusił, by usiadła.

- To nic takiego - uspokajał. - To tylko ten upał i to wino! Było bardzo zimne. Może wypiłaś je zbyt szybko...

- Bo byłam bardzo spragniona. Och! To okropne! Duszę się!

Uniosła ręce do piersi, jakby cienki jedwab stanika zbytnio ją uciskał.

Jakub, chcąc jej pomóc, zaczął rozsupływać sznurówki stanika, a Katarzyna osunęła się bez czucia na posłanie. Ten ruch uwolnił z gniazdek, prawie pod nosem kapitana, cudowne krągłości, których widok odurzył go szybciej niż wino Meursault. Nieszczęsny Jakub stracił resztki rozwagi i zapominając o niedomaganiu Katarzyny, ścisnął ją mocno, obsypując pocałunkami nagą pierś i bełkocząc niezrozumiale.

Katarzyna obserwowała go spod przymkniętych powiek, pozwalając, aby upajał się nią przez kilka chwil. Bojąc się jednak, że sama straci głowę, postanowiła położyć kres temu doświadczeniu. W końcu kapitan, nie będąc piękny, był młody, przyjemny i silny jak tur. Westchnęła głęboko, odepchnęła młodzieńca z siłą, która by go zadziwiła, gdyby zachował choć trochę rozsądku. Ale o żadnym rozsądku nie było mowy: Jakub oszalał!

Kiedy Katarzyna uniosła się z posłania, próbował z powrotem wziąć ją w ramiona. Odepchnęła go lekko, udając zmieszanie na widok swego stroju w nieładzie.

- Co mi się stało? O Boże!... Pamiętam... straciłam przytomność... ten upał... i to wino! Przebacz mi, przyjacielu - przy czym specjalnie podkreśliła słowo „przyjacielu". - Zachowałam się w sposób godny pożałowania. Nigdy jeszcze nie zemdlałam.

Kapitan, niczego już nie słysząc, padł przed Katarzyną na kolana i gniótł w swych dłoniach jej rękę, patrząc na nią błagalnym wzrokiem.

- Pani! Nie odchodź! Zostań... odpocznij chwilę... Gdybyś wiedziała, jak droga mi jest twoja osoba...

Lecz ona, uwolniwszy rękę z uścisku, wstała i przeszła kilka kroków po pokoju.

- Wiem, mój drogi, wiem - odparła omdlewającym głosem. - Jesteś moim najlepszym przyjacielem. Założę się, że w czasie mojego zasłabnięcia opiekowałeś się mną z całym oddaniem, na jakie cię stać. Czuję się już lepiej.

Jakub nadal klęczał przy łóżku, nie mogąc znieść myśli, że Katarzyna za chwilę odejdzie, że mu umknie, podczas gdy był już tak blisko spełnienia dręczącego go od dawna marzenia. Wstał i podszedł do niej, wyciągając ręce.

- Nie odchodź jeszcze, proszę! Jesteś zbyt osłabiona... Katarzyna tylko potrząsnęła głową.

- Nie kuś mnie. Muszę wracać. Nawet nie wiem, jak długo tu zabawiłam.

- Nie jest późno. Napij się jeszcze trochę wina - zaproponował perfidnie. - Ono postawi cię na nogi. A poza tym nie powiedziałaś mi, czemu zawdzięczam twoją wizytę...

- Nie czuję już pragnienia, a pańskie wino jest zdradliwe, mój drogi Jakubie! Co to ja miałam ci powiedzieć?...

Przerwała, posyłając mu drwiący uśmiech. Porzuciła omdlewający ton i jej głos przybrał normalne brzmienie, pełne ironii i zjadliwej słodyczy.

- Chciałam tylko, abyś miał o czym donieść Jego Wysokości Filipowi na temat pani de Brazey! Myślę, że teraz możesz napisać księciu, jak pojmujesz sposób niesienia pomocy zemdlonym damom! Na twoim miejscu, panie, wezwałabym tu ojca Augustyna! A może wolisz, abym to ja ci napisała twój list? Umiem ładnie pisać. Mój wuj Mateusz uważa, że jestem w tej sztuce biegła niczym benedyktyn!

Po tych słowach, zadowolona z powodzenia swego fortelu, uciekła z pokoju i zbiegła po schodach na złamanie karku, nie przejmując się rozpaczliwymi okrzykami Jakuba. Zatrzymała się dopiero w ogrodzie, aby nabrać tchu.

* * *

Nadeszły dni, w których Burgundia potrzebowała sił - tak podupadających - swojej księżnej wdowy. Podczas gdy Filip był zajęty we Flandrii, oddziały króla rozszerzyły działania wojenne wzdłuż północnej granicy księstwa. Konetabl John Stuart de Buchan i marszałek de Severac napadli na Krawant. Należało stawić czoło niebezpieczeństwu, Małgorzata, zebrawszy resztki sił, wysłała swoje oddziały pod rozkazy marszałka de Toulongeona, a do swego zięcia Bedforda wystosowała list z prośbą o pomoc.

Wysłaniu listu do Paryża towarzyszyła dramatyczna scena, która rozegrała się pomiędzy księżną Małgorzatą i Ermengardą w obecności Katarzyny. Hrabina zarzuciła chorej, że wzywa na pomoc Anglika.

Małgorzata zwróciła na nią twarz wykrzywioną bólem, z pomocą Katarzyny uniosła się na poduszkach i wyciągnęła dłoń do starej przyjaciółki.

- Burgundia jest w niebezpieczeństwie, Ermengardo... Burgundia, którą mój syn, panujący książę, powierzył mi... Byłabym gotowa zaprzedać duszę diabłu i wezwać go na pomoc, żeby ją tylko uchronić, i żeby uniknęła cierpień! Jeśli Anglik, mąż mojej córki, oddali niebezpieczeństwo, złożę podziękowanie Anglikowi!

Po tych słowach opadła na posłanie, zupełnie wyczerpana. Ermengarda nic nie odrzekła. I po raz pierwszy od czasu jej poznania Katarzyna widziała ją płaczącą, ją, żelazną damę, ten żywy przykład obowiązkowości i lojalności, jakim była wielka ochmistrzyni!

Trzydziestego lipca rozegrała się bitwa pod Krawantem, z której król Francji wyszedł pokonany przez oddziały przysłane przez Bedforda, a dowodzone przez Suffolka. Zrozpaczona Katarzyna dowiedziała się o stratach od Mikołaja Rolina, pomysłodawcy wezwania Bedforda na pomoc.

Przybył on złożyć księżnej szczegółowe sprawozdanie: konstabl Buchan stracił oko, pole bitwy usłane było trupami,wzięto wielu zakładników. I tak Katarzyna dowiedziała się, że Arnold i Xaintrailles także zostali uwięzieni.

Nie lubiła Mikołaja Rolina, lecz w tej chwili stał się jej nienawistny przez swoją radość i dumę, a także dlatego, że aż pod niebiosa wychwalał angielską pomoc. Rolin znalazł się w gronie jej osobistych wrogów.

Ermengarda wyszła z komnaty, aby nie skoczyć kanclerzowi do gardła.

* * *

Każdego ranka Katarzyna zwykle udawała się na mszę do kościoła Notre Dame, tak jak to czyniła, będąc młodą dziewczyną. Po mszy odwiedzała matkę i wuja. Lubiła spacerować ulicami wczesnym rankiem, kiedy powietrze było jeszcze chłodne i świeże, zanim sierpniowy upał nie zaciążył nad miastem. Uczestniczyła we mszy z taką żarliwością, z jaką niegdyś oddawała się rozrywkom. Nieskończona potęga Boga była dla niej jedyną pomocą w rozwikływaniu kłopotów sercowych i dzień po dniu Katarzyna błagała niebiosa o wsparcie, którego tak potrzebowała.

Po ucieczce Sary podniosła do rangi pierwszej służącej Perrynę, jedną ze służek pomagających jej przy toalecie. Dziewczyna miała osiemnaście lat, była świeża, miła i całkowicie oddana swojej pani, dla której rzuciłaby się w ogień bez wahania. Była pełna prostoty i nie stawiała pytań. Katarzyna doceniała te zalety. Perryna zawsze towarzyszyła jej w porannej mszy.

Otóż pewnego ranka, kiedy jak zwykle modliły się w pobliżu kaplicy Czarnej Madonny, zauważyła zbliżającego się do nich mnicha, który ukląkł nieopodal. Miał na sobie zakurzony habit przepasany grubym powrozem, a twarz prawie całkowicie ukrytą pod kapturem. To, co jednak można było dostrzec, wydawało się dosyć sympatyczne. Wszystko miał okrągłe: nos, usta i policzki. Po chwili uniósł głowę i rzucił na Katarzynę żywe spojrzenie, po czym pochylił się nad nią i wyszeptał: - Pani, wybacz mi niedyskrecję, czy aby nie jesteś panią de Brazey?

- Tak, to ja, ale...

Mnich płochliwie uniósł palec do ust.

- Psst. Mów ciszej! Jesteś tą, której szukam. Przysyła mnie pani de Champdivers. Przybywam z Saint-Jean-de-Losne i byłbym się udał prosto do twego domu, gdybym się nie obawiał ciekawości twojej służby... a i tego, że mogę nie zostać wpuszczony. A więc zasięgnąłem języka...

- Mając porękę mojej przyjaciółki Odetty, nie musiałeś się obawiać, mój ojcze, że nie zostaniesz przyjęty. Co mogę dla ciebie uczynić?

- Proszę o kilka chwil rozmowy... w cztery oczy.

- Więc pójdź ze mną po mszy. Najwygodniej będzie rozmawiać u mnie.

- Lecz... pani Odetta przestrzegła mnie, abym unikał pana de Brazeya.

- Mój małżonek jest nieobecny, więc możesz się nie obawiać.

Msza dobiegła końca. Ksiądz obrócił się w stronę wiernych, aby udzielić im błogosławieństwa. Kiedy zniknął za ołtarzem, Katarzyna wstała i skierowała się do wyjścia z Perryną i mnichem. Po chwili znaleźli się w pełnym słońcu na ulicy. Katarzyna szybkim krokiem ruszyła do domu, rezygnując z odwiedzin u matki. Była ciekawa, dlaczego Odetta przysyła posłańca i co takiego ma jej do powiedzenia. Odesławszy Perrynę, zamknęła się z mnichem w swoim pokoju.

- Proszę - rzekła, wskazując na krzesło. - Jesteśmy sami, nikt nam tu nie przeszkodzi. Możesz mówić spokojnie. Co mogę dla ciebie zrobić?

- Pomóc nam. Ale najpierw powiem, kim jestem. Nazywam się Stefan Chariot i, jak zapewne domyśliłaś się po moim stroju, należę do zakonu braci mniejszych, założonego przez Franciszka z Asyżu. Mieszkam wraz z innymi braćmi w Mont Beuvray.

Mnich pokrótce opowiedział, jak dzięki renomie znawcy ziół został wezwany do nieszczęśliwego króla Karola VI i jak zaprzyjaźnił się z Odettą, która pielęgnowała szalonego władcę. „Małej królowej" spodobał się zdrowy, burgundzki rozsądek tego energicznego, lecz delikatnego mnicha.

Napary, które przygotowywał, często przynosiły ulgę i sen biednemu królowi. Po jego śmierci mnich odjechał do swojego Mont Beuvray, a Odetta wróciła do rodzinnej Burgundii.

Katarzyna pomyślała, że oboje mają teraz ten sam sekretny cel: służyć królowi Karolowi VII z takim oddaniem, z jakim służyli jego ojcu.

- Sądziliśmy oboje - ciągnął mnich - że będziemy bardziej pożyteczni naszemu władcy, przebywając wśród nieprzyjaciół, niż pozostając w dobrach królewskich i modląc się o zwycięstwo jego oddziałów. Pani Odetta i ja bylibyśmy z pewnością otrzymali gościnę u Jego Wysokości, lecz woleliśmy wrócić. Położenie Mont Beuvray w enklawie Chateau-Chinon jest rzeczywiście wyjątkowe. Ten wąski pas ziemi, należący do księcia Jana Burbońskiego, jest wciśnięty pomiędzy ziemie burgundzkie - ściślej mówiąc, między księstwo Burgundii a hrabstwo Nevers...

- Rozumiem - rzekła Katarzyna. - Znakomity punkt szpiegowski.

- Raczej punkt obserwacyjny - poprawił się brat Stefan - a szczególnie doskonały punkt przerzutowy.

Katarzyna uważnie spoglądała na swego gościa. W promieniach słońca, padających przez okno, wydawał się jej starszy, niż sądziła w kościele. Co prawda, miał świeżą cerę, a skóra na jego pucołowatej twarzy była różowa i napięta, lecz w kącikach oczu widniały kurze łapki. Jako mężczyzna nie był zbyt piękny, ale jego oblicze jaśniejące dobrocią i inteligencją spodobało się jej. Uśmiechając się, przerwała jego wykład geografii politycznej: - Rozumiem dobrze te sprawy, lecz nie wiem, co mogłabym uczynić w tej materii...Brat Stefan skierował na nią swe poważne spojrzenie.

- Jak już wspomniałem: pomóc nam. Pani Odetta utrzymuje, że darzysz pani sympatią Karola VII... i że jesteś zadomowiona na dworze Burgundii.

Mogłabyś stanowić dla nas nieocenione wprost źródło informacji... Ale nie marszcz brwi! Zgaduję, co masz na myśli i co chcesz powiedzieć: nie jesteś szpiegiem, czyż nie?

- Przyjemnie jest słuchać, jak ojciec przedstawia sprawy.

- Jednakże proszę cię, pani, abyś chciała uwzględnić jedno: sprawa Karola VII jest słuszna i sprawiedliwa, gdyż jest to sprawa Francji, podczas gdy książę Filip wyciąga rękę do najeźdźcy w celu umocnienia władzy i powiększenia swoich dóbr!

Katarzyna słyszała to już wiele razy z ust Ermengardy. W dodatku słowa mnicha były wierną kopią słów rzuconych w twarz Filipowi przez Arnolda w Amiens. Mnich mówił dalej: - Dla ratowania słusznej sprawy wszystkie sposoby są dopuszczalne.

Sprawa króla jest z nich najszlachetniejsza i najsłuszniejsza! Jest on pomazańcem bożym. Kto jemu służy, służy samemu Bogu! W godzinie zwycięstwa potrafi on wynagrodzić swoje wierne sługi... chociaż - dodał z dobrodusznym uśmiechem - pani, zdajesz się nie należeć do tych, którzy oczekują zapłaty za dobre uczynki.

- Mówi się, że król to lekkoduch, zajęty ucztowaniem i kobietami.

- W istocie, żałuję, że nie mogę zaprowadzić cię, pani, na dwór.

Uczyniłabyś z niego swego niewolnika... Wybacz, pani, me słowa, zbyt brutalne w ustach mnicha. Król jest słaby, to prawda, lecz u jego boku czuwa anioł. Władza, mądrość są w rękach kobiety, jego teściowej, wielkiej, szlachetnej Jolanty Aragońskiej, królowej Sycylii i Jeruzalem, hrabiny Andegawenii i Prowansji, najszlachetniejszej i najpotężniejszej księżniczki naszych czasów. To jej właśnie służę szczególnie, a ona zaszczyca mnie najwyższym zaufaniem. Mogę cię, pani, zapewnić, że jej pamięć jest wierna, umysł sprawny. Jest to wyjątkowy geniusz polityczny i dobrze jest jej służyć.

- A więc... - Katarzyna nie dokończyła, gdyż w jej głowie zaświtała pewna myśl, myśl tak pociągająca, że uśmiechnęła się bezwiednie.

Brat Stefan nie mógł doczekać się odpowiedzi.

- A więc?

- Czy uważasz, że jeśli przed rozpoczęciem służby u twojej królowej poprosiłabym ją o pewną przysługę, przystałaby na to?

- Dlaczego nie? Jeżeli to możliwe i rozsądne. Jolanta jest bardzo hojna.

Zawsze możesz poprosić.

- W czasie bitwy pod Krawantem wielu panów zostało wziętych do niewoli przez hrabiego de Suffolka. Kilku z nich... jest moimi przyjaciółmi.

Niech król zapłaci okup za Arnolda de Montsalvy'ego i Jana de Xaintrailles'ego. Jeśli wyjdą na wolność... możecie liczyć na moją pomoc!

Odetta mówi prawdę: uważam, że sprawa króla jest słuszna i godna obrony.

Oczy mnicha zaokrągliły się radośnie. Wstał i ukłonił się nisko.

- Niech cię niebo błogosławi, o pani! Jeszcze dziś wieczorem ruszę do Bourges, aby przekazać królowej twoje posłanie. Albo jestem w wielkim błędzie, albo twoja prośba zostanie spełniona! Wiem, że Jej Wysokość bardzo ceni brawurę i lojalność tych dwóch kapitanów. Mam nadzieję, że wkrótce będę mógł tu wrócić z dobrymi wiadomościami.

- Zawieziesz mi je do Saint-Jean-de-Losne, gdzie udaję się, aby odwiedzić przyjaciółkę. A teraz bądź mym gościem przy stole. Mamy sobie jeszcze wiele do powiedzenia...

I wyciągnąwszy dłoń do nowego przyjaciela, Katarzyna powiodła go do jadalni, gdzie właśnie podano kolację.

* * *

Późnym wieczorem brat Stefan opuścił Dijon, a Katarzyna następnego dnia udała się do Saint-Jean-de-Losne do Odetty. Księżna Małgorzata udzieliła jej łaskawie kilku dni wypoczynku. Perspektywa tej krótkiej podróży na jakieś siedem, osiem mil, zachwycała Katarzynę jak zapowiedź długiej wyprawy. Zostawiwszy pałac pod opieką majordomusa Tiercelina i małego medyka, wyruszyła rankiem konno w towarzystwie samej tylko Perryny i dwóch służących. Powietrze kipiało radością. Słońce wstało nad rozległymi łanami dojrzałych do zbioru zbóż.

Katarzyna spotkała Odettę nad rzeką, gdzie dawna faworyta doglądała swoich służących przy praniu. Sama też miała podwinięte rękawy, nagą szyję i dekolt, a jasne włosy związane luźno niebieską, taką jak sukienka, wstążką.

W tym stroju, mimo przekroczonej trzydziestki, wyglądała jak młoda dziewczyna. Była cienka w talii, ruchy miała żywe i czarujący uśmiech.

Przyjaciółki rzuciły się sobie w ramiona i uściskały gorąco.

- Co za niespodzianka! - powtarzała Odetta. - Jak to miło, że odwiedziłaś mnie w mojej pustelni!

- Myślałam o tym, od kiedy pani matka powiedziała mi o chorobie twojej córki. A wczoraj miałam wizytę, dzięki której zdecydowałam się przyjechać. Taki pustelnik jak ty...

Odetta rozejrzała się niespokojnie wokoło i dała znak Katarzynie, aby zamilkła. Następnie ujmując ją za rękę, pociągnęła za sobą w stronę domostwa, zostawiając praczki same. Kobiety minęły otwartą bramę i stromą dróżką zbliżyły się do wysokiej wieży z gotycką bramą, nad którą widniał herb.

- Obawiam się, że moja siedziba wyda ci się dosyć ponura - westchnęła Odetta. - Ten zamek należy do kapitana miasta, a on sam wynajął sobie mieszkanie przy głównej ulicy. Jest tu bardzo zimno, ale w lecie całkiem znośnie.

Urlop Katarzyny zapowiadał się wesoło. Przyjaciółki miały sobie wiele do powiedzenia. Zaczęła Katarzyna, gdyż piękna pustelnica płonęła z ciekawości, aby dowiedzieć się wszystkich szczegółów o uroczystościach i przyjęciach. Dochodziła północ, a Katarzyna ciągle jeszcze opowiadała.

Następnego dnia przyszła kolej na Odettę. Mówiła o królu i jego otoczeniu, które tak dobrze znała. W końcu Katarzyna ośmieliła się wspomnieć o Arnoldzie. Odetta często widywała młodzieńca na dworze, w otoczeniu księcia Orleanu.

- Nie będzie ci łatwo pokonać jego uprzedzenia. Jest twardy, nieprzejednany i diabelsko dumny. Z całego serca nienawidzi wszystkiego, co burgundzkie, i, jeśli naprawdę zależy ci na jego miłości, będziesz musiała ze wszystkiego zrezygnować: z męża, bogactwa i zaszczytów - odparła Odetta.

Obie kobiety zadecydowały, że będą mówić sobie na ty. Ich przyjaźń nie potrzebowała podpierać się dworską etykietą.

- Czy twoim zdaniem nie byłoby rozsądniej z niego zrezygnować? spytała Katarzyna, lecz za chwilę sama wycofała się ze swego pomysłu.

- Nie... to niemożliwe! Nie można nakazać sercu, aby przestało bić.

- Nie mówię, żebyś zrezygnowała. Obawiam się jedynie, że będzie ci ciężko, że zabierze to dużo czasu... i będzie wymagało anielskiej cierpliwości. No cóż, wierzę, że jesteś do tego zdolna. Poza tym jesteś tak piękna, że nie wymknie ci się, chociaż może się opierać.

Mówiąc to, Odetta spoglądała na przyjaciółkę, która właśnie wyszła z rzeki i wykręcała mokre włosy owinięta prześcieradłem. Było tak gorąco, że postanowiły się wykąpać. W tym miejscu Saona, tocząc swe nurty przy murach miasta, tworzyła zakole osłonięte drzewami, tak że można się było tu wykąpać, nie będąc widzianym. Odetta i Katarzyna długo pływały w chłodnej, przejrzystej wodzie. Następnie wyszły na brzeg pod osłoną traw i trzcin tak wysokich, że zasłaniały ich ciała aż po szyję. Odetta owinięta suchym prześcieradłem siedziała na piasku, a Katarzyna się wycierała.

- Czy... pan de Montsalvy... odnosi sukcesy wśród pań? - spytała Katarzyna nieśmiało.

Odetta roześmiała się, szczerze ubawiona tonem przyjaciółki, a także jej naiwnością.

- Sukcesy? To zbyt słabe określenie, moja droga. Nie ma takiej kobiety czy młodej panny, która by się w nim nie kochała. Zresztą wystarczy na niego spojrzeć. Ośmieliłabym się twierdzić, że to najbardziej czarujący mężczyzna w całej Europie! Kosi damskie serca jak chłop pszenicę!

- A więc - kontynuowała Katarzyna, starając się zachować obojętną minę - musi mieć wiele kochanek...

Odetta, przygryzając źdźbło trawy, bawiła się, obserwując zazdrość widoczną na niespokojnej twarzy Katarzyny. Śmiejąc się, przyciągnęła przyjaciółkę do siebie, zmuszając, aby ta usiadła obok.

- Och, ty głuptasku! Oczywiście, że Arnold nie jest dziewicą, wręcz przeciwnie. Ale bierze kochanki tak, jak wychyla się puchar wina, gdy się ma na niego ochotę. Po zaspokojeniu pragnienia ciska się go w kąt. Nie wierzę, żeby była na świecie choć jedna kobieta, która mogłaby się pochwalić, że spędziła w jego ramionach więcej niż jedną noc! Znam takie, które przez niego wylały morze łez... i nadal płaczą. On nigdy się nie przywiązuje.

Uważam, że pogardza kobietami, z wyjątkiem jednej: mojej matki, którą darzy szczególnym podziwem. Chcesz wiedzieć, co ja myślę? Powiem ci: jeżeli jakaś kobieta zawładnie w końcu jego sercem, to będzie nią ta, która siedzi teraz blisko mnie! Trudność polega na tym, aby go o tym przekonać. Jedynie pomoc, jakiej udzielisz Jolancie Aragońskiej, może cię zbliżyć do niego.

Królowa Sycylii bowiem cieszy się szacunkiem Arnolda, który jest jej wielce oddany.

* * *

Dni upływały spokojnie. Przyjaciółki, czekając na powrót brata Stefana, odłożyły politykę na bok. Odpoczywały, wstawały późno, kąpały się i wygrzewały na piasku. Po obiedzie urządzały sobie sjestę albo wracały nad wodę, kiedy indziej wyruszały konno na pola. Wieczorami, po kolacji, słuchały śpiewu pazia lub opowieści minstrela. Tak minęły trzy tygodnie, bez specjalnych wydarzeń. Pewnego dnia przybył posłaniec z listem od Ermengardy, która pisała: Rzecz niesłychana, moja droga Katarzyno! Jak Ci zapewne wiadomo, książę Filip był zmuszony udać się do Gandawy w wielkim pośpiechu. Otóż pewna kobieta, podająca się za jego własną siostrę, wywołała tam skandal, po tym, jak została przyjęta niczym księżniczka. Okazało się, że jest to biedna wariatka, zakonnica, która uciekła z klasztoru w Kolonii. Książę przekazał szaloną biskupowi, który obiecał odesłać ją do przeoryszy. Lecz te nieszczęścia opóźniły wyjazd Jego Wysokości do Paryża, gdzie już powinien być w tej chwili. Mówi się, że kazał wypłacić Bedfordowi to, co należało się z posagu świętej pamięci Michaliny. Wyobrażasz sobie te kombinacje między - cokolwiek by mówić - francuskim księciem a angielskim regentem, który już musiał oddać Peronne, Roye i Montdidier, do tego dwa tysiące dukatów, zamek w Andrevic i myto z Saint-Jean-de-Losne, co powinno zainteresować Twoją przyjaciółkę. Co do tych trzech miast, Filip nie ma ich jeszcze, gdyż musi je odbić królowi... Cały list był utrzymany w tym tonie. Ermengarda nie pisywała często, lecz kiedy już chwytała za pióro, wtedy zużywała całe kilogramy pergaminu.

Odetta słuchała lektury z gorzkim uśmiechem.

- Podziwiam szczodrość regenta! Płaci swoim sprzymierzeńcom tym, co do niego nie należy! Saint-Jean-de-Losne należy do mnie, a książę nie waha się go przyjąć. Nie troszczy się, że mnie zrujnuje!

- Może tego nie zrobi. Z pewnością zachowasz swoje miasto, Odetto zapewniała Katarzyna, na co tamta wzruszyła tylko pogardliwie ramionami.

- Nie znasz Filipa! Jego ojciec podarował mi to miasto w podzięce za opiekę nad królem Karolem, lecz teraz, kiedy król już nie żyje, a ja nie jestem do niczego potrzebna, zabiera bez skrupułów to, co zostało mi podarowane. Filip jest taki sam jak jego ojciec. To chciwiec zachowujący pozory szczodrości. Nie potrafi być bezinteresowny.

- No dobrze - wtrąciła Katarzyna - lecz jestem jeszcze ja! Filip utrzymuje, że mnie kocha. Jeśli tak jest, będzie musiał mnie wysłuchać!

Tego samego wieczoru brat Stefan stanął przed zwodzonym mostem w Saint-Jean-de-Losne i poprosił, aby go wpuszczono. Był cały zakurzony, a z sandałów wystawały mu brudne, podrapane stopy. Uśmiechał się jednak pro-miennie.

- Cieszę się, że was widzę razem - rzekł i pozdrowił obie panie. - Pokój z wami!

- I z tobą, bracie Stefanie! - odparła Odetta. - Jakie wieści przynosisz?

Lecz Siadajże najpierw. Zaraz każę przynieść zimnego wina.

- Nie odmówię. Droga z Bourges jest długa i niebezpieczna. Cały czas deptały mi po piętach oddziały burgundzkiego kapitana Perrineta Gressarda.

Ledwo uszedłem z życiem! Za to nowiny przynoszę dobre, wręcz wspaniałe dla pani de Brazey. Król zgodził się wypłacić okup za pana de Montsalvy'ego, który zdążył już stanąć na swoim posterunku w Vermandois.

A jakie są wasze nowiny?Zamiast odpowiedzi Katarzyna wręczyła mnichowi list Ermengardy. Byt to pierwszy jej odruch buntu przeciwko Filipowi, i to uczyniony z pełną determinacją.

Brat Stefan szybko przebiegł wzrokiem alarmujący list hrabiny i rzekł: - Bedford czyni wielkie ustępstwa... potrzebuje Filipa... tak samo jak król potrzebuje wytchnienia.

- Co to znaczy? - spytała Katarzyna z odcieniem wyższości w głosie.

Mnich, nie przejmując się jej tonem, spokojnie odpowiedział: - To znaczy, że książę Filip opuścił Paryż i zmierza do Dijon, aby przygotować wesele pani z Gujenny... i że czas odpoczynku skończył się dla żony wielkiego skarbnika Burgundii.

Aluzja tak jasna wywołała uśmiech na ustach Katarzyny.

- Dobrze. Jutro wracam do Dijon!

- Ja zostaję! - rzuciła twardo Odetta. - Jeśli książę chce mojego miasta, będzie musiał wziąć je siłą, a z jego ruin wydobyć mojego trupa!

- Pani, obawiam się, że się nie zawaha! - wtrącił ponuro mnich. - A Saona płynie tak blisko, że książę łatwo pozbędzie się ciała... Z nim nie wygrasz! Po co tak się upierać?

- Po to, aby...

Odetta poczerwieniała, ugryzła się w język, w końcu wybuchnęła śmiechem.

- Dlatego, bracie Stefanie, że jest jeszcze za wcześnie. Masz rację, nie ma we mnie nic z bohaterki, a wielkie słowa do mnie nie pasują. Zostaję, bo po prostu czekam na posłańca księcia Sabaudii, który pragnie pogodzić wro-gich sobie książąt. Po jego odjeździe udam się do moich rodziców, do Dijon.

Katarzyna wróciła do swego pokoju i spędziła część nocy przy oknie.

Wzeszedł wspaniały księżyc. Pod murami rzeka toczyła cicho swe wody koloru rtęci. Dolina Saony pogrążona była we śnie. Od czasu do czasu ciszę mąciło dalekie szczekanie psa lub pohukiwanie sowy. Katarzyna czuła, że spokojne chwile minęły bezpowrotnie. Nadchodziły dni walki i strachu. Była teraz szpiegiem w służbie króla Francji. Dokąd jeszcze miała ją zaprowadzić miłość do Arnolda?

Rozdział trzeci Powrót Garina

Każdego roku w dniu świętego Michała Archanioła Katarzyna udawała się do kościoła pod jego wezwaniem, aby pomodlić się za duszę nieszczęsnego Montsalvy'ego, który, pomimo jej nieuleczalnej miłości do Arnolda, pozostał pierwszą, najczystszą miłością.

Kościół Świętego Michała znajdował się przy murach miasta i stanowił dosyć ponurą budowlę. Nad starą nawą wznosiła się kwadratowa wieża, cały dół był drewniany, widać też było niechlujne poprawki po ostatnim pożarze.

Zgodnie ze swoim zwyczajem Katarzyna nie spieszyła się zbytnio. Kiedy wraz z Perryną wracały do domu, słońce stało już wysoko. Niezwykle ożywienie przed szeroko otwartymi bramami pałacu - tłoczące się mulice i konie, stosy bagaży, cała ta krzątanina, której przyglądało się ciekawie kilku młodych kopistów - wskazywało na to, że wrócił Garin de Brazey. Katarzyna nie była tym faktem zaskoczona, gdyż spodziewała się przyjazdu męża lada dzień.

Była jedynie niezadowolona, że pojawił się tak wcześnie, a nie po południu, gdyż wtedy miałaby więcej czasu na przygotowanie się do rozmowy z nim, której przebiegu nie mogła przewidzieć.

W holu natknęła się na Tiercelina. Pilnował służących wnoszących właśnie wielki kufer z żelaznymi okuciami.

- Czy mój małżonek pytał o mnie? - rzuciła w jego stronę, zdejmując z włosów woalkę.

Majordomus ukłonił się nisko, potrząsając przecząco głową.

- Z tego, co mi wiadomo, nie, proszę pani. Pan Garin udał się prosto do swoich apartamentów. Nie widziałem, żeby schodził.

- Dawno przyjechał?

- Około godziny temu. Czy chcesz, pani, aby cię zaanonsować?

- Nie, to zbyteczne. Muszę się przebrać. Pan Garin nie lubi zbyt skromnych sukien - dodała Katarzyna z uśmiechem, wskazując na swój strój z cienkiego, białego jedwabiu, po czym wbiegła po schodach prowadzących do jej pokoju.

- Szybko, pomóż mi się przebrać - rzuciła w kierunku Perryny, która nie odstępowała swojej pani na krok.

Po wejściu do pokoju obie kobiety skamieniały z wrażenia. Ich oczom ukazał się bajeczny widok, coś, co przypominało jaskinię Ali Baby.

Wszystkie meble zniknęły pod stosem przecudnych tkanin. Z foteli, kufrów i kredensów spływały potoki kolorowych brokatów przetykanych srebrem i złotem, wysadzanych błyszczącymi kamieniami, mieniących się orgią fantastycznych odcieni. Z baldachimu spadała kaskada białych koronek flamandzkich z Brugii i Brukseli, układających się na kolorowych materiach niczym lawina śnieżna. Pośrodku pokoju stał szeroko otwarty wielki srebrny kufer wypełniony po brzegi buteleczkami ze złota, kryształu, nefrytu i karneolu, z których dobywał się niezwykły zapach perfum...

Oszołomiona tym widokiem Katarzyna zrobiła kilka kroków, lecz Perryna z otwartymi ustami stała na progu jak zaklęta. Katarzyna odwróciła się i widząc, że służąca schyla się w ukłonie, zrozumiała, że nadchodzi Garin. Coś w niej zadrżało, lecz zrobiła wysiłek, aby się opanować, przełknęła ślinę i zacisnąwszy palce na złoconym modlitewniku, stanęła wyprostowana, naprzeciwko drzwi, w wyczekującej pozie.

W chwilę potem ukazał się Garin i jak zwykle zatrzymał się w drzwiach bez słowa, przyglądając się swej żonie. Nie zdążył się jeszcze przebrać i jego buty do jazdy konnej pokryte były kurzem. Stężałe rysy twarzy czyniły go podobnym do posągu. Nagle na jego ponurym obliczu pojawił się uśmiech.

- Czy pokój się pani podoba?

- Ależ... jest wspaniały... Dlaczego to wszystko?

Garin podszedł powoli do Katarzyny i położył dłonie na jej ramionach.

- Coś mi mówiło, że należy ci się, pani, zadośćuczynienie. Jest to danina, którą składam mojej ofierze, wyraz moich wyrzutów sumienia. To także dowód, że myślałem o pani... - Spokojnie, bez żadnych widocznych uczuć, złożył pocałunek na jej czole, po czym odwrócił się.

- Wyrzuty sumienia? To doprawdy dziwnie brzmi w pana ustach.

- Dlaczego? To właściwe słowo. Niesłusznie cię posądziłem, pani, i żałuję tego. Dowiedziałem się bowiem, że tamtą noc spędziłaś u Jego Wysokości... Zresztą zupełnie spokojnie...

Obojętność jego głosu denerwowała młodą kobietę.

- Czy mogę spytać, kto pana tak dokładnie poinformował?

- Któż inny, jak nie sam książę? Powiedział mi, że ofiarował ci gościnę... z wszelkimi honorami. Mój gniew był więc niesłuszny. Sądziłem, żeś była u innego, i raz jeszcze proszę cię, pani, o przebaczenie.

- A przecież widziano mnie, jak wchodziłam do „tego innego", czyż nie? Kto ci, panie, powiedział, że tak bardzo się pomyliłeś? - rzuciła nerwowo Katarzyna.

Jej złość rosła z sekundy na sekundę. Jeszcze nigdy nie czuła się tak poniżona, traktowana jak przedmiot przez Filipa i jego skarbnika, którzy obojętnie decydowali o jej losie.

Garin wybuchnął śmiechem.

- Nikt, jedynie zdrowy rozsądek i ostatnie wiadomości. Sądzę, że gdyby istotnie pan de Montsalvy był więźniem twojego uroku, nie uczyniłby tego, co zamierza w tej chwili...

- Co masz na myśli, panie? Doniesiono mi, że wpadł w ręce Anglików w czasie bitwy pod Krawantem.

- W rzeczy samej, został pojmany, lecz król Karol wykupił go wraz z drugim panem z Owernii. Ale ja mam na myśli jego rychłe zaślubiny...

- Co takiego?

Garin udał, że nie zauważa, jakie wrażenie wywarły jego słowa na Katarzynie. Ujął w dłonie kawałek bladoróżowej satyny i bawiąc się nim od niechcenia, mówił dalej: - ...z Izabelą de Severac, córką marszałka. Związek ten planowano już od pewnego czasu i, jak się zdaje, przyszli małżonkowie są bardzo w sobie zakochani.

Katarzyna wbiła paznokcie w dłoń, aby nie zawyć. Czyniła nadludzkie wysiłki, by nie pokazać Garinowi, jak okropny ból sprawił jej tymi kilkoma słowami. Słabym głosem zapytała: - Od kogo masz, panie, te wiadomości? Nie sądziłam, że w Burgundii i w Paryżu wszyscy tak żywo interesują się tym, co się dzieje na dworze króla Karola.

- Moja droga, ależ tak! Jeśli związek ma takie znaczenie. A w tym przypadku łączą się dwie stare i znane rodziny, więc cała szlachta jest zainteresowana. Ślub był przewidziany na święta Bożego Narodzenia. Ale narzeczeni nie chcą tak długo czekać. Wesele odbędzie się w Brugii za miesiąc. No cóż, myślę, że to dobre nowiny zarówno dla mnie, jak i dla ciebie. Jeżeli się żywi przyjaźń dla kogoś... jak ty, pani, dla młodego Arnolda de Montsalvy'ego, jest się szczęśliwym, mogąc dzielić jego szczęście. Dla mnie nowina też jest dobra, gdyż mnie upewnia... dając mi odczuć jednocześnie, jaki byłem wobec pani niesprawiedliwy. Czy mi przebaczysz?

- Oczywiście, że przebaczam. Nie martw się o to, panie. I dziękuję ci za te wszystkie wspaniałości.

- Pomyślałem sobie - rzekł Garin, składając pocałunek na zimnej dłoni Katarzyny - że będziesz potrzebowała nowych strojów na to wesele. Musisz pięknie wyglądać. Jestem taki dumny, kiedy cię podziwiają!

Komplementy w ustach Garina należały do rzadkości. Katarzyna zmusiła się, żeby się uśmiechnąć, lecz jej boleśnie zranione serce krwawiło.

Za nic na świecie nie mogła dopuścić do tego, aby Garin zauważył jej rozpacz. Odniosła wrażenie, iż w bacznym spojrzeniu męża czai się oczekiwanie na taką reakcję. Zaczęła przerzucać koronki, które przywiózł, co pozwoliło jej mieć spuszczone oczy. Czuła, że za chwilę się rozpłacze.

Garin oddalił się w kierunku drzwi, lecz na progu odwrócił się i dodał: - Byłbym zapomniał... Książę przysyła ci pozdrowienia. Prosił mnie też, abym ci przekazał, że byłby szczęśliwy, mogąc się z tobą spotkać w najbliższym czasie.

To, co kryło się za tymi słowami, przekraczało granice wytrzymałości Katarzyny. Nie można było dobitniej uzmysłowić jej opłakanej sytuacji, w jakiej się znajdowała. Kimże była ona, córka prostaka, w porównaniu z taką Izabelą de Severac. Można było kupczyć jej życiem, handlować jej ciałem i jej skromnością... Co za wstyd, co za niegodziwość! Jak dwóch mężczyzn mogło tak postępować z niewinną kobietą?

Odwróciła się w stronę Garina z twarzą pobladłą ze złości; jej oczy płonęły gniewem.

- Nie spotkam się z księciem - powiedziała niskim, gardłowym głosem.

- Pan i pana książę możecie od dzisiaj położyć krzyżyk na tak sprytnie uknutych planach! Co do pana, to wolno panu być fałszywym mężem, okrywać się hańbą i popadać w śmieszność! Ale ja, mała mieszczka bez znaczenia, zabraniam panu handlować mną jak jakimś towarem!...

Nagle z jej oczu trysnęły łzy i pokryły całą twarz, lecz jej wzburzenie nie zmalało. Zagarnęła w ramiona rozrzucone wokół niej materiały, cisnęła je na podłogę i deptała z wściekłością.

- Oto, co czynię z pańskimi prezentami! Nie potrzebuję materiałów, nie potrzebuję sukien, których nie będę nosić! Nie zobaczą mnie więcej na dworze... nigdy!

Garin przyglądał się Katarzynie z lodowatym wyrazem twarzy.

- Nikt nie wybiera swego losu, moja droga... a pani los, w moim przekonaniu, nie jest wcale okropny.

- To pan tak uważa, nie ja! Jakim prawem odebrał mi pan wszystko, co stanowi o szczęściu kobiety: miłość, dzieci...

- Książę pała do pani afektem.

- Ale ja go nie kocham, nie będzie mnie miał. A teraz proszę stąd wyjść! Proszę wyjść! Czyż nie widzi pan, że nie mogę znieść pana widoku!

Czy nigdy pan nie wyjdzie?

Garin otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz nie rzekłszy nic, wzruszył tylko ramionami, wyszedł z pokoju i zamknął drzwi. Katarzyna rzuciła się na łóżko, szlochając głośno. Kaskada koronek spadła na nią z baldachimu i okryła jej rozpacz białą mgłą. Tym razem wszystko było skończone, życie przestało mieć sens. Arnold utracony na zawsze, gdyż kocha inną, młodą, piękną, godną niego kobietę, może ją szanować i mieć z nią dzieci, z których będzie dumny! A do niej, córki złotnika, żony uległego Garina, którą widział nawet w łóżku księcia Filipa, będzie zawsze czuł pogardę. Była opuszczoną istotą pośrodku pustyni, bez żadnej drogi, bez gwiazd. Nie wiedziała, gdzie jest jej ratunek. Nie miała już nic... nawet ramienia Sary, w które mogłaby wtulić swą umęczoną głowę. Sara, tak jak inni, wzgardziła nią i odeszła - tak jak Arnold i Garin, tak jak wzgardziłby nią i porzucił książę Filip, zaspokoiwszy swoją żądzę.

Piersią Katarzyny wstrząsnęło spazmatyczne szlochanie. Łzy paliły jej oczy... Uniosła się z wysiłkiem, zaplątana w zwoje koronek, które chwyciła ze złością, aby je podrzeć. Wstała powoli, opierając się o kolumnę łoża.

Wokół niej wirował pokój, podobnie jak tego dnia, gdy u wuja Mateusza wypiła za dużo wina. Zauważyła stojący na kredensie kuferek wysadzany niebieskimi i zielonymi kamieniami. Z wyciągniętymi rękami rzuciła się po niego jak po swój jedyny ratunek, przycisnęła go mocno do piersi i opadła na podłogę. Jej serce waliło jak szalone. Otworzyła kuferek i wyciągnęła małą kryształową buteleczkę w złoconym etui. Była w niej trucizna, którą ongiś dostała od Abu-al-Khayra. Medyk przykazał pilnować jej jak oka w głowie.

- Zabija natychmiast, bez najmniejszego bólu - powiedział. - To moje arcydzieło. Zależy mi, abyś to miała, gdyż w tych okropnych czasach każda kobieta powinna mieć możność ucieczki przed potwornościami, jakie mogłyby ją spotkać. Gdybym miał ukochaną żonę, też ofiarowałbym jej taką buteleczkę... Jesteś zbyt droga memu sercu...

Pierwszy i jedyny raz medyk z Kordoby wspomniał o swoich uczuciach do niej, co głęboko wzruszyło Katarzynę, a także wprawiło ją w dumę, gdyż dobrze znany jej był niepochlebny sąd Abu o kobietach. Dzisiaj, dzięki przyjaźni mauretańskiego medyka, miała w ręku sposób na ucieczkę przed własnym losem, przed przyszłością, której nie chciała. Wyciągnęła flaszeczkę ze złoconej oprawy. Płyn był bezbarwny i przezroczysty jak woda. Przeżegnała się pośpiesznie. Jej wzrok spoczął na dużym krucyfiksie z kości słoniowej zawieszonym na ścianie pomiędzy oknami.

- Przebacz mi, Panie - wyszeptała.

Uniosła buteleczkę do ust. Za chwilę wszystko będzie skończone. Oczy się zamkną, pamięć zgaśnie, a zranione serce przestanie bić.

Już miała przechylić zawartość flakonika do ust, gdy nagle czyjeś ręce wyrwały truciznę z jej dłoni.

- Nie po to ci ją dałem, abyś użyła jej teraz - zagrzmiał głos Abu-alKhayra. - Jakie niebezpieczeństwo ci zagraża?

- Niebezpieczeństwo życia! Nie chcę żyć!

- Postradałaś zmysły? Czyż nie masz wszystkiego, czego kobieta może zapragnąć?

- Wszystko, oprócz najważniejszego... miłości i przyjaźni. Arnold żeni się... Sara mnie opuściła.

- Masz moją przyjaźń, nawet jeśli wydaje ci się ona bez wartości. Masz matkę, siostrę, wuja. Jesteś piękna, jesteś młoda, bogata! O niewdzięczna!

- Co to dla mnie znaczy, jeśli jego straciłam, i to na zawsze!

Abu zamyślił się, zmarszczył brwi i podał rękę Katarzynie, aby pomóc jej wstać. Jej zaczerwienione, błędne oczy, udręczona twarz mogły wzbudzić litość.

- Teraz rozumiem, dlaczego twój mąż przysłał mnie tutaj, mówiąc, że jesteś w niebezpieczeństwie. Chodź ze mną.

- Dokąd?

- Chodź, powiadam. Niedaleko, pójdziemy do mnie...

Potworny ból, z którym Katarzyna walczyła od powrotu Garina, złamał w niej wszelki opór. Dała się poprowadzić za rękę jak dziecko.

* * *

Pokój medyka bardzo się zmienił od ostatniego czasu. Przybyło w nim wiele rzeczy, które podkreślały przepych wystroju: rozrzucone wszędzie poduszki, niezwykły zbiór dywanów pyszniących się orgią barw. Natomiast większość mebli zniknęła, z wyjątkiem wielkiego, okrągłego stołu, zajmującego prawie cały środek pokoju. Piętrzyły się na nim stosy ksiąg, pęki gęsich piór i buteleczki z atramentem. Nad kominkiem i na półkach stały rzędy fiolek, słoików, retort i buteleczek. W sąsiednim pokoju, do którego Garin kazał wybić drzwi, znajdowały się worki przypraw i wonnych ziół.

Medyk miał je zawsze w zapasie. Był tu również duży czarny piec, na którym bulgotały bez przerwy tajemnicze mikstury. Abu zamknął te drzwi starannie i posadził Katarzynę na poduszce w pobliżu kominka, następnie dorzucił wiązkę chrustu do paleniska. Buchnęły żywe, jasne płomienie.

Wziął z półki cynowe pudełko i nożyczki, podszedł do Katarzyny, która wpatrywała się w tańczące płomyki. - Pozwól, że odetnę pukiel twych wspaniałych włosów - rzekł cicho.

Katarzyna nie odpowiedziała, lecz uczyniła przyzwalający gest. Medyk odciął złote pasmo przy lewym uchu, po czym trzymając je w dłoni, wypowiadał półgłosem niezrozumiałe słowa. Wrzucił włosy do ognia i posypał je szczyptą proszku z cynowego pudełka. Wyciągnąwszy ręce w stronę wysoko strzelających płomieni, które naraz przybrały odcień niebieskawy, wypowiedział zaklęcie, następnie pochylił się i wpatrywał intensywnie w ogień. W pokoju słychać było tylko trzaskanie płomieni.

Ciszę przerwał głos Abu, inny niż zwykle, uroczysty, podniosły: - Duch Zaratustry, władcy przeszłości i przyszłości, przemawia do mnie głosem ognia, jego boskiego przewodnika. Twoim przeznaczeniem, młoda kobieto, jest przejść przez noc i iść w stronę słońca, tak jak to czyni nasza matka ziemia. Lecz noc jest głęboka, a słońce daleko. Aby do niego dojść - co ci się uda - potrzeba wiele odwagi. Widzę przeszkody... widzę krew, dużo krwi. Twoja droga usłana jest trupami. Widzę miłość - ale ty przechodzisz, idziesz dalej, wciąż dalej. Zostajesz prawie królową, odrzucasz jednak wszystko, aby zdobyć szczęście...

Katarzyna zakaszlała. Z kominka wydobywały się kłęby duszącego dymu.

- Czy naprawdę mogę kiedyś być szczęśliwa? - zapytała cichym, przejętym głosem.

- Pisane ci jest szczęście, największe i najdoskonalsze, lecz... co widzę!

Dziwna rzecz, posłuchaj: osiągniesz wreszcie upragnione szczęście, gdy ujrzysz płonący stos...

- Stos?

Abu-al-Khayr stracił nagle uroczysty i sztywny wygląd. Szerokim rękawem otarł czoło perlące się od potu.

- Nie mogę nic więcej powiedzieć. Widziałem słońce nad stosem, na którym płonęła ludzka postać. Musisz być cierpliwa i sama zbudować swoją przyszłość. Śmierć poprowadziłaby cię do nicości, a ty jej wcale nie potrzebujesz...

Podszedł do okna i otworzył je szeroko, by wypuścić gęsty dym wypełniający cały pokój. Katarzyna wstała i poprawiła machinalnie swoją pogniecioną sukienkę. Jej twarz była napięta, oczy smutne.

- Nienawidzę tego domu i wszystkiego, co on oznacza.

- Nadchodzi czas winobrania. Jedź do swoich, do matki i mojego szacownego przyjaciela, Mateusza.

- Mąż nie pozwoli mi opuścić domu.

- Nie sama! Ja pojadę z tobą. Już od dawna pragnąłem zobaczyć, jak się u was zbiera winogrona. Pojedziemy dziś wieczorem, ale najpierw oddasz mi tę buteleczkę, którą tak nierozsądnie ci dałem.

- To niepotrzebne! Nie użyję jej więcej... Masz moje słowo! Ale zależy mi na tym, aby ją zachować.

Po południu, podczas gdy Garin przebywał u Mikołaja Rolina, Katarzyna wraz z Abu-al-Khayrem opuściła pałac, wręczywszy Tiercelinowi list do męża. Kilka godzin później przybyli do Marsannay, gdzie Mateusz i Jacquetta przyjęli ich z otwartymi ramionami. Marsannay w czasie winobrania nie było dobrym miejscem do leczenia zranionego serca. Z wielu okolicznych wsi nadciągnęli chłopcy i dziewczęta, aby pomagać w zbiorach.

Wszędzie było ich pełno, spali gdzie popadnie, na sianie w stodołach, gdyż było jeszcze ciepło. Zewsząd dobiegały śmiechy, śpiewy i prześmiewki, mniej lub bardziej swawolne. Jak dzień długi, zbieracze, uginający się pod koszami wypełnionymi granatowymi kiściami o ściśle przylegających do siebie gronach, śpiewali na całe gardło: Kto grona idzie rwać, Zarobi grosze trzy, Na sianie musi spać, Otrząsać będzie wszy... Katarzyna trzymała się z dala od tego swawolnego rozgardiaszu.

Spędzała całe dni w domu, u boku matki, przędąc lub tkając. Lubiła patrzeć, jak rankiem promienie słońca rozdzierają zaporę mgły lub jak wieczorem nad rudymi winnicami zapala się pożar zachodu.

Jacquetta nie pytała córki o nic, kiedy zobaczyła w drzwiach jej bladą, zmęczoną twarz. Matka zawsze zgaduje cierpienie dziecka, nawet jeśli jest ono dobrze ukryte. Starała się więc jej dogadzać jak chorej osobie i nigdy nie wspominała ani o Garinie, którego nie lubiła, ani o Sarze, na której się bardzo zawiodła. Katarzyna potrzebowała spokoju rodzinnego, całkowitego odcięcia od świata, do jakiego weszła poprzez swoje małżeństwo. Natomiast wuja Mateusza i Abu nie było widać całymi dniami. Do późnego zmierzchu Mateusz przemierzał swoje winnice z zakasanymi rękawami, starając się pomagać, gdzie się tylko dało: tu opróżnił pełen kosz, tam przyłożył rękę do napełnienia wozu. A medyk, który po raz pierwszy zamienił turban na zwykłą czapkę, włożył wysokie buty i lnianą opończę na swoje jedwabie, kroczył przez cały dzień w ślad za swym przyjacielem, przyglądając się wszystkiemu z wielkim zainteresowaniem i obrywając resztki ukrytych w kiściach winogron. Wraz z zapadnięciem nocy obydwaj wracali do domu wyczerpani, zgrzani, brudni jak nieboskie stworzenia i szczęśliwi.

Katarzyna nie łudziła się jednak, że ta sielanka potrwa długo. To, że minęło już osiem dni bez żadnych wiadomości z Dijon, było czymś nadzwyczajnym. Wcześniej czy później Garin wezwie ją do siebie, ponieważ była stawką w najlepszej umowie, jaką kiedykolwiek zawarł. Co wieczór, gdy kładła się do łóżka, dziwiła się, że znów minął dzień, a nie zobaczyła jego ponurej sylwetki.

Pewnego dnia w Marsannay pojawił się brat Stefan, który bezskutecznie poszukiwał Katarzyny w pałacu de Brazeyów i zaczął się poważnie niepokoić. Rozmowa z młodą kobietą w ogrodzie warzywnym wuja Mateusza nie przyniosła żadnych wyników. Katarzyna oznajmiła mu bez ogródek, że nie ma zamiaru wracać do Dijon, że nie chce więcej słyszeć o dworze, o księciu Filipie, a tym bardziej o polityce. Żałowała, iż kazała uwolnić Arnolda z lochów, gdyż to jedynie popchnęło go w ramiona Izabeli.

Miała za złe bratu Stefanowi, że przyłożył rękę do tego uwolnienia i że sama stała się ofiarą własnej naiwności.

- Nie nadaję się do takich intryg - powiedziała. - Mogłabym spowodować same katastrofy.

Ku jej wielkiemu zdziwieniu brat nie nalegał. Pokłonił się w pas i powiedział łagodnie: - Pani przyjaciółka Odetta niebawem opuści zamek, który książę jej zabiera. Zamierza wrócić do matki. Gdy ostatnim razem ją widziałem, była smutna i przygnębiona. Czy jej także mam powiedzieć, że nie obchodzi pani jej los?

Do serca Katarzyny wkradły się wyrzuty sumienia. Zaczęła żałować swych egoistycznych słów i poczuła, że z powodu miłosnego zawodu, choćby był nawet bardzo bolesny, nie ma prawa opuszczać tych, którzy w nią wierzyli.

- Nie... proszę nie dawać jej żadnej odpowiedzi - odparła po dłuższym namyśle. - Ani jej... ani królowej. Na razie potrzebuję samotności. Proszę dać mi trochę czasu.

Na poczciwej twarzy mnicha pojawił się uśmiech, który zastąpił wyraz poprzedniego zatroskania.

- Tak, tak... Rozumiem - powiedział dobrotliwie. - Proszę, wybacz mi, pani, moje natręctwo, lecz nie zostawiaj nas samych zbyt długo.

Katarzyna, nie chcąc ustalać dokładnej daty, dała odpowiedź wymijającą.

- Później... wrócę później.

Brat Stefan musiał się tym zadowolić.

Następnego dnia zjechała Ermengarda, szumnie i hałaśliwie, jak to było w jej zwyczaju. Bez ceregieli ucałowała Katarzynę i Jacquettę, a wujowi przypadło w udziale kilka komplementów na temat wyglądu i zadbanego domostwa. Ermengarda ze znawstwem obejrzała zawartość piwnic, spróbowała słodkiego wina spływającego z prasy, nabrawszy go do pipety tak wielkiej jak waza na zupę, po czym najnaturalniej w świecie wprosiła się na obiad.

Wuj i Jacquetta, pęczniejący z dumy, że mogą gościć taką wielką damę, pobiegli przygotować godną ucztę, a tymczasem Ermengarda, która przybyła z zamiarem natarcia uszu Katarzynie, usadowiła się obok dziewczyny w altanie ogrodowej, obrośniętej winoroślą.

- Taka wiejska sielanka jest czarująca - zaczęła - lecz popełniasz wielkie głupstwo, moja droga. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak nieznośne stało się życie w pałacu książęcym po twoim wyjeździe. Książę wiecznie się złości...

- Czy to on panią przysyła? - przerwała sucho Katarzyna.

- Za kogo mnie bierzesz? Mnie się nie przysyła! Ja przyjeżdżam sama, jeżeli uważam, że sprawa jest tego warta. Czy możesz mi powiedzieć, co tutaj robisz? Winobranie ma wiele uroku, lecz chyba nie masz zamiaru spędzić zimy na wsi?

- Dlaczego nie? Czuję się tutaj lepiej niż w mieście. Ermengarda westchnęła głośno. Jeszcze nigdy nie spotkała kogoś tak upartego jak Katarzyna.

- Pomyślałam najpierw, że ten krok podyktowała ci twoja kobieca kokieteria. Nie ma nic zabawniejszego, niż kazać czekać mężczyźnie, zwłaszcza jeśli ten mężczyzna jest księciem, nieprawdaż? Lecz uważaj, żebyś nie przeciągnęła struny. Cierpliwość nie należy do zalet Jego Wysokości.

- Niechże więc straci cierpliwość, to wszystko, czego żądam! I niech o mnie zapomni, i to szybko!

- Nie wiesz, co mówisz, pani. Kiedy opuszczaliśmy Arras, byłaś gotowa się poddać. A teraz nie chcesz go widzieć. Co się stało? Dlaczego nie chcesz mi tego powiedzieć?

- Dlatego, że to takie głupie... Boję się, że możesz mnie nie zrozumieć.

- Kobietę potrafię zawsze zrozumieć - odparła Ermengarda zdecydowanym tonem. - Nawet jej największe szaleństwa. Czyżby znowu krył się za tym ten de Montsalvy?

Katarzyna starała się ukryć zakłopotanie, bawiąc się spiralnym wąsem winorośli, który zwisał jej nad głową.

- Ty zawsze wszystko zgadniesz, moja droga. Straciłam go na zawsze...

Żeni się!

Mimo że w słowach Katarzyny było tyle bólu i rozpaczy, Ermengarda wybuchnęła śmiechem, którego nie mogła opanować przez długą chwilę.

Wielka ochmistrzyni trzymała się pod boki, prawie się dusiła, jej twarz poczerwieniała, a po policzkach spływały łzy.

- Ermengardo! - krzyknęła Katarzyna, niemal dotknięta. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że kpisz ze mnie?

- Całkowicie, moja droga! - odparła przyjaciółka, z trudem łapiąc oddech. - Ubawiłam się setnie. A więc to wesele naszego bohatera wygnało cię na wieś z miną małej zakonnicy. Coś podobnego! Ależ ty jesteś szalona, moje dziecko. Czy to nienormalne, że mężczyzna z jego pozycją i nazwiskiem bierze sobie żonę? Ma obowiązek wobec samego siebie i swojej rodziny: przedłużyć swój ród. Potrzebuje syna, a kto może mu go dać, jeśli nie żona?

- Przecież ja go kocham! Chciałam należeć do niego, tylko do niego, tylko jego pragnęłam! - krzyknęła Katarzyna, tonąc we łzach, które wcale nie wzruszyły Ermengardy.

- I to był twój wielki błąd! Taka kobieta jak ty jest stworzona do miłości, powtarzam ci to od wielu miesięcy. Twój Arnold się żeni? Wielkie mi rzeczy! Zrobisz z niego swojego kochanka, kiedy tylko ta niemądra wojna się skończy... i to będzie najrozsądniejsze rozwiązanie. Na co liczyłaś? Że sama za niego wyjdziesz? Przecież twój mąż, moja śliczna, jest przy życiu i z pewnością nie wybierze się prędko na tamten świat. Tak więc pozwól panu de Montsalvy'emu ożenić się z jakąś głupią gęsią, bogatą i utytułowaną, która co roku będzie mu rodzić bachora... a ty zostań tą, która zbiera rozkosze zakazanej miłości, co jest o wiele bardziej ekscytujące niż proza małżeństwa!

Ta dziwna lekcja moralności zbiła Katarzynę z tropu, lecz uspokoiła ją nieco. Ermengarda patrzyła na świat realistycznie, co było czarujące i skuteczne zarazem.

- Nie skazuj się na takie niemądre życie tylko dlatego, że jakiś piękniś się żeni. Filip cię kocha, pragnie cię i będzie cię miał, wierz mi! Dlaczego odmawiasz sobie trochę przyjemności? Książę jest młody, piękny na swój sposób, potrafi też być czarujący, w każdym razie ma władzę... i zapewniam cię, że żadna z jego kochanek nigdy się nie skarżyła na niego, wręcz przeciwnie. Potem nie może się ich pozbyć! Właściwie... to między innymi dlatego przyjechałam cię odwiedzić...

Tak więc Ermengarda przybyła w konkretnym celu. Katarzyna powstrzymała kpiący uśmiech. Zręczność, z jaką przyjaciółka wtrąciła ostatnie słowa, była sama w sobie arcydziełem dyplomacji. Wielką ochmistrzynię przysłała księżniczka Małgorzata, zaniepokojona pojawieniem się w Dijon pani de Presles, tytułującej się kochanką Filipa.

- Sądzę, że pamiętasz tę blondynkę, która założyła swoją szarfę na pierś tego bałwana Lionela de Vendome'a... To właśnie o nią chodzi powiedziała Ermengarda. - To zręczna intrygantka... i zna swego Filipa na wylot. Bóg jeden wie, co jest w stanie uzyskać, jeśli zostawisz jej wolne pole do działania. Jeżeli ta kobieta, bez reszty oddana Anglikowi, dopnie swego, dla nas będzie to oznaczać same katastrofy. Francja i Burgundia nigdy się nie pogodzą.

Hrabina wstała i kładąc białą dłoń na ramieniu Katarzyny, dodała z niezwykłą łagodnością: - Twoja księżniczka wzywa cię na pomoc, Katarzyno de Brazey. Nie masz prawa jej zawieść. Jest taka chora!Katarzyna spuściła głowę, nie odpowiadając. Targały nią mieszane uczucia. Zrozumiała, że znalazła się w sercu skomplikowanej intrygi, w której nie ona była najważniejsza.

Znamienite osobistości prosiły ją o pomoc za pośrednictwem jej przyjaciół.

Królowa Sycylii przez Odettę i brata Stefana, księżniczka Małgorzata przez Ermengardę... Wszyscy mówili o obowiązku i doniosłej misji, a wszystkim chodziło o jedno: pojednanie Filipa z królem.

Przybycie wuja Mateusza, który oznajmił, że wieczerza gotowa, zwolniło Katarzynę od odpowiedzi. Przy stole Ermengarda jak zwykle dała upust swemu doskonałemu apetytowi i nie wspomniała ani słowem o polityce.

Przy pożegnaniu spojrzała pytająco na Katarzynę.

- Obiecuję, że się zastanowię, Ermengardo - rzekła dziewczyna, starając się uśmiechnąć.

I podobnie jak brat Stefan, hrabina chcąc nie chcąc, musiała się zadowolić taką odpowiedzią. Po jej wyjeździe Katarzyna zamyśliła się.

Wciąż słyszała słowa Ermengardy. Docierało do niej ich brutalne znaczenie... Przyjąć miłość Filipa... Owego ciepłego, jesiennego wieczoru Katarzyna poczuła, że coraz mniej buntuje się przeciwko temu pomysłowi.

Aby zostać sam na sam ze swymi myślami, wróciła do ogrodu. Było to jej ulubione schronienie. Wzdłuż niskiego muru, który oddzielał ogród od winnicy, rosły wysokie sosny, dalej prawie zdziczałe krzewy różane.

Katarzyna skierowała się do dużej, okrągłej studni, która - jak powiadano pamiętała czasy rzymskie, i oparła się o nią. Łagodność tego jesiennego zmierzchu przynosiła ukojenie jej duszy.

Nagle dziewczyna zadrżała, kiedy jej wzrok spoczął na krawędzi muru; najwyraźniej widać tam było przesuwające się czarne pióro, które mogło być przybraniem męskiego kapelusza. Pióro przesunęło się w jedną stronę, potem wróciło. Katarzyna, ukryta w gałęziach wiciokrzewu oplatających studnię, wstrzymała oddech i obserwowała jego tajemnicze ruchy. Potem pióro zatrzymało się i zaczęło wznosić. Ukazał się szary kaptur, czoło i dwoje oczu. Nieznajomy rozejrzał się po ogrodzie ostrożnie, po czym jego głowa zniknęła, widać było tylko pióro przemykające wzdłuż kamiennego ogrodzenia.

Katarzyna szybko opuściła swoją kryjówkę i wspięła się na mur. Kiedy dotarła do krawędzi, zobaczyła męską postać spowitą w ciemny płaszcz, oddalającą się szybkim krokiem w stronę drzew, gdzie czekał koń.

Nieznajomy wskoczył na siodło, spiął konia ostrogami i nie oglądając się za siebie, ruszył galopem w stronę Dijon.

Przez dłuższą chwilę Katarzyna nie mogła ochłonąć z wrażenia.

Czyżby nocny gość należał do trupy Jakuba de Roussaya? Widocznie kapitan na rozkaz swego pana kazał śledzić ją nadal. Co do Garina, to można go było raczej nie podejrzewać. Tego ranka przysłał lakoniczny list, w którym podawał dokładną datę ślubu Arnolda, uroczystość miała się odbyć w ostatnich dniach października, i zawiadamiał Katarzynę, że kazał przygotować dla niej stroje odpowiednie na tę okoliczność. Pani Gauberte znała jej wymiary, a także upodobania, więc mogła się zabrać do szycia pod jej nieobecność. W sumie list był bardzo spokojny i bezbarwny. Nie, Garin z pewnością nie miał nic wspólnego z wieczorną wizytą nieznajomego.

Głos matki wyrwał Katarzynę z zamyślenia. Przyrzekła sobie, że na przyszłość będzie bardziej uważać. Chciała zostać jeszcze kilka dni w Marsannay, chociażby ze względu na miłość własną, ażeby nie wyglądało na to, że zbyt szybko poddała się namowom Ermengardy.

Cały następny dzień spędziła w ogrodzie na haftowaniu, lecz praca nad białym, jedwabnym ornatem dla proboszcza Marsannay nie posuwała się zbytnio. Pochylając się nad pękiem kłosów, które miała wyhaftować złotą nicią, bezwiednie kierowała wzrok w stronę muru i usiłowała dostrzec jakiś cień, a może przesuwające się pióro. Na próżno. Nic oprócz dalekiego śpiewu dobiegającego z winnicy nie zakłócało błogiego spokoju tego jesiennego dnia. Burgundzka jesień, niemająca sobie równej w całym królestwie, roztaczała swoje powaby, a ziemia pyszniła się bogactwem i płodami.

Katarzyna usłyszała głos matki wołającej ją na kolację, złożyła więc robótkę i niechętnie opuściła ogród, postanowiwszy, że wróci tu, gdy tylko zapadnie zmierzch. Kiedy posiłek dobiegał końca, wydało się jej, że słyszy daleki tętent kopyt. Nie czekając, aż wuj Mateusz zmówi modlitwę, wybiegła ze stanowczym zamiarem, żeby skończyć z niepewnością raz na zawsze.

Nikt nie zwrócił uwagi na jej nagłe zniknięcie. Jacquetta drzemała na krześle, zmęczona po całym dniu prania bielizny, a wuj rozprawiał z Abu na temat przyszłych zalet wina, które dzisiaj właśnie wyciskano.

W przedsionku zobaczyła oparty o mur kostur wuja. Mateusz zabierał go zawsze ze sobą do winnicy. Kostur był z prostej, dębowej gałęzi, zakończonej potężnym sękiem tworzącym rączkę. Dłoń wuja przez lata wygładziła i wypolerowała chropowatość, ale kostur pozostał ciężki. W rękach Katarzyny mógł stanowić niebezpieczną broń. Tak uzbrojona pobiegła do ogrodu. Nieznajomy będzie miał za swoje...

Lecz nie było słychać żadnych odgłosów. Wieś spała spokojnie.

Zapadła ciemna noc. Katarzyna zrobiła kilka kroków w stronę muru, chroniąc się wśród sosen. Ta cisza niepokoiła ją, gdyż mogłaby przysiąc, że słyszała odgłos kopyt. A może to był tylko spóźniony rycerz galopujący do Dijon przed zamknięciem bram... Mimo to cicho i nieruchomo czekała na swoim stanowisku.

Po upływie dziesięciu minut usłyszała toczący się kamień i odgłos kroków na drodze za murem. Ktoś się skradał. Wstrzymując oddech, Katarzyna mocniej ścisnęła kostur. Powoli, ostrożnie zrobiła kilka kroków na żwirowej alejce, po czym wspięła się po kamieniach pod osłoną leszczyny.

Czarne pióro poruszyło się tuż obok niej. Katarzyna usłyszała oddech człowieka szukającego odpowiedniego miejsca do pokonania muru.

Wydawało się, że tym razem nieznajomy był zdecydowany i miał zamiar dostać się do domu Mateusza.

Z oczami utkwionymi w czarnej postaci, uniosła kostur z uczuciem zadowolenia, jakie ma kot obserwujący niewinną mysz zbliżającą się do jego pazurów. Kiedy w końcu głowa znalazła się w zasięgu ciosu, uderzyła z całych sił. Ze stłumionym krzykiem, któremu towarzyszył szelest liści i lawina kamieni, nocny gość zwalił się na ścieżkę. Katarzyna z satysfakcją włożyła kostur pod pachę i upewniwszy się, że mężczyzna się nie rusza, poszła do domu po latarnię.

Kiedy wróciła kilka minut później, jej ofiara zaczynała odzyskiwać przytomność. Katarzyna schyliła się, szybkim ruchem zerwała kaptur z czarnym piórem, zbliżyła latarnię do twarzy i zamarła z wrażenia. Przed nią leżał powalony ni mniej, ni więcej tylko sam książę Filip we własnej osobie.

Rozdział czwarty Argumenty Filipa

Katarzyna nie mogła w pierwszej chwili zrozumieć, co się właściwie stało, lecz na wszelki wypadek wezwała wszystkich znanych jej świętych na pomoc. Na szczęście Filip poruszał się, więc na pewno go nie zabiła. W jaki sposób miała odgadnąć, że potężny książę Burgundii ukrywa się w zwykłym uniformie żołnierza swej własnej straży? Odzyskując powoli władzę w członkach, położyła dłoń na czole leżącego. Było ciepłe i nie dostrzegła na nim żadnej rany. Filip zawdzięczał wiele kapturowi z grubego sukna, które złagodziło potężne uderzenie.

Czy należało biec do domu po pomoc? Jeśli Filip tak starannie się ukrywał, to z pewnością zależało mu na tym, aby jego obecność nie została odkryta. Podbiegła do studni, zaczerpnęła wiadro wody i umoczywszy chusteczkę, przyłożyła ją do czoła księcia. Książę otworzył oczy i uśmiechnął się, poznając Katarzynę.

- W końcu cię odnalazłem, piękny wędrowniku - rzekł, śmiejąc się. Dalibóg, nie przyszło mi to łatwo. Gdzie się ukrywałaś? W każdym razie muszę przyznać, że byłaś dobrze strzeżona... Och! Moja głowa! - syknął, przykładając dłoń do czaszki. - Co mi się przytrafiło?

- Zostałeś zdzielony w głowę, panie.

- Napastnik musiał mieć piekielną siłę. Komu zawdzięczam tę przygodę?

Katarzyna opuściła głowę, by ukryć zmieszanie, i sięgnęła po kostur, który ukryła za sobą.

- Mnie, panie, oraz temu... Jeżeli możesz mi przebaczyć Księcia zaskoczyła ta odpowiedź. Przez chwilę milczał, po czym wybuchnął śmiechem. Szczerym, prawie dziecięcym, niemającym w sobie nic książęcego.

- Nie przypuszczałem nawet, że zasłużyłem na takie traktowanie, moja droga... To będzie najpiękniejszy guz w moim życiu. W każdym razie najcenniejszy...

Książę usiadł i ująwszy dłoń Katarzyny, przycisnął do niej swe usta.

Dziewczyna chciała rękę wyrwać, lecz książę trzymał mocno.

- Tym razem nie ma mowy o ucieczce! Jesteś mi coś winna! Kiedy w końcu przestaniesz wchodzić w konflikt z prawem? Gdy spotkałem cię po raz pierwszy, wywołałaś skandal podczas procesji. Następnie wdarłaś się do mego pałacu w celu oswobodzenia więźniów... A teraz walisz mnie pałką.

Czy nie sądzisz, że stałaś się moją dłużniczką?

- Przyznaję, panie, lecz nie wiem, jak mogłabym zadośćuczynić...

- Odpowiadając szczerze na moje pytania. Dlaczego uciekłaś?

Dlaczego zaszyłaś się na wsi? Kiedy rozstawaliśmy się w Arras, myślałem, że między nami wszystko się ułożyło... i że między nami zapanuje zgoda, że przestałaś udawać buntownika.

Katarzyna powoli uwolniła dłoń z uścisku księcia.

- Ja również tak sądziłam, panie, później jednak zrozumiałam, że do wielu spraw podchodzimy inaczej. Chodzi mi zwłaszcza o umowę Waszej Wysokości z moim małżonkiem...

Książę usiłował wstać, lecz nie trzymał się zbyt pewnie na nogach i musiał oprzeć się na ramieniu Katarzyny.

- Widzę, że będę musiał kontynuować rozmowę na siedząco - rzekł, uśmiechając się półgębkiem. - Podaj mi swoje ramię, przynajmniej raz, i chodźmy usiąść gdzieś w spokojnym miejscu. Nie, tylko nie w twoim ogrodzie! Nie chcę, aby ktoś nam przeszkodził Gdybyś zgodziła się podejść ze mną do tamtej kępy drzew, gdzie przywiązałem konia...

Ostrożnie i powoli udali się we wskazane miejsce. Katarzyna, targana nagłymi wyrzutami sumienia, z niezwykłym przejęciem prowadziła poszkodowanego, nie zauważywszy, że tenże stąpa coraz pewniej.

Wprawdzie nadal opierał się ciężko na jej ramieniu, ale po to, by lepiej czuć zapach włosów młodej kobiety. Kiedy doszli do miejsca, w którym stał koń, książę osunął się na trawę, pociągając za sobą Katarzynę. Gałęzie drzew zasłaniały niebo, a ich gęste szpalery zapewniały doskonałą kryjówkę. Noc była bezwietrzna, ciepła, prawie jak w lecie, ale bardziej ciemna. Jedyną jasną plamę tworzyła twarz Katarzyny i jej szyja, przykuwając wzrok księcia. Trzymając jej ręce w swych dłoniach, Filip wiedział, dzięki znajomości kobiecych reakcji, że Katarzyna jest bardzo przejęta. Za nic nie chciał jej rozzłościć.

- Porozmawiajmy - rzekł spokojnie. - I załatwmy nasze porachunki raz na zawsze. Jesteśmy całkiem sami. Nie ma ciekawskich, nie ma dworu wraz z jego protokołem. Nie ma księcia i jego poddanej, jest tylko mężczyzna i kobieta. Jesteś ty, Katarzyno, i ja, Filip.

Katarzyna poczuła, że ma pustkę w głowie. Zawsze tak się dzieje, kiedy żale gromadzą się całymi tygodniami. Zaskoczenie jest zupełne, gdy w końcu można je z siebie wyrzucić. Ponieważ uparcie milczała, Filip zapytał: - Czy moja miłość jest dla ciebie zniewagą? Czy raczej nie dość ci się podobam?

- Ani jedno, ani drugie - odparła szczerze. - Twoje uczucie byłoby dla mnie miłe, gdyby nie przedstawiono mi go jako obowiązek... W chwili kiedy dowiedziałam się, że mam poślubić Garina de Brazeya, zapowiedziano mi, że będę także musiała...Urwała, nie mając odwagi ciągnąć dalej. Książę znowu przyszedł jej z pomocą, uśmiechając się.

- ...że będziesz także musiała wejść do mego łoża. Czy muszę ci przypominać, że spędziłaś w nim... w moim łożu całą noc i że nic złego się nie stało?

- To prawda, Najjaśniejszy Panie, przyznaję, i wtedy nie bardzo rozumiałam...

- A przecież to proste. Tamtego wieczoru chciałem wystawić na próbę posłuszeństwo poddanej. Byłaś posłuszna. A ja byłbym ostatnim z mężczyzn, gdybym to wykorzystał. Jeśli okazałem się brutalny, to tylko przez zazdrość. Chciałem, moje serce, abyś wiedziała, że nigdy nie zmusiłbym cię do niczego. Pragnę cię ponad wszystko, lecz bez twojego przyzwolenia nie uczynię ani kroku.

Pochylił się w jej stronę, by móc mówić z bliska. Jego ciepły oddech pieścił pochylony kark dziewczyny. Wśród otaczających ich ciemności głos Filipa był gorący i pociągający. Katarzyna czuła, że jego słowa są szczere, i z trudem broniła się przed wrażeniem, jakie wywoływała w niej melodia słów miłości szeptanych w ciemnościach. Aby otrząsnąć się z oczarowania, postanowiła przywołać do głosu swoją urazę.

- A ten układ, który zawarłeś z moim mężem?

- Jaki układ? - spytał Filip, podnosząc nieznacznie głos. - Już drugi raz wspominasz o tym. Nie zawarłem żadnego układu z Garinem de Brazeyem.

Za kogo nas bierzesz, jego i mnie? Rozkazałem jednemu z moich najwierniejszych poddanych, by ożenił się z dziewczyną wielkiej urody, lecz nigdy nie zwierzyłem mu się, że żywię nadzieję, iż ona również kiedyś mnie pokocha. Powtarzam: rozkazałem! A on, jako wierny sługa, wykonał rozkaz bez dyskusji. Ot i wszystko! Czy popełniłem zbrodnię, pragnąc, abyś była bogata, abyś dostąpiła należnych ci zaszczytów i godności?

Katarzyna zadrżała. Filip natychmiast otoczył ją ramieniem, chcąc osłonić od zimna. Nie zaprotestowała. Wpatrzona w ciemności, odczuwająca jedynie siłę otaczającego ramienia, wyszeptała: - Zaiste, wierny sługa... nawet jeśli nie prosiłeś go o nic, musiał zrozumieć w pół słowa. Dając mi męża, mogłeś przypuszczać, że będzie dochodził swoich praw małżeńskich. Tymczasem tak się nie stało. Wręcz przeciwnie, nigdy nie chciał mnie tknąć!

- A więc czyżbyś się tego domagała?

Katarzyna odwróciła głowę w stronę księcia, chcąc lepiej widzieć jego twarz. W jej głosie zabrzmiało wyzwanie.

- Chciałam mu się oddać pewnego wieczoru. I to w takich okolicznościach, że żaden mężczyzna by się nie oparł. Doprowadziłam go do szaleństwa, lecz w porę się otrząsnął, mówiąc, że to niemożliwe i że nie ma prawa mnie tknąć. Widzisz więc, że traktuje mnie tak, jakbym należała do ciebie.

Poczuła z satysfakcją, że ramię Filipa zaciska się wokół niej, ale w jego głosie nie było gniewu, kiedy spytał: - Powtarzam, że nigdy nie poruszaliśmy tego tematu. Być może, mówiąc te słowa, myślał o kimś innym.

- Ale o kim? Lub o czym?

Filip nie odpowiedział od razu. Dłuższą chwilę zastanawiał się, po czym odparł krótko: - Nie wiem!

Zapadła cisza. Gdzieś daleko we wsi zaszczekał pies, w drzewach pohukiwała sowa. Katarzynie zdawało się, że są sami na świecie, ona i książę. Przyciskał ją do siebie, a ona opierała się plecami o jego pierś.

Otoczył ją ramionami, a ona odruchowo położyła mu głowę na piersi.

Chwila ta napełniła Katarzynę niewysłowioną słodyczą, tak że straciła ochotę na bezpłodne utarczki. Jeśli Arnold zapomniał o niej w ramionach innej, dlaczego miałaby odrzucać miłość - tak gorącą i szczerą - kogoś, kto pragnął jedynie jej szczęścia. Z prostego stroju księcia dochodził do jej noz-drzy delikatny zapach irysa. Książę kołysał ją łagodnie jak dziecko, a ona była mu wdzięczna za to, że nie posuwał się do bardziej zdecydowanych pieszczot. Czuła tylko na szyi i we włosach jego oddech. Zamknąwszy powieki, spytała z troską: - Czy boli cię jeszcze, Najjaśniejszy Panie?

- Nie nazywaj mnie najjaśniejszym panem. Dla ciebie jestem Filipem.

Chcę zapomnieć o całej reszcie. Nie, już mnie nie boli. Przeciwnie, jestem szczęśliwy, szczęśliwy jak nigdy dotąd. Jesteś ze mną, trzymam cię w ramionach i nie ranisz mnie ostrymi słowami. Pozwoliłaś mi mówić i nie odepchnęłaś mnie. Katarzyno, piękna, wspaniała Katarzyno! Czy mogę mieć nadzieję na pocałunek?

Katarzyna uśmiechnęła się w ciemności. Jego pokorny, prawie dziecinny głos wzruszył ją bardziej, niż chciałaby to przyznać. Nie był już tym dumnym panem wydającym rozkazy, tym, który zwrócił się do niej po imieniu, tak jakby już do niego należała. W tej chwili był tylko zakochanym po uszy mężczyzną.

Poruszyła się lekko, tak że jej usta znalazły się prawie na wysokości ust Filipa.

- Pocałuj mnie, panie - rzekła bez najmniejszego wahania.

Nagle wszystko stało się proste. Przypomniała sobie nie bez przyjemności, jak wtedy pocałował ją w Arras, i kiedy usta Filipa dotknęły jej ust, lekko westchnęła, zamykając oczy. Instynkt podpowiadał jej, że z tym mężczyzną, zarazem zimnym i uczuciowym, radość miłości była sprawą pewną. Książę potrafił panować nad swoimi emocjami, dzięki czemu stopniowo doprowadził do tego, że zapomniała o bożym świecie. Jego pocałunek był niezwykle delikatny. Stanowił arcydzieło namiętności i cierpliwości. W miłości książę Filip potrafił być mistrzem, o jakim marzy podświadomie każda kobieta, i Katarzyna, szybko zniewolona tą przemożną siłą, dała się unieść bez oporu oceanowi pieszczot i rozkoszy. Filip jednak nie poprzestał na nieśmiałym pocałunku i niebawem lekki wiatr uniósł nad zagajnikiem westchnienia i czule szeptane słowa, a koń księcia był jedynym świadkiem całkowitego zwycięstwa swego pana.

W chwili gdy Katarzyna poznała cielesną stronę miłości, jej oczy otworzyły się szeroko i spoczęły na sklepieniu z gałęzi szeleszczących jesiennymi liśćmi nad jej głową. Przedzierało się przez nie srebrzyste światło księżyca, a w nim ukazała się poważna i napięta twarz kochanka. Katarzynie wydało się, że jest ona nieludzko piękna. Jej własna twarz jaśniała namiętnością. Filip pocałunkiem zdusił okrzyk bólu młodej kobiety, który powoli zamienił się w przeciągły jęk rozkoszy.

W końcu rozdzielili się, Filip ukrył swą twarz w masie jej jedwabistych włosów, które pokrył szalonymi pocałunkami. Katarzyna, głaszcząc jego policzki, zauważyła, że są mokre od łez.

- Ty płaczesz?

- To ze szczęścia, moja miła... i z wdzięczności. Nie sądziłem, że twoje oddanie się będzie takie wspaniałe, takie całkowite, że naprawdę będę twoim pierwszym...

Katarzyna położyła dłoń na jego ustach, aby zmusić go do milczenia.

- Przecież powiedziałam ci, że mój mąż mnie nie tknął. Więc kto mógłby?...

- Jesteś taka piękna... Zapewne miałaś wiele pokus...

- Umiem się bronić - odparła z tak rozkoszną minką, że książę nie mógł się oprzeć następnemu pocałunkowi.

A ponieważ promień księżyca oświetlił jej nagie ciało, wyjął derkę zwiniętą przy siodle, żeby ją otulić, i na nowo objął ją czule, wybuchając śmiechem.

- Gdy pomyślę, że dla naszej pierwszej nocy chciałem wszystkich wspaniałości mojego pałacu, najrzadszych kwiatów, najwystawniejszej dekoracji... a ofiarowałem ci jedynie mokrą trawę i jesienny wiatr, od którego możesz się tylko przeziębić... O, jakimże okrutnym jestem kochankiem!

- Nie wierzysz chyba w ani jedno swoje słowo! - wykrzyknęła Katarzyna, przytulając się do niego mocniej. - Po pierwsze, nie jest mi zimno, a po drugie, czyż jest dla miłości oprawa piękniejsza od natury? Poza tym, przyjeżdżając tutaj, nie mogłeś przewidzieć, że cię obiję! Obydwoje wybuchnęli śmiechem jak dzieci.

* * *

Filip z niecierpliwością oczekiwał powrotu Katarzyny do Dijon, lecz pani de Brazey z powodu silnego kataru musiała zostać jeszcze parę dni w Marsannay.

- Co za pomysł, żeby do późnej nocy siedzieć w ogrodzie - gderał wuj Mateusz, spoglądając, jak Katarzyna wypija kolejny kubek gorącego naparu z ziół. - Nawet nie słyszałem, kiedy wróciłaś, tak musiało być późno!

Abu-al-Khayr spuścił skromnie głowę, aby Katarzyna nie mogła zauważyć uśmiechu czającego się w kącikach jego ust. Późno w nocy mały medyk widział jeźdźca zmierzającego ścieżką do głównego traktu prowadzącego do Dijon oraz kobiecą postać odprowadzającą go wzrokiem.

* * *

Kilka dni później Katarzyna de Brazey, jeszcze piękniejsza niż zwykle, uczestniczyła w ślubie Małgorzaty z Gujenny z Arturem de Richemontem, który odbywał się w kaplicy pałacu książęcego. W sukni z zielonego aksamitu, obszytej gronostajami, była uosobieniem młodości i wdzięku. Jej cera była świetlista, oczy promieniały pod długimi, zagiętymi rzęsami, a na szyi i w uszach błyszczały szmaragdy koloru morskiej wody. Klejnoty były prezentem od Filipa, którego miłość ujrzała teraz blask dnia.

Pani de Presles, kochanka Filipa, wyjechała rozgniewana do Flandrii, a Maria de Vaugrigneuse została poproszona, aby na jakiś czas oddaliła się do swoich posiadłości, po tym jak księcia dobiegł jej niezbyt pochlebny osąd na temat Katarzyny. Nawet to, że Maria była chrześnicą księżnej wdowy, nie uchroniło jej przed banicją. Zresztą, każdy mógł zobaczyć, jakie miejsce zajmuje Katarzyna w kaplicy: zdecydowanie wyższe, niż wymagała tego jej pozycja. Nie można też było nie zauważyć, że Filip bez ustanku kierował wzrok w jej stronę i że oboje przeszywał wtedy płomień.

Garin stał wśród mężczyzn w głównej nawie i ani razu nie spojrzał na żonę. Od czasu powrotu Katarzyny z Marsannay przyjął wobec niej postawę oschłą, lecz pełną kurtuazji. Widywali się tylko podczas posiłków, a ich rozmowa ograniczała się do zdawkowych grzeczności. Garin ożywiał się jedynie wtedy, gdy siadał z nimi do stołu Abu-al-Khayr i obaj prowadzili długie dysputy naukowe. Czasami wzrok Katarzyny krzyżował się ze wzrokiem męża, ale nie mogła wyczytać w nim nic oprócz obojętności.

Dwa dni przed ślubem księżniczki Małgorzaty paź Filipa, młody de Lannoy, przybył do pałacu de Brazeyów, aby wręczyć Katarzynie książęce szmaragdy. Garin przechodził właśnie korytarzem i widział, jak żona odbiera prezent. Nie wydał się tym zaskoczony. Odpowiedziawszy na ukłon pazia, poszedł swoją drogą.

Dopiero pod koniec uroczystości zaślubin, kiedy zaproszeni utworzyli szpaler, aby zrobić przejście dla nowożeńców, wzrok Katarzyny spotkał się ze wzrokiem Garina. Młoda kobieta zadrżała, gdyż mąż nawet w dniu, w którym ją pobił jak psa, nie wyglądał na tak wściekłego. Jego trupio bladą twarz przeszywały nerwowe skurcze. Wyglądał tak strasznie, że Katarzyna machinalnie odwróciła głowę. Miała wrażenie, że mąż jej nie cierpi, że jego jedyne oko płonie nienawiścią. Ale oto zbliżała się nowa hrabina de Richemont, zaróżowiona z emocji, z dłonią w dłoni męża, więc Katarzyna pochyliła się w głębokim ukłonie, co wyrwało ją na chwilę z koszmaru.

Kiedy się wyprostowała, Garin zniknął w tłumie, a orszak ślubny przesuwał się przy rozszalałych dźwiękach organów w stronę wyjścia. Ceremonia ciągnęła się długo i wszyscy byli już głodni.

Katarzyna nie odczuwała głodu. Przechadzała się po krużgankach, spoglądając na ostatnie róże w ogrodzie i na zabawy świnki morskiej należącej do księżniczki Małgorzaty. Nie miała ochoty znaleźć się przy stole, ponieważ jej pozycja nie pozwalała na zajęcie miejsca blisko Filipa.

Wiedziała, że Ermengarda się nie pojawi, gdyż dogląda Małgorzaty, której choroba się rozwijała. Poza tym Katarzyna nie miała najmniejszej ochoty na spotkanie ze swoim małżonkiem. Krużganki pustoszały. Dworzanie szybko mijali Katarzynę. Nagle, tuż obok niej, otworzyły się duże drzwi strzeżone przez łuczników, prowadzące do prywatnych apartamentów księcia. Wyszedł z nich młody człowiek w zielonym stroju. Spod jego krótkiego płaszcza wystawał zwinięty pergamin.

Na widok młodzieńca Katarzyna pokraśniała i rzuciła się jego śladem, albowiem rozpoznała w nim Landry'ego, przyjaciela z dzieciństwa. Odkąd zobaczyła go u księżnej w dniu swego przedstawienia na dworze, nigdy więcej nie udało jej się spotkać książęcego posłańca.

Tym razem jej nie umknie! Landry szybkim krokiem zmierzał do kamiennych schodów...

- Landry... zaczekaj! - zawołała.

Zatrzymał się raptownie i powoli odwrócił twarz w jej stronę.

- Czego sobie życzysz, pani?

Katarzyna podbiegła bliżej, z oczami błyszczącymi radością.

- „Pani"?... Ależ, Landry, nie mów, że mnie nie poznajesz! Czyżbym aż tak się zmieniła przez te dziesięć lat? Albo straciłeś pamięć! Ty jesteś ciągle taki sam... tylko większy i silniejszy. Za to chyba ciągle masz równie zły charakter.

Ku swemu wielkiemu zdziwieniu spostrzegła, że jej słowa nie wywarły na kawalerze żadnego wrażenia.

- To wielki zaszczyt dla mnie, pani. Mam, jak sądzę, doskonałą pamięć, lecz nie przypominam sobie, abym kiedyś cię spotkał.

- To by znaczyło, że to ja się bardzo zmieniłam - odparła Katarzyna wesoło. - Dobrze, w takim razie odświeżę ci pamięć. Przypomnij sobie most Pont-au-Change, przypomnij sobie Wielki Dziedziniec Cudów i zdobycie pałacu Saint-Pol. Czy zapomniałeś Katarzynę Legoix, twoją przyjaciółkę z dzieciństwa?

- Tak, przypominam sobie to wszystko. Znałem też dziewczynę o tym imieniu... ale nie widzę, jaki związek może być - Co za uparciuch! Pod tym względem wcale się nie zmieniłeś... Ależ, gamoniu, to ja jestem Katarzyna. Obudźże się i przypatrz mi się lepiej!

Oczekiwała wybuchu radości. Dawny Landry zacząłby tańczyć i skakać pod niebiosa, lecz posłaniec książęcy stał jak sopel lodu i żadne uczucie nie ożywiało jego obojętnej twarzy.

- Nie kpij ze mnie, pani. Dobrze wiem, kim jesteś: panią de Brazey, najbogatszą kobietą w mieście... i przyjaciółką najjaśniejszego pana. Proszę więc, zaprzestań tej gry.

- Jakiej gry? Och! Landry! - krzyknęła Katarzyna z bólem w głosie. Dlaczego nie chcesz mnie rozpoznać? Jeżeli wiesz, kim jestem, jeżeli znasz moje imię, musisz także wiedzieć, że zanim wyszłam za Garina de Brazeya na rozkaz księcia, byłam tylko siostrzenicą Mateusza Gautherina, handlarza materiałami z ulicy du Griffon.

- Nie, pani, tego nie wiem.

- No to odwiedź mojego wuja! Będzie tam moja matka. Myślę, że ją rozpoznasz na pewno.

- To bezcelowe, pani. Te odwiedziny niczego mi nie udowodnią.

Znałem kiedyś Katarzynę Legoix... ale ty nie możesz być tamtą Katarzyną. A teraz wybacz, pani, lecz spieszno mi w drogę - odparł Landry, kierując się do schodów.

Katarzyna nie dawała za wygraną i próbowała go zatrzymać.

- Nigdy bym nie przypuszczała, że Landry nie pozna Katarzyny. Bo przecież pan jesteś Landry Pigasse, czyż nie?

- Do usług, pani.

- Do usług? - rzekła z boleścią. - Kiedyś dzieliliśmy wszystko, zarówno łakocie, jak i guzy... Byliśmy jak brat i siostra a nawet ryzykowaliśmy razem życie. I po dziesięciu latach wszystko to odrzucasz, a ja nawet nie wiem, z jakiej przyczyny.

Mówiąc to, Katarzyna miała wrażenie, że jej słowa padają jak groch o ścianę. Landry przywdział niewidzialny pancerz obojętności, być może specjalnie chciał zapomnieć, a Katarzyna próbowała zrozumieć dlaczego.

Podjęła jeszcze jeden wysiłek, szepcząc z goryczą w głosie: - Och, gdyby tu był Barnaba... On by cię zmusił, żebyś mnie rozpoznał.

Nawet siłą.

Na dźwięk imienia Barnaby Landry spojrzał gniewnie na Katarzynę.

- Barnaba umarł w mękach, bo chciał spełnić twoją prośbę! Doniesiono mi o tym, gdym wrócił z Flandrii. I pani chcesz mi wmówić, że jesteś Katarzyną Legoix? Och, nie, ty nie możesz być Katarzyną i zabraniam ci używać jej imienia! Zresztą... nawet nie jesteś do niej podobna! Żegnam!

Zanim Katarzyna zdążyła otworzyć usta, Landry był już w połowie schodów, zbiegając na łeb na szyję. Coraz słabiej brzmiał stukot jego podkutych żelazem butów. Wkrótce zapanowała zupełna cisza. Z dala dobiegały odgłosy weselnej uczty. Katarzyna nie mogła ruszyć się z miejsca.

To, co wydarzyło się przed chwilą, było dla niej całkowicie niezrozumiałe i bolesne. Dlaczego Landry udawał, że jej nie zna? Czyżby z powodu Barnaby? Oczywiście czuła ciążącą na niej odpowiedzialność za śmierć wspólnego przyjaciela, i to bardziej, niż Landry mógłby przypuszczać.

Często ogarniał ją smutek i dręczyły wyrzuty sumienia na wspomnienie potwornej śmierci Barnaby.

Coś jednak zaintrygowało Katarzynę. Jeśli Landry wznowił kontakty z Barnabą, to dlaczego Barnaba nigdy jej o tym nie powiedział? I dlaczego Landry nigdy jej nie odwiedził u wuja Mateusza, kiedy jeszcze była panną?

Z zamyślenia wyrwał ją nagle zimny, znajomy głos.

- Czy mogę spytać, co ty tutaj robisz, zamiast siedzieć przy stole?

Katarzyna uniosła głowę i ujrzała przed sobą Garina.

- Nie mam ochoty tam iść, nie bawi mnie to i nie jestem głodna.

Wolałabym udać się do księżnej, aby porozmawiać z panią de Chateauvillain.

Na twarzy wielkiego skarbnika pojawił się niemiły, wręcz sarkastyczny uśmiech.

- To, co panią bawi czy nie bawi, nie ma najmniejszego znaczenia powiedział oschle. - Miej odwagę zająć miejsce, które ci się daje, i ponieść konsekwencje swoich czynów!

Mówiąc to, Garin podał Katarzynie ramię. Z westchnieniem zmęczenia położyła dłoń na jego dłoni.

- Co pan mówi?

- Mówię, że pani miejsce nie jest na schodach!

I poprowadził ją do rozświetlonej sali, gdzie odbywała się uczta. W środku panował ogłuszający zgiełk. Przyjęcie weselne upływało w wesołej atmosferze i wielu gości było już pijanych. Nad trzema stołami, ustawionymi w kształcie litery U, unosiły się śmiechy, krzyki i żarty. Przy stołach uwijała się cała armia służących, podając olbrzymie półmiski, które bez przerwy donosili kuchcikowie z kuchni znajdujących się na parterze. Nad wszystkim czuwał wielki kuchmistrz koronny wraz z podczaszym. Jedynie państwo młodzi i książę Filip siedzieli w ciszy. Richemont i Małgorzata trzymali się za ręce, patrzyli sobie w oczy i nie myśleli o jedzeniu. Milczący Filip patrzył zaś tępo przed siebie. On pierwszy zauważył wejście Katarzyny, którą Garin prowadził na miejsce. W jednej chwili jego twarz pojaśniała. Uśmiechnął się czule do młodej kobiety.

- No więc sama widzisz, że czekano tutaj na ciebie! - syknął Garin żonie na ucho. - Do diaska, twoja osoba czyni cuda! Popatrz na miły wyraz twarzy księcia! Zapewniam cię, że jeszcze przed chwilą był całkiem ponury.

Złośliwy ton męża zdenerwował i tak będącą w złym nastroju Katarzynę.

- A więc i ty, mój mężu, zapewne pękasz z radości! Osiągnąłeś przecież swój cel!Zasiadając przy stole, Katarzyna posłała promienny uśmiech księciu. Uczta przeciągała się w nieskończoność. Katarzyna nudziła się okropnie. A jednak tego weselnego dnia miało się wydarzyć coś nieoczekiwanego. Wydawało się, że wszyscy świadkowie przeszłości umówili się, żeby spotkać się z nią równocześnie. Na przyjęciu wydanym po uczcie, na którym stłoczyła się szlachta z wszystkich książęcych prowincji, wielu Anglików, Bretończyków, a nawet kilku Francuzów, Katarzyna zauważyła otoczonego tłumem duchownego, który wyróżniał się wyjątkowym bogactwem stroju, składającego się z samych fioletowych brokatów, koronek i złotych haftów. Na jego okrągłym brzuszku zwisał wspaniały krzyż napierśny wysadzany diamentami. Duchowny wyglądał na pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt lat. Ze swoim pokaźnym brzuszkiem i imponującą posturą wyglądałby dostojnie, gdyby nie nieprzyjemny wyraz przebiegłości malujący się na jego długiej i zarazem płaskiej twarzy. Mówił głośno, z wyraźnym akcentem charakterystycznym dla mieszkańców Reims, a to coś Katarzynie przypominało. Już kiedyś spotkała tę postać... Lecz gdzie?...

Pochylając się w stronę sąsiadki, pani de Vergy, wskazała na biskupa, pytając: - Kto to taki?

Alix de Vergy spojrzała na Katarzynę z wyższością.

- Czy to możliwe, żebyś pani nie znała biskupa de Beauvaisa? Och, prawda... pani jesteś od niedawna na dworze.

- Może nie znam biskupa de Beauvaisa - odpaliła Katarzyna - ale tego człowieka znam! Jak się nazywa?

- Ależ to Piotr Cauchon, na Boga! Jedna z najznamienitszych postaci naszych czasów i jeden z najgorętszych zwolenników połączenia z Anglikami. Wiele się o nim mówiło na konsylium w Konstancji parę lat temu, a ostatnio regent Bedford przyznał mu urząd jałmużnika Francji. To człowiek wybitny...

Katarzyna nie wierzyła własnym uszom. Piotr Cauchon! Wspólnik Caboche'a. Oprawca jałmużnikiem Francji!Można było umrzeć ze śmiechu.

Wyraz obrzydzenia na twarzy Katarzyny zdziwił panią de Vergy.

- Wiele lat temu także mówiono o nim, lecz w Paryżu! Porozumiał się wtedy z Rzeźnikami i razem z nimi wieszał niewinnych ludzi, których jedyną winą było to, że nie myśleli tak jak on! I ten człowiek został biskupem? Taki potwór w służbie Pana?... Czy zechcesz mnie pani przedstawić temu człowiekowi?

Alix de Vergy, w całkowitym osłupieniu, nie próbowała odmówić.

Pewność siebie tej małej mieszczki oszołomiła ją zupełnie. I ta jej pogarda, z jaką mówiła o takiej osobistości jak biskup de Beauvais! Cieszący się takimi łaskami u samego księcia!

Kilka chwil później Katarzyna dostąpiła zaszczytu ucałowania pierścienia biskupa. Uczyniła to nie bez obrzydzenia, gdyż jego palce były tłuste jak serdelki.

- Pani de Brazey... - rzekł biskup z namaszczeniem. - Jestem niezwykle szczęśliwy, mogąc cię poznać. W radzie mówi się o twoim mężu, pani, jako o bardzo wybitnym finansiście. Co do pani, nie miałem jeszcze zaszczytu cię spotkać, gdyż w przeciwnym razie pamiętałbym o tym. Mam szczególną pamięć do twarzy, a w dodatku... twoja twarz, pani, należy do tych, których się nie zapomina, nawet jeśli jest się duchownym...

- Wasza wielebność jest zbyt łaskawy! - odparła Katarzyna, udając zmieszanie. - A jednak już kiedyś się spotkaliśmy. Dawno temu.

- Doprawdy? Zaskakujesz mnie, pani!

Rozmawiając, uczynili kilka kroków, tak że ludzie, którzy ich otaczali, usunęli się na bok, zgadując, że wielebność chce zostać chwilę sam na sam z piękną Katarzyną. Młoda kobieta postanowiła wykorzystać sposobność, lecz Cauchon odezwał się pierwszy: - Czy twój ojciec, pani, nie był przypadkiem znamienitym sługą księcia Jana, Boże miej jego duszę w swej opiece! Książę był moim największym przyjacielem! Czy możesz mi, pani, przypomnieć swoje panieńskie nazwisko?

Katarzyna potrząsnęła głową z zagadkowym uśmiechem.

- Mój ojciec nie należał do ludzi Jana bez Trwogi, ale jeżeli Wasza Świątobliwość utrzymuje, że go poznał, to w istocie jest to prawdą... Lecz poznanie nastąpiło nie w takich okolicznościach, jakie Wasza Świątobliwość sobie wyobraża... W rzeczywistości... Wasza Wielebność kazał go powiesić!

Cauchon wzdrygnął się.

- Powiesić? Szlachcica?... Ależ, pani, gdyby podobna rzecz zdarzyła się z mojego rozkazu, pamiętałbym o tym!

- Mój ojciec nie był szlachcicem - ciągnęła Katarzyna głosem niepokojąco spokojnym. - Mój ojciec... był zwykłym złotnikiem w pobliżu mostu Pont-au-Change w Paryżu. To wszystko zdarzyło się dziesięć lat temu.

Nazywał się Gaucher Legoix... Jego nazwisko powinno przypomnieć ci, panie, tamte wydarzenia... Pan i pana przyjaciel Caboche kazaliście go powiesić... ponieważ ja... niewinna dziewczyna... ukryłam w naszej piwnicy... ukryłam nieszczęśnika... tak samo niewinnego jak ja... którego zmasakrowano na moich oczach!

Na dźwięk nazwiska Caboche tłuste policzki biskupa poczerwieniały.

Dostąpiwszy tak wysokich godności, niechętnie przypominał sobie o dawnych znajomych świadczących o nim niezbyt pochlebnie. Jego małe oczka wpatrywały się uporczywie w twarz Katarzyny.

- Już wiem, dlaczego twoja twarz, pani, wydawała mi się znajoma. Ty jesteś tą małą Katarzyną, nieprawdaż? Czuję się wytłumaczony, że od razu cię nie poznałem, gdyż bardzo się zmieniłaś. Kto by przypuścił...

- ...że córka prostego rzemieślnika dostanie się na dwór Burgundii? Ani Wasza Świątobliwość, ani ja. Przeznaczenie rządzi się własnymi prawami.

- Niebywałe! Przypomniałaś mi, pani, rzeczy, o których chciałem zapomnieć. Widzisz, jestem z tobą szczery. I będę jeszcze bardziej: ja osobiście nie miałem nic przeciwko twemu ojcu. Może nawet byłbym go uratował, gdyby to było możliwe. Niestety, nic się nie dało zrobić.

- Jesteś, panie, pewien, że chciałeś go uchronić od stryczka? Przecież miałeś w zwyczaju pozbywać się niewygodnych osób. A on był dla ciebie niewygodny!

Cauchon ani drgnął. Jego nalana twarz pozostała niewzruszona, spojrzenie twarde jak kamień.

- Masz rację, był niewygodny! A wtedy półśrodki nie wystarczały. W istocie, nie mylisz się pani, nie próbowałem go uratować, ponieważ to nie miałoby sensu.

- W końcu słyszę słowa szczerości!

Doszli do głębokiej wnęki okiennej. Biskup położył palec na ołowianym obramowaniu szybki i przesuwając nim bezwiednie, patrzył w dał.

- Pozwól, pani, że cię o coś zapytam. Dlaczego chciałaś się ze mną spotkać? Musisz mnie nienawidzić?

- To prawda, nienawidzę cię, panie - odparła niezwykle spokojnie Katarzyna. - Chciałam tylko przyjrzeć ci się z bliska... i powiedzieć, że istnieję. Winna ci też jestem podziękowanie, gdyż twój sznur uratował ojca...

od jeszcze gorszej śmierci.

- Jakiej?

- Śmierci z żalu! On bardzo kochał swoją ojczyznę, swojego króla i swój Paryż, dlatego jego serce pękłoby z bólu, gdyby zobaczył, jak panoszą się Anglicy!

Na chwilę w bezbarwnych źrenicach Cauchona zabłysnął gniew.

- Anglik panuje tutaj przez prawo urodzenia i przez spadek królewski!

Jest naszym prawowitym władcą urodzonym z Francuzki i wybranym przez swoich dziadków, podczas gdy bastard z Bourges... jest tylko awanturnikiem!

Katarzyna wybuchnęła krótkim, donośnym śmiechem.

- I chcesz, panie, żeby ktoś uwierzył w te słowa? Sam sobie nie wierzysz! Wasza Wielebność zdaje sobie sprawę z tego, że król Karol VII nie wyznaczyłby go nigdy na jałmużnika Francji! Natomiast Anglik jest mniej wybredny... i nie bez przyczyny! Nie ma wyboru! I pozwól mi zauważyć, że jak na sługę bożego nie bardzo wiesz, kogo powołał Najwyższy na króla Francji.

- Henryk VI jest prawdziwym i jedynym królem Francji! Biskup był bliski apopleksji, lecz Katarzyna bezlitośnie obdarzyła go swoim najsłodszym uśmiechem.

- Nieszczęściem Waszej Wielebności jest to, że raczej dałbyś się pokrajać, niżbyś miał przyznać się do pomyłki! Ależ proszę się uśmiechać!

Patrzą na nas... Szczególnie książę Filip. Zapewne musiano panu donieść, że jesteśmy w wielkiej przyjaźni.

Nadludzkim wysiłkiem Piotr Cauchon opanował się i tylko wyszeptał przez zaciśnięte wargi: - Możesz być pewna, pani, że nie zapomnę o tobie! Katarzyna skłoniła się i odparła słodko: - Jestem bardzo szczęśliwa. Co do mnie, nigdy nie zapomniałam o Waszej Wielebności. Z zainteresowaniem będę śledziła jego karierę.

Po tych słowach opuściła swoją ofiarę i zbliżyła się do Filipa, który od dłuższego czasu przyglądał się z niemałym zdziwieniem tajemniczemu tete-a-tete Katarzyny z biskupem. Filip wyszedł jej naprzeciw i podał swą dłoń.

Nikt z dworzan nie ośmielił się iść za nim, instynkt bowiem podpowiadał każdemu, że odtąd Katarzyna de Brazey musi być obiektem wszelkich względów i poważania.

- Co ważnego miałaś do powiedzenia biskupowi de Beu-vais? - spytał z uśmiechem. - Mieliście obydwoje takie poważne miny jak duchowni na konsylium. Czy rozprawialiście może o jednym z dogmatów świętego Augustyna? Nawet nie wiedziałem, że go znasz.

- Dyskutowaliśmy... o pewnej kwestii z historii Francji, panie. A Jego Wielebność jest mi znany od blisko dziesięciu lat. Dawniej często się widywaliśmy, w Paryżu. To z tamtych czasów go pamiętam...Przerwawszy nagle, spojrzała na księcia oczami pełnymi łez, w jej głosie zabrzmiał długo tłumiony gniew.

- Jak możesz, panie, poważać takiego człowieka? Ten ksiądz nurzał się we krwi, aby wspiąć się na tron biskupi! Pan, Wielki Książę Zachodu?...

Cauchon to wielki nędznik!

Filip uwielbiał, kiedy tytułowano go w ten sposób. A wzruszeniem Katarzyny przejął się do głębi. Pochylił się ku niej, tak aby nikt nie mógł usłyszeć jego słów.

- Wiem, moje serce! Jeżeli go tu trzymam, to tylko dlatego, że jest mi potrzebny. Ale nie ma mowy o poważaniu. Widzisz, jak się jest panującym księciem, to czasami trzeba uciekać się do różnych instrumentów... A teraz uśmiechnij się do mnie i chodźmy rozpocząć bal! - I dodał ciszej: - Kocham cię bardziej niż cokolwiek na świecie!

Na usta Katarzyny powrócił słaby uśmiech. Muzycy siedzący na podium rozpoczynali pawanę. Katarzyna dała się poprowadzić do środka olbrzymiego koła utworzonego przez zazdrosnych, lecz zarazem podziwiających ją dworzan.

Rozdział piąty Nunc dimittis

W dniu pogrzebu Małgorzaty Bawarskiej Katarzyna myślała, że umrze z zimna i niepokoju zarazem. Księżna wdowa zgasła szybko 23 stycznia 1424 roku, trzy miesiące po ślubie swojej córki. Oddała ducha w ramionach Ermengardy. Filip, bawiący w tym czasie wraz z Arturem de Richemontem w Montbard, przybył zbyt późno, aby zastać jeszcze matkę przy życiu. Od tej chwili głęboki smutek zapanował w pałacu i w mieście, gdzie zmarła pozostawiła po sobie szczery żal. Kilka dni potem trumna ze zwłokami została złożona w klasztorze de Champmol, znajdującym się na obrzeżu Dijon.

Kiedy wczesnym, zimnym rankiem Perryna ubierała swoją panią, wystraszyła się przeraźliwej bladości Katarzyny.

- Pani powinna zostać w domu.

- To niemożliwe. W podobnych przypadkach trzeba samemu być umierającym, żeby nie uczestniczyć w ceremonii pogrzebowej. Byłaby to obraza księcia i jego boleści - odparła Katarzyna.

- Ależ, pani, w tym stanie? Katarzyna uśmiechnęła się smutno.

- Tak, Perryno, nawet w moim stanie...

Tylko dwie osoby z otoczenia Katarzyny wiedziały, że jest brzemienna: jej mała służąca i Abu-al-Khayr, który pierwszy postawił diagnozę przy okazji nagłego zasłabnięcia Katarzyny w okresie świąt Bożego Narodzenia. Od tej pory zaczęła odczuwać różne dolegliwości.

Bardzo źle znosiła swój stan, tym bardziej że często męczyły ją nudności.

Zaczęła nie znosić zapachów z kuchni, a kiedy szła przez miasto i dolatywała do niej woń flaków ze straganów, robiło jej się niedobrze. Zawzięcie też walczyła, aby jak najdłużej ukryć prawdę przed swoim mężem.

Od pewnego czasu ich wzajemne stosunki uległy znacznemu pogorszeniu. Wśród ludzi Garin traktował ją z lodowatą grzecznością, a w domu prawie przestał się do niej odzywać. Jeżeli wymówił jakieś słowo, to tylko po to, aby ją zranić. Katarzyna nie pojmowała dlaczego. Oczywiście wiedział, podobnie jak całe Dijon, o jej stosunkach z księciem i okazywał obrazę z tego powodu. Ale przecież to on uczynił wszystko, aby do tego doszło! Więc skąd ta pogarda? Tym bardziej że od półtora miesiąca nie spotkała się z Filipem, który rzucił się w wir obowiązków, zajmując się w szczególności stanem dróg w swych posiadłościach. Czułość, jaką jej okazywał, i ochrona, jaką ją otaczał, stały się dla niej nieodzowne. Ponadto obudził jej ciało do miłości i dał poznać chwile rozkoszy, których się nie zapomina i które chciała ciągle przeżywać.

Perryna ubrała panią najcieplej, jak mogła. Z powodu całkowitej żałoby na dworze Katarzyna była odziana na czarno od stóp do głów. Z futrzanego toczka na głowie opadał na twarz czarny woal. Krótkie buty na futrze, ukryte pod suknią i peleryną, oraz welurowe rękawiczki uzupełniały strój pozbawiony jakichkolwiek klejnotów. Młoda służąca spojrzała z niepokojem przez okno na grubą warstwę śniegu leżącego na dachach i na śliskie wyboje na ulicy. Jej pani będzie musiała przejść na piechotę spory kawałek.

Uroczysta msza w Sainte-Chapelle ciągnęła się w nieskończoność.

Pomimo setek świec ustawionych wokół ołtarza i przy katafalku w świątyni panowało przejmujące zimno. Z ust uczestników pogrzebu wydobywała się para. Najgorsze ze wszystkiego okazało się przejście niekończącego się orszaku przez miasto. Dla Katarzyny była to prawdziwa droga krzyżowa.

Przy dźwiękach trąb żałobnych orszak przesuwał się powoli wśród domów udekorowanych na czarno. Jedyny kolorowy akcent stanowił powóz pogrzebowy, który zgodnie z życzeniem Filipa był taki sam jak jego ojca. Ciągnęło go sześć koni. Zabalsamowane ciało księżnej przykryto złotym brokatem, na którym wyszyty był duży czerwony krzyż. W czterech rogach powozu powiewały sztandary z niebieskiego jedwabiu, przetykanego złotem. Wóz otaczało sześćdziesięciu nosicieli łuczyw i tłum zakonników lamentujących i odmawiających psalmy. Filip kroczył z tyłu z odkrytą pomimo mrozu głową.

Za nim szło całe miasto ze sztandarami cechów.

Wygląd księcia zmroził doszczętnie serce Katarzyny. Filip był jakby nieobecny. Nagle - może pod wpływem bólu i rozpaczy - stał się dla niej znowu niepokojącym władcą, którego należało prosić, i to jak najszybciej, o pewną trudną rzecz.

Poprzedniego wieczoru przybyła do Katarzyny w wielkim pośpiechu Colette, stara służąca Marii de Champdivers, przynosząc straszną nowinę: kilka godzin wcześniej aresztowano Odettę i brata Stefana w klasztorze franciszkanów, a rodzice młodej kobiety zostali skazani na natychmiastową banicję. Maria widziała w Katarzynie jedyną szansę na pomoc.

Sprawa była trudna. Książę Sabaudii uzyskał zawieszenie broni pomiędzy wrogimi książętami, ale za namową Odetty bastard z Beaune zerwał ten rozejm, napadając na miasteczko w Burgundii. Po ujęciu go wszystko wyznał, nie mając chęci zapłacić własną skórą. Reakcja była natychmiastowa: Odetta, brat Stefan i pewien kupiec z Genewy, który im pomagał, zostali wrzuceni do lochu, gdzie czekały ich tortury i pewna śmierć.

Katarzyna nie mogła pojąć, co pchnęło Odettę do podobnego szaleństwa. Powiadano, że spisek miał na celu zamordowanie samego księcia Filipa. Czy chodziło o zajęcie jego miasta, czy raczej o przyspieszenie zwycięstwa Karola VII, którego Bóg obdarzył synem w dniu 3 lipca 1423 roku*? W każdym razie Katarzyna nie mogła tak zostawić swojej przyjaciółki, nawet za cenę własnego życia.

* Przyszły Ludwik XI (przyp. tłum.). Klasztor de Champmol wznosił się poza murami miasta, między drogą na zachód a biegiem rzeki Ouche. Był jeszcze nowy, gdyż zbudował go dziadek Filipa, książę Filip Śmiały, według projektu architekta Droueta de Dammartina. Katarzyna nigdy tam nie była. Jedynie mężczyźni mieli prawo wchodzić do środka, a kobietom wolno było tu przychodzić tylko przy okazjach takich jak ta. Tutejsza kaplica zastąpiła kaplicę w Citeaux jako miejsce spoczynku książąt Burgundii.

Kiedy przekroczono bramę Ouche, przy której rosły czarne, poskręcane od mrozu wierzby, i minięto ogród klasztorny, zapadła noc.

Katarzyna już ledwo trzymała się na nogach. Bezustannie sięgała do buteleczki z miksturą Abu-al-Khayra, gdyż pomimo ciepłego przyodziewku było jej śmiertelnie zimno. Dym łuczyw dusił ją. Przechodząc przez próg kaplicy, potknęła się i byłaby upadła, gdyby nie ręka Ermengardy, która ją podtrzymała. Podobnie jak Filip, Ermengarda także wyglądała jak czarna zjawa. Śmierć księżnej bardzo dotknęła wielką ochmistrzynię. Była jakby inną kobietą w swoich czarnych szatach. Tylko jej dłoń pozostała ciepła i mocna. To dodało Katarzynie trochę siły, lecz nie na tyle, aby mogła dostrzec we wspaniałym wnętrzu dzieło rzeźbiarza flamandzkiego Clausa Slutera - grobowiec Filipa Śmiałego, anioły wokół ołtarza unoszące kandelabry czy złotego archanioła trzymającego sztandar książęcy.

Dostrzegała tylko Filipa z jego nieruchomą twarzą. Wokół niej zaczęły krążyć kamienne maski i czarne posągi. Zakonnicy zaintonowali pieśń żałobną, napisaną przez Jakuba Vide'a, młodego kamerdynera Filipa. Słowa jej rozbrzmiały w uszach Katarzyny jak grzmot burzy, jak groźba.

Nunc dimittis servum tuum, Domine, secundum verbum tuum in pace. Quia viderunt oculi mei salutare tuum... * Katarzyna poczuła, że i ona odchodzi w tej chwili. Zachwiała się.

Ramię Ermengardy ochroniło ją od upadku w samym środku ceremonii i podtrzymywało mocno.

* Teraz, Panie, możesz pozwolić odejść Twojemu słudze w pokoju, gdyż jego oczy widziały Twoje zbawienie... (przyp. tłum.).

- Mały głuptasku - szepnęła jej na ucho z czułością. - Nie mogłaś mi powiedzieć?

- Ale co? - spytała Katarzyna słabym głosem.

- Że oczekujesz dziecka! Jest to wypisane dużymi literami na twojej twarzy. Że też ja niczego nie zauważyłam wcześniej! Cierpliwości, to się niebawem skończy!

W istocie ceremonia dobiegała końca. Książę Filip przekazywał ciało matki przeorowi klasztoru. Niebawem Małgorzata Bawarska znajdzie się obok swego małżonka pod płytą z czarnego marmuru. Przez moment Katarzyna poczuła na sobie czułe i zaniepokojone spojrzenie Filipa i to dodało jej sił, których tak potrzebowała. Lecz dlaczego w tej samej chwili musiała spotkać wzrok Garina? Jego twarz była wykrzywiona z nienawiści.

Katarzyna przysięgłaby, że słyszy, jak zgrzyta zębami...

Na szczęście kilka chwil potem, opierając się nadal na ramieniu Ermengardy, znalazła się na świeżym powietrzu. Wokół niej zalegała ciemna, prawie syberyjska noc, lecz przynajmniej nie było tu zapachu stopionego wosku i ciężkich, odurzających oparów kadzideł.

- Czy już lepiej? - zapytała Ermengarda.

- Znacznie lepiej. Nie wiem, jak ci dziękować. Bez ciebie okryłabym się śmiesznością.

- Ależ przestań! Trzeba mi było tylko powiedzieć! Czy książę już wie?

- Nie, jeszcze nie...

Przeszły kilka kroków w stronę zabudowań klasztornych, ciągnących się na południe i zachód od kaplicy. Przed mieszkaniem przeora płonęły łuczywa, skręcając się w żelaznych obejmach. Reszta zabudowań klasztornych była nieoświetlona i cicha.

- Jak tu ponuro! - rzekła Ermengarda z drżeniem w głosie. - Chodźmy stąd! Całe szczęście, że kazałam moim ludziom przybyć po mnie lektyką.

Nie przebrnęłabym tej zaśnieżonej drogi jeszcze raz. Czy chcesz, abym zawiadomiła twego męża, że zabieram cię ze sobą?

- To niepotrzebne. Moje sprawy nie interesują Garina -odpowiedziała Katarzyna.

- On chyba jest głupcem... albo nie ma serca. Nie mogę go zrozumieć, moja droga. Chodźmy więc!

I obie kobiety, rozdając ukłony na lewo i prawo, ruszyły ku wyjściu.

Właśnie miały wsiadać do ciężkiego pojazdu, kiedy podszedł do nich paź. W dłoni trzymał bilecik, który wręczył Katarzynie.

- To od Najjaśniejszego Pana! - poinformował.

Katarzyna rozpoznała młodego Jana de Lannoya. Młodzieniec uśmiechnął się do niej, pokłonił się głęboko i odszedł w stronę zaprzęgu swego pana. Kobiety wsiadły do lektyki, zagłębiając się w miękkich poduszkach. Ermengarda wsunęła grzejnik pod stopy przyjaciółki, która rozwinęła mały bilecik i przebiegła go wzrokiem w skąpym świetle świecy zatkniętej w złoty pierścień znajdujący się w ściance lektyki. Skórzane zasłony doskonale chroniły przed lodowatym wiatrem. Katarzyna, zachwycona treścią bileciku, przestała szczękać zębami.

Błagam Cię - pisał książę - przybądź! Przybądź dziś wieczorem. Potrzebuję Cię bardzo, a zostaję tutaj tylko trzy dni. Przebacz, że Cię ponaglam. Kocham Cię! Lannoy będzie czekał na Ciebie do północy przy bramie ogrodowej. Podpisu nie było, ale Katarzyna nie potrzebowała go. Zmięła papier w kulkę i wsunęła do swojego mieszka. Odetchnęła głęboko i dławiący niepokój ustąpił. Zabłysło światło nadziei dla Odetty. Kiedy myślała o tej wątłej i delikatnej istocie wrzuconej do ciemnego i zimnego lochu, spętanej łańcuchami, płaczącej z żalu i ze strachu, ogarniał ją szał. Lecz dzięki niebiosom jeszcze tego wieczoru będzie prosić Filipa o łaskę dla przyjaciółki. Mdłości i przeszywające jej serce lodowate zimno ustępowały na tę myśl. Poza tym tej nocy będzie z Filipem, jego delikatnymi dłońmi, czułymi słowami. Będzie ją kochał! Katarzyna była prawie wesoła, kiedy lektyka zatrzymała się przy ulicy Wytwórców Pergaminu.

* * *

Istotnie, młody de Lannoy był na umówionym miejscu, kiedy trzy razy zapukała do niewielkich drzwi ukrytych w murze ogrodzenia pałacowego.

Dzwon na gaszenie świateł przebrzmiał już dawno, a noc nie była taka zimna jak dzień, gdyż po pogrzebie spadło dużo śniegu. Od swojego pobytu w Marsannay miała w zwyczaju przechadzać się nocą i nie tylko nie bała się, lecz wręcz lubiła to tak, jak dzieci lubią wagary. Nie obawiała się ani niebezpieczeństw czyhających w wąskich uliczkach, ani pijanych żołnierzy, ani nawet złodziejaszków Jakuba Marynarza. Abu oddał do jej dyspozycji dwóch nubijskich niewolników o gigantycznym wzroście i twarzach czarniejszych niż noc, którzy potrafiliby wystraszyć największych śmiałków próbujących tknąć młodą kobietę.

Jan de Lannoy przestępował z nogi na nogę w wysokim śniegu, a dla rozgrzania się uderzał rękami po bokach. Otworzył drzwi przed nocnym gościem.

- To miłe, że pani tak szybko przyszła, pani Katarzyno -wyszeptał uszczypliwie. - Skostniałem z zimna...

- To ze względu na ciebie tak się spieszyłam. Bałam się, że się przeziębisz, stercząc na takim mrozie.

- Inaczej mówiąc, Jaśnie Pan winien mi jest podziękowania podsumował paź, śmiejąc się. - Tym bardziej że już nie może się doczekać.

- Jak się czuje?

Lannoy zrobił minę mogącą oznaczać „ani źle, ani dobrze" i ująwszy dłoń Katarzyny, poprowadził ją przez ogród. Napadało tyle śniegu, że trzeba było dobrze znać drogę, aby nie potknąć się na niewidocznych murkach otaczających trawniki. Gdy weszli do środka, Katarzyna zwolniła swoich Murzynów, zostawiając ich pod opieką de Lannoya, i pobiegła do kręconych schodów, które prowadziły do księcia. Pachnące woskowe świece oświetlały wnętrze wyłożone miękkimi welurami.

Po chwili Katarzyna była już w ramionach Filipa. Objął ją czule, nie mówiąc słowa i pokrywając płomiennymi pocałunkami jej zimną twarz. Po długiej chwili spuścił jej kaptur na ramiona i na nowo ujął jej twarz w swoje dłonie, aby pokryć ją pocałunkami.

- Jaka jesteś piękna! - wyszeptał głosem zdławionym przez uczucie. Jakże mi cię brakowało! Czterdzieści dni bez ciebie, bez twego uśmiechu, bez twych ust. O, moja miłości... to była cała wieczność!

- Ponieważ już jestem, musisz o tym zapomnieć! - powiedziała z uśmiechem Katarzyna, oddając mu pocałunek.

- A czy ty łatwo zapominasz złe chwile? Bo ja nie. Ale pomimo gwałtownej ochoty ujrzenia ciebie, długo się wahałem, czy cię wezwać.

Byłaś taka blada w kaplicy! Widziałem, że źle się czułaś...

- To z zimna! Ty też byłeś blady...

Książę ciągle był blady. Katarzyna czuła, jak w jej ramionach drży jego chude ciało. Nie chciała od razu mówić mu o dziecku, bojąc się, że nie odważy się jej tknąć. Czuła,że bardzo jej potrzebuje. Fizycznie. Jego twarz nosiła ślad łez wylanych nad ciałem matki. Ten nieszczęśliwy wygląd czynił go bardziej drogim jej sercu. Wprawdzie nie wiedziała, jak nazwać uczucie, które łączyło ją z Filipem. Czy kochała go? Jeśli miłość była tą torturą umysłu, tym bolesnym głodem, jaki czuła za każdym razem, przypominając sobie o Arnoldzie, to nie, nie kochała Filipa. Lecz jeśli miłość była czułością, łagodnością, silnym pociągiem fizycznym, to może rzeczywiście Filip zawładnął jej sercem?

Filip zdjął z niej ciężki płaszcz i posadził ją na szerokim łożu. Sam zaś ukląkł przed nią, aby zdjąć jej buciki z czarnej skóry, potem zsunął pończochy z cienkiego jedwabiu, dochodzące do kolan. Chwilę trzymał w swych dłoniach jej drobne stopy, składając pocałunek na każdym różowym paznokciu.

- Zmarzłaś, pójdę podsycić ogień.

W kominku paliły się trzy pniaki, lecz aby płomienie mogły strzelić wyżej, książę udał się do przyległego schowka po pęk suchych gałęzi, które ułożył na okrąglakach. Buchnął żywy ogień... Podszedłszy do Katarzyny, zaczął ją rozbierać. Czynił to niezwykle ostrożnie i delikatnie. Jego gesty, miękkie i pieszczotliwe, wyrażały bezgraniczne uwielbienie. Był to rodzaj powolnego, uroczystego rytuału, któremu obydwoje oddawali się rozmyślnie, gdyż tylko podsycał żądzę i przygotowywał gwałtowną burzę zmysłów. Filip oddawał hołd Katarzynie, aby następnie bardziej dominować nad nią...

Kiedy Katarzyna otrząsnęła się ze słodkiego odrętwienia, jakim przepełnione było jej ciało, jej policzek spoczywał na piersi Filipa. Książę nie spał wcale. Oparłszy się na łokciu, bawił się jedwabnymi włosami kochanki, które rozrzucone były na białej pościeli, połyskując złotem w blasku ognia. Widząc, że ma otwarte oczy, uśmiechnął się z właściwym sobie czarem.

- Dlaczego tak cię kocham? Napełniasz moją krew płomieniem, jak żadnej innej kobiecie się nie udało. Zdradź mi swój sekret. Jesteś czarownicą?

- Jestem tylko sobą - odparła Katarzyna wesoło. Lecz Filip spoważniał.

Spoglądał na nią z wyrazem szacunku.

- To prawda... I wszystko wyjaśnia... Jesteś sobą, w połowie kobietą, w połowie boginią... istotą rzadką i wyjątkową, o którą mogłyby się ścierać całe armie... Kiedyś żyła taka kobieta. Przez dziesięć lat dwa narody walczyły ze sobą, ponieważ porzuciła jeden dla drugiego. Stolica spłonęła, zginęły tysiące ludzi, aby porzucony małżonek odzyskał swoją własność.

Miała na imię Helena... Była blondynką, tak jak ty, lecz cóż ja mówię, jaka inna kobieta, a nawet nasza matka Ewa, miała kiedykolwiek piękniejsze włosy od ciebie... moje złote runo!

- Jaka ładna nazwa! - wykrzyknęła Katarzyna. - Co ona oznacza?

Filip objąwszy ją, przyciągnął do siebie i zamknął jej usta pocałunkiem.

- Ta historia też działa się w starożytności. Opowiem ci ją kiedy indziej...

- Dlaczego nie dzisiaj?

- Zgadnij... - odparł książę, śmiejąc się.

W pokoju rozległo się trzaskanie polan, podczas gdy Filip i Katarzyna na nowo zapominali o całym świecie. Kiedy powiedziała mu, że oczekuje dziecka, najpierw był niezwykle zaskoczony, po czym wybuchnął radością, dziękując jej jak za jakiś drogocenny prezent.

- Usunęłaś moje wyrzuty sumienia! - wykrzyknął. - Było mi wstyd, że wezwałem cię w dniu, kiedy moja matka... lecz to nowe życie zmywa ze mnie winę. Dziecko... syn, czyż nie?

- Zrobię, co w mej mocy - odparła Katarzyna. - Jesteś szczęśliwy?

- Jeszcze pytasz?

Wyskoczywszy z łóżka, napełnił dwa kieliszki i podał jeden z nich Katarzynie.

- Wypijmy za zdrowie naszego dziecka!Wypił zawartość swojego kieliszka jednym haustem i położył się z powrotem, przyglądając się Katarzynie popijającej wino małymi łykami.

- Wyglądasz jak kotka przed miseczką śmietany - rzekł, pochylając się, żeby ustami zlizać kroplę wina, która spływała po nagiej piersi Katarzyny. A teraz powiedz, jak mógłbym oddać ci trochę radości, jaką ty mi dałaś.

Przycisnął ją do swej piersi na nowo i Katarzyna mogła słyszeć, jak bije jego serce. Ale jej serce zaczęło bić jeszcze szybciej. To była odpowiednia chwila... Przytulając swą głowę mocniej, wyszeptała: - Chcę cię o coś prosić.

- Mów, lecz zgadzam się z góry!

Wyprostowała się i, kładąc dłoń na ustach Filipa, smutno pokiwała głową.

- Nie obiecuj zbyt pochopnie! Z pewnością to, co ci powiem, nie przypadnie ci do smaku. Może nawet się rozgniewasz... - Czekała na skutek swoich słów i jej niepokój wzrósł, kiedy zobaczyła, że Filip się śmieje.

- Nie ma się z czego śmiać, zapewniam cię...

- Ależ tak, gdyż mógłbym ci sam powiedzieć, czego żądasz. Załóżmy się... o pocałunek, że wiem, czego chcesz!

- To niemożliwe!

- Ależ możliwe! Wystarczy dobrze cię znać, by wiedzieć, że zawsze masz w zanadrzu prośbę o niemożliwą łaskę. Czy sądziłaś, że nic nie wiem o twojej przyjaźni z tą gęsią Odettą de Champdivers? Moja policja nie jest taka zła, jak ci się zdaje.

- A więc? - spytała Katarzyna ze ściśniętym gardłem. - Co książę Burgundii każe uczynić ze spiskowcami?

- Książę Burgundii nie uczyni niczego takiego, żeby te oto piękne oczy płakały. Dziewczyna, zakonnik i kupiec zostaną odesłani do wszystkich diabłów. Każę ich uwolnić, lecz muszą zostać wygnani. Twoja Odetta musi opuścić Burgundię. Zostanie odesłana do Sabaudii. Mnich wróci do swojej góry Beuvray z zakazem przekraczania naszych granic, a kupiec wróci do Genewy. Jesteś zadowolona?

- Och! - krzyknęła Katarzyna, przepełniona wdzięcznością. - Ależ tak!

- Tak więc przypominam ci o naszym zakładzie! Płacisz od razu!

Katarzyna spełniła zakład z takim entuzjazmem i żarliwością, że książę umierał z rozkoszy.

* * *

W klasztorze Saint-Etienne dawno już odśpiewano jutrznię, kiedy Katarzyna w towarzystwie swoich niemych strażników wróciła do domu.

Zimny wiatr smagał ją po twarzy, wdzierając się pod spuszczony kaptur, lecz Katarzynę rozgrzewała radość. Rankiem Odetta zostanie uwolniona i przez dwadzieścia cztery godziny będzie mogła u niej się zatrzymać, zanim zajmie się nią eskorta, która odprowadzi ją do granic Burgundii. Wygnanie nie będzie takie okropne, gdyż Katarzyna zaopatrzy ją we wszystkie niezbędne rzeczy, i mnicha także, by niczego im nie brakowało.

Była bardzo zmęczona. Cały dzień ceremonii, potem noc rozkoszy mogły zwalić z nóg kogoś silniejszego od niej. Myślała o ciepłym i miękkim łóżku. Czuła się zupełnie dobrze pomimo swojego stanu, była rozluźniona i obiecywała sobie długi sen.

Po wejściu do swego pokoju zabrała się szybko do rozbierania, aby jak najszybciej wśliznąć się do łoża, które przygotowała obudzona gwałtownie Perryna. W domu panował spokój, nie było słychać ani jednego szmeru.

- Nie pozwól mi tylko spać zbyt długo. Rankiem muszę iść do więzienia po panią Odettę. Jestem taka zmęczona, że mogłabym spać do wieczora.

Perryna obiecała, że obudzi Katarzynę, i wyszła, kłaniając się.

Katarzyna zasnęła natychmiast.

Z błogiej nieświadomości została nagle wyrwana w sposób brutalny.

Czyjeś ręce chwyciły ją za ramiona i pośladki i uniosły w powietrze. W bladym półmroku powoli odgadywała, kim był poranny intruz szalejący nad nią. Pokój wydawał się pełen zjaw. Panująca cisza potęgowała panikę.

Chciała krzyczeć, aby przerwać ten koszmar. Głos jednak zamarł jej w gardle nie z powodu dławiącej niemocy, ale dlatego, że czyjaś ręka zamknęła jej usta. Nagle zrozumiała, że to nie sen, lecz porwanie! Wokół niej poruszały się ciemne postaci o zamaskowanych twarzach. Z łóżka zostało zerwane przykrycie, które tajemnicze ręce zarzuciły na Katarzynę, szczelnie ją nim owijając. Zapanowała całkowita, dusząca ciemność...

Do jej uszu dobiegły ciche szepty, kiedy znoszono ją ze schodów, schodek po schodku... potem galeria... Ludzie, którzy ją nieśli, potrząsali nią jak workiem. Chciała krzyczeć, lecz zakneblowano jej usta. Gwałtowny powiew mroźnego powietrza pozwolił Katarzynie domyślić się, że byli już na dziedzińcu. Wszystko to działo się jak w złym śnie. Jak można było kogoś porwać z tego domu pełnego ludzi?...

Rzucono ją do czegoś, co chyba było lektyką, która zaczęła się poruszać. Katarzyna próbowała wyswobodzić się i pomimo więzów, którymi była spętana, udało jej się uwolnić jedno ramię.

- Szybciej, pośpieszcie się - usłyszała zduszony szept.

Wzięła tę radę do siebie, zdwajając wysiłki, tak że udało się jej w połowie wyswobodzić głowę... Znajdowała się na wozie pełnym słomy.

Właśnie wstawał dzień. Zobaczyła kawałek ulicy, lecz prawie cały widok zasłaniała jej postać... nie do wiary!... Landry'ego Pigasse'a! Nadludzkim wysiłkiem, pokonując knebel, krzyknęła: - Na pomoc! Landry!

Gwałtowne uderzenie w głowę stłumiło jej słaby krzyk i Katarzyna, tracąc świadomość, opadła na słomę...

Tymczasem wóz przejechał przez bramę Ouche, kierując się na zachód.

Rozdział szósty Pokój w baszcie

Katarzynę obudził dotkliwy ból głowy i przenikliwe zimno. Nie mogła się poruszyć, gdyż przeszkadzały jej w tym mocne więzy, ale przynajmniej miała odkrytą twarz. Niestety, z powrotem włożono jej knebel w usta. Z głębi wozu nie mogła dostrzec nic więcej oprócz skrawka nieba i nóg porywaczy.

Dziewczyna jeszcze nigdy ich nie widziała. W swoich baranich kożuchach, filcowych kapeluszach wciśniętych nisko na oczy, z czerwonymi, kwadratowymi dłońmi wyglądali na chłopów... i wydawali się zupełnie zobojętniali. Kiedy Katarzyna zajęczała, żeby zwrócić ich uwagę, nawet nie obejrzeli się w jej stronę. Zdawać by się mogło: figury z drewna, gdyby nie para buchająca im z ust. Wkrótce Katarzyna przestała się nimi zajmować, gdyż czuła, że opada z sił. Wóz podrzucał na wybojach jej obolałe ciało, ręce i stopy miała lodowate, dokuczał jej pusty żołądek, potęgując nudności. Knebel dusił, a sznury, którymi ją związano, były tak mocno zaciśnięte, że wrzynały się w ciało.

Gdzieś w pobliżu rozległ się głos: - Szybciej, Rustaud! Popędź konie!Wóz zaczął podskakiwać na koleinach, potrząsając niemiłosiernie obolałym ciałem nieszczęśliwej Katarzyny. Jej brzuch, plecy i lędźwie przeszywał piekący ból. Każdy wstrząs podrzucał nią jak workiem piasku. Wielkie łzy, których nie mogła powstrzymać, spływały jej po policzkach. Strażnicy przypatrywali się dziewczynie ze zwierzęcą radością i na każdy jęk odpowiadali śmiechem.

Jedynie śmierć byłaby wybawieniem.

Nagle koło wozu zahaczyło o duży kamień i pojazd z impetem runął na bok. Katarzynę rzuciło na drewnianą belkę. Dziewczyna zdążyła tylko krzyknąć, lecz uderzenie w głowę było tak silne, że znowu straciła przytomność...

* * *

Kiedy otworzyła oczy, pomyślała, że znalazła się w piwnicy. Nadal leżała na słomie, tym razem w mrocznym pomieszczeniu, w którym trudno było dostrzec jakiekolwiek szczegóły. Wysoko nad głową majaczyło w ciemności kamienne sklepienie. Próbując się odwrócić, napotkała opór czegoś twardego i zimnego, wydającego metaliczny dźwięk. Uniósłszy ręce do szyi, odkryła żelazny pierścień przymocowany do łańcucha na tyle długiego, aby pozwolił na pewną swobodę ruchów. Sam łańcuch przykuty był do muru.

Z okrzykiem trwogi Katarzyna zaczęła szarpać łańcuchem, usiłując wyrwać go ze ściany. Jej nadludzki wysiłek spotkał się z wybuchem szyderczego śmiechu.

- Jest mocny i dobrze przymocowany. Nie uda ci się go zdjąć ani umknąć przed nim - usłyszała lodowaty głos. - Jak ci się podoba twój nowy pałac?

Katarzyna zerwała się ze słomy pomimo piekącego bólu. Łańcuch opadł u jej nóg. Przed nią stał Garin.

- To pan? To pan mnie kazał porwać i przywieźć tutaj? - spytała z niedowierzaniem. - Gdzie ja jestem?

- Tego wcale nie musisz wiedzieć! Wiedz tylko, że stąd nikt nie usłyszy twoich krzyków i nie przyjdzie ci z pomocą. Baszta jest wysoka, solidna i odpowiednio strzeżona!

Gdy tak mówił, Katarzyna obiegła wzrokiem duże, okrągłe pomieszczenie. Jedyne światło padało z wąskiego, łukowatego okienka wzmocnionego kratami. Nie było tu żadnych sprzętów oprócz stolika stojącego przy kominku, w którym jeden z chłopów w baranim kożuchu podsycał wątły płomień.

Potem z osłupieniem zauważyła, że sama ubrana jest w płócienną koszulę i brunatną suknię z szorstkiego materiału, wełniane pończochy i drewniane saboty.

- Co to wszystko ma znaczyć? - spytała z wyrazem najwyższego zdziwienia na twarzy. - Dlaczego przywiodłeś mnie tutaj?

- Aby cię ukarać!

Garin zaczął mówić, a jego twarz i cała postać emanowały szaloną nienawiścią.

- Ośmieszyłaś mnie, okryłaś mnie hańbą... ty i twój kochanek!

Domyślałem się, widząc twoje podkrążone oczy, że jesteś pełna jak suka, lecz twoje wczorajsze omdlenie oświeciło mnie do końca! Jesteś w ciąży ze swoim kochankiem, czyż nie?

- A z kimże innym, mój panie? - rzuciła Katarzyna. - W każdym razie nie z tobą! I dziwi mnie twój gniew. Przecież sam tego chciałeś! Sam popychałeś mnie w ramiona księcia! I oto skutek. Noszę jego dziecko...

Jej słowa były lodowate i dźwięczały jak wyzwanie. Cała drżąca, podeszła do kominka, ciągnąc za sobą okropny łańcuch, brzęczący złowieszczo. Mężczyzna, który dmuchał w ogień, odszedł stamtąd, patrząc na nią złowrogo.

- Kim jest ten tu? - spytała.

- Nazywa się Niedojda. Jest mi całkowicie oddany. To on zajmie się tobą. Oczywiście, nie jest szlachetnie urodzony. Zapewne odkryjesz, że gorzej pachnie niż książę, ale do tego, co chcę zrobić, będzie doskonały...

Katarzyna nie poznawała męża. Jego jedyne oko było nieruchome, ręce drżały, głos się załamywał, wznosząc się chwilami ostrym, nieznośnym tonem. Katarzyna zaczęła się bać i jej gniew zszedł na plan dalszy.

- Co zamierzasz uczynić? - spytała, odwracając się od Niedojdy.

Garin nachylił się w jej stronę i wycedził przez zaciśnięte zęby: - Zamierzam... spowodować, abyś straciła to dziecko, które nosisz w sobie, gdyż nie mam zamiaru dawać mojego nazwiska bękartowi. Miałem nadzieję, że ta miła przejażdżka wystarczy, by wywołać poronienie.

Zapomniałem jednak, że jesteś silna jak skała. Może się zdarzyć, że nie zdążymy na czas. Trzeba więc będzie poczekać na narodziny i wtedy pozbyć się natręta. Na razie zostaniesz tutaj z Niedojdą. A wierzaj mi, już on potrafi zamknąć ci buzię... Byłbym zapomniał... dałem mu pełną władzę nad tobą...

Przez twarz wielkiego skarbnika przebiegały nerwowe skurcze.

Katarzyna patrząc na jego usta, wykrzywione szyderczym grymasem, na jego ściśnięte nozdrza, pomyślała, że Garin oszalał. Tylko szaleniec mógł uknuć ten diabelski plan: oddać ją w ręce potwora po to, aby straciła swój owoc, swoje dziecko. Próbowała przemówić mu do rozumu.

- Uspokój się, Garinie! To niedorzeczne! Czy pomyślałeś o skutkach swojego czynu? Sądzisz, że nikt nie będzie się o mnie niepokoić, że nikt nie zacznie mnie szukać? A książę...

- Książę wyjeżdża jutro do Paryża, wiesz o tym równie dobrze jak ja.

Postaram się rozpowiedzieć o twoim słabym zdrowiu... i o wypadku...

- Czy sądzisz, że po wyswobodzeniu będę milczeć?

- Sądzę, że jeśli spędzisz kilka miesięcy w rękach Niedojdy, książę straci na ciebie ochotę... ponieważ przestaniesz być tą, którą byłaś. A on kocha jedynie to, co piękne. Zapomni o tobie szybko, wierz mi.

Katarzyna wpadła w panikę. Nawet jeśli byt szalony, to jednak wszystko przewidział. Spróbowała ostatniej szansy.

- A moi bliscy, przyjaciele, rodzina? Będą mnie szukać!

- Nie będą, ponieważ rzucę pogłoskę, jakobyś potajemnie wyjechała wraz z księciem... Nikt się nie zdziwi, biorąc pod uwagę aż nazbyt widoczne dowody jego miłości...

Na te słowa Katarzyna uczuła, że ziemia usuwa jej się spod nóg.

Wokół niej wszystko zaczęło wirować, przed oczami otwarła się ciemna otchłań. Gniew i uczucie bezsilności napełniły jej oczy łzami. Ciągłe nie mogła uwierzyć, że Garin jest całkowicie nieczuły.

- Dlaczego, panie, traktujesz mnie w ten sposób? Co ci uczyniłam?

Przypomnij sobie... czyż nie pogardziłeś mną, kiedy chciałam ci się oddać?

Mogliśmy być szczęśliwi, lecz ty odepchnąłeś mnie, rzucając w ramiona Filipa... A teraz karzesz mnie za to? Dlaczego, Boże, dlaczego? Czy aż tak mnie nienawidzisz? , Garin zacisnął rękę wokół szczupłych nadgarstków Katarzyny i potrząsał nią bez opamiętania.

- Tak, nienawidzę ciebie, pani... O, jakże nienawidzę! Od chwili gdy zostałem zmuszony do poślubienia cię, cierpiałem katusze z twojego powodu. Nie mogłem znieść myśli, że będziesz paradować z brzuchem pod moim dachem, że mam być ojcem bękarta! Nie, nie, nie, po stokroć nie!

Musiałem spełnić rozkaz i ożenić się z tobą, ale reszty nie zamierzam tolerować!

- A więc pozwól mi odejść do Marsannay, do matki!

Garin posłał Katarzynę na ziemię jednym brutalnym pchnięciem.

Upadła na kolana, pociągając za sobą łańcuch, który wpił się jej w szyję, i jęknęła: - Litości...

- Nigdy! Nikt nie miał litości dla mnie! Odpokutujesz za to... tutaj... a potem możesz zamknąć się w klasztorze... jak już będziesz szkaradna. Wtedy ja będę się śmiał! Nie będę mieć przed oczami twojej wyzywającej urody...

ani twojego bezwstydnego ciała, którego nie wahałaś się obnażyć nawet w moim łożu!... Kiedy znudzisz się Niedojdzie, będziesz ohydna...

Katarzyna, leżąc na ziemi i osłaniając głowę rękami, szlochała bez umiaru, ogarnięta rozpaczą.

- Ty nie jesteś człowiekiem... jesteś chory, obłąkany... Jaki człowiek tak postępuje?

Odpowiedział jej jedynie głuchy pomruk. Podniósłszy głowę, zobaczyła, że Garin odszedł. Została sam na sam z Niedojdą i to on wydawał takie odgłosy. Stojąc przed ogniskiem, które w końcu udało mu się rozpalić, przyglądał się jej swoimi małymi, czarnymi oczkami, wyglądającymi jak dwa punkciki na jego obwisłej, pokrytej krostami twarzy. Kołysał się w miejscu, jak niedźwiedź, z dyndającymi wzdłuż potężnego ciała rękami.

Katarzynę ogarnął niewypowiedziany strach. Wstała z ziemi i cofnęła się, nie spuszczając oczu z bestii. Nigdy jeszcze nie odczuwała takiego przerażenia zmieszanego z obrzydzeniem. Odruchowo przycisnęła się do zimnego muru, zasłaniając się rękami. Niedojda ruszył w jej kierunku, pochylony do przodu jak zwierzę, z otwartymi dłońmi, jakby chciał ją udusić. Katarzyna poczuła, że nadeszła jej ostatnia godzina.

Kiedy potężne łapy opadły na nią, zrozumiała, że nie chodzi mu o jej życie. Przewrócił ją na słomę, przytrzymywał jedną ręką, a drugą starał się podnieść jej suknię. Nozdrza Katarzyny wypełniły się odpychającym odorem potu, zjełczałego tłuszczu i kwaśnego wina, który pozbawił ją resztki nadwątlonych sił.

- Garin! Pomo...

Krzyk zamarł jej w gardle. Garin, gdyby tu był, radowałby się, widząc jej przestrach. Wiedział doskonale, co robi, pozostawiając Katarzynę w rękach tego zwierzęcia. Katarzyna zacisnęła zęby, aby zebrać resztki sił.

Chropowata ręka Niedojdy dotykająca jej ud napełniała ją obrzydzeniem.

Zaczęła bronić się wściekle, bez jednego okrzyku, walcząc z przygniatającym ją ciężarem z zaciekłością osaczonego zwierza. Zaskoczony tym przypływem siły napastnik chciał oprzeć swą rękę na jej twarzy, aby lepiej przygwoździć ją do ziemi, lecz Katarzyna ugryzła go z taką wściekłością, że zawył z bólu i odskoczył do tyłu. Udało jej się zerwać z ziemi i chwycić długi zwój łańcucha, mogącego w tej postaci być niebezpieczną bronią.

- Jeśli się zbliżysz - wycedziła przez zaciśnięte zęby - zabiję cię!

Napastnik cofnął się, przerażony wyrazem determinacji malującej się na twarzy więźniarki. Cofnął się w stronę drzwi, aby być poza zasięgiem łańcucha, zawahał się, a następnie wymamrotał: - Niedobra!... Nic nie jeść!... Nic nie dostać jeść, dopóki Niedojda nie dostać to, czego chce!

Po czym wyszedł, ssąc dłoń, z której spływała strużka krwi.

Katarzyna usłyszała skrzypienie potężnych zamków i odgłos ciężkich kroków na schodach. Wyczerpana całkowicie, opadła na swoje posłanie.

Schowała twarz w dłoniach i zaczęła szlochać. Garin skazał ją na najstraszliwszą śmierć, oddając w ręce tego potwora. Jeżeli będzie się mu opierać, umrze z głodu. Już teraz pusty żołądek dawał się jej we znaki. Ogień na kominku przygasał, zapadła noc. Kiedy zgaśnie ostatni płomyk w palenisku, zostanie wydana na pastwę ciemności, zimna i strachu przed odpychającym strażnikiem.

Całą noc spędziła skulona w kącie, z wytrzeszczonymi ze strachu oczami, nasłuchując, czy nie wracają jej oprawcy. Przykryła się wiązką słomy, lecz kiedy wstał dzień, była skostniała z zimna.

* * *

Trzy następne dni były dla Katarzyny prawdziwym koszmarem. Nie dość, że czuła się osłabiona brakiem pożywienia i skostniała z zimna, bo wątły ogień, rozpalany codziennie przez Niedojdę, nie dawał zbyt wiele ciepła, to jeszcze musiała zmagać się z atakami swojego strażnika. Jej ściśnięty żołądek dawał się dotkliwie we znaki, gdyż Niedojda podawał jej jedynie trochę stęchłej, lodowatej wody... Kiedy stwierdziła, że zamki w drzwiach czynią przy otwieraniu potworny hałas, odważyła się zdrzemnąć.

Dzięki niemu mogła się przestać obawiać podstępnej napaści. Kiedy potwór rzucał się na nią, jej nadwątlone siły czyniły obronę coraz trudniejszą. Tylko swojemu zdrowiu i solidnej budowie zawdzięczała, że jeszcze się jakoś trzymała i znajdowała resztki sił do rozpaczliwej obrony. Głód stawał się coraz bardziej dotkliwy i osłabiał jej odwagę i wolę walki. Niewiele brakowało, by dla ratowania życia i ulżenia cierpieniu zgodziła się na wszystko... nawet na Niedojdę.

Czwartego dnia rano była tak osłabiona, że nie miała siły ruszyć ręką.

Kiedy pojawił się Niedojda, nie mogła uczynić najmniejszego ruchu i pozostała na swoim posłaniu ze słomy. Ogarnęło ją poczucie nieuchronnego przeznaczenia. Cały zapas jej energii wyczerpał się. Gdy zamykała powieki, przed oczami przechodziły czerwone błyskawice, a gdy je otwierała, widziała tańczące czarne plamy. Uzmysłowiła sobie niejasno, że Niedojda pochylił się nad nią, że położył rękę na jej brzuchu, jakby chciał sprawdzić, jaka będzie jej reakcja. Lecz nie nastąpiła żadna. Katarzynę ogarnęło zupełne zobojętnienie. Już nic nie miało znaczenia. Niebawem przyjdzie śmierć...

Jutro lub pojutrze. Czyż miało jakieś znaczenie, co teraz uczyni z jej ciałem ten nieszczęśnik. Była zesztywniała. Jedynym miejscem, gdzie czuła dotkliwy ból, była szyja, w którą wrzynał się pierścień. Aby o tym zapomnieć, Katarzyna zapadła w odrętwienie i zamknęła oczy. Poczuła niewyraźnie, że Niedojda zdziera z niej sukienkę, że mocuje się ze sznurówkami stanika, że niecierpliwie drze koszulę. Brutalne ręce przebiegały po jej nagim ciele drżącym z zimna. Strażnik pomrukiwał przy tym niczym wieprz.

Katarzyna uczyniła rozpaczliwy wysiłek, aby nie ulec najwyższej profanacji, lecz czuła, że ciało ma jak z waty. Przytłoczył ją do ziemi nieznośny ciężar, który nagle poderwał się nieoczekiwanie, odsłaniając ją, dygocącą z zimna... Jak przez mgłę ujrzała Garina z biczem w dłoni, który smagał plecy Niedojdy.

Potem de Brazey przykucnął obok niej i położył dłoń na jej lewej piersi. Pomimo że szumiało jej w uszach, zrozumiała dokładnie, co mówi.

- Jest jak nieżywa! Co jej zrobiłeś?

- Nie jeść... ona nic nie dostać jeść, bo nie chcieć być miła dla Niedojdy...

- Nie dałeś jej nic do zjedzenia od czterech dni? Ty kretynie!

Pozwoliłem ci ją ćwiczyć, zrobić z nią, co chcesz, ale nie zabić! Jeszcze dzień, dwa, a byłoby po niej! Leć po zupę, i to na jednej nodze.

Garin pochylił się nad żoną, przykrywając jej nagie ciało koszulą i sukienką. Starał się być delikatny i Katarzyna poczuła, że wraca jej resztka nadziei. Czyżby zaczął żałować swego postępku? Była gotowa mu przebaczyć, gdyby tylko wyrwał ją z tego piekła.

Kilka chwil później wrócił Niedojda, niosąc przed sobą dymiącą miskę strawy. Garin podniósł Katarzynę, aby mogła się napić.

- Powoli... wypij trochę gorącego rosołu.

Katarzyna rzuciła się chciwie na zupę. Łyk po łyku stopniowo wracało jej życie i wyrywało się z odrętwienia obolałe ciało. Kiedy miska była prawie pusta, Katarzyna poczuła się lepiej i westchnęła głęboko. Właśnie miała otworzyć usta, by podziękować Garinowi, że się nad nią zlitował, lecz ten, widząc, że przyszła do siebie, zawołał szyderczo: - Gdybyś mogła się teraz widzieć! Żaden książę, cóż mówię, żaden mężczyzna nie chciałby cię w takim stanie! Z twoimi brudnymi, matowymi włosami, z twoją szarą cerą... do tego jesteś gotowa na wszystko, byle tylko dostać coś do zjedzenia, jak zgłodniałe zwierzę! Do diaska! Żałuję, że nie dopuściłem do tego, by Niedojda cię wziął. W sam raz nadajesz się dla niego!

Wraz z powrotem sił wrócił gniew Katarzyny.

- Odejdź precz! Jesteś nikczemnikiem! Nienawidzę cię!

- Mam nadzieję! - krzyknął piskliwym głosem Garin. - Żałuję tylko, że twój kochanek nie może zobaczyć cię w tym stanie! Z pewnością nie poznałby cię. Gdzież podziała się olśniewająca pani de Brazey? Ależ to chuda szkapa z pełnym brzuchem! W końcu będę mógł spać spokojnie! W końcu twoja piękna postać przestanie mnie nękać!

Katarzyna nie słuchała go. Żeby już wreszcie poszedł i pozwolił jej umrzeć, to wszystko, czego od niego chciała. Garin w końcu uspokoił się, zapanowała cisza. Trzasnęły drzwi i dało się słyszeć przekręcanie zamków, a potem już nic, tylko trzaskanie ognia w kominku. Katarzyna otworzyła oczy.

Była sama. Garin i jego sługa zniknęli. Koło jej posłania stał talerz z kawałkiem mięsa i odrobiną jarzyn. Katarzyna rzuciła się łapczywie na strawę, zmuszając się, aby nie jeść zbyt szybko. Po tym skromnym posiłku wypiła dzbanek wody, która wydała się jej doskonała. Nie zaspokoiła głodu, dręczącego ją od kilku dni, lecz poczuła się silniejsza, mogła wstać i włożyć suknię, po czym powlokła się w stronę paleniska, aby się ogrzać. Płomienie przeniknęły każdy fragment jej zziębniętego ciała zbawiennym ciepłem.

Niestety, wkrótce ogień zaczął przygasać, ale to miejsce przy kominku było dla niej oazą zbawienia. Katarzyna rozdarła dół swojej koszuli, aby pasmem szorstkiego materiału owinąć szyję, w którą wpijała się chropowata obroża.

Następnie położyła się, z westchnieniem ulgi układając głowę na ramieniu, i zamknęła powieki.

Nagle wyrwał ją z błogostanu ostry kaszel. Coś ciężkiego upadło w samym środku paleniska, rozpryskując wokół snop iskier.

Odruchowo rzuciła się do tyłu, tłumiąc okrzyk. W kominku kłębiła się jakaś postać, przeklinając szpetnie, przy czym poklepywała się energicznie, aby zdusić iskry przyczepione do ubrania.

- To była jedyna możliwa droga, ale jaka straszna! - krzyknął przybysz.

Katarzyna wyrwana tak nagle ze swego odrętwienia, przekonana, że to nowy sen, nie śmiała nic powiedzieć, a tymczasem ciemna postać pochyliła się nad nią. I wtedy pomimo warstwy sadzy rozpoznała rubaszną twarz otoczoną czarnymi, sztywnymi włosami.

- Landry! Czy to możliwe? A może to tylko sen? - spytała z niedowierzaniem.

- Ależ to ja! - odparł wesoło młodzieniec. - Nie przyszło mi łatwo odnaleźć cię tutaj! Ten twój stuknięty małżonek wszystko dobrze obmyślił!

Katarzyna nie mogła uwierzyć własnym oczom.

- Czy to naprawdę ty? - wyjąkała.

Przecież Landry nie chciał rozpoznać Katarzyny. Landry zapomniał o Katarzynie...

Dawny przyjaciel usiadł przy niej i otoczył ramieniem jej drżącą kibić.

- Landry'ego nie obchodziła pani de Brazey... ani kochanka wielkiego księcia, lecz teraz jesteś nieszczęśliwa, stałaś się ofiarą i mnie potrzebujesz.

Znowu jesteś Katarzyną...

Młoda kobieta uśmiechnęła się i położyła głowę na ramieniu przyjaciela. Ta pomoc przyszła tak nieoczekiwanie, spadła dosłownie z nieba.

- Jak mnie znalazłeś? I gdzie ja jestem?

- W zamku Malain, wypożyczonym przez Garina od przeora z SaintSeine. A jak cię tutaj odnalazłem, to długa historia. Pewnego dnia, kiedy wracałem do domu po nocnej hulance, zobaczyłem wóz wyjeżdżający z pałacu de Brazeyów. Wydawało mi się, że ze środka dobiegł do mych uszu krzyk kobiety... jeden słaby krzyk. Ale głowę miałem ciężką od wina, no i szedłem piechotą... więc nie przejąłem się tym zbytnio. Kiedy wytrzeźwiałem, ta historia zaczęła mi chodzić po głowie. Udałem się do pałacu, prosiłem o rozmowę z tobą. Spotkałem jedynie niejaką Perrynę, która płakała jak bóbr. Powiedziała mi, że opuściłaś zamek wczesnym rankiem, nie budząc jej nawet... Podobno miałaś wyjechać wraz z księciem do Paryża... lecz biedna dziewczyna nie bardzo w to wierzyła, gdyż wszystkie twoje najpiękniejsze suknie zostały w kufrach. Nie mogłem długo z nią rozmawiać, ponieważ nadchodził Garin. Wszystko to wydało mi się podejrzane. Zacząłem śledzić twojego małżonka przez kilka dni z rzędu. W końcu dzisiaj rano zobaczyłem, jak wyjeżdża konno, i postanowiłem jechać za nim. Dojechaliśmy tutaj i coś mi mówiło, że znalazłem to, czego szukam.

Zasięgnąłem języka w oberży w miasteczku za wzgórzem, gdzie nie mają dobrego zdania o zamczysku. Ludzie powiedzieli mi, że na pewno słyszeli krzyki i jęki dochodzące z wieży i że był to głos kobiety. Ci poczciwi ludzie wierzą w duchy, tak że nie zastanawiali się nad tym głębiej. Na noc zamykali się w domach, czyniąc znak krzyża, ot i wszystko. Postanowiłem dostać się do środka. Baszta jest w ruinie i łatwo można wspiąć się po niej.

Dostrzegłem konia Garina, przywiązanego na wewnętrznym dziedzińcu, zobaczyłem też człowieka wyglądającego jak niedźwiedź, który kręcił się na dole. Przez nikogo niezauważony mogłem wspiąć się spokojnie na wieżę.

Ujrzałem komin... i oto jestem. Dzięki Bogu, zawsze mam zwój sznura przy siodle. Teraz wiesz już wszystko. Chodź, zabieram cię z sobą!

Landry jednym skokiem był przy niej i wyciągnął rękę, aby pomóc jej wstać, lecz ona tylko smutno potrząsnęła głową.

- Nie mogę, Landry... nie mam siły... Od czterech dni nie dostałam niczego do zjedzenia... Mój strażnik chciał mnie zmusić w ten sposób, abym mu uległa. Oprócz tego... popatrz: Garin o wszystkim pomyślał.

I pokazała Landry'emu gruby łańcuch ukryty pod fałdami jej brunatnej sukienki. Widząc to, młodzieniec stanął jak wryty. Upadłszy na kolana, dotknął z przerażeniem łańcucha i obroży.

- Co za nędzna kreatura! Wydać cię na pastwę takiego wieprza!

Odważył się skuć cię łańcuchami, pozbawić jedzenia!

- Widzisz teraz, że nie mogę się ruszyć?

- To się jeszcze okaże!

Młodzieniec uważnie przyglądał się obroży i łańcuchowi. Łańcuch był zbyt gruby, aby go przepiłować, ale w obroży był zamek.

- Gdzieś musi być klucz...

- Chyba Niedojda go ma... - Ten potwór, którego widziałem na podwórzu?

- Tak, ten sam... chociaż nie jestem tego pewna. Nie grzeszy inteligencją, więc obawiam się, że ten przeklęty klucz musi znajdować się w którejś kieszeni Garina.

Twarz Landry'ego spochmurniała. Sądził, że aby uwolnić Katarzynę, wystarczy zabić strażnika, zabrać mu klucz i wyjść spokojnie przez drzwi. W rzeczywistości było mało prawdopodobne, żeby to Niedojda miał klucze.

Jeśli zaś chodzi o ucieczkę przez komin - tak jak planował, nie zdając sobie sprawy ze stanu Katarzyny - nie można było na to liczyć. Nie będzie miała siły, aby prześliznąć się przez komin, nie mówiąc już o spuszczeniu się po sznurze z baszty ani o przedarciu się przez mury... To, co dla niego było zwykłą fraszką, dla wycieńczonej dziewczyny zdawało się nie do pokonania.

Po kilku chwilach zastanowienia Landry postanowił przełożyć realizację planu na następny dzień.

- Posłuchaj, muszę odejść tą samą drogą, którą tu przyszedłem, i zostawić cię tutaj, gdyż nie mam narzędzia, którym mógłbym cię uwolnić z tego łańcucha. Musisz poczekać do jutra wieczór. Wrócę po ciebie z pilnikami, aby przeciąć obrożę, a do tego czasu przygotuję ci kryjówkę na wsi!

- Postaram się być dzielna - obiecała Katarzyna - ponieważ wiem, że czuwasz i że przyjdziesz po mnie. Masz rację, Garin z pewnością jest blisko, czuję, że zaraz nadejdzie, a nie wiemy, czy nie ma na dole innych pomocników. W wozie było dwóch ludzi. Niedojda i drugi, podobny do niego. Zostanę jeszcze jeden dzień. Najgorsze ze wszystkiego jest to okropne zimno.

Katarzyna szczękała zębami. Ogień dawno zgasł, a lutowa noc była mroźna. Jasny blask wpadający przez wąskie okno pozwalał domyślić się, że na dworze pada śnieg.

- Poczekaj - rzekł Landry.

Żywo odpiął pas, zdjął z siebie grubą skórzaną kurtkę, którą nosił na opończy, i zarzucił ją, jeszcze ciepłą, na drżące ramiona Katarzyny, która otuliła się nią z najwyższą rozkoszą.

- W tym nie będzie ci już tak zimno. Jak usłyszysz, że nadchodzi strażnik, schowasz ją pod słomą.

- A ty? Zmarzniesz bez niej!

W uśmiechu Landry'ego Katarzyna odnalazła nagle dawnego przyjaciela z dzieciństwa, któremu nigdy nie brakowało pomysłów i z którym tak wspaniale biegało się po Paryżu...

- Ja czuję się świetnie i nie jestem biedną, głodną, skostniałą dziewczyną...

- ...będącą na dodatek w ciąży - dodała Katarzyna.

Te słowa sparaliżowały młodzieńca. Dziewczyna nie widziała go dobrze w otaczających ciemnościach, lecz słysząc jego krótki oddech, zrozumiała, co się z nim dzieje...

- Z kim? - spytał krótko.

- A jak myślisz? Oczywiście z Filipem! Garin nigdy nie był moim prawdziwym mężem. Nigdy mnie nie dotknął...

Westchnienie Landry'ego zabrzmiało jak odgłos miechów w kuźni.

- Teraz wszystko rozumiem. To dlatego, że oczekujesz dziecka, ten nędznik przywiódł cię tutaj! Jego duma nie mogła tego ścierpieć! A więc tym bardziej muszę cię stąd wyrwać! Jutro, gdy zapadnie noc, wrócę po ciebie.

Twoim zadaniem będzie tylko zgaszenie ognia, jeśli twój strażnik go rozpali.

Kiedy się tu opuszczałem, myślałem, że się uduszę od dymu!

- Zgoda. Po zapadnięciu zmierzchu zgaszę ogień.

- Doskonale! A teraz weź to... Będziesz mogła się bronić!

Katarzyna poczuła, że Landry wkłada jej do dłoni coś zimnego sztylet. Przypomniawszy sobie, że przyjaciel nigdy się z nim nie rozstawał i że była to jego jedyna broń, chciała odmówić.

- A ty? Co zrobisz, jeśli natkniesz się na Niedojdę? Śmiech Landry'ego był niezwykle pocieszający.

- Wystarczą mi moje pięści! Nie mógłbym znieść myśli, że jesteś zdana na to zwierzę bez żądnej możliwości obrony. Teraz postaraj się zdrzemnąć. Śpij jak najdłużej, abyś nabrała sił. Przyniosę ci coś do zjedzenia... A teraz pora na mnie!

Jeszcze oparł ręce na jej ramionach i złożył na czole pocałunek.

- Odwagi! - wyszeptał. - I do jutra!

Po czym usłyszała, jak zbliża się do kominka, przydeptuje trzaskające drewienka i szuka końca sznura, który powinien był wisieć w przewodzie, jak wznosi się z wysiłkiem, powodując opadanie sadzy. Po chwili Katarzyna znowu została sama. Opatuliwszy się dokładniej kurtką Landry'ego i umościwszy się w słomie, próbowała zasnąć, lecz sen nie nadchodził. Nie mogła nawet zamknąć powiek. Nadzieja na rychłe uwolnienie spowodowała nieprzezwyciężone podekscytowanie. Godziny, które dzieliły ją od powrotu przyjaciela, wydawały się nieskończenie długie. Sekundy i minuty trwały całą wieczność. Jednocześnie powrócił strach...

Wyobrażała sobie niebezpieczeństwa, na jakie naraża się Landry, i wyolbrzymiała je do niebotycznych rozmiarów. Mógł obsunąć się i spaść z wieży, mógł spotkać olbrzymiego Niedojdę czy innych ludzi. Cała jej nadzieja zależała od tego jednego człowieka, młodego i odważnego, lecz mogącego natknąć się na silniejszego od siebie. Jeśli Landry zginie, nikt nigdy się nie dowie o jej losie. Będzie znowu zdana na obrzydliwego Niedojdę, na okrutnego Garina i nikt więcej nie przyjdzie jej z pomocą.

Nagle, jakby na potwierdzenie obaw Katarzyny, z głębi ciemności wydobyło się przeciągłe wycie. Zesztywniała z przerażenia, lecz po chwili uzmysłowiła sobie, że to mógł być tylko wilk. Mimo to jej serce ciągle biło jak szalone, nie mogąc się uspokoić. Przyciskając się do muru, odnalazła nóż Landry'ego i wsunęła go za bluzkę. Dotyk chłodnego ostrza uspokoił ją.

Gdyby Landry'emu przydarzyło się nieszczęście, będzie mogła skończyć z cierpieniami, ze strachem i głodem. Myśl o możliwym wybawieniu, rozpaczliwym co prawda, ale ostatecznym, dodała jej odwagi. Zaciśnięte muskuły rozluźniły się, a w zlodowaciałe serce wlało się trochę ciepła.

Trzymając rękę na bluzce, aby nie zgubić zbawiennego sztyletu, Katarzyna położyła się, układając obrożę w taki sposób, żeby jak najmniej ją raniła, i zamknęła oczy. Zapadła w płytki, nerwowy sen, pełen koszmarów.

Z tego złego snu wyrwał ją raptem promień światła, który ukazał się pod drzwiami, i zgrzyt ostrożnie otwieranych zamków. Niezbyt jeszcze przytomna, odskoczyła w stronę muru. Całkowite ciemności nie pozwalały się domyślić, która jest godzina. Odgadywała zbyt dobrze intencje nocnego gościa: Niedojda otwierał zamki, starając się nie robić hałasu, gdyż miał nadzieję, że zastanie ją śpiącą.

Drzwi otwierały się powoli. Ukazała się w nich odpychająca twarz Niedojdy, oświetlona płomieniem łuczywa, którego tańczące języki malowały na drzwiach fantastyczne cienie. Łuczywo musiał zatknąć gdzieś na zewnątrz, bo gdy przestąpił próg i bezszelestnie zamknął drzwi, zapanowały znowu ciemności. Katarzyna słyszała jedynie szybki oddech potwora. Jak w gorączce, wyjęła zza stanika nóż Landry'ego i zacisnęła go mocno w dłoni. Poczuła obrzydliwy smród Niedojdy w chwili, gdy jego wielkie wilgotne łapy dobrały się do niej; jedna chwyciła ją za szyję, druga w pasie...

Przepełniona najwyższym obrzydzeniem, nie zastanawiając się, co robi, wymierzyła cios, potem drugi i trzeci...

Niedojda zawył z bólu i wypuścił ją z uścisku.

- Precz! - krzyknęła. - Odejdź precz, inaczej cię zabiję, jeśli ośmielisz się mnie jeszcze tknąć!

Widocznie w prostym umyśle Niedojdy narodził się strach, gdyż zaczął wydawać on krótkie jęki, jak zziajane zwierzę, i cofał się w stronę drzwi, po czym wziął nogi za pas, trzymając się za krwawiące ramię. Katarzyna jeszcze przez jakiś czas słyszała jego jęki i stwierdziła, że w szoku zapomniał zamknąć drzwi, nie słyszała bowiem przekręcania kluczy w zamkach... Sama była tak przestraszona, że postanowiła nie zmrużyć oka aż do świtu.

W końcu nastąpił szary brzask, nastawał dzień, przepędzając nocne koszmary. W serce Katarzyny znowu wstąpiła nadzieja. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będzie to ostatnia noc w tym więzieniu. Czuła okropne zmęczenie i nieznośny głód, lecz podtrzymywała ją nadzieja, która przenosi góry. Wiedziała, że musi wytrzymać do wieczora, ale jeśli Landry nie przyjdzie, to zawód będzie zbyt okrutny, odbierze jej resztkę chęci do życia.

Tej nocy będzie wolna... lub martwa.

Dzień ciągnął się jak wieczność. Na dodatek Niedojda ze strachu, a może i z chęci zemsty, znowu nie przyniósł jej nic do jedzenia. Musiała zadowolić się odrobiną wody i pomyślała ze smutkiem, patrząc na wygasłe palenisko, że nie będzie trudno spełnić prośby Landry'ego. Chłód zdawał się dotkliwszy niż wczoraj pomimo ciepłej kurtki przyjaciela. Gdy krótki zimowy dzień miał się ku zmierzchowi, Katarzynę ogarnął gorączkowy niepokój. Kiedy Landry przyjdzie? Czy będzie czekał do zapadnięcia nocy, aby mieć pewność, że przemknie się niepostrzeżenie? Raczej wybierze takie rozwiązanie, chcąc zapewnić sobie powodzenie. Znowu zapadała noc, napełniając Katarzynę przerażeniem.

Nagle dały się słyszeć kroki na schodach baszty. Ktoś szedł do góry...

co najmniej dwie osoby, gdyż można było rozróżnić dwa głosy, z których jeden z pewnością należał do Niedojdy. Katarzyna poczuła strach i okropny zawód. Może to wracał Garin... może wymyślił kolejne tortury?

Kto mógł zgadnąć, jakie nowe pomysły zakiełkowały w jego chorym umyśle? A może postanowił przewieźć ją do innego więzienia, może wrzuci ją do podziemnego lochu bez powietrza i światła, skąd nikomu, nawet Landry'emu, nie uda się jej wyciągnąć? Serce Katarzyny biło tak mocno, że zdawało się, iż zaraz wyskoczy jej z piersi. Kiedy drzwi się otworzyły, niemal krzyknęła.

Weszło dwóch mężczyzn, z których jeden niósł łuczywo, a drugi sznur.

Pierwszym był Niedojda, a drugim jego kompan, ten sam, który jechał na wozie w dniu jej porwania. Obaj byli do siebie zadziwiająco podobni, chociaż ten drugi wydawał się jeszcze bardziej odpychający. Nie wyglądał na idiotę, lecz błyski jego małych oczu zapowiadały wszystko, co najgorsze.

Wymachując sznurem, podszedł do Katarzyny i, schyliwszy się, wymamrotał: - No, pięknisiu! Taka ładna, a taka niedobra! Nie chce nawet trochę zabawić Niedojdy! A to taki miły kawaler!

Niedojda stał w bezpiecznej odległości, trzymając wysoko łuczywo i przypatrując się dziewczynie z urazą.

- Nóż! - wybełkotał.

Katarzyna zauważyła, że jego lewe ramię było zabandażowane. Nie poczuła jednak najmniejszych wyrzutów sumienia, wręcz przeciwnie, pomyślała z żalem, że mogła uderzyć mocniej.

- Nożyk się panience zaraz odbierze - zachichotał nowy i zanim Katarzyna zrozumiała, co się święci, chwycił za łańcuch i pociągnął nim gwałtownie w swoją stronę. Zawyła z bólu, lecz to nie zrobiło na oprawcy najmniejszego wrażenia, wręcz przeciwnie, napastnik pociągnął z taką siłą, że Katarzyna potoczyła się po podłodze, wypuszczając z ręki sztylet.

- Podnieś go, Niedojdo! Teraz możesz się nie bać! Do kaduka! Wielka szkoda, że pan Garin kazał cię zostawić samego z tą spryciulą. A powinno mu być wiadome, że bez swojego braciszka niewart jesteś funta kłaków. Ale teraz twój kochany Moczygęba jest z tobą i zaraz się okaże, kto tu rządzi!

Ciekawe, skąd na przykład wziął się tutaj ten nóż i ta kurtka. Z nieba to nie spadło. Coś mi mówi - a chyba się nie mylę - że nasza piękność zaraz wszystko ładnie nam wyśpiewa. Prawda, malutka?

I w tej samej chwili pociągnął znowu za łańcuch, prawie dusząc Katarzynę.

- No widzisz, jak chcesz, to potrafisz być miła - roześmiał się szyderczo. - Zobaczysz, że szybko dojdziemy do porozumienia! Niedojdo, rozpal ogień, może się przydać, gdyby nie chciała gadać. Do tego jest tu raczej chłodno, chociaż naszej damie chyba gorąco, bo taka czerwona na gębie!

Katarzyna była na wpół uduszona, gdyż Moczygęba podniósł ją do góry za obrożę. Nagle gwałtownie spuścił ją na ziemię i chwyciwszy za ręce, związał je na plecach.

- Nie będziesz już mogła wyciągnąć swoich ostrych pazurków. A teraz pozwolimy ci złapać trochę oddechu... Niedojdo, zostaw ogień w spokoju, może poczekać, i podejdź tu. Ponieważ ta dama tak ci się podoba, zrobię coś dla ciebie: ja będę ją trzymać, a ty możesz użyć sobie, ile wlezie. Jeżeli jest taka milutka, jak powiadasz, przelecę ją po tobie, jeśli mi się zechce.

Poczekaj... rozdziejemy pieszczotkę.

Zabrał się do rozdzierania nędznej sukienki Katarzyny. Wtem w pokoju rozległo się potworne rzężenie, które poderwało z ziemi Moczygębę i jego ofiarę. Obok kominka leżał martwy Niedojda ze sztyletem w plecach, a z jego półotwartych ust chlustały potoki krwi...

Landry wyrwał sztylet z jego pleców, jednym skokiem przesadził ciało i stanął naprzeciwko Moczygęby, przygważdżając go do miejsca wzrokiem pełnym nienawiści. Oczy błyszczały w jego czarnej od sadzy twarzy.

- A teraz twoja kolej, śmieciu! Przysięgam, że nie wyjdziesz stąd żywy!

- Jeszcze zobaczymy! - zawył Moczygęba, wyciągając zza paska długi nóż. - Zobaczymy, który z nas jest silniejszy, kominiarczyku! Muszę cię zabić, bo bardzo kochałem mojego biednego brata.

Katarzyna zeszła w tej chwili na dalszy plan; przeczołgała się do swojego kąta i próbowała uwolnić ręce. Na szczęście sznur nie był zbyt mocno zaciśnięty. Tymczasem przeciwnicy obserwowali się, kręcąc w koło.

Nagle, w okamgnieniu się zwarli. Katarzyna krzyknęła, gdyż Landry upadł na ziemię, przytłoczony ciężarem przeciwnika, ale pociągnął go ze sobą.

Potoczyli się po zakurzonych płytach. Ich ruchy były tak gwałtowne, a odgłosy, które wydawali, tak wściekłe, że Katarzyna nie mogła ich rozróżnić.

W pewnym momencie wydało się jej, że Moczygęba ma przewagę.

Przyciskał Landry'ego kolanem do podłogi i trzymał za gardło tak, że zdawało się, iż zaraz go udusi. Wtedy, zebrawszy resztki sił, chwyciła za łańcuch i cisnęła nim w głowę Moczygęby. Napastnik upadł na posadzkę...

Landry zerwał się, kolanem przygwoździł złoczyńcę do podłogi i jednym ruchem poderżnął mu gardło. Trysnęła krew, rozpryskując się na sukience Katarzyny. Dziewczyna, jak nieżywa, upadła na ziemię.

- Już po wszystkim - rzekł Landry z zadowoleniem. - Zajmijmy się sobą. Kasiu... zawdzięczam ci życie! Gdyby nie ty, ten wieprz niechybnie by mnie udusił!

Oddychał głęboko, starając się dojść do siebie po wyczerpującej walce.

Nogą odepchnął od Katarzyny krwawego trupa Moczygęby, po czym uklęknąwszy przy niej, gładził jej splątane i lepkie włosy.

- Biedactwo! Co oni z tobą zrobili! Twoja szyja jest obtarta do krwi.

Muszę szybko uwolnić cię od tej obroży!

W istocie szyja dziewczyny krwawiła w kilku miejscach, zraniona gwałtownymi szarpnięciami łańcucha... Landry oddarł kawałek koszuli Katarzyny lub raczej tego, co z niej zostało, złożył materiał, podsunął pod obrożę i za pomocą wielkiego pilnika, który przyniósł ze sobą, zabrał się do przecięcia żelaznej obręczy. Musiał to zrobić, gdyż w kieszeniach Niedojdy nie znalazł klucza. Operacja była długa i żmudna. Nieznośny odgłos narzędzia wgryzającego się w żelazną obejmę doprowadził dziewczynę do szczytu zniecierpliwienia. W końcu przepołowiona obroża opadła na ziemię i uwolniona Katarzyna mogła wstać. Chciała rzucić się Landry'emu na szyję, aby wyrazić mu swoją wdzięczność, lecz młodzieniec odepchnął ją łagodnie.

- Podziękujesz mi później. Teraz musimy stąd uciekać, i to szybko! Nie sądzę, żeby było tu więcej strażników.

Podtrzymując w pasie słaniającą się przyjaciółkę, pociągnął ją w stronę drzwi, lecz kiedy mieli przekroczyć próg, dziewczyna niemal zasłabła, znajdowała się bowiem w ostatnim stadium wyczerpania.

- Och! Co za głupiec ze mnie! - krzyknął Landry. - Czy miałaś dzisiaj coś w ustach?

- Nie... nic, tylko trochę wody.

Landry wyciągnął z kieszeni płaską flaszeczkę i przytknął jej szyjkę do ust dziewczyny.

- Łyknij tego trochę! To wino z Beaune, natychmiast postawi cię na nogi. Masz tu jeszcze kawałek placka, zapomniałem ci go dać, widząc, co tu się święci.

Łyk wina rozgrzał ją, lecz natychmiast zrobiło się jej niedobrze, spróbowała placka i chciała zrobić kilka kroków, ale upadła na ziemię, wymiotując wszystko, co połknęła przed chwilą, wstrząsana potwornymi mdłościami.

- Ależ ty ledwie zipiesz! - stwierdził Landry. - Trudno, jakoś sobie poradzimy.

Schylił się i podniósł dziewczynę lekko jak piórko, po czym rzucił się do schodów. Chwilę później byli już na dziedzińcu.

- Najtrudniejsze za nami - wyszeptał. - Teraz trzeba przebrnąć przez mur. Tu niedaleko jest wyłom.

Katarzyna, odzyskawszy świadomość, zauważyła fragmenty sczerniałych murów odcinających się od bieli śniegu. Jego błyszczące czapy okrywały obsuwające się głazy, po których Landry wspinał się ze zręcznością kozicy. Wkrótce mur został przebyty i przed oczami zbiegów ukazały się, jak okiem sięgnąć, bezkresne, sine pola pod czarnym niebem. U stóp wzgórza stało kilka zasypanych śniegiem chat. Przyciskając Katarzynę do piersi, Landry zagwizdał trzy razy. Na ten sygnał zza kupy kamieni i korzeni wyszedł jakiś cień.

- Bogu niech będą dzięki! - rzekł drżący ze wzruszenia głos. - Udało ci się! Jak ona się czuje?

- Niezbyt dobrze. Trzeba natychmiast położyć ją do łóżka.

- Wszystko jest przygotowane. Chodź!

Katarzyna, pomimo swej słabości, na dźwięk tego głosu podniosła powieki. Była zbyt wyczerpana, aby cokolwiek mogło ją zdziwić, chciała tylko sprawdzić, czy nie jest igraszką iluzji. Lecz nie, nie myliła się. To był głos Sary.

Nie mogąc nadal w to uwierzyć, wyciągnęła rękę, aby dotknąć pochylonej nad sobą twarzy.

- To ty?... Naprawdę ty?... A więc wróciłaś!

Sara chwyciła jej rękę, pokrywając ją pocałunkami zmieszanymi ze łzami.

- Żebyś wiedziała, Katarzyno, jak okrutnie mi wstyd... Lecz Landry przerwał przywitanie i wyjaśnienia.

- Później wytłumaczę ci, jak ją odnalazłem - powiedział, poprawiając ciężar w swych ramionach. - Teraz musimy uciekać. Choć noc jest ciemna, to na tym białym stoku mogą nas dojrzeć. Zaniosę cię w bezpieczne miejsce, a potem wrócę, aby zatrzeć ślady na śniegu.

- Gdzie idziemy? - spytała Katarzyna.

- Niedaleko... do Malain. Garin nie będzie cię szukał tak blisko.

- Nie trzeba wracać, ja zatrę ślady... a zresztą - przerwała Sara, patrząc w niebo - zaraz spadnie świeży śnieg i sam wszystko zakryje.

Rzeczywiście, wokół trzech wędrowców zaczęły wirować płatki śniegu, najpierw pojedyncze, potem coraz gęstsze.

- Niebo jest z nami - rzekł radośnie Landry. - Przyśpieszmy kroku!

Chciał jak najszybciej opuścić to ponure miejsce, nad którym górowała złowieszcza baszta. Okolicę okryła cisza. W tej chwili tylko dwa trupy pilnowały tego miejsca, dwa zimne ciała, których krew stygła na posadzce więzienia.

Landry prawie biegiem przebył skromne miasteczko, kierując się w stronę chaty przycupniętej na brzegu lasu, skąd dochodziło słabe światło. Z daleka chałupa wyglądała jak pękata dziupla, gdyż prawie do połowy przykrył ją śnieg, a w jej małym okienku, rzucającym wąski snop ciepłego światła, było coś przyjacielskiego i zapraszającego. Katarzyna ufnie i spokojnie dawała się unosić silnym i gorącym ramionom przyjaciela. W pobliżu domu zaszczekał pies. W tym momencie uchyliły się drzwi, w których zarysowała się ciemna sylwetka kobiety na tle rozświetlonego wnętrza.

- To my! Udało się! - krzyknął Landry.

- Uwolniłeś ją, panie?

Głos był przyjemny, dźwięczący niskimi tonami. Kobieta nie wymawiała „r" z francuska, za to mówiła z lekkim burgundzkim akcentem.

- Wchodźcie szybko - rzuciła w stronę przybyszów, usuwając się z progu, aby mogli wejść do środka.

Rozdział siódmy Zazdrość i czarownice

Kobietę, która otworzyła przed Katarzyną drzwi swojego domu, nazywano Stokrotką i uważano za czarownicę. Nie była to jednak postać znana z bajek: stara, bezzębna i odrażająca wiedźma. Jej skromna chata błyszczała czystością. Pośrodku klepiska, nad paleniskiem, wisiał żelazny kociołek, błyszczący jak najprawdziwsze srebro. Sama Stokrotka nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat. Była Burgundką, jedną z tych blondynek zdrowych i silnych jak młode drzewo, z cerą jak płatek dzikiej róży i z burzą złocistych włosów, na których nie trzymał się żaden wykrochmalony czepek.

Całości dopełniały okrągłe, lecz proporcjonalne kształty i jędrna skóra.

Rozchylając w uśmiechu pełne wargi, Stokrotka błysnęła bielą zębów.

Katarzyna, wnoszona do chaty, nie zauważyła tych wszystkich szczegółów. Natomiast rzucił się jej w oczy żywy płomień tańczący na żółtym kamieniu paleniska oraz łóżko ze śnieżnobiałą pościelą, gdzie ją położono po odsłonięciu zasłony z czerwonej serży. Jeszcze tylko filiżanka gorącego bulionu z rąk uroczej gospodyni... i Katarzyna zasnęła jak kamień, zapominając o cierpieniach i potwornym strachu, który towarzyszył jej przez tyle długich dni.

Jakże wielkie było jej zdziwienie, kiedy następnego ranka otworzyła oczy. Zamiast w ponurej baszcie znajdowała się w ciepłej i przytulnej chatce.

Z trudem zaczęła przypominać sobie wypadki poprzedniej nocy: śmierć strażników, ucieczkę, cudowne pojawienie się Sary... Landry, pochylony nad jej łóżkiem, czuwał nad spokojnym snem dziewczyny i uśmiechnął się do niej czule, widząc, że cofnęła się odruchowo, otworzywszy oczy.

- No, nie bój się! Tu jesteś całkowicie bezpieczna!

Katarzyna nie mogła w to uwierzyć. Wodziła błędnym wzrokiem po sprzętach, zatrzymując go najdłużej na ogniu, którego tak bardzo jej brakowało. Za oknem śnieg przestał padać i ukazał się nieśmiały promień słońca. Odbijając się na śnieżnym puchu, oświetlał wnętrze chaty.

- Słońce... Ogień... - wyszeptała Katarzyna z lekkim uśmiechem.

Sara i Stokrotka wróciły ze stajni, dokąd poszły, aby wydoić kozy.

Jedna niosła wiadro do połowy wypełnione mlekiem, druga - koszyczek z serami. Sara widząc, że Katarzyna już nie śpi, podbiegła, aby ją ucałować.

Tonęła we łzach, ubolewając, że pani de Brazey tak schudła i wynędzniała.

Stokrotka przyglądała się ciekawie zbiegowi z baszty. Wiedziała od Landry'ego, że to żona wielkiego skarbnika i kochanka potężnego księcia Burgundii, lecz widząc chudą i brudną istotę o ziemistej cerze, matowych i splątanych włosach, raczej w to wątpiła. Sara po opanowaniu pierwszego wzruszenia również patrzyła na nią z niedowierzaniem. Ta zniszczona twarz, ta szyja nosząca ślady obręczy... Gdzie podziała się olśniewająca pani de Brazey?

- Ależ cię, pani, urządzili! Boże, w jakim jesteś stanie! - zajęczała.

- Jest przede wszystkim brudna jak święta ziemia! - stwierdził Landry.

- Na twoim miejscu dałbym jej trochę mleka, żeby przyszła do siebie, a potem umyłbym ją porządnie.

- Zagrzeję wody - powiedziała Stokrotka, zdejmując z haka kocioł, aby nabrać wody ze studni w ogrodzie.

Podczas gdy Katarzyna popijała łykami mleko, a Sara przygotowywała się do toalety swej pani, zaczęły się opowieści. Landry mówił, jak dwa dni po porwaniu Katarzyny spotkał Sarę u Jakuba Marynarza, gdzie i on czasem zabawiał się wieczorami. Zostawiła w lesie szczep Cyganów razem z ich szefem Stankiem, dla którego opuściła Katarzynę.

- Nie miała odwagi wrócić do ciebie - dodał.

- Było mi wstyd - przyznała szczerze Sara. - Chciałam wrócić, ale bałam się twego wzroku. Dijon przyciągało mnie nieodparcie, więc poszłam do Jakuba Marynarza, sądząc, że jakoś wszystko się załatwi.

- Kiedy dowiedziałam się, że zniknęłaś, myślałam, że zwariuję i że to kara niebios za to, że nie wywiązałam się ze swoich obowiązków. Błagałam Landry'ego, aby mi pozwolił pomóc cię odszukać.

- Oboje staliśmy na czatach, raz jedno, raz drugie. Dalszy ciąg znasz. A co się tyczy Stokrotki... - Przerwał i, otoczywszy kibić dziewczyny, przyciągnął ją do siebie i złożył na jej szyi głośny pocałunek. - Poznałem ją także w oberży Jakuba Marynarza, już będzie ponad rok. Mieszkały razem z matką w Fontaine, ale stara została spalona na stosie jako czarownica.

Stokrotka musiała uciekać. Wtedy schroniła się u Jakuba, lecz w Dijon się dusiła. Brakowało jej pól i lasów. Jakub miał kuzyna, który niedawno zmarł i zostawił Stokrotce swoją chatkę. W Malain nie ma się czego obawiać, chyba żeby książę przysłał oddziały do zniszczenia miasteczka.

- Dlaczego? Czy te ziemie są miejscem azylu? - spytała Katarzyna. - A może są własnością Kościoła? Przecież wspomniałeś, że baszta należy do opata z Saint-Seine.

- Baszta tak, chociaż ten święty człowiek zupełnie się nią nie interesuje. Jest też miejscem azylu, lecz nie takiego, jak ty to rozumiesz.

Malain to miasteczko, które się omija z daleka, gdyż prawie wszyscy jego mieszkańcy są czarownikami! Rzecz jest znana. Tak więc jedna czarownica mniej, jedna więcej! Toteż Stokrotka może tu mieszkać spokojnie, a twój małżonek doskonale wiedział, co robi, zamykając cię w starej baszcie.

Bogobojni chłopi nie zbliżają się do tego miejsca. Mówi się, że w zamku straszy, a miasteczko jest przeklęte...

W tym czasie Sara napełniła duży, drewniany cebrzyk wody i przyciągnęła go do ognia.

- Dosyć tego gadania - rzekła, chwytając Landry'ego za ramiona, aby wyrzucić go z izby. - Idź się przejść! Nie potrzebujemy tu teraz mężczyzn!

Landry westchnąwszy, naciągnął skórzaną kurtkę, wsunął za pas sztylet i gwizdnął na psa Stokrotki.

- Zgoda, przejdę się po lesie. Może trafi mi się jaka zwierzyna.

Kiedy młodzieniec wyszedł, Sara pomogła Katarzynie wstać, zdjęła z niej podartą koszulę i pomogła pani wejść do cebrzyka. Woda była ciepła, przyjemna, dziewczyna od dawna marzyła o kąpieli. Nigdy jeszcze nie czuła się taka brudna. Kiedy popatrzyła na swoje ciało i włosy, poczuła wstyd i odrazę. Kilka miesięcy w baszcie zmarnowałoby ją zupełnie. Wyciągnęła się w wodzie, a Sara ostrożnie myła jej szyję, patrząc przez okno za odchodzącym Landrym, do którego dołączyła Stokrotka, opierając się czule na jego ramieniu.

- Jak myślisz, Saro, czy ta Stokrotka jest przyjaciółką Landry'ego? spytała Katarzyna.

- Jest jego kochanką i mam wrażenie, że szaleje za nim. Ale nie mogę ci powiedzieć, czy Landry też ją kocha.

- Czy naprawdę uważasz, że jest czarownicą? Zupełnie na to nie wygląda.

- Jest to choroba, która przechodzi z matki na córkę. Nawet jeśli nią nie jest, to nikt w to nie uwierzy, bo taki jest porządek rzeczy.

- A ty w to wierzysz?

Sara wzruszyła ramionami, wcierając obficie mydło w kawałek płótna, aby natrzeć nim ciało Katarzyny, które powoli nabierało normalnego wyglądu mimo pokrywających je siniaków i ran.

- Nie wiem... Lecz chyba tak... To dziwna dziewczyna. Spotkałam ją kilka razy u Jakuba Marynarza. Mężczyźni bali się do niej zbliżyć, takie miała spojrzenie.

Katarzyna pomyślała w głębi duszy, że może i mieli rację, gdyż jedno oko Stokrotki było niebieskie, a drugie piwne, lecz wkrótce zapomniała o tym, skupiając się wyłącznie na swojej toalecie. Sara pomogła jej wyjść z wody i posadziła blisko ognia, aby obeschła. Potem zabrała się do mycia głowy dziewczyny. Katarzyna poddawała się jej zabiegom jak małe dziecko.

Brud i zmęczenie opadały z niej równocześnie. Czuła, że odżywa.

Kiedy Stokrotka wróciła z naręczem chrustu, stanęła jak wryta na progu, nie mogąc otrząsnąć się ze zdziwienia.

Przy ogniu, na stołku siedziała Katarzyna z zamkniętymi oczami, zawinięta w cienkie płótno, spod którego wystawały smukłe nogi i krągłe ramiona. Wydawało się, że drzemie. Z tyłu stała Sara, rozczesując połyskującą wiechę wilgotnych jeszcze włosów, jakich Stokrotka nigdy w życiu nie widziała. Czy to możliwe, żeby to była ta sama nieszczęsna, umorusana kreatura?

- Zamknij drzwi, jeszcze się nam przeziębi - rozkazała Sara.

Stokrotka trzasnęła drzwiami, lecz Sara zauważyła, że dwukolorowe źrenice dziewczyny zwęziły się, kiedy patrzyła na Katarzynę. Uroda Katarzyny, jak jakaś zniewaga, zdawała się dotykać Stokrotkę. Sara poczuła wyraźnie, że w sercu dziewczyny zakiełkowała zazdrość. Postanowiła nie ufać jej i mieć na nią baczenie.

Landry wrócił późnym wieczorem, zbryzgany krwią, uginając się pod ciężarem młodego dzika, którego zabił nożem. Był śmiertelnie znużony, lecz szczęśliwy. Kiedy ujrzał świeżą i czarującą Katarzynę w niebieskiej, wełnianej sukience Stokrotki, wybuchnął śmiechem. Chwyciwszy ją oburącz w talii, uniósł do góry.

- W końcu jesteś do siebie podobna! Jaka ty jesteś piękna, moja droga Kasiu! Najpiękniejsza dziewczyna, jaką znam! Jesteś trochę za chuda, ale szybko przyjdziesz do siebie!

I ucałowawszy Katarzynę w oba policzki, postawił ją na ziemi, po czym odwrócił się do Stokrotki i zawołał: - Chce mi się jeść!

- Zupa jest gotowa.

Głos Stokrotki był spokojny, ale w jej oczach Sara zauważyła błysk złości. Bez wątpienia dziewczyna była zazdrosna! I na tej podstawie Sara uznała, że nie wróży to niczego dobrego...

* * *

Po kolacji urządzono naradę wojenną. W baszcie panował spokój, widocznie ciał strażników jeszcze nie odkryto. Garin mógł wrócić lada moment i nie można było ryzykować, że ktoś zauważy Katarzynę w chacie Stokrotki.

- Trzeba zawiadomić księcia Filipa - postanowił Landry. - To zajmie trochę czasu, gdyż jest teraz w Paryżu.

- A kapitan de Roussay? - spytała Katarzyna.

- Tak. Sądzę, że przebywa obecnie w Dijon, lecz on niewiele będzie mógł zrobić dla ciebie. W końcu Garin jest twoim mężem i nikt nie może mu zabronić cię zabrać, nawet kapitan straży... Garin usłucha tylko księcia...

Jutro wyruszam do Paryża!

Było to jedyne rozsądne rozwiązanie, lecz Katarzyna nie mogła powstrzymać obaw na myśl o wyjeździe Landry'ego. Przy nim nie bała się niczego. Był taki silny, taki odważny i wesoły! To był ten sam Landry, którego znała w dzieciństwie - Czy nie lepiej poczekać spokojnie, aż książę wróci? Może nie zabawi tam długo?

- Z nim nigdy nie wiadomo - odparł Landry. - Na dodatek ja muszę wracać do służby. Pojadę do niego do Paryża, żeby wydał rozkazy, gdzie masz się schronić przed mężem. Gdybyś nie była w tym... stanie, zabrałbym cię ze sobą, lecz droga jest zbyt długa i niebezpieczna. Ja przejadę bez trudu i szybko wrócę. No, uśmiechnij się do mnie! Wiesz przecież, że twoje bezpieczeństwo jest mi najdroższe na świecie!

W jego słowach było tyle żaru, że Sara instynktownie spojrzała na Stokrotkę, która zbierała naczynia ze stołu. Jej twarz była nieruchoma, a powieki spuszczone.

- Przygotuję ci coś na drogę - powiedziała, nie patrząc na Landry'ego.

W nocy Sara dzieliła z Katarzyną posłanie Stokrotki. Nagle jej szósty zmysł obudził ją z głębokiego snu. W chacie było cicho i ciemno, lecz Cyganka poczuła czyjąś obecność obok łóżka. Wstrzymała oddech.

Stokrotka miała spać na strychu, a Landry w stajni wraz z koniem i kozami.

Oddech Katarzyny był regularny, ale obok niej dał się słyszeć lekki szmer.

Sara nie miała już wątpliwości, że ktoś stoi przy łóżku. Właśnie miała wyskoczyć z pościeli, aby zapalić świecę, kiedy usłyszała oddalające się szybko, choć ostrożnie kroki. Drzwi chaty otworzyły się bezszelestnie i wtedy Sara zobaczyła przemykającą ciemną kobiecą postać. Sara, nie zastanawiając się, naciągnęła pończochy, wzuła buciki i narzuciła na ramiona ciepły koc. Uważając, aby nie obudzić Katarzyny, ruszyła w ślad za tamtą. Spostrzegła, że z kurnika wychodzi Stokrotka, chowając coś pod czarną peleryną. Cyganka cofnęła się szybko w stronę drzwi, aby pozostać niezauważona.

Czarownica oddaliła się szybko pod drewniany daszek, zatrzymała się i zapaliła latarnię, którą wyjęła spod peleryny, po czym pobiegła w kierunku drzew otaczających chatę. Wydało się to Sarze tak dziwne, że postanowiła iść za Stokrotką. Gdzie ona się wybierała w środku nocy?

Zrobiło się trochę cieplej i śnieg zaczął topnieć na ziemi i drzewach, z których spadały tu i ówdzie wielkie płaty. Stokrotka szła szybko i Sara musiała przyspieszyć kroku, kierując się tańczącym pomiędzy drzewkami światłem latarni. Ścieżka wiła się wokół ociekających wodą skał i wznosiła się, prowadząc na zalesione wzgórze. Nagle światło zniknęło, jakby zapadło się pod ziemię. Sara posuwała się dalej, idąc po omacku w kierunku miejsca, gdzie zniknęło światło. Jej oczy powoli przyzwyczaiły się do ciemności.

Wkrótce Cyganka zrozumiała. Ścieżka wiła się wokół olbrzymiej skały, w której natrafiła na pęknięcie wystarczająco szerokie, aby mógł przez nie przejść człowiek. Sara zatrzymała się, gdyż wydało jej się, że słyszy stłumione głosy. Żałowała, iż nie zabrała ze sobą jakiejś broni, lecz mimo to wślizgnęła się przez wąski otwór, trzymając się rękami skały. Wkrótce korytarz rozszerzył się i ukazało się jasne światło, lepiej też było słychać głosy. Z głębi pieczary, gdzieś na końcu wąskiego korytarza, dochodziły dziwne śpiewy. Sara przyspieszyła kroku. Galeria schodziła coraz głębiej, stopy Cyganki zaczęły się ślizgać na głazach ociekających strużkami wody...

W pewnej chwili Sara poczuła buchające ciepło. Korytarz zakręcał, po czym ustępował jasnej rozpadlinie, częściowo zasypanej staczającymi się co pewien czas głazami.

To, co za nimi zobaczyła, było tak niesamowite, że odruchowo uczyniła znak krzyża. Pośrodku obszernej groty płonęło ognisko. Za nim wznosił się ołtarz wykuty w skale, na którym stała prymitywna, drewniana statua z korpusem człowieka i głową kozła. Między jego rogami paliły się trzy czarne świece. Wokół, na ziemi, siedziało kilkanaście kobiet i mężczyzn w różnym wieku, ubranych po wiejsku. Byli nieruchomi jak posągi, ich usta poruszały się w monotonnym, niewyraźnym śpiewie. Przed drewnianym bożkiem stał tylko jeden człowiek: starzec o siwych i długich jak u kobiety włosach. Trzymał ręce schowane w rękawach długiej, czarnej sukni, na której widniały czerwone znaki kabalistyczne. Starzec ten pochylony był nad Stokrotką. Dziewczyna opuściła kaptur peleryny na ramiona. Klęcząc przed starcem, mówiła coś do niego, a on jej odpowiadał. Sara stała zbyt daleko, aby cokolwiek usłyszeć. Cyganka zdała sobie sprawę, że jest świadkiem sabatu czarowników z Malain w ich tajemnej świątyni, w której oddawali cześć Szatanowi, ich władcy.

Raptem Sara zobaczyła, że Stokrotka podaje coś błyszczącego swojemu rozmówcy... kosmyk złocistych włosów. Z pewnością były to włosy Katarzyny! Czarownica musiała je obciąć, kiedy podkradła się do łóżka! Starzec podzielił włosy na dwie części, z których pierwszą schował w fałdach swojej szaty, a drugą wrzucił do ogniska i gdy się spaliły, zebrał skrupulatnie cały popiół, jaki z nich powstał. Stokrotka, nie wstając z klęczek, podała mu teraz czarną kurę, co by wyjaśniało jej wizytę w kurniku.

Czarownik postawił kurę na ołtarzu i odciął jej głowę jednym cięciem noża.

Z szyi ptaka trysnęła krew, którą zebrał do drewnianej miseczki, po czym zmieszał kilka kropel z popiołem z włosów Katarzyny, uformował z tego rodzaj ciasta i dorzucił szczyptę mąki. Powstały z tej mieszanki placek uniósł w stronę wykrzywionego pyska kozła. Tymczasem Stokrotka padła na twarz, a krąg czarownic śpiewał coraz głośniej, kołysząc się rytmicznie. Sara otrząsnęła się, by nie ulec złowrogiemu wpływowi tego widowiska.

Pomyślała, że Stokrotka nie wierząc w swoje własne czary nad nieprzyjacielem, jakiego odkryła w Katarzynie, przyszła tu, aby uzyskać pomoc kogoś silniejszego od siebie.

Po tych wstępach starzec podszedł do Stokrotki, uniósł jej twarz i uczynił na niej znak krzyża krwią czarnej kury. Potem pochylił się i pocałował ją w usta, a następnie wyciągnął z zakamarków swej długiej szaty woreczek z jakimś proszkiem, podał go młodej kobiecie i wyszeptał jej coś na ucho. W końcu, odwróciwszy się od niej, palcem wskazał wyjście.

Sara pomyślała z trwogą, że czas uciekać, aby nie zostać odkrytą.

Toteż bez namysłu rzuciła się do ucieczki, raniąc się i potykając w ciemności o wystające głazy. Wreszcie wyszła na zimne, świeże powietrze. Czuła się tak, jakby wybiegła z piekieł. Instynkt dziewczyny pół i lasów pozwolił jej szybko odnaleźć ścieżkę ze zręcznością psa myśliwskiego tropiącego zwierzynę. Gnana myślą, że musi dotrzeć do domu przed Stokrotką, wkrótce wybiegła z lasu i znalazła się w chacie. W środku panowała cisza. Katarzyna nadal spała spokojnym snem. Sara zrzuciła ubranie i wślizgnęła się do łóżka.

Katarzyna wypowiedziała kilka niezrozumiałych słów, odwróciła się na drugą stronę i zasnęła z powrotem.

Niebawem nadeszła Stokrotka. Sara z szeroko otwartymi oczami słuchała skrzypienia drabiny, po której dziewczyna wspinała się na swój stryszek. Zapadła całkowita cisza, lecz Cyganka nie mogła zasnąć. To, co zobaczyła, umocniło ją w przekonaniu, że Stokrotka, zazdrosna o Katarzynę, zrobi wszystko, co w jej mocy, aby tylko zaszkodzić jej pani. Nie wierzyła w czary i nie martwiła się o ich skutki. Wystarczy zachować czujność... Ale woreczek, który starzec dał dziewczynie, niepokoił ją. Obawiała się, że jest w nim trucizna...

* * *

Wczesnym rankiem Stokrotka zeszła do izby, wsypała do miski białą mąkę i zabrała się do robienia ciasta na placki, które upiekła nad ogniem na dużej, czarnej patelni z długą rączką. Sara zauważyła przez zmrużone powieki, że młoda czarownica, robiąc ciasto, dosypała do niego zawartość woreczka, który wyjęła zza pazuchy. Kiedy placki były gotowe, Stokrotka ucięła kilka grubych plastrów z szynki wiszącej nad paleniskiem i razem z plackami zawinęła w białą ściereczkę, a zawiniątko włożyła do torby Landry'ego, którą zawsze przytraczał do siodła. Sara, widząc to, uśmiechnęła się mimo woli: proszek nie mógł być niczym innym, tylko eliksirem miłości!

Czułe spojrzenia rzucane wczoraj przez książęcego posłańca przyjaciółce z dzieciństwa utwierdziły jego groźną kochankę w przekonaniu, że potrzebuje go bardziej niż kto inny!

Dwie godziny potem Landry pożegnał się z trzema kobietami, wskoczył z wesołym „do zobaczenia" na swego konia i wkrótce śnieg zmieszany z błotem rozprysnął się pod kopytami rumaka. Katarzyna patrzyła za odjeżdżającym, którego coraz mniejsza sylwetka zniknęła wreszcie za wzgórzem, zabierając ze sobą nadzieję. Dziewczyna poczuła nagle w głębi serca silną potrzebę ujrzenia Filipa. Był jedynym mężczyzną, przy którym życie było łatwe i przyjemne...

* * *

Po śnieżycach przyszły ulewne deszcze, które rozmyły ziemię, drogi zamieniły w grząskie błoto, a światło dnia w wilgotną szarugę. Za małymi okienkami chaty zawisły ciężkie zasłony z mgły. Z nieba lały się nuda i smutek, i trzy kobiety przebywające w chacie źle znosiły to przymusowe zamknięcie. Zaledwie Landry wyjechał, zaczęły padać deszcze, tak jakby chciały odciąć Katarzynę i jej towarzyszki od reszty świata. Po kilku dniach stało się to nie do wytrzymania.

Sara zrobiła się nerwowa, Stokrotka milcząca, a Katarzyna niespokojna nie wiedzieć dlaczego. Kiedy rzucała spojrzenie za okno, jej wzrok napotykał sylwetkę baszty strzegącej swej ponurej tajemnicy. Od dnia ucieczki nie było tam nikogo. Sara czuwała, aby nie przegapić powrotu Garina, lecz wielki skarbnik nie zjawiał się. W zamku nic się nie działo...

Katarzyna nabierała sił. Jej stan męczył ją niepomiernie, lecz w trzecim miesiącu oczekiwania ustąpiły nudności. Czuła się lepiej i zabijała czas, jak mogła, zajmując się gospodarstwem. Zaczyniała ciasto na chleb, przędła len lub wełnę, uczyła się robić kozie sery...

Mieszkańcy Malain nie pokazywali się w okolicy. Nikt też nie odwiedził Stokrotki przez cztery dni po odjeździe Landry'ego. Niskie domy miasteczka, zbudowane z dużych bloków granitu, stały w deszczu, a ich mieszkańcy wyglądali przez małe okienka cieplejszych dni.

Piątego dnia na progu chaty pojawił się mężczyzna. Stokrotki nie było w domu, gdyż korzystając z chwilowego przejaśnienia, poszła do lasu nazbierać drew na opał. Sara rozpoznała w przybyszu wielkiego starca widzianego w grocie. Zaniepokojona, stanęła pomiędzy nim a Katarzyną, która, siedząc na przypiecku, tkała na krosnach konopne włókna.

- Czego chcecie, dobry człowieku? - spytała Cyganka.

- Jestem przyjacielem Stokrotki. Nie ma jej w domu? - odparł starzec.

- Poszła po drzewo do lasu... ale możecie na nią zaczekać.

Cyganka zauważyła, że jasne, wyblakłe oczy czarownika patrzyły na Katarzynę z uporem. Starzec wzruszył ramionami, okrytymi grubą, włosianą opończą, podbitą baranią skórą.

- Nie, wrócę potem. Ale... - Zbierał się do wyjścia, na chwilę jednak przystanął i dodał: - Możesz jej powiedzieć, że Gervais był tu i że kazał zrobić to, o co go prosiła.

- Ale co? - spytała Sara odważnie, gdyż jej nieufność wzrastała.

- Nic takiego! - odpowiedział starzec wymijająco. - Ona zrozumie.

Życzę dobrej nocy...

Kiedy wróciła Stokrotka, Sara z obojętną miną przekazała jej słowa starca. Zauważyła, że pomimo wysiłków dziewczyna zaczerwieniła się.

Podejrzenia, które Cyganka miała od czasu sabatu czarownic, zdawały się potwierdzać. Dlaczego wtedy starzec schował pod suknią część włosów Katarzyny? Tajemnica czarowników czy nowe zaklęcie? Sara zastanawiała się nad tym przez całą noc, nie mogąc zmrużyć oka. Zasnęła głębokim snem dopiero nad ranem i obudziła się, kiedy słońce stało już wysoko. Katarzyna kroiła kapustę na zupę. Stokrotki nie było widać.

- Gdzie ona jest? - zapytała Cyganka bez ogródek.

- Będzie dobra chwila, jak wyszła. Nie mówiła dokąd. Zdaje mi się, że poszła w stronę miasteczka.

Sara zaczęła intrygować Katarzynę. Była jakaś nieswoja, nerwowa, podniecona. Ubierając się, włożyła wszystko na lewą stronę, myśląc widocznie o czymś innym, po czym przykleiła nos do okna, nie chcąc nawet wypić kubka mleka, który przyniosła jej Katarzyna.

- Powiesz wreszcie, co ci jest? - zniecierpliwiła się dziewczyna. Mam wrażenie, że się czegoś boisz.

Sara nie odpowiedziała. Spoglądała z roztargnieniem w niebo, które ostatnio trochę przejaśniało. Wieś przeglądała się w kałużach. Popychana niewyjaśnioną siłą, Sara narzuciła szeroką, czarną pelerynę i chwyciwszy plecionkę, na której były poukładane chleby do upieczenia, rzuciła: - Pójdę do piekarni. Miała to zrobić Stokrotka. Nie rozumiem, dlaczego nie zabrała ze sobą bochenków, idąc do miasteczka!

I zanim Katarzyna zdążyła coś powiedzieć, Sara ruszyła przed siebie.

Piekarnia znajdowała się w środku miasteczka, pomiędzy walącym się kościołem a starym kamiennym krzyżem z zielonymi stopniami. Stało tu już kilka kobiet, czekając na swoją kolej. Wszystkie były opatulone po czubek nosa z powodu przenikliwego wiatru, każda trzymała w ręku kosz. Sara nie zwróciła na nie uwagi, gdyż jej przenikliwe oczy zauważyły znajomą niebieską sukienkę i biały czepek przy drodze prowadzącej do baszty.

Wyglądało na to, że Stokrotka na kogoś czeka, siedząc na kamieniu.

Nagle Sarze wyrwał się stłumiony okrzyk. Drogą zbliżała się grupa jeźdźców, może ze dwudziestu, wszyscy w obcisłych kurtach pokrytych metalową łuską, błyszczącą w świetle poranka. Na ich czele jechał człowiek, na którego widok serce Sary zaczęło bić jak oszalałe. Czarna sylwetka, chudy i wysoki! Człowiek ten zatrzymał konia przy Stokrotce, chwilę z nią rozmawiał, ona w końcu wskazała drogę do swej chaty... Nie było wątpliwości. Ta czarna postać to był Garin!

Krew Sary zakipiała! Pomimo wielkiej chęci, aby rzucić się na zdrajczynię i pobić ją do krwi, Cyganka postanowiła nie tracić czasu i zostawić słodycz zemsty Landry'emu. Porzuciwszy plecionkę z chlebami na cembrowinie studni, pobiegła jak szalona do chaty, powiewając czarnymi skrzydłami swojej peleryny.

Katarzyna właśnie zabierała się do szumowania zupy, kiedy drzwi chaty otworzyły się z łoskotem i do izby wpadła jak huragan Sara, blada z przerażenia.

- Co się znowu dzieje?

Nie wdając się w wyjaśnienia, Sara rzuciła się do mantyli zawieszonej na gwoździu, chwyciła ją, otuliła Katarzynę i pociągnęła panią za sobą.

- Uciekajmy! Widziałam Garina! Jest blisko! Stokrotka zdradziła twoją kryjówkę! Prowadzi ich tutaj! Zaraz tu będą! - wyrzuciła jednym tchem.

Ta wiadomość ścięła Katarzynę z nóg. W mgnieniu oka odżyły straszne chwile spędzone w baszcie, zimno, głód, łańcuchy, obroża, trupy potwornych strażników. Czy znowu ją to czeka, jeśli Garin ją złapie?

- Nie czas na lamenty! - zniecierpliwiła się Sara. - Uciekajmy do lasu!

Biegnijmy!

I chwyciwszy młodą kobietę za rękę, pociągnęła ją za sobą bez ceregieli. Strach wzmógł wolę walki Katarzyny. W kilka sekund były pod lasem. Sara odruchowo biegła ścieżką, którą szła tamtego dnia za Stokrotką.

Miała nadzieję, że odnajdzie ukrytą grotę i że Stokrotka nie ośmieli się poprowadzić tam Garina i jego ludzi w obawie przed stosem, na który niechybnie zostałaby skazana, gdyby odkryto posąg z głową kozła.

Odwróciwszy się, Katarzyna zrozumiała, że niebezpieczeństwo było tuż-tuż.

Pomiędzy ciemnymi sylwetkami drzew dostrzegła jeźdźców zsiadających z koni przed chatą Stokrotki. Słychać było rżenie koni...

- Szybciej, szybciej! - krzyknęła Sara.

Ścieżka wznosiła się do góry, a ostatnie ulewy uczyniły ją niezwykle śliską. Do tego widok żołnierzy zmroził krew w żyłach Katarzyny. Zdwoiła jednak wysiłki. Nagle dał się słyszeć głos Stokrotki: - Do lasu! Musiały schować się w lesie! Garin na to odpowiedział: - Dalej! Rozdzielić się na grupy!

- W dniu, w którym dobiorę się tej całej Stokrotce do skóry, popamięta mnie sobie - obiecywała Sara. - Zejdźmy ze ścieżki! Zdaje się, że znalazłam...

Stanęły przed wysoką, szarą skałą, w której mogła być ukryta podziemna grota. Sara zepchnęła Katarzynę ze ścieżki, tak aby nie zostawić śladów; biegły po zeszłorocznych, zgniłych liściach. Ta droga wymagała wspięcia się na kilka głazów. Katarzyna ześlizgnęła się z wilgotnego, obrosłego mchem kamienia, uderzyła się boleśnie w kolano. Nie miała siły iść dalej. Sara chwyciła ją pod pachy.

- Posłuchaj! - rzekła, chcąc podsycić jej nadzieję. - Oni są już w lesie, ale nasze ocalenie też jest blisko, zaraz tam dojdziemy.

Dzika siła Sary połączona z przerażeniem, w jakie wprawiały Katarzynę odgłosy zbliżających się kroków, zmusiły dziewczynę jeszcze raz do podjęcia wysiłku. Przed nimi wznosiła się ostatnia przeszkoda, potężna skała, nad którą widać było tajemne wejście. Ostatkiem sił wczołgała się na oślizły głaz, czepiając się ostrych cierni, które rozdzierały jej skórę, i w końcu znalazła się na górze. Była najwyższa pora, gdyż pomiędzy drzewami zaczęły pobłyskiwać hełmy żołnierzy. Sara dosłownie wrzuciła Katarzynę do kamiennego otworu, zdążywszy jeszcze za pomocą gałęzi zatrzeć ślady w błocie przy wejściu.

W środku nie było tak ciemno, jak obawiała się Cyganka, gdyż wąskie szpary przepuszczały trochę dziennego światła. Kobiety mogły dosyć łatwo dojść do wielkiej groty, oświetlonej snopem światła wpadającego z otworu wydrążonego w stropie. Panował tu półmrok, do którego oczy kobiet przyzwyczaiły się z łatwością. Toteż Katarzyna wkrótce zobaczyła statuę z głową kozła. Sara z ledwością zdążyła przyłożyć jej rękę do ust, aby nie krzyknęła z wrażenia.

- Cicho bądź! Oni nie są daleko. Ale tutaj Stokrotka ich nie przyprowadzi, kosztowałoby ją to życie.

Katarzyna z szeroko otwartymi oczami przyglądała się bożkowi zła, gdyż nigdy czegoś podobnego nie spotkała.

- To szatan! - wyjaśniła Sara z całą brutalnością. - A w tej grocie zbierają się czarownicy z Malain. Jednej nocy szłam za Stokrotką aż tutaj.

Ale, ciszej... Słyszę głosy Depczą nam po piętach.

W istocie żołnierze byli jakby bliżej, lecz wśród gmatwaniny skał nie można było określić, gdzie dokładnie się znajdowali. Raz zdawali się być tuż-tuż, a po chwili ich kroki oddalały się. Tuląc się do siebie, kobiety wstrzymały oddechy. Bicie ich oszalałych serc dzwoniło w uszach jak odgłosy burzy.

- Jeśli mnie złapie, zabiję się, Saro, przysięgam, że się zabiję -wyszeptała Katarzyna z taką determinacją, że Sara ścisnęła ją mocniej, aby się uspokoiła.

Jeżeli to potrwa dłużej, Katarzyna gotowa jest krzyczeć jak osaczone zwierzę. Cyganka także była u kresu wytrzymałości. Nagle zza drewnianego bożka wyszła ciemna postać.

- Nie stójcie tutaj - rzekł nieznajomy spokojnie. - Chodźcie za mną.

Obie kobiety były zbyt wystraszone, aby wypowiedzieć choć słowo.

Kiedy człowiek ów wyszedł z cienia, Sara zobaczyła, że ma siwą brodę i orli nos. Był to Gervais, król czarowników. Czując, jakie wywarł na Cygance wrażenie, chwycił ją mocno za rękę.

- Nie bójcie się! Gervais nigdy nie wydaje tego, co schroni się pod jego dachem.

- To możliwe - odparła zimno Sara, która szybko odzyskała pewność siebie - lecz aby mnie lepiej przekonać, czy możesz mi powiedzieć, co zrobiłeś z włosami, które pewnego dnia przyniosła ci Stokrotka... z tymi, które ukryłeś w swojej sukni?

- Mój siostrzeniec zawiózł je do Dijon, aby przekazać je panu de Brazeyowi jako dowód, że jego żona rzeczywiście ukrywa się w miasteczku - odrzekł spokojnie.

- I ty ośmielasz się mi o tym mówić? - oburzyła się Sara. - Myślisz, że teraz zdamy się na ciebie, ja i moja pani?

- Nie macie wyboru! A zresztą, teraz rzeczy mają się inaczej. To sprawa Stokrotki, że zdradziła święte prawo gościnności, że wydała swego gościa, który schronił się pod jej dachem. Przyszła prosić mnie o pomoc przeciwko rywalce. Udzieliłem jej. Dzisiaj wy dwie schroniłyście się w moim domu. Bo to jest mój dom. Jesteście więc nietykalne i postaram się was ocalić. No więc idziecie czy nie? Nienawiść Stokrotki jest tak silna, że dziewczyna gotowa aż tutaj sprowadzić żołnierzy.

Katarzyna słuchała ich rozmowy, nie rozumiejąc zbytnio, o co chodzi.

Widząc, że Sara się jeszcze ciągle waha, krzyknęła: - Musimy za nim iść. Nie może być nic gorszego od tego, co nas czeka, jeśli nas schwytają!

- A jeżeli cię wyda?

Spojrzenie Katarzyny spotkało się na chwilę ze spojrzeniem starca. To, co w nim wyczytała, uspokoiło ją ostatecznie i oświadczyła: - Nie wyda mnie! Wierzę mu. Mój los jest rzeczą obojętną dla człowieka w jego wieku, który wybrał życie wśród przyrody.

- Dziękuję ci, młoda kobieto! Masz rację - rzekł poważnie Gervais.

Powiódł kobiety za figurę, gdzie rozpoczynał się długi i wąski korytarz prowadzący do drugiej groty, która musiała być jego mieszkaniem.

Mieszkaniem nadzwyczaj dziwnym i umeblowanym raczej skromnie: siennik i kilka stołków wokół stołu, na którym piętrzyły się dziwaczne przedmioty. Obok płonącego kominka stały stosy zakurzonych książek. W powietrzu unosiły się opary siarki. Trochę światła wpadało przez otwory w skałach. Gervais posadził kobiety na stołkach i podał im dwie miski zupy, która bulgotała w kociołku.

- Jedzcie. Potem możecie odpoczywać aż do zmierzchu. Kiedy zapadnie noc, zaprowadzę was przejściem, które tylko mnie jest znane, dosyć daleko od Malain, do miejsca, gdzie nikt was nie odnajdzie.

Katarzyna chwyciła dłoń, która podawała jej zupę, i przez chwilę ściskała ją mocno.

- Jak będę mogła podziękować ci za to, co dla mnie robisz?

Surową twarz starca rozjaśnił niewyraźny uśmiech.

- Gasząc mój stos w dniu, w którym namiestnikowi księcia przyjdzie do głowy, żebym spłonął. Lecz mam nadzieję, że dokonam żywota tutaj, we wnętrzu matki ziemi... A teraz jedz już i prześpij się. Widzę, że bardzo ci tego trzeba.

Katarzyna była tak zmęczona, że marzyła tylko o tym. Zjadła zupę i ułożywszy się na słomianym sienniku, zasnęła natychmiast. Gervais zwrócił się do Sary: - A ty? Nie zrobisz tego, co ona? Wciąż nie masz zaufania?

- Mam go tyle samo, ale nie chce mi się spać. Wolałabym z tobą porozmawiać.

Kiedy zapadła noc i księżyc wypłynął na nieboskłon, starzec obudził Katarzynę, zarzucił na ramiona długi, czarny płaszcz z kapturem, zasypał ogień popiołem i chwyciwszy w rękę kostur, powiedział: - Już czas... Ruszajmy!

W pamięci Katarzyny na długo pozostało wspomnienie nocnej eskapady przez stary las. Wokół niej wszystko się uspokoiło, a i ona porzuciła swój strach. Poprzez gałęzie drzew przeświecał księżyc, oświetlając im drogę niebieskawą poświatą. Wysokie drzewa stały nieruchomo podobne do wież katedry. Ciszę przerywał czasem ryk dzikiego zwierza, powietrze przeszywał ptak w locie. Widać było, że tych dzikich ostępów nie tknęła nigdy siekiera drwala. Rosły tu olbrzymie dęby i czarne świerki w kłujących, długich aż do ziemi sukienkach. Ścieżka prowadziła wśród jeżyn i pokrytych mchem głazów, spod których wypływał czasem strumień ożywiający swoim szmerem tę uspokajającą ciszę. Katarzyna szła za starcem, który posuwał się wolnym, równym krokiem prosto przed siebie, nie troszcząc się o ścieżki. Zdawało się, że zna każdy kamień w tym borze, każde drzewo. Czasem drogę przebiegł im dzik, kozica lub daniel, które zatrzymywały się przed starcem, jakby go znały. Wyglądał jak pasterz wśród swojego stada. Pochód zamykała Sara. Szli tak wiele godzin. Katarzyna czuła, jak wokół ziemia pęcznieje od świeżych soków nadchodzącej wiosny.

W powietrzu wyczuwało się zapowiedź nowego życia, gałęzie pokrywały się nieśmiałymi jeszcze pąkami, z leśnej głuszy dobiegał uszu wędrowców zew miłości dzikich zwierząt. Nad ranem stanęli nad brzegiem rzeki, toczącej swoje rwące wody wśród głazów porośniętych drzewami. W wodnej kipieli widać było bród, który tworzyły popielate, wielkie kamienie.

- Jesteśmy nad Zuzanną! - rzekł Gervais, wskazując rzekę kosturem. Tutaj się rozstaniemy. Po przejściu jej idźcie prosto na północ. Jakieś dwie mile stąd znajduje się opactwo Saint-Seine, gdzie znajdziecie schronienie.

Pytajcie o przeora Jana de Blaisy'ego. To porządny i miłosierny człowiek.

Ta wiadomość nie spodobała się Katarzynie, gdyż właśnie przeor Saint-Seine użyczył swojej baszty w Malain Garinowi, ale Gervais ostro zaprzeczył: - Daję głowę, że wielebny Jan nie wiedział, na jaki cel przeznaczył wieżę Garin. Jestem pewien, że zmyślił jakąś historię. Możesz bez obawy udać się do Saint-Seine. Nawet gdybyś była najgorszym nieprzyjacielem jego rodziny, Jan de Blaisy przyjmie cię bez wahania. Dla niego każdy nieszczęśnik, który upadnie na kolana przed progiem jego kościoła, jest wysłannikiem samego Pana Boga i nawet książę nie ośmieliłby się odbić mu jego gościa.

Katarzyna była wyczerpana długim nocnym marszem. Nagle przypomniała sobie, że przeor Jan jest kuzynem Ermengardy. Musiała za wszelką cenę ukryć się przed Garinem, dla którego kilka worków złota nie stanowiłoby żadnego problemu, byle tylko dobrać się do jej skóry... Na dodatek Stokrotka mogła ją zdradzić po raz drugi. Wyciągnęła rękę do starca.

- Masz rację. Udam się do Saint-Seine, lecz mam prośbę... Jeśli zobaczysz w miasteczku młodzieńca ubranego w zieloną opończę, rycerza Wielkiej Stajni...

- Wiem - przerwał starzec - kochanka Stokrotki. Powiem mu, gdzie się ukrywasz. Miał po ciebie przyjechać?

- To prawda, miał przyjechać po mnie. A teraz chciałabym ci podziękować. Na razie nie mogę ci się odwdzięczyć, lecz później...

Gervais przerwał jej gwałtownie.

- O nic cię nie prosiłem i niczego nie chcę. Pomagając ci, pragnąłem jedynie naprawić zło, jakie ci wyrządziłem za sprawą Stokrotki. Jesteśmy kwita. Życzę ci szczęścia.

Po tych słowach starzec oddalił się szybko i jego potężna postać wkrótce rozpłynęła się pomiędzy drzewami. Kobiety zostały same nad rwącą rzeką. Sara pierwsza ruszyła w stronę brodu, który pozwolił im przebyć dziki nurt bez kłopotu. Posiliwszy się nieco, były gotowe do dalszej drogi. Sara przycięła dwie mocne gałęzie nożem, z którym nigdy się nie rozstawała, i podała kij Katarzynie. Jedna za drugą ruszyły w kierunku Saint-Seine.

Wstawało słońce, którego przez tyle długich dni nie było widać. Niebawem jego promienie ogarnęły zmarzniętą jeszcze ziemię.

Kilka godzin później, zmęczone, lecz szczęśliwe, ujrzały szare dachy opactwa Saint-Seine, wysoką, kwadratową wieżę kościoła pokrytą rusztowaniami i pociemniałe dachy domostw - z ich kominów dobywały się powoli pióropusze dymu.

- Jesteśmy na miejscu! - rzekła z ulgą Sara.

Zeszły z nagiego wzgórza z oczami utkwionymi w wieży, z której schodzili robotnicy. Dzwony nawoływały zakonników na modły, rozsiewając w spokojnym powietrzu wysokie, poważne dźwięki. Katarzyna nie czuła już stóp. W bucikach, które dostała od Stokrotki, były same dziury i każdy krok sprawiał jej ból. Strach przed Garinem był jednak silniejszy od wszelkich niedomagań, więc prawie biegiem puściła się ze zbocza prowadzącego do klasztoru, marząc jedynie, żeby schronić się za wysokimi murami i zasnąć na wiązce siana.

Pół godziny później Katarzyna i Sara upadły przed dębową bramą klasztoru. Kobiety z miasteczka przyglądały się nieufnie ich porozdzieranym szatom i brudnym twarzom. Dzieci schylały się po kamienie... W tym bogatym miasteczku, z pełnymi kurnikami, dobrze utrzymanymi ogródkami, nie lubiano włóczęgów. Na dodatek Sara ze swoimi granatowymi włosami i opaloną cerą nie wzbudzała zaufania. Katarzyna przytuliła się do niej, uchylając się przed pierwszym rzuconym kamieniem. Brama klasztoru ciągle pozostawała zamknięta, a wokół nich gromadziło się coraz więcej wieśniaków. Nagle Sara zauważyła wygoloną głowę mnicha w małym okienku na wieży.

- Pomocy! Na miłość Boga! Pomocy! - krzyknęła ostatkiem sił.

Nad jej głową przeleciał kolejny kamień, lecz jednocześnie ciężka brama drgnęła i po chwili ukazała się w niej postać surowego mnicha w czarnym habicie, ze szkaplerzem na szyi. Kolejny kamień przeleciał nad ich głowami i potoczył się do stóp mnicha. Ten kopnął go sandałem, rzucając na dzieciaki i wieśniaków groźne spojrzenie, po czym zbliżył się do dwóch obdartych i zaszczutych kobiet, przytulonych do siebie.

- Wejdźcie! - rzekł niskim głosem. - Azyl stoi przed wami otworem!

W tej chwili Katarzynę opuściły siły i osunęła się w ramiona przyjaciółki, i trzeba było ją zanieść do mieszkania dla gości, mieszczącego się w klasztorze.

Rozdział ósmy Napaść

Jan de Blaisy, przeor klasztoru Saint-Seine, był w istocie takim człowiekiem, jak mówił Gervais: jego miłosierdzie nie znało granic. Nie pytając o nic, udzielił im schronienia, lecz dowiedziawszy się, że jedna z żebraczek przyjętych do domu bożego, w którym odpoczywali pielgrzymi i leczono choroby, prosi o widzenie z nim, okazał pewne zdziwienie. Pomimo tonsury i czarnej burki był to człowiek dobrze urodzony i nigdy nie pozbył się całkowicie uczucia wyższości wobec ludzi najniższego stanu, żebraków, którym jednakże sam obmywał nogi w Wielki Czwartek. Ale ponieważ nieznajoma wspomniała przy tym imię Ermengardy, jego kuzynki, rozkazał, aby przyprowadzono ją do kościoła następnego dnia, po porannej mszy.

Kiedy skończyła się msza, Katarzyna stała w ukryciu obok jednego z sarkofagów ciągnących się wzdłuż muru. Wkrótce zauważyła zbliżającego się w jej stronę imponującego postacią mnicha w surowej czarnej szacie, z głową otoczoną wąskim pasmem włosów. Upadła na kolana, lecz nie pochyliła głowy. Stanąwszy przed nią, z rękami schowanymi w rękawach habitu, mnich przyglądał się jej szczupłej twarzy otoczonej ciężkimi, jasnymi włosami.

- Chciałaś ze mną mówić! A więc mów!

- Wielebny ojcze - zaczęła, nie podnosząc się z klęczek - zawdzięczam ci życie. Wczoraj kazałeś otworzyć bramę swojego klasztoru przed dwiema zaszczutymi, nędznymi kobietami. Zaklinam cię na imię twojej kuzynki, nie pozbawiaj nas swojej opieki!

Wąskie wargi Jana de Blaisy'ego rozszerzyły się w sceptycznym uśmiechu. Bez wątpienia ta wieśniaczka w łachmanach, podająca się za wielką damę, była niezwykle zarozumiała - I twierdzisz także, że znasz panią de Chateauvillain? Doprawdy, zadziwiasz mnie!

- Jest moją przyjaciółką... najlepszą przyjaciółką. Wielebny ojcze, nie spytałeś nawet o moje nazwisko, ani skąd przybywam. To oznaka wielkiego zaufania. Nazywam się Katarzyna de Brazey, byłam damą dworu nieżyjącej księżniczki Małgorzaty. Tam poznałam Ermengardę. A jeśli widzisz mnie w tych łachmanach, to dlatego, że uciekłam z okropnego więzienia, w którym zamknął mnie mój mąż... z baszty twojego zamku w Malain...

Przeor zmarszczył brwi. Schylił się i pomógł wstać Katarzynie, po czym, zauważywszy, że są obserwowani przez grupę kobiet z miasteczka, powiódł ją do zakrystii. Było to niewielkie pomieszczenie pachnące kadzidłem, olejami świętymi i wykrochmaloną bielizną. Przeor ruchem dłoni odprawił braciszków, którzy układali ornaty, następnie posadził Katarzynę na taborecie, a sam usiadł na ławie z wysokim oparciem.

- Opowiedz mi swoją historię. Dlaczego zamknięto cię w Malain?

Katarzyna powoli, ważąc każde słowo, aby nie wzięto jej za szaloną, opowiedziała swoje przygody; przeor słuchał, nie przerywając toku opowieści. Historia była nieprawdopodobna, lecz w fiołkowych źrenicach młodej kobiety dostrzegł płomień niezaprzeczalnej szczerości.

- Nie wiem już, co mam robić - powiedziała na zakończenie Katarzyna.

- Jestem winna posłuszeństwo mężowi,ale powrót do niego oznacza śmierć.

Zamknie mnie do jeszcze gorszego więzienia, z którego nigdy nie wyjdę.

Jedynie książę...

Przeor, położywszy swoją chudą dłoń na dłoni Katarzyny, przerwał jej: - Nie dodawaj nic więcej. Musisz zrozumieć, że twoje stosunki pozamałżeńskie z księciem nie znajdą zrozumienia w oczach duchownego.

Twój mąż ma prawo do ciebie i jeśli się o ciebie upomni, nie będę mógł mu odmówić. Lecz z drugiej strony grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo i prosisz mnie o schronienie...

Wstał i zaczął przemierzać zakrystię tam i z powrotem. Katarzyna z niepokojem śledziła go wzrokiem.

- Nie oddawaj mnie, wielebny ojcze, błagam! Jeśli masz trochę litości dla nieszczęśliwej kobiety, nie pozwól, aby Garin mnie stąd zabrał! Pomyśl o dziecku, które noszę i które on chce zabić!

- Wiem! Nie mogę jednak podjąć decyzji natychmiast. Muszę przemyśleć sprawę w spokoju. Powiadomię cię o tym, co postanowiłem. Na razie możesz tu zostać. Wydam rozkazy, abyś wraz ze swoją służącą została odseparowana od chorych z naszego domu bożego i żeby przeniesiono was do oddzielnego pokoju.

- Ojcze - zaczęła Katarzyna, zaniepokojona słowami przeora, lecz ten przerwał jej gestem i uczynił nad nią znak krzyża, który zmusił ją do pochylenia głowy.

- Zostań w pokoju, moje dziecko. Twój los jest w rękach Pana Boga, a on nie może się mylić.

Rozmowa była zakończona, Katarzyna więcej nie nalegała. Wróciwszy do Sary, była bardziej niespokojna, niż chciała to po sobie pokazać. Jeśli przeor postanowi, że ma wrócić do męża, nic nie uchroni jej od losu gorszego niż śmierć. Czy ksiądz może rozdzielić to, co złączył Bóg? Czy może nie wydać żony prawowitemu mężowi tylko dlatego, że udzielił jej schronienia? Do tego nie była pewna, czy przeor uwierzył całkowicie w jej opowiadanie. Przecież jej nie znał, a więc nie mógł wiedzieć, czy nie jest jedną z tych zepsutych kobiet, których rozwiązłe życie okrywa wstydem rodzinę, zmuszając ją do podjęcia surowych kroków. Jaka szkoda, że nie zdecydowała się prosić przeora, by napisał do Ermengardy...

Nazajutrz okazało się, że Jan de Blaisy ukrywał pod maską surowości więcej subtelności, niż przypuszczała Katarzyna. Otóż wieczorem, na odgłos hejnału wygrywanego na trąbkach, wielka brama opactwa otworzyła się i na dziedziniec wpadła kawalkada jeźdźców, wznosząc tumany kurzu. Na ich czele, na dużym białym koniu pędziła na złamanie karku rosła kobieta, popędzając konia pejczem ze złotą rączką. Zeskoczyła sprawnie z wierzchowca i rzuciła się w ramiona Katarzyny, która przybiegła z okrzykami radości, gdyż z daleka rozpoznała hrabinę Ermengardę. Dziewczyna śmiała się i płakała równocześnie.

- O niedobra! - wykrzykiwała hrabina. - Gdzie się podziewałaś, do diabła? Zamartwiałam się przez tyle dni, na flaki papieża!

- Pani, byłbym niewymownie wdzięczny, gdyby zechciała pani nie przeklinać jak żołdak w moim klasztorze - przerwał te wylewności cicho i wyniośle przeor, który przybył zawiadomiony o przyjeździe kuzynki. - Nie sądziłem, posyłając pani mój list, że uczynisz nam zaszczyt i odwiedzisz nas osobiście. Jestem jednakowoż szczęśliwy...

Najwyraźniej majestat przeora nie wywarł na Ermengardzie większego wrażenia, gdyż zaśmiała mu się bezceremonialnie prosto w nos.

- Czy nie wstyd ci tak kłamać, drogi Janie? Wcale nie jesteś szczęśliwy, bo zakłócam wasze spokojne życie, robię za dużo hałasu i zajmuję za dużo miejsca. Muszę jeszcze coś dodać: to nie koniec twoich kłopotów ze mną!

- A to dlaczego? - spytał przeor, wzdrygnąwszy się.

- Dlatego, że zanim oddasz to biedne dziecko okrutnemu mężowi, będziesz musiał mnie zabić - dokończyła spokojnie Ermengarda, zdejmując rękawiczki i wyjmując z sakiewki wielką jedwabną chustkę, którą energicznie wytarła spoconą twarz. - A teraz każ podać kolację, gdyż umieram z głodu! I muszę porozmawiać z Katarzyną!

Postawiony przed faktem dokonanym, przeor chciał odejść, ale Ermengarda zatrzymała go, wołając gromkim głosem: - Nie zapomnij, kuzynie! Jeśli przed twoją bramą pojawi się Garin de Brazey, masz go nie wpuszczać!

- Ależ, kuzynko, ja nie mam prawa! Boję się go...

- Jeżeli będzie trzeba, uzbroisz swoich benedyktynów i zaczniemy się bronić, lecz zapamiętaj sobie dwie rzeczy: po pierwsze, prawo azylu jest święte, nawet dla króla. Po drugie, jeśli chcesz uczynić z księcia Filipa swego śmiertelnego wroga, to oddaj panią de Brazey jej miłemu małżonkowi!

- Ermengardo! Jesteś niemożliwa! - odparł przeor. - Co za pomysły, żeby urządzać oblężenie!

Jednak to, co przeor wziął za zwykłą gadaninę Ermengardy, wkrótce przybrało barwy brutalnej rzeczywistości. O godzinie, w której benedyktyni schodzą z pól na Anioł Pański i sadowiąc się dwójkami na krużgankach klasztoru, intonują pieśń na chwałę Boga, do bramy klasztoru Saint-Seine zbliżał się ponury orszak.

Był to oddział najemnych żołnierzy, uzbrojonych po zęby w długie lance, szerokie, ciężkie miecze i siekiery. Wszyscy jechali na koniach bojowych, mogących oprócz jeźdźca unieść ze sto funtów żelastwa.

Wyglądali na jedną z tych band najemnych, którą łatwo jest zgodzić, pod warunkiem że się ma pełną kiesę. Dla nich jedynym prawem było złoto, rozbój i zbrodnia, co mieli wyryte na prymitywnych twarzach. Na skórzanych kasakach, wzmocnionych żelaznymi płytkami w miejscach podatnych na zranienia, widać było ślady zakrzepłej krwi, a ich hełmy były powyginane i nosiły liczne ślady walki.

Na drodze przejazdu żołnierzy ludzie zamykali się bojaźliwie w domach, ryglując drzwi i podpierając je ciężkimi meblami. Ich pojawienie się w dolinie było tak nieoczekiwane, że mieszkańcy nie zdążyli uciec do klasztoru, jak to ongiś bywało za czasów Wielkich Kompanii, które siały na swej drodze przemoc, gwałt, morderstwo i pożary.

Na czele jechało dwóch ludzi. Jeden z nich był ubrany podobnie jak pozostali członkowie bandy, lecz arogancki wyraz twarzy i złoty łańcuch na piersi wskazywały, że był ich prowodyrem. Drugim był... Garin. Ubrany jak zwykle na czarno, z kapturem spuszczonym na oczy, owinięty szerokim płaszczem aż po szyję, jechał prosto przed siebie, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje dookoła.

Tym, co najbardziej przeraziło brata furtiana, był widok wleczonych przez dwa pierwsze konie jeńców: kobiety i mężczyzny. Widać było, że oboje zostali potraktowani z najwyższym okrucieństwem. Długie, jasne włosy kobiety, zabrudzone zakrzepłą krwią, z ledwością zasłaniały jej nagie, pokryte krwawymi pręgami ciało. Mężczyzna był starcem, z siwymi włosami i białą brodą. Miał na sobie długą, czarną suknię, całą w strzępach, spod której przeświecały chude nogi i nagie stopy. Na jego skórze widniały liczne ślady przypalania rozpalonym żelazem. Twarze nieszczęśników pokryte były strugami zakrzepłej krwi. Mieli wykłute oczy...

Brat furtian pobiegł zawiadomić przeora, który właśnie rozpoczął mszę wieczorną w kaplicy. Msza została przerwana i wszyscy obecni, wiedzeni najgorszymi przeczuciami, wybiegli za przeorem z kaplicy, wśród nich Ermengarda, Katarzyna i Sara.

Kiedy dotarli do otworu strzelniczego znajdującego się nad główną bramą, Ermengarda gwałtownie odepchnęła Katarzynę do tyłu, pozwalając zbliżyć się jedynie Janowi de Blaisy. Noc zapadła, lecz banda rozpaliła łuczywa, które rzucały na nieszczęsnych jeńców krwawe światło.

- Czego chcecie? - rzucił przeor szorstko. - Co oznaczają wasza broń oraz ten mężczyzna i ta kobieta?

- A co oznacza ta zamknięta brama, szacowny przeorze? odpowiedział mu głos, na którego dźwięk Katarzyna się wzdrygnęła.

Była tak wystraszona, że trzęsła się już zawczasu. Wyciągając szyję, dojrzała pomiędzy Ermengardą a filarem parapetu, o który opierała się hrabina, bladą twarz Garina, oświetloną płomieniami łuczyw. Potem jej wzrok ześlizgnął się na dwie niewidome ofiary, które leżały na ziemi bez życia. Pomimo krwi pokrywającej ich twarze rozpoznała Stokrotkę i starca z podziemnej groty. Sara błyskawicznie pociągnęła dziewczynę do tyłu. Nad okolicą zapanowała głęboka cisza. Po chwili przemówił przeor, spokojnie i donośnie: - Moja brama jest zawsze zamknięta po zachodzie słońca. Czyż jesteś aż takim niedowiarkiem, że obce są ci obyczaje domu bożego?

- Znam je, lecz chciałbym wejść.

- Po co? Czy prosisz o schronienie? Wątpię, sądząc po twoim otoczeniu... Człowiek nie przekracza progu świątyni uzbrojony. Jeżeli chcesz wejść, Garinie de Brazey, wejdziesz... ale sam!

Na te słowa odezwał się kompan Garina. Jego zdarty głos wdarł się nieznośnie w uszy Katarzyny.

- Dlaczego zabraniasz mi wejść, księże? Jestem Jąkała z Perouges!

- Wiem - odparł przeor, na którym to przezwisko nie wywarło większego wrażenia. - Poznałem cię, znam także twoje krwawe postępki: wymordowane kobiety, dzieci nadziane na pal, wioski puszczone z dymem.

Jesteś obrzydliwą bestią, a dla takich nie ma tu miejsca! Odrzuć swą broń, posyp głowę popiołem i błagaj Pana Boga o przebaczenie. Dopiero wtedy cię wpuszczę. Rozpoznaję cię po tych dwóch zadręczonych jeńcach, których wleczesz za sobą. Jeśli chcesz, abym cię wysłuchał, pozwól moim braciom zabrać ich z drogi.

Zamiast odpowiedzi przeor usłyszał obraźliwy rechot Jąkały.

- Szkoda twojej litości, księże! To czarownicy, wyznawcy szatana, a na dodatek zdrajcy! Na stos z nimi!Garina zaczęła denerwować ta wymiana zdań. Uniósłszy się w strzemionach, krzyknął: - Koniec tego gadania! Posłuchaj, przeorze! Przyjechałem tutaj po swoją żonę, którą ukrywasz w klasztorze. Oddaj mi ją, a odjedziemy swoją drogą. Mogę ci nawet obiecać, że poderżnę gardła tym nieszczęśnikom, którzy jej pomagali, tak aby nie cierpieli zbyt długo!

- Aby nie cierpieli? - zapytał pogardliwie przeor. - Czy postradałeś zmysły, Wielki Skarbniku Burgundii? Czy sądzisz, że twój pan przebaczy ci, że zmówiłeś się z tym tu bandytą? Jakim prawem przemawiasz do mnie takim tonem? Zapomniałeś, kim jestem? Moja krew jest szlachetniejsza od twojej i jestem sługą bożym, idź więc swoją drogą. Twoja żona, na wpół żywa, przyszła prosić mnie o schronienie. Prawo azylu jest święte i ja przyznałem jej to prawo. Opuści ten dom tylko z własnej woli!

Katarzyna podziwiała dumną postawę przeora. Jego szczupła, wysoka sylwetka na tle czarnego nieba, rozświetlonego łuczywami, jawiła się niczym anioł Sądu Ostatecznego, rozciągający nad potępieńcami swe szerokie skrzydła.

- Ja jestem Zmartwychwstaniem i Życiem! - wyszeptała przejętym głosem Sara i Katarzyna zrozumiała, że jej stara przyjaciółka odczuwa to samo, co ona.

Co do Ermengardy, rozpierały ją duma i radość. Hrabina była dumna z kuzyna. Jego ustami przemawiał cały ich ród, bez gniewu, lecz nie bez wyższości!

- Posłuchaj mnie uważnie, Janie de Blaisy - zakrzyknął Garin z wściekłością. - Daję ci czas do świtu! Jeżeli okażesz rozsądek, nie wyrządzimy krzywdy mieszkańcom miasteczka. Z nastaniem świtu albo otworzysz swoje bramy i wypuścisz moją żonę, albo zrównamy miasto z ziemią, spalimy domy i wedrzemy się do klasztoru!

Ermengarda nie mogła dłużej tego słuchać. Przedarła się do przodu i jej twarz pojaśniała od płonących pochodni.

- Spalisz miasteczko i napadniesz na klasztor? A kto cię wtedy uchroni od gniewu Filipa Burgundzkiego? Sądzisz,że utrzymasz swoją głowę, swój pałac i ziemie nienaruszone? Jeśli podniesiesz miecz na tę świętą ziemię, twoja przeklęta głowa przypadnie katu! Garin wybuchnął śmiechem.

- Mogłem przypuszczać, że panią tutaj znajdę, Ermengardo! Widzę, że wiernie strzeżesz książęcych miłostek. Rajfurka to piękne zajęcie jak na hrabinę de Chateauvillain!

- A rzeźnik to piękne zajęcie dla de Brazeya! - odpaliła Ermengarda, nie tracąc rezonu. - Ale chyba się mylę, ty nie możesz być z rodu de Brazeyów! Z muła nie zrobi się konia bojowego!

Pomimo płonących wokół łuczyw twarz Garina pozieleniała. Jego przecięty szramą policzek wykrzywił się. Wydawało się, że de Brazey zaraz wybuchnie, lecz do wymiany zdań włączył się Jąkała: - Dosyć tej gadaniny! Słyszałeś, co ci powiedział pan de Brazey, księże? Albo nam wydasz gołąbkę, albo jutro miasteczko legnie w zgliszczach, a z twojego klasztoru zostanie kupa kamieni. Obiecuję ci, że osobiście powieszę cię na krzyżu twego kościoła! Jak rzekłem, tak zrobię!

Teraz odjeżdżamy założyć obozowisko.

- Chwileczkę! - zawołał Jan de Blaisy. - Przyjmuję twoje wyzwanie.

Jutro o świcie powiadomię cię o mojej decyzji. A teraz mam jeszcze coś do zrobienia...

Przeor odszedł na stronę i przez chwilę szeptał coś na ucho mnichowi stojącemu obok, po czym dał znak Ermengardzie, aby została na miejscu, i zbiegł po schodach.

- Co on zamierza? - spytała Katarzyna.

Ermengarda wzruszyła ramionami na znak, że nie ma pojęcia; marszcząc brwi przyglądała się groźnej bandzie stojącej u bram klasztoru.

Następnie wezwała kapitana własnej eskorty, który natychmiast przybył wraz ze swymi ludźmi. Każdy z nich był uzbrojony w wielki łuk z drewna cisowego. Na znak hrabiny ludzie ci ustawili łuki w otworach strzelniczych i napięli cięciwy.

- Sądzę, że wiem, co chce uczynić mój kuzyn - zwróciła się Ermengarda do Katarzyny - dlatego wolę być przygotowana na wszystko.

W tej samej chwili u ich stóp zaskrzypiała brama i rozległ się śpiew religijny. Trzy kobiety równocześnie wychyliły się przez mur. Nikt z bandy na nie nie patrzył. Oczy wszystkich były skierowane na pochód wychodzący z klasztoru. Składał się on z trzech mnichów w czarnych habitach, którzy śpiewali na całe gardło: Libera me de sanguinibus, Deus, Deus, salutis mea et exultabit lingua mea justitiam tustitiam tuam... Mnich idący w środku niósł wielki, dębowy krzyż. Za nimi, trzymając w ręce pastorał, w mitrze na głowie, w długim do samej ziemi ornacie wyszywanym złotem, podążał przeor. W swych świętych szatach wyglądał tak majestatycznie, że bandyci, jeden po drugim, zsiedli z koni, jakby pod wpływem niewidzialnej siły.

Niektórzy padli na kolana. Tylko Garin i Jąkała pozostali na swoim miejscu, lecz i oni wyglądali jak posągi. Krzyż przeora zwracał się prosto w ich stronę, a oni, jak zaklęci, nie mogli ruszyć się z miejsca.

Katarzyna zobaczyła z góry, jak przeor schylił się nad ciałami nieszczęsnej kobiety i mężczyzny, których cierpienia jeszcze się nie skończyły. Mnisi urwali swą pieśń i wtedy dały się słyszeć ciche jęki męczenników. Przeor wzniósł dłoń i uczynił nad ich głowami znak krzyża.

Katarzyna zgadywała z ruchu jego warg słowa przebaczenia i przez łzy zobaczyła gest rozgrzeszenia. Uczyniwszy swą powinność, przeor odszedł na bok. Wtedy spośród bandy wystąpił człowiek w rzeźnickim fartuchu, dzierżąc w ręku nóż. W ułamku sekundy po dwakroć wzniósł ostrze, mierząc prosto w serca ofiar. Jęki nieszczęśników ustały. Skończyły się męczarnie małej czarownicy i starca z lasu.

Przeor, nie patrząc w stronę katów, skierował się powoli w kierunku klasztoru i po chwili wielka brama zamknęła się za nim. Łucznicy Ermengardy opuścili broń. Głęboka cisza zaległa nad okolicą i doliną okrytą płaszczem nocy.

Wracając do swych komnat, Katarzyna zanosiła się od płaczu, a z oczu hrabiny także spływały wielkie łzy.

- Gdyby choć jeden włos spadł z głowy przeora, długo nie chwaliliby się zwycięstwem - wycedziła przez zęby Ermengarda. - Pierwszą strzałę przeznaczyłam dla Garina, drugą - dla jego kompana!

* * *

Dla Katarzyny była to noc niepokoju i łez. Młoda kobieta z rozpaczą myślała o niebezpieczeństwie, na jakie naraziła miasteczko i klasztor.

Chciała natychmiast się poddać i skończyć na zawsze z ucieczką. Ponieważ Garin i tak musiał wygrać, po co to wszystko, po co tyle cierpień? Po co narażać tyle niewinnych osób? Potworna śmierć Gervais'go i Stokrotki, torturowanych, oślepionych i wleczonych na postronku jak zwierzęta, wypełniła jej serce przerażeniem i wyrzutami sumienia. Stokrotka zdradziła, lecz wcześniej przyjęła ją pod swój dach, opiekowała się nią. Jeżeli zbłądziła przez zazdrość, to jednak nie zasłużyła na tak okrutną śmierć. Katarzyna nie chciała, by spłonęły domy w Saint-Seine, nie chciała, by popłynęła krew.

Należało poddać się mężowi. Na dodatek ostatnie wydarzenia załamały ją całkowicie, a życie przestało mieć sens.

Tymczasem Ermengarda czuwała. Hrabina zgadywała, co dzieje się w duszy młodej kobiety, i nie opuszczała jej ani na krok. I kiedy Katarzyna postanowiła w końcu, że odchodzi, hrabina rozgniewała się.

- Moja droga, ta sprawa nie dotyczy tylko ciebie. Powiedziałabym nawet, ale nie obraź się, że w tej historii jesteś jedynie narzędziem! Gdyby twój Garin przybył tutaj z zamiarami pokojowymi, poprosił mego kuzyna spokojnie i grzecznie o rozmowę i o swoją żonę, przeor nie mógłby mu odmówić. Dalszy ciąg wypadków zależałby od tej rozmowy. Lecz stanął tu uzbrojony po zęby, w towarzystwie paskudnego bandyty, z groźbą i zniewagą na ustach. A tego nie możemy tolerować! To sprawa naszego honoru. Nie znieważa się kogoś z rodu Blaisy, którego ojciec był wielce szanowany przez księcia Filipa Mocnego, nie znieważa się także mnie, hrabiny de Chateauvillain!

- No to co z nami będzie? - jęknęła Katarzyna, powstrzymując łzy.

- Szczerze mówiąc... nie wiem. Trzeba poczekać. Mury klasztoru są mocne i wytrzymają każde oblężenie. Na dodatek nie zauważyłam, żeby nasi przeciwnicy przywlekli choć jedną machinę oblężniczą, nie ma ani jednej wieży bojowej! Tak więc dopóki brama będzie zamknięta, nic nam nie grozi, natomiast nie wiem, jak uchronić mieszkańców miasteczka przed tymi zbirami.

- A więc sama widzisz, że muszę się poddać.

- Nie powtarzaj ciągle tego samego - odparła ze zniecierpliwieniem hrabina. - Powtarzam ci, że tutaj zostaniesz. Nawet gdybym miała cię zamknąć. Pozwól przeorowi działać! Widziałaś go przed chwilą w akcji.

Będziesz miała czas pertraktować z Garinem, gdy przyjdzie świt, zza murów obronnych. Tymczasem siedź spokojnie. A ponieważ widzę, że nie zmrużysz oka tej nocy... ani ja, zróbmy jedyną rozsądną rzecz: chodźmy pomodlić się w kaplicy. W dodatku moja intuicja podpowiada mi, że twoje poddanie niczego nie zmieni. Ci ludzie są żądni krwi!

Trudno było zaprzeczyć tym słowom. Katarzyna spuściła głowę i ruszyła za Ermengardą. W klasztorze panowało niezwykłe ożywienie. Na dziedzińcu rozpalono wielkie ogniska, nad którymi zawieszono potężne żelazne kotły, w których topiła się smoła. Ustawieni rzędem mnisi wlewali do nich pełne kadzie oliwy. Ze stodół wynoszono kosy i widły, z warsztatów młoty i miecze. Wśród tej krzątaniny uwijał się przeor w zakasanym habicie i w butach z ostrogami - w młodości bowiem, zanim wstąpił do klasztoru, został pasowany na rycerza.

Ale nie był to ten sam Jan de Blaisy! W obliczu zagrożenia w mnichu obudziła się wojownicza krew i zapał bojowy. Jeśli Jąkała de Perouges i Garin de Brazey ośmielą się zaatakować dom Pana ogniem i mieczem, zostaną przyjęci ogniem i mieczem! Duchowny przekształcił się w wojownika, a jego mnisi, porwani w wir przygotowań do czegoś, co było tak różne od życia spędzanego na pracy i rozmyślaniach, przyłączyli się do niego ochoczo. Wśród tych oddanych służbie Bogu dzielnych Burgundczyków nie było ani jednego, który nie czułby się templariuszem... Dziedziniec zapełniły wygolone głowy i czarne habity, za przykładem przeora podkasane do góry, ukazujące muskularne nogi i szerokie od noszenia sandałów stopy mnichów.

Po odśpiewaniu jutrzni najważniejsi dostojnicy klasztoru zebrali się na czymś w rodzaju narady wojennej, w której, ma się rozumieć, kobiety nie brały udziału.

Katarzyna, klęcząc w kaplicy obok Ermengardy, która modliła się żarliwie, na próżno próbowała zwrócić się do Boga. Ogarnięta była przerażeniem przed mającymi nastąpić wydarzeniami. Mimo grubych murów do jej uszu docierały odgłosy przygotowań, które zwiększały jej strach aż do panicznej trwogi. Wiedziała, że opactwo potrafi się obronić, że jego mury są potężne i że Jąkała nie będzie mógł ich zdobyć. Jan de Blaisy zaś był człowiekiem rozsądnym, a jego mnisi odważni i żarliwi. Lecz ona myślała o nieszczęśliwych mieszkańcach miasteczka. Zgadywała strach biednych ludzi, których nic nie ochroni przed krwawą bandą. Gervais i Stokrotka stanowili namacalny dowód barbarzyństwa. Z pewnością mieszkańcy podejrzewali, co ich czeka. I dlaczego? Z powodu jakiejś kobiety, która uciekła od męża! Ilu z nich, kiedy spadnie na nich miecz lub płonąca głownia, przeklnie ją przed śmiercią?

Katarzyna zapałała chęcią zobaczenia, co robią zabójcy, czy pomimo obietnicy nie zaczęli nękać biednych wieśniaków. Rzuciła okiem na Ermengardę. Hrabina trwała w modlitwie, z głową ukrytą w dłoniach.

Katarzyna wstała i bezszelestnie ruszyła do wyjścia, nie spuszczając oka z przyjaciółki. Ponieważ brama kościoła była uchylona,kobieta z łatwością wyślizgnęła się na dziedziniec. Mnisi krzątali się przy kotłach, spod których buchał ogień. Nikt nie zwrócił na nią uwagi...

Szybko przemierzyła dziedziniec i weszła na kamienne schody prowadzące do strażnicy. Za otworami strzelniczymi nie było żywego ducha.

Lecz w dole, na rynku miasteczka, panowało niezwykłe ożywienie. Ludzie Wielkiego Skarbnika rozpalili ogniska i niektórzy z nich odpoczywali. Przy największym ognisku siedział Jąkała, jedząc i pijąc wraz z Garinem. Ale większość zajęta była czymś, co wydarło z piersi Katarzyny okrzyk grozy.

Rozbójnicy zabijali deskami drzwi i okna domów, aby mieszkańcy nie mogli się z nich wydostać. Znosili z lasu wielkie polana, naręcza chrustu i słomy, którymi okładali chałupy wokoło. Wystarczyło rzucić jedno zapalone łuczywo i całe miasteczko spłonęłoby w mgnieniu oka. Zamknięci w środku ludzie spaliliby się żywcem, wraz z dziećmi, bydłem i skromnym dobytkiem...

Nie zastanawiając się dłużej, Katarzyna zbiegła po schodach. Koło stodoły znajdowała się mała furtka prowadząca w pole, prawie niewidoczna, dzięki czemu przeor nie kazał jej tak pilnować jak głównej bramy, gdzie stali na straży ludzie Ermengardy. Biegnąc wzdłuż murów, tak aby nie zostać zauważoną, zbliżała się do stajni. Jej postanowienie było tak silne, że przestała się bać. Odczuwała rodzaj egzaltacji, jaka musiała być udziałem ofiary płonącej na barbarzyńskich ołtarzach. Musiała umrzeć, żeby inni mogli żyć...

Furtka nie była strzeżona, lecz zaryglowana żelazną sztabą z ciężką zasuwą, którą niełatwo było otworzyć. Katarzyna z całych sił pociągnęła za zasuwę, raniąc sobie ręce, i powoli sztaba drgnęła. Ręce dziewczyny krwawiły, twarz zalewał jej pot, ale w końcu przeszkoda ustąpiła. Już teraz nikt jej nie powstrzyma! Pójdzie do Garina, padnie mu do nóg, ukorzy się, aby ostudzić jego gniew...

Pociągnęła ciężkie drzwi do siebie, lecz w tej samej chwili czyjaś ręka pchnęła je z powrotem.

- Wychodzenie z klasztoru jest zabronione! - usłyszała spokojny głos. To rozkaz wielebnego przeora!

Przed Katarzyną stał mnich, trzymając wielką wiązkę słomy. Musiał być w stodole, kiedy mocowała się z wrotami. Był niski i przysadzisty, miał gładką, okrągłą czaszkę z wąskim pasmem włosów wokoło. Mnich spokojnie rzucił słomę na ziemię, podniósł sztabę i włożył ją na swoje miejsce.

- Błagam księdza, proszę pozwolić mi wyjść! Muszę iść do tych ludzi.

To po mnie tu przyjechali. Jak mnie odzyskają, nie będą mieli powodu napadać na klasztor! Miasteczko zostanie ocalone!

Ale mnich potrząsnął tylko głową i odparł spokojnie: - To, co czyni nasz przeor, jest najsłuszniejsze. A wyroki boskie są niezgłębione. Jeżeli zadecydował, że jutro mamy wszyscy zginąć, my i całe miasteczko, to znaczy, że tak ma być, i nawet nie chcę wiedzieć dlaczego.

Uczyniłem ślub posłuszeństwa. Kiedy jego wielebność rozkazuje, ja pokornie słucham. Chodź, moja siostro...

Włożywszy słomę pod pachę, wolną ręką ujął dłoń Katarzyny i pociągnął ją za sobą. Na nic zdały się prośby i płacze, mnich był nieprzejednany. W tym momencie z kościoła wybiegła Ermengarda i zobaczywszy Katarzynę, zbliżyła się do niej.

- Gdzie się podziewałaś? Umierałam z niepokoju!

- Zatrzymałem ją, gdy chciała wyjść przez małą furtkę koło stodoły poinformował spokojnie mnich. - Chciała wyjść i poddać się, lecz przeor zabronił komukolwiek wychodzić. A więc ją przyprowadziłem z powrotem.

Czy mogę ją oddać pod pani opiekę?

- Ależ możesz, ojcze, możesz! I zapewniam cię, że mi więcej nie ucieknie!

Ermengarda wyglądała na wielce rozeźloną. Nie chcąc nawet słuchać wyjaśnień Katarzyny, pociągnęła ją do domu gościnnego i bez słowa zamknęła się tam wraz z nią.

- Teraz mogę być spokojna! Zostaniesz ze mną tutaj! Katarzyna, u kresu wytrzymałości, rzuciła się na łoże, wybuchając płaczem, lecz nie udało jej się rozczulić swojej prześladowczyni, która skrzyżowawszy ramiona na piersi, siedziała obok, nie mówiąc słowa.

W ten sposób upłynęła noc. Kiedy wstał dzień, oświetlając budynki opactwa, Katarzyna z Ermengardą wyszły z pokoju i zobaczyły, że mnisi czuwają przy kotłach, które przenieśli na mury, a odór smoły zatruwa poranne powietrze. Jedni pilnowali ognisk na dziedzińcu lub ostrzyli kosy, inni układali stosy kamieni, a pośród tej całej krzątaniny krążył przeor, doglądając wszystkiego, jak generał na inspekcji swoich oddziałów.

Zobaczywszy kobiety, podszedł do nich i rzekł: - Powinnyście wrócić do kościoła, tam będziecie bezpieczniejsze.

Nadeszła chwila, żebym wszedł na mur obronny i zobaczył, co robią nasi najeźdźcy.

- Idę z przeorem - krzyknęła Katarzyna. - Nie powinnam się teraz ukrywać. Jeżeli nie chcesz, abym się oddala w ręce męża, to pozwól mi przynajmniej przemówić do niego! Może uda mi się go przekonać, by zmienił swe zamiary.

Jan de Blaisy pokiwał sceptycznie głową.

- Wątpię, aby ci się to udało, moje dziecko. Jeszcze gdyby był sam...

może, lecz dobrze znam Jąkałę. On i jego zbiry czują złoto klasztorne.

Pretekst wydaje im się dobry. Niepotrzebnie tylko będziesz się narażać.

- Zależy mi na tym!

- Jak chcesz. Tedy chodź ze mną...

We trójkę, gdyż Ermengarda nie odstępowała Katarzyny, udali się do otworu strzelniczego i rzucili okiem na okolicę, skąd dobiegały przekleństwa i szczęk broni. Czerwone słońce oświetlało przygotowania zbirów Jąkały.

Wszystkie domy były już pozabijane deskami i zniknęły prawie pod stertami słomy i chrustu. Kilku zbirów przyglądało się tym gotowym stosom, trzymając pochodnie w ręku. Ich wygląd nie pozostawiał żadnych złudzeń.

Przywlekli ze sobą potężną belkę i stłoczyli się wokół niej. Garin i jego wspólnik wsiedli na konie, po czym skierowali się powoli w stronę bramy klasztornej. De Brazey przywdział zbroję na swe czarne szaty i nie wiadomo było, który z nich dwóch, on czy Jąkała, wyglądał straszliwiej. Uniósł głowę w stronę otworu strzelniczego i ujrzawszy przeora, uśmiechnął się.

- A więc, szanowny przeorze? Jaka jest twoja odpowiedź? - spytał spokojnie. - Oddasz mi moją żonę, czy wolisz walkę? Jak widzisz, przygotowaliśmy co nieco...

Przeor chciał odpowiedzieć, lecz Katarzyna wślizgnęła się w tej chwili pomiędzy niego i okienko strzelnicze i zakrzyknęła: - Na litość boską, Garinie, skończ tę okrutną grę! Czy nie masz dość przelanej krwi? Dlaczego mają ginąć niewinni ludzie z powodu naszych waśni? Czy nie czujesz, jakie to niesprawiedliwe i odrażające?

- Ciekaw byłem - odparł Garin - kiedy się w końcu pokażesz! Jeżeli któreś z nas zawiniło, to z pewnością nie ja! Jestem twoim mężem, winnaś mi posłuszeństwo!

- Doskonale wiesz, dlaczego uciekłam! Chciałam ocalić moje dziecko i moją wolność! Gdybyś nie traktował mnie tak okrutnie, nigdy bym nie uciekła przed tobą! Ale wszystko można jeszcze naprawić. Nie proszę o nic dla mnie! Lecz czy możesz mi dać słowo, że jeśli wrócę do ciebie, oszczędzisz miasto i klasztor?

Zanim Garin zdążył jej odpowiedzieć, Jąkała wystąpił do przodu i rzucił szyderczo: - Najpierw wyjdź, pani, a dyskutować będziemy potem! Nie lubię, gdy się mnie angażuje po próżnicy!

Przeor odciągnął Katarzynę do tyłu.

- Daremny trud! Oni mają zamiar zaatakować i stracisz życie, nie ocaliwszy nikogo!

Zrozpaczona dziewczyna spojrzała na Ermengardę i zauważyła, że hrabina uśmiecha się wesoło, a w dodatku wydawało się, że nie słucha tego, co się wokół dzieje.

- Och, Ermengardo! - z wyrzutem powiedziała Katarzyna. - Jak możesz się uśmiechać, kiedy zaczyna się rzeź?...

- Posłuchaj - odpowiedziała radośnie. - Nie słyszysz niczego?

Katarzyna wytężyła słuch. Z oddali dochodził głuchy, niewyraźny jeszcze tętent - Ja nie słyszę niczego... - powiedział półgłosem przeor.

- A ja tak! Pertraktuj z nimi jak najdłużej, drogi kuzynie!

Nie starając się zrozumieć, przeor usłuchał. Zbliżywszy się do okienka strzelniczego, począł zaklinać najeźdźców, by oszczędzili niewinne miasto i dom boży, lecz oni wykazywali zniecierpliwienie i widać było, że słowa nie powstrzymają dłużej zbirów żądnych krwi i łupów. Z dołu dobiegł wściekły głos Jąkały: - Dosyć tych zdrowasiek! Tu nie kazalnica! Nie chcecie oddać paniusi, będziecie mieli, czego chcieliście!

Katarzyna krzyknęła, widząc pierwszą zapaloną głownię rzuconą na stos siana, które natychmiast się zajęło. Prawie równocześnie dał się słyszeć okrzyk triumfu Ermengardy.

- Patrzcie! - krzyknęła, wskazując na wzgórze, przez które biegła droga do Dijon. - Jesteśmy uratowani!

Na ten okrzyk wszyscy odwrócili się w tamtą stronę łącznie z całą bandą. Ze wzgórza galopował nieprzebrany zastęp rycerzy, kierując się do Saint-Seine. W słońcu połyskiwały zbroje, przyłbice i lance. Na czele pędził rycerz z białym pióropuszem. Nieprzytomna z radości Katarzyna, widząc kolory proporczyka u jego lancy, krzyknęła: - Jakub! Jakub de Roussay! I wraz z nim straż książęca!

- W samą porę! Całe szczęście, że dałam temu bałwanowi na przechowanie list przeora! Miałam złe przeczucia - rzekła Ermengarda.

Od tej chwili, spokojni o swój los, oblężeni mogli z muru śledzić przebieg wypadków.

Jąkała, należy mu to przyznać, nie uląkł się rycerzy. Nawet do głowy mu nie przyszło, aby czmychnąć przed nadchodzącymi posiłkami. Jego ludzie odwrócili się i ustawili w szyku bojowym. Katarzyna zobaczyła, że Garin czyni to samo i wyciąga miecz. Na ten widok nie mogła powstrzymać okrzyku: - Nie bij się, Garinie! Jeśli wyciągniesz broń przeciw wojsku księcia, będziesz zgubiony!

Sama nie wiedziała, co za dziwne uczucie litości kazało jej troszczyć się o człowieka, który chciał ją zgubić. Garin jednak nie potrzebował jej litości. Skwitował jej przemowę pogardliwym uśmiechem i ruszył z kopyta w kierunku przybyszów, a za nim ruszyła cała banda.

Bitwa była krótka, lecz ostra. Przewaga liczebna Jakuba okazała się miażdżąca. Pomimo cudów waleczności dokonywanych przez zbirów jeden po drugim padali od ciosów armii książęcej. Jąkała zmierzył się z Jakubem de Roussayem, a Garin walczył z rycerzem bez nakrycia głowy. Katarzyna rozpoznała w nim Landry'ego.

Po kwadransie było po wszystkim. Roussay ranił swego przeciwnika, który stoczył się na ziemię, i nie tracąc ani sekundy, powiesił go na pierwszym lepszym drzewie. Po chwili Garin, otoczony przeważającą siłą, poddał się.

Podczas gdy żołnierze ze straży zabrali się do uwalniania wieśniaków z ich domowych więzień, przeor kazał otworzyć bramę na oścież i zszedł, aby osobiście przywitać zwycięzcę. Katarzyna nie odważyła się iść za nim.

Została na murach wraz z Ermengardą. Jakub de Roussay, z hełmem pod pachą, szedł w kierunku klasztoru. Z tyłu dwóch ludzi pomagało wsiąść Garinowi na konia, wcześniej związawszy mu ręce na plecach. Wielki skarbnik dawał robić ze sobą wszystko. Wydawało się, że nie obchodzi go własny los. Jego pogarda rozzłościła Katarzynę. Z powodu tego człowieka zginęło dwóch niewinnych ludzi, ona sama była torturowana, a on wcale się tym nie przejmował! Jej serce wezbrało nienawiścią i goryczą. Gdyby nie Ermengarda, stojąca nieruchomo tuż obok niej, byłaby się rzuciła na jeńca, aby wykrzyczeć mu w twarz swój gniew i pogardę. Poczuła dziką radość, że sam sobie wymierzył sprawiedliwość, że wkrótce zginie od własnego zbrodniczego szału. I tę radość chciała mu objawić...

Rozdział dziewiąty Tajemnica Garina

Jeszcze tego samego dnia wieczorem Jakub de Roussay odjechał do Dijon, zabierając ze sobą jeńca. Od tej chwili Garin podlegał sprawiedliwości namiestnika Burgundii. Miał być wtrącony do więzienia natychmiast po przybyciu. Został oskarżony o najwyższą zdradę, naruszenie bezpieczeństwa państwowego, świętokradztwo i usiłowanie zabójstwa własnej żony. Więcej niż potrzeba, aby posłać kogoś na szafot. Jakub de Roussay nie ukrywał tego przed Katarzyną w czasie krótkiej rozmowy.

Napadając na opactwo, Garin pogrążył się, gdyż do jego sprawy doszły nowe punkty oskarżenia.

- Niestety - powiedział Jakub do Katarzyny - nie mogę zawieźć pani do domu, ponieważ pani mąż jest więźniem państwowym i wszystkie jego dobra muszą zostać opieczętowane. Ale bez wątpienia możesz pani udać się do matki?

- Pojedzie do mnie! - przerwała Ermengarda. - Czy sądzisz, że po tym wszystkim zostawię ją na pastwę złych języków w dzielnicy Notre Dame?

Niektórzy będą bardzo zadowoleni z upadku wielkiego skarbnika. W mieszczańskim domu Katarzyna nie będzie całkowicie bezpieczna, ale u mnie, tak!

Kapitan, nie widząc przeszkód, udzielił Katarzynie pozwolenia na pobyt w pałacu Chateauvillain. Jego zachowanie wobec żony Garina stało się bardzo oficjalne. Nie wiedział już, czy ma do czynienia z żoną zbrodniarza, czy z kochanką swego pana. Swoją rozterką podzielił się potajemnie z Ermengardą.

- Co mam robić, hrabino? Jego Wysokość, książę Filip, rozkazał mi zapewnić bezpieczeństwo pani de Brazey, nie dopuścić do tego, aby mąż jej zaszkodził, lecz książę nic nie wie o ostatnich wydarzeniach. Przebywając w Paryżu, nic nie wie o napaści na klasztor. Jest taki pobożny, że obawiam się, iż jego gniew może obrócić się przeciwko Katarzynie, uczynić z niej wspólniczkę, a nawet odpowiedzialną...

- Ale, ale, przyjacielu! Zapominasz o wielkiej miłości księcia do Katarzyny! Czyżbyś nie wiedział, że zawładnęła nim, i to niepodzielnie?

Jakub de Roussay podrapał się bez ceremonii po głowie.

Najwidoczniej coś go dręczyło. Wydawało się, że nie może opanować zażenowania.

- Chodzi o to - zaczął - że... nie jestem już tego taki pewien... Mówią, że w Paryżu książę jest wielce zaaferowany piękną hrabiną de Salisbury.

Znasz go, pani, tak samo dobrze, jak ja. Jest jak motyl, lubi kobiety i trudno mi uwierzyć, żeby potrafił dochować wierności jednej. Pani Katarzyna znalazła się w niewygodnej sytuacji... a do tego odmienny stan nie dodaje jej urody. Dlatego obawiam się...

- Obawiasz się, panie, o swoją przyszłość! Boisz się popełnić błąd dokończyła ironicznie Ermengarda. - Na flaki papieża! Nie grzeszysz odwagą jak na żołnierza! Biorę więc to na siebie! Katarzyna pojedzie ze mną, zamieszka pod moim dachem i ja będę za nią odpowiedzialna. Z majątkiem Garina możesz zrobić, co chcesz, ale racz odesłać do mnie pokojówkę Katarzyny, jej medyka, dwójkę niewolników i wszystkie rzeczy osobiste Katarzyny: stroje i klejnoty. Resztą zajmę się osobiście. Jeśli Filip, który jest przyczyną wszystkich jej nieszczęść, będzie szukał z nią zwady, daję ci moje słowo, że będzie miał ze mną do czynienia! Chateauvillain jest mocną twierdzą i niejeden połamał sobie na niej zęby!

Na takie dictum de Roussay musiał skapitulować. Znał hrabinę i wiedział, że ona nie ustąpi. Była zdolna potraktować księcia jak niegrzecznego chłopca. Opuszczając Saint-Seine, kapitan współczuł księciu takiej strasznej wasalki. Gdyby to dotyczyło jego osoby, wolałby mieć do czynienia z całą armią turecką niż z jedną Chateauvillain, kiedy się rozzłości!

Następnego dnia Katarzyna i Ermengarda przygotowywały się do opuszczenia opactwa. Kiedy wsiadały do lektyki, Katarzyna zobaczyła nadchodzącego Landry'ego. Po skończonej walce nigdzie się nie pokazywał.

Ucałował ją tylko czule, uciął krótko jej podziękowania i odszedł bardzo szybkim krokiem do celi, którą przeor dał mu do dyspozycji. Teraz był niezwykle blady i miał napięte rysy twarzy.

- Chciałem się z tobą pożegnać, Katarzyno...

- Pożegnać? Dlaczego? Myślałam, że odprowadzisz nas do Dijon...

Odwrócił głowę, by Katarzyna nie zauważyła łez w jego oczach.

- Ja nie wracam do Dijon... Opuszczam służbę. Nastąpiła cisza. Do Katarzyny nie docierało to, co powiedział.

- Opuszczasz Wielką Stajnię? Co za pomysł! Jesteś niezadowolony? A może zostałeś skrzywdzony? Jesteś zmęczony służbą u księcia Filipa?

Landry potrząsnął głową. Po jego policzkach popłynęły łzy. Katarzyna oniemiała. Nigdy nie widziała swego przyjaciela z dzieciństwa płaczącego, zawsze tryskał radością życia.

- Nie chcę cię widzieć nieszczęśliwego! - krzyknęła. - Co mogę dla ciebie zrobić, jak mogę ci pomóc? Ocaliłeś mi życie!

- Niestety, nic nie możesz zrobić. Zostanę tutaj w klasztorze. Prosiłem już przeora, aby przyjął mnie do grona braci zakonnych. Zgodził się. Będę szczęśliwy, mogąc mu być posłuszny.

- Chcesz zostać mnichem? Ty?!

Katarzyna nie mogła otrząsnąć się ze zdziwienia. Landry, ten wesoły Landry, w habicie zakonnym, z tonsurą, klęczący dzień i noc na zimnych płytach kaplicy? On, lubiący oberże, dziewczyny i bijatyki? On, który kiedyś naśmiewał się z Luizy, że chce wstąpić do klasztoru?!

- Śmieszne, co? Lecz, widzisz, to jest moje postanowienie... Kochałem Stokrotkę i ona też mnie kochała. Myślałem, że kiedyś uda mi się wybić jej z głowy te głupoty z czarami, że ją zabiorę z tej przeklętej okolicy, że zostanie moją żoną, że będziemy mieli dzieci... A teraz, gdy jej już nie ma...

Widok zmęczonego, zrezygnowanego młodzieńca zasmucił Katarzynę i przytłoczył ją ciężarem wyrzutów sumienia. Było jej wstyd, że żyje. To jej nikomu niepotrzebne życie... Czy warta była tego, aby wylewać za nią tyle krwi? Spuściła głowę.

- To moja wina - powiedziała z bólem w głosie. - To przeze mnie umarła! Och, Landry, uczyniłam cię nieszczęśliwym!

- Nie, nie rób sobie wyrzutów. Stokrotka sama przypieczętowała swój los. Gdyby przez zazdrość nie zawiadomiła Garina, nie byłoby tych wszystkich nieszczęść. Spotkała ją zasłużona kara ...Ale nie tak, nie w taki okrutny sposób! Teraz, gdy jej zabrakło, nie mam na nic ochoty. Z wyjątkiem spokoju i samotności. Przed tobą zaś jeszcze długa droga.

Katarzyna nagle przestała płakać.

- Tak sądzisz? - rzuciła gwałtownie. - Czego mogę według ciebie oczekiwać? Mojego męża skażą na śmierć, będę zrujnowana, przeze mnie ty zamykasz się w klasztorze! Mężczyzna, którego kocham, pogardza mną.

Przynoszę nieszczęście, jestem przeklęta, przeklęta! Ludzie powinni się ode mnie odwrócić!Ermengarda, widząc, co się święci, odesłała Landry'ego i zmusiła Katarzynę, aby wsiadła do lektyki.

- No, kruszynko, nie przejmuj się tak. Ten chłopiec jest młody, a śluby odbędą się nieprędko, jeszcze może zmienić zdanie, wrócić do życia. Zaufaj mojemu kuzynowi. Jeżeli chłopiec nie ma powołania, on sam mu to później wybije z głowy!

Te mądre słowa uspokoiły Katarzynę. Ermengarda miała rację. Być może Landry nie zostanie w klasztorze. Na razie znajdzie tu odpoczynek i ciszę, w której dusza zaznaje ukojenia, i wyleje swoją żółć i gorycz.

Wielka brama otworzyła się i kobiety wyjechały, a za nimi Sara na mulicy, kilku ludzi przeora, kilku ludzi Jakuba oraz żołnierze Ermengardy.

Niebawem w ciepłym już słońcu, które ogrzewało pierwsze zielone źdźbła trawy, posuwali się drogą do Dijon. Jeszcze przez chwilę połyskiwały dachy Saint-Seine, nad którymi unosił się dym z kominów, po czym wszystko zniknęło za zakrętem. Na rusztowaniach kwadratowej wieży klasztornego kościoła uwijali się murarze i wesoło gwizdali, nie pamiętając już o niebezpieczeństwie, które niedawno wisiało nad ich domami.

Do Dijon zajechano wieczorem przez bramę Wilhelma. Przejeżdżając przed warownią, Katarzyna zadrżała i odwróciła oczy. To tutaj poprzedniego dnia Jakub de Roussay zamknął jeńca. Garin był gdzieś tam, za tymi odpychającymi murami z nielicznymi otworami strzelniczymi. Pomyślała ze smutkiem, że tutaj doprowadziło wielkiego skarbnika Burgundii małżeństwo zaplanowane przez Filipa.

A jednak Katarzyna myliła się. To nie do starego bastionu zawiódł kapitan de Roussay swego więźnia, lecz do więzienia wicehrabiego.

Potworne lochy były ukryte w fundamentach starej rzymskiej wieży Tournote za Domem pod Małpą, w którym mieściło się merostwo miasta Dijon. Dom pod Małpą nazywał się tak dlatego, że nad jego drzwiami znajdowała się płaskorzeźba przedstawiająca małpę grającą w kule. Stał on pomiędzy dwoma pałacami. Jeden z nich należał do rodziny La Tremoille, drugi zaś do Chateauvillain. I tak, nie wiedząc o tym, Katarzyna zamieszkała w pobliżu miejsca, w którym uwięziono jej męża.

Ale wkrótce poznała prawdę. Następnego dnia po jej przyjeździe przez ulice miasta przeszli heroldzi, ogłaszając zbrodnie popełnione przez Garina i rychły sąd, któremu miał przewodniczyć wicehrabia Filip Machefoing, kamerdyner, doradca i brat mleczny księcia.

Wiadomość ta napełniła serce Katarzyny gorzką radością, do której dołączyło uczucie frustracji. Nienawidziła Garina z całego serca, lecz nie mogła pojąć, jaka była przyczyna jego szaleństwa. Garin zawsze odpychał ją uparcie, tak że nie mogła uwierzyć w jego zazdrość. A jednak... Jak nazwać ataki wściekłości na wiadomość, że jest w ciąży? A ten drugi wieczór, kiedy poszła do jego pokoju, aby go sprowokować. Jak mogła uważać, że mu na niej nie zależy, kiedy prawie stracił głowę w jej ramionach? Był zazdrosny...

i nigdy jej nie zdobył. Ta tajemnica, uśpiona w głębi duszy Garina, irytowała i dręczyła Katarzynę.

Wieczorem, pierwszego dnia pobytu w Dijon, do pałacu Chateauvillain zjechała prowadzona przez Jakuba de Roussaya karawana złożona z mułów obładowanych mnóstwem kufrów. Perryna, Abu-al-Khayr i jego dwóch czarnych niewolników przybyli na koniach. Kapitan uwinął się ze spełnieniem żądania Ermengardy, za co hrabina nie omieszkała mu podziękować.

- A dom? Co zrobi pan z domem?

- Kancelista rady miejskiej zakłada na nim pieczęcie wicehrabiego i namiestnika. W środku nie ma nikogo, lecz nic nie wolno ruszyć przed wyrokiem. To samo stanie się z pałacem i pozostałymi dobrami Garina.

Młody człowiek unikał wzroku Katarzyny. Stała obok w czarnej skromnej sukience z aksamitu. W końcu zebrał się na odwagę, odwrócił się w jej stronę i spojrzał jej prosto w oczy.

- Jest mi przykro, Katarzyno, bardzo przykro - powiedział.

Katarzyna wzruszyła ramionami, uśmiechając się smutno.

- Nic na to nie poradzisz, przyjacielu. I tak już wiele dla mnie uczyniłeś. Kiedy odbędzie się sąd?

- Za jakieś osiem dni. Książę ciągle bawi w Paryżu, a Mikołaj Rolin jest z nim. Był przyjacielem pani męża i może mógłby w czymś pomóc.

Ermengarda przerwała z pogardą: - Nie licz na to! Mikołaj Rolin nie pomaga takim ludziom, nawet gdyby chodziło o własnego brata.

Jakub de Roussay nic nie odpowiedział. Wiedział, że Ermengarda ma rację, i nie chciał dawać Katarzynie powodu do złudzeń. Wyrok był już z góry przesądzony. Wielki skarbnik zginie z ręki kata, cały jego majątek ulegnie konfiskacie, jego nazwisko zostanie wykreślone z herbarza, herb będzie zniszczony, a dom w mieście zrównany z ziemią. Tak postąpiono z jego poprzednikiem, skarbnikiem skarbów koronnych, Filipem Jossequinem, zamieszanym w morderstwo przy moście w Montereau. Został wygnany i umarł w nędzy w Delfinacie. Zdecydowanie ta funkcja nie przynosi szczęścia.

Kiedy kapitan odszedł, Ermengarda zostawiła Katarzynę w towarzystwie Abu-al-Khayra, a pokojówki poszły układać rzeczy swojej pani. Cyganka podjęła z powrotem swe obowiązki, lecz mimo to Perryna nie została odesłana na dawne miejsce kąpielowej. Ustalono, że dziewczyna wspólnie z Sarą będzie opiekować się toaletami i klejnotami pani de Brazey.

Dawno już Katarzyna nie widziała swojego medyka. Przez chwilę trwali w milczeniu, po czym Abu zagłębił się w fotelu, a Katarzyna wyciągnęła nad ogniem zmarznięte ręce.

- Co za zamęt! - westchnęła. - Przez szaleństwo tego człowieka, którego musiałam poślubić, o mało nie straciłam życia, a teraz oboje nie mamy dachu nad głową, jesteśmy jak wyjęci spod prawa. Gdyby nie Ermengarda, znalazłabym się z pewnością na ulicy, wytykano by mnie palcami, nie odważyłabym się odwiedzić matki, aby jej nie narazić na niebezpieczeństwo. I z jakiego powodu to wszystko?

- A z takiego, że Allach wlał do krwi i rozumu człowieka najgorsze z szaleństw: miłość - odpowiedział spokojnie medyk, patrząc uparcie na koniuszki swoich palców, które zaplatał i rozplatał na przemian.

Katarzyna odwróciła się do niego gwałtownie.

- Miłość? Komu chcesz udowodnić, że Garin mnie kochał?

- Tobie, pod warunkiem że się trochę zastanowisz. Twój mąż to człowiek wielkiej inteligencji. Człowiek tej miary nie zamienia się w dzikie zwierzę bez ważnego powodu. Wiedział, że ryzykuje życiem, majątkiem, reputacją, tym wszystkim, co stracił lub utraci. Pomimo to popełnił tyle szaleństw. Czyż ich powodem nie musiały być miłość i zazdrość?

- Gdyby Garin mnie kochał - rzuciła Katarzyna ze złością - byłby uczynił mnie swoją żoną ciałem i duszą. On zaś nigdy nawet nie zbliżył się do mnie, więcej, odepchnął mnie.

- I tego nie możesz mu wybaczyć. Na Mahometa! Jesteś bardziej kobietą, niż sądziłem. Oddałaś się bez miłości jednemu, zarzucasz drugiemu, że cię nie wziął... a tymczasem kochasz trzeciego! Uczony miał wielką rację, twierdząc, że więcej jest rozumu w locie ślepego ptaka niż w umyśle kobiety! - rzekł Maur z goryczą.

Katarzynę niemile dotknęła nuta pogardy w głosie Abu. Jej oczy napełniły się łzami gniewu.

- To nie tego nie mogę mu wybaczyć - krzyknęła - lecz jego odpychającej postawy wobec mnie! Rzucił mnie w ramiona swojego władcy, a potem chciał poniżyć, zniszczyć! Tego nie mogę zrozumieć! Czy ty, który masz uniwersalną wiedzę, możesz mi wytłumaczyć, jaki był powód mojego białego małżeństwa... z mężczyzną, który przecież mnie pożądał! Miałam tego dowody!

Abu-al-Khayr potrząsnął głową i zmarszczył czoło.

- Jaki uczony zgłębi tajemnice serca mężczyzny? - odparł, czyniąc gest bezsilności. - Jeśli pragniesz dowiedzieć się, co się kryje w głębi duszy twojego męża, jaką tajemnicę zabierze ze sobą do grobu, dlaczego sama go o to nie zapytasz? Jego więzienie znajduje się niedaleko. Słyszałem, że strażnik, niejaki Rudzielec, jest wprawdzie twardym człowiekiem, ale można mu przemówić do rozsądku dzięki pełnej sakiewce.

Katarzyna nie odezwała się, wróciła do kominka i wpatrywała się w drgające płomienie. Myśl o spotkaniu z Garinem napawała ją przerażeniem.

Obawiała się, że nie potrafi zachować zimnej krwi, że nie powstrzyma wybuchu gniewu i nienawiści. A jednak medykowi nie można było odmówić racji. Jedynym sposobem na to, aby poznać sekret Garina - jeśli taki miał i jeśli jego czyny nie wynikały ze zwykłego szaleństwa - było zapytanie go o tę tajemnicę. Ale najpierw Katarzyna musiała pokonać odrazę i było to jej zmartwieniem; nikt nie mógł jej w tym pomóc.

* * *

Tydzień później w klasztorze Sainte-Chapelle zebrał się sąd wicehrabiego wraz z ławnikami. Urzędnicy miejscy obradowali tutaj chętniej niż w Domu pod Małpą, gdzie bliskość ponurych więzień czyniła przebywanie nieznośnym i niedogodnym dla medytacji. Do tego przypadek, który mieli rozsądzić, wymagał obrad przy drzwiach zamkniętych, czego nie można było zapewnić w małej salce rady miejskiej.

Proces Garina nie trwał długo. Raptem jeden dzień. Garin przyznał się do wszystkiego, o co go oskarżano, i nawet nie próbował się bronić.

Katarzyna odmówiła stawienia się. Pomimo głębokiej urazy do męża nie chciała stać się jego oskarżycielką. Ermengarda przyznała jej rację.

- Skarzą go i bez ciebie, moja droga! - zapewniała. Tego samego dnia wieczorem przybył Jakub de Roussay, aby powiadomić Katarzynę o wyroku.

Garin de Brazey został skazany na powieszenie - pomimo swojego szlachectwa - za świętokradztwo, które popełnił, napadając na opactwo. Przed egzekucją miał być torturowany, a następnie przewieziony w plecionce do Morimont i tam powieszony. Jego dobra miały zostać skonfiskowane, a dom i zamek zrównane z ziemią...

Zapanowała głęboka cisza, Katarzyna stała nieruchomo, podobna do posągu. W wielkiej sali słychać było tylko trzaskanie ognia.

- Kiedy zostanie powieszony? - spytała bezbarwnym głosem.

- Jutro, koło południa...

Ponieważ obie kobiety uparcie milczały, Jakub de Roussay ukłonił się głęboko i wyszedł. Gdy umilkł odgłos jego ostróg, Ermengarda zbliżyła się do Katarzyny, stojącej nadal nieruchomo.

- O czym tak rozmyślasz? Powiedz, co cię dręczy? Młoda kobieta spojrzała na hrabinę, która w jej wzroku wyczytała jakieś mocne postanowienie.

- Muszę się z nim zobaczyć, Ermengardo! Muszę... zanim...

- Uważasz, że to konieczne?

- Dla niego nie, lecz dla mnie tak! - odpowiedziała Katarzyna gwałtownie. - Chcę wiedzieć! Chcę zrozumieć! Nie pozwolę mu tak zniknąć z mego życia, dopóki się nie dowiem, dlaczego to wszystko. Pójdę do więzienia. Strażnika można przekupić.

- Idę z tobą!

- Wolałabym pójść sama. Już dosyć narażałaś się dla mnie, droga przyjaciółko! Sara odprowadzi mnie i zaczeka przed bramą.

- Jak chcesz! - odparła hrabina, wzruszając ramionami. Podeszła do kuferka, wyjęła z niego pękatą, skórzaną sakiewkę i wręczyła ją Katarzynie.

- Weź to! Szkoda by było, abyś marnowała swoje klejnoty. To jedyny twój posag. Zwrócisz mi dług później!

Katarzyna bez fałszywego wstydu wzięła sakiewkę, wsunęła ją za pasek i uścisnąwszy przyjaciółkę, udała się do swojego pokoju. Włożyła płaszcz i poprosiła Sarę, aby towarzyszyła jej w wyprawie.

Po chwili obie kobiety otulone czarnymi pelerynami i z zamaskowanymi twarzami wyszły z pałacu Chateauvillain. Noc była ciemna i padał rzęsisty deszcz. Na ulicy nie było żywej duszy.

Katarzyna zdecydowanym krokiem zbliżała się do merostwa.

Znalazłszy się na dziedzińcu, podeszła do zaspanego strażnika i wsunęła mu do ręki złotą monetę. Przekraczając bramę, odwróciła wzrok od kunicy* i wieży tortur, które stały obok pałacu de Tremoille, rdzewiejąc powoli.

* Dawne narzędzie tortur w formie żelaznej obręczy. Strażnik na widok złota nie robił trudności i poprowadził obie kobiety w głąb dziedzińca, gdzie wznosiły się paskudne, ślepe mury, w których widać było małe, niskie drzwi.

- Chcę się widzieć ze strażnikiem zwanym Rudzielcem! - rzekła Katarzyna.

Po chwili niskie drzwi skrzypnęły i ukazał się w nich Rudzielec. Był to potężny osobnik o prawie kwadratowych barach i muskularnych rękach, przyodziany w poplamioną i podartą skórę. Sztywne i śmierdzące włosy przykrywała brudna czapka. Nawet przy największym wysiłku nie można było dostrzec w jego małych szarych oczkach przebłysku inteligencji. Na dźwięk pobrzękującego złota oczka Rudzielca rozbłysły. Cisnąwszy w kąt jagnięcą kość, którą właśnie obgryzał, i wytarłszy sobie gębę ręką, zapytał służalczo, co może zrobić, „aby być uprzejmym dla pani".

- Chcę się widzieć z więźniem, który ma być jutro powieszony!

Strażnik zmarszczył brwi i podrapał się wielką łapą po głowie. W dłoni młodej kobiety zaświeciło kilka dukatów. Rudzielec nigdy w życiu nie widział tyle złotego kruszcu. Wyjąwszy jedną ręką zza pasa pęk kluczy, drugą wyciągnął po błyszczące monety.

- Zgoda! Chodź za mną! Ale nie możesz zostać długo. O świcie ma tu przybyć ojciec benedyktyn, aby go przygotować do wyprawy na tamten świat - roześmiał się grubiańsko.

Katarzyna, pozostawiwszy Sarę na dziedzińcu, ruszyła za Rudzielcem stromymi i śliskimi schodami, które kręcąc się, prowadziły w głębokie otchłanie więzienia. Powiew zimnego, lepkiego i cuchnącego powietrza uderzył ją w twarz. Wyciągnęła chusteczkę, aby zatkać nos.

- Różami to tutaj nie pachnie! - objaśnił Rudzielec.

Schody zagłębiały się coraz bardziej pod fundamenty wieży galijskorzymskiej, której mury ociekały wodą. Przeszli przez wiele drzwi zamykanych na potężne zamki. Katarzynę ściskał za gardło strach. Blask łuczywa rzucał na ściany przerażające cienie.

- Czy to jeszcze daleko? - spytała Katarzyna zduszonym głosem.

- Jesteśmy prawie na miejscu! Takiego więźnia trzeba dobrze pilnować. Trafił mu się piękny loch! No, już jesteśmy!

Schody kończyły się ścianą, w której widać było drzwi tak niskie, że aby przez nie przejść, trzeba było zgiąć się wpół. Grube na trzy palce sztaby żelazne zamykały sczerniałe i wyżarte przez wilgoć dębowe skrzydło drzwiowe. Rudzielec z trudem się z nim uporał i po chwili drzwi skrzypnęły ponuro. Odpaliwszy od swojego drugie łuczywo, podał je Katarzynie, mówiąc: - Można wejść... ale nie na długo! Będę czekał na schodach i kiedy czas minie, zapukam do drzwi.

Katarzyna odpowiedziała skinieniem głowy i schyliła się, aby wejść do środka. Wejście było tak niskie, że pochylając się, niemalże zapaliła swoją maskę od łuczywa. Miała wrażenie, jakby wchodziła do grobowca. Po przejściu przez drzwi wyprostowała się i podniosła łuczywo do góry, aby zobaczyć cokolwiek.

- Jestem tutaj! - usłyszała spokojny głos.

Odwróciła się w jego kierunku i ujrzała Garina. Pomimo głębokiej urazy nie mogła powstrzymać okrzyku przerażenia.

Garin siedział w głębi okropnej piwnicy z nogami w czarnej wodzie, na czymś, co kiedyś było słomą. Był przytwierdzony do muru łańcuchem i obrożą. Dla większej pewności na nogi i ręce założono mu kajdany. Nie mogąc się poruszać, opierał się o ścianę w czarnej, podartej opończy, spod której wystawały strzępy brudnej koszuli. Jego twarz była zarośnięta, a długie włosy splątane. Po aresztowaniu zgubił czarną przepaskę zasłaniającą wyłupione oko i po raz pierwszy Katarzyna zobaczyła jego bliznę. Zamiast oka ziała czarna dziura, otoczona pomarszczoną skórą. Katarzyna stała przy drzwiach, z uniesioną pochodnią, przykuta do miejsca tym widokiem. Z odrętwienia wyrwał ją śmiech Garina.

- Czyżbyś nie mogła mnie poznać? Ja cię poznałem pomimo tej przezornie założonej maski, która zakrywa twoją śliczną twarz, moja droga Katarzyno!

Zjadliwy ton Garina obudził jej gniew. A więc nic się nie zmienił! Nic nie potrafiło go ugiąć. Pomimo najgorszego poniżenia zachował swoją ironię i poczucie wyższości.

- Nie obawiaj się, panie - odparła twardo. - Poznaję cię! Chociaż bardzo jesteś zmieniony. Kto by pomyślał, że ten więzień będący strzępem człowieka to bogaty i wyniosły Garin de Brazey? Los bywa złośliwy!

Jeszcze niedawno to pan zakuł mnie w łańcuchy w podobnym więzieniu i śmiał się pan z tego. Teraz ja mogę się śmiać, widząc cię w kajdanach, wiedząc, że już nie możesz mi zaszkodzić. Jutro powleką cię przez ulice miasta i powieszą... co powinni dawno zrobić!

W miarę mówienia gniew Katarzyny wzrastał, lecz Garin przerwał jej, głęboko wzdychając.

- Twoje słowa są pospolite! - powiedział znużonym głosem. Przemawiasz jak kumoszka, która otrzymała razy od męża i cieszy się, widząc go prowadzonego przez łuczników. Jeżeli to jest wszystko, czego nauczyłaś się przy mnie, bardzo mi przykro! Miałem nadzieję, że uczynię z ciebie wielką damę. Ale chyba mi się nie udało...

Ironiczna pogarda i wyrachowanie tych słów otrzeźwiły Katarzynę w jednej chwili. Nie znalazła na nie odpowiedzi, inicjatywę przejął więc Garin.

W kącikach jego ust pojawił się niewyraźny uśmiech. Spokój i obojętność tego człowieka zdziwiły ją. Poczuła, że nigdy go nie zrozumie, a właśnie tego pragnęła najbardziej: zrozumieć!

- Przyszłaś zobaczyć, do jakiego stanu doprowadzili mnie ludzie naszego dobrego księcia? - podjął więzień. - No to zobaczyłaś. Czy jesteś zadowolona? Jeśli tak, to odejdź i zostaw mnie w spokoju, abym mógł porozmyślać, gdyż nie zostało mi wiele czasu.

Ależ on mnie wyrzuca - pomyślała Katarzyna. - Ten zakuty, pozbawiony wszystkiego człowiek zachowuje się jak udzielny książę! Tego już było za wiele!

Starając się opanować, podeszła do niego i usiadła na wielkim kamieniu, który był jedynym meblem w tym pomieszczeniu.

- Nie - rzekła głucho, wtykając łuczywo do rozmiękłej ziemi. - Nie przyszłam ukorzyć się za twoje cierpienia! Skrzywdziłeś mnie i mam ci to za złe! To chyba normalne! Przyszłam po co innego... Chciałam, żebyś mi wyjaśnił...

- Co?

- Wszystko! Twoje niedorzeczne małżeństwo, bezsens naszego związku. Od kiedy zostaliśmy połączeni węzłem małżeńskim, żyłam jak we śnie, w którym dzieją się rzeczy niesamowite. Niekiedy myśli się, że to rzeczywistość i prawda, lecz za chwilę wszystko się deformuje i rozpływa, przemieniając się w dziwne i niezrozumiałe obrazy...

Niebawem umrzesz, Garinie, a ja ciągle nic o tobie nie wiem...

Powiedz mi prawdę! Dlaczego byłam twoją żoną tylko z nazwiska, a nigdy naprawdę? Nie, tylko nie mów mi o księciu! Między wami było coś więcej niż ta podła umowa, w której ja byłam stawką! Wiem to! Czuję to! Jest jeszcze coś, czego nie rozumiem i co zatruwa mi życie! - Nieoczekiwane wzruszenie załamało jej głos. Spojrzała na Garina. Ze swojego miejsca mogła widzieć tylko nieruchomy profil męża. - Odpowiedz!

Powoli odwrócił do niej twarz, z której zniknął wyraz ironii.

- Zdejmij maskę! - rozkazał łagodnie. Katarzyna usłuchała go i opuściła wilgotny materiał.

- Płaczesz? - spytał Garin z niezwykłym zdziwieniem. - Dlaczego?

- Nie wiem... Sama nie wiem...

- Rozumiem cię, twoje wątpliwości i pytania, które sobie zadawałaś.

Nie rozumiałaś mężczyzny, który dawał odpór twej nieprawdopodobnej urodzie.

- W końcu pomyślałam, że się panu nie podobam.

- Nie, nie pomyślałaś tego! Ponieważ... pożądałem cię jak opętany; jak zakuty więzień umierający z pragnienia pożąda dzbanka świeżej wody, który stoi przed nim, a którego nie może dosięgnąć. Nie doprowadziłbym się do szału nienawiści i gniewu, gdybym cię mniej pożądał... i gdybym cię mniej kochał!

- A więc dlaczego ciągle mnie odpychałeś?

Garin milczał. Spuściwszy głowę na piersi, zdawał się głęboko zamyślony. Nagle podniósł ją, jakby się na coś ostatecznie zdecydował.

- To stara i smutna historia, lecz masz prawo ją znać. Około trzydziestu lat temu... dokładnie minie dwadzieścia osiem w tym miesiącu, byłem młodym, szesnastoletnim chłopcem, marzącym tylko o bijatyce, przygodach i dziewczętach. Pękałem z dumy, gdy jako koniuszy hrabiego de Nevers, późniejszego księcia Jana, przygotowywałem się na wyprawę krzyżową.

Jesteś za młoda, aby znać tamte czasy. Szalone przygody zawiodły nas w doliny Węgier na wezwanie króla Zygmunta napadniętego przez niewiernych Turków. Była nas cała armia żądnych walki rycerzy, francuskich, niemieckich, nawet angielskich, jakieś dziesięć tysięcy. Dowodził nami hrabia Jan i młody marszałek de Boucicaut. Nigdy nie widziałem wspanialszej ani bardziej szalonej armii! Bogate bagaże, piękna uprząż...

Rycerze byli w wieku od osiemnastu do trzydziestu lat i wszyscy, łącznie ze mną, zachwycali się wyprawą. Kiedy 30 kwietnia 1396 roku opuszczaliśmy Dijon, kierując się w stronę Renu, było to piękne widowisko. Złoto, srebro, stal i jedwabie... w wielkim słońcu... i wszyscy opowiadali o przyszłych wyczynach, których dokonają dla ojczyzny i dla pani swego serca. Ja również...

- Czy to znaczy, że byłeś zakochany? - spytała Katarzyna.

- Oczywiście! Dlaczego nie! Nazywała się Maria de la Chesnel, miała piętnaście lat, była blondynką, jak pani, lecz z pewnością nie dorównywała ci urodą. A więc wyruszyliśmy, lecz pozwolisz, że daruję ci opisy tej godnej pożałowania wyprawy, w której młodość i brak doświadczenia stały się przyczyną katastrofy. Nie było żadnej dyscypliny. Każdy z nas pragnął okryć się chwałą, nie myśląc o wspólnym dobru, i to pomimo napomnień króla Węgier Zygmunta, zaniepokojonego naszymi szaleństwami. Miał nad nami tę przewagę, że znał swego wroga i doceniał jego waleczność i upór.

Turkami dowodził ich sułtan, Bayezid zwany Ilderimem, co znaczy Błyskawica. I wierz mi, ta nazwa pasowała do niego. Jego spahisi i janczarzy wpadali jak piorun na wyznaczony przez dowódcę cel, dzięki czemu osiągali zamierzone zaskoczenie. Pod Nicopolis napadł na nas szwadron Ilderima i pogrom był całkowity. Nie przez brak brawury, gdyż rycerze szalonej armii dokonywali cudów odwagi. Gdy zapadł wieczór 28 września, osiem tysięcy chrześcijan było jeńcami sułtana, w tej liczbie trzystu rycerzy pochodzących z najznamienitszych rodów Francji i Burgundii: Jan de Nevers, Henryk de Bar, hrabia Eu i Marche, Enguerrand de Coucy, marszałek Boucicaut prawie wszyscy ci, którzy nie polegli. Po stronie tureckiej straty były znaczne, wybiliśmy wielu żołnierzy i sułtan się rozgniewał. Większość jeńców zmasakrowano na miejscu... Nigdy nie zapomnę okropności tego morza krwi. Dzięki protekcji hrabiego Jana oszczędzono mnie i odesłano wraz z nim do stolicy Bayezida, Bursy, nad brzegiem morza Marmara. Zostaliśmy uwięzieni w fortecy i czekaliśmy na olbrzymi okup, którego zażądał sułtan.

Podczas długich miesięcy zamknięcia miałem czas zająć się moim okiem, które straciłem od strzały. Niestety ta krwawa lekcja niczego nas nie nauczyła, mnie również. Uwięzienie i bezczynność ciążyły mi okropnie.

Szukałem rozrywki. Wewnątrz fortecy mogliśmy się poruszać.

Zastanawiałem się, jak zbliżyć się do córki beja. Pomysł był iście szalony.

Kiedy próbowałem wejść na mur ogrodowy, zostałem złapany, zakuty w łańcuchy i doprowadzony przed oblicze beja. Chciał od razu odciąć mi głowę, lecz uprzedzony o tym hrabia Jan wybłagał u niego, choć nie bez trudu, łaskę. Zostałem wydany katu, aby ponieść zasłużoną karę. Gdy wydostałem się z jego rąk, byłem co prawda żywy, lecz przestałem być mężczyzną... Moją ranę pielęgnowano zgodnie ze zwyczajem stosowanym wobec eunuchów: zakopano mnie w piasku aż po szyję na kilka dni.

Myślałem, że umrę... lecz moja godzina wtedy nie wybiła. Wróciłem do Francji, do swoich... i pozwoliłem Marii de la Chesnel wyjść za mąż za innego...

Katarzyna słuchała opowieści z szeroko otwartymi ze zgrozy oczami, tak jakby widziała swego męża pierwszy raz. Gniew ustąpił głębokiej litości, którą wypełniło się jej serce, gdyż zrozumiała teraz jego potworną drogę przez mękę.

Garin zamilkł i głęboka cisza zapanowała w głębi lochu. Słychać było tylko krople spadające z wilgotnego sklepienia. Katarzyna, odkrywszy w Garinie zranione uczucia, ze ściśniętym sercem na próżno szukała odpowiednich słów.

- A czy książę wiedział o twoim kalectwie, kiedy kazał ci się ze mną ożenić?

- Oczywiście! - odpowiedział Garin z gorzkim uśmiechem. - Tylko książę Jan znał mój sekret i obiecał milczeć. Filip odkrył to przypadkiem pewnego dnia, gdy zostałem ranny w potyczce. Byliśmy wtedy sami, Filip zajął się mną, ocucił mnie... i tak się dowiedział. On również obiecał mi dochować tajemnicy... lecz ja przestałem być mu za to wdzięczny w dniu, w którym sobie o tym przypomniał, żeby mnie z tobą złączyć. W dniu naszego ślubu zacząłem go nienawidzić, odsłoniłaś bowiem przede mną całą swoją urodę. Byłaś taka piękna... i na zawsze niedostępna! Kochałem panią, kochałem panią jak wariat, którym się prawie stałem.

Jego głos stał się chrapliwy, odwrócił głowę, lecz w blasku łuczywa Katarzyna zobaczyła łzę, tylko jedną łzę płynącą po zarośniętym policzku.

Katarzyna rzuciła się na kolana obok niego i wyjąwszy chusteczkę, otarła z jego twarzy wilgotną strużkę.

- Garinie! Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej? Dlaczego milczałeś? Wiedziałeś przecież, że mogę ci pomóc. Przysięgam, że gdybym wiedziała o tej potwornej historii, nigdy nie dałabym się tknąć księciu, nigdy nie okryłabym cię hańbą, nie pozwoliłabym ci tak cierpieć!

- I to byłby twój wielki błąd! Jesteś stworzona do miłości, szczęścia, dawania życia. Ze mną znalazłabyś się w ślepym zaułku...

Gniew Katarzyny obrócił się przeciw księciu. Z powodu jego zimnej kalkulacji, której ofiarą padł Garin. Jak śmiał posłużyć się godną ubolewania tajemnicą, którą odkrył przez przypadek! Cała uraza do męża zniknęła.

- Nie mogę pozwolić, abyś umarł - wyszeptała Katarzyna szybko. Trzeba coś zrobić. Ten człowiek, strażnik, lubi złoto. Chętnie je przyjmie i pozwoli ci uciec... Posłuchaj, mam klejnoty, te, które dostałam od ciebie, a nawet twój czarny diament. Każdy z nich jest wart majątek...

- Nie! - przerwał gwałtownie Garin. - Nie chcę o niczym słyszeć!

Dziękuję ci za ten pomysł, który podyktowały ci twoje serce i twoje poczucie sprawiedliwości, lecz ja nie chcę żyć! W rzeczywistości Filip Machefoing i jego ławnicy, skazując mnie na śmierć, oddali mi przysługę. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki jestem zmęczony życiem...

Wzrok Katarzyny przykuła drewniana kanga kajdanów, w której uwięzione były ręce Garina.

- Wolność - wyszeptała - to taka wspaniała rzecz! Jesteś jeszcze młody, pełen życia, możesz być bogaty. Z tym, co udało mi się ocalić, możesz zacząć nowe życie, daleko stąd...

- A co mi po tym? Męczyć się dalej, przeżywać męki Tantala przez ciebie? Zostać na zawsze, jak Prometeusz, przykuty do skały moją niemocą, wystawiony na pastwę sępa mego pożądania, bez końca, aż do późnej starości? Nie, Katarzyno, dziękuję! Pogodziłem się z tobą, jak sądzę, i teraz mogę umrzeć i umrę szczęśliwy, wierz mi!

Mimo że wiedziała, iż jego koniec jest bliski, próbowała jeszcze za wszelką cenę go przekonać. Wszystko to wydawało jej się ogromnie niesprawiedliwe. Zapomniała całkiem, że z jego winy cierpiała jeszcze bardziej niż on. Na korytarzu dał się słyszeć odgłos kroków i rozmowa dwóch osób.

- Nadchodzą! Strażnik i ksiądz, który ma mnie przygotować na śmierć.

Musisz odejść, Katarzyno. Żegnaj... i przebacz mi, że nie potrafiłem uczynić cię szczęśliwą. Pomódl się czasem za mnie. Umrę z twoim imieniem na ustach...

Jego straszna twarz przyoblekła się w kamienny spokój. Z oczu Katarzyny trysnęły łzy. Zaciskała nerwowo ręce.

- Czy naprawdę nic nie mogę dla ciebie uczynić? Tak bardzo bym chciała!

Jedyne oko Garina ożywił dziwny blask.

- Być może... Posłuchaj! Nie boję się stryczka ani tortur... lecz przerażony jestem tym, że będą mnie wlekli w plecionce, jak zwierzę, w kurzu... na wysokości stóp gawiedzi... opluwanego i obrzucanego... tak, tego najbardziej się boję... Gdybyś mogła mi obiecać, że to zostanie mi oszczędzone, będę się modlił do Pana Boga, aby cię błogosławił...

- W jaki sposób to zrobić?

W tej chwili drzwi lochu otworzyły się i do środka wszedł Rudzielec razem z mnichem benedyktynem, który miał ręce schowane w rękawach brązowego habitu i twarz ukrytą pod spuszczonym kapturem.

- Już czas! - rzucił strażnik pod adresem Katarzyny. - I tak za długo pozwoliłem ci tutaj siedzieć!

- Jeszcze chwilę! - krzyknął Garin, po czym skierował na żonę błagalne spojrzenie i powiedział: - Zanim umrę, chciałbym wypić kwartę wina z Beaune... Poproś strażnika, aby pozwolił przynieść dla mnie dzban tego wina.

Rudzielec wybuchnął gromkim śmiechem, poklepując się z uciechy po udach: - Burgundzka krew! Nie może przenieść się na tamten świat, dopóki sobie nie golnie! Ja to rozumiem! Wino z Beaune, dobra rzecz!

- Mój synu! - rzekł oburzony mnich. - Nie zapominaj, że za chwilę staniesz przed Bogiem...

- Ojcze, to pożegnanie z tym światem, który on stworzył taki piękny odparł Garin z uśmiechem.

Katarzyna milczała. Zrozumiała, czego chciał Garin. Skierowała swe kroki w stronę drzwi, ale na progu odwróciła się jeszcze. Wzrok Garina był utkwiony w niej i wyrażał taką miłość i taką rozpacz, że Katarzyna zaszlochała.

- Żegnaj, Garinie! - wyszeptała przez łzy. Z głębi lochu dobiegł cichy głos więźnia: - Żegnaj, Katarzyno...

Rzuciła się do schodów, lecz zatrzymawszy się na pierwszym stopniu stanęła twarzą w twarz z Rudzielcem, który jej nie odstępował.

- Ile zażądasz za spełnienie jego ostatniej prośby?Strażnik nie zawahał się ani przez chwilę. W jego ponurym spojrzeniu czaiła się chciwość.

- Dziesięć złotych dukatów!

- I przysięgasz, że dostanie to wino? Tylko nie próbuj mnie oszukać!

- Na moją duszę, klnę się, że mu je dam!

- A więc masz! Oto złoto! Kobieta, która czeka na mnie na dziedzińcu, wróci tutaj za chwilę z dzbanem.

Katarzyna wsunęła do dłoni strażnika dziesięć złotych monet i ruszyła do wyjścia. Na dziedzińcu czekała na nią Sara, chodząc nerwowo tam i z powrotem.

- Idziemy! - rzuciła Katarzyna.

Po powrocie do domu Ermengardy, nie zdejmując nawet czarnej peleryny, Katarzyna posłała po Abu-al-Khayra i powiedziała mu o ostatnim życzeniu Garina.

- Prosił mnie o wino z Beaune... lecz jemu chodzi o truciznę, pragnie uniknąć hańby podczas wleczenia w plecionce. Czy możesz mu to dać?

Mały medyk słuchał jej słów, stojąc nieruchomo.

- Zrozumiałem. Każ mi podać dzban wina. To nie potrwa długo.

Sara pobiegła po wino i zaniosła je medykowi. Zamknął się w swoim pokoju, a po chwili wrócił, niosąc cynowy dzban, który wręczył Katarzynie.

- Masz! To jest to, o co mnie prosiłaś. Każ go zanieść natychmiast!

Z mieszaniną ciekawości i przerażenia Katarzyna spoglądała na ciemnoczerwony płyn, którym wypełniony był dzban.

- I... nie będzie cierpiał? - spytała niepewnie.

Abu wzruszył ramionami i uśmiechnął się smutno.

- Zaśnie... i już się nie obudzi. Nawet połowa tego wina wystarczyłaby...

Sara wyrwała dzban z rąk Katarzyny.

- Daj mi to! Nie powinnaś tego dotykać!Ukrywszy dzban w fałdach czarnej peleryny, Cyganka zniknęła na schodach. Katarzyna została sama z medykiem. Po chwili Abu podszedł do niej i dotknął delikatnie jej powiek.

- Płakałaś - stwierdził. - Łzy zmyły żółć wypełniającą twoje serce.

Niebawem odzyskasz spokój.

- Nie wierzę! - zawołała Katarzyna. - Jak można zapomnieć o tym, co się stało? Wszystko jest straszne... i niesprawiedliwe!

Abu skierował się do drzwi, lecz zatrzymał się na progu i odparł: - Czas zabliźnia rany, usuwa gniew i nienawiść, pozwala zapomnieć o przeszłości.

* * *

W końcu nadszedł 6 kwietnia 1424 roku. Katarzyna, która spędziła resztę nocy na modlitwie, wstała z klęczek i podeszła do małego okienka wychodzącego na ulicę. Miasto zasnute było szarą mgłą i zasłoną mżawki.

Pomimo wczesnej godziny porannej przed Domem pod Małpą gromadzili się gapie, żądni krwawego widowiska. Modlitwa miała na Katarzynę zbawienny wpływ. Przyniosła jej pocieszenie i utracony dawno spokój. Z całego serca błagała Boga o miłosierdzie dla człowieka, którego tajemnicę poznała, okrutną tajemnicę, źródło cierpienia i hańby. Wiedziała, że od tej pory będzie mogła o nim myśleć z odrobiną czułości. Teraz, kiedy go zrozumiała, stał się jej drogi. Drżała tylko z niepokoju, czy Rudzielec dotrzyma obietnicy.

Z zamyślenia wyrwało ją poruszenie tłumu. Nadchodził oddział żandarmerii złożony z łuczników z halabardami, ich twarze ukryte były pod przyłbicami lekko błyszczącymi od deszczu. Pluton prowadził ze sobą leciwego, lecz jeszcze żwawego człowieka. Na jego widok Katarzyna zadrżała. To był Józef Blaigny, kat. Szedł po skazańca.

Kiedy ten ponury pochód zniknął w Domu pod Małpą, serce Katarzyny zaczęło bić jak oszalałe. Bała się, że zobaczy Garina żywego. Przed merostwem zatrzymał się koń pociągowy zaprzęgnięty do drewnianej klatki, plecionki, w której skazaniec, ze związanymi rękoma, miał być wleczony przez miasto. Przybyciu plecionki towarzyszył pomruk zadowolenia gawiedzi.

Upłynęło kilka nieskończenie długich chwil. Nagle do uszu Katarzyny dobiegły okrzyki zdziwienia, przechodzące w głuchy pomruk gniewu.

Ukazał się Józef Blaigny, niosący w ramionach bezwładne, długie, blade i nagie ciało - osłonięte jedynie przepaską na biodrach - które bezceremonialnie wrzucił do plecionki. Katarzyna zacisnęła zęby, aby nie krzyczeć.

- Jest martwy! - rzekła Sara, która wraz z Ermengardą od dłuższego czasu cicho stała obok Katarzyny.

Istotnie, kat przywiązał trupa do plecionki. Ale tłumu nie dało się oszukać. Nad stłoczonymi głowami unosiły się okrzyki zawodu i gniewu.

Patrzeć, jak się wiesza ciało, które nie cierpi, to nie było to...

Trzy kobiety przeżegnały się, lecz ręka Sary zastygła w powietrzu.

- Och! Popatrzcie! - krzyknęła Cyganka, wskazując drzwi Domu pod Małpą.

Na progu ukazało się dwóch łuczników niosących kolejne bezwładne ciało. Katarzyna natychmiast rozpoznała Rudzielca i domyśliła się, co się musiało wydarzyć. Rudzielec oddał wino skazańcowi, lecz nie mógł się oprzeć, by go nie spróbować. Swoje łakomstwo przypłacił życiem.

- On także nie żyje! - wykrzyknęła Katarzyna.

Za sobą usłyszała spokojny głos Abu, którego przyjścia nie zauważyła.

- Tym lepiej! Przynajmniej mamy pewność, że nas nie wyda.

Ale Katarzyna nie słuchała go. Cała jej uwaga była skupiona na Józefie Blaigny. Kat skończył przywiązywać trupa w plecionce, po czym jedną ręką chwycił lejce, a drugą strzelił z bicza. Zaprzęg ruszył pośród rozstępującego się przed nim tłumu. Plecionka zaczęła się toczyć, podskakując w gęstym błocie, które wkrótce pokryło ciało skazańca. Zwisały z niej głowa i nogi Garina.

Zaczął padać ulewny deszcz, rozmywając kształty i barwy. Katarzyna przez łzy widziała, jak w ulewie i przy okrzykach tłumu oddala się ten, którego czyjś kaprys z nią połączył i który umarł z miłości do niej, niemożliwej do spełnienia.

Загрузка...