Bogata flamandzka jesień sypnęła złotem i purpurą na gałęzie starych drzew, pochylonych nad ciemnymi wodami kanału. Ciepłe promienie słoneczne pieściły do późna spiczaste dachy i kolorowe fasady domów w Brugii, lecz czuło się już chłodne, jesienne powietrze i okna były pozamykane, a z każdego komina dobywał się pióropusz dymu. Jego lekkie, szare smugi snuły się w powietrzu, a potem rozmywały na tle bladoniebieskiego nieba. Porywisty wiatr zaczął zbierać swoje żniwo wśród liści, które, wirując jeden za drugim, opadały na powierzchnię wody. Była to powolna zapowiedź zimowej ciszy.
W domu Katarzyny również rozpalono ogień w wysokim kominku w salonie. Pani de Brazey znajdowała się tam ze swoim malarzem. Już od dwóch godzin pozowała Janowi van Eyckowi i zaczynała odczuwać odrętwienie kończyn i ogólne znużenie. Malarz domyślił się tego po wyrazie jej twarzy.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, pani, że jesteś zmęczona?
- Ponieważ pracujesz z takim zacięciem, mistrzu Janie, że nie odważyłabym się ci przerwać. Czy jesteś zadowolony?
- Bardziej, niż potrafię to wyrazić! Jesteś pani idealnym modelem. Ale na dzisiaj wystarczy. Jeszcze jedno posiedzenie i skończymy.
Wrzuciwszy pędzel do biało-zielonego fajansowego naczynia, w którym było ich już ze dwadzieścia, cofnął się, aby ocenić swe dzieło.
Powoli jego szaroniebieskie oczy, przenikliwe jak oczy chirurga, przeniosły się z dużej płyty z drewna topolowego, pokrytej farbą, na młodą kobietę.
Katarzyna siedziała w pozie Madonny na podium osłoniętym wyszywanym baldachimem. Fałdy jej długiej sukni z fioletowego aksamitu, ściśniętej pod piersiami szerokim, złotym pasem, opadały na stopnie tronu.
Skromnego dekoltu nie zdobił żaden klejnot. Jedynie jej gęste, rozpuszczone na ramiona włosy przytrzymywała nasunięta na czoło wąska złota obręcz, wysadzana perłami i ametystami. W skrzyżowanych na kolanach rękach trzymała misternie cyzelowaną, złotą lilię.
Van Eyck westchnął z ulgą.
- Zastanawiam się, czy kiedyś znudzi mi się malowanie ciebie, Katarzyno. Jeśli się nie mylę, to już trzeci twój portret. Ale którego malarza znudziłaby twoja uroda!
Katarzyna, odpowiedziawszy westchnieniem na westchnienie, zeszła z podium, położyła lilię na stole i zbliżyła się do kredensu, w którym stały kieliszki ze szkła weneckiego i takaż karafka. Napełniła dwa z nich hiszpańskim winem i podała jeden malarzowi, a w drugim sama umoczyła usta, uśmiechając się pobłażliwie.
- Ależ, Janie... ty znowu swoje. Za chwilę dowiem się, że jestem jedyną kobietą na świecie, a potem - że kochasz mnie do obłędu. A ja i tak odpowiem ci na to jak zawsze. A więc po co?
Malarz opróżnił swój kieliszek duszkiem.
- W nadziei, że może kiedyś powiesz mi coś innego. Mija już trzeci rok od czasu, kiedy książę Filip uczynił mnie nadwornym malarzem i pokojowcem, już trzeci rok patrzę, jak żyjesz u jego boku, trzeci rok uwielbiam cię i kocham. Trzy lata to długo, wierz mi, to bardzo długo.
Katarzyna powolnym ruchem zdjęła złotą obręcz, która pozostawiła na jej czole niewyraźny czerwony ślad, i rzuciła ją obok złotej lilii, jak jakąś rzecz bez wartości.
- Wiem... gdyż od trzech lat wiodę u boku Filipa żywot tresowanej papugi, czuję się jak zbytkowny przedmiot służący jedynie do dekoracji...
Najpiękniejsza dama Zachodu! Oto tytuł, jakim mnie uszczęśliwił ten, którego zwie się wielkim księciem tegoż Zachodu. Trzy lata!... W rzeczywistości nie ma chyba na świecie kobiety bardziej samotnej ode mnie.
Posłała smutny uśmiech malarzowi. Był to mężczyzna około trzydziestki, o inteligentnej fizjonomii, którego sposób bycia zdradzał wielką powściągliwość. Długi, prosty nos, wąskie, zaciśnięte usta i lekko wyłupiaste oczy oraz jasne, ledwo widoczne brwi nadawały mu raczej wygląd polityka niż artysty. A tymczasem nie było malarza znakomitszego niż on. Nie miał sobie równych, może z wyjątkiem własnego brata Huberta, który zmarł w Gandawie dwa lata wcześniej. Mało kto wiedział, że ten chudy, zimny człowiek o przenikliwym spojrzeniu i drwiącym uśmiechu płonął wewnętrznym ogniem zmysłowości i miłości piękna. Od kiedy został przedstawiony Katarzynie, zapałał do niej gorącym, a zarazem nabożnym i cierpliwym uczuciem. Zdawało się, że dla tej przepięknej kobiety był gotów wszystko znieść, na wszystko pozwolić, nawet - gdyby zechciała - zdeptać własne serce. Miała wszystkie prawa, ponieważ była piękna.
Katarzyna odczuwała niekiedy ochotę, aby ulec jego upartej miłości, której nic nie potrafiło zniechęcić.
Lecz była miłością zmęczona...
* * *
Od śmierci Garina upłynęły cztery lata, mimo to dramatyczne wydarzenia tamtych dni były ciągle żywe w sercu Katarzyny, jakby przeżyła je wczoraj. Dzień, w którym jako wdowa opuszczała Dijon, na zawsze wrył się w jej pamięć. Aby uchronić ją przed ludzką ciekawością, która rychło mogła przybrać piętno okrucieństwa, Ermengarda postanowiła jak najszybciej zabrać przyjaciółkę do siebie. Pani de Brazey wraz z Sarą opuszczała miasto w dniu, w którym zaczęto burzyć wspaniały pałac na ulicy Wytwórców Pergaminu, będący zawsze namacalnym dowodem bogactwa wielkiego skarbnika Burgundii. Katarzyna widziała, jak robotnicy zdejmowali z dachu wiatrowskazy przedstawiające złocone delfiny.
Odwróciła głowę, zaciskając drżące wargi. Ulica Wytwórców Pergaminu była ciemną kartą jej życia, którą z całych swych sił pragnęła odwrócić.
Gdyby Garin i ona sama nie byli ofiarami okrutnego zrządzenia losu, jakie byłoby ich wspólne życie? A może szczęście było możliwe...
Katarzyna zostawiła w Dijon same złe wspomnienia. Matka i wuj Mateusz także opuścili swój dom przy ulicy Griffon i zamieszkali w Marsannay. Wuj był dostatecznie bogaty, aby żyć na wsi, i miał już dosyć miasta. Luiza zamknęła się w klasztorze w Tart, Landry w Saint-Seine. Co do Ermengardy, to ciężko przeżyła śmierć księżnej wdowy i postanowiła zaszyć się w swoich dobrach Chateauvillain.
- Zajmę się twoim dzieckiem - powiedziała do Katarzyny. - Książęca krew potrzebuje specjalnej edukacji. Zrobimy z niego rycerza... lub wielką damę...
Myśl o mającym się urodzić dziecku nie wzbudzała w Katarzynie żadnej radości, za to Ermengarda oczekiwała narodzin z niecierpliwością.
Hrabina już widziała się w roli babci niańczącej i rozpieszczającej maleństwo. Nie miała nikogo, kogo mogłaby kochać. Jej małżonek pędził hulaszczy żywot u boku Filipa. „Już dawno przestał być młodzieńcem, a pomimo to ciągle nie może zrozumieć, że w jego wieku kobiety są męczącą rozrywką" - mawiała często. Nie cierpiała z tego powodu, gdyż ich miłość dawno już wygasła, syn zaś walczył w szeregach Jana Luksemburczyka i nie widywała go często. Zakochany był w szpadzie. „To zgodne z jego wiekiem i pochodzeniem!" - tłumaczyła syna Ermengarda. Mające się narodzić dziecko Katarzyny pozwoliłoby znieść nudę wiejskiego życia, gdyż była zdecydowana pozostać od tej pory w Chateauvillain, aby uprawiać ziemię i trzymać swoich chłopów w ryzach.
Za potężnymi murami fortecy, tak podobnymi do ich właścicielki poprzez wrażenie bezpieczeństwa, jakie dawały od pierwszego spojrzenia, Katarzyna pędziła spokojne dni, których tak potrzebowała. Feudalna siedziba z jej popielatymi wieżami, przeglądającymi się w łagodnym nurcie Aujon, stała się dla niej cichą przystanią, gdzie spędzała długie wieczory na wpatrywaniu się w zachodzące nad lasem słońce.
Pewnego sierpniowego poranka, po długiej nocy walki z bólem, Katarzyna wydała na świat małego chłopczyka, którego kapelan z zamku ochrzcił imieniem Filip... Ermengarda upajała się radością, przyglądając się, jak piastunka, wybrana przez nią spośród setek kobiet, zawija noworodka, i była o wiele bardziej szczęśliwa niż sama Katarzyna, która nie pragnęła dziecka Filipa i jej instynkt macierzyński nie był rozwinięty. Miłość do księcia pozostawała bardziej cielesna niż platoniczna. Pociągał ją, powodował, że krew w jej żyłach burzyła się, była szczęśliwa w chwilach uniesienia, ale nigdy nie płonęła do niego takim uczuciem, taką gorączką jak do Arnolda. I jego nieobecność nie ciążyła jej zbytnio.
A jednak, kiedy miesiąc po narodzinach dziecka książę zjawił się w Chateauvillain, bardzo się ucieszyła. Filip przyciągał ją jak magnes i przy nim dochodziła łatwo do przekonania, że mógłby wypełnić jej życie. Rzucił się do jej stóp, błagając o przebaczenie, że nie przybył wcześniej, przysięgał, że kocha ją teraz jeszcze bardziej, i udowodnił jej to najlepiej jak mógł w łożu. Katarzyna czuła w jego ramionach, że odżywa. Głębokie, szaleńcze doznania przywróciły jej chęć do życia, kokieterię i potrzebę bycia piękną.
Książę nie skrywał przed nią, że zamierza się ponownie ożenić. Z rozsądku. W listopadzie miał poślubić hrabinę Bonne d'Artois, o wiele starszą od niego, wdowę po własnym wuju Filipie, hrabi de Nevers, zabitym pod Azincourt. Bonne była łagodna i nieśmiała, a także chorowita, lecz jej małżeństwo było niezbędne dla Burgundii. A Filip musiał się poświęcić, poślubiając własną ciotkę.
- Tylko nie bądź zazdrosna! - prosił Katarzynę. - Kocham i będę kochać tylko ciebie. Od dzisiaj już cię nigdy nie opuszczę. Jeśli zechcesz, zrobię cię damą dworu księżnej...
Lecz Katarzyna odmówiła, bardziej z dumy niż troski o konwenanse.
Nie chciała służyć w dzień kobiecie, której w nocy zabierała męża. Filip zgodził się, aby jeszcze przez jakiś czas pozostała u Ermengardy. 30 listopada w Moulins-Engilbert poślubił Bonne, ale już kilka dni później przygalopował do Chateauvillain, aby skraść kilka pocałunków swojej kochance, błagając, aby do niego wróciła. Katarzyna i tym razem odmówiła.
Lubiła życie na wsi, podnoszące ją na duchu towarzystwo Ermengardy, a także dziecko, do którego, w miarę upływu czasu, przywiązywała się coraz silniej. Lecz dni nowej księżnej Burgundii były policzone. Nie minął rok, jak 17 września 1425 roku wyzionęła ducha, znowu czyniąc Filipa wdowcem bez prawowitego potomka. Wtedy, prawie siłą, Filip wyrwał Katarzynę z jej azylu, zrobił ją swoją oficjalną faworytą, błyszczącą i wszechwładną gwiazdą, wokół której obracał się cały dwór, najwspanialszy w Europie.
Zwrócił jej z nawiązką to wszystko, co straciła po procesie Garina.
Zachowała tytuł hrabiny de Brazey ze względu na małego Filipa, wkrótce stała się właścicielką zamku w Chenove, powyżej Dijon, pałacu w Brugii, ziemi, nowych klejnotów, olśniewających toalet... i obiektem rosnącej miłości Filipa, który składał hołdy jej urodzie w czasie uroczystości i na turniejach. Kochana, rozpieszczana i obsypywana klejnotami, Katarzyna powinna czuć się szczęśliwa. A jednak wcale tak nie było i po czterech latach, czasem wśród ciszy samotnych nocy, za brokatowymi zasłonami swej komnaty, pytała serca, lecz odpowiadała jej jedynie cisza. Była obdarowywana miłością w nadmiarze, gdyż wielu mężczyzn kochało się w niej, i nie bacząc na zazdrość Filipa, odważyło się jej to wyznać; ona jednak nie kochała żadnego. Niektórzy pozabijaliby się dla jednego jej uśmiechu czy jednego spojrzenia. Było jej ich tylko żal. Lecz litość nigdy nie zamieniła się w miłość. I coraz częściej odczuwała nudę w ramionach Filipa, nawet przy pocałunkach. Nie potrafiła już tak drżeć od jego wymyślnych pieszczot, jak na początku ich związku.
Tylko jeden mógłby obudzić uśpione serce pięknej hrabiny. Ten jedyny, o którym wzbraniała się myśleć. Lecz on był daleko, miał żonę, dla Katarzyny był na zawsze stracony. Na dźwięk jego imienia w jej duszy odzywało się bolesne echo. Arnold...
* * *
Jan van Eyck nie starał się przerwać toku myśli Katarzyny. Stojąc przed kominkiem, wpatrywała się bezwiednie w płomienie poprzez rubinową zawartość kieliszka. Jej postawa była tak uderzająco piękna, że malarz miał największą ochotę chwycić znowu za pędzel i zacząć nowe płótno.
Uśmiechnął się, pomyślawszy, że „Dziewica z kieliszkiem wina" mogłaby być różnie przyjęta. Nie lubił, kiedy Katarzyna uciekała w zamyślenie w jego obecności. A ostatnio zdarzało się to często. W chwili kiedy miał przemówić, wszedł służący w fioletowo-srebrnej liberii, sunąc bezszelestnie po błyszczącej posadzce pokrytej żółtymi gwiazdami i niebieskimi chimerami.
Podszedłszy do hrabiny, zawiadomił ją, że pan de Saint-Remy prosi o przyjęcie. Katarzyna podskoczyła, jakby głos służącego wyrwał ją ze snu, i poleciła wprowadzić gościa. Van Eyck westchnął: - Co najmniej przez godzinę będzie nas zanudzał plotkami z dworu.
Nie znoszę tego gaduły i mam wielką ochotę odejść!
- Proszę, zostań, w twojej obecności nie odważy się do mnie zalecać.
- I on także? Zastanawiam się, czy jest w całej Flandrii i Burgundii choć jeden mężczyzna, który nie byłby w tobie zakochany. Dobrze, zostanę.
Wszedł Saint-Remy, elegancki i wykwintny jak zawsze, z szerokim uśmiechem na ustach. Ten autorytet w dziedzinie elegancji przywdział na tę wizytę ubranie w kolorach jesieni. Ubrany był w aksamitną opończę z licznymi przecięciami, podobnie jak w fantastycznych rękawach, spod których przebłyskiwał brokat w złociste i purpurowe liście. Obcisłe getry w kolorze wesołego szkarłatu i aksamitny kapelusz utkany złotymi liśćmi, takimi jakie zdobiły rękojeść sztyletu zatkniętego u pasa, dopełniały stroju szlachcica. Na nogach miał olbrzymie, szkarłatne ciżmy, czyniące jego chód śmiesznym, podobnym do kaczki. Wraz z nim wpadło do komnaty trochę świeżego powietrza z zewnątrz i błogi spokój panujący w pomieszczeniu prysnął.
Saint-Remy rozpływał się dosłownie nad urodą Katarzyny, podziwiał rozpoczęty obraz, ze znawstwem obejrzał przedmioty ze złota poustawiane na kredensie, pokręcił się nerwowo, aż w końcu rozsiadł się w fotelu z kieliszkiem wina podanego mu przez gospodynię. Rzucił na van Eycka spojrzenie pełne nieukrywanej sympatii.
- I cóż, panie ambasadorze - rozpoczął - dowiedziałem się, że nas opuszczasz. Doprawdy, zazdroszczę panu, że udajesz się na południe, podczas gdy my, biedni mieszkańcy północy, będziemy tutaj marznąć!
- Jak to, Janie? - zakrzyknęła zdumiona Katarzyna. - Nic mi pan o tym nie wspominałeś!
Malarz poczerwieniał na twarzy, rzucając gościowi spojrzenia pełne dezaprobaty.
- Właśnie miałem to uczynić - odpowiedział szorstko - lecz przybycie pana...
Młody doradca stał się prawie tak samo czerwony na twarzy jak malarz. Przenosił wzrok to na Katarzynę, to na van Eycka.
- Jeżeli dobrze rozumiem, znowu nie utrzymałem języka za zębami...
Katarzyna przerwała mu bezceremonialnie i podeszła do malarza, ciągnąc za sobą tren fioletowej sukni. Stanęła przed nim w taki sposób, by móc patrzyć mu prosto w oczy.
- A więc, gdzie się wybierasz, Janie? Obydwaj wygadaliście się, wzbudzając moją ciekawość. Dlaczego nie znam celu twojej nowej misji? Bo chyba z misją wysyła cię Filip, czyż nie?
Nie pierwszy to raz Filip Burgundzki korzystał z talentu dyplomatycznego swego ulubionego malarza. Artystyczna wrażliwość czyniła zeń najbardziej powołaną osobę do załatwiania delikatnych spraw.
Wzruszył ramionami.
- W istocie, wysyła mnie jako legata. Wolałem, aby sam panią o tym powiadomił. Wyjeżdżam do Portugalii, gdzie mam poczynić pierwsze kroki u króla Jana I w sprawie małżeństwa infantki Izabeli z...
Przerwał, nie śmiąc dokończyć. Zamiast niego zdanie zakończyła Katarzyna: - ...infantki Izabeli z księciem Burgundii! Ależ, drogi przyjacielu, czy sądzisz, że jestem taka nierozsądna, by nie wiedzieć, że książę musi się ożenić, jeśli chce mieć spadkobiercę? Dawno czekałam na podobną nowinę i wcale nie jestem zaskoczona. Po co więc te wszystkie wybiegi?
- Obawiałem się, że to cię zrani. Miłość księcia do pani jest olbrzymia i wiem, że to kolejne małżeństwo z rozsądku. Infantka ma ponad trzydzieści lat, mówi się, że jest piękna, ale tak zawsze się mówi o wszystkich księżniczkach i...
- Och, przestańże wreszcie tłumaczyć mi wszystko - przerwała znowu Katarzyna ze śmiechem. - Nie przejmuj się tak bardzo. Znam uczucia Filipa lepiej niż pan... no i znam swoje. Nie sprawiłeś mi wcale przykrości.
Pomówmy lepiej o sprawach poważnych: w tej sytuacji, kiedy skończysz mój portret?
- Wyjeżdżam z końcem miesiąca, mam jeszcze trochę czasu...
Nowina, tak nierozważnie zdradzona przez Saint-Remy'ego, dotknęła ją bardziej, niż przypuszczała, gdyż zapowiadała zmiany w jej dotychczasowym życiu. Od czasu śmierci drugiej żony Filipa Katarzyna zawsze wiedziała, że nadejdzie taki dzień, w którym trzeba będzie wybrać nową księżniczkę. Potęga księcia ciągle rosła, wszystko mu się udawało, powiększały się jego włości. Ostatnio wygrał wojnę w Holandii ze swoją niesforną kuzynką, piękną Jacqueline de Luksemburg, postacią jakby wyjętą z powieści przygodowej. Piękna hrabina, będąc pokonana, musiała uczynić Filipa swoim spadkobiercą. Ponadto książę de Namur, po którego śmierci książę miał przejąć należące do niego ziemie, był ciężko chory. Tak rozległe państwo potrzebowało nie tylko władczyni, ale również spadkobierców.
Bastardzi, których spłodził z kilkoma kochankami, nie mogli liczyć na sukcesję.
Katarzyna wiedziała, że kiedyś inna kobieta zasiądzie na tronie obok Filipa, i postanowiła ustąpić jej miejsca, usunąć się. W ciągu trzech lat miłość księcia uczyniła z niej prawdziwą królową bez korony, prawdziwą panią i gwiazdę tego dworu. Lecz jej duma cierpiała z powodu poniżającej roli kochanki. Przyszedł czas na podjęcie decyzji. Ale jakiej? Najrozsądniej byłoby wrócić do Burgundii. Najpierw do Chateauvillain... Już dwa lata nie widziała swego syna i zaczynało go jej brakować.
- O czym tak rozmyślasz, pani? - spytał Saint-Remy. - Wydaje mi się, że myślami jesteś daleko stąd. Tymczasem van Eyck chciałby się z nami pożegnać, a pani go nawet nie słuchasz.
Katarzyna przeprosiła uśmiechem.
- Wybaczcie mi! Do jutra, drogi przyjacielu. Skończmy obraz, gdyż czas nagli.
Malarz nie odpowiedział, lecz smutno pokiwał głową. Nie umknęło jego uwagi zdenerwowanie Katarzyny. Pochylił się nisko nad dłonią, którą podała mu hrabina.
- Że też mnie powierzono tę misję, która cię tak zasmuca... mnie, który gotów jest oddać życie, abyś tylko nie płakała! Co za ironia losu!
- Ależ nie! Ruszaj spokojnie do Portugalii. Namaluj infantce piękny portret i spełnij dobrze swoją misję. Przysięgam, że nie jest mi przykro.
Opuszczę dwór bez żalu, gdyż jestem już zmęczona. Po powrocie znajdziesz mnie z pewnością. Będziemy zawsze przyjaciółmi...
Van Eyck z żalem wypuścił z rąk jej delikatną dłoń i wyszedł bez słowa. Jan de Saint-Remy, który przez cały czas nie ruszył się z fotela, patrzył za wychodzącym z uśmiechem.
- Jeżeli ten człowiek nie kocha się w tobie, pani, na zabój, to każ mnie pokrajać na kawałki. To fatalne, że taki wrażliwy artysta zadurzył się w tobie... Nie patrz tak na mnie, droga przyjaciółko. Zgaduję twoje myśli: ten cały Saint-Remy, zwiastun złej nowiny, powinien przez przyzwoitość wyjść wraz z van Eyckiem, czyż nie tak? Nie, nie zaprzeczaj, pani, to całkiem normalne. Lecz jeśli popełniłem tę niezręczność, zostając tutaj, to dlatego, że mam ci coś do powiedzenia... coś niecierpiącego zwłoki!
- Czy ty także wyjeżdżasz, panie?
- Oczywiście, że nie! Ja tylko mam się na baczności, znając twoje nagłe decyzje, pani, a domniemywam, że wkrótce takową podejmiesz. Nie mam zaś ochoty szukać pani na drugim końcu świata. Ciągle gdzieś umykasz, a twoje posunięcia są nieprzewidywalne... przy tym jesteś najrozkoszniejszym stworzeniem na świecie.
- Na Boga, Janie - przerwała zniecierpliwiona Katarzyna. - Nie mam ochoty słuchać dzisiaj madrygałów. Zostaw w spokoju moją urodę... Nie możesz sobie wyobrazić, jaka jestem zmęczona słuchaniem ciągle tych samych słów. Jak nie van Eyck, to ty, panie, jak nie ty, to kapitan de Roussay albo de Lannoy lub Toulongeon, a nawet Mikołaj Rolin, który przesiaduje godzinami i zanudza mnie na śmierć.
- Z pewnością po to, aby powetować sobie surowy tryb życia, które wiedzie u boku swej nabożnej małżonki, Gigony de Salins. Nie ma lekkiego życia wasz kanclerz, oj nie, ale do rzeczy! To nie o nim chciałem z tobą mówić, pani, lecz o mnie...
- Ależ to uroczy temat! - zadrwiła Katarzyna z olśniewającym uśmiechem.
- Uroczy jak uroczy, ale na pewno interesujący. Tak więc... - Mówiąc to, wstał, wyprostował swoją chudą i długą sylwetkę i stanął przed Katarzyną w pozycji na baczność. - Tak więc... nazywam się Jan Lefebvre de Saint-Remy. Mam trzydzieści dwa lata, jestem bogaty, cieszę się dobrym zdrowiem, posiadam rozległe dobra, moje nazwisko jest wystarczająco szlachetne... i kocham panią tak, jak tylko ktoś z rodu Saint-Remy kochać potrafi. Czy zechciałabyś pani zostać moją żoną? Sama będąc wdową, jesteś wolna.
- ...i bez zajęcia za jakiś czas? - skończyła Katarzyna zjadliwie. - Mój drogi Janie, jesteś pan wspaniały i jestem ci wielce zobowiązana za twoją propozycję. Pomyślałeś sobie: zostanie sama, dam jej moje nazwisko, poważną pozycję... Czyż nie tak? Zawsze czułam, że jesteś moim przyjacielem.
- Cóż, mówisz mi o przyjaźni, kiedy właśnie wyznałem, że cię kocham?
- To właśnie dlatego nie wyjdę za ciebie za mąż, panie! Byłbyś zbyt nieszczęśliwy, wiedząc, że cię nie kocham. Byłoby nieuczciwe z mojej strony, gdybym ci oddała tylko moją rękę. Mogę tylko cię lubić. A to o wiele za mało!
Na jasnej twarzy mężczyzny pojawił się wyraz szczerego żalu.
- Kocham cię na tyle, że zadowoliłbym się tymi okruchami uczucia powiedział głuchym głosem. - Oczywiście wiem, że nie potrafię zastąpić księcia Filipa. Pani go kochasz i...
Katarzyna przerwała mu gwałtownie: - Wiesz dobrze, że nie! Nigdy nie udało mi się znaleźć właściwej nazwy dla uczucia, którym darzę księcia. Obawiam się, że jest to coś bardzo przyziemnego... Nie potrafię już kochać, Janie, nawet gdybym bardzo chciała... wiesz o tym dobrze!
Zapadła cisza. Na zewnątrz ściemniało się i komnatę powoli ogarniał mrok. Jedynie płomień kominka rozświetlał ciemność. Na jego tle Katarzyna odcinała się ciemną plamą. Saint-Remy odszedł w mroczny kąt. Zdawało mu się, że jakiś duch stanął pomiędzy nim a tą cudowną kobietą, do której nigdy nie udało mu się zbliżyć. Przypomniał sobie walkę pod murami Arras oraz tego rycerza z insygniami królewskimi, na którego widok Katarzyna oszalała. Bezwiednie wyszeptał: - Rozumiem... jest inny... Po tylu latach nie potrafiłaś zapomnieć o Mont...
- Zamilcz! - ucięła oschle Katarzyna. - Nie chcę słyszeć jego imienia!
Drżała jak liść i Saint-Remy zauważył w jej oczach taką rozpacz, że serce ścisnęło mu się z litości. Ale Katarzyna szybko zapanowała nad sobą.
- Przebacz mi... - wyszeptała. - To nerwy A teraz proszę, abyś zostawił mnie samą, przyjacielu. Przychodzisz do mnie ze słowami miłości, a ja plotę androny... Odwiedź mnie wkrótce!
Podała mu zimną dłoń, na której młody człowiek złożył delikatnie swe usta. Wydawał się taki zaniepokojony i zdezorientowany, że uśmiechnęła się do niego, aby go pocieszyć, wzruszona, że ten płochy młodzieniec potrafi naprawdę cierpieć z jej powodu.
- Przyjdź kiedy indziej, jak będę mniej zdenerwowana. Pozwolę ci powtarzać, że mnie kochasz...
- A czy pozwolisz również ponownie prosić cię o rękę?
- Dlaczego nie, jeśli nie obawiasz się odmowy. Dobranoc, przyjacielu.
Po wyjściu Saint-Remy'ego Katarzyna odetchnęła z ulgą. Nareszcie była sama! Ogarniający komnatę mrok wydał się jej przyjemny. Podeszła do wysokiego okna w kształcie migdała i otworzyła jedno ze skrzydeł, na którym widniał wybrany przez nią herb: niebieska chimera na srebrnym polu z koroną hrabiowską. Zimne, lecz wilgotne powietrze dmuchnęło jej w twarz i rozwiało włosy. Na dole toczyły się ciemne wody kanału, w których odbijały się światła sąsiednich domów, i znikały pod kamiennym łukiem małego mostu. Zerwał się wiatr, unosząc ostatnie jesienne liście. Na pobliskim murze odezwał się głos strażnika. Z drugiej strony kanału dobiegały dźwięki lutni. Było tak spokojnie, że Katarzyna pozostałaby chętnie w oknie przez całą noc, słuchając odgłosów miasta. Ale tego wieczoru miał przybyć na kolację Filip. Z żalem zamknęła okno w chwili, kiedy drzwi otworzyły się przed Sarą niosącą ciężki kandelabr z brązu, na którym płonęło dwanaście świec, oświetlając nieruchomą twarz Cyganki. W jej wyglądzie było coś uroczystego. Pod jej wysokim, koronkowym, wykrochmalonym czepkiem, przylegającym do głowy, widać było zmarszczone brwi. Postawiła kandelabr na rzeźbionym, hebanowym kufrze, po czym Zdjąwszy jedną ze świec, przeszła po całej komnacie, zapalając pozostałe świece.
W jej ruchach było coś nienaturalnego, coś, co uderzyło Katarzynę.
- Co ci jest? Wyglądasz tak dziwnie.
Sara odwróciła się w jej stronę i rzekła bezbarwnym głosem: - Przybył kurier z Chateauvillain. Dziecko jest chore... Ermengarda wzywa cię...
Sara nie powiedziała nic więcej. Nieruchomo wpatrzona w Katarzynę czekała, co odpowie. Katarzyna zbladła. Ermengarda w każdym liście donosiła o znakomitym zdrowiu chłopca, o jego inteligencji i urodzie.
Katarzyna znała swoją przyjaciółkę i wiedziała, że jeżeli ją wzywa, to znaczy, że dziecko jest... ciężko chore. Poczuła ściśnięcie koło serca. Zdała sobie nagle sprawę z odległości i z tego wszystkiego, co oddzielało ją od dziecka, równocześnie poczuła palące wyrzuty sumienia. Nie robiła sobie wyrzutów, że opuściła syna. Z Ermengardą, która go uwielbiała, nie był opuszczony. Zarzucała sobie jednak, że nie dosyć go kochała. Był jej synem, a ona mogła całymi miesiącami go nie oglądać. Jej wzrok napotkał spojrzenie Sary.
- Ruszymy skoro świt, zaraz po otwarciu bram! Tiercelin zajmie się domem. Każ przygotować kufry...
- Perryna już zaczęła...
- To dobrze. Potrzebujemy najlepszych koni i trzech zbrojnych ludzi.
To wystarczy. W drodze nie będziemy się często zatrzymywać. I jak najmniej bagaży. Jeżeli będę czegoś potrzebować, wyślę po to posłańca.
Głos Katarzyny był beznamiętny, spokojny, a jej rozkazy zwięzłe. Sara na próżno dopatrywała się śladu uczucia na jej nieruchomej twarzy. Życie na dworze nauczyło Katarzynę sztuki panowania nad uczuciami i ukrywania przeżyć.
- A co do dzisiejszego wieczoru? - spytała Sara.
- Powiadomię księcia o wyjeździe. Tymczasem nakryj do stołu i pomóż mi się przebrać.
* * *
W komnacie Katarzyny, podobnej do szkatuły wyścielonej jasnoróżowym aksamitem, krzątała się Perryna wraz z dwiema pomocnicami. Na wielkim łożu czekała suknia z białej satyny, wyszywana drobnymi perłami. Filip lubił, gdy Katarzyna ubierała się na biało, i zabraniał jej wkładać na ich intymne spotkania ciężkie toalety, jakie obowiązywały na dworze. Katarzyna przyjmowała go więc ubrana w proste sukienki i miała zawsze rozpuszczone na ramiona włosy.
Pozostawiwszy kobiety ich zajęciu, poszła, by wziąć przygotowaną dla niej kąpiel, i z ulgą zanurzyła się w ciepłej wodzie, do której Sara dosypała garść listków werbeny, zgadując, że nerwy jej pani potrzebują odprężenia.
Katarzyna poddała się zbawiennemu działaniu ciepłej wody, starając się nie myśleć o chorym dziecku. Czuła zmęczenie, lecz widziała rzeczy wyraziście.
Czyż nie było to zadziwiające, że musiała oddalić się od Filipa w tym samym dniu, kiedy dowiedziała się, że chwila rozstania jest blisko. Jakby los dawał jej znak i dokonywał wyboru za nią. Nadeszła pora odjazdu. Zostanie jakiś czas w Chateauvillain, żeby poczekać, co się zdarzy, i zastanowić się, co zrobić ze swym życiem...
Kiedy wyszła z wody, Sara owinęła ją obszernym kawałkiem cienkiego płótna z Fryzji, który uprzednio ogrzała przy ogniu, i wytarła ją energicznie. Sięgnęła po kuferek z rzadkimi perfumami, których jej pani zazwyczaj używała, lecz Katarzyna powstrzymała ją ruchem dłoni.
- Nie dzisiaj... strasznie boli mnie głowa...
Sara nie nalegała, tylko jej wzrok spoczął na chwilę na Katarzynie, kiedy spadło z niej płótno.
- Ubierz mnie - rzuciła krótko.
Kiedy Sara poszła po sukienkę z białej satyny, Katarzyna stała przed lustrem, nie patrząc w nie jednak. Od pewnego czasu świadomość piękna własnego ciała nie sprawiała jej przyjemności jak dawniej. Wzrastające pożądanie Filipa mówiło jej lepiej niż lustro, że była jeszcze piękniejsza.
Macierzyństwo przyczyniło się do jej rozkwitu, ujmując ciału resztki oznak dziecinności. Jej talia, tak wąska, że Filip mógł ją objąć rękami, była nadal talią młodej dziewczyny, lecz jej biodra zaokrągliły się, podobnie jak piersi.
Skóra Katarzyny, jędrna i aksamitna, podniecała niezwykle największego księcia Zachodu. W jej ramionach Filip był ciągle tym zakochanym mężczyzną z okresu ich pierwszych uniesień... lecz to wszystko pozostawiało teraz Katarzynę zupełnie obojętną.
Sara bez słowa przełożyła sukienkę przez jej głowę i obciągnęła ją wzdłuż ciała, spowijając je miękkimi, błyszczącymi fałdami. Pod dotykiem zimnej satyny nagie ciało Katarzyny zadrżało. Zbladła tak nagle, że wystraszona Sara spytała: - Czy mam wysłać posłańca do pałacu, żeby doniósł, że jesteś cierpiąca?Katarzyna zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie, nie trzeba. Muszę się z nim zobaczyć dzisiejszego wieczoru.
Zresztą już i tak za późno. Nadchodzi!
W istocie, dał się słyszeć odgłos szybkich kroków oraz męski głos pozdrawiający wesoło służące, które zostały w komnacie. Drzwi pomieszczenia kąpielowego otworzyły się pchnięte niecierpliwą dłonią Filipa, który wołał już od progu: - Znikaj, Saro, żebym mógł ją pocałować należycie! Trzy dni bez ciebie, moja miłości, trzy dni spędzone na wysłuchiwaniu skarg ławników Brukseli! To całe wieki nudów!
Podczas gdy Sara, dygnąwszy pośpiesznie, zniknęła za drzwiami, tak jak została o to uprzejmie poproszona, książę brał już Katarzynę w ramiona, pokrywając jej ciało pocałunkami.
- Moje serce... moje życie... moja królowo... moja wróżko o złocistych włosach... moja miłości - szeptał czule, obsypując oczy i piersi Katarzyny płomiennymi pocałunkami. - Za każdym razem wydajesz mi się piękniejsza... tak piękna, że mi się serce ściska!
Na wpół uduszona Katarzyna broniła się słabo przed Filipem, którego niecierpliwe ręce pieściły jej ciało. Wydawał się bardziej radosny i zakochany niż zawsze. Lecz próbując zdjąć z niej sukienkę, napotkał opór.
- Nie, Filipie... nie teraz - Och, dlaczego? Tak mi było spieszno do ciebie, że musisz wybaczyć, kochanie, moją niecierpliwość. Wiesz dobrze, jaki płomień we mnie rozpalasz. Katarzyno... moja słodka Katarzyno, po raz pierwszy mnie odpychasz... Czy jesteś cierpiąca? Zdaje się, że zbladłaś...
Odsunął się od niej na chwilę, aby lepiej się jej przyjrzeć, po czym, zaniepokojony, przytulił ją do piersi, ujmując jej twarz w swoje dłonie i zmuszając ją, aby popatrzyła na niego. Nagle z jej oczu spłynęły dwie łzy i Katarzyna zamknęła powieki.
- Ależ ty płaczesz! - wykrzyknął przerażony Filip. - Co się stało? Moje najdroższe kochanie, nigdy nie widziałem łez w twoich oczach.
Był tak przejęty, że i jemu zbierało się na płacz. Jego wąskie wargi zaczęły drżeć przy skroni Katarzyny.
- Muszę wyjechać - wyszeptała. - Ermengarda mnie wzywa... Nasz syn zachorował.
- Czy to coś poważnego?
- Nie wiem... z pewnością. Inaczej Ermengarda nie wzywałaby mnie.
Boję się, Filipie... Szczęście jest dla nas skończone.
Książę kołysał ją czule w ramionach, następnie pociągnął w stronę łóżka, posadził ją na nim, a sam usiadł u jej stóp na stopniach przykrytych puszystym perskim dywanem.
- Nie mów głupstw - rzekł, ujmując dłonie Katarzyny w swe ręce. Nasz syn jest chory, ale to przejdzie. Wiesz przecież, że Ermengarda opiekuje się nim jak swoim własnym dzieckiem. Rozumiem twoje obawy, lecz z przykrością dowiaduję się, że wyjeżdżasz. Kiedy mnie opuszczasz?
- O świcie...
- Oczywiście... A więc o świcie przyślę ci eskortę; będą czekać przed domem. Tak, tak... zależy mi na tym! Droga jest długa, a w zimie szczególnie niebezpieczna. Nie byłbym spokojny... Ale, proszę, nie opuszczaj mnie na długo! Będę liczyć dni!
Katarzyna odwróciła głowę, próbując oswobodzić ręce z uścisku, lecz Filip nie zamierzał ich wypuścić.
- Zdaje się, że pozostanę w Burgundii dłużej, niż sądzisz... Może nawet nigdy już nie wrócę do Flandrii... - powiedziała wolno.
- Jak to? Dlaczego?
Katarzyna pochyliła się nad księciem i ujęła w dłonie jego chudą twarz, której dumne i delikatne rysy pokochała na swój sposób.
- Filipie - zaczęła łagodnie - przyszła chwila szczerości. Lecz uspokój się! Musisz się ożenić i zrobisz to! Wiem,że wysyłasz van Eycka do Portugalii, ale to nie on mi o tym powiedział. Nie ganię cię za to, musisz dać następcę swoim poddanym. A ja wolałabym się oddalić. Nie chcę po tym, co przeżyliśmy razem, żyć w ukryciu, kochać się potajemnie. Kochaliśmy się w blasku dnia i teraz nie zniosę upokorzeń pokątnego związku.
Filip z dziką gwałtownością wczepił się w ramiona młodej kobiety.
Zerwał się z miejsca i opierając się kolanem na łóżku, pochylił cały tułów nad nią.
- Zamilcz! Nigdy nie skażę cię na konspirację. Kocham cię tak, jak nigdy nikogo nie kochałem, a jeśli muszę się ożenić, to nie dlatego, żebyś miała cierpieć upokorzenia. Jestem księciem Burgundii i potrafię zapewnić ci odpowiednią pozycję!
- To niemożliwe, przynajmniej tutaj! Ja mogę żyć w Burgundii.
Będziesz mógł mnie odwiedzać... sam.
W tym momencie - przerywając rozmowę - weszła Sara, aby oznajmić, że kolacja gotowa. Filip podał dłoń Katarzynie i poprowadził ją do stołu.
Posiłek został podany przed kominkiem w sali reprezentacyjnej; usługiwało trzech służących. W ich obecności Filip i Katarzyna nie wymienili wielu słów. Książę był nachmurzony. Pomiędzy jego szarymi oczami zarysowała się ostra zmarszczka, a kiedy jego spojrzenie napotykało wzrok Katarzyny, mogła zobaczyć w nim nieme błaganie. Książę nie tknął podanych dań.
Kiedy krajczy zamierzał pokroić pasztet z kozicy, Filip nagle wstał, odpychając stół tak gwałtownie, że ten się przewrócił z hukiem, po czym wskazał służącym drzwi.
- Wyjdźcie wszyscy! - rozkazał.
Usłuchali go wystraszeni, nie śmiąc nawet pozbierać półmisków i złoconych talerzy, z których potrawy ześlizgnęły się na posadzkę. Szare oczy księcia stały się prawie czarne, a na twarzy malował się obłęd.
- Ależ, Filipie! - zakrzyknęła Katarzyna.
- Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy.
Podszedł do niej i podniósłszy ją lekko jak piórko, uniósł, biegnąc do komnaty. Katarzyna zobaczyła, że jego twarz zalewają łzy... Posadził ją na łóżku... nie wypuszczając z objęć, i coraz silniej przyciskając ją do piersi.
- Posłuchaj... - wyszeptał, ciężko dysząc - i nie zapomnij nigdy, co ci powiem. Kocham cię nad życie, kocham cię bardziej niż zbawienie mojej duszy. Jeżeli zażądasz, zrzeknę się wszystkiego, aby cię zatrzymać! Co mi tam potomek! Każę van Eyckowi zostać i nie ożenię się. Nie mogę cię stracić, rozumiesz? Jeśli chcesz wyjechać, musisz mi obiecać, że wrócisz!
- Filipie - Jęknęła Katarzyna - chodzi o moje dziecko... o nasze dziecko.
- Cóż to ma za znaczenie! Przysięgnij, że niezależnie, co by się stało, wrócisz do mnie, kiedy tylko się uspokoisz. Przysięgnij, bo w przeciwnym razie daję ci moje rycerskie słowo honoru, że nie uda ci się opuścić tego miasta! Wolałbym cię raczej uwięzić...
Książę nie panował nad sobą. Szczupłymi, twardymi palcami ściskał ciało Katarzyny, przygniatając je własnym ciężarem. Jego oddech palił usta przerażonej więźniarki, a łzy lały się na jej policzki. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. Drżał na całym ciele i raptem przypomniał jej Garina, w chwili kiedy opanowała go żądza. Garin także wyglądał jak zgłodniałe zwierzę i całym jestestwem wyrażał bolesne błaganie.
- Przysięgnij, Katarzyno, przysięgnij na własne życie, że wrócisz prosił i rozkazywał zarazem. - Albo przyznaj się, że mnie nigdy nie kochałaś!
Katarzyna czuła na swej piersi oszalałe bicie serca kochanka. Nie zdając sobie sprawy, nadal była zakochana w księciu, który przy niej zamieniał się w zwykłego, ogarniętego silnym uczuciem mężczyznę. W końcu dała się przekonać.
- Przysięgam - wyszeptała. - Wrócę, jak tylko syn wyzdrowieje...
Skutek był natychmiastowy. Książę powoli się odprężył. Jego wdzięczność zdumiała Katarzynę. Upadłszy przed nią na kolana, całował jej ręce i stopy.
- Ależ, Filipie - prosiła - błagam cię, wstań!
Książę wstał, ponownie wziął ją w ramiona i wpił się w jej usta.
Gorący pocałunek zniweczył jej postanowienia i resztki oporu. Książę odzyskał magiczną władzę, która tak długo przykuwała do niego Katarzynę.
Późno w nocy wyczerpany Filip wreszcie zasnął z głową na piersi swej kochanki, przyciskając ją mocno do siebie, lecz ona nie mogła zmrużyć oka w ciemności komnaty, gdzie dogasał ogień na kominku. Znajdowała się w takim stanie półświadomości, który pozwolił rozumowi oderwać się od rzeczywistości, a intuicji odsłonić zasłonę przyszłości. Filip jeszcze nigdy nie kochał jej tak, jak tej nocy. Wydawało się, że ciągle nie ma dosyć. Ze wszystkich chwil miłości przeżytych z księciem, te były najpiękniejsze i najgorętsze. Lecz dlaczego Katarzyna czuła, że to ostatnie ich wspólne chwile, pomimo że obiecała wrócić?
Dotykała policzkiem krótkich, jasnych włosów Filipa. Spał jak dziecko, z tym wyrazem skarconego i boczącego się chłopca, który wzruszył ją bardziej niż widoczne ślady gwałtownego uczucia. Delikatnie, tak aby go nie obudzić, Katarzyna przycisnęła usta do skroni księcia, w miejscu gdzie przez cienką skórę widać pulsującą krew. Potem, nie mogąc się opanować, zaczęła płakać, gdyż miała wrażenie, że w tej chwili kocha go jak nigdy dotąd.
Czując, że się poruszyła, Filip wzmocnił uścisk. Bojąc się, że go obudzi, Katarzyna leżała nieruchomo. Wkrótce nadejdzie świt i trzeba będzie go pożegnać, rozdzielić się. Na jak długo?
Czuła niejasno, że nie należy już do tego mężczyzny ani do tego domu.
Była już w drodze, gdzie u celu czekał na nią jej syn i stara przyjaciółka...
Kiedy po długiej i wyczerpującej podróży Katarzyna wraz ze swoją eskortą stanęła naprzeciwko wież Chateauvillain, ogarnęły ją ponure przeczucia. Z miasteczka przycupniętego w zakolu rzeki Aujon dobiegało echo dzwonów kościelnych, roznosząc się w zimnym powietrzu. Na wzgórzu, z ciężkich pokładów mgły, wyłaniał się zamek ze swoim częstokołem z czarnego drewna, z imponującymi wieżami o stożkowatych dachach pokrytych dachówką lśniącą od wilgoci. Z przyzwyczajenia Katarzyna szukała na szczycie wieży szkarłatnego proporca rodu Chateauvillain. Lecz zauważyła jedynie czarny sztandar zwisający smętnie z drzewca zatkniętego pomiędzy otworami strzelniczymi.
Spięła konia. Mimo południowej pory forteca zdawała się dziwnie cicha. Most zwodzony był podniesiony, na murach nie było widać żywej duszy. Odwróciwszy się do kapitana eskorty, młodego pułkownika z zaczynającym się sypać zarostem, który czerwienił się przy każdym spojrzeniu Katarzyny, kazała mu zadąć w róg na znak, że się zbliżają. Czuła podniecenie i niepokój.
Przygnębiająca atmosfera zalegająca nad tą nadmarneńską wyżyną i tym wtopionym we mgłę miastem działała na nią jak najgorzej.
Młody pułkownik spełnił jej rozkaz. Z oddziału wystąpił rycerz, przytknął do ust róg wiszący u pasa. Mgłę przeszył długi, ryczący dźwięk.
Przy trzecim sygnale na murach pojawiła się głowa w hełmie. Katarzyna drżała w przemoczonej pelerynie, szukając odruchowo spojrzenia Sary, jadącej za nią. Ta podróż ciągnęła się w nieskończoność. Kilka razy trzeba było się potykać z wędrownymi bandami rzezimieszków lub z wygłodzonymi wieśniakami, wypędzonymi z ich zrównanych z ziemią miasteczek. Zmuszeni do ukrywania się w lesie, aby przeżyć, zamienili się w rozbójników, tym bardziej niebezpiecznych, że to nie zysk popychał ich do rozboju, lecz głód. Katarzyna żałowała, że kapitan de Roussay był unieruchomiony przez złamaną w turnieju nogę, gdyż młody rycerz, który go zastępował, nie potrafił stanąć na wysokości zadania. Jego odpowiedzialność przytłaczała go i łatwo wpadał w popłoch. Lecz tym razem mocnym i zdecydowanym głosem zażądał otwarcia bram przed panią de Brazey.
- Zaraz ktoś przyjdzie! - krzyknął głos z wieży.
Oczekiwanie wydało się Katarzynie nieskończenie długie, nawet jej koń się niecierpliwił, przebierając w miejscu kopytami. Hrabina utkwiła wzrok w olbrzymiej płycie mostu zwodzonego, który w końcu zaczął się opuszczać z głośnym skrzypieniem, odsłaniając wysoką, sklepioną bramę zwieńczoną kamiennym herbem panów tych włości. Za kratą z zębami, podnoszoną równocześnie, widać było nadciągających łuczników poprawiających hełmy. Wreszcie most opadł do końca i na jego deskach rozległ się odgłos końskich kopyt. Katarzyna przebyła most pierwsza, wpadła na dziedziniec, minęła basztę i skierowała się prosto do głównego budynku z eleganckimi, połyskującymi oknami. Na progu stała kobieta ubrana na czarno od stóp do głów. Była zgarbiona i podpierała się laską, dlatego Katarzyna nie poznała od razu, że to Ermengarda...
Ześlizgnąwszy się z konia, Katarzyna patrzyła niemo na tę czarną sylwetkę powoli się do niej zbliżającą. Ermengarda tak schudła, że prawie pływała w swojej sukni z czarnego aksamitu. Posiwiała, a jej oczy straciły dawny blask, były zaczerwienione pod spuchniętymi powiekami. Katarzyna podbiegła do przyjaciółki, chwyciła ją w ramiona, przerażona jej widokiem i tym, co przeczuwała.
- Ermengardo! Na Boga! Co się stało? Czy Filip?...
Z głuchym jękiem leciwa dama osunęła się w ramiona Katarzyny i załkała boleśnie na jej ramieniu. Rozpacz tej tak silnej kobiety zwaliła z nóg Katarzynę, która zrozumiała, że jej najgorsze przeczucia sprawdziły się.
- Czy on... - nie mogła dokończyć, gdyż te zbyt okrutne słowa nie chciały przejść jej przez usta.
Lecz Ermengarda przytaknęła ruchem głowy. Obie kobiety rzuciły się sobie w ramiona, nie mogąc powstrzymać szlochu. Obok nich, jak przykuci do miejsc, stali oniemiali rycerze i pogrążona w smutku Sara. Przepełnione żalem serce Katarzyny pękło, zamieniając ją w jeden łkający strzęp człowieka. Sara zmartwiała, z trudem zsiadła z konia i podeszła do rozpaczających kobiet, aby je rozdzielić. Otoczyła obydwie ramionami i powiodła do wnętrza.
W zamku panowała głucha cisza. Służba ubrana na czarno przemykała jak cienie, nie śmiąc podnieść głowy. Od śmierci małego Filipa, który zgasł wczoraj wieczorem, stara siedziba wypełniła się przygnębieniem i obawą.
Dopiero rankiem udało się kapelanowi oderwać hrabinę od łóżeczka dziecinnego, aby rozpocząć toaletę pośmiertną chłopca. Jej ból spowodował, że Katarzyna poczuła wstyd. Młoda kobieta, przybita wiadomością, odczuwała odrętwienie, które łagodziło jej własny ból i doprowadziło do całkowitego zobojętnienia.
- Co się stało? - spytała głucho, nie poznając własnego głosu.
Ermengarda, którą Sara zmusiła, aby usiadła w fotelu, zwróciła na nią swą zmęczoną twarz i zaczerwienione oczy.
- To febra... - wybełkotała. - Dużo ludzi we wsi pomarło po wypiciu wody z zatrutej studni. Filip też się jej napił, wracając ze spaceru ze swoim nauczycielem. Chciało mu się pić, zatrzymali się w młynie i poprosili o wodę... Następnego dnia był nieprzytomny. Wtedy postanowiłam cię wezwać. Doktor robił, co w jego mocy... a ja nawet nie mogłam się pocieszyć powieszeniem młynarza - dodała z gwałtownym wybuchem dzikości - gdyż zmarł tego samego wieczoru wraz z całą rodziną od swojej przeklętej wody... Czy kiedykolwiek mi przebaczysz? Powierzyłaś mi go... a on nie żyje... nie żyje mój mały, piękny Filip!
Hrabina ukryła twarz w drżących dłoniach, wybuchając tak rozdzierającym szlochem, że ogarnięta współczuciem Katarzyna otoczyła ramieniem starą przyjaciółkę.
- Ermengardo!... Przestań się dręczyć! Błagam cię! Nie możesz czynić sobie żadnych wyrzutów... Byłaś dla niego najlepszą matką, o wiele lepszą ode mnie! O wiele lepszą...
Jej oczy znowu wypełniły się łzami. W tej chwili wszedł na palcach kapelan i szeptem zawiadomił, że wszystko przygotowane i że dziecko leży w kaplicy. Ermengarda wstała i podając dłoń Katarzynie, powiedziała: - Chodź... chodź go zobaczyć...
Pociągając Katarzynę i Sarę za sobą, opuściła komnatę i wielkimi krokami podążyła w kierunku krętych schodów przechodzących w szeroką galerię wypełnioną z jednej strony witrażami z herbem rodu Chateauvillain.
Na końcu galerii znajdowały się zwieńczone łukiem drzwi prowadzące do kaplicy. Na widok kaplicy Katarzyna krzyknęła. Sanktuarium było dosyć wąskie: sklepiona nawa wsparta była na potężnych romańskich kolumnach z szarego kamienia. W środku, na katafalku obleczonym czarno-złotym aksamitem, spoczywał chłopiec w niebieskim ubranku. U jego stóp widniał herb matki oraz tarcza herbowa książąt Burgundii z czerwoną skośną linią po lewej stronie, symbolem bastardów. Czterech rycerzy w błyszczących zbrojach stało w czterech rogach katafalku, opierając się na dwusiecznych toporach, nieruchomo jak posągi. Las płonących, żółtych świec rozświetlił małą kapliczkę z niskimi oknami, nadając jej uroczysty wygląd. Stare mury były prawie niewidoczne zza zwieszających się chorągwi. Katarzyna, uderzona tym celebracyjnym wystrojem, skierowała pytające spojrzenie na przyjaciółkę. Ermengarda poczerwieniała i uniosła dumnie głowę.
- W takiej uroczystej chwili liczy się tylko krew książęca - rzekła ochrypłym głosem.
Katarzyna, nic nie odpowiedziawszy, uklękła przy zmarłym synku, nie śmiąc podnieść oczu, zmieszana nagłym odkryciem podobieństwa syna do księcia. Tak dawno go nie widziała. Wydawał się taki duży... A jego dumne rysy i krótko obcięte, jasne włosy były rysami i włosami księcia... To był rzeczywiście jego syn i do żalu Katarzyny dołączyło coś na kształt zazdrości.
Czuła, jakby mały Filip nagle odwrócił się od niej, swojej matki, zwracając się do tego, który go spłodził... Serce Katarzyny ścisnął nieokiełznany żal, żal za nieodwracalnie straconym czasem, za tym, że sama pozbawiła się dziecka, a jego pozbawiła siebie. Teraz śmierć zabrała jej go na zawsze.
Poczuła z bólem zrywające się więzy krwi. Chciała wziąć w ramiona to małe, nieruchome ciało i ogrzać je swoim własnym życiem. W tej chwili oddałaby wszystko, nawet własne życie, aby Filip otworzył oczy, uśmiechnął się do niej! Lecz jego ostatni uśmiech był przeznaczony z pewnością dla Ermengardy...
Zgięta pod ciężarem boleści, Katarzyna ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała u stóp swego martwego synka.
Całą następną noc spędziła na modlitwie w kaplicy. Ani łagodne napomnienia Sary, ani Ermengardy, ani rady kapelana zaniepokojonego jej bladością, nie potrafiły oderwać jej od martwego dziecka.
- Chcę zostać z nim tak długo, jak tylko można - odpowiedziała - a i tak nigdy nie odrobię tych wszystkich dni, kiedy o nim nie myślałam.
Zgadując, co się dzieje w sercu Katarzyny, Ermengarda nie nalegała.
Ona również pozostała w kaplicy przez całą noc. Następnego dnia zaczęły się uroczystości żałobne, które odbyły się z wszelkimi szykanami w asyście mieszkańców miasteczka w strojach żałobnych. Kiedy zamknęła się kamienna płyta grobowca rodu Chateauvillain, pochłaniając ciało książęcego bastarda, Katarzyna i Ermengarda stanęły twarzą w twarz, dzieląc ten sam ból. Obie zgodnie milcząc, odmówiły posiłku i zaniknęły się w komnacie hrabiny. Siedząc w wysokich krzesłach z rzeźbionego dębu, w swoich czarnych woalkach, które upodabniały je do siebie, nie odzywały się przez długą chwilę wpatrzone nieruchomo w płomienie kominka. Można by rzec, matka i córka złączone boleścią, niemające odwagi się odezwać, aby nie zranić jedna drugiej. W końcu pierwsza przemówiła Ermengarda.
- I co teraz?
Jej ciche słowa przerwały mur ciszy i spowodowały, że Katarzyna z jękiem upadła obok przyjaciółki, chowając twarz w fałdach jej czarnej sukni i zaciskając na nich palce.
- Nie zostało mi już nic... - szlochała. - Nie mam już męża ani dziecka, ani miłości... Zostałaś mi tylko ty, Ermengardo! Pozwól mi zostać z tobą.
Moje życie stało się puste. Nie mam już nic... nic! Chcę zostać blisko ciebie i grobu mego dziecięcia. Pozwól mi tutaj zostać...
Ermengarda zdjęła z głowy czarny, muślinowy woal i jęła pieścić jasne włosy zrozpaczonej przyjaciółki. Na jej przygnębionej twarzy pojawił się łagodny uśmiech.
- Ależ oczywiście... możesz zostać, Katarzyno... i to na zawsze. Wiesz chyba, że kocham cię jak własną córkę, jednak prędzej czy później opuścisz mnie, gdyż nie dla ciebie takie życie na odludziu...
* * *
Śnieg zaczął padać w trzy dni po pogrzebie małego Filipa, i to tak obfity, że życie w dobrach Chateauvillain zostało sparaliżowane. Zamek, na którym obok czarnej chorągwi pojawiła się chorągiew czerwona, zdawał się pogrążony we śnie w swojej wyniosłej samotności wokół dwóch kobiet w żałobie. Każdego ranka uczestniczyły w mszy odprawianej w kaplicy, po czym wracały do jednej ze swych komnat i przez cały dzień zajmowały się robótkami. Raz w tygodniu, w każdy wtorek, okoliczni chłopi udawali się na pańskie wzgórze, aby poddać się ich sprawiedliwości. Tego dnia Ermengarda zasiadła na tronie w głównej komnacie i całymi godzinami oddawała się rozstrzyganiu ich sporów - a to o mur, a to o drogę wytyczoną na polu innego, a to o spadek, innym razem wyrażała zgodę na ślub lub wyznaczała karę niewiernej małżonce. Jej sprawiedliwość była niepodzielna, a wyroki szybkie i oparte na głębokiej mądrości. Katarzyna biorąca udział w tych posiedzeniach nie mogła wyjść z podziwu dla hrabiny. Te wtorki stały się dla niej prawdziwą rozrywką.
Zbliżało się Boże Narodzenie i pewnego dnia do zamku przybył posłaniec od księcia Filipa, przywożąc list i wspaniałą książkę z wykazem godzin modlitw, przepięknie ilustrowaną, w okładce ze złota i kości słoniowej. To nie był pierwszy jego list przysłany do Chateauvillain. Po śmierci syna książę przelewał na papier cały swój ból. Aby załagodzić rozpacz matki, dobierał słowa ciepłe i niezwykle delikatne, które bardzo poruszyły Katarzynę. Gdyby nie zapowiedź przyszłego małżeństwa, wróciłaby do niego bez wahania. Lecz nie czuła się na siłach sprostać ciekawym spojrzeniom dworaków, zadowolonych, że została zepchnięta na drugie miejsce, bała się złośliwości kobiet, które od dawna jej zazdrościły.
Drugi list był tak samo czuły, jak pierwszy, lecz w słowach miłości ukryte było przemożne pragnienie księcia, aby do niego wróciła. Katarzyny nie zmyliły jednak czułe słówka. Przypominając jej obietnicę daną mu w czasie ich ostatniej nocy, Filip wydawał jej rozkaz.
- W istocie, to rozkaz - rzekła Ermengarda po przeczytaniu listu. - Co uczynisz? Chyba go spełnisz?
Katarzyna potrząsnęła głową.
- Raczej nie. Nie mam na to ochoty. Za kilka miesięcy przybędzie infantka, a ja - znowu będę musiała odejść. Więc po co?
- Wiesz przecież, że cię kocha. Nie może się bez ciebie obejść, nawet o tym pisze! - odparła hrabina, podkreślając jedno zdanie paznokciem.
- Och! Pisać, pisze. Ale potrafi się beze mnie obejść. Czyżbyś tak go mało znała, by wierzyć, że przez te trzy lata ja sama mogłabym sprostać jego wybujałej zmysłowości? Wiele kobiet cieszyło się i nadal będzie się cieszyć jego względami. Wiem, że mnie kocha, że ciągle mnie pożąda, nawet bardziej teraz niż kiedykolwiek, jak mi się zdaje. Ale są inne. Zresztą mówi się, że infantka jest bardzo piękna i pomoże mu o mnie zapomnieć.
Ermengarda ujęła dłonie dziewczyny w swoje ręce.
- Moja droga, jak wyobrażasz sobie dalsze życie? Co zamierzasz?
Czego pragniesz? Nie chce mi się wierzyć, że taka młoda i piękna kobieta jak ty mogłaby się skazać na życie z taką starą kobietą jak ja. Rozumiem, że odrzucasz rolę kochanki żyjącej w cieniu księżnej. Lecz dlaczego nie chcesz zacząć od nowa? Wielu jest takich, którzy chętnie zaprowadziliby cię do ołtarza!
- To prawda - rzuciła Katarzyna od niechcenia - lecz ja nie mam na to najmniejszej ochoty.
- Jaką zatem dasz księciu odpowiedź?
- Żadną, z tej prostej przyczyny, że nie wiem, co mu mam odpowiedzieć... Gdyby mój stary przyjaciel, Abu-al-Khayr, był tu z nami, z pewnością znalazłby jakąś myśl poety czy filozofa, oddającą stan mego umysłu. Zna ich całe mnóstwo, odpowiednich na każdą okoliczność Ale Abu jest teraz daleko...
W rzeczy samej, mały medyk udał się do królestwa Granady zaraz po śmierci Garina pomimo zaproszenia Ermengardy. Jego władca, sułtan Mohamed VIII, zmagający się z nieustającymi walkami wewnętrznymi, wezwał swego głównego doradcę i przyjaciela do powrotu. Abu z żalem opuszczał Katarzynę, gdyż szczerze ją polubił.
„Jeśli pewnego dnia poczujesz, że nie wiesz, co czynić ani gdzie się udać, przyjedź do mnie. W moim małym domu nad brzegiem Genilu drzewa cytrynowe i migdałowce rosną same, a krzewy róż kwitną przez cały rok.
Będziesz moją siostrą, a ja nauczę cię mądrości islamu".
Kiedy jej los znalazł się w ślepym zaułku, Katarzyna przypomniała sobie jego przyjazne słowa i ta myśl wywołała uśmiech na jej twarzy.
- Może to jest właśnie rozwiązanie: udać się do Abu, poznać inne życie...
- Ależ ty jesteś szalona, moje dziecko! - oburzyła się Ermengarda. Zanim byś dotarła do Granady, musiałabyś przebyć szmat drogi, zgwałcono by cię ze dwadzieścia razy i tyleż razy zabito!
- Wystarczyłoby raz... - odpowiedziała Katarzyna w zamyśleniu. - Lecz masz rację, zostanę tutaj i zaczekam, może los się do mnie uśmiechnie...
* * *
Boże Narodzenie było dla obu kobiet bardzo smutne. Rozdały podarunki wieśniakom i mieszkańcom dóbr, przyjęły ich życzenia. Spędziły długie godziny w kaplicy, pomiędzy szopką, którą za przykładem świętego Franciszka z Asyżu Ermengarda ustawiała rokrocznie, a grobowcem małego Filipa.
Śnieg pokrył całą okolicę. Dzień po dniu, wstając i spoglądając przez okno, Katarzyna popadała w coraz większe przygnębienie. Wydawało się, że słońce nigdy już nie zaświeci. Wszystko było zimne, czarne i serce Katarzyny skostniało.
A jednak pod śniegiem ziemia zaczynała już przygotowania do nadejścia wiosny...
Pewnego marcowego dnia do zwodzonego mostu zbliżał się mnich siedzący okrakiem na mulicy. Tego dnia spośród brunatnych i wilgotnych grud ziemi wyjrzały pierwsze delikatne źdźbła trawy, a na gołych gałęziach drzew pojawiały się pierwsze zawiązki liści.
Łucznika straży, który wyszedł przybyszowi na spotkanie, zapytał, czy pani de Brazey przebywa w zamku, a uzyskawszy pozytywną odpowiedź, poprosił, aby go do niej zaprowadzono.
- Pani de Brazey zna mnie... Zapowiedz brata Stefana Charlota.
Katarzyna kazała natychmiast przyprowadzić mnicha do swojej komnaty. Była sama, gdyż Ermengarda udała się do stajni, w której miała oźrebić się klacz. Cieszyła się na tę wizytę, która przypomniała jej stare lata.
Nie widziała mnicha od czasu banicji, na którą został skazany w tym samym czasie co Odetta de Champdivers. Dawna faworyta Karola VI - Katarzyna dowiedziała się o tym wkrótce po narodzinach Filipa - zmarła zaraz po przybyciu do Delfinatu. Jej delikatny organizm nie wytrzymał warunków i złego traktowania w więzieniu. Matka Odetty, Maria de Champdivers, również wkrótce spoczęła w grobie, pokonana przez rozpacz po stracie córki... Katarzyna ciężko odczuła te dwie śmierci i w jej myślach brat Stefan także nie należał już do tego świata. Kiedy jednak przekroczył próg komnaty, stwierdziła, że wcale się nie zmienił. Krąg włosów otaczających jego głowę był prawie siwy, lecz twarz pozostała pucołowata, a oczy żywe jak dawniej.
- Drogi bracie! - krzyknęła młoda kobieta, wyciągając do niego ręce. Myślałam, że już nie ma cię wśród żywych!
- Ledwom się wykaraskał z choroby, której nabawiłem się w lochu.
Ale dzięki Bogu, staraniom braci i świeżemu powietrzu w Morvan przyszedłem do zdrowia!
Katarzyna posadziła mnicha na drewnianej ławie z baldachimem, a służącej stojącej obok kominka kazała przynieść napitek i strawę, a także przygotować pokój dla wędrowca.
- Nie kłopocz się, pani, z mego powodu - oponował zmieszany serdecznym przyjęciem. - Gdy się dowiesz, co mnie sprowadza w twe progi, stracisz być może ochotę, abym się u ciebie zatrzymał... Przybywam prosić cię...
- Nie wiem, co mogłabym dla ciebie uczynić, lecz wiedz, że jesteś tu miłym gościem. Najpierw posil się, a potem powiesz, co cię sprowadza.
Pochłaniając zimną pieczeń z dzika i popijając winem z Beaune, brat Stefan przedstawił cel swojej wizyty. Od 12 października zeszłego roku Anglicy oblegają Orlean. Przybył, aby opisać tragiczną sytuację mieszkańców miasta. Chociaż siły angielskie i burgundzkie nie zablokowały całkiem Orleanu, gdyż można było jeszcze do niego wjechać od północnego wschodu, to jednak sytuacja stała się tak krytyczna, że wysłali de Xaintrailles'a do księcia Burgundii, aby zaanektował miasto, lecz jego oddziały nadal gród oblegają...
- Książę zapomina, że jest francuskim księciem - rzekł mnich surowym głosem. - Mówi się, że chce założyć zakon rycerski... a przecież powinien zdawać sobie sprawę, że oblężenie Orleanu jest sprzeczne z podstawowymi prawami rycerstwa. Nie oblega się miasta, którego księcia trzyma się w więzieniu, bez pogwałcenia prawa feudalnego* i Filip wie o tym zbyt dobrze, gdyż miasto płaciło okup, żeby nie być zaatakowane.
- To prawda - rzekła Katarzyna, która sama często wytykała Filipowi jego angielskie ciągoty.
Od czasu oblężenia Orleanu rósł także gniew Ermengardy. Dla niej Filip Burgundzki nie był godny nosić złotych ostróg rycerza.
- Ale co ja mogłabym uczynić? - spytała młoda kobieta.
Na twarzy mnicha malowało się gorące błaganie. Nachyliwszy się nad Katarzyną, chwycił jej dłonie tak, że omal ich nie zmiażdżył.
* Książę Karol Orleański, wrażliwy poeta, był uwięziony w Londynie od bitwy pod Azincourt, tzn. od trzynastu lat. - Pani... nie ma takiego w tym królestwie, który by nie wiedział o wielkiej miłości księcia do ciebie. Musisz udać się do niego i błagać, aby wycofał oddziały z Orleanu. Nie wiesz nawet, ile znaczy to miasto dla króla Karola. Jeżeli Orlean upadnie, to przypieczętuje koniec króla i Francji.
Anglik panujący w Paryżu zagarnie ją na zawsze. Nie pozostanie nic z tego, co stanowiło rację bytu zaprzysięgłych zwolenników króla, nic nie zostanie z wysiłków Jolanty Aragońskiej, tyle niepotrzebnie wylanej krwi! - Mnich nabrał oddechu i dodał cichym głosem: - Tylu rycerzy oddało ciało i duszę w obronie tego szlachetnego miasta. Przedmieścia są zrównane z ziemią, lecz Orlean walczy z rozpaczliwą desperacją, gotowy umrzeć, jeśli nie dopomoże mu jakiś cud! Pani, bądź tym cudem! Zewsząd dochodzą prorocze głosy, że Orlean uratuje kobieta... Pomyśl tylko! Od pięciu miesięcy, zamknięty w mieście z garstką rycerzy, bije się kapitan de Montsalvy!
Imię Arnolda, rzucone celowo, uderzyło nieprzygotowaną Katarzynę jak policzek. Straciła oddech, poczerwieniała aż po czubek głowy, krew odpłynęła jej z żył, po czym zbladła i zadrżała.
- Bracie Stefanie - powiedziała głuchym głosem - nie jest to godne ani ciebie, ani habitu, który nosisz, aby budzić niespełniony sen w sercu, które pragnie już tylko zapomnieć. Jestem wdową, straciłam syna i jeśli kiedyś prosiłam cię, abyś udzielił pomocy uwięzionemu kapitanowi de Montsalvy'emu, to teraz nic dla niego uczynić nie mogę! Jeśli nie pomagają mu modlitwy żony, to co ja, obca kobieta, mogę?
- Jego żony? - spytał mnich szczerze zdziwiony. - Co za żona?
Czy mnich zwariował? Katarzyna patrzyła mu badawczo w oczy, zgadując, czy stracił pamięć, czy drwił z niej.
- Ostatnio mówiono mi o nim - zaczęła powoli, lecz słowa przychodziły jej z trudem - kilka lat temu. Wtedy przygotowywał się do ślubu, mając wziąć za żonę pannę Izabelę de Severac, córkę marszałka...
- Izabela de Severac umarła, pani!... dwa miesiące przed ślubem. A pan Arnold, który zresztą, jak się powiada, niechętnie miał zrezygnować ze swej wolności, po jej śmierci nie znalazł sobie innej.
- Co takiego?...
Dłonie Katarzyny zaciśnięte na siedzeniu krzesła zaczęły drżeć.
Uczucia wypełniające jej serce spowodowały gwałtowną chęć do płaczu, a oczy zasnuła mgła. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Przez tak długi czas zabraniała sobie myśleć o nim, odpędzając jego drogi obraz jak niedościgłe marzenie! A tu nagle dowiaduje się w sposób najmniej oczekiwany, że jest wolny... wolny jak ona! Można było stracić głowę!
- Drogi bracie - powiedziała z bolesną wymówką w głosie - dlaczego nie przyszedłeś do mnie wcześniej? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
Dlaczego pozwoliłeś przez tak długi czas, abym myślała, że jest dla mnie stracony na zawsze!
- Ależ, pani! - protestował zakłopotany mnich. - Skąd mogłem przypuszczać, że o tym nie wiesz? Pomimo wojny z dworu króla Karola docierają wiadomości na dwór burgundzki... Poza tym, przebywając na wygnaniu, i tak nie mógłbym do ciebie przyjechać. Mój przeor uzyskał zniesienie dla mnie banicji... więc jestem... Czy wstawisz się, pani, za Orleanem u księcia?
Oczy Katarzyny, błądzące w pustce, błyszczały jak gwiazdy. Brat Stefan czuł, że jego rozmówczyni jest myślami daleko, że odpłynęła na fali dawnego marzenia, które ożyło w niej na nowo.
- Pani... ty mnie nie słuchasz... Pytałem, czy udasz się do księcia, aby wesprzeć sprawę Orleanu?
Katarzyna otrząsnęła się z zamyślenia i rzuciła mnichowi jeden ze swoich dawno zapomnianych, olśniewających uśmiechów, który niemal wytrącił osobie duchownej kielich wina. Na jego oczach ta zgaszona niewiasta przeistoczyła się nagle w kolorowego motyla, jakby zrzuciła z ramion ciężki, czarny płaszcz, który do tej pory gasił jej płomień wewnętrzny. Przed mnichem stała inna osoba.
- Nie, mój bracie! - zawołała żywo, potrząsając głową. - Nigdy więcej nie wrócę do Filipa Burgundzkiego! Nawet mnie o to nie proś! Nie spodziewając się tego, przyniosłeś mi znak losu, na który czekałam!
- Pani!... A co z Orleanem?
- Orlean? Ależ jadę tam! Jutro ruszam do oblężonego miasta! Mówisz, że można wjechać do miasta, a więc wjadę!... i umrę, jeśli los tak zechce!
- Twoja śmierć, pani, nie pomoże miastu! - ostro skarcił Katarzynę brat Stefan. - Niepotrzebny mu jeszcze jeden trup zalegający w jego zgliszczach!
Miasto pragnie, aby odeszli Burgundczycy!
- Prosiłam księcia, jeszcze w październiku, aby wycofał swe oddziały.
Nie zrobił tego. Czy myślisz, że teraz mnie posłucha? Książę będzie się żenić. Stracę moją nad nim władzę. Jedno mogę zrobić: napisać do księcia, że mam zamiar zamknąć się w oblężonym mieście, i jeżeli zależy mu na mym życiu, żeby zaniechał działań wojennych... Być może mnie usłucha...
być może nie... Lecz nie mogę zrobić nic więcej!
Wstała, ogarnięta radością na myśl o rychłym wyjeździe. Szybkim krokiem skierowała się do drzwi, zamiatając czarnym trenem sukni obszytym lisim futrem.
- Jedz spokojnie, bracie. Muszę wydać rozkazy!
W połowie schodów napotkała Ermengardę i nie mogąc opanować gorączki, jaka ją ogarnęła, chwyciła przyjaciółkę za ramiona, wyciskając na jej policzkach dwa głośne pocałunki.
- Ermengardo! Ruszam w drogę! - I nie dając jej wtrącić ani słowa, ciągnęła dalej: - Do Orleanu! Żeby umrzeć w razie potrzeby! Nigdy jeszcze nie byłam taka szczęśliwa!
Wypuściwszy nagle hrabinę z uścisku, zbiegła na dół w poszukiwaniu Sary, którą miała prosić, by przygotowała kufry, i to jak najszybciej.
Serce biło jej mocno, miała ochotę śpiewać ze szczęścia. Wiedziała, co ma zrobić: za wszelką cenę odnaleźć Arnolda, ostatni raz wykrzyczeć mu swoją miłość i polec wraz z nim w ruinach ostatniego bastionu królestwa Francji. Orlean będzie mogiłą, olbrzymią mogiłą na miarę jej miłości, w której ta miłość wreszcie spocznie w spokoju...
Katarzyna nie mogła wiedzieć, ani brat Stefan również, że tego dnia młoda, osiemnastoletnia dziewczyna z Lotaryngii, ubrana w prosty, chłopięcy, czarny strój, przybyła do zamku w Chinon, że uklękła przed królem Karolem VII i rzekła: „Miły Delfinie, zwą mnie Dziewicą Joanną i przychodzę, aby nieść pomoc tobie i królestwu. Król Niebios kazał ci donieść moimi ustami, że będziesz poświęcony i koronowany w Reims...".
Działo się to 8 marca 1429 roku.
* * *
Następnego dnia o świcie sześciu rycerzy przemknęło galopem przez zwodzony most zamku. Na wieży dostrzec można było czarną sylwetkę kobiety, śledzącej, jak w pędzie opuszczają się ze wzgórza, jak przekraczają stary rzymski most na Aujon, aby wkrótce zniknąć we mgle ścielącej się nad doliną. Kiedy ucichł tętent kopyt na zmarzniętej ziemi, Ermengarda wróciła do siebie, a następnie skierowała swe kroki do kaplicy, by oddać się modlitwie. W duszy hrabiny zagościł nieutulony żal, wywołany przeczuciem, że już nigdy Katarzyny nie ujrzy. Nie ganiła przyjaciółki za podjęcie tak szalonej decyzji. Ona na jej miejscu postąpiłaby dokładnie tak samo. Cóż jej pozostało?... Tylko czekać i mieć nadzieję, i prosić Boga o łaskę, o to, żeby Katarzyna odnalazła w końcu swoje szczęście, które niestrudzenie zdawało się jej unikać.
W tym czasie Katarzyna, na czele swego nielicznego oddziału, przemierzała pierwsze z około siedemdziesięciu mil, które dzieliły ją od Orleanu. Do tej długiej drogi przywdziała strój męski, w którym czuła się wybornie. Czarne, obcisłe getry przymocowane w pasie metalowymi spinkami opinały jej długie nogi obute w wysokie aż do kolan botki z miękkiej skórki. Całości dopełniała krótka, czarna opończa obszyta futerkiem z jagnięcia w tym samym kolorze i nałożony na wierzch obszerny płaszcz do jazdy konnej, do tego druciana siatka na głowie i ramionach, spod której ledwo było widać bladą twarz dziewczyny. Sztylet ze stalową cyzelowaną rękojeścią wystawał zza jej skórzanego pasa, stanowiącego komplet z rękawiczkami. Przez długie miesiące żałoby i zwątpienia Katarzyna trochę schudła i w tym surowym stroju wyglądała jak młody chłopak z możnego rodu.
Za to Sara z całą pewnością nie czuła się tak dobrze jak Katarzyna, gdyż jej krągłości z trudem mieściły się w męskim stroju. Nie należąc jednak do kobiet, które przejmują się swoim wyglądem, pełną piersią wdychała wiatr wielkich przestrzeni otwierających się znowu przed nią. Ojciec Chariot podążał za nimi, przesuwając paciorki różańca i z całą dobrodusznością poddając się woli swego wierzchowca. Orszak zamykało trzech rycerzy Ermengardy, gdyż hrabina uparła się, aby wzięli małą eskortę. Cały dzień przemierzali monotonną dolinę Castillonnais z jej bezkresnymi lasami.
Pod wieczór dotarli do Chatillon, lecz Katarzyna zdecydowanie odwróciła się od zamku książąt Burgundii, w którym na sam dźwięk jej imienia zostałaby przyjęta przez kasztelana jak królowa, wybierając zajazd w opactwie Saint-Nicolas. Dla niej gest ten miał znaczenie symboliczne. Będąc nieposłuszna Filipowi, rzucając go dla połączenia się z jego nieprzyjaciółmi, nie potrzebowała jego zamków. Zmęczona po całym dniu jazdy, zasnęła jak kamień i spała aż do świtu. Obudziła się wypoczęta i pełna zapału, jakiego dawno nie zaznała. Drugi dzień jazdy był podobny do pierwszego. Czasami drogę przecinały głębokie doliny, stanowiąc jej jedyne urozmaicenie.
Katarzyna płonęła z niecierpliwości, nie mogąc się doczekać widoku murów obronnych Orleanu na horyzoncie, lecz należało oszczędzać konie i nie jechać zbyt szybko. Dziennie nie można było zrobić więcej niż dziesięć, dwanaście mil. Tę noc spędzili w oberży pielgrzymów, przy czym rycerze cały wieczór czyścili i ostrzyli oręż, jutro bowiem miano opuścić ziemie burgundzkie i należało być przygotowanym na wszelkie niebezpieczeństwa.
Ale Katarzyna nie dbała o niebezpieczeństwo: tylko jedna rzecz liczyła się dla niej - odnaleźć Arnolda.
Trzeciego dnia marszu, kiedy mała trupa ruszyła znowu w drogę, lunęło jak z cebra. Z nieba lały się potoki wody, zasłaniając wszystko dookoła. Wkrótce sześciu rycerzy było przemoczonych do suchej nitki.
- Musimy się gdzieś schronić, Katarzyno - rzekła Sara około południa.
- Schronić się? - odparła nerwowo Katarzyna. - Jesteśmy na niebezpiecznym terenie i nawet domy boże mogą kryć pułapki. Została nam zaledwie mila, aby dojechać do Coulanges-la-Vineuse. Tam się zatrzymamy!
- Coulanges nie jest pewne! - zauważył jeden z łuczników eskorty. Grasuje tam zbójca, niejaki Jakub de Pouilly, zwany Ziółkiem. Lepiej udać się do Auxerre.
- Auxerre też nie jest zachęcające - przerwała ostro Katarzyna. - Ale przecież nasza trupa nie ma nic ciekawego dla zbója. Zresztą przy takiej pogodzie ten twój Ziółko grzeje kości przy piecu albo gra w szachy. Czy jest w Coulanges klasztor?
- Tak, ale...
- Świetnie! W nim się zatrzymamy, nie wjeżdżając do miasta. Nie ruszymy się z miejsca przez całą noc, a o świcie wyjedziemy! No, panowie rycerze! Chyba strach was nie obleciał? Jeśli tak, to lepiej, abyście zawrócili do Burgundii!
- Ależ, pani... - oponował brat Stefan. - Trzeba wielkiej odwagi, aby włazić w paszczę lwa! Ci ludzie spełniają tylko swój obowiązek, ostrzegając cię!
Za całą odpowiedź Katarzyna wzruszyła jedynie ramionami, spięła lekko konia i ruszyła żwawiej do przodu. Wkrótce zza ciężkiej zasłony deszczu ukazało się wzgórze Coulan-la-Vineuse wraz z zamkiem. Im było bliżej celu, tym bardziej duszę młodej kobiety ogarniał dziwny niepokój.
Okolica, która ongiś musiała być wesoła i żyzna, wydawała się okropnie ponura. Czarna ziemia była wypalona, gdzieniegdzie sterczały nędzne kikuty gałęzi, które kiedyś były krzewami winorośli. Tu i ówdzie stał zrównany z ziemią dom, kupa zimnego popiołu lub gorzej - ciało zwisające z gałęzi, na którym deszcz dokańczał dzieła zniszczenia. Przejeżdżając obok całego jeszcze domu, Sara i Katarzyna zasłoniły sobie oczy z przerażenia. Na drzwiach od stodoły wisiała ukrzyżowana kobieta z długimi, czarnymi włosami, z wyjętymi z brzucha wnętrznościami.
- Boże! Gdzieśmy się znaleźli? - wyszeptała wstrząśnięta tym widokiem Katarzyna.
- Przecież mówiłem - odpowiedział rycerz, który próbował zawrócić ją z drogi.
- Ten Ziółko to kanalia, ale nie przypuszczałem, że do tego stopnia!...
Widzisz, pani, te budynki całe w gruzach: to klasztor, w którym zamierzałaś się schronić. To on go spalił, niegodziwiec! Trzeba uciekać, póki czas!
Paskudna pogoda zatrzymała Ziółkę i jego kompanów w zamku. Ale nie próbujmy igrać z diabłem! Czy widzisz tę ścieżkę po lewej stronie? Jedźmy nią do lasu! Dwie mile stąd znajdziemy kamieniołomy w miasteczku Courson, gdzie się schronimy, gdyż co do zamku w Courson, nie wiem, kto ma go w posiadaniu, więc nie mogę być go pewien.
Katarzyna, mając przed oczami obraz ukrzyżowanej kobiety, nie sprzeciwiała się. Pozwoliła rycerzowi chwycić swego konia za uzdę i poprowadzić w stronę ścieżki zagłębiającej się w lesie. Wiodła ona wśród nieprzebytych chaszczy i wężowiska splątanych gałęzi. W miarę zagłębiania się w las ścieżka zwężała się, a połączone nad głowami jeźdźców gałęzie tworzyły coś w rodzaju tunelu, coraz bardziej ciemnego. Niebyło słychać żadnych odgłosów oprócz kopyt końskich i od czasu do czasu krzyku ptaka w niespokojnym locie...
Nagle z rosnących na skale drzew zaczęli na ich głowy spadać ludzie.
Jedni chwytali konie za uzdy, inni - uczepiwszy się po dwóch każdego rycerza - wysadzali ich z siodeł i ciskali o ziemię. W mgnieniu oka Katarzyna i jej towarzysze zostali związani i rzuceni bezceremonialnie w błoto. Banda składała się z tęgich osiłków odzianych w łachmany z twarzami zasłoniętymi szmatami, zza których było widać tylko oczy. Jedynie ich broń była dobrej jakości i błyszczała w mroku. Jeden z nich, noszący zbroję na opończy oraz długi miecz i ostrogi rycerskie, oddzieliwszy się od reszty, podszedł do więźniów, aby się im przyjrzeć.
- Marna zdobycz - stwierdził z niezadowoleniem jeden ze zbirów. Chude sakiewki! Powieśmy ich od razu!
- Ale konie i oręż są dobrej jakości - przerwał ostro ten, który wyglądał na herszta. - Ja tutaj decyduję!
Pochylił się nieco, aby lepiej zobaczyć swoich więźniów, i nagle wybuchnął gromkim śmiechem, zdejmując z twarzy brudną szmatę. Był młody, dwudziestodwuletni może, lecz na jego suchej twarzy o rozlazłych ustach i drapieżnych oczach były wyryte wszelkie oznaki występku.
- Mości panowie, w tej wyśmienitej kawalkadzie jest tylko trzech mężczyzn. Reszta składa się z mnicha i, przepraszam za wyrażenie, z dwóch kobiet!
- Kobitki? - z niedowierzaniem spytał jeden ze zbójów, pochylając się również, aby sprawdzić to samemu. - Jedna owszem, ale ta druga, dałbym się na pal wbić i jeszcze pozwolić w gębę prać, że to chłopak!
W tym momencie herszt bandy wyciągnął swój sztylet i jednym cięciem rozpłatał opończę Katarzyny, odkrywając kawałek jej piersi.
- Mając takiego chłopaczka pod ręką, można się obyć bez kobiet, ha!
ha! ha! Ale ten „chłopaczek" trochę dla mnie za chudy. Tamten za to będzie w sam raz! Jest taki przy kości, jak lubię!
- Posłuchaj, wieprzu! - krzyknęła Katarzyna, nie mogąc opanować gniewu i oburzenia. - Zapłacisz drogo za tę zniewagę, za to, że ośmieliłeś się podnieść rękę na hrabinę de Brazey. Książę Burgundii każe ci drogo zapłacić za ten napad... i ten gest. Będziesz gorzko tego żałować!
- A ja dbam o księcia Burgundii jak o zeszłoroczny śnieg, pięknotko!
Powiem więcej: przy tym królu zdrajców ja, Ziółko, jestem aniołem! A teraz zobaczymy, czy nie kłamiesz!
Zerwał żelazną siatkę, która chroniła głowę, szyję i ramiona młodej kobiety, uwalniając masę jej lśniących włosów.
- Ha! Hrabina de Brazey, piękna kochanka Filipa Burgundzkiego, o której się mówi, że ma najpiękniejsze włosy pod słońcem! Jeśli to nie te włosy, to niech mnie kat uściska!
- Bądź pewny, że to cię nie minie! - rzekła Katarzyna ze złością.
- Jeszcze nie teraz, hrabino! No, no! Łup jest lepszy, niż przypuszczałem! Klnę się na dusze wszystkich grzeszników, że książę Filip okaże swą hojność, aby cię odzyskać. A na razie, zanim nie otrzymam okupu, ofiaruję ci gościnę w moim zamku w Coulanges. Żarcie w nim jest podłe, ale za to wina nie brakuje, ha, ha, ha! Co zaś do tamtych... Kim jest, u diabła, ta ślicznotka, która wierci mnie tymi czarnymi oczami, jakbym był Lucyferem we własnej osobie?
- To moja służąca.
- Pojedzie z nami - zdecydował Ziółko z uśmiechem, który zaniepokoił Katarzynę bardziej niż poprzedni agresywny ton. Odwrócił się gwałtownie do swego przybocznego i rozkazał: - Tranchemer, zarzuć mi tych ludzi na konie, łącznie z duchowną osobą. Bierzemy ich! Potrzebuję kapelana, mnich będzie w sam raz. Co do tamtych...
Jego słowom towarzyszył tak wymowny gest, że Katarzyna krzyknęła: - Chyba nie zabijesz tych ludzi. Służą mi. To dzielni żołnierze i wierne sługi. Zabraniam ci ich tknąć! Za nich też dostaniecie okup!
- To by mnie zdziwiło! - parsknął Ziółko. - A poza tym nie potrzeba mi dodatkowych gąb przy stole! No! Do roboty, mości panowie! Skończcie z nimi!
- Potworze! - krzyknęła Katarzyna. - Jeżeli popełnisz tę zbrodnię, przysięgam, że...
Ziółko zmarszczył brew i prychnął zniecierpliwiony.
- Przymknij ją, Tranchemer! Uszy mi puchną od tych krzyków!
Pomimo rozpaczliwej obrony, na jaką było stać związaną Katarzynę, Tranchemer zakneblował ją starannie, używając do tego swojej cuchnącej szmaty, która służyła mu jako maska. Następnie, wraz z drugim, bez ceregieli poderżnęli gardła trzem związanym rycerzom. Trysnęła krew mieszając się z kałużami na ścieżce. Błoto przybrało kolor czerwony. Trzy ofiary nawet nie krzyknęły.
Zbójnicy szybko rozwiązali ciała, pozabierali im oręż, po czym rozebrali ich do naga.
- Co z nimi zrobimy? - spytał Tranchemer.
- Kilka sążni stąd jest pole. Zanieście ich tam, niech kruki dokończą dzieła! - odparł Ziółko.
Podczas gdy kilku zbirów, pod rozkazami Tranchemera, spełniało makabryczne polecenie, Ziółko wskoczył na konia jednego z zabitych i ruszył w kierunku Coulanges.
- Zmarnowaliśmy cały dzień - rozzłościł się, obrzucając Sarę obleśnym spojrzeniem - ale, do diaska, powetujemy to sobie!
Związani więźniowie szli z tyłu z duszą na ramieniu. W Katarzynie narastał bunt i gniew.
Zamek, który służył Ziółce za kryjówkę, chociaż źle utrzymany, był potężną twierdzą. Jego baszta groziła rozsypaniem się, lecz fortyfikacje trzymały się dobrze, a to dla herszta bandy było sprawą zasadniczą.
Wewnątrz panował nieopisany brud. Zwierzęta trzymano na dziedzińcu w nędznych komórkach, w których gnój sięgał wysokości człowieka, a mieszkania niewiele się od nich różniły. Katarzynie przypadł wąski pokoik w kształcie półksiężyca w narożnej wieży, górującej nad doliną Yonne. W pokoiku znajdowało się wąskie okienko przedzielone na dwie części cienką kolumienką. Ściany były gołe zupełnie, poza pajęczynami, które fruwały przy najlżejszym przeciągu. Nagą podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu, zalegająca na strzępach zbutwiałej słomy. Cuchnęło pleśnią, wilgocią i zjełczałym brudem. Drzwi były zamknięte od zewnątrz na potężne zamki, o które dbało się tu widocznie najlepiej, gdyż wcale nie skrzypiały.
- Pani, to nasz najlepszy pokój - oznajmił z dumą Tranchemer, wprowadzając ją do środka. - Jest tu nawet kominek!
Rzeczywiście, w narożu stał kominek ze stożkowym okapem, lecz w środku nie palił się ogień.
- Będzie i ogień, jak tylko przyniosę trochę drewna - rzekł zbój. - Na razie wystarczy jeno do kuchni, ale posłałem ludzi do lasu i wieczorem przyniosę ci je.
Wyszedł, zostawiając Katarzynę z jej ponurymi myślami. Złość zamieniła się w czarne przygnębienie i niezadowolenie z samej siebie. Co za głupota wpaść tak nieostrożnie w paszczę lwa! Jak długo będzie musiała tu zostać? Ziółko wspominał o okupie. Z pewnością wyśle posłańca do Filipa Burgundzkiego, który zapewne pospieszy się z uwolnieniem jej. Lecz ci, którzy przyjadą ją oswobodzić, czyż nie będą mieli rozkazu zawieźć jej natychmiast do Brugii? Filip nie wyrwie jej z łap Ziółki po to, by pozwolić jej umknąć do Orleanu, do innego mężczyzny! Trzeba było znaleźć za wszelką cenę inny sposób ucieczki, i to przed nadejściem okupu...
Opierając się na kolumience okna, z przerażeniem stwierdziła, jak strasznie wysokie są mury pod nią. Co najmniej sześćdziesiąt stóp dzieliło ją od skały, na której stał zamek Musiałaby być ptakiem...
Katarzynie błysnęła pewna myśl; podbiegła do wyrka, zdjęła z niego starą, pikowaną kapę: pod którą leżał tylko dziurawy siennik z wyłażącą słomą. Żadnej pościeli, żadnej szansy na zrobienie sznura, choćby najskromniejszego. Zdruzgotana rzuciła się na materac, który pod jej ciężarem zaszeleścił jak mięty papier. Nie chciała płakać, gdyż łzy odbierały siły i przynosiły zwątpienie, a ona potrzebowała zachować jasność umysłu.
Gdyby chociaż zostawili jej Sarę! Lecz Ziółko zabrał Sarę ze sobą, do swego apartamentu, nie ukrywając nawet swych zamiarów. Brat Stefan też gdzieś zniknął.
Czując zmęczenie i zdenerwowanie, Katarzyna mimo woli zamknęła oczy. Była tak wyczerpana, że nie mogła się oprzeć temu nędznemu posłaniu. Kiedy na jej powieki powoli opadał sen, otworzyły się drzwi, wyrywając ją z odrętwienia. Do pokoju wszedł Tranchemer, niosąc żelazny świecznik, który oświetlał jego dziobatą twarz i olbrzymi,czerwony, pijacki nochal. W drugiej ręce trzymał jakieś łachy, które rzucił na łóżko.
- Naści, to dla pani. Ziółko kazał pani powiedzieć, że tutaj nie potrzebujesz paradować w męskim stroju. Przysłał, co miał najlepszego.
Pospiesz się z przebieraniem! On nie lubi, żeby się kto ociągał!
- Trudno - westchnęła Katarzyna. - Więc odejdź, żebym mogła się przebrać!
- O, co to, to nie! - odparł z drwiącym uśmiechem. - Muszę mieć pewność, że się zaraz przebierzesz, potem mam zabrać twoje fatałaszki... a w razie potrzeby pomóc ci!
Katarzyna poczuła, jak burzy się w niej krew. Ten prostak chyba nie musi tu stać, kiedy ona się będzie przebierać!
- Nie przebiorę się, dopóki tu będziesz! - krzyknęła. Tranchemer postawił świecznik na podłodze i podszedł do niej.
- Jak chcesz! - rzekł spokojnie. - Widzę, że muszę ci pomóc, a może wezwać jeszcze którego do pomocy?
- Nie! Nie! Już się przebieram!
Na samą myśl, że zbójnik mógłby dotknąć jej ciała, robiło się jej niedobrze. Powoli zaczęła rozkładać przyniesione przez niego ubiory. Była wśród nich brązowa aksamitna sukienka, cała podziurawiona przez mole, ale nie brudna, i lniana koszula, dosyć delikatna i czysta. Całości dopełniało coś w rodzaju kamizelki z owczej wełny.
- Odwróć się! - rzuciła rozkazująco, ale bez wielkiej nadziei.
Rzeczywiście, Tranchemer stał w miejscu bez ruchu, przypatrując się jej z wyraźnym zainteresowaniem. Katarzyna z wściekłością zerwała z siebie ubranie, narzuciła białą koszulę tak szybko, jak tylko mogła, ale ta chwila wystarczyła, by Tranchemer jęknął: - Do kaduka! Co za szkoda, że nie wolno cię tknąć. Ziółko chyba postradał zmysły, wybierając twoją służkę zamiast ciebie!
- Gdzie ona jest? - spytała Katarzyna, nerwowo sznurując stanik.
Jej ręce były nieposłuszne, niezręczne. Najchętniej spoliczkowałaby tego draba, który patrzył na nią jak sroka w gnat.
Tranchemer zarechotał.
- A gdzie ma być? W łóżku Ziółki, do diaska. On nie lubi tracić czasu i kiedy zbiera go chętka na którą, to taka, zanim się obejrzy, już jest jego!
Pewnie trochę mu zejdzie, zwłaszcza jeśli jest w dobrym nastroju.
- A co jego nastrój ma tu do rzeczy? - spytała Katarzyna.
- Pani! Jeśli jest w dobrym nastroju, to jak będzie miał jej dosyć, to nam ją da! Teraz ciężkie czasy i niewiele białogłów można spotkać na drogach. W tych stronach zaś wszystkie są chude jak szczapy... Taka jak ta twoja to istna gratka!
Rubaszny ton Tranchemera przepełnił szalę. Katarzyna przestała panować nad sobą.
- Przyprowadź mi tu szybko tego twojego Ziółkę, i to na jednej nodze!
Słyszysz?!
Oczy zbójnika zaokrągliły się ze zdziwienia.
- Co takiego? Przeszkadzać mu w takiej chwili? Nigdy w życiu! Muszę dbać o własną skórę!
Jednym skokiem Katarzyna znalazła się przy oknie, wskazując na nie drżącym palcem.
- Do diabła z twoją skórą! Nie będzie warta złamanego szeląga, jeśli za chwilę oznajmisz temu bandycie, że nie żyję! Przysięgam, że jeśli nie przyprowadzisz go tu zaraz, to wyskoczę!
- Postradałaś zmysły, czy jak? Co ci to szkodzi, że trochę się zabawimy z twoją służącą?
- Niech cię o to głowa nie boli i rób, co do ciebie należy! W przeciwnym razie...
Wślizgnęła się na parapet okna. Tranchemer zawahał się. Miał chęć przyłożyć jej parę razy, żeby ją uspokoić. Ale,do diabła, skąd mógł wiedzieć, co jej przyjdzie do głowy, jak się ocknie? A zresztą, to wszystko było zbyt skomplikowane dla prostego umysłu Tranchemera. Nie mógł przecież pozwolić, żeby się zmarnowała taka korzystna zdobycz, na której Ziółko miał się w końcu wzbogacić. Jeżeli tej diablicy coś by się przytrafiło, Ziółko darłby z niego pasy, jak to miał w zwyczaju, kiedy ktoś mu wlazł w drogę.
Już lepiej było mu przerwać jego figle.
- Zaczekaj! - rzekł niechętnie. - Idę! Ale nie ręczę za nic.
Tranchemer zabrał się do wyjścia, co widząc, Katarzyna spuściła nogi na podłogę. W końcu wyszedł, zamykając starannie drzwi.
Katarzyna otarła pot z czoła. Myśl, że jej stara przyjaciółka wydana została na pastwę tych nędzników, przyprawiała ją o szaleństwo. Rzuciłaby się z wieży bez najmniejszego wahania, lecz teraz musiała odzyskać zimną krew, aby zmierzyć się z Ziółkiem.
Ziółko nadciągnął za kilka chwil z miną psa, któremu odebrano soczystą kość, ubrany w same pludry i w koszuli rozchełstanej na piersi, rozdartej w wielu miejscach.
- Czego chcesz? - zaszczekał już na progu. - Czy nie możesz tu siedzieć spokojnie? A może wolisz, żeby cię zakuć w kajdany?
W swoim niedbałym stroju wyglądał o wiele młodziej niż w rynsztunku bojowym. Katarzyna pomyślała, że wcale się go już nie boi.
Uspokoiła się i czuła się pewna siebie.
- Kajdany nie przeszkodzą mi powiedzieć, co mam do powiedzenia odparła zimno. - Posłałam po ciebie, aby cię prosić, żebyś zostawił Sarę w spokoju! To, że kładziesz na niej swoje brudne łapy, nie podoba mi się tak samo, jakbyś je kładł na mnie! Nie pozostanie to bez wpływu na szczodrość księcia Filipa!
Ziółko patrzył na nią spode łba. Jego śmiech zabrzmiał jak rżenie konia.
- Odzywasz się hardo jak na więźnia! Co do twojej Sary, to tak się składa, że spóźniłaś się ze swoją prośbą... Dodam, że podoba mi się szelmutka i nie mam ochoty jej stracić. Zostawiam ją sobie!
- Wiem, co robicie! - krzyknęła Katarzyna, nie mogąc powstrzymać gniewu. - Twoi kompani wezmą ją po tobie! Więc dowiedz się, że nie dostaniesz ani sola z mego okupu, jeżeli twoi ohydni kompani dobiorą się do niej! Nawet jeśli tylko ją tkną! Chcę się z nią widzieć, słyszysz, chcę się z nią widzieć!
W tej chwili szef przemytników raptem zbliżył się do niej. Chwycił ją w pasie i przycisnął do siebie. Jego twarz była czerwona z wściekłości.
- Dosyć tego! Nie oddam jej moim ludziom, jeśli ci to zrobi przyjemność. Ale radzę ci, żebyś się zamknęła, jeżeli nie chcesz zająć jej miejsca w moim łóżku!
- Jestem za chuda!
- Czyżby? W męskim stroju być może... ale w tej sukience jesteś całkiem, całkiem, aż gotów byłbym zapomnieć, jak droga jest twoja skóra.
Poza tym sądzę, że nie jesteś czysta jak kryształ i Filip Burgundzki nie straciłby wiele, gdybym z tobą trochę pobaraszkował! Więc radzę ci po dobroci, żebyś się zamknęła!
Brutalnie chwycił ją w okolicy karku, przycisnął jej czerwoną z gniewu twarz do swojej i wpił się jak zwierzę w jej usta. Jego palce były jak z żelaza i pomimo oporu Katarzyna musiała wytrzymać jego pocałunek aż do końca.
Kiedy w końcu ją wypuścił, Katarzyna zatoczyła się, aż opadła przy kolumnie, którą objęła ręką, aby nie upaść.
- Mam nadzieję, że zrozumiałaś! - rzekł Ziółko jakoś tak łagodnie. Radzę ci się zamknąć!
- Chcę, abyś mi tu przysłał Sarę! - zagrzmiała Katarzyna. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Fiołkowe źrenice młodej kobiety ciskały takie błyskawice, że zbój zrozumiał, iż jest gotowa na wszystko.
- Przyślę ci ją jutro rano. Do tej pory musisz się zadowolić Tranchemerem, który niebawem przyniesie ci kolację. Dobrej nocy!
Katarzyna, zupełnie wyczerpana, czując w skroniach potworny ból, upadła przy łóżku, kryjąc twarz w pikowanej kapie. Chyba można było mówić o połowicznym zwycięstwie. Przynajmniej upewniła się, że żaden ze zbójców oprócz Ziółki nie tknie Sary. Była zbyt zmęczona, żeby myśleć.
Chciało jej się jeść i spać. Toteż kiedy Tranchemer pojawił się znowu z miską i dzbanem wina, bez zastanowienia rzuciła się na te dary niebios, na które składała się postna zupa z odrobiną mąki i skwarków.
- Nie jesteś zbyt hojny dla swych więźniów - zauważyła ze smutkiem.
- Nie trzeba się skarżyć! Wszyscy dostają po równo. A ty dostałaś nawet dodatkową porcję skwarków. Chyba powiedziano ci, że są kłopoty z żywnością. Ostatniej nocy niejaki Courson ukradł nam ostatnią krowę i dwa świniaki. Dlatego to wszystko na dzisiaj, jutro może będzie lepiej.
- A co? Spodziewacie się dostawy żywności?
- Ciekawe skąd... Nie... tylko że tej nocy postaramy się ukraść kozy, oczywiście panu Coursonowi. Przecież trzeba żyć!
Strawa była podła, lecz wino całkiem dobre. Katarzyna rzuciła się na nie i za chwilę poczuła, że jej ciąży głowa. Zapadła ciemna noc i nie pozostawało nic innego tylko sen. Katarzyna rzuciła się w ubraniu na posłanie, naciągnęła na siebie postrzępiony koc, dziurawą kapę i po chwili zasnęła.
* * *
Pierwszą rzeczą, jaką ujrzała po przebudzeniu się następnego ranka, była twarz Sary. Było już zupełnie jasno.
Młoda kobieta rzuciła się spontanicznie na szyję Cyganki.
- Saro, w końcu jesteś! Tak się niepokoiłam! Co z tobą?
Cyganka uśmiechnęła się smutno i wzruszyła ramionami. Rysy jej ogorzałej twarzy były napięte. Pod oczami malowały się kolorowe podkowy, lecz poza tym wydawało się, że niewiele ucierpiała. Jej rozwiązane włosy opadały na ramiona, odmładzając ją. Miała na sobie przestarzałą sukienkę z olbrzymim dekoltem i z rękawami tak długimi, że wlokły się po ziemi.
- Czuję się dobrze! Jeśli chcesz wiedzieć, jak zachował się Ziółko, to muszę ci powiedzieć, że zachował się jak pierwszy lepszy chłop, ni mniej, ni więcej... Prawdę powiedziawszy, wydaje mi się, że nie jest z niego aż takie „ziółko", za jakie uchodzi.
Sara wydawała się prawie wesoła i Katarzyna się zastanowiła, czy przypadkiem ta przygoda jej się nie spodobała.
- Co zamierzasz zrobić? - spytała Sara.
Katarzyna popatrzyła na nią z niezwykłym zdziwieniem. Co za pytanie?
- Co mam zamiar zrobić? Doprawdy, nie wiem... Lecz jeśli chcesz wiedzieć, co mam ochotę zrobić, to powiem ci: jak najszybciej wydostać się stąd!
- Czy nie uważasz, że najlepiej będzie, jeśli spokojnie poczekamy na okup? Wczoraj wieczorem Ziółko zmusił brata Stefana do napisania listu, po czym wysłał jednego ze swych ludzi do Flandrii. Teraz rozumiem, dlaczego potrzebował kapelana! Nie do odprawiania mszy lub odmawiania zdrowasiek, lecz dlatego, że w tej całej bandzie nikt nie umie pisać!
Na twarzy Katarzyny pojawił się wyraz nieufności.
- Czy ty wiesz, co mówisz? Czekać tutaj na okup? Sądzisz, że rzuciłam się w tę wyprawę po to, aby czekać w rozwalającej się wieży, aż Filip wyrwie mnie z rąk zbójcy nieśmierdzącego groszem za pomocą worków złota? To już lepiej od razu udać się do Brugii! Ale właśnie tego chcę uniknąć. Boję się złota Filipa w równej mierze co bandytów Ziółki, może nawet bardziej, gdyż za nim kryje się więzienie, z którego nigdy nie ucieknę.
- Chwyciła Sarę za ramiona i szarpała nią bez opamiętania. - Nie dbam o Filipa, rozumiesz?! Muszę odnaleźć Arnolda! I tylko Arnolda! Czy to rozumiesz?
- Jesteś szalona, Katarzyno! Ten mężczyzna cię nienawidzi. Zawsze tobą pogardzał i tylko cierpiałaś przez niego!
- Ale ja go kocham, słyszysz? Tylko to się liczy, tylko to! Wolę zginąć pod murami Orleanu, niż królować w Brugii, żeby tylko w chwili śmierci móc trzymać za rękę Arnolda! Kiedy nareszcie zrozumiesz, że kocham go od lat, że zawsze kochałam tylko jego! Muszę się stąd wydostać, i to im szybciej, tym lepiej!
Sara zniecierpliwiona uwolniła się z rąk Katarzyny.
- To boli!... Myślę, że naprawdę straciłaś głowę...
- A ty, Saro? Nie wiem, co się z tobą stało? Czy to pieszczoty Ziółki tak cię zmieniły przez jedną noc? Czy to naprawdę ty każesz mi tu grzecznie czekać, jak kozie na postronku, aż przyśle po mnie pan i władca? Zmieniłaś się nie do poznania, a może zależy ci na tym, by Ziółko dostał swoje pieniądze?
Katarzyna, wściekła ze złości, nie panowała nad słowami. Sara cofnęła się, jakby ją ktoś spoliczkował.
- Katarzyno! Co ty mówisz? - rzekła z bólem w głosie. - Czy to możliwe, abyśmy się stały wrogami w ciągu jednej nocy?
Katarzyna odwróciła głowę i sztywno podeszła do okna.
- Nie jestem twoim wrogiem, Saro. To ty przestałaś mnie rozumieć. A to boli. W moim życiu jest jeden cel: Arnold! Jeżeli nie mogę go mieć, moje życie traci sens.
Sara powoli skierowała się do drzwi i położyła na klamce smagłą dłoń.
Katarzyna zobaczyła, że z jej oczu spływają łzy.
- Nie mam do ciebie żalu - powiedziała matowym głosem - ponieważ cierpisz z tego powodu. Tej nocy spróbuję pomóc ci w ucieczce. Czekaj spokojnie...
Kiedy wyszła, Katarzyna poczuła wstyd, lecz nie trwało to długo. To, co myślała Sara, również przestało się dla niej liczyć. Całe jej jestestwo ciążyło ku jednemu biegunowi magnetycznemu: był nim mężczyzna o twardym spojrzeniu, lecz czułym głosie, którego nie umiała zapomnieć.
Katarzyna od tej pory żyła tylko dla tej chwili, najdroższej ze wszystkich, kiedy znowu zobaczy tego mężczyznę.
Cały poranek spędziła, marząc przy oknie, za którym połyskiwała w słońcu srebrzysta wstążka Yonne. Całkiem zapomniała o swoim więzieniu i o nędznej celi. Z zamyślenia wyrwał ją dopiero Tranchemer, który przyniósł jej obiad: kilka plastrów koziej pieczeni, ostro zalatującej kozłem, która wydała jej się królewskim daniem. Kozy pana Coursona musiały mieć ciężką noc!
Popołudnie było nie do zniesienia. Każda minuta oczekiwania przypominała okropne chwile spędzone w wieży w Malain i każda mogła przynieść nowe niebezpieczeństwo. Tym razem nadzieja zwyciężyła strach, lecz czas upływał z okrutną powolnością. Sara obiecała, że jeszcze tego wieczoru pomoże jej uciec. Jak jej się to uda?... W końcu zapadł zmierzch, który Katarzyna przyjęła z radością. Jeszcze trochę cierpliwości...
Po kolacji przyniesionej jak zwykle przez Tranchemera, czyniącego chwalebne, lecz próżne wysiłki, aby nawiązać rozmowę, godziny ciągnęły się w nieskończoność. W zamczysku powoli zapadała cisza, lecz Sara się nie zjawiała. Słychać było tylko ciężki, metaliczny odgłos kroków strażników robiących obchód na murach.
Nastała już głęboka noc i Katarzyna zniechęcona i zmęczona czekaniem ułożyła się do snu, kiedy drzwi odemknęły się cicho i stanęła w nich Sara. Była ubrana dokładnie tak jak rano, lecz w ręku dzierżyła potężny zwój sznura. Katarzyna na jej widok wyskoczyła z łóżka.
- Myślałam już, że nie przyjdziesz!
- Widzę, że nie masz do mnie za grosz zaufania! Musiałam poczekać, aż Ziółko zaśnie spity winem... i czymś jeszcze. A teraz pośpieszmy się! Nie ma chwili do stracenia. Jeśli naprawdę chcesz uciec, to jedyny sposób.
Co mówiąc, rozwijała już zwoje sznura, przywiązując koniec do kolumienki w oknie. Sznur spadł w próżnię jak uciekający wąż, znikając w ciemności. Po dokonaniu swego dzieła Sara podeszła do Katarzyny i położyła ręce na jej ramionach.
- To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić. Lecz czy będziesz miała dosyć siły i odwagi, aby spuścić się w dół wieży? Ja zostanę tu, by pilnować sznura. Jak już będziesz na dole, wciągnę sznur z powrotem i odniosę go na miejsce. Kierując się na zachód, trafisz do pola, którym dojdziesz prosto do swego ukochanego, jeśli wybrałaś przeznaczenie.
- To przeznaczenie ty mi przepowiedziałaś dawno temu. Myślałam, że kochasz mnie na tyle, że pójdziesz ze mną. A ty pozwalasz mi odejść samej?
Co takiego widzisz w tym zbóju?
- Nic... i gdybym mogła, wierz mi, że odeszłabym wraz z tobą. Lecz on ma na mnie taką chętkę, że poprzysiągł poderżnąć gardło bratu Stefanowi, gdybym próbowała uciec. Nie chcę, żeby ten poczciwy mnich umierał przeze mnie. A więc muszę zostać. Ale jak tylko nadarzy się okazja, czmychniemy we dwójkę i cię odnajdziemy. Już czas na ciebie. Oddałabym wszystko, aby móc uciec razem z tobą, chociaż ty w to nie wierzysz, Katarzyno!
W głębi serca Katarzyna była o tym przekonana, więc rzuciła się w ramiona swej wiernej przyjaciółki.
- Ależ wierzę! Przebacz mi, Saro! Jestem szalona, od kiedy dowiedziałam się, gdzie go mogę odnaleźć!
- Musisz spróbować! Oto trzy srebrne monety, które udało mi się znaleźć w sakwie Ziółki. Kiedy dotrzesz do wielkiej rzeki Loary, może znajdziesz przewoźnika, który zawiezie cię do Orleanu.
Lecz Katarzyna odepchnęła rękę z monetami.
- Nie, Saro! Gdy Ziółko się spostrzeże, że ukradłaś monety, gotów cię zabić.
Sara zachichotała. Nagle odnalazła swoją dawną wesołość.
- Nie sądzę! Powiem mu... o! coś, co wyjaśni twoją tajemniczą i nieprawdopodobną ucieczkę: że jesteś czarownicą i że potrafisz rozpłynąć się w powietrzu. Powiem mu też, że nie uprzedziłam go wcześniej ze strachu przed twoimi czarami.
- Dlaczego nie powiedziałaś mu o tym, gdy tylko nas tu przywiódł?
- Dlatego, że jego reakcja nie byłaby z pewnością taka sama. Jest straszliwie przesądny i łatwowierny. Spaliłby cię niechybnie, używając całego drewna, jakie mu jeszcze zostało, nawet gdyby musiał przez to jeść surowe mięso... Ale dosyć już gadania! Pośpieszmy się! Muszę wrócić do niego, zanim się obudzi.
Nagle przyciągnęła Katarzynę do siebie i złożyła pocałunek na jej czole.
- Niech Bóg ma cię w opiece, moja mała! - rzekła głosem drżącym ze wzruszenia - i niech cię poprowadzi bezpiecznie do tego, którego kochasz!
Po czym podeszła do okna, aby sprawdzić, czy nie dzieje się coś podejrzanego na zewnątrz. Kiedy się wychylała, Katarzyna oderwała szerokie pasmo z dołu sukienki, aby nie przeszkadzała jej w ucieczce.
- Gdybyś mogła znaleźć mi jakiś męski przyodziewek... - westchnęła.
- Ziółko wiedział, co robi, zabierając nam nasze męskie stroje. Nigdy nie udałoby mi się uciec w tej górze żółtej satyny z tymi idiotycznymi rękawami. Ty w twojej burej sukience i tej kamizelce z wełny nie zmarzniesz i przejdziesz niezauważona. Chociaż masz tu coś, co udało mi się odzyskać z twoich rzeczy.
Sara wyjęła zza stanika stalowy sztylet Katarzyny i podała go jej na otwartej dłoni. Dziewczyna pochwyciła go z nieukrywaną radością i jeszcze ciepły schowała za pazuchą. Kobiety uściskały się serdecznie.
- Będę na ciebie czekała - rzekła Katarzyna, starając się uśmiechnąć. Wiesz, że bez ciebie jestem taka zagubiona!
- Niebawem się spotkamy! - obiecywała Sara. - Jestem tego pewna! A teraz, w drogę!
Odległość od ziemi napełniła serce Katarzyny strachem. Kiedy była dzieckiem, setki razy spuszczała się z Landrym po sznurze, a nawet próbowała wspinaczki. To była wtedy tylko zabawa, ale od tego czasu upłynęło wiele lat. Czy potrafi teraz dokonać takiego wyczynu? Na zewnątrz panowały egipskie ciemności. Katarzyna kazała milczeć wyobraźni. Nie chciała myśleć o przepaści rozciągającej się pod nią, a którą tyle razy oglądała w ciągu dnia. Szybko uczyniła znak krzyża i przełożyła nogę przez parapet, chwytając za sznur. Widziała jeszcze przerażone spojrzenie Sary i zamknęła oczy. Na szczęście wiatr był słaby i sznur ledwo się chybotał.
Uczepiła się ze wszystkich sił chropowatych konopi i zaczęła opuszczać się w dół. Wydawało się jej, że waży tonę. Owinęła sznur wokół prawej nogi.
Rzecz nie wyglądała aż tak strasznie, jak sobie wyobrażała. Instynktownie przypomniały się jej dawno zapomniane ruchy. Jedynie dłonie, zaciśnięte na szorstkim sznurze, zaczynały ją boleć, lecz nie było już odwrotu. Odważyła się otworzyć oczy. Słabe światło dobiegające z okna jej celi było już wysoko nad głową. Widziała wychylającą się z niego czarną sylwetkę Sary.
Katarzynie wydało się, że to koszmar. Z otwartymi oczami odczuwała całe niebezpieczeństwo, była zawieszona między niebem a ziemią. Jeśli puści linę, skręci sobie kark na skałach u podnóża zamku.
Dobiegł do niej cichy, lecz niespokojny głos Sary: - Odwagi! Jak idzie?
- Dobrze... - rzuciła Katarzyna jednym tchem.
Skóra rąk ją paliła, więc przyspieszyła z obawy, że nie wytrzyma aż do końca. Zdawało się, że mięśnie ramion się zerwą. Na chwilę zabrakło jej tchu. Myślała, że wypuści sznur z rąk. Ogarnął ją okropny strach. Z całych sił wezwała obraz Arnolda na pomoc, szukając w nim otuchy, ale wysiłek fizyczny przekraczał jej wytrzymałość. Każdy ruch wzmagał cierpienie. Jej serce waliło jak oszalałe, członki sztywniały, dotyk sznura był nieznośną torturą. W końcu nie wytrzymała i wypuściła go z ręki.
Upadek był krótki. Na szczęście ziemia była już blisko. Przez chwilę Katarzyna czuła się oszołomiona, lecz nie straciła przytomności. W tym miejscu skały pokryte były gęstymi zaroślami i osłabiły siłę uderzenia.
Wstała i pociągnęła trzy razy za sznur, który natychmiast zniknął u góry.
Katarzyna, ukryta w gąszczu, widziała jeszcze, jak Sara znika w oknie, po czym światło zgasło.
Katarzyna miała w pamięci ukształtowanie terenu, gdyż przez cały dzień specjalnie przyglądała się okolicy. Sunąc wzdłuż muru, jak przykazała jej Sara, obeszła zamek i znalazła się na stromym polu, z którego zbiegła ile sił w nogach. Jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności i odnajdywała drogę bez trudu, lecz w miejscu, gdzie pole się kończyło, zaczynała się gęsta zasłona lasu, ciemnego i nieprzebytego jak mur. Jak znaleźć teraz ścieżkę prowadzącą do drogi? Z głębi serca dziewczyny wzniosła się do niebios krótka modlitwa. Musiała znaleźć tę ścieżkę! Musiała!
Jakby na zawołanie, gęste chmury zalegające nad lasem rozstąpiły się, odsłaniając wąziutki sierp księżyca. Jego poświata, choć blada, wystarczyła, aby Katarzyna dostrzegła upragniony wyłom w ścianie lasu. Rzuciła się do niego, nie oglądając się za siebie. Rada Sary była słuszna: droga przez pole pozwoliła Katarzynie obejść miasto, gdzie zawsze można było na kogoś się natknąć. Tu, w środku lasu, była ukryta, nawet gdyby strażnicy mieli sokoli wzrok.
Zatrzymała się na chwilę pod osłoną drzew, aby zaczerpnąć tchu i pozwolić sercu trochę odpocząć. Przeciągnęła się i poczuła, że wraca jej odwaga pomimo bólu w krzyżu i porozrywanej skóry rąk. Dzięki boskiej pomocy nie zgubiła w czasie upadku sztyletu i wszystko przebiegło zgodnie z planem. Była wolna...
Odważnie ruszyła w drogę. Postanowiła iść całą noc, a potem znaleźć jakąś kryjówkę, żeby się przespać. Jedynym problemem był brak strawy. Co można znaleźć do jedzenia w zniszczonym kraju? Nawet pieniądze Sary nie mogły pomóc. Lecz na razie najważniejsze było to, aby odejść jak najdalej od szponów Ziółki. Szła całą noc, kierując się bardziej instynktem niż konkretnymi danymi, przemierzając bory i pola pełne stawów i starając się nie zboczyć z drogiNad ranem, na obrzeżu lasu ujrzała duże miasto, którego spiczaste dachy powoli wyłaniały się z porannej mgły. Nad miastem górował potężny zamek. Katarzyna zawahała się. Dla niej każda forteca oznaczała niebezpieczeństwo, bała się znowu wpaść w obce ręce. A jednak głód zaczynał jej się ostro dawać we znaki i należało zdobyć trochę chleba.
Miasto nosiło oznaki bogactwa.
Nagle na wiejskiej drodze pojawił się wieśniak z siekierą na ramieniu.
Jego dobroduszny wygląd ośmielił Katarzynę.
- Co to za miasto? - spytała, zbliżając się do niego.
Wieśniak spojrzał na nią ze zdziwieniem. Pomyślała, że musi wyglądać dziwnie w podartej sukience i dziurawej kamizelce. Chłop też był biednie odziany, lecz jego płócienne ubranie było czyste i schludne.
- Skąd przychodzisz? - spytał w końcu. - To miasto to Tourcy, a ten zamek należy do biskupa z Auxerre. Czy tam zmierzasz?
Katarzyna pokręciła przecząco głową i dodała: - Muszę tylko zdobyć trochę chleba, bo przede mną długa droga.
Wieśniak zawahał się. Dziewczyna czuła, jak ją mierzy wzrokiem, zastanawiając się, kim jest ta kobieta. Lecz jego spojrzenie było szczere.
Postanowiła mu zawierzyć.
- Byłam więziona w zamku w Coulanges, lecz udało mi się stamtąd uciec - rzekła szybko - a teraz zmierzam do Orleanu.
Zaledwie skończyła mówić, wieśniak ujął ją za rękę i pociągnął za sobą.
- Chodź ze mną, bez obawy!Poprowadził ją w kierunku, z którego przyszedł, przemierzając drogę długimi krokami. Za lasem ujrzała dym wychodzący z małej chaty, tak niskiej, że prawie wtopionej w brunatne bruzdy ziemi. Wieśniak przyśpieszył, jakby pilno mu było znaleźć się na miejscu. Pchnął drzwi z grubych desek. Młoda dziewczyna o jasnych włosach uniosła się znad kociołka zawieszonego nad ogniem.
- Magdaleno, znalazłem tę kobietę w lesie. Uciekła od Ziółki, a więc ją przyprowadziłem. Jest bardzo głodna.
- Dobrze uczyniłeś!
Nic nie mówiąc, dziewczyna napełniła miskę zupą z rzepy i odkroiła grubą pajdę ciemnego chleba z chrupiącą skórką.
- Jedz - powiedziała, podając strawę Katarzynie - potem się prześpisz.
Nie mów nic, musisz być zmęczona.
Prostota tych ludzi, ich serdeczne przyjęcie wzruszyły Katarzynę do łez.
- Nie wiecie, kim jestem, a otworzyliście przede mną drzwi waszej chaty - rzekła do dziewczyny o świeżej, okrągłej i pełnej dobroci twarzy.
- Uciekłaś od Ziółki - odparł wieśniak głosem drżącym z gniewu. Zmierzasz do Orleanu. To nam wystarcza! Jedz i odpoczywaj!
Katarzyna była zbyt zmęczona i głodna, aby kontynuować rozmowę.
Wymamrotała jakieś podziękowanie i rzuciła się na chleb i zupę, po czym z wdzięcznością wyciągnęła się w rogu na słomiance, która musiała służyć Magdalenie za posłanie, i natychmiast zasnęła.
* * *
Zmierzchało już, kiedy się przebudziła. Chłop siedział przy ogniu, przycinając nożem dębową gałąź. Katarzyna zauważyła, że pod jego palcami powstała statuetka Matki Boskiej. Obok dziewczyna smarowała czymś kromki chleba. Widząc, że nieznajoma nie śpi, Magdalena uśmiechnęła się do niej.
- Czy odpoczęłaś?
- Och! Tak! Jesteście dla mnie tacy dobrzy!... A teraz muszę ruszać w dalszą drogę.
Wieśniak podniósł głowę znad swojej rzeźby i popatrzył na Katarzynę uważnie.
- Dlaczego chcesz podróżować nocą? Ukrywasz się?
- Piotrze! Nie powinieneś zadawać jej tylu pytań! - z wyrzutem wtrąciła Magdalena.
- Nie szkodzi - rzekła Katarzyna. - Nie ukrywam się, tylko nie chciałabym znowu wpaść w ręce Ziółki.
- Tutaj możesz się go nie obawiać. Lepiej ruszyć w drogę za dnia, zwłaszcza jeśli nie znasz drogi do Orleanu. Czy nie tak?
Katarzyna potrząsnęła przecząco głową. Piotr odłożył na bok figurkę i kozik i podszedł do nieznajomej.
- Stąd droga jest prosta. Aż do Gien wiedzie stary trakt rzymski. Dalej płynie Loara. Wystarczy kierować się jej nurtem. Co zamierzasz robić w Orleanie?
- Piotrze! - przerwała znowu dziewczyna. - Nie wypada tak wypytywać!
Ale Katarzyna uśmiechnęła się uprzejmie.
- Nie ma obrazy... ani tajemnicy. Jadę do ukochanego, który zamknął się w mieście.
Magdalena przerwała przygotowywanie kolacji, podeszła do Katarzyny i otoczyła ją serdecznie ramieniem.
- Chodź, usiądź. Jeżeli kochasz jednego z obrońców miasta księcia Karola*, jesteś mi siostrą. Colin, mój narzeczony, jest jednym z łuczników bastarda, jego brata. Powiedz mi, jak ma twój na imię?
* Karol Orleański więziony w Londynie. - Arnold! - odparła Katarzyna, specjalnie nie podając nazwiska.
Lepiej było, żeby mała Magdalena myślała, że i ona jest prostą dziewczyną, tak samo zakochaną w łuczniku. Szlachetne nazwisko mogło ją przerazić, a nawet spowodować utratę zaufania. Pewnie nie uwierzyłaby, że szlachetna, bogata dama przemierza pieszo bory i lasy, aby odnaleźć swego kapitana!
- A ja nazywam się Katarzyna - dodała.
- Jesteś naszym najmilszym gościem! - powiedział grzecznie Piotr. Zostań jeszcze tę noc. Wyruszysz o świcie. Doprowadzę cię do starej, rzymskiej drogi.
Katarzyna długo wspominała chwile spędzone pod skromnym dachem rodzeństwa. Ich serdeczność i prostota podniosły ją na duchu. Po tych wszystkich przejściach, a przed niewiadomym, które ją czekało, było jej to bardzo potrzebne. Po kolacji nie siedziano długo przy stole, gdyż należało oszczędzać świecę. Katarzyna dzieliła z Magdaleną jej słomiane łoże. Piotra posłanie znajdowało się w komórce przylegającej do jedynej izby.
Katarzyna, pomimo że spała prawie cały dzień, zasnęła jak kamień. Jej poranione ręce nie bolały już tak bardzo, gdyż Magdalena posmarowała je smalcem i owinęła kawałkami płótna.
O świcie obudził ją Piotr, potrząsając za ramię. Musiał iść w pole i nie miał czasu do stracenia. Magdalena też już krzątała się przy kuchni.
- Wymyśliłem coś w nocy - powiedział Piotr. - Aby przejść niepostrzeżenie, najlepiej będzie, jak przebierzesz się za pątniczkę zdążającą do świętego opactwa wielkiego świętego, Benedykta. Pielgrzymi kostur ochroni cię od rzezimieszków, których nie brak w tych okolicach.
Co mówiąc, wyciągnął ze schowanej w murze szafy kostur, zakończony żelazną gałką.
- Mój wuj, który ongiś udał się z pielgrzymką do Composteli, wziął go ze sobą. Teraz ty go zabierz!
Magdalena tymczasem zarzuciła na ramiona Katarzyny grubą pelerynę z kapturem. Wręczyła jej zawiniątko, w którym znajdowały się bochenek chleba i kozi ser, po czym ucałowała ją.
- Niech Bóg cię ma w swej opiece i niech ci pomoże odnaleźć twego ukochanego - dodała serdecznie. - Jeśli spotkasz Colina, powiedz mu, że czekam na niego i że zawsze będę czekać!
Katarzyna wzruszona do łez zrozumiała, że nie może im odmówić, gdyż byłaby to dla nich obraza. Nie odważyła się też wyciągnąć srebrnych monet, aby ich nie zranić. Ucałowała Magdalenę, nie mogąc wypowiedzieć słowa przez ściśnięte gardło, i ruszyła za Piotrem, odwracając się kilka razy ze ścieżki, aby pomachać ręką dziewczynie. Piotr szedł powoli, stawiając duże kroki. W końcu doszli do drogi wybrukowanej dużymi, kamiennymi płytami, pokrytymi mchem i trawą. Na poboczu stała rozpadająca się rzeźba, która przedstawiała popiersie chłopca z kręconymi włosami. Tu Piotr zatrzymał się, wskazując ręką na zachód.
- Oto droga! Idź prosto aż do wielkiej rzeki... Katarzyna spojrzała na niego z wdzięcznością.
- Jak mam wam dziękować? - spytała.
- Nie zapominając o nas całkiem - odpowiedział. - Będziemy modlić się za ciebie... a gdybyś nie odnalazła swego ukochanego, możesz zawsze do nas wrócić. Będziemy bardzo szczęśliwi... zwłaszcza ja...
Zanim Katarzyna zrozumiała sens jego słów, Piotr oddalił się tak szybko, jakby przed czymś uciekał. Katarzyna patrzyła, jak jego potężna sylwetka znika w szarudze poranka. Z tyłu za nią dymiły kominy domów w Toucy. Na wieży zamku widać było niebieską flagę. Dzwony budziły się na Anioł Pański, roznosząc się szerokim echem nad zieleniejącymi polami.
Gdzieś zakwilił skowronek i Katarzyna poczuła głęboką radość tak pierwotną, jak budząca się do życia natura. Katarzyna uzbrojona w swój pielgrzymi kostur ruszyła w drogę.
* * *
Następnego dnia wieczorem ujrzała przed sobą wielką rzekę.
Nieopodal natrafiła na opuszczoną chatkę drwala, w której schroniła się na noc, zjadając część podarowanych jej skarbów. Każdy mięsień sprawiał jej niewymowny ból. Stopy piekły jak dotykane rozżarzonym żelazem. Po drodze musiała je chłodzić w napotkanych stawach, w końcu owinęła je kawałkami podartej koszuli. Chłopi, których napotykała po drodze, pozdrawiali ją, czasem dotykali jej kostura, czynili znak krzyża i często prosili, by pomodliła się za nich. Lecz żaden z nich nie zapraszał jej pod swój dach. Młodość i uroda działały na jej szkodę. Ci poczciwi ludzie myśleli, że mają do czynienia z wielką grzesznicą, która przy grobie świętego Benedykta chce odpokutować za grzechy. Czasem zatrzymywała się na krótki odpoczynek przy przydrożnej kapliczce, błagając w modlitwach o siły do dalszej drogi, lecz nogi z ledwością ją niosły. Dopiero widok rzeki dodał jej skrzydeł. Pobiegła w jej stronę, jak do odnalezionego przyjaciela, pochyliła się nad taflą, aby się napić. Potem usiadła w cieniu szuwarów i patrzyła, jak rzeka toczy swoje rwące wody, które dopływały do murów Orleanu, i ją też miały tam zanieść. Przed nią, na wzgórzach, rozciągały się drewniane domy Gien. Stary, zrujnowany zamek próbował robić dobre wrażenie, górując nad antycznym miastem książąt Orleanu. Lecz Katarzyna nie patrzyła na zamek. Na rzece, pod murami, pod łukami jeszcze nieskończonego mostu, kołysały się barki i łodzie przycumowane na piaszczystym wybrzeżu.
Czerwona kula słońca rzucała krwawe blaski na powierzchnię wody, gotowa do zanurzenia się. Dał się słyszeć odgłos rogu strażnika wzywającego do powrotu za mury miasta, którego bramy zamykano na noc.
Katarzyna, kuśtykając, dołączyła do ludzi kierujących się w stronę zwodzonego mostu. Słońce zaszło i szybko zapadała noc.
Jej obolałe, poranione nogi nie chciały jej słuchać. Katarzyna przeszła pod kamiennym sklepieniem wśród ostatnich przechodniów, lecz zatrzymała się, aby spytać strażnika o drogę do hal. Wiedziała bowiem, że w większości miast, szczególnie tych, które znajdowały się na trasie pielgrzymów, w halach urządzano schronienie na noc, osłonięte drewnianą osłoną chroniącą przed wiatrem.
- Idź prosto, potem w prawo. Czy udajesz się do opactwa Fleury? * - Tak, do Fleury.
- Niech Bóg cię wspomaga, dobra kobieto, i święty Benedykt także!
* Opactwo świętego Benedykta nad Loarą przez długi czas nosiło na-zwę opactwa Fleury. Podziękowawszy skinieniem głowy, skierowała się w uliczkę tak wąską, że wykusze domów prawie się dotykały. Idąc, zjadła resztki chleba i wkrótce znalazła hale. Był to jedynie sam dach opierający się na olbrzymich drewnianych słupach. Zobaczyła schronienie dla pielgrzymów i szybko pchnęła jego drewnianą przegrodę. W środku zalegały sterty świeżego siana, na których spał tylko jeden stary pielgrzym zmożony drogą. Kiedy Katarzyna weszła, otworzył jedno oko, wymamrotał coś niezrozumiałego i zasnął, pochrapując. Katarzyna szczęśliwa, że nie musi rozmawiać, przycupnęła w kącie, naciągnęła na siebie trochę siana i podłożywszy pod głowę ramię, zasnęła.
Kiedy poczuła, że ktoś nią potrząsa, miała wrażenie, że dopiero co usnęła. Zobaczyła nad sobą pochylonego wielkiego pielgrzyma z brodą.
- Ha! Ha! Jeśli masz zamiar iść do wielkiego opactwa, czas wstawać!
Przez drewnianą osłonę sączyło się światło poranka. Szybko wstała mówiąc: - Noc była taka krótka...
- Zawsze jest krótka, kiedy jest się zmęczonym. Pospiesz się, musimy wyruszyć!
Lecz Katarzyna potrząsnęła głową. Jej strój pielgrzymi zobowiązywał ją do odbycia całej drogi na piechotę. Ale obolałe stopy odmawiały posłuszeństwa. Postanowiła użyć jednej ze srebrnych monet, aby wynająć przewoźnika.
- Ja nie wyruszam dzisiaj, mam sprawy do załatwienia w tym mieście.
- Pielgrzym nie zatrzymuje się po drodze w żadnym mieście, z wyjątkiem celu pielgrzymki. Jeśli chcesz, aby Bóg wysłuchał twoich próśb, musisz myśleć tylko o celu swej pielgrzymki! - pouczył ją oburzony starzec.
- Lecz każdy robi, jak uważa. Pokój z tobą! - powiedział i wyszedł.
Katarzyna stała chwilę w progu przytułku, po czym ruszyła w dalszą drogę, porzuciwszy swój kostur, gdyż, jak powiedział starzec, pielgrzymowi nie wolno było poruszać się inaczej niż na piechotę. Owinęła się szczelnie szerokim płaszczem, ponieważ nad miastem padała drobna mżawka, i udała się w kierunku wybrzeża.
Łatwo znalazła odpowiednią barkę. Na zwojach sieci rybackich siedział ponury człowiek. Nie przejmując się deszczem, spokojnie jadł cebulę zapatrzony na wartki nurt. Kiedy Katarzyna spytała go, czy nie zna przewoźnika, który popłynąłby w dół rzeki, uniósł szare, pomarszczone powieki i spytał: - A pieniądze masz?
Skinęła głową, ale człowiek nawet się nie poruszył.
- To pokaż! Każdy może powiedzieć, że ma pieniądze. W dzisiejszych czasach nie spotyka się ich wiele. Ziemie spustoszone, handel umiera, a sam król biedny jest jak mysz kościelna. Teraz płaci się z góry!
Katarzyna, zamiast odpowiedzi, wyciągnęła srebrną monetę i wsunęła ją do brudnej dłoni przewoźnika, który podrzucił ją do góry, przyjrzał się jej, w końcu spróbował zębami. Jego ponura twarz pokraśniała z zadowolenia.
- Zgoda! Lecz nie dalej niż do Chateauneuf! Dalej można wpaść na przeklętych Anglików, którzy oblegają Orlean, a ja dbam o własną skórę.
Powiedziawszy to, spuścił płaską łódź na wodę i pomógł Katarzynie wsiąść. Usiadła na dziobie z twarzą skierowaną w dół rzeki. Człowiek zręcznie wskoczył do środka, tak że łódka prawie nie drgnęła, i chwycił długi bosak, którym odbił się od dna. Łódka zaczęła szybko sunąć po wodzie, gdyż w tym miejscu prąd był wartki. Minęli miasto, brzegi zarośnięte trzcinami.
Nie zwracała uwagi na deszcz, który zmoczył jej twarz. W jej sercu znowu odżyły obrazy przeszłości... ucieczka z Paryża, Barnaba, matka z siostrą i Sara, powolny głos żebraka recytującego wiersz: To miast wszystkich jest królowa, Studnia, źródło nauk wszelkich, Nad Sekwaną położona... Lecz Barnaba przecież nie żył, Paryż był daleko, a miasto, do którego się zbliżała, było osaczone przez wroga, głodne i zrozpaczone, czekała tam na nią pewna śmierć lub gorzej - okropne rozczarowanie. Pierwszy raz pomyślała, jak przyjmie ją Arnold, jeśli w ogóle ją rozpozna! Tyle czasu upłynęło od ich spotkania pod murami Arras!
Katarzyna starała się odpędzić od siebie ponure myśli spowodowane zmęczeniem i napięciem. Na razie chciała upajać się tą chwilą spokoju na barce wśród brzegów pokrytych jasnym piaskiem...
Pod wieczór ukazały się białe wieże i stożkowe, niebieskie dachy zamku przeglądającego się w szerokich fosach połączonych z rzeką. Nie czekając na pytanie pasażerki, przewoźnik wyjaśnił: - To Sully! Należy do pana de Tremoille'a, faworyta Karola VII.
Po czym splunął do wody, wyrażając w ten jasny sposób swój stosunek do właściciela.
Katarzyna nie odpowiedziała. Miała już kiedyś okazję spotkać Jerzego de Tremoille'a, tego burgundzkiego zdrajcę, który stał się najbliższym doradcą i złym duchem króla. Wzbudzał w niej podobne obrzydzenie, jakie okazał przewoźnik, lecz nie powiedziała nic. Zresztą barka szła ukosem do brzegu z zamiarem przybicia.
- Zatrzymujemy się? - spytała zdziwiona, odwracając się do przewoźnika.
- Mam sprawę w Sully - odpowiedział. - Wysiadaj!
Wstała, żeby wyjść na płaski brzeg, i w tej samej chwili otrzymała potężny cios w głowę. Bez czucia osunęła się na piasek...
* * *
Kiedy Katarzyna przyszła do siebie, zapadał zmierzch. Na wschodzie było już ciemno, a na zachodzie widoczne były jeszcze spiczaste wieże Sully na drugim brzegu Loary. Podniosła się na łokciu, zobaczyła, że leży w trawie i jest zupełnie sama. Łódź wraz z właścicielem zniknęła. Spośród traw wyfrunął spłoszony kulik... Przez chwilę nie mogła przypomnieć sobie, co się stało. Głowa jej pękała. Dotknęła dłonią skroni i pod palcami wyczuła potężnego guza. Z pewnością przewoźnik powalił ją, aby móc ją okraść...
rzeczywiście reszta jej skarbów zniknęła: ostatnie dwie srebrne monety, sztylet, a nawet płaszcz, który chronił ją od zimna. Ogarnęło ją głębokie przygnębienie. Czyżby wszystkie moce sprzysięgły się, by nie mogła dotrzeć do Arnolda? Na drodze wyrastały coraz to nowe przeszkody. Lecz jej załamanie nie trwało długo. Katarzyna miała wigor paryskiej dziewczyny, przyzwyczajonej do pokonywania najgorszych trudności. Wstała z wysiłkiem, czepiając się nisko zwisających gałązek wierzby. Kiedy ziemia przestała wirować jej przed oczami, głęboko zaczerpnęła powietrza, podniosła wysoko kołnierz dziurawej kamizelki i ruszyła przed siebie wzdłuż rzeki. Pamiętała, że powinna zaprowadzić ją prosto do opactwa świętego Benedykta, gdzie poprosi o schronienie i pomoc. Dzień spędzony na łodzi i poprzednia, spokojna noc przywróciły jej siły. Gdyby nie okropny ból głowy, czułaby się całkiem dobrze.
Szła tak szybko, że nie upłynęła godzina, jak ukazały się przed nią rozlegle budynki klasztorne i majestatyczna brama rzymska, kwadratowa prawie jak forteca. Pomiędzy masywnymi kolumnami błyszczało słabe światło, w którym ożywały postaci i kwiaty z pięknych kapiteli. Na placu przed bramą spał tłum pielgrzymów stłoczonych jeden obok drugiego, ogrzewających się w ten sposób w czasie snu. Zobaczyła, że jakaś stara kobieta daje jej znaki i robi dla niej miejsce.
- Dom boży pęka w szwach - wyjaśniła przybyłej. - Wielu pielgrzymów przybyło błagać świętego Benedykta o ratunek dla Orleanu...
Ale tutaj nie zmarzniemy. Chodź do mnie, będzie nam cieplej!
Katarzyna nie oponowała. Opadła obok starej kobiety, która podzieliła się z nią serdecznie połatanym płaszczem.
- Skąd przybywasz? - spytała ciekawie.
- Z daleka - odpowiedziała Katarzyna, która bała się przyznać, że jest Burgundką.
- Jesteś taka młodziutka, za młoda jak na takie długie wędrówki! I przybywasz modlić się u grobu świętego jak inni?
- Zdążam do Orleanu! - odparła sucho Katarzyna, licząc na to, że stara zostawi ją w spokoju. Lecz na te słowa oczy starej zabłysnęły jak węgielki.
Pochyliwszy się nad dziewczyną, wyszeptała: - O! Nie ty jedna! Ty też chcesz wziąć udział w cudzie? - W cudzie?...
- No, dalej! Nie udawajże, że nie wiesz, o co chodzi! - odparła stara, mrugając do niej porozumiewawczo i dając jej kuksańca w bok. - Wszyscy dobrzy ludzie z doliny Loary wiedzą, że Orlean wyswobodzi wysłanniczka Boga, dziewica z Lotaryngii. Ona powiedziała naszemu dobremu królowi, że z pomocą Najwyższego wyprze Anglików z Francji i oswobodzi Orlean.
- To baśń dla dzieci - odparła Katarzyna z pobłażliwym uśmiechem.
Na te słowa stara poczerwieniała aż po czubek głowy.
- To najczystsza prawda albo nie nazywam się Berta Koronczarka! Są wśród nas tutaj tacy, którzy widzieli Dziewicę Joannę, kiedy wjechała do Chinon z sześcioma ludźmi. Miała na sobie męski strój, ale jest młoda i piękna jak aniołek, a w jej oczach odbija się błękit nieba. W Orleanie kapitanowie oczekują jej, a bastard im oznajmił, że muszą mieć nadzieję, bo Pan Bóg ześle im pomoc i jedzenie... Ludzie mówią, że król wysłał Dziewicę Joannę do Poitiers, ażeby duchowieństwo i biskupi ujrzeli ją i oddali jej sprawiedliwość. Ale niebawem powinna wjechać do Orleanu... Gdybym nie była taka stara, sama udałabym się do otoczonego miasta, żeby tylko ją zobaczyć!
Ale moje biedne nogi nie zawiodłyby mnie tak daleko i umarłabym w drodze. Więc wolę zostać tutaj, aby modlić się za tego anioła!
Katarzyna po raz pierwszy słyszała o Joannie d'Arc. Nie wzbudziła ona jej zachwytu, wręcz przeciwnie, gorzką zazdrość, bo „taka młoda i piękna", bo „kapitanowie oczekują jej z niecierpliwością". Czy ta piękna Lotarynka, która ukaże się w aureoli bożej wysłanniczki i sławie oręża, dla którego także żył Arnold, nie wzbudzi w jego sercu uczucia? ... Musiała się śpieszyć, musiała koniecznie przybyć przed tą niebezpieczną kobietą!
Katarzyna z całego serca znienawidziła Joannę.
Następnego dnia rano przyjęła chleb rozdzielany wśród pielgrzymów przez czarnych mnichów, a potem, gdy inni stłoczyli się u bram kościoła, niepostrzeżenie ruszyła w dalszą drogę. Berta powiedziała jej, że do stolicy księstwa Orleanu pozostało prawie dziewięć długich mil, jeszcze tylko dziewięć mil.
Przed Katarzyną otwierała się najcięższa część jej drogi przez mękę, gdyż teraz zwątpienie i strach zagościły w jej sercu, a ciało znajdowało się na granicy wyczerpania. Podczas porannego marszu wszystko szło dosyć dobrze. Lecz za Chateauneuf rany na stopach otworzyły się, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Jej ciało ogarnęła gorączka. Pochylając się u źródła, aby zwilżyć usta, z przerażeniem ujrzała w wodzie odbicie swej wychudłej, szarej od kurzu twarzy. Była podobna do żebraczki i w tym stanie Arnold nie pozna jej nigdy! Miejsce to było bezludne i osłonięte olchowym zagajnikiem, a powietrze dosyć ciepłe. Katarzyna żywo zrzuciła z siebie łachmany i z rozkoszą zanurzyła się w źródle. Woda była lodowata i dziewczyna zaczęła szczękać zębami, ale piekące stopy doznały znacznej ulgi. Pocierała żwawo całe ciało, myśląc z żalem o wonnych mydłach, które ze znawstwem przygotowywała Sara. Następnie umyła włosy i zwinęła je na głowie. Wychodząc z wody, rzuciła spojrzenie na odbicie swego nagiego ciała i ten widok trochę ją pocieszył. Pomimo zmęczenia nie straciło ono niczego ze swej urody i czaru. Szybko narzuciła łachmany na wilgotne ciało i ruszyła dalej.
Droga wiła się w lesie nad brzegiem Loary. Im Katarzyna bliżej była celu, tym częściej spotykała całe połacie wypalonych drzew. Mijała spalone miasteczka, sczerniałe pnie, porzucone trupy. Wszędzie widoczne były skutki wojny, lecz Katarzyna parła do przodu, nie zważając na nic. Jej oczy szukały murów miasta, tej Ziemi Obiecanej.
O zachodzie miała za sobą sześć przebytych mil... i wtedy w oddali zarysowały się niewyraźne kontury dużego miasta. Była prawie u celu.
Ogromnie wzruszona, upadła na trawę ze szlochem i zmówiła krótką modlitwę. Wkrótce miasto zniknęło w mroku nocy. Wtedy legła w miejscu ledwie żywa, nie szukając schronienia. Kto w tej wyludnionej okolicy troszczyłby się o śpiącą żebraczkę. Nie miała już niczego, co można by ukraść, była biedniejsza niż mysz kościelna, cała w łachmanach, głodna, z pokrwawionymi stopami...
Zasnęła, nie wiedzieć kiedy, lecz gdy pierwszy promień słońca ogrzał jej twarz, wstała, gnana tajemniczą siłą, i z miejsca ruszyła przed siebie...
krok za krokiem... Miasto było coraz bliżej i przyzywało ją. Gorączkowo wpatrywała się w mury, nie zauważając ani pożaru, ani dymu. Gdyby miała choć trochę siły, wyciągnęłaby ręce, aby schwytać złudzenie, które wreszcie stało się jawą. Powoli na rzece wyłoniły się płaskie wyspy pokryte trawą, wielki, przerwany w dwóch miejscach most z dwiema fortecami broniącymi nań wstępu po obu stronach. Zobaczyła strzeliste wieże kościołów, rozległe zacieki od gorącej smoły i oleju na murach, a na ich szczycie liczne katapulty. Widziała zrównane z ziemią przez samych mieszkańców przedmieścia, posępne fragmenty murów, które kiedyś były pięknymi siedzibami, a nawet wielkie kościoły, otoczone przez wroga drewnianymi basztami i ziemią. Aż wreszcie ujrzała angielski sztandar ze złotymi leopardami, szydzący z kwiatów lilii powiewających na najwyższej wieży zamku.
Katarzyna zapomniała o bólu, o skręcającym jej wnętrzności głodzie, myśląc tylko o jednym: tam, za tymi murami, był Arnold, żył, oddychał, walczył i cierpiał.
Zbliżała się ostrożnie, kryjąc się wśród zgliszcz. Od miasta dzieliła ją olbrzymia angielska baszta, która, jak się później dowiedziała, należała do Saint-Loup. Trzeba było ją minąć niezauważenie, żeby dojść do bramy Burgundzkiej, gdyż tylko przez nią dało się wejść do Orleanu. Anglicy Suffolka i Talbota nie mieli na szczęście dosyć ludzi, aby otoczyć całe męczeńskie miasto. Do uszu Katarzyny dobiegły dalekie dźwięki trąbki, po których nastąpiły strzały artylerii. Z obydwu stron mostu katapulty wyrzucały kamienne pociski. Odpowiedziały im śmigownice, a potem okrzyki ludzi. Katarzyna ujrzała na murach niezwykłe poruszenie. Nie zauważona przez nikogo przemknęła obok baszty Saint-Loup i zbliżała się do upragnionej bramy, kiedy za wyłomem w murze dojrzała jakąś głowę na wysokości stóp i schody prowadzące w dół. Dwie ręce schwytały ją i wciągnęły do czegoś w rodzaju krypty słabo oświetlonej kopcącą łojową świecą. Zanim zdążyła zaprotestować, wesoły głos oświadczył: - I co, siostrzyco! Co ty sobie myślisz? Że można wejść do Orleanu ot, tak sobie, za dnia? Trzeba poczekać, aż zapadnie noc, moja piękna!
Rozejrzawszy się wokół, Katarzyna stwierdziła, że otacza ją grupa mężczyzn i kobiet tak samo nędznie wyglądających jak ona. Siedzieli na podłodze z wyrazem przygnębienia na twarzach. Sklepienie było wysoko nad ich głowami i tonęło w mroku.
- Kim jesteście i gdzie się znajdujemy? - spytała Katarzyna.
Odpowiedział jej młody chłopiec o kształtnej sylwetce. Był brudny i miał zarośniętą twarz.
- Jesteśmy z Montaran. Anglicy spalili naszą wioskę wczoraj. My też chcemy wejść do miasta. A to jest krypta kościoła Saint-Aignana, który orleańczycy zrównali z ziemią razem z całym przedmieściem. Możesz zrobić to co my, usiąść wśród nas i czekać.
Chłopiec nie pytał jej o nic i wrócił na swoje stanowisko obserwacyjne na pokruszonych schodach. Przyglądając się uważniej swoim sąsiadom, spostrzegła, że ich twarze są naznaczone łzami i bólem. Wszyscy pospuszczali głowy, jakby wstydzili się swojej nędzy. Nie ośmieliła się o nic pytać i usiadłszy nieco z boku, czekała.
W piwnicy panował okropny ziąb. Katarzyna poczuła dreszcze. Głowa ciążyła jej ze zmęczenia, lecz zdecydowanie odpędzała sen, bojąc się, że tamci o niej zapomną, kiedy za chwilę będzie można wejść do miasta.
Oczekiwanie nie trwało długo. Po upływie pół godziny chłopiec ukazał się na najniższych schodach, dając znak ręką.
- Chodźcie, już czas!
Uciekinierzy wstali i bez słowa, jak stado idące posłusznie za przewodnikiem, jeden za drugim opuścili kryptę, przemykając chyłkiem wśród ruin, aby nie rzucać się w oczy. Noc nie była ciemna. Wysoko na niebie błyszczały zimne gwiazdy. Między dwiema wieżami wznosiła się brama... Odległość dzieląca zbiegów od jej murów została szybko pokonana i wkrótce wszyscy znaleźli się na zwodzonym moście, w którym ukryte było tajemne przejście... Biegnąc wąskim korytarzem, Katarzyna myślała, że zemdleje z radości. W końcu dopięła swego! Jej nieprawdopodobna odyseja dobiegła końca! Orlean stał przed nią otworem!
Brama Burgundzka wychodziła na wąską ulicę.
Z jednej strony znajdowały się zabudowania klasztoru, a z drugiej rząd domów z zamkniętymi okiennicami. Stało tam kilku uzbrojonych żołnierzy, jeszcze brudnych i pokrytych kurzem po niedawno stoczonej bitwie.
Pochodnie, które trzymali niektórzy z nich, oświetlały furtę. Dość silny wiatr rozwiewał płomienie.
- Znowu uciekinierzy! - powiedział kłótliwy głos, na którego dźwięk serce Katarzyny zaczęło bić mocniej. - Co z nimi zrobimy? Już niedługo nie będzie ich czym nakarmić.
- To ludzie z Montaran! - powiedział inny głos. - Ich wioska została wczoraj spalona.
Człowiek, który odezwał się pierwszy, nie odpowiedział, ale Katarzyna przyciągana jakąś dziwną siłą skierowała się w stronę, gdzie się znajdował.
Nie pomyliła się. Kilka kroków od niej stał Arnold de Montsalvy.
Oparty o klasztorny mur, z odkrytą głową i czarnymi krótkimi włosami w nieładzie, patrzył z niechęcią na godny pożałowania tłum, który wszedł do miasta. Na jego zakurzonej twarzy dostrzegła szramę, której wcześniej tam nie było. Jego zbroja była pokiereszowana, wydawał się zmęczony, ale przepełniona szczęściem Katarzyna nie spostrzegła w nim żadnych innych zmian. Rysy twarzy może miał trochę bardziej wyraziste. Wokół ust rysowały się głębokie bruzdy. Spojrzenie, które tak rzadko wyrażało czułość, było jak zawsze tak samo twarde, a postawa zuchwała. Ale właśnie taki, nieogolony, a nawet brudny wydał się Katarzynie piękniejszy od Michała Archanioła. Marzenie dziewczyny ziściło się!
Radość, że odnalazła go tak szybko, zaraz po przekroczeniu bramy, była tak wielka, że dziewczyna zapomniała o całym świecie. Przyciągał ją nieprzeparcie...
Z błyszczącymi oczyma, z wilgotnymi ustami i wyciągniętymi rękami zaczęła iść w jego stronę, powoli, jak w jakimś zauroczeniu... Wydawała się tak nierzeczywista, że zdziwieni towarzysze Arnolda rozstąpili się, robiąc jej przejście. Arnold nie spostrzegł jej od razu. Oglądał z widoczną irytacją wygiętą gardę miecza. Ale nagle podniósł głowę i spostrzegł idącą w swoją stronę kobietę w łachmanach, która zbliżała się po bruku mokrym jeszcze od ostatniego deszczu. Było w niej coś takiego, co zwróciło na nią jego rozproszoną uwagę. Widać było, że ledwie trzyma się na nogach.
Najwyraźniej znajdowała się u kresu sił, ale oczy jaśniały mocnym blaskiem, a na nędzną suknię spływała złocista rzeka wspaniałych włosów.
Dziewczyna zbliżała się do niego z uśmiechem na ustach, wyciągając drżące i pokaleczone ręce. Arnold pomyślał, że to zjawa, którą zrodziło zmęczenie po całym dniu wyczerpującej walki i godzinach wymachiwania ciężkim mieczem.
Gwałtownie przetarł oczy, popatrzył jeszcze raz... I nagle rozpoznał Katarzynę.
Niezdolna do powiedzenia czegokolwiek, zatrzymała się o kilka kroków od niego, pożerając go wzrokiem. Ich spojrzenia spotkały się i nie odrywały od siebie przez chwilę, która zdawała się nigdy nie skończyć. W oczach Arnolda, które stawały się coraz większe, dało się wyczytać zdziwienie i niedowierzanie. Spostrzegła również olbrzymią radość, ale było to tylko przelotne wrażenie... Nagle Arnold przyszedł do siebie.
Wyprostował się, a na jego twarzy pojawiło się gwałtowne wzburzenie.
Wściekły, wskazał na Katarzynę oskarżycielską dłonią i krzyknął: - Zatrzymajcie natychmiast tę kobietę!
Zbita z tropu zatrzymała się, patrząc na Arnolda z wyrazem niedowierzania. Czar prysnął, zachwiała się. Nieruchome ręce opadły wzdłuż ciała, wzrok zgasł. Wyszeptała z bólem w głosie: - Nie!... Arnoldzie!...
Ale jego ogarnęła ślepa wściekłość, chwycił ją za ramię i prawie wepchnął w ręce oniemiałych ze zdziwienia żołnierzy, którzy nie ośmielili się poruszyć. Dał się słyszeć gniewny głos młodzieńca: - Jesteście głusi czy głupi? Mówię wam, żebyście zatrzymali tę kobietę!
- Ależ... panie - wyjąkał sierżant.
Arnold skoczył w jego stronę, górując nad nim wzrostem. Z zaciśniętymi pięściami i gotów do uderzenia był napięty jak cięciwa łuku.
Twarz mu poczerwieniała.
- Żadnych ale, przyjacielu! Rozkazuję! Wiesz, kto to jest? To Burgundka... najgorsza ze wszystkich. To nie jest wcale żadna godna litości uciekinierka, chociaż chciałaby, abyśmy w to uwierzyli. To kochanka Filipa Dobrego we własnej osobie, piękna Katarzyna de Brazey! Nie trzeba wiele sprytu, aby zrozumieć, po co tu przychodzi.
Usłyszawszy imię Filipa Dobrego, żołnierz najwyraźniej się przestraszył. Pospiesznie chwycił Katarzynę za przegub dłoni, a wtedy dał się słyszeć powolny i pełen niedowierzania głos: - Piękna Katarzyna tutaj? Pani o złocistych włosach. Któż opowiada podobne rzeczy?
Rozwiana ruda czupryna i zbroja z błękitnej stali należały do Xaintrailles'a, który wyszedł z bocznej uliczki. Był równie zmęczony, jak jego przyjaciel, ale na wesołej twarzy malował się uśmiech.
- Ja to mówię! - rzucił sucho Arnold. - Popatrz, jeśli mi nie wierzysz!
Olbrzymi, rudy rycerz podszedł do grupki żołnierzy, która otoczyła Katarzynę, popatrzył na nią z nieudawanym zdziwieniem, a następnie wybuchnął śmiechem.
- Na mą duszę, toć to prawda! Cóż tutaj porabiasz, piękna pani, i to w takim stroju?
- Przyszła na przeszpiegi dla swego kochanka, nietrudno to odgadnąć wykrzyknął Arnold. - Powiem ci, co z nią zrobimy: nie minie godzina, a znajdzie się na dnie lochu, gdzie zaczeka na wyrok. Hej, wy tam... wykonać rozkaz!
Xaintrailles przestał się śmiać. Nadal spoglądał na Katarzynę. Potem zatrzymał przyjaciela, kładąc mu dłoń na ramieniu.
- Nie sądzisz, że to trochę dziwne - powiedział, kiwając głową. Dlaczego Filip Burgundzki, który wycofał swoje oddziały z oblężenia na skutek sprzeczki z Bedfordem, miałby ją przysłać tutaj... i to w takim stanie?
Patrz na jej potargane odzienie, na zakrwawione stopy... ledwo trzyma się na nogach...
Błysk litości, który wyczytała w oczach Xaintrailles'a, dodał załamanej dziewczynie trochę otuchy. Ale uparty Arnold nie chciał nic słyszeć.
Gniewnie wzruszył ramionami.
- To dowodzi tylko, że jest lepszą aktorką, niż mógłbyś przypuszczać!
Co się tyczy zamysłów Filipa krętacza, bądź pewien, że zrobię wszystko, aby je poznać. Wiadomość o rychłym przyjeździe Dziewicy z pewnością wiele zmieniła na dworze w Brugii. Do więzienia z tym szpiegiem... i to szybko!
Tam już będą wiedzieli, jak rozwiązać jej język.
Xaintrailles przestał nalegać. Zbyt dobrze znał Arnolda, by wątpić, że za żadną cenę - choćby od tego miało zależeć jego życie - nie zmieni zdania, a zwłaszcza publicznie.
Zresztą wokół nich zgromadził się tłum, który zaczął wykrzykiwać: - Śmierć Burgundce!
Krzyki stawały się coraz głośniejsze. Oblężenie trwało już wiele miesięcy i rozjątrzonych mieszkańców Orleanu wypełniały wściekłość i trwoga. Obawiając się rozruchów, żołnierze otoczyli Katarzynę, podczas gdy inni odsuwali za pomocą lanc najbardziej rozwścieczonych mieszkańców.
Ktoś rzucił bryłę błota, która trafiła Katarzynę w samo serce. Dziewczyna nawet się nie zachwiała. Stała wyprostowana, sztywna... jakby nic do niej nie docierało. Całą swoją duszą wpatrywała się w Arnolda. Cuchnące błoto spływało po jej sukni, pozostawiając czarny ślad. Nagle młoda kobieta wybuchnęła śmiechem... Strasznym, przeraźliwym śmiechem, który spowodował, że wszyscy zamilkli. Wydawało się, że śmiech ten nigdy się nie skończy.
- Zabierzcie ją stąd! - wykrzyknął wyprowadzony z równowagi Arnold. - Zabierzcie ją stąd, bo ją zabiję!...
Nagle śmiech zamienił się w szloch. Sierżant chwycił Katarzynę za ramię, podczas gdy jeden z żołnierzy wiązał jej ręce z tyłu. Odwróciła głowę, ale jej nie spuściła. Przed oczami miała mgłę. Zmęczonym ruchem opuściła ramiona i dała się poprowadzić teraz już obojętna... nie widząc nawet mijanych ulic.
Nie dostrzegła też, że kiedy prowadzono ją przez mały placyk, zza fontanny wynurzyła się wysoka sylwetka de Xaintrailles'a, który zatrzymał dyskretnie dowódcę eskorty.
- Wsadź ją do więzienia - szepnął kapitan - ale nie do lochu, i nie przykuwaj jej. Powiedz też strażnikowi, żeby dał jej coś do jedzenia. Tylko cudem trzyma się na nogach. Rzadko można spotkać winowajczynię, która tak przypominałaby ofiarę.
Człowiek kiwnął głową na znak, że rozumie, wsadził do kieszeni sztukę złota, którą wsunął mu Xaintrailles, i dołączył do oddziału eskortującego Katarzynę.
* * *
Chatelet, dokąd żołnierze zaprowadzili dziewczynę, było fortecą Orleanu. Strzegła ona wjazdu na wielki most, który prowadząc obok piaszczystej wysepki, gdzie stała mała baszta świętego Antoniego, łączył się na lewym brzegu z fortecą Tourelles, jednym z głównych punktów oporu Anglików. Dowodził nią William Gladsdale.
Gdy wstał dzień, Katarzyna spoglądając przez okienko skąpo oświetlające celę, zobaczyła w dole Loarę, co wywołało w niej radość. Od kiedy dobrnęła do rzeki po wyczerpującej wędrówce, traktowała ją jak kogoś bliskiego, jak przyjaciela. W przeddzień, gdy żołnierze wrzucili ją do celi, widok rzeki nie wzbudził w niej żadnej reakcji. Zmęczona i przytłoczona olbrzymim rozczarowaniem, jakie ją spotkało, rzuciła się na stertę słomy, która miała służyć jej za posłanie, i zasnęła jak zmordowane zwierzę. Nie słyszała nawet, jak strażnik przyniósł jej dzban wody i kawałek chleba...
Po przebudzeniu zastanawiała się przez dłuższą chwilę, czy nie jest jeszcze pogrążona w jakimś złym śnie. Jednak w miarę jak powracała jej pamięć, wypadki poprzedniego dnia stawały się coraz bardziej wyraziste. Z głową ukrytą w dłoniach, siedząc na nędznym legowisku, usiłowała zastanowić się nad sytuacją, ale czuła tylko gorycz. Przez wszystkie te ostatnie dni, w czasie strasznej wędrówki, a nawet jeszcze wcześniej, dokładnie od czasu, kiedy w Chateauvillain brat Stefan powiedział jej, że Arnold się nie ożenił, żyła jakby w hipnozie. Powrót do rzeczywistości był brutalny, a przebudzenie miało gorzki smak.
Kiedy pomyślała o Arnoldzie de Montsalvy, twarz poczerwieniała jej ze wstydu i złości. Ale oskarżała bardziej siebie niż jego. Była szalona, sądząc, że przyjmie ją z otwartymi ramionami, ponieważ przybyła do niego pozbawiona wszystkiego, nie przynosząc nic oprócz miłości! Zdała sobie sprawę, że być może podświadomie uważała, iż czekana nią tylko dlatego, że dwa razy stracił głowę w jej ramionach. Zapomniała o tym, w jakiej sytuacji widział ją po raz ostatni: siedziała w łożu Filipa, a on obrzucił ją pełnym pogardy spojrzeniem. Człowiek tak uparty i nieprzejednany jak Arnold nienawidził jej za dwie sprawy. W jego oczach Katarzyna była po dwakroć winna, po dwakroć przeklęta: była jedną z tych Legoix, którzy kiedyś zamordowali jego brata Michała, i była kochanką Filipa Burgundzkiego, którego on nienawidził i uważał za zdrajcę. Nie, jeśli w tej sprawie był ktoś, kogo należało winić, to właśnie ją, za to, że wszystko poświęciła dla niemożliwego marzenia. Straciła wszystko, wszystko... Znajdowała się w więzieniu, oskarżona o coś, co mogło zakończyć się jej śmiercią, narażała się wielokrotnie na niebezpieczeństwa, i wszystko to na nic...
Wstała i zaczęła przechadzać się po celi. Było to wąskie i niskie pomieszczenie, do którego światło dochodziło przez mały, zakratowany otwór. Jedynymi sprzętami były słomiane legowisko i taboret, na którym strażnik położył chleb i postawił dzbanek z wodą. Ze ścian spływała woda i zwisały straszne łańcuchy i żelazne obręcze. Już po raz trzeci zamknięto ją w więzieniu, ale dziewczyna miała nadzieję, podobnie jak i poprzednio, że się z niego wydostanie. Życie nie mogło się tak zakończyć...
Chcąc odzyskać siły, zaczęła się posilać. Urwała, nie bez trudu, kawałek twardego chleba, który musiał pochodzić z jakichś starannie ukrytych zapasów, bo w mieście, do którego nie dochodziły żadne konwoje z żywnością, panował głód. Aby móc go zjeść, maczała po kawałku w wodzie.
Na zakończenie wypiła kilka łyków wody i poczuła się lepiej. Zaśmiała się nawet, wspominając wspaniałe uczty i wykwintne dania, w których gustował Filip Burgundzki, a które niegdyś tak ją nużyły. Jakże smakowałby teraz kawałek jednego z tamtych wspaniałych pasztetów!
Następnie usiłowała zasnąć, aby więcej nie rozmyślać. Była wściekła na siebie samą, na cały świat i na tak upragnione miasto, które teraz przeklinała z całego serca...
Kiedy się ściemniło, niskie drzwi otworzyły się i stanął w nich strażnik. Nieco dalej, w korytarzu, stało nieruchomo czterech żołnierzy z pikami w dłoniach.
- Trzeba iść! - powiedział strażnik, grubasek o wesołej twarzy, który nie przypominał w niczym strażnika więziennego. Katarzyna, która zobaczyła go po raz pierwszy, zdziwiła się na widok jego szczerych, niebieskich oczu.
- Gdzie mnie prowadzą? - zapytała.
Wzruszył ramionami na znak, że nie wie i wskazał na żołnierzy: - Oni wiedzą. To musi ci wystarczyć.
Bez dodatkowych komentarzy dziewczyna w otoczeniu żołnierzy weszła po krętych kamiennych schodach i znalazła się w małym, sklepionym pomieszczeniu, skąd wychodziło wiele korytarzy zamkniętych grubymi, stalowymi kratami. Weszli w korytarz kończący się małymi, dziesięciostopniowymi schodami, u góry których znajdowały się dębowe drzwi z grubymi, stalowymi zawiasami i małym okienkiem. Kiedy drzwi się otworzyły, Katarzyna stanęła na progu długiej i niskiej sali, której sklepienie podpierały cztery masywne filary. Na jednej ze ścian znajdowało się wąskie okno w kształcie grotu lancy. Przy tej ścianie, na całej jej szerokości, stał długi stół. Za stołem siedziało pięciu mężczyzn. Inny mężczyzna siedzący przy małym stoliku z boku, pisał coś w świetle świecy. Na gołych, kamiennych ścianach, gdzie wisiał jedynie krzyż, paliły się pochodnie.
Strażnicy zaprowadzili Katarzynę na środek sali, ustawili twarzą do stołu i stanęli obok niej. Dziewczyna zrozumiała, że stoi przed trybunałem, lecz nie mogła powstrzymać drżenia, zobaczywszy, że w gronie sędziów znajduje się Arnold. Siedział tuż obok przewodniczącego, mężczyzny około sześćdziesiątki, o surowej twarzy pod koroną siwych włosów. Arnold nie miał na sobie zbroi; ubrany był w zielony kaftan bez żadnych ozdób.
Pozostali sędziowie, ludzie w wieku dojrzałym, mieli na sobie długie, czerwone togi obszyte futrem, jakie noszą ławnicy miejscy. Twarze wszystkich były wychudłe i pozbawione wyrazu. Arnold wstał. Jego czarne oczy spoczęły na Katarzynie.
- Stoisz tutaj przed panem Raoulem de Gaucourtem, gubernatorem tego miasta, i przed ławnikami, aby odpowiedzieć na oskarżenie spiskowania z nieprzyjacielem.
- Z jakim nieprzyjacielem? - zapytała łagodnie Katarzyna. - Nigdy w życiu nie zamieniłam słowa z żadnym Anglikiem.
Arnold uderzył pięścią w stół.
- Nie żartuj sobie! Burgundczycy są naszymi nieprzyjaciółmi, podobnie jak ludzie Suffolka... a nawet jeszcze bardziej ! Bo wziąwszy wszystko pod uwagę, najeźdźca angielski czyni to, co zwykł czynić najeźdźca, podczas gdy twój pan niszczy swój własny kraj dla dobra cudzoziemców. Dlatego właśnie ty, przysłana przez niego w nieznanym nam jeszcze celu, stoisz teraz przed tym trybunałem...
- Panie - ucięła Katarzyna znużonym głosem - ty i ja znamy się nie od dziś i wiesz dobrze, że nie urodziłam się Burgundką, że stałam się nią nie z własnej woli. Przybyłam tutaj pozbawiona wszystkiego, po strasznej wędrówce, która zostawiła ślady na mych stopach i...
Pięść Arnolda uderzyła ponownie w stół. Ale daleka od przestrachu Katarzyna miała dziwne wrażenie, że on udaje złość i że tak hałasuje, aby ukryć jakąś wewnętrzną słabość.
- Zamilcz! - krzyknął. - Lepiej niż kto inny wiem, ile są warte twoje słowa i co należy o nich sądzić. Znam twoje słodkie słówka i twoją sztukę przekonywania...
Gubernator Orleanu zakaszlał.
- Panie de Montsalvy - powiedział grzecznie - obawiam się, że dajesz się ponieść uczuciom osobistym. Sądzę, że będzie lepiej, jeśli pozwolisz, żebym przesłuchał ją z pozostałymi ławnikami. Kiedy dowiemy się od niej wszystkiego, co chcemy wiedzieć, będziesz mógł ją oskarżać, ile dusza zapragnie. Wydaje się jednak, że zapomnieliśmy przydzielić uwięzionej obrońcę...
- Za pozwoleniem, panie gubernatorze - ucięła krótko Katarzyna - nie jest mi potrzebny obrońca. Moje słowo i moja szczerość powinny wystarczyć. Oskarża się mnie tutaj o czyny, których wcale nie popełniłam i nie miałam najmniejszego zamiaru tego uczynić!
- To właśnie będziemy chcieli ustalić. Więc zaczynajmy, odpowiadaj, pani, na moje pytania. Czy jesteś Katarzyną de Brazey, kochanką i faworytą księcia Filipa?
Ton Gaucourta był poważny, lecz pozbawiony surowości. Katarzyna zrozumiała, że ten człowiek nie jest jej wrogiem i poczuła się trochę pewniej.
- Jestem Katarzyną de Brazey, wdową po wielkim skarbniku Burgundii, skazanym za zdradę. Jestem teraz nikim dla Jego Wysokości Filipa.
W tym momencie Arnold wybuchnął śmiechem i Katarzyna z trudem opanowała gniew. Udało się jej nawet nie spojrzeć w jego stronę.
- Od kiedy to? - zapytał szyderczo.
Patrząc na gubernatora, odpowiedziała spokojnie.
- Od kiedy dowiedziałam się o jego rychłym ożenku. Wszystkie więzy, jakie istniały między mną i nim, zostały zerwane. Nie usłuchałam polecenia powrotu na jego dwór. Zrozum mnie, panie: wkrótce minie pięć miesięcy, od kiedy umarło nasze dziecko. Zabrało ze sobą ostatnią więź. Odeszłam...
- Żeby przybyć tutaj? - powiedział Gaucourt. - Cóż za dziwny wybór! I cóż za dziwny strój dla kobiety bogatej i potężnej, jaką byłaś!
- Po drodze zostałam okradziona ze wszystkiego przez bandytę o imieniu Ziółko. Uciekłam z jego twierdzy, kiedy dowiedziałam się, że wysłał kogoś do Brugii po okup za mnie. Dalszą wędrówkę odbyłam tak, jak mogłam... to znaczy na piechotę.
- Ale po co przyszłaś tutaj? Czego tutaj szukasz?
Katarzyna nie odpowiedziała od razu. Fala ciepła zalała powoli jej twarz i poczuła, że gwałtowne wzruszenie ściska jej gardło.
Opuściła głowę i wyszeptała głucho: - Szłam... za marzeniem, które narodziło się dawno temu! Ale sądzę, że byłam szalona... - Uniosła głowę, a ponieważ gorące łzy pojawiły się w jej oczach, zaczęła krzyczeć ogarnięta gwałtownym szałem: - Szalona do granic możliwości, szalona jak dziecko, które w księżycową noc pochyla się nad studnią, aby uchwycić w małe rączki promień księżyca, a potem umiera z rozczarowania.
Jej głos stał się ochrypły. Gubernator patrzył na nią z ciekawością, którą dostrzegł Arnold. Kapitan roześmiał się okrutnie.
- Czyż nie mówiłem? Śnimy teraz! Ta kobieta chce, żebyśmy uwierzyli, że szła za swoim marzeniem. W rzeczywistości, panowie, ona uważa nas za głupców. Byłbym szczerze zdziwiony, gdyby nie mówiła o swych marzeniach nawet przykuta do pala.
- Nigdy nie uważałam cię za głupca, Arnoldzie de Montsalvy, i bardzo tego żałuję! - wykrzyknęła Katarzyna.
Jej ostatnie słowa stłumiła dyskusja, jaka wywiązała się między sędziami, którzy zastanawiali się, czy Katarzyna ma zostać oddana w ręce kata. Na myśl o torturach Katarzyna poczuła strach. Przecież była tak słaba, tak wyczerpana! Jeden Bóg wie, jakie wyznania mogliby z niej wydrzeć, zadając jej ból. Z trwogą śledziła szybką dyskusję, jaką półgłosem toczyło pięciu mężczyzn, i zdała sobie sprawę, że trzech ławników stanęło po stronie Arnolda. Tylko jeden był przeciw: gubernator. Usłyszała, jak mówi: - Według mnie to nie ma sensu. Zapominacie, że wy sami, mieszkańcy Orleanu, wysłaliście pana Xaintrailles'a do Filipa Burgundzkiego z prośbą, aby przejął miasto, na co się zgodził.
- Rzeczywiście zgodził się, ale nie wycofał swoich oddziałów. Trzeba było dopiero nieporozumień między nimi jego szwagrem, regentem Bedfordem, aby to zrobił. Uczynił to więc pod wpływem złego humoru, a nie z powodu solidarności francuskiej. Co więcej, wie, że niebo idzie nam z pomocą i że niczego nie może się już po nas spodziewać. Sądzę, że ta kobieta przyszła tutaj z konkretnym zadaniem do spełnienia i trzeba wyrwać z niej tę tajemnicę. Od tego może zależeć los naszego miasta - stwierdził jeden z ławników.
Dwaj pozostali notable żwawo poparli swojego kolegę. Arnold uśmiechnął się nieszczerze do Gaucourta.
- Widzisz, panie, jest nas czterech przeciw tobie. Zabieramy ją! Następnie podnosząc głos, krzyknął: - Kacie! Czyń swą powinność!
Przestraszona Katarzyna dostrzegła, jak zza jednego z filarów wychodzi niski i krępy człowiek ubrany w czerwono-brązowy strój. Za nim szedł inny mężczyzna, podobnie ubrany, lecz wyższy. Żołnierze rozstąpili się przed nim, a on położył na ramionach Katarzyny szorstkie ręce. Odwracając głowę, dziewczyna dojrzała tę część sali, której wcześniej nie widziała. Stały tam jakieś straszne urządzenia: coś, co przypominało łoże z surowego drewna, wyposażone w dwa kołowrotki, długie, metalowe pręty wystające z naczynia wypełnionego żarem, a trochę dalej rysował się kształt straszliwego koła o stalowych szpikulcach.
Przerażona nie mogła oderwać oczu od tych ponurych urządzeń. Nagle wydała okrzyk. Kat zerwał z niej brutalnie suknię i koszulę. Stojąc naga przed mężczyznami, którzy pożerali ją wzrokiem, poczuła, że się czerwieni, i zaczęła zasłaniać się rękami. Ale oprawcy chwycili jej dłonie, aby je związać. Zatrzymał ich rozkaz, a raczej krzyk. To był Arnold: - Kto wam rozkazał rozebrać tę kobietę?
- Ależ, mój panie... taki jest zwyczaj - zaprotestował kat.
- Kpię sobie z tego zwyczaju i nie jestem twoim panem. Załóż jej chociaż koszulę.
Gdyby Katarzyna nie czuła strachu, dostrzegłaby, że Arnold zbladł, a nozdrza zaczęły mu drgać. Z trudem powstrzymała okrzyk przerażenia, kiedy prowadzono ją w stronę łoża tortur. Kat narzucił na nią strzępy koszuli.
Położono ją na drewnianym łożu. Jej ręce zostały brutalnie podniesione ponad głowę i przywiązane do kołowrotka, pomocnik kata uczynił to samo z jej nogami. Ławnik Lhuillier pochylił się nad nią: - Kobieto, zanim poczujesz ból, możesz nam powiedzieć z własnej woli, po co przybyłaś do tego miasta. W ten sposób zaoszczędzisz sobie i nam dalszego ciągu. Po co tutaj przybyłaś?
Oczy Katarzyny na próżno szukały Arnolda. Nie znajdował się w jej polu widzenia. Nie wiedziała nawet, czy nadal jest tutaj. Popatrzyła na Lhuilliera.
- Aby odnaleźć mężczyznę, którego kocham - szepnęła. - Ale nie mogę wyjawić jego nazwiska.
- Dlaczego?
- Bo i tak mi nie uwierzycie!
Z jej ust wyrwał się okrzyk bólu. Na dyskretny znak ławnika kat uruchomił kołowrotek. Ciało Katarzyny zalała fala cierpienia. Miała wrażenie, że nogi i ręce zostały wyrwane z jej ciała.
- Zachowuj się godnie - powiedział łagodnie Lhuillier. - Jeśli chcesz, abyśmy mieli do ciebie zaufanie, musisz przynajmniej wyjawić nazwisko tego mężczyzny. Kto to jest? Jakiś Burgundczyk. który się tutaj ukrywa? No, no, okaż, pani, rozsądek, a przestaniesz cierpieć.
Po twarzy Katarzyny spłynęły duże, gorące łzy. Czuła taki ból, że z trudem mogła mówić.
- Zapytajcie... pana de Montsalvy'ego. On... będzie... mógł wam to powiedzieć!
Ławnik zawahał się. Ale właśnie w tej chwili dwóch rycerzy weszło do sali i zbliżyło się żwawo do łoża tortur. Pomimo łez, które wypełniały jej oczy, Katarzyna rozpoznała Xaintrailles'a, ale nigdy wcześniej nie widziała drugiego mężczyzny. Był to Jan de Dunois, bastard Orleanu, pan oblężonego miasta. Wszyscy darzyli go wielkim szacunkiem, bo ze szlachetnością urodzenia* łączył wielką waleczność, niezłomną lojalność i nieskończoną uprzejmość. Rzucił na Katarzynę szybkie spojrzenie i uczynił ruch ręką.
* Urodził się w roku 1402 ze związku księcia Ludwika Orleańskiego z Mariettą d'Enghien. - Kacie, uwolnij tę kobietę...
- Panie - zaczął Lhuillier - czy nie sądzisz... Bastard uciszył go ruchem spokojnym, lecz stanowczym.
- Nie, mój przyjacielu! Mamy tutaj coś innego do roboty niż torturowanie kobiety, być może niewinnej. Przynoszę wspaniałe wieści.
Zza filara wypadł blady ze złości Arnold.
- To ja, Wasza Wysokość, kazałem zatrzymać tę kobietę. To ja powiedziałem, że jest niebezpieczna, i to mnie obrażasz, potępiając moje czyny.
Tym razem bastard uśmiechnął się z odcieniem czułości i Katarzyna, której kat pomagał usiąść, dostrzegła niezwykły czar tego uśmiechu. Jan z Orleanu położył ręce na ramionach kapitana.
- Nie potępiam twoich czynów, Arnoldzie! Jakże mógłbym to zrobić!
Jesteś moim towarzyszem broni i kocham cię jak brata. Jeśli uważasz tę kobietę za niebezpieczną, dobrze zrobiłeś, chcąc się upewnić, ale nie trzeba czynić jej krzywdy. Niedługo wysłanniczka Boga przybędzie tutaj. Opuszcza Poitiers, gdzie uczeni uznali ją za czystą i świętą, gdzie damy uznały ją za dziewicę, a król dał jej zbroję, aby mogła prowadzić oddziały do ataku.
Dziewica pomaszeruje na Tours. Wkrótce dołączy do armii w Blois i przybędzie tutaj. To ona zadecyduje o losie uwięzionej, kiedy Orlean będzie wolny. Do tej chwili ta kobieta pozostanie w więzieniu. Straże, odprowadzić więźniarkę!
Pokonany Arnold spuścił głowę. Podczas gdy kat pomagał Katarzynie włożyć suknię i wstać, ta, pomimo bólu, jaki czuła w całym ciele, pomyślała, że uparty kapitan musi bardzo kochać bastarda, bo łatwo podporządkował się jego woli. Młoda kobieta była zbyt słaba, aby iść o własnych siłach. Pod pełnym dezaprobaty wzrokiem ławników dwaj żołnierze zanieśli ją do celi.
* * *
W następnych dniach nikt nie zajmował się Katarzyną, tak że nawet zaczęła podejrzewać, iż o niej zapomniano. Nikt już jej nie przesłuchiwał, nikt do niej nie przyszedł. Zadowolono się pozostawieniem jej w więzieniu i wkrótce zaczęła uważać za błogosławieństwo, że to właśnie Pitoul jest dozorcą więziennym. Nie był on złym człowiekiem, wprost przeciwnie, wykonywał zawód tak sprzeczny z jego charakterem jedynie dlatego, że przejął go po zmarłym teściu. W życiu Pitoul miał trzy namiętności: żonę Alison o bujnych kształtach i strasznie gadatliwą, która biła go przynajmniej trzy razy w tygodniu, aby utrzymać się w formie, dobre jedzenie, a szczególnie flaczki, którymi wsławił się pan Godin, właściciel karczmy „Pod Złotym Flakiem" znajdującej się w samym środku ulicy Karczmarzy, a w końcu wszystkiego rodzaju plotki. Ponieważ oblężenie położyło kres kulinarnym wyczynom pana Godina, Pitoulowi pozostała jedynie jego Alison i plotki. I jeśli na początku spoglądał na nową pensjonariuszkę z pewną nieufnością, spowodowaną jej podejrzanymi związkami z Burgundczykami, fakt, że Jego Wysokość bastard interesował się Katarzyną osobiście, przyniósł Pitoulowi ulgę. Nie widział już przeszkód, aby przychodzić do niej od czasu do czasu na pogawędki. W dodatku była jedyną więźniarką, którą miał do pilnowania.
Od Pitoula Katarzyna uzyskiwała najnowsze wiadomości z zewnątrz.
Nadzieja wstąpiła do miasta, gdzie jedzono już koty i psy, gdzie najmniejszą czarkę mąki sprzedawano za cenę złota. Czasem zdarzało się, że pod osłoną nocy jakiś wysłannik przywoził trochę żywności, ale była to kropla w morzu potrzeb i zawsze korzystali z niej najbogatsi. Mieszkańcy Orleanu mieli tylko jeden cel: przetrwać, utrzymać się wbrew wszystkim przeciwnościom i doczekać się cudownego przyjazdu Dziewicy. Dzień po dniu z ratusza miejskiego przemawiał do nich bastard, aby wzmocnić ich odwagę i cierpliwość, a każdy śledził z trwogą przemarsz Joanny. Wiedziano, że opuściła Poitiers, udając się do Chinon, a następnie do Tours, gdzie król urządził dla niej koszary i kazał wykonać sztandar.
- Dostała giermka, dwóch paziów, dwóch heroldów i kapelana opowiadał zachwycony Pitoul - tak jak każdy znany dowódca. Teraz Święta Dziewica maszeruje na Blois, niech Bóg ma ją w swej opiece, na Blois, gdzie dołączą do niej pozostali dowódcy!
Powoli w umyśle Katarzyny tworzył się dziwny obraz tej niezwykłej wieśniaczki, która stała się dowódcą wojennym. Zaczęła jej nienawidzić, chociaż nigdy jej nie widziała. A ponieważ los Katarzyny zależał od tej dziewczyny, zaczęła ją sobie wyobrażać jako osobę wyjątkowo sprytną i posiadającą straszną moc, która pozwalała jej uwodzić mężczyzn na odległość. A ci, którzy ją zobaczyli, natychmiast ulegali jej czarowi, nawet panowie tak wysokiej rangi jak Jan z Orleanu. Arnold również z pewnością wpadnie w taką samą pułapkę. Katarzyna zaczęła winić Dziewicę za swoje nieszczęścia, przekonana, że gdyby Arnold nie oczekiwał wraz z innymi na Joannę, nie potraktowałby jej z takim okrucieństwem. Oczekiwał na wysłanniczkę z niebios, kobietę znajdującą się tak wysoko ponad innymi kobietami, że wymazała na zawsze z jego pamięci tę, którą mógłby kochać.
Co więcej, Katarzyna stała się dla niego złowrogą i szkodliwą istotą, córką demona...
Dziewczyna wysłuchiwała entuzjastycznych raportów dozorcy ze smutkiem pomieszanym ze złością. Ale wybaczała mu wszystko, bo każdego ranka przynosił jej dzban wody do mycia i dał jej starą sukienkę żony.
Któregoś wtorku, pod koniec kwietnia, zobaczyła wchodzącego do więzienia Pitoula, jak to zwykł czynić każdego ranka. Przyniósł jej dzban wody i miskę polewki z rzepy i zepsutej mąki, ale wydawał się szczególnie zadowolony.
- Nie jest to zbyt dobre, co ci, pani, przynoszę - powiedział, kładąc miskę na taborecie - ale żołnierze jedzą jeszcze podlejszą strawę. Zresztą wkrótce będziemy mogli najeść się do woli.
- Dlaczego? Czy Anglicy odchodzą?
- Ależ skąd! Ale w Blois czeka konwój z żywnością i przyprowadzi go Dziewica we własnej osobie... - Pochylił się w stronę Katarzyny i szepnął jej poufnie do ucha, jakby ściany miały uszy: - Tej nocy bastard, pan Gaucourt i prawie wszyscy kapitanowie wyjechali naprzeciw Joanny. Może jutro już tutaj przybędzie i będziemy ocaleni...
- Wyjechali? - powiedziała zaskoczona Katarzyna. - Któż więc strzeże miasta?
- Nasi ławnicy, dalibóg! A także kilku kapitanów. Nie wszyscy wyjechali. Na przykład pan de Montsalvy jest tutaj nadal...
Ale Katarzyna nie słuchała go. Od czasu zamknięcia w więzieniu, to jest prawie od miesiąca, myślała tylko o jednym: uciec i odzyskać wolność za wszelką cenę! Niestety, marzenie to wydawało się trudne do spełnienia w tak dobrze strzeżonym mieście. Informacja o odjeździe większości przywódców była bardzo cenna. Do czasu ich powrotu nadarzy się, być może, okazja do ucieczki. Podczas gdy Pitoul kontynuował swoją opowieść, patrzyła na niego z półuśmiechem. Miała pewien pomysł...
Prawie codziennie wieczorem Pitoul spędzał z nią kilka chwil, ponieważ słuchała go cierpliwie, a jemu pochlebiało, że ma jako słuchaczkę wielką damę. W takich chwilach nie zachowywał ostrożności, zresztą nigdy tego nie robił przy tej pięknej, jasnowłosej kobiecie, smutnej i łagodnej.
Katarzyna pomyślała, że łatwo będzie ogłuszyć Pitoula taboretem, zabrać jego ubranie i wyjść pod osłoną nocy. Ale musiała dowiedzieć się czegoś więcej o zwyczajach panujących w fortecy. Zdecydowała się wykorzystać do tego celu pogawędkę z Pitoulem tego i następnego wieczoru. Jednocześnie zakończy przygotowania i jak tylko będzie gotowa, zrealizuje plan.
Najważniejsze było wydostać się z więzienia przed przyjazdem Dziewicy. Za nic w świecie nie chciała być sądzona przez tę dziewczynę.
Uzyskanie potrzebnych informacji było łatwe. Pitoul był tak szczęśliwy na myśl, że wkrótce naje się do woli, iż nawet nie potrzebowała namawiać go do opowieści. Gadał bez przerwy. Katarzyna dowiedziała się, o której godzinie jest obchód, poznała nawet nazwiska strażników, zwyczaje wojskowe i hasło. Zdecydowała się, że spróbuje uciec w czwartek, po raz pierwszy, od kiedy znajdowała się w więzieniu, zasnęła spokojnie.
Przez cały czwartek była zdenerwowana i niespokojna. Ataki były w tym dniu bardziej gwałtowne niż w dniach poprzednich. Zarówno mieszkańcy Orleanu, jak i Anglicy wiedzieli o zbliżaniu się tej, którą ci ostatni nazywali czarownicą. Hałas, jaki czyniły katapulty i kolubryny, był piekielny i nieustanny, ale Katarzyna cieszyła się z tego. Ten zgiełk będzie pomocny w jej planach, jeżeli potrwa jeszcze po zachodzie słońca...
Obserwowała kończący się dzień z uczuciami nadziei, strachu i niecierpliwości. Zbliżała się pora odwiedzin Pitoula.
W końcu w głębi korytarza rozległ się odgłos kroków i serce więźniarki zaczęło bić gwałtownie. Nadszedł oczekiwany moment...
Wyciągnęła rękę w stronę ciężkiego, dębowego taboretu. Drzwi otworzyły się i stanął w nich Pitoul, ale natychmiast wycofał się, trzymając czapkę w dłoni. Zbita z tropu Katarzyna opuściła rękę, a do celi wszedł ławnik Lhuillier z dwoma żołnierzami. W ręce trzymał arkusz pergaminu. Jego czerwona toga rozjaśniła celę ponurym światłem. Wiedziona instynktem Katarzyna wstała i popatrzyła na chłodną twarz przybysza.
Spojrzał na nią szybko, rozwinął pergamin i zaczął głośno czytać: - Pod nieobecność Jego Wysokości Jana z Orleanu, pod nieobecność pana Raoula de Gaucourta, gubernatora miasta Orlean, my, ławnicy miejscy, skazujemy panią Katarzynę de Brazey na śmierć, przekonani o jej zdradzie i spiskowaniu z nieprzyjacielem...
- Na śmierć? - powiedziała przygnębiona Katarzyna. - Ależ... nie zostałam jeszcze osądzona!
Niewzruszony Lhuillier czytał dalej: - W konsekwencji zdecydowaliśmy, że wyżej wymieniona pani zostanie zaprowadzona jutro, dwudziestego ósmego dnia miesiąca kwietnia, do katedry Świętego Krzyża, aby prosić Boga o wybaczenie win, a następnie zostanie odprowadzona na plac Martroy, gdzie zostanie powieszona.
Sporządzono w Orleanie, w dniu dzisiejszym...
Zrozpaczona Katarzyna nie słuchała go dłużej. Osunęła się na posłanie, ręce zacisnęła na kolanach, a jej ciało przeszywały zimne dreszcze.
Powieszona! Miała być powieszona!
- Jego Wysokość Jan powiedział, że decyzja o moim losie zostanie podjęta po oswobodzeniu miasta - powiedziała cicho.
- Jego Wysokość pod swoją nieobecność powierzył nam władzę w mieście, jedynie my decydujemy teraz, co jest dla miasta dobre odpowiedział sucho Lhuillier. - Otóż wydaje się nam, że miasto powinno być oczyszczone z obecności osoby twego pokroju, zanim przybędzie tutaj wysłanniczka Boga. Jesteś plamą, którą chcemy usunąć.
Wąskie usta ławnika przybrały wyraz niewypowiedzianej pogardy.
Najwyraźniej on również uważał ją za popleczniczkę szatana i Katarzyna zrozumiała, że od tych ludzi nie doczeka się żadnej łaski ani zrozumienia.
- Nie boisz się, panie, obciążyć swego sumienia zbrodnią? - zapytała z goryczą. - Powiedziałam wam i powtarzam, że jestem niewinna.
- To sprawa między Bogiem a tobą, kobieto! Jutro przyjdzie kapłan, aby przygotować cię do stawienia się przed jego obliczem.
Ławnik zwinął pergamin, wsunął go do szerokiego rękawa i obrócił się na pięcie. Drzwi zatrzasnęły się za nim i za towarzyszącymi mu żołnierzami.
Katarzyna została sama w ciemnym pomieszczeniu. Wszystko skończone...
nic już nie mogło jej uratować! Poczuła wielką rozpacz, przybita padła na słomiane posłanie i zaczęła szlochać. Była sama, zgubiona w czeluściach głuchej i ślepej fortecy, otoczona nieprzejednanymi nieprzyjaciółmi, którzy jutro wyprowadzą ją na śmierć. Jutro!... Pozostało jej tylko kilka godzin życia!...
Przez dłuższą chwilę więźniarka leżała załamana. Już nie płakała, ale czuła, że ucieka z niej życie. Było jej zimno, drżała... Nawet gdyby Pitoul powrócił, nie będzie mogła zrealizować swojego planu. Usłyszała, jak wychodzący Lhuillier powiedział do żołnierzy, aby stanęli na warcie przed drzwiami celi i nie oddalali się pod żadnym pozorem. Nie mogła już nic uczynić!...
Na zewnątrz panował olbrzymi zgiełk. Do celi dochodziły okrzyki radości i śpiewy. Wydawało się, że tej nocy miasto ogarnęła wielka radość!
Katarzyna pomyślała z goryczą, że z pewnością ludzie cieszą się z powodu jej rychłej śmierci. Pamiętała jedynie krzyki nienawiści, jakie towarzyszyły jej przy wejściu do Chatelet. Jutro będzie jeszcze gorzej. Wszyscy staną na drodze jej przejazdu, żeby obrzucać ją obelgami, przeklinać i ciskać w nią błotem...
Około północy drzwi celi otworzyły się znowu. Katarzyna wstała, sądząc, że przychodzi zapowiedziany kapłan.
Ale w drzwiach stał Arnold...
Przez sekundę patrzył na nią. Następnie wolno zamknął za sobą drzwi i zrobił kilka kroków.
- Przyszedłem pożegnać się z tobą! - powiedział głucho. Postawił na ziemi latarnię. Żółte światło rysowało na ścianie jego olbrzymi cień.
Górował nad nią wysoką sylwetką i kiedy podniosła głowę, pomyślała, że nigdy dotąd nie dostrzegła, iż jest tak wysoki. Był bardzo blady. Być może blada cera i głębokie bruzdy biegnące po policzkach aż do nosa były wynikiem słabego oświetlenia? Miał na sobie podobnie jak w dniu rozprawy zielony kaftan i zatknięty u pasa sztylet.
Serce Katarzyny zabiło mocniej. Poczuła, jak krew pulsuje jej w skroniach. Ale ponieważ stał, patrząc na nią i nic nie mówił, zaatakowała go pierwsza: - Tak więc - powiedziała powoli - pan de Montsalvy odczuł potrzebę pożegnania się ze mną? Cóż za honor! Cóż za wielki zaszczyt spotyka mnie od człowieka tak dumnego i wrażliwego. Mogę spytać, dlaczego uważasz, że twoje pożegnanie może mieć dla mnie jakieś znaczenie? Bądź szczery przynajmniej wobec siebie samego. Przyszedłeś zobaczyć, w jakim jestem stanie, czekając na śmierć, czyż nie? Więc odpowiadam ci: czekam na nią z radością, ze szczęściem, jakiego nie możesz sobie nawet wyobrazić, gdyż oswobodzi mnie od ciebie i tobie podobnych. Teraz możesz odejść. Wiesz już wszystko!
Kapitan pokręcił głową. Na jego ładnej twarzy nie pojawiła się złość, lecz coś w rodzaju obawy i niepewności.
- Nie... nie dlatego! - powiedział w końcu. - Przyszedłem, ponieważ nie mogłem inaczej. Co noc walczę z chęcią przyjścia tutaj. W dzień jest bitwa, mogę więc zapomnieć... lecz w nocy nie mogę wytrzymać. Ciągle o tobie myślę. Opętałaś mnie, czarownico!...
Katarzyna wybuchnęła śmiechem opanowana okrutną radością, że może jeszcze wywoływać w nim cierpienie.
- Czarownica! - wykrzyknęła. - To wszystko, co mogłeś wymyślić?
Sadziłam, że jesteś bardziej inteligentny...
- Ja również tak myślałem - powiedział, nie obrażając się wcale. - Ale już od dawna mnie opętałaś, przyczepiłaś się do mnie, zatrułaś moje życie...
Pogardzam tobą i nienawidzę cię. Żeby o tobie zapomnieć, próbowałem wszystkiego: wina i kobiet. Usiłowałem nawet się ożenić. Panna de Severac była bardzo piękna, łagodna, czysta i mnie kochała. Ale kiedy byłem z nią, widziałem ciebie, gładziłem twoją dłoń, na twoich policzkach składałem pocałunki. Więc musiałem uciekać, bo byłoby świętokradztwem myśleć o takiej lad... jak ty, w obecności tej słodkiej dziewczyny. Potem znowu powracałem, czepiałem się jej jak tarczy, prosząc Boga, aby pozwolił mi ją kochać... Niebo pozostawało głuche, a pragnienie ciebie torturowało mnie jeszcze bardziej. Inne, które mi się ofiarowywały, nie były więcej warte niż ty. W pewnym momencie chciałem zostać benedyktynem...
Ten pomysł wydał się Katarzynie tak szalony, że wybuchnęła śmiechem.
- Ty mnichem? Z twoją dumą, z twoim uporem?
- Mógłbym nim zostać. Ale zbyt kocham wojaczkę, żeby być dobrym sługą Pana. Dumę można poskromić. Ale nie miłość do walki! To jest rzecz, którą ma się we krwi, kiedy przychodzi się na świat, którą wypija się z mlekiem matki. Więc walczyłem, mając nadzieję, że któregoś dnia śmierć wybawi mnie od ciebie. Ale i ona pozostała głucha.
Katarzyna wstała powoli. Oparła się o ścianę, jakby szukała wsparcia.
Jej spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Arnolda, jak krzyżują się dwa miecze. Uśmiechnęła się z pogardą.
- Dlatego pomyślałeś, że śmierć może zabrać mnie! Bo przecież to ty, korzystając z nieobecności bastarda i de Gaucourta, wymogłeś na ławnikach moje skazanie. Czy tak?
- Tak, to ja! Nie miałem z tym żadnego kłopotu. Ciążyłaś im jak zła wróżba. Powieszą cię z radością...
Nagle odeszła od muru, zbliżyła się do niego, prawie go dotykając, z płomieniem wyzwania w oczach: - A ty? Ty również powiesisz mnie z radością, nieprawdaż? Sądzisz, że w ten sposób wyzwolisz się ode mnie na zawsze? Tak myślisz, prawda?
Odpowiedział z trudem: - Tak... tak myślę!
Zaśmiała mu się w twarz. Był to triumfalny, kpiący, nieznośny śmiech.
Zuchwale podniosła głowę. Ogarnęła ją dzika radość, była wprost szalona.
Arnold wydal się jej bardzo słaby i bezbronny. Sto razy, tysiąc razy bardziej godny pożałowania niż ona, już przecież tak bliska śmierci.
- Ach, i ty w to wierzysz? Sądzisz, że mój duch i wspomnienie o mnie nie będą cię nękać? Sądzisz, że kiedy moje ciało zamieni się w proch, zapomnisz o mnie? Biedny głupcze! Po śmierci stanę się sto razy niebezpieczniejsza. Będziesz mnie widział wszędzie, w kobiecych twarzach i ciałach, bo ani bieda, ani starość mnie nie dotkną. I dlatego, że do pragnienia dodasz jeszcze wyrzuty sumienia...
Po raz pierwszy w ciemnych oczach młodzieńca zapalił się płomień złości...
- Wyrzuty sumienia? Z pewnością zasługujesz na taki los, bo przyszłaś tutaj czynić zło.
- Przestań okłamywać siebie i mnie! To już nie ma teraz znaczenia, bo sam zdecydowałeś o moim losie. Wiesz dobrze, po co tutaj przybyłam.
Wiedziałeś o tym od chwili, kiedy podeszłam do ciebie z wyciągniętymi rękami przy bramie Burgundzkiej. Wiedziałeś również o tym w sali tortur.
Wiesz, że z miłości do ciebie zrobiłabym wszystko, że zostawiłam wszystko i chciałam tylko jednego: odnaleźć cię i umrzeć z tobą na zgliszczach tego miasta.
- Milcz! - krzyknął.
- Nie, nie będę milczała. Jeszcze jestem żywa. Mam jeszcze głos.
Sznur nie zacisnął się jeszcze na moim gardle. I będę mówiła, jak długo będę miała na to ochotę. Powiem ci wszystko to, co od tylu lat miałam ochotę ci powiedzieć. I w czasie bezsennych nocy będziesz słyszał mój krzyk: „Kochałam cię... kochałam cię, a ty mnie zabiłeś"...
- Zamilcz wreszcie!
Chwycił ją gwałtownie za ramiona i zaczął nią potrząsać. Straciwszy równowagę, dziewczyna zachwiała się i krzyknęła. Wtedy puścił ją równie gwałtownie, jak schwycił, tak że upadła na ziemię. Jedna noga podwinęła się jej, wywołując ostry ból. Czując wilgotną posadzkę, chciała się podnieść, ale on rzucił się na nią, przygniatając całym ciężarem ciała.
W słabym świetle latarni zobaczyła tuż przy swojej twarzy wykrzywioną z wściekłości i pożądania twarz.
- Nie, nie będziesz mnie już nękać! Jutro umrzesz, a dzisiaj w nocy odprawię nad tobą egzorcyzmy, czarownico. Pozbawię cię całej twojej mocy.
Kiedy cię posiądę, zrozumiem może, że jesteś kobietą taką jak wszystkie...
Między przeciwnikami wywiązała się dzika i bezlitosna, lecz milcząca walka. Zaciskając zęby, Katarzyna walczyła, jakby od tego zależało jej życie, wstrzymywała oddech i oszczędzała, jak tylko mogła, siły. Była zwinna jak węgorz, ale Arnold miał nad nią przewagę silnego, zdrowego mężczyzny, podczas gdy ona była osłabiona, i zrozumiała, że wkrótce będzie musiała się poddać. Co więcej, rozwiązane włosy przeszkadzały jej, zaplątywała się w nie jak w sieci. Arnold uchwycił jeden z jej nadgarstków i starał się uczynić to samo z drugim. Siły Katarzyny słabły coraz bardziej i nagle całkiem ją opuściły. Usta Arnolda wpiły się w jej usta, więżąc ją w pocałunku, który przerwał oddech. Czuła, że słabnie i zaraz zemdleje. Walczyła z nową słabością, która podstępnie ją ogarniała. Ale nie miała już siły.
Na pół świadoma czuła, że młodzieniec odsunął się od niej, nadal trzymając jej nadgarstki, i że zdejmuje z niej ubranie. Zamknęła oczy, żeby go nie widzieć, ale słyszała, że oddycha głośno, jak człowiek po długim biegu. Nadgarstki ściśnięte mocnymi palcami Arnolda bolały ją bardzo, próbowała je jakoś oswobodzić, lecz jej ciało przebiegł gwałtowny dreszcz.
Arnold nie poprzestawał na jednym pocałunku i Katarzyna poczuła, jak budzą się dawne demony jeszcze bardziej żarłoczne po długim śnie, na jaki je skazała. Zapominając o wszystkim, o szubienicy, o swojej nienawiści, o uprzedzeniach i poniżeniu, oddała się mu całkowicie, nie zdając sobie nawet sprawy, że już uwolnił jej ręce i że instynktownie zarzuciła ramiona na jego szyję. Mówił teraz coś ochrypłym, ledwo słyszalnym głosem, głosem z sennych marzeń. Z ustami przy jej twarzy szeptał gorące słowa miłości przerywane obelgami, nie przestając jej całować. Z zamkniętymi oczami, z na wpół otwartymi ustami, dała się porwać uniesieniu. I stał się cud, cud, który rodzi się jak iskra między istotami przeznaczonymi dla siebie, stworzonymi dla siebie. Katarzyna oddawała się, jak nigdy jeszcze nie oddała się żadnemu mężczyźnie, a w zamian otrzymała rozkosz tak wielką, jakiej istnienia nigdy nie podejrzewała. Rozkosz, która zmazała wszystkie cierpienia i była warta całego życia...
Kiedy fala namiętności opadła, pozostawiając ją nieruchomą i bezwolną na gołej posadzce więzienia, Katarzyna poczuła, że Arnold ją opuszcza. Otworzyła oczy i zobaczyła, że kieruje się niepewnym krokiem w stronę drzwi. Uśmiechnęła się.
- Arnoldzie... - zawołała.
Na brzmienie jej głosu odwrócił się powoli, bardzo powoli, jakby z żalem. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust. Wtedy szepnęła łagodnie: - Możesz sobie odejść... a ja mogę umrzeć. Wiem teraz, że nigdy o mnie nie zapomnisz.
Młodzieniec jak oszalały rzucił się w stronę drzwi z ochrypłym krzykiem, zapominając o latarni. Katarzyna usłyszała, jak biegnie więziennym korytarzem. Obawiając się wejścia strażników, pospiesznie ubrała się, położyła na słomie i zasnęła.
Kiedy jeden ze strażników przyszedł po lampę, znalazł Katarzynę śpiącą głębokim snem i przez chwilę stał jak osłupiały.
- Jak może spać, kiedy za parę godzin zostanie powieszona - dziwił się, opowiadając o tym w chwilę później swemu towarzyszowi. - To wymaga wielkiej odwagi. A przecież to tylko kobieta.
Uciekając z więzienia, w którym zamknięto Katarzynę, Arnold nie domyślał się nawet, jak ogromną radość pozostawił po sobie. Radość ta w pewien sposób wyrwała młodą kobietę z więzienia, wyzwoliła od strachu przed okrutnym losem, jaki ją czekał, i wprawiła w błogi nastrój. W ciągu jednej godziny zaznała tyle szczęścia, że już nie obawiała się śmierci.
Franciszkanin mający ją eskortować zastał kobietę całkowicie spokojną, która prawie nie zwracała na niego uwagi. Obojętnie wysłuchała tego, co mówił o Bogu, a na jej twarzy błąkał się zagadkowy półuśmiech, który zgorszył mnicha. Pitoul, pochlipując, przyniósł jej posiłek, najlepszy, jaki udało się jej zjeść od dłuższego czasu: biały chleb, świeże mięso i wino.
W przeddzień przybył do miasta drogą wodną konwój z żywnością, ochraniany osobiście przez Dziewicę.
- Pomyśleć, że pewnie wjedzie do miasta jeszcze dziś wieczór, a ty, pani, jej nie zobaczysz! - rzekł poczciwy człowiek i zapłakał.
I to Katarzyna musiała pocieszać swojego strażnika. Dziewica nie obchodziła jej wcale, gdyż wiedziała, że umrze szczęśliwa.
Ta dziwna radość tkwiła w niej jeszcze wtedy, gdy około ósmej wieczór posadzono ją na wozie służącym zwykle do zbierania odpadków.
Franciszkanin usiadł obok niej, a kat usadowił się z tyłu. Eskorta złożona z łuczników otoczyła wóz, który wyjechał z Chastelet. Odziana w grubą koszulę, ze sznurem na szyi, Katarzyna poddawała się bez oporu wstrząsom wozu. Jej wielkie oczy przypominały oczy lunatyka. Wydawało się, że nie należy już do świata istot ziemskich.
Wóz przejechał przez kurzy targ, pusty o tej porze, i skierował się w stronę szerokiej ulicy Karczmarzy. Ten ruchliwy trakt pełen oberży o pięknych, bogato zdobionych szyldach, zwykle tętnił życiem. Ale tego wieczoru była prawie pusta. We wszystkich domach pozamykano okiennice, a nieliczni przechodnie tak się spieszyli, że prawie nie zwracali uwagi na ponury orszak.
Jeden z eskortujących żołnierzy mruknął: - Wszyscy zgromadzili się przy bramie Burgundzkiej, gdyż tamtędy wjedzie do miasta Dziewica. Gdyby nasi panowie ławnicy kazali powiesić tę kobietę trochę wcześniej, i my bylibyśmy tam również...
- Będziemy musieli się pośpieszyć! - powiedział drugi.
- Ej, wy tam, uciszcie się - rozkazał jadący na koniu sierżant.
Od wschodniej strony miasta dochodził zgiełk złożony z tysięcy głosów. Przypominało to brzęczenie olbrzymiego roju pszczół, podczas gdy wokół nich panowała cisza. Zaczęły bić dzwony kościołów Saint-Etienne, Sainte-Colombe i Notre Dame de la Conception, okrzyki i wiwaty były coraz głośniejsze, a wóz jechał dalej szeroką ulicą prowadzącą do katedry Świętego Krzyża.
- Wjeżdża! - wykrzyknął z podnieceniem w głosie jeden z łuczników. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
- Na wieki wieków, amen! - odpowiedział z przyzwyczajenia franciszkanin.
Katarzyna wzruszyła ramionami. Spieszno jej było, by ta ponura komedia wreszcie się skończyła. Co ciekawe, nie myślała już o Arnoldzie, lecz o Michale. Oczami wyobraźni widziała go znowu jadącego na kaźń ulicą Saint-Denis. Otaczał go tłum, podczas gdy ona była teraz sama.
Nigdzie nie było dwójki przyjaciół gotowych jej pomóc za cenę utraty własnego życia. Jechała na śmierć wśród całkowitej obojętności, w towarzystwie mnicha i spieszących się żołnierzy.
Ulica zakończyła się nagle, wpadając na plac przed katedrą Świętego Krzyża. Iglice wież połyskiwały jeszcze w resztkach światła. W głębi ciemnego przedsionka, oświetlonego dwiema świecami trzymanymi przez ministrantów, stał kapelan w czarnym ornacie i diakon trzymający wysoki krzyż procesyjny. Radosny zgiełk był coraz bliżej. Teraz z kolei dzwony Świętego Krzyża wylały strugę nieprzyzwoitej radości na głowę skazanej, którą ogarnął gwałtowny bunt. Jakim prawem ci pełni radości ludzie zmuszali ją, aby umarła? Instynkt zachowawczy, który obudził się w niej, był tak gwałtowny, że nią wstrząsnął. Zaczęła miotać się w więzach, gdy wóz podskakiwał na nierównym bruku, i krzyczała: - Nie chcę umierać! Jestem niewinna!... niewinna...
Ogromna wrzawa zagłuszyła jej głos. Wydawało się, iż biegnąca wzdłuż katedry ulica pęka nagle pod naporem gęstniejącego tłumu niosącego tak wiele pochodni, że panowała jasność jak w biały dzień. W jednej chwili plac wypełnił się ludźmi, a z szybko otwieranych okien spływały, nurzając się w kurzu, kobierce i sztuki różnobarwnego jedwabiu. Wóz wiozący Katarzynę został unieruchomiony przez masę ludzką, która nie interesowała się nią wcale. Nad morzem głów Katarzyna zobaczyła postępujący wolno orszak wojskowy. Na jego czele jechał na białym koniu jeździec z odkrytą głową, a wokół niego cisnął się tłum. Stojąc na wozie, który górował nad tłumem, skazana zrozumiała, że jest to Dziewica Orleańska, i nagle jej bunt nie wiedzieć czemu, zgasł. Patrzyła na zbliżającą się wojowniczkę szeroko otwartymi oczyma. Joanna miała na sobie białą zbroję, błyszczącą niczym srebro i zasłaniającą ją całkowicie. Jedną ręką prowadziła konia, a w drugiej trzymała olbrzymią białą chorągiew obszytą jedwabiem: na polu usianym kwiatami lilii postać Zbawiciela i dwóch aniołów trzymających w dłoniach lilię. Z boku wyhaftowano słowa: „Jezus", „Maria". Ale Katarzyna widziała jedynie twarz dziewczyny, wyrazistą i jasną, okoloną ciemnymi, ściętymi na krótko jak u chłopca włosami i niebieskie oczy pełne szczerości i blasku.
Mężczyźni i kobiety tłoczyli się wokół białego konia, próbując dotknąć jej dłoni, zbroi lub choćby wierzchowca. Joanna uśmiechała się do nich mile, odsuwała ich łagodnie, prosząc, aby uważali i nie dostali się pod kopyta koni. Jeden z młodych chłopców, pełen entuzjazmu, uniósł pochodnię zbyt blisko jednego z proporców i ten zaczął płonąć. Szybkim gestem Joanna d'Arc uchwyciła proporzec, dłonią zgasiła płomień i odrzuciła poczerniałe płótno. Dały się słyszeć gromkie wiwaty. Tuż za Dziewicą Katarzyna spostrzegła twarze Jana z Orleanu, Xaintrailles'a, Gaucourta. A także inne, których nie znała. Nie było tylko Arnolda.
Nagle spojrzenie Joanny skierowało się ku katedrze, zatrzymało na skazanej i nabrało wyrazu niedowierzania. Zatrzymała konia, odwróciła w kierunku Jana z Orleanu i wskazując dłonią na ponury orszak, rzekła poważnym głosem, który zadźwięczał głębokim echem w sercu Katarzyny: - Panie bastardzie, więc są w tym dobrym mieście serca tak twarde, aby posyłać na śmierć kobietę, w momencie kiedy armia przynosi mu nadzieję?
Jan zmarszczył brwi. Natychmiast rozpoznał Katarzynę i zaczął szukać wokół siebie wzrokiem tego, którego tam nie było. Wzruszył ramionami gestem pełnym niezadowolenia.
- Rozkazałem, aby tę kobietę pozostawiono w więzieniu do twojego przyjazdu, Joanno, abyś mogła wedle swojej woli zdecydować o jej losie.
Przybyła tutaj przed miesiącem w łachmanach i całkowicie wyczerpana. Ale jeden z naszych kapitanów rozpoznał w niej wielką damę i przyjaciółkę Filipa Burgundzkiego. Oskarżył ją, że przybyła tutaj na przeszpiegi.
- To kłamstwo! Chciałam tylko dołączyć do ludzi w tym mieście, aby umrzeć wraz z nimi... - krzyknęła Katarzyna z taką mocą, że Joanna popatrzyła na nią uważnie.
Spojrzenie fiołkowe i błękitne zatrzymały się przez chwilę na sobie.
Katarzyna poczuła nagle, że rodzi się w niej dziwne zaufanie. We wzroku Joanny było tyle dobroci i szczerości, że natychmiast zapomniała o wszystkich uprzedzeniach. A ponieważ Joanna uśmiechnęła się do niej ciepło i po przyjacielsku, nieśmiało oddała uśmiech.
- Jak cię zwą? - zapytała Joanna.
- Katarzyna, szlachetna pani. Tym razem uśmiech Joanny rozjaśnił całą jej twarz; potrząsnęła wesoło krótko obciętymi włosami: - Nie jestem szlachetną panią, lecz prostą dziewczyną z pól, i mam młodszą siostrę, która również nosi imię Katarzyna, jak jedna z najdroższych mi świętych. Ponieważ twój los leży w moich rękach, jesteś wolna, Katarzyno. Mam nadzieję, że znajdzie się tutaj jakaś dobra dusza, która za-opiekuje się tobą, gdyż sprawi mi tym przyjemność. Zobaczymy się jeszcze...
Na te słowa, kto tylko mógł, rzucił się w kierunku skazanej.
Rozwiązano ją, zdjęto z ohydnego wozu, postawiono na ziemi, a ktoś narzucił jej na ramiona płaszcz. Kłócono się o nią, a ci, którzy jeszcze miesiąc temu domagali się jej śmierci, byli skłonni się bić, aby móc ofiarować jej gościnę. W tym czasie Joanna i jej świta zsiedli z koni przed katedrą, gdyż dziewczyna chciała pomodlić się, jak to czyniła każdego wieczoru o zachodzie słońca. Zbliżyła się do niej olbrzymia kobieta ubrana w piękny aksamit i obwieszona złotą biżuterią.
- Zechciej mi powierzyć tę więźniarkę, Joanno - powiedziała. - Jestem matką Jakuba Bouchera, skarbnika, u którego masz zamieszkać. Zaopiekuję się nią.
Joanna podziękowała jej uśmiechem.
- Dobrze - powiedziała z prostotą. - I niech cię Pan Bóg błogosławi!
Następnie weszła do olbrzymiego kościoła, niosąc biały proporzec, a wraz z nią weszli, niczym długi, srebrny tren, jej rycerze. Pani Matylda Boucher położyła dłoń na ramieniu Katarzyny, pociągnęła ją za sobą...
przeciskając się przez tłum, który rozstępował się przed nią z przyjacielskim szemraniem.
- Chodź, biedaczko. Jesteś taka blada, że musisz się pokrzepić.
Katarzyna dała się prowadzić z wielkim żalem. Ciągle odwracała głowę, chcąc jeszcze raz zobaczyć białą zbroję Joanny, która rysowała się w cieniu portalu. Matylda uśmiechnęła się.
- No chodź - powiedziała. - Zobaczysz ją wkrótce, gdyż będzie mieszkała u nas.
Młoda kobieta ruszyła posłusznie za opiekunką. Kiedy przechodziły przed szpitalem znajdującym się w sąsiedztwie katedry, popatrzyła na wyrzeźbioną nad bramą klęczącą postać z wielkimi skrzydłami.
- Kiedyś - powiedziała głucho - dawno temu, kiedy byłam bardzo mała, pewna kobieta, Cyganka, przepowiedziała mi, że spotkam w życiu anioła!
Nie sądzisz, pani Matyldo, że to Joanna jest tym aniołem?
Matylda zatrzymała się na chwilę i spojrzała na swego gościa z nagłą sympatią. To, co uczyniła przedtem, było tylko chrześcijańskim obowiązkiem i chęcią sprawienia oswobodzicielce przyjemności. Teraz więźniarka wzbudziła w niej zainteresowanie.
- Co do tego nie ma wątpliwości - powiedziała z powagą w głosie.
* * *
Dom Jakuba Bouchera, skarbnika królewskiego w mieście Orlean, znajdował się w pobliżu bramy Regnard, która prowadziła na zachód. Była to wysoka i wspaniała siedziba, której strzeliste wieżyczki, ściany ozdobione kwiatami i okna z kolorowymi szybkami świadczyły o bogactwie gospodarzy. Z wysokich okien z krzyżownicami rozciągał się widok na mury obronne oraz na większą część obozu angielskiego. Z drugiej strony rowu między Loarą a bramą Banniere, po stronie północnej, ludzie pana de Salisbury'ego, zabitego na samym początku oblężenia, a następnie panów de Talbota i de Suffolka, zbudowali pięć drewnianych baszt z wieżami obronnymi, z których największa, olbrzymia fortyfikacja broniąca dostępu do rzeki, nosiła nazwę baszty Świętego Wawrzyńca. Powiewał nad nią proporzec Jana Talbota, księcia de Shrewsbury. Matylda Boucher pokazała go Katarzynie z okna komnaty, którą dla niej przeznaczyła. Pomimo ciemności widać było wyraźnie cały obóz angielski i rzędy różnobarwnych namiotów ustawionych pomiędzy basztami. Dalej cała okolica, zrównana z ziemią i spalona, przypominała ogoloną głowę.
- Nie mają więcej szczęścia niż my - powiedziała nowa przyjaciółka Katarzyny, wskazując na olbrzymią basztę - i nie jedzą wcale do syta. Od tej sławetnej dostawy śledzi, która kosztowała wiele istnień ludzkich, a której nie udało się zatrzymać księciu de Burbonowi, nie dostali nic innego. Są bardzo głodni. Ale dzisiaj wieczór my, oblężeni, najemy się do syta, dzięki Bogu i Joannie.
Katarzynie wydawało się, że budzi się ze złego snu. Uprzejmość damy dodała jej ducha. Pod wieloma względami przypominała młodej kobiecie jej przyjaciółkę Ermengardę i Katarzyna powiedziała jej o tym z przyjemnością.
Schlebiło to bardzo pani Matyldzie, gdyż rodzina de Chateauvillain była znana w całej Francji. Co więcej, ranga gościa sprawiała jej również przyjemność. Zapomniała, że jeszcze przed godziną ta szlachetna dama miała na szyi sznur, i zaczęła zwracać się do Katarzyny „moja droga hrabino".
Dzięki niej dziewczyna odkryła na nowo wszystkie przyjemności płynące z komfortu.
W salach recepcyjnych służba przygotowywała wystawny bankiet, który skarbnik wydawał na cześć Dziewicy Joanny, ale Matyldzie udało się przywołać dwie pokojówki, które na jej polecenie pospieszyły przygotować Katarzynie kąpiel i komnatę.
Zanurzywszy się w wodzie, Katarzyna pomyślała, że dawno nie zaznała podobnej przyjemności. Miała do swej dyspozycji, jakby dzięki jakimś czarom, wiele litrów ciepłej wody, pachnące mydło i perfumy.
Dzbanek z zimną wodą, który przynosił jej każdego ranka poczciwy Pitoul, wydawał się odległą przeszłością. Po kąpieli poczuła się jak nowo narodzona. Nałożyła koszulę z delikatnego batystu i jedwabną suknię koloru jesiennych liści, zbyt obszerną dla niej, lecz po spięciu szpilkami pasującą jak ulał. Podczas gdy służąca czesała jej długie włosy, nie szczędząc okrzyków podziwu, pomyślała, że wszystkie obawy, cały lęk, a nawet wspomnienie cierpień, wszystko to spoczywało teraz na samym dnie brudnej wody, którą służące zamierzały wylać. Kiedy Matylda, która pomagała synowej w ostatnich przygotowaniach, udała się do komnaty, stanęła na progu jak wryta, tak bardzo zaskoczyła ją zmiana, jaką zastała. W ciągu niecałej godziny kopciuszek, którego czekała szubienica, przemienił się w młodą, piękną i elegancką kobietę. Nie mogła się powstrzymać, aby jej nie ucałować.
- Moja droga hrabino, jest pani po prostu czarująca i teraz zaczynam lepiej rozumieć pewne sprawy! Bo tak naprawdę to myślałam, że szaleństwem byłoby wyobrażać sobie, iż jesteś przyjaciółką tak wymagającego księcia Filipa!
- Już nią nie jestem - powiedziała Katarzyna z uśmiechem. - Opowiem ci, pani, dlaczego. Byłaś dla mnie taka dobra!
- Niechże pani przestanie i proszę czuć się tutaj jak u siebie w domu.
Prawie tak szybko jak Dziewica zrozumiałam, że jesteś ofiarą obrzydliwej nienawiści. Witaj w naszym domu. Chodźmy teraz, abym mogła przedstawić cię, pani. Słyszę, że orszak już przybywa.
Rzeczywiście zdawało się, że hałas rozgorączkowanego tłumu przeniósł się na tę stronę. Bez wątpienia Joanna opuściła katedrę i udawała się w kierunku domu. Ale Katarzyna zaczęła protestować: - Nie, nie dzisiaj! Nie jestem jeszcze gotowa. Jutro padnę do stóp Joanny, aby jej podziękować.
W tym momencie pojawiła się w drzwiach zdyszana Małgorzata Boucher. Uśmiechnęła się do Katarzyny ciepło, gdyż przysłała ją Joanna, lecz zwróciła się do teściowej: - Nadjeżdża! Błagam cię, chodź, pani matko! Umieram ze strachu i za żadne skarby nie podejdę do niej sama.
- Kiedyż przestaniesz bać się zbroi, Małgorzatko? - powiedziała Matylda, wzruszając ramionami. - To przecież nie herszt rozbójników, ale piękna, młoda dziewczyna, uśmiechnięta i pełna słodyczy...
- ...i która przychodzi prosto z nieba! To bardziej emocjonujące niż wszyscy rozbójnicy świata!
Kobiety wyszły pospiesznie, pozostawiając Katarzynę samą.
Rzeczywiście, orszak Joanny już się zbliżał i młoda kobieta podeszła do okna, aby obserwować jego nadejście. Dziewica nadal jechała konno, ale oddała swój proporzec koniuszemu Jehanowi d'Aulonowi, który sunął za nią niczym cień. Chciała ściskać wyciągnięte do niej dłonie i brać w ramiona dzieci, które jej podawano. Za nią jechali kapitanowie, zachowując równy szereg, cierpliwi i chociaż raz uśmiechnięci. Tylko jeden miał ponurą minę; jechał roztargniony, z oczami wpatrzonymi w łeb konia. Z bijącym sercem i pałającymi policzkami Katarzyna rozpoznała Arnolda. Nigdy jeszcze nie widziała u niego tak zmienionej i przygaszonej twarzy. Przypominał pokonanego wojownika ciągniętego za rydwanem zwycięzcy, i Katarzyna zaczęła się zastanawiać, czy już wie, że Joanna uratowała ją od śmierci. I czy ta posępna mina spowodowana była faktem, że ocalono jej życie, czy wyrzutami sumienia? Wspomnienia minionej nocy musiały go dręczyć i młoda kobieta się uśmiechnęła. Jakież to wspaniałe uczucie być żywą, młodą, wolną i mieć możliwość podjęcia tej dziwnej walki, którą od tak dawna toczyła z kapitanem de Montsalvym.
- Nie dam ci chwili wytchnienia - szepnęła, kiedy rycerz przejeżdżał pod jej oknem.
Ogarnęło ją głębokie pragnienie rewanżu i zemsty. Widok Arnolda zrodził w jej sercu mieszane uczucia. Był jednocześnie wszystkim, co kochała, i wszystkim, czego nienawidziła; ten mężczyzna, który z zimną krwią i bez najmniejszego wahania posłał ją na śmierć i który szalał z namiętności w jej ramionach. Jego posępny wygląd i smutek malujący się na twarzy wywołały u Katarzyny falę perfidnej radości. Najwyższy czas, aby i on dowiedział się, co to jest cierpienie, aby zrozumiał, że duma nie jest rozwiązaniem!
Kiedy wszyscy weszli do domu i wypełnił się on szumem niczym muszla, Katarzyna wyciągnęła się w łóżku tak wygodnym, że o mało nie rozpłakała się z radości. Jej złość na Arnolda rosła, lecz wzmagał się także jej niepokój. Dzisiaj lub jutro staną twarzą w twarz i młoda kobieta nie ukrywała, że boi się tej chwili bardziej niż czegokolwiek na świecie. Jak zareaguje, kiedy ją zobaczy, kiedy przekona się, że ona żyje? Arnold stanowił dla Katarzyny trudną do rozwiązania zagadkę. Dwa razy ofiarowała mu się pełna ufności i przyzwolenia, tak iż nie mógł mieć wątpliwości co do jej uczuć. Skąd więc od tamtego czasu ta nienawiść tak wielka, że oddał ją na tortury, rzucił katu? Bał się jej, to pewne, bał się też pożądania, jakie w nim budziła; ponieważ uważał, że to jakieś czary, usiłował uwolnić się od niej w najbardziej okrutny sposób.
Katarzyna próbowała postawić się na miejscu młodzieńca. Kiedy go spotkała w drodze do Flandrii, nawet nie usiłował oprzeć się czarowi, jaki na nim wywarła. Nie stawiał pytań, a ponieważ była piękna, wziął ją w ramiona, gdyż miał na to ochotę; chciał uczynić ją swoją, nie starając się dowiedzieć niczego więcej. Ale w chwili gdy czysta miłość rzuciła ich ku sobie, los spłatał im złośliwego figla i rozdzielił ich. Dlaczego tak się stało, że z okoliczności śmierci brata zapamiętał tylko nazwisko Legoix? Przecież było w Paryżu wiele osób o tym nazwisku, ale tylko jedna z nich,kuzyn Tomasz, obsługiwała nóż gilotyny, która odebrała życie Michałowi. Jeśli Arnold miał tak dokładne informacje, jakże to było możliwe, że nie wiedział o roli, jaką odegrała w tej sprawie mała paryska dziewczynka? Nikt więc nie powiedział mu o złotniku, którego powieszono za to, że udzielił schronienia jego bratu, o zrozpaczonym dziecku, które stawiając czoło wściekłości ludu, błagało, aby oszczędzono młodzieńca? Arnold utożsamiał Katarzynę ze wszystkimi Legoix na ziemi, nie starając się nawet dowiedzieć, kto zawinił, a kto nie.
Jednakże w miarę jak myśli młodej kobiety podążały swą drogą, odkrywała w głębi duszy powody, dla których mogłaby mu wybaczyć. Bo tak naprawdę, dlaczego Arnold miałby mieć do niej zaufanie? Nosiła nazwisko, któremu poprzysiągł zemstę, a przecież kiedy się spotkali pod murami miasta Arras, miotany uczuciami, jakie w nim wywoływała, zapomniał o swej zemście.
I cóż się potem stało? Rozdzielono ich, postępując niezgodnie z prawami rycerskimi. Arnold znalazł się w więzieniu. Kiedy z niego wyszedł, znalazł Katarzynę w łożu samego księcia Filipa i jeśli nawet uwierzył, że młoda kobieta przyczyniła się do jego oswobodzenia, z pewnością nie sprawiło mu to przyjemności. W końcu, kiedy spotkał ją znowu w łachmanach i półżywą pod murami Orleanu, jakże mógł odgadnąć, iż pragnąc się z nim połączyć, przez wiele dni znosiła straszne męki? Dla tego mężczyzny, zamkniętego od kilku miesięcy w oblężonym i cierpiącym głód mieście, wszystko, co pochodziło z Burgundii, było niebezpieczne...
W miarę jak czas upływał, myśli Katarzyny stawały się coraz bardziej przychylne dla Arnolda. Rozumiała go teraz, a nawet wybaczała mu tę nieprzejednaną nienawiść, jaką do niej żywił. Być może na jego miejscu uczyniłaby tak samo... I być może byłoby dla niej lepiej zrezygnować. Zdała sobie sprawę, że śniła, tylko i wyłącznie śniła o przyszłości razem z Arnoldem de Montsalvy. Zbyt wiele ich dzieliło,zbyt wiele goryczy i przeszkód. Nigdy nie będzie mógł uwierzyć w szczerą miłość kobiety, której nie ufał. Poczuła głębokie i nużące zmęczenie.
Ponieważ odzwyczaiła się rozbierać do snu, zaczynała zapadać w drzemkę, kiedy pojawiła się podekscytowana pani Matylda.
- Czy uwierzysz, pani, że Joanna nie chce brać udziału w uczcie, którą przygotowaliśmy? - wykrzyknęła. - Kapitanowie Jego Wysokości Jana uczynili nam ten honor, lecz jej trzeba było podać kilka kromek chleba, które zjadła, maczając w winie rozcieńczonym wodą. Cóż za dieta! Jej kapelan, brat Jan Pasquerel, powiedział mi, że prawie nigdy nie jada nic innego.
- Ani ty, pani Matyldo, ani ja nie wiemy nic o wysłanniczkach bożych i o ich przyzwyczajeniach - odparła Katarzyna łagodnie. - To są sprawy niezbadane...
Nieprzekonana Matylda Boucher skinęła poważnie dużą głową przyozdobioną nakryciem z dwoma półksiężycami.
- Czy wierzysz, pani, że naprawdę jest tylko dziewczyną z pól, jak się mówi? Widziałaś, jak siedzi na koniu? Cóż za pewność i godność. Pan d'Aulon, jej koniuszy, zapewniał mnie, że ostatnio w Tours walczyła na lance z Jego Wysokością księciem d'Alencon, który był całkowicie zaskoczony jej zręcznością. Czyż to nie dziwne?
Poczciwa kobieta jeszcze długo rozprawiała o osobliwościach Joanny, lecz Katarzyna prawie jej nie słuchała. Cała jej uwaga skierowana była w stronę męskiego głosu dochodzącego z niższego piętra; głosu równie szorstkiego, co ciepłego, od którego poczuła ciarki na skórze. Kiedy gospodyni wyszła, pozostawiając ją znowu samą, Katarzyna poczuła, że spada na nią ciężka zasłona smutku i zwątpienia, które szły za nią od chwili oswobodzenia. Trudno było podjąć jakąś właściwą decyzję. Czy znajdzie kiedyś odwagę, aby zostawić Arnolda, odejść od niego na zawsze?
* * *
Następnego ranka Katarzynę obudził głos okrutnie przeklinający i złorzeczący. Ponieważ wydawało jej się, że go rozpoznaje, wyskoczyła z łoża, boso podbiegła do okna i wychyliła się na zewnątrz. Przed domem, w zbroi i z hełmem pod pachą, stał Arnold, który kłócił się ze skarbnikiem Jakubem Boucherem. Obaj krzyczeli tak głośno, że z początku Katarzyna nie rozumiała nic z tego, co mówili; wokół nich zrobiło się zbiegowisko.
Boucher z rozpostartymi ramionami zdawał się zastępować kapitanowi drogę.
- Do diabła! - krzyknął w końcu rozwścieczony Arnold. - Bądź pewien, że mnie nie powstrzymasz! Sądziłem, że ta rozpustnica nie żyje od wczoraj, a dzisiaj dowiaduję się, że gości pod tym dachem! Ten skandal nie potrwa długo, nawet jeśli będę zmuszony sam powiesić na szubienicy tę przeklętą czarownicę!
Boucher zamierzał coś odpowiedzieć, ale inny głos, równie silny jak głos młodzieńca, dał się słyszeć na ulicy. Katarzyna zobaczyła, że Joanna wybiega z domu, rzuca się na Arnolda, chwyta za ramiona i zaczyna mocno nim potrząsać.
- Panie! - krzyknęła. - Jak śmiesz przeklinać imieniem naszego Pana.
Zapewniam cię, że odwołasz te słowa, zanim stąd odejdę.
Grom z nieba byłby dla Arnolda z pewnością mniej zaskakujący niż gwałtowny atak ze strony Dziewicy. Władczy ton i mocna pięść młodej dziewczyny wywołały osłupienie u najbardziej popędliwego z kapitanów, gdyż najwyraźniej Anioł Pański miał mocną rękę!
Ale Arnold nie był mężczyzną, którego dałoby się łatwo onieśmielić.
- Jestem kapitanem de Montsalvym i chcę wejść do tego domu, aby sprawiedliwości stało się zadość! - wykrzyknął.
- Czy jesteś naszym panem i władcą, że wolno ci wchodzić wbrew woli pana Bouchera? Jest to zresztą sprawa między wami dwoma. Dla mnie zaś jest ważne, żebyś poprosił Boga o wybaczenie za to, żeś Go obraził swoimi przekleństwami. Nie zwolnię cię z tego. Na kolana!
Na kolana? Dziewica ośmieliła się nakazać panu de Montsalvy'emu, aby ukląkł? Na wpół zaniepokojona i na wpół zgorszona Katarzyna nie wierzyła własnym uszom. Nie uwierzyła też własnym oczom, kiedy zobaczyła, że Arnold z pąsowoczerwonego stał się zielonkawobiały, ale ukląkł i zmówił krótką modlitwę. Ze smutkiem pomyślała, że Arnold bez wątpienia dorzuci to poniżenie, jakie wymusiła na nim Joanna, na już i tak ciężkie jej własne konto. Zrozumiała, że jego nienawiść nie ustąpiła. Gdyby nie łaska Dziewicy, Arnold pozwoliłby jej umrzeć. Czyż nie chciał powiesić jej osobiście? Trudno, nawet gdyby miała umrzeć z rozpaczy, musiała spróbować ze wszystkich sił wydrzeć z serca tę niedorzeczną miłość.
Kiedy kapitan kończył się modlić, Joanna weszła do domu Jakuba Bouchera. Tymczasem u wlotu ulicy pojawił się pan Xaintrailles w towarzystwie innego kapitana, równie gwałtownego i groźnego. Na widok Arnolda modlącego się pośrodku ulicy obydwaj zatrzymali się i zaczęli skręcać się ze śmiechu. Złość Arnolda obróciła się przeciwko nim.
- Chciałbym wiedzieć, czemu śmiejecie się jak opętani - wykrzyknął kłótliwym głosem.
Agresywny ton Arnolda nie zmieszał obu mężczyzn. Starszy przestał się śmiać i powiedział szyderczo: - Mam wrażenie, że Dziewica zaczęła cię tresować, synu. Można by rzec, że wreszcie znalazłeś pana!
- Załóżmy się, że ciebie czeka to samo, panie La Hire*. W całej armii nikt nie klnie gorzej od ciebie i zobaczymy, co powie Joanna, kiedy cię usłyszy. Gotów jestem iść z tobą o zakład.
* (franc.) Gniew. - W jakiej sprawie? - zapytał ostrożnie Gaskończyk.
- W twojej sprawie. Stawiam sto złotych talarów, że każe ci iść do spowiedzi!
Śmiech La Hire'a wstrząsnął murami. Płakał z radości i hałaśliwie klepał się po pośladkach. Słynący w całej armii ze swego złego charakteru Stefan de Vignolles, nazwany jednogłośnie La Hire, radował się równie gwałtownie, jak złościł.
- Zgoda! - wykrzyknął. - Możesz już odliczać sto talarów. Ja miałbym iść do spowiedzi? Nawet papież nie ośmieliłby się poprosić mnie o to...
- Joanna się ośmieli. I będziesz musiał posłuchać, mój chłopcze... bo nie można jej nie posłuchać, zobaczysz!
To mówiąc, Arnold podniósł oczy i zobaczył Katarzynę stojącą w oknie, w długiej białej koszuli i z opadającymi na nią złocistymi warkoczami. Zbladł i odwrócił wzrok. A następnie biorąc pod ramię de Xaintrailles'a rzekł głośno, aby usłyszała go Katarzyna: - Chodźmy stąd. Niech Joanna uczyni z tą kobietą, co jej się żywnie podoba. A najlepiej niech pośle ją do diabła...
- Joanna miałaby posłać kogoś do diabła? Bardzo bym się zdziwił powiedział La Hire ze szczerym zdumieniem.
Ponieważ nie znał sprawy, niczego nie zrozumiał, ale za to Xaintrailles uśmiechnął się porozumiewawczo. A gdy obaj mężczyźni odwrócili się do niego plecami, posłał Katarzynie uśmiech i pozdrowienie.
Zmniejszyły one trochę nieprzyjemne wrażenie, jakie pozostawiły po sobie słowa Arnolda. Wydawało się, że Xaintrailles zachował do niej pewną słabość i młoda kobieta pomyślała, że jako najlepszy przyjaciel Arnolda ma na niego, być może, jakiś wpływ na niego. Obiecała sobie, że spotka się z Xaintrailles'em i poważnie z nim porozmawia.
Przez cały dzień, wraz w innymi kobietami zamieszkującymi dom, Katarzyna obserwowała Joannę d'Arc. Dziewica fascynowała ją i przyciągała z taką siłą, że chwilami zapominała nawet o Arnoldzie. Kiedy zaczynała o nim myśleć, odpychała myśli z zażenowaniem z powodu zbyt dokładnych i płomiennych obrazów, jakie wywoływały. W obecności wielkiej Lotarynki, prostej i czystej, takie wspomnienia wydawały się Katarzynie świętokradztwem. Jednakże Joanna, mimo że całe miasto ogłosiło ją już świętą i błogosławioną, w niczym nie przypominała postaci z witraża.
Tryskała radością, ale kiedy zachodziła konieczność, potrafiła wpaść w gniew równie silny, jak gniew któregoś z jej kapitanów. Arnold de Montsalvy odczuł to na własnej skórze.
Tego ranka, podczas mszy odprawionej dla niej przez brata Jana Pasquerela w kaplicy Matyldy Boucher, Joanna nie mogła usiedzieć na miejscu. Paliła się do walki i najwyraźniej była wściekła, że z powodu rad Jana z Orleanu następuje opóźnienie.
- Lepiej - mówił bastard - poczekać na resztę armii, która jest jeszcze w Blois.
Aby ją utworzyć, sprowadzono część okolicznych garnizonów i potrzeba było trochę czasu dla zgrupowania w sposób zwarty tych różnych pododdziałów.
Ale, jak każda Lotarynka, Joanna była bardzo uparta. Katarzyna ukryła się z Matyldą za drzwiami dużej komnaty, w której odbywała się burzliwa narada wojenna. Z jednej strony Joanna wspierana przez La Hire'a, Xaintrailles'a i de Montsalvy'ego obstawała przy natychmiastowym ataku. Z drugiej strony bastard, Gaucourt i pan de Gamaches chcieli czekać na armię.
Od słowa do słowa między Gamaches'em i Joanną wybuchła gwałtowna kłótnia. Joanna, uważająca się za dowódcę armii, nie lubiła, kiedy ktoś sprzeciwiał się jej rozkazom. Rozwścieczony Gamaches nazwał ją głupią niewiastą, aż w końcu krzyknął, że rezygnuje z pełnionych funkcji i niewiele brakowało, by Arnold wypruł mu mieczem wnętrzności, rycząc, że wciśnie mu do gardła obelgi skierowane pod adresem Joanny. Nie bez trudu udało się bastardowi przeszkodzić Owerniakowi w podcięciu gardła popędliwemu Pikardyjczykowi. Zganił najpierw Gamaches'a, następnie nieco łagodniej Joannę i w końcu doprowadził do tego, że wprawdzie z kwaśnymi minami, ale dwaj panowie pogodzili się.
Gdy zdecydowano, że bastard i koniuszy Joanny pojadą do Blois, aby przyspieszyć nadejście armii, Joanna zaczęła dyktować Janowi Pasquerelowi list do Anglików. Pan de Xaintrailles opuścił salę narad, aby poprosić o podanie wina. Kiedy stanął w drzwiach, znalazł się oko w oko z Katarzyną.
- Panie - powiedziała cicho - chciałam z tobą porozmawiać. Czy możesz poświęcić mi jedną chwilę?
Za całą odpowiedź wziął ją za ramię i odciągnął na bok, we wnękę okienną, upewniwszy się najpierw, że w sali obrad wszyscy są zajęci.
- Cóż mogę uczynić dla ciebie, piękna pani? - spytał uprzejmie, uśmiechając się tym razem szeroko.
- Chciałam ci, panie, przede wszystkim podziękować. Dowiedziałam się od mojego strażnika w więzieniu, że dzięki tobie dyscyplina została znacznie złagodzona. Dawano mi jeść, nie byłam wcale przykuta łańcuchami i...
- Ależ, droga pani, nie jesteś mi winna żadnych podziękowań.
Postąpiłem, jak nakazywało mi sumienie. Nie pamiętasz, że kiedyś wyciągnęłaś nas, pani, z więzienia w Arras?
Katarzynie nie udało się powstrzymać pełnego rozczarowania westchnienia.
- Ach! Więc to dlatego? Miałam nadzieję, że wierzy pan w mą niewinność. Sądziłam, że chcesz, panie, naprawić niesprawiedliwość, jaka spotkała mnie od pana Arnolda...
- Pewnie i dlatego również. Nigdy nie uwierzyłem, że miałaś tu, pani, jakieś zadanie do spełnienia. Byłaś w tak opłakanym stanie! Tylko ślepe zacietrzewienie Arnolda mogło spowodować taką pomyłkę. A ponieważ nie chciałaś mnie słuchać, robiłem, co mogłem...
- Nawet nie wiesz, panie, jak bardzo jestem ci wdzięczna. Gdyby nie ty, on rzuciłby mnie bez litości na pożarcie katu. Nienawidzi mnie, prawda?
Na szerokiej twarzy de Xaintrailles'a pojawiła się zaduma zupełnie u niego niespotykana. Wydawało się, że zastanawia się nad odpowiedzią, czując, że stąpa po niepewnym gruncie.
- Szczerze mówiąc, nie wiem. Wydaje się, że cię nienawidzi, a przecież...
- A przecież? - szepnęła Katarzyna z nadzieją w głosie.
- A przecież postępuje dziwnie. Wiesz, pani, dlaczego dopiero dzisiaj rano dowiedział się, że zostałaś ocalona? Tylko dlatego, że wczoraj wieczór spił się na umór. Nigdy jeszcze nie widziałem, aby w trunkach topił zmartwienia. Wychylał kubek za kubkiem i za każdym razem wznosił toast w kierunku jakiejś niewidzialnej osoby. Nad ranem wyniesiono go płaczącego jak dziecko. Mamrotał jakieś niezrozumiałe słowa, ale wydawało mi się, że wymienia też twoje, pani, imię. Być może nienawidzi cię, pani.
Ale twierdziłbym raczej, że kocha cię jeszcze mocniej!
Z dużej sali dał się słyszeć głos Illiers'a, który krzyknął: - No co tam z tym winem, panie de Xaintrailles?
- Już idę! - odpowiedział rycerz. A następnie widząc, że Katarzyna stara się go jeszcze zatrzymać, nachylił się ku niej i zapytał, ściszając głos: Kochasz go, pani, nieprawdaż?
- Nade wszystko w świecie! - żarliwie przytaknęła, tak szczerze, że wywołało to uśmiech na twarzy Xaintrailles'a.
- Ma więcej szczęścia niż rozumu. Posłuchaj mnie, piękna Katarzyno.
Arnold jest bardziej uparty niż wszystkie muły w całym królestwie, ale za tym strasznym charakterem kryje się bardzo wrażliwe serce. Jeśli potrafisz zdobyć się na cierpliwość, istnieje pewna szansa, chociaż jest uparty, że nadejdzie taki dzień, kiedy przestanie opierać się tej miłości.
- Ale dzisiaj rano sam chciał mnie powiesić!
- Być może, kiedy tutaj przybył. Ale wcześniej, szkoda, że nie widziałaś, pani, jego spojrzenia, kiedy dowiedział się, że Joanna ocaliła ci życie. We wzroku Arnolda można wyczytać wszystko. To, co zobaczyłem, to był błysk radości...
Xaintrailles oddalił się, nie mówiąc nic więcej i zostawiając Katarzynę sam na sam z myślami. Tych kilka wypowiedzianych słów obudziło w Katarzynie nikły promyk nadziei, nadziei, która z trudem umiera w sercu naprawdę oddanym...
Podczas gdy mężczyźni raczyli się winem w dużej sali, Joanna wróciła do kobiet, aby pomogły jej włożyć zbroję. Matylda, Małgorzata i Katarzyna dołączyły do nich, podając jedna przez drugą części białej zbroi. Katarzyna, klęcząc u stóp Joanny, pomagała jej w zakładaniu stalowych trzewików.
Nagle podniosła głowę i zapytała: - Dlaczego zakładasz zbroję, pani Joanno, skoro nie będziecie dzisiaj atakować? Chyba nie będziesz szturmować sama?
Joanna zaczęła się śmiać.
- Chętnie bym to uczyniła, droga przyjaciółko. Ale chcę tylko towarzyszyć moim wysłannikom do dużego mostu... i zobaczyć, co tam się dzieje.
Dwaj heroldowie Joanny, Guyenne i Ambleville, mieli dostarczyć list do obozu Talbota zgodnie z przyjętym ceremoniałem rycerskim.
- Pani Joanno - szepnęła Katarzyna, trzymając w dłoni jedną z rękawic dziewczyny. - Chciałabym z tobą pójść. Nałożę męski strój. Będę twoim giermkiem.
- ...a moi kapitanowie będą mieli uciechę z powodu tak ładnego giermka - uśmiechnęła się Joanna. - Muszą zachować zimną krew, gdyż miasto bardzo ich potrzebuje. Idź, Katarzyno, na mury, to zobaczysz wszystko.
Katarzyna westchnęła, lecz nie nalegała. Zobaczyła, jak Joanna wsiada na konia i oddala się w towarzystwie kilku swoich dowódców, wśród których połyskiwała złowrogo czarna zbroja Arnolda. Wydawało się, że stara się jak najgorliwiej służyć Dziewicy, ale, rzecz dziwna, Katarzyna nie odczuwała zazdrości. Joanna posiadała tajemną moc: tłumienia złych podszeptów, które mogły rodzić się w głębi duszy. Co więcej, Katarzynie wydawało się, że nic złego nie może przytrafić się młodemu dowódcy, kiedy znajduje się przy Lotarynce. Joanna budziła zaufanie...
Podczas gdy Joanna i jej świta przebywali poza murami, Katarzyna pozostawała na murach przy bramie Regnard, śledząc ruchy grupy wojowników, i zeszła stamtąd, dopiero gdy zobaczyła, że wracają. Po powrocie do domu stwierdziła, że oczy Joanny są pełne łez. Anglicy odpowiedzieli na jej list obelgami, nazwali ją rozpustnicą i dziewuchą od krów. A co było najgorsze, na oczach Dziewicy zatrzymali jako zakładnika jednego z jej heroldów. Wrócił tylko Ambleville. Guyenne został zatrzymany w obozie angielskim i Gladsdale groził, że spali go żywcem.
Natychmiast zerwał się Arnold.
- Idę tam! - krzyknął. - Przyprowadzę go.
- Nie! - krzyknęła Katarzyna tak spontanicznie, że wszyscy odwrócili głowy w jej stronę.
Zaczerwieniła się ze wstydu pod tymi spojrzeniami, a ponieważ Arnold, nie racząc nic odpowiedzieć, zmierzył ją złym spojrzeniem, ukryła się za szerokimi plecami pani Matyldy i pragnęła zapaść się pod ziemię.
Tylko Joanna uśmiechnęła się do niej.
- Ambleville musi powrócić - rzekła, zwracając się do drugiego herolda, nieżywego ze strachu. A ponieważ nieszczęśnik szczękał zębami, potrząsnęła głową. - Mój Boże - powiedziała, klepiąc go po ramieniu - nie zrobią krzywdy ani tobie, ani jemu. Powiesz Talbotowi, żeby stanął w zbroi u wrót miasta, ja również stanę w zbroi. Jeśli zwycięży, niech mnie spali razem z Guyenne'em. Jeśli wygram ja, niechaj przerwie oblężenie i niech Anglicy wracają do siebie...
Wówczas wtrącił się Jan z Orleanu: - Twoja intencja jest wspaniałomyślna i szlachetna, Joanno. Ale Talbot nie zgodzi się. Jest wielkim dowódcą i dobrym rycerzem, więc za żadne skarby świata nie zmierzy się z niewiastą. Według mnie, wystarczy, aby Ambleville powiedział, że uczynimy to samo, co oni chcą zrobić z Guyenne'em, z więźniami angielskimi, a także z tymi, którzy przyjdą rozmawiać o okupie.
Rada okazała się dobra. W godzinę później Ambleville przyprowadził Guyenne'a i uspokojona Joanna udała się ze wszystkimi domownikami do katedry, aby odśpiewać antyfonę do Przenajświętszej Dziewicy. Katarzyna wraz z Matyldą i Małgorzatą uczyniła to samo.
O zmroku, kiedy po zakończeniu uroczystości wszyscy wracali do domu, młoda kobieta poczuła na sobie natrętne spojrzenie jednego z dowódców Dziewicy. Spojrzenie to było tak natarczywe, że odczuła pewne zażenowanie, a jednocześnie lekkie uczucie triumfu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu ktoś spoglądał na nią z takim pożądaniem, nie starając się nawet tego ukryć. To przywróciło jej pewność siebie. Rycerz ten był człowiekiem wysokim i mógł mieć około dwudziestu pięciu lat. Jego włosy i krótka broda okalająca surową i zarozumiałą twarz były tak czarne, że odbijały się w nich granatowe refleksy. Posępne oczy płonęły jak dwa węgle, a usta, wąskie i czerwone, przecinały twarz niczym świeża rana. Jego widok wprawił Katarzynę w drżenie. Pochyliwszy się w stronę Matyldy, zapytała, wskazując go dyskretnie: - Kim jest ten pan o posępnym wyglądzie?
Stara dama rzuciła w jego stronę szybkie spojrzenie, zmarszczyła brwi i prędko odciągnęła swoją protegowaną.
- Bretończyk, ze szlacheckiego rodu Lavalów. Nazywa się Gelles de Rais. Mówi się, że jest okrutnie bogaty. Jest odważny, ale bardzo dziki, jak bez wątpienia zauważyłaś, pani. Wychowywał go dziad, stary groźny rozbójnik Jan de Craon, który nie uznawał żadnego innego prawa oprócz swojego. Całe miasto mówi już o bogactwie tego młodzieńca... i o jego grubiaństwie. Zamieszkał w oberży „Pod Czarną Głową" u Agnieszki Grosvillain, która nie wie, czy cieszyć się z jego szczodrości, czy też skarżyć na jego wybryki. Mówi się, że zmusza do tego dziewczyny... a nawet młodych chłopców! Jeśli chodzi o mnie, nie podoba mi się wcale i nie życzę ci, pani, abyś zwróciła na siebie jego uwagę...
Katarzynie nie udało się zapomnieć o uczuciu skrępowania, jakie odczuła pod wpływem spojrzenia pana de Raisa, i długo w nocy była pod jego wrażeniem. Wszyscy od dawna spali, a Katarzyna nadal przewracała się w łożu, nie mogąc zasnąć. Dom Jakuba Bouchera pogrążony był we śnie.
Zza drzwi dochodziło chrapanie giermka d'Aulona, śpiącego pod drzwiami komnaty Joanny i Małgorzaty. Było to jedno z przyzwyczajeń Dziewicy.
Każdej nocy któraś z kobiet dzieliła jej łoże. Jej dwaj paziowie, młody Rajmund i zabawny Ludwik de Comtes, zwany Brzydalem, spali w korytarzu.
Ale pomimo obecności tylu osób Katarzyna nie mogła pozbyć się uczucia jakiejś nieokreślonej trwogi, która ją ogarnęła. Gdzieś około północy usłyszała pod otwartym oknem podejrzany hałas: uporczywe skrobanie, jakby ktoś drapał w zewnętrzną ścianę.
Młoda kobieta niezwłocznie zerwała się na nogi, rzuciła się w kierunku okna i wychyliła ostrożnie głowę, tak aby jej nie dostrzeżono. Natychmiast stłumiła w sobie okrzyk zdziwienia; w dole zobaczyła człowieka wspinającego się wolno po gładkim murze. Wydawało się, że tajemniczy gość jest zręczny jak kot. Bez wątpienia wkrótce pojawiłby się w oknie Katarzyny, gdyby inny męski kształt nie wynurzył się z jakiejś wnęki i nie skoczył w jego kierunku. Nieznajomy złapany za nogi wydał przytłumiony okrzyk, stracił równowagę i upadł na ziemię. Nowo przybyły rzucił się na niego całym ciężarem swego ciała. Na oczach Katarzyny, która nie wiedziała, czy wzywać pomocy, czy milczeć, wywiązała się zacięta walka.
Powoli jej oczy przyzwyczajały się do ciemności, zresztą nie bardzo głębokiej, bo chociaż nie świecił księżyc, noc była jasna. Katarzyna spostrzegła, że obaj mężczyźni są tego samego wzrostu i tak samo silni. Raz jeden był górą, raz drugi, lecz w ciemnościach ulicy ciemne kaftany i ciemne włosy wyglądały podobnie. Słyszała odgłos ich oddechów, głośnych niczym miechy w kuźni. Nagle przestraszona młoda kobieta dostrzegła błysk sztyletu, a z kłębowiska ludzkich ciał wyrwał się okrzyk bólu. Już miała krzyknąć, kiedy na pierwszym piętrze otwarło się okno i stanął w nim mężczyzna w koszuli, ze świecą w ręku. Wysunął świecę w kierunku ulicy, starając się dostrzec, co dzieje się w dole: - Hej! - krzyknął. - Co się tam dzieje? Co tu robicie o tak późnej porze?
Walczący ochłonęli i nie czekali na ciąg dalszy. Obaj czmychnęli, jeden w kierunku rzeki, w stronę wieży Notre Dame, a drugi w kierunku bramy Banniere. Dał się słyszeć tupot ich szybkich kroków, a potem nasłała cisza. Wzruszając ramionami, pan Boucher zamknął okno. Światło zgasło.
Rozmarzona Katarzyna wróciła do łoża. Wydawało się jej, że rozpoznała czarną brodę pana de Raisa, ale nie była całkiem pewna. Lecz kim był ten drugi?
Zaczęła zastanawiać się nad tym i nagle usiadła na łóżku z bijącym sercem; usłyszała ponownie, podobne do poprzedniego, drapanie. Wytężając słuch i wzrok, wstrzymała oddech i nasłuchiwała lekkiego skrobania po murze, które stawało się coraz bliższe. Oblał ją zimny pot; któryś z mężczyzn powracał. Ogarnął ją taki strach, że nie była w stanie zrobić najmniejszego ruchu. Hałas stawał się coraz wyraźniejszy.
Kiedy czyjaś głowa ukazała się w otworze okiennym, Katarzyna otworzyła usta, aby krzyknąć, lecz żaden dźwięk nie wyrwał się z jej zaciśniętej krtani. Czarny kształt wślizgnął się do komnaty, nie czyniąc najmniejszego hałasu. Niebezpieczeństwo dodało dziewczynie odwagi.
Żwawo wyskoczyła z łoża i rzuciła się w kierunku drzwi, lecz szelest jej długiej koszuli nocnej zwrócił uwagę mężczyzny, bo, nie wahając się, skoczył w jej kierunku i objął ją mocno.
Katarzyna poczuła przy sobie mocne ciało, twarde muskuły opięte miękką skórą. Mężczyzna oddychał głośno, a ona rozpoznała lekki zapach jego oddechu, zanim zdążył zamknąć usta. Strach nagle zniknął, a ona, już pokonana, przestała stawiać opór.
- Arnold!... - szepnęła - powróciłeś!...
Nie odpowiedział. Wydawało się, że ogarnął go dziwny szał. Bez słowa, brutalnie i w pośpiechu zerwał z niej koszulę, szukając łagodnego ciepła jej ciała. Jego ręce błądziły w szybkich i szaleńczych pieszczotach.
Katarzyna czuła rosnącą falę rozkoszy. Ofiarowała mu się na wpół szalona z żądzy, z rosnącą namiętnością oddawała pocałunki. Ciemna komnata zaczęła wirować wokół niej, poczuła, że słania się na nogach, a on poderwał ją z ziemi i dyszącą poniósł do łoża, w którego miękkości zanurzyli się oboje. Cicha, tajemna i pełna westchnień noc zamknęła się nad kochankami.
Przez cały czas nie powiedział ani jednego słowa. Posiadł ją z zaciśniętymi zębami, w jakimś rozpaczliwym, lecz pełnym namiętności szale. Z takim zapałem oddawali się obydwoje gwałtownej rozkoszy, że Katarzyna nie mogła stwierdzić, które z nich jest niewolnikiem drugiego.
Kiedy w głębi radosnego odrętwienia poczuła, że Arnold zbiera się do odejścia, chciała go powstrzymać; wyciągnęła ramiona, lecz napotkała na pustkę. Zerwała się natychmiast i zobaczyła jego sylwetkę znikającą w oknie, ale nie ośmieliła się zawołać. Był już na samym dole. Słyszała, jak oddala się, biegnąc, i z uśmiechem szczęścia ułożyła się wygodnie na poduszkach. Mógł sobie uciekać. Tej nocy Katarzyna zebrała całe żniwo szczęścia. Jutro też będzie dzień, jutro go odnajdzie. Już nie miała ochoty odchodzić i zaszywać się gdzieś w Burgundii. Xaintrailles miał rację. Lecz może walka będzie krótsza, niż przypuszczał. Wydawało się, że Arnold był bliski złożenia broni...
Katarzyna spędziła resztkę nocy, robiąc plany na przyszłość, a każdy był wspanialszy od poprzedniego.
* * *
Ale następnego ranka, kiedy kapitanowie przybyli do Joanny, aby wysłuchać rozkazów, Katarzyna, która z góry schodów obserwowała ich połyskujące zbroje i różnobarwne pióropusze, stwierdziła, że Gelles de Rais ma na policzku jeszcze świeżą ranę, podczas gdy oko Arnolda de Montsalvy'ego było po mistrzowsku podbite, szczegół, którego Katarzyna nie zauważyła w nocy. Spojrzenie Arnolda spoczęło na niej tylko przez chwilę. Bardzo szybko odwrócił głowę i potem nie popatrzył już w stronę schodów.
Pokiereszowane twarze obu kapitanów zwróciły uwagę Joanny d'Arc.
Spoglądając kolejno na pana de Raisa i pana de Montsalvy'ego stwierdziła słodko-kwaśnym tonem: - Byłoby lepiej dla Boga i delfina*, abyście panowie spędzali noce we własnych łóżkach.
* Aż do koronacji Joanna d'Arc nazywała Karola VII delfinem. Obaj winowajcy spuścili głowy niczym łobuzy złapane na gorącym uczynku, ale zakłopotana mina Arnolda nie pocieszyła Katarzyny, która przestała cokolwiek z tego rozumieć. Dlaczego zachowuje się odpychająco i obojętnie po tak płomiennej nocy? Czy kiedy nastał dzień, zaczął się wstydzić miłości, jaką w nim wzbudzała? A zresztą, czy to była miłość, ten gwałtowny głód jej ciała, przed którym nie potrafił się obronić?
Katarzyna zachowała na długo w pamięci ostatnie dni oblężenia Orleanu, wspomnienie jednocześnie gwałtowne, mgliste i nierzeczywiste, ale całkowicie zdominowane przez osobę postawnej dziewczyny o błękitnych oczach, która trzymała się na koniu niczym mężczyzna, mężnie dowodziła szturmem, ale umiała także pochylać się z czułością matki nad rannymi i umierającymi, potrafiła płakać, z pokorą spowiadając się ze swych błędów Janowi Pasquerelowi lub słuchając mszy, potrafiła również grozić bastardowi, że zetnie mu głowę, jeśli ten pozwoli przedostać się posiłkom, które prowadził Anglik Falstaff. Wzniosła i łagodna Joanna, której gorące serce nie znało półśrodków.
Wieczorem 4 maja, na zakończenie dnia, w którym Dziewica odebrała Anglikom basztę Saint-Loup, otwierając w ten sposób drogę w kierunku Burgundii, Katarzyna zobaczyła, że do miasta wchodzi armia pomocnicza i konwój z żywnością, którym dowodził Jan z Orleanu. Następnego dnia, we Wniebowstąpienie, zobaczyła, jak Joanna modli się z pochylonym czołem w katedrze Świętego Krzyża, a następnie, 6 maja, jak przekracza Loarę i siłą zdobywa klasztor augustianów, w którym bronili się Anglicy; widziała, jak 7 maja, podczas szturmu na fort Tournelles wyrywa wbitą w ramię strzałę, po czym robi sobie opatrunek z oleju i słoniny i powraca do szturmu. Przed zachodem słońca ciało Williama Gladsdale'a, który parę dni wcześniej obrzucił ją obelgami, zostało zrzucone z murów fortecy do Loary. Katarzyna stojąc na murach obok modlącej się Matyldy Boucher i kanoniera Jana Rabatteau, którego katapulty czyniły spustoszenie w obozie nieprzyjacielskim, nie straciła ani jednego szczegółu z zaciętej walki, która miała w końcu wyzwolić waleczne miasto. Zobaczyła rankiem 8 maja Talbota zbierającego resztki armii, zwijającego obóz i opuszczającego Orlean na zawsze. Wierne do granic wytrzymałości miasto nie uchybiło swej roli ostatniego strażnika królestwa...
Katarzyna widziała to wszystko, ale w czasie tych dni nie udało się jej spotkać z Arnoldem. Niekiedy podczas bitwy widziała jego czarną zbroję, krogulca na jego hełmie lub błysk topora, którym wymachiwał niezmordowanie niczym rzeźnik przy pracy, ale nigdy nie udało się jej do niego zbliżyć. Po zapadnięciu zmroku, kiedy zaprzestawano walk, znikał, bez wątpienia u kresu sił. Co noc Katarzyna czekała na próżno na dźwięk kroków pod oknem - nikt się nie zjawiał. Co więcej, kiedy z rzadka w domu Jakuba Bouchera spotykała go w otoczeniu Joanny, wcale jej nie zauważał.
Usiłowała jednego wieczoru stanąć mu na drodze, w chwili gdy opuszczał dom, ale ominął ją z iście diablą zręcznością i zmartwiona nie ośmieliła się ponowić próby. Nagle stał się znowu odległy i sposób, w jaki ją traktował, spowodował, że powróciły wątpliwości i niepewność. Na jego widok odczuwała coś w rodzaju nieśmiałości, która ją paraliżowała.
Dowiedziawszy się, że mieszka w oberży „Pod Tarczą Świętego Jerzego" u pana Wilhelma Antesa, przysięgała sobie wiele razy, że z zapadnięciem zmroku uda się do niego, aby zmusić go w końcu do wyjaśnień. Ale kiedy nadchodziła chwila realizacji projektu, ogarniała ją sła-bość odbierająca jej wszelką odwagę. Kto wie, czy ten dziwny młodzieniec o tak nieprzewidzianych reakcjach nie wyrzuci jej na ulicę na oczach wszystkich współmieszkańców?
* * *
Rankiem 8 maja uczestnicząc z całym miastem we mszy zorganizowanej na wolnym powietrzu, którą odprawiono na murach, na oczach wycofującej się armii angielskiej, a następnie w procesji dziękczynnej, która od tego dnia miała stać się tradycją, Katarzyna poczuła nagle, że ogarnia ją trwoga. Miasto było wolne i nie miała żadnych powodów, aby pozostawać u państwa Boucher. Trzeba było podjąć jakąś decyzję. Ale co miała robić? Gdzie się udać, aby być blisko Arnolda?
Katarzyna słyszała, że Dziewica chciała udać się z Karolem VII do Reims, gdzie miał być koronowany, co powinno ukrócić wszelkie spory, których przedmiotem był od lat. Kapitanowie z pewnością odjadą wraz z Joanną i Karolem. A z nimi również i Arnold. Ten przybliżający się odjazd niepokoił Katarzynę, gdyż nie wiedziała, jak mu zapobiec.
Kiedy po skończonej procesji Joanna powróciła do domu państwa Boucher, aby trochę odpocząć, Katarzyna poszła za nią do komnaty. Gdy przez chwilę pozostały same, ponieważ Matylda i Małgorzata czyniły ostatnie przygotowania do wieczerzy notabli, Katarzyna postanowiła to wykorzystać. Pomagając Joannie przy zdejmowaniu zbroi, poprosiła pokornie: - Joanno! Miasto jest już wolne i z pewnością wkrótce wyjedziesz, kontynuować swoje dzieło. Chciałabym, pani, abyś pozwoliła mi jechać z tobą. Mogłabym zostać twoją, pani, służącą. Będę czuwała nad twoim odzieniem i mieszkaniem...
Joanna popatrzyła na nią z zaskoczeniem. Jej oczy zapłonęły, uśmiechnęła się, lecz przecząco potrząsnęła głową.
- Chciałabym bardzo, abyś była przy mnie, Katarzyno. Ale nie mogę się zgodzić, żebyś jechała ze mną. Tam, gdzie się udaję, nie ma dla ciebie miejsca. Ja jestem dziewczyną wiejską, przywykłą do ciężkiej pracy, do konnej jazdy, do trudnego życia. Ty jesteś szlachetnie urodzona, delikatna i krucha pomimo nieszczęść, które cię zahartowały.
- Ja? Ja również wywodzę się z ludu, Joanno, może jeszcze bardziej niż ty! - wykrzyknęła Katarzyna z rodzajem dumy i wyzwania, wywołując tym uśmiech rozbawienia na ustach wojowniczki.
- Ach, prawda, mówiłaś mi już o tym i możesz być z tego dumna. Ale, Katarzyno, jest jeszcze coś innego; jesteś zbyt piękna, aby przebywać wśród żołnierzy. To nie są wcale anioły, ci nasi żołnierze i kapitanowie. Mogłabyś obudzić ich najgorsze instynkty, wywoływać kłótnie i zazdrość.
- Włożę męski strój, jak ty, pani. Zetnę włosy...
- Na nic by się to nie zdało. Nawet w habicie mnicha i z ogoloną głową będziesz nadal kobietą. Nie, Katarzyno. Tych mężczyzn czekają długie i ciężkie walki. Muszę czuwać, aby unikali wszystkiego, co może ich poróżnić. Delfin i Pan Bóg zbyt ich potrzebują. Lepiej, abyś wróciła do siebie i poczekała tam na koniec wojny.
- Mam wrócić do siebie, do Burgundii - odparła przygnębiona Katarzyna - aby znowu żyć w grzechu? Nie wiesz, Joanno, jakie życie tam wiodłam. Nie możesz mnie tam odsyłać. Nie ty! Lotarynka zamyśliła się na chwilę. Katarzyna podała jej kaftan z delikatnego płótna, czerwono-zielony, w kolorach Orleanu, który podarował Joannie Jan z Orleanu. Kiedy skończyła wiązać sznurowadła, Joanna położyła jej dłoń na ramieniu: - Masz rację - powiedziała. - Jeśli nie masz siły, aby oprzeć się dawnym namiętnościom, lepiej tam nie wracaj. Ale cóż ci mogę ofiarować, Katarzyno? Zamieszkanie w klasztorze? Nie nadajesz się do takiego surowego życia. Ale mam pewien pomysł. Czemu nie miałabyś udać się do księżnej Jolanty?
- Ale... ja jej nie znam.
- To nie ma znaczenia, jeśli ja cię do niej wyślę. Udasz się do królowej Czterech Królestw*, Katarzyno. W jej cieniu znajdziesz pomoc i ochronę.
Przy niej poczekasz na końcowe zwycięstwo... i na powrót tego, za którym, bardziej niż za mną, chciałabyś iść.
* Księżna Andegawenii i hrabina Prowansji. Jolanta Aragońska była królową Sycylii, Neapolu, Jerozolimy i Aragonii. Katarzyna, zaskoczona, że została przejrzana na wylot, usiadła na ławie, patrząc na Joannę szeroko otwartymi oczyma.
- Jak to odgadłaś, pani? - spytała ochrypłym głosem.
- To nie takie trudne - uśmiechnęła się Joanna. - Twoje oczy nie potrafią nic ukryć ani skłamać. Ale nadszedł dla ciebie czas oczekiwania, tak jak dla mężczyzn nadszedł czas wojny. Każdy ma gdzieś swoje miejsce i swoje zadanie do spełnienia. Udaj się do mojej królowej i módl się za naszą armię...
Zrozumiawszy, że nic nie zmieni decyzji Joanny, Katarzyna nie starała się jej dalej przekonywać. Może to rozwiązanie było dobre? Brat Stefan Chariot opowiadał jej często o królowej Jolancie, teściowej króla, której był całkowicie oddany. Katarzyna wiele się o niej dowiedziała. Czyż nie było najważniejsze pozostać w tym samym obozie co Arnold, jeśli nie można było iść za nim?
Ponieważ służące weszły, aby posprzątać komnatę, pozostała, żeby im pomóc. W domu nastała radosna wrzawa. Przez szeroko otwarte okna, w wiosennym słońcu, Katarzyna widziała nadchodzących notabli miejskich wraz z wystrojonymi małżonkami, na których oczekiwał przy bramie Regnard gościnny Jakub Boucher. Nie miała najmniejszej ochoty przyłączyć się do tego tłumu, chociaż wiedziała, że Arnold będzie tam z pewnością. W tej chwili wolałaby raczej zmieszać się z prostymi ludźmi, którzy tańczyli już na placach, gdzie ustawiono beczki z winem. Po raz pierwszy od siedmiu miesięcy zostały otwarte wszystkie bramy dla mieszkańców okolicznych wiosek. Uprzedziwszy służącą, że wychodzi na przechadzkę, Katarzyna zawiązała na głowie zielony welon i opuściwszy dom, wyszła na uliczkę prowadzącą w kierunku katedry. Coś ciągnęło ją w stronę bramy Burgundzkiej, przez którą przybyła do miasta tamtego wieczoru, wyczerpana, lecz pełna nadziei. Chciała ją znowu zobaczyć, a trudno było się poruszać. Na ulice wyległy tłumy ludzi. Rozmawiano, całowano się, wyrywano sobie żołnierzy, Francuzów, Szkotów, Gaskończyków i Hiszpanów wchodzących w skład armii pomocniczej*.
* Wielu najemników było Gaskończykami i Hiszpanami. Co się tyczy Szkotów, walczyli po stronie Francuzów przez cały czas wojny stuletniej.
Wszystkie domy były ustrojone flagami, wszystkie okna szeroko otwarte. Panowała olbrzymia radość ze zwycięstwa i smutna Katarzyna z trudem mogła się do tego dostosować.
Przybywając do bramy Burgundzkiej, zobaczyła nieprzerwany strumień mężczyzn, kobiet i dzieci przepływający w obu kierunkach pod olbrzymim kamiennym lukiem. Był to barwny i pełen radości tłum. Z uśmiechem na ustach Katarzyna patrzyła na tych poczciwych i szczęśliwych ludzi. Nagle jej wzrok przykuła jakaś dziwna para, która weszła na most zwodzony; wysoka, śniada kobieta, ubrana w suknię nieprawdopodobnie połataną i najwidoczniej zrobioną z różnych kawałków, z narzuconą na plecy wystrzępioną chustą, wspierająca się na grubym, sękatym kiju oraz niski mnich w dziwnym habicie, z wyrazem radości graniczącym z ekstazą na okrągłej i różowej twarzy.
Byli to Sara i brat Stefan.
Pchana naglą radością, Katarzyna rzuciła się pędem w ich kierunku.
Śmiejąc się przez łzy, wpadła w ramiona Sary.
W piątek 13 maja, dokładnie w chwili, kiedy Joanna d'Arc spotkała swego króla na drodze do Tours i złożyła mu w hołdzie zwycięstwo, Katarzyna, Sara i brat Stefan przybyli do Loches, gdzie mieszkała królowa Jolanta, teściowa Karola VII i jego najlepszy doradca. Wyjechali z Orleanu w przeddzień, pożegnawszy się z rodziną Boucherów i wszystkimi domownikami. Nie obyło się bez łez i obietnic ponownego spotkania.
Wystarczyło niewiele czasu, aby Sara i mały franciszkanin zdobyli przyjaźń pani Matyldy, oczarowanej tymi dwiema tak różnymi postaciami, które łączyło wspólne uczucie do Katarzyny. Co się zaś tyczy samej Katarzyny, uznała spotkanie z Sarą za znak niebios. Ponieważ stara przyjaciółka była znowu przy niej, nic złego nie mogło jej już spotkać.
Cyganka i mnich przybyli do Orleanu w opłakanej kondycji. Ich podróż z Coulanges-la-Vineuse była prawie tak samo uciążliwa jak podróż Katarzyny, chociaż mieli przynajmniej lepszą pogodę. A ze sposobu, w jaki opuścili bez pożegnania Ziółkę, obydwoje zdawali się zachowywać ucieszne wspomnienia.
- Mieliśmy podwójne szczęście - opowiadała Sara zebranym domownikom. - Co noc, po wspaniałym zwycięstwie Ziółki nad kozami pana de Coursona, krążyliśmy nieustraszenie między dwiema fortecami, łakomiąc się a to na konia Ziółki, a to na kury pana de Coursona. Co noc okradaliśmy ich z całą premedytacją. Zakończyło się to prawdziwą bitwą, w trakcie której de Courson poniósł klęskę. Na domiar szczęścia, następnego dnia udało się Ziółce położyć łapę na grupie handlarzy z Auxerre, którzy wracali z Genewy z towarami. Ziółko był tak zadowolony, że urządził wielką zabawę dla swoich ludzi, po której o zachodzie słońca cała banda była kompletnie pijana, a najbardziej Ziółko. Nikt nie pomyślał o spuszczeniu krat w bramie ani o podniesieniu mostu. A tym bardziej o wystawieniu straży! Okazja nadarzała się sama, brat Stefan i ja, i wyszliśmy spokojnie bramą, nie napotykając na drodze żywej duszy. Zabraliśmy nawet dwa konie ze stajni, co pozwoliło nam wygodnie dojechać do Orleanu. Ale na pierwszym postoju w ruinach opactwa mieliśmy pecha. Po obudzeniu okazało się, że konie znikły. Skończyliśmy drogę na piechotę.
- Dla mnie nie miało to żadnego znaczenia - wtrącił łagodnie brat Stefan. - Dużo się nachodziłem w życiu! Ale Sara odzwyczaiła się od tego.
Pani Matylda starała się wzmocnić siły obu podróżnych, prosząc, aby korzystali ze wszystkiego i czuli się jak u siebie w domu. Obecność Joanny wywarta duże wrażenie zarówno na franciszkaninie, jak i na Sarze. Kiedy Cyganka zobaczyła po raz pierwszy Dziewicę, prawie wpadła w trans.
Upadła na kolana z utkwionymi w nią oczyma, niezdolna do uczynienia żadnego gestu, do wypowiedzenia żadnego słowa, drżąc na całym ciele.
Dopiero po dłuższej chwili udało się Katarzynie ją podnieść. Drżała nadal, a jej twarz przybrała barwę popiołu.
- Mój Boże, co się z tobą dzieje? - zaniepokoiła się Katarzyna. Przestraszyłaś mnie!Wówczas Sara oprzytomniała. Popatrzyła na Katarzynę błędnym wzrokiem, jak ktoś, kogo obudzono zbyt gwałtownie.
- Przestraszyłam cię? - powiedziała z trudem. - To o nią trzeba się bać, Katarzyno! W jednej chwili zobaczyłam wokół niej tyle chwały, lecz jednocześnie i tyle cierpienia, że straciłam zmysły.
- Co zobaczyłaś? Mów! Sara opuściła smutno głowę.
- Połyskującą koronę, a potem płomienie... wysokie i czerwone płomienie! Ale mogę się mylić! Jestem taka zmęczona...
Katarzyna chciała roześmiać się z tego szczególnego widzenia, mówiąc, że to się Sarze przyśniło i że zmęczenie wywołało halucynacje. Ale w głębi serca poczuła niepokój. Do tego nawet stopnia, że spotkawszy pana Xaintrailles'a na dziedzińcu domu, rzuciła błagalnie, wskazując na wsiadającą na konia Joannę: - Musisz nad nią czuwać, bez ustanku!
Rudzielec uśmiechnął się, jak zwykle pewny siebie i pogodny.
- Bądź spokojna, piękna Katarzyno! Nikt, a już najmniej Anglicy, nie zabierze jej nam!
Jednakże, pomimo tego zapewnienia kapitana, nie mogła uwolnić się od strasznego przeczucia. Po opuszczeniu Orleanu ścigało ją ciągle i nie opuściło w czasie całej podróży przez Solonię. Ustąpiło dopiero, kiedy zobaczyła wieże wspaniałego, oszańcowanego obozu, jakim było miasto Loches. Joanna miała wkrótce tu przybyć, a wraz z nią Arnold, zajmujący stałe miejsce w jej myślach, rozpalający jej ciało i duszę.
Przejeżdżając przez bramę Królewską, zobaczyła, jak brat Stefan popycha swego niesfornego muła i zatrzymuje przed strażnikami. Mnich pochylił się nad siodłem i szepnął parę słów sierżantowi, który właśnie nadszedł, a następnie wyprostował się i dał znak swoim towarzyszkom, aby podjechały. Uśmiechnął się radośnie.
- Królowa nas oczekuje! - oznajmił zwyczajnie, wjeżdżając na stromą uliczkę. - Chodźcie!
- Jak może nas oczekiwać? - zapytała Katarzyna zdumiona. - Czy ją uprzedziłeś?
- Wysłałem z Orleanu posłańca, jak to czynię często! -odpowiedział spokojnie braciszek. - Jej Wysokość wie już o was wszystko i was przyjmie.
Podążajcie za mną.
Kiedy Katarzyna ukłoniła się nisko przed Jolantą Andegaweńską, poczuła się tak onieśmielona, jak nigdy. Ta, którą nazywano królową Czterech Królestw, skończyła właśnie pięćdziesiąt lat, lecz trudno się było tego domyślić. Wysoka, szczupła, wyprostowana niczym klinga miecza, nosiła dumnie małą, energiczną głowę o zamyślonym profilu, obciągniętą bladą skórą koloru kości słoniowej chroniącą skutecznie przed upływającym czasem. Jolanta miała królewską postawę i królewskie spojrzenie ciemnych oczu.
Z małej Jolanty Aragońskiej, córki gór, wychowywanej według surowych zasad Saragossy, która pewnego grudniowego ranka uklękła szczęśliwa u boku pięknego księcia Ludwika Andegaweńskiego w kościele Świętego Trofima w Aires, księżna zachowała nieposkromioną energię, olbrzymią odwagę i błyskotliwą inteligencję. Co się tyczy reszty, stała się Francuzką w każdym calu, najlepszą i najmądrzejszą z Francuzek.
Zostawszy wdową w wieku trzydziestu siedmiu lat, z sercem na zawsze pękniętym z powodu wdowieństwa, odwróciła się zdecydowanie od miłości i życia kobiety, a została aniołem biednego królestwa, rozdartego i sprzedanego na licytacji przez własną władczynię. Izabela Bawarska nienawidziła Jolanty nie dlatego, że była ona, jak to wyraził Juvenal des Ursins, „najpiękniejszą kobietą w królestwie", ale dlatego, że ta piękna kobieta przeszkadzała jej w realizacji projektów. To Jolanta zdecydowała o małżeństwie małego księcia Karola ze swoją córką Marią. To Jolanta, zabrawszy dziecko, wychowała je u siebie w Angers. To Jolanta odmówiła odesłania go do niegodnej królowej, kiedy mały książę stał się delfinem Francji. Izabela nigdy nie pogodziła się z listem, który z tej okazji wysłała do niej: Niewieście zabawiającej się z kochankiem nie jest potrzebne dziecko. Nie żywiłaś go ani nie chowałaś do tej chwili. Dałabyś mu umrzeć, jak jego braciom, łub doprowadziłabyś go do szaleństwa, jak jego ojca, łub też uczyniłabyś go Anglikiem. Zostanie ze mną! Przyjdź po niego, jeśli się ośmielisz! Izabela nigdy się nie ośmieliła i przez lata, walcząc z niemożliwym, Jolanta utrzymywała pobite królestwo w swoich rękach. To ona, poinformowana przez syna, księcia Rene de Bara, o wizycie, jaką złożyła mu pewna wieśniaczka z Domremy, usuwała trudności na drodze Joanny i sprowadziła Dziewicę na dwór...
Wszystko to Katarzyna wiedziała od brata Stefana, który od dawna był tajnym wywiadowcą królowej Czterech Królestw.
I jeśli szacunek odebrał Katarzynie mowę, to dlatego, że stojąc przed nią, zobaczyła, jak wzniosłą i szlachetną panią była Jolanta. Nogi drżały młodej kobiecie tak mocno, że głęboki ukłon skończył się na klęczkach, a klęcząc na połyskującej posadzce komnaty, bała się nawet oddychać. Ta głęboka pokora wydawała się podobać królowej, gdyż uśmiechnęła się i zostawiając wielki kobierzec, nad którym pracowała w tej chwili samotnie, podniosła Katarzynę z klęczek.
- Już dawno temu brat Stefan opowiadał mi o tobie, pani de Brazey.
Wiem, jak wierną i oddaną byłaś przyjaciółką tej nieszczęsnej Odetty de Champdivers. Wiem, że ona i brat Stefan zawdzięczają ci życie, a jeśli Odetta zmarła w nędzy, to ty byłaś wtedy w jeszcze bardziej opłakanej sytuacji! Wiem też, że mimo ciężkiego losu twoje serce było z nami i mimo cierpień starałaś się do nas dołączyć. Witaj, w naszych progach!
Królowa mówiła z lekkim akcentem hiszpańskim, co jeszcze dodawało jej uroku. Katarzyna ucałowała z szacunkiem dłoń, którą jej podała.
Podziękowała za gościnność i oznajmiła, że od tej chwili jedyną jej ambicją jest chęć służenia królowej, jeśli ta zgodzi się na to.
- Królowa zawsze potrzebuje wiernej damy dworu - odparła Jolanta - a na dworze królewskim zawsze potrzebne są ładne kobiety. Będziesz jedną z moich dam dworu, moja droga. Mój kanclerz wystawi ci odpowiedni dokument. Teraz powierzę cię pani de Gaucourt, która zajmie się twoim zakwaterowaniem. Zostanę z bratem Stefanem, bo muszę z nim porozmawiać.
* * *
Panią de Gaucourt, chociaż była wielką damą, cechowała prawie chorobliwa nieśmiałość. Wydawało się, że przez cały czas wszystko, co ją otacza, a już najbardziej mąż, wywołuje w niej strach. Oddychała swobodnie tylko wtedy, kiedy znajdowała się z dala od zarządcy Orleanu. Będąc prawie w tym samym wieku co królowa, była drobna, cicha, lecz swoją żwawością przypominała myszkę. A kiedy nieśmiałość nie zamykała jej ust, potrafiła udzielić dobrej rady, znała dwór jak nikt inny i doskonale radziła sobie z prowadzeniem domu, nawet królewskiego.
W niedługim czasie Katarzynie i Sarze przydzielono mieszkanie w obrębie dworu, służbę, dostały nawet odzienie, ponieważ obie bardzo tego potrzebowały. Pani de Gaucourt posunęła się tak daleko w swojej uprzejmości, że tego samego wieczoru przekazała nowej damie dworu, za pośrednictwem skarbnika pałacowego, sakiewkę ze złotem. W tym samym czasie do zamku Chateauvillain został wysłany posłaniec z listem Katarzyny do Ermengardy. Młoda kobieta prosiła przyjaciółkę, pod której opieką pozostawiła większą część biżuterii i pieniędzy, aby ta wysłała jej wszystko pod dobrą eskortą, chyba że hrabina wolałaby uczynić to osobiście.
Dom przydzielony Katarzynie był raczej mały, czteroizbowy, lecz odnowiony i bardzo wygodny. Należał do dawnego zarządcy zamku, ale od kiedy jego obłąkana żona zmarła, mieszkali tam przejezdni goście.
Katarzyna miała do dyspozycji dwóch lokajów i stwierdziła, że dom ten bardzo jej odpowiada. Znajdował się w połowie drogi między kolegiatą Saint-Ours i wspaniałą basztą strzegącą południowego rogu królewskiego grodu; wąskie okna domu wychodziły na dolinę rzeki Indre i na osłonecznione sady. Kiedy Sara zeszła do kuchni, aby zająć się przygotowaniem wieczerzy, Katarzyna zabrała się do toalety i przebrała na przyjęcie pani de Gaucourt, która miała przybyć wieczorem.
Rzeczywiście, zjawiła się po Aniele Pańskim, jak zawsze w pośpiechu i wystraszona, ale nie sama. Towarzyszyła jej śliczna, bogato ubrana kobieta, której wspaniałe rude włosy oczarowały Katarzynę.
Nowo przybyła miała piękną cerę, usta czerwone i zmysłowe, ubrana była w ciężką suknię z weneckiego brokatu koloru zielonozłotego, której odcień pasował do niebieskozielonych oczu, a duży dekolt odsłaniał odważnie kształtne piersi. Włosy koloru płomienia były prawie całkowicie ukryte pod wspaniałym nakryciem głowy z tego samego co suknia materiału.
Było ono tak wysokie, że nieznajoma musiała się pochylić, przekraczając próg. Twarz kobiety, bardzo wymalowana, choć z łatwością mogłaby się bez tego obejść, gdyż była gładka i pełna, a trójkątny kształt głowy upodabniał ją nieco do pięknej kotki. Ubawiona Katarzyna pomyślała, że stanowią z panią de Gaucourt dziwną parę: kotka i myszka.
Piękna rudowłosa rzuciła się Katarzynie na szyję z nieopanowaną radością i ucałowała ją gorąco.
- Moja droga! Cóż za radość zobaczyć cię tutaj. Od tak dawna nikt nie wiedział, co się z tobą dzieje! Mój małżonek i ja bardzo niepokoiliśmy się o ciebie. Mówi się, że książę Filip jest niepocieszony!...
Katarzyna się skrzywiła. Usłyszeć w Loches o Filipie było z pewnością ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzyła! Lecz pani de Gaucourt, czerwona aż po uszy, zakaszlała i przyszła nieznajomej z pomocą.
- To prawda - powiedziała - że pani de La Tremoille i nasz wielki szambelan często cię, pani, wspominali!
- No, przecież nie ma w tym nic dziwnego: róża Burgundii, wspaniała królowa Brugii znikła? Wszystkie dwory w Europie zastanawiały się, co się z tobą dzieje!
Piękna pani de La Tremoille osunęła się na wysoki fotel, wyłożony czerwonymi poduszkami, i zaczęła pleść trzy po trzy, podczas gdy Katarzyna, opanowawszy zdziwienie, obserwowała ją półprzymkniętymi oczami i ze sztucznym uśmiechem na twarzy. Spotkała już na dworze Filipa grubego Jerzego de La Tremoille'a, ale po raz pierwszy widziała jego żonę.
Jednak wiele o niej słyszała, gdyż dama ta wiodła bardzo burzliwe życie. A więc to była ta słynna Katarzyna z Isle-Bouchard? Podobno o jej życiu można by napisać powieść!
Wdowa z pierwszego małżeństwa po potężnym panu burgundzkim, Hugonie de Chalon, złapała w sieci swej lubieżnej piękności niespokojnego Piotra de Giaca, wówczas faworyta Karola VII, który, jak to sam wyznał w chwili śmierci, sprzedał duszę diabłu. Z powodu miłości do pięknej Katarzyny Giac zamordował swoją pierwszą żonę, Joannę de Noillac, w ohydny sposób; zmusiwszy ją do wypicia trucizny, wrzucił nieszczęsną kobietę, która była tuż przed rozwiązaniem, na konia i galopował z nią tak długo przez pola, aż nieszczęsna oddała ducha. Zakopał ją na polu, a potem spokojnie powrócił, aby poślubić ukochaną. Ale pan de La Tremoille także pożądał pięknej wdowy i nie poprzestał, aż nie pozbył się de Giaca.
Przekonany, że go zdradzono, został zatrzymany w środku nocy z polecenia królowej Jolanty, osądzony, zaszyty w skórzany worek i wrzucony do rzeki Auron. W trzy tygodnie później Katarzyna de Giac poślubiła pana de La Tremoille'a.
Od tego czasu para ta prowadziła najbardziej wystawne i najbardziej rozwiązłe życie. Mąż o nienasyconych ambicjach miał gusta satrapy, a żona ognisty temperament. Stanowili ciekawą, ale dość straszną parę. Przez cały czas odwiedzin pani de La Tremoille Katarzyna uśmiechała się z rezerwą.
Zaczynała rozumieć, że poruszanie się na dworze Karola VII jest równie trudne, jak na dworze Filipa Burgundzkiego. A może nawet trudniejsze, gdyż nie cieszyła się tutaj ani miłością pana, ani mocną przyjaźnią Ermengardy de Chateauvillain. Instynktownie wyczuła, że należy być ostrożną. Ale nie odrzuciła usług ofiarowanych jej przez niesamowitego gościa.
- Już jutro - powiedziała pani de La Tremoille - sama przedstawię cię królowi! Pożyczę ci suknię, gdyż do jutra nie zdążysz przygotować odpowiedniej garderoby.
Katarzyna podziękowała uprzejmie, a chwilę później obie panie wyszły, życząc Katarzynie dobrego odpoczynku. Wydawało się, że pani de Gaucourt bardzo się spieszy i Katarzyna nie zatrzymywała ich.
- Na twoim miejscu - powiedziała Sara, która pojawiła się wkrótce po wyjściu obu dam dworu - uważałabym na tę piękną rudowłosą! Uśmiecha się, jej słowa są pełne słodyczy, ale oczy ma zimne, taksujące. Bądź pewna, że jeśli nie uda się jej wyciągnąć z ciebie, czego oczekuje, będzie dla ciebie niebezpiecznym wrogiem.
- A cóż chciałaby wyciągnąć ze mnie?
- Skąd mogę wiedzieć. Ale spróbuję dowiedzieć się wszystkiego, co możliwe, na temat państwa de La Tremoille.
Katarzyna, która rozbierała się przed snem, odwróciła się w kierunku wiernej przyjaciółki.
- Chciałabym się dowiedzieć czegoś znacznie ważniejszego powiedziała. - Spróbuj zdobyć informację, gdzie mieszka kapitan de Montsalvy, kiedy przebywa w Loches.
Sara nie zawahała się ani przez sekundę.
- Kiedy nie ma służby przy królu, mieszka w mieście, przy bramie Franciszkańskiej, w domu należącym do bogatego garbarza. Nad drzwiami jego domu widnieje wizerunek świętego Krepina. - Następnie, ponieważ Katarzyna popatrzyła na nią osłupiałym wzrokiem, dodała z uśmiechem: To było pierwsze pytanie, jakie zadałam naszym lokajom, gdyż wiedziałam, że o to zapytasz w pierwszej kolejności.
Lekko się zaczerwieniwszy, Katarzyna zaczęła ponownie zawiązywać sznurowanie sukni. Ale Sara powstrzymała ją: - Nie masz tam nic do roboty dzisiejszego wieczoru. Wraca dopiero jutro z królem. Nie będziesz gnała tej nocy po to tylko, aby stanąć przed zamkniętymi drzwiami, choćby nawet były to drzwi ozdobione wizerunkiem świętego Krepina. Idź więc się położyć. Przyniosę ci lekką wieczerzę, a potem pójdziesz spać. Jutro musisz być piękna i świeża.
To mówiąc, Sara rozebrała swoją panią w okamgnieniu, nałożyła jej długą, marszczoną koszulę i bezceremonialnie odprowadziła do łoża, jakby tamta była piętnastoletnią dziewczynką. Po czym stanęła przed nią zadowolona, trzymając się pod biodra.
- Będziesz musiała zapomnieć o tych cygańskich nawykach, jakich nabrałaś od pewnego czasu, moja śliczna. Znowu jesteś damą, prawdziwą damą. Będziesz musiała także uważać na królową, która z pewnością nie lubi, aby jej damy dworu włóczyły się po ulicach po zapadnięciu nocy.
* * *
Suknia, którą następnego ranka przysłała Katarzynie pani de La Tremoille, była rzeczywiście piękna i dotykając wspaniałego materiału, młoda kobieta nie mogła powstrzymać zmysłowego drżenia. Już od dawna palce jej nie dotykały prawdziwego mediolańskiego brokatu, chociaż kolor nie podobał się jej specjalnie. Była to wspaniała plątanina ptaków, głównie orłów, w kolorze błękitu i purpury na złotym tle. Zdaniem Katarzyny, kolory były zbyt jaskrawe, ale całość jawiła się jako wesoła i okazała.
- Jak wyglądam? - zapytała Sarę, gdy włożyła suknię. - Czy nie przypominam szyldu farbiarza?
Sara zaprzeczyła ruchem głowy, lecz brwi miała zmarszczone i zaciśnięte usta.
- Tobie wszystko pasuje. Może ta suknia jest trochę zbyt jaskrawa, ale ładna.
Pomimo pozytywnej oceny Katarzyna dorzuciła do sukni kryzę z delikatnego, marszczonego muślinu, gdyż dekolt był zbyt duży i w każdej chwili mógł odsłonić piersi, a wewnętrzny głos podpowiadał Katarzynie, że królowej Jolancie nie przypadłoby to do gustu. Odległy głos fanfar oderwał ją od przeglądania się w zwierciadle. Włożyła na głowę nakrycie dobrane do sukni, przypięła je szpilkami i podbiegła do drzwi.
- Słyszę, że nadchodzi orszak! - krzyknęła do Sary. - Muszę iść do zamku.
Rzeczywiście, dźwięk przybliżał się, anonsując króla, Joannę i ich liczną świtę. Lekko zdyszana Katarzyna dołączyła do dam dworu królowej, kiedy trębacze i przednia straż wjeżdżali do bramy Królewskiej. Stanęła tuż obok pani de Gaucourt. Świadoma wrażenia, jakie wywarła, spostrzegła lekko rozbawiony uśmiech królowej, szepty innych dam i wybuch śmiechu pani de La Tremoille, ubranej w suknię z płowobiałego atłasu.
Znajomość dworu i jego zwyczajów pomogły Katarzynie nie stracić pewności siebie. Później, kiedy połyskujący orszak zsiadał z koni przy siedzibie królewskiej, zapomniała o wszystkim. Zobaczyła króla i Joannę jadących obok siebie, ale przede wszystkim za białą zbroją Dziewicy ujrzała inną zbroję, koloru czarnego, i hełm z krogulcem, które przyspieszyły bicie jej serca. Wydawało się, że Arnold czuje się dobrze w świcie Joanny. Był tuż obok niej, a w pobliżu niego Katarzyna rozpoznała Xaintrailles'a, La Hire'a i Jana d'Aulona.
Katarzyna ledwo zwróciła uwagę na króla, chociaż jego wzrok zatrzymał się na niej przez chwilę. Była rozczarowana jego nie najlepszym wyglądem. Mizerny, blady i szczupły, o twarzy ponurej, z wydłużonym nosem i wypukłymi oczyma pozbawionymi blasku i życia, zdawał się nosić na swych wąskich ramionach ciężar wiecznego niepokoju. Jego aksamitny strój robił wrażenie zbyt dużego, a wielki filcowy kapelusz z wywiniętymi brzegami zdawał się go przygniatać. Za nim jechał olbrzymi mężczyzna, nieprawdopodobnie przystrojony złotem i purpurą, w fantazyjnym kapturze, bardziej wymyślnym niż turban, i Katarzyna wzięła go za muzułmanina.
Szeroka twarz okolona brunatną brodą, pełne namaszczenia ruchy i niezwykły przepych, którym się afiszował, wszystko to upodabniało go do sułtana. Widząc jednak, że pani de La Tremoille rzuca się w jego krótkie ramiona, Katarzyna odgadła, że jest to jej pan i władca, Jerzy de La Tremoille. Przytył tak bardzo od czasu, kiedy widziała go na dworze Filipa, że nigdy by go nie rozpoznała! Wydawał się bardziej próżny i bardziej niepokojący niż zwykle; aksamitny kocur, godny swej pięknej, rudej kotki.
Podczas gdy wszyscy wchodzili do zamku na przekąskę, Katarzyna poczuła, że jakaś ręka szarpie ją do tyłu. Odwróciwszy się, stanęła twarzą w twarz z Arnoldem, który spoglądał na nią groźnie.
- Skąd masz tę suknię? - spytał bez ogródek, nie zadając sobie trudu, by się z nią przywitać, podczas gdy palcem wskazywał oskarżycielsko suknię kochanki.
- Bardzo chciałabym wiedzieć, co cię to obchodzi? - odparła zadziornie. - Czy to dlatego interesują cię stroje, że jesteś w służbie niewiasty? - Po czym dodała z kpiącym uśmiechem: - Nie uwierzę, że w otoczeniu Joanny rozmawia się o strojach!
Arnold wzruszył ramionami i zaczerwienił się lekko.
- Nie interesują mnie twoje spostrzeżenia. Odpowiadaj! Skąd masz tę suknię?
Katarzyna miała wielką ochotę odesłać go, gdzie pieprz rośnie, ale w agresywnym tonie kapitana było coś niezwykłego, czego nie była w stanie określić, a co zmusiło ją do odpowiedzi.
- Pani de La Tremoille przysłała mi ją dzisiaj rano, abym mogła ubrać się jak najlepiej na przyjazd króla. Moje suknie nie są odpowiednie na taką okazję...
- Byłyby sto razy lepsze niż ta. Cały dwór zna tę suknię, pani de La Tremoille miała ją na sobie wiele razy i jest ona uszyta w jej barwach. To, że ją włożyłaś, oznacza w oczach wszystkich, że znalazłaś się w obozie państwa de La Tremoille. Na honor, ubrano cię w coś w rodzaju liberii. Ciekawe, co pomyślała sobie królowa Jolanta. Czyż nie wiesz, że pan de La Tremoille jest jej najgorszym wrogiem, a wśród prawdziwych przyjaciół króla należy do tych, którzy chcieliby go zgubić, udzielając mu złych rad? Jest poza tym śmiertelnym wrogiem konetabla Richemonta* i, co się z tym wiąże, wrogiem Joanny. Teraz wiesz już wszystko.
* Artur de Richemont, chociaż był szwagrem Filipa Dobrego, przez lojalizm stał się konetablem Francji w 1425 r. i służył Karolowi VII. Katarzyna poczuła, że się rumieni. Była wściekła, że wpadła w głupią pułapkę, co znowu czyniło ją podejrzaną w oczach Arnolda.
- Nie wiedziałam o tym! - odparła szczerze. - Skąd miałabym o tym wiedzieć? Przybyłam tutaj dopiero wczoraj i nic nie wiem o tym dworze.
- A więc bardzo szybko przekonasz się, że jest podobny do dworu twojego dobrego przyjaciela, księcia Filipa. Te same intrygi, te same kłamstwa, taka sama chciwość i taka sama zawiść ukryta pod uśmiechem.
Idź, zdejmij tę suknię, jeśli zależy ci na szacunku królowej Jolanty.
Już miał odejść w kierunku Xaintrailles'a, kiedy Katarzyna powstrzymała go, nieśmiało kładąc dłoń na jego ramieniu.
- Arnoldzie - szepnęła, podnosząc na niego swoje piękne i pełne czułości oczy. - Dla mnie liczy się tylko twój szacunek. Czy będziesz mnie nienawidził przez całe życie?
Po raz pierwszy w burzliwej historii ich wzajemnych kontaktów nie wybuchnął gniewem, lecz odwrócił głowę, być może, aby uwolnić się od słodkiej magii spoglądających na niego fiołkowych oczu. Spokojnie zdjął jej rękę ze swego ramienia.
- Nie potrafię nawet odpowiedzieć, czy cię nienawidzę, czy kocham, Katarzyno - odparł ochrypłym głosem, w którym dała się słyszeć irytacja.
Katarzyna patrzyła za nim, kiedy oddalał się w kierunku królewskich apartamentów. Jego krok, zwykle tak energiczny, wydawał się dziwnie ociężały, niepewny, jakby odchodził z żalem, a jego szerokie ramiona były dziwnie skulone... Zdecydowana na wszystko, aby tylko mu się przypodobać, Katarzyna pospiesznie wróciła do siebie, zerwała raczej, niż zdjęła kompromitującą suknię, opowiadając Sarze o całym zajściu.
- Domyślałam się - powiedziała Sara - że ta ruda jest zbyt uprzejma, aby była uczciwa. Na dzisiejszy wieczór włożysz suknię z czarnego aksamitu. To jedna z najlepszych, jaką masz.
- Nawet suknia z burki byłaby lepsza od tego krzykliwego upierzenia! wykrzyknęła Katarzyna, z wściekłością rzucając sukienkę daleko od siebie. Odeślesz to prawowitej właścicielce. Bez podziękowań...
Zmieniwszy strój, Katarzyna powróciła do zamku. Kiedy podeszła do dam dworu, królowa rzuciła na nią długie, aprobujące spojrzenie.
- Zmieniłaś suknię, Katarzyno de Brazey? - zapytała łagodnie.
- Tak, pani - odpowiedziała Katarzyna, składając głęboki pokłon - i proszę Jej Wysokość o wybaczenie, że oddaliłam się na chwilę bez pozwolenia. Ale... nie podobała mi się tamta suknia i kazałam odesłać ją właścicielce.
Za całą odpowiedź Jolanta uchwyciła dłoń młodej kobiety i powiedziała: - Mnie też się nie podobała. Dziękuję, że się przebrałaś. Teraz idziemy do kościoła, Joanna już tam jest.
Kiedy damy ustawiały się w orszak, aby towarzyszyć królowej do kolegiaty Saint-Ours, Katarzyna napotkała pełne złości spojrzenie pani de La Tremoille. Ale ponieważ Arnold był z niej zadowolony, nie miało znaczenia, że zyskał nowego wroga.
* * *
Tego samego wieczoru król wydał wielki bankiet. Cały dwór został zaproszony, ale Katarzyna uzyskała zgodę, aby zostać u siebie. Królowa Jolanta miała pojawić się tylko na krótko i nie zachęcała wcale swoich dam dworu do przybycia, gdyż w rzeczywistości to pan de La Tremoille, orga-nizator rozrywek królewskich, zajmował się wszystkim. Katarzyna, jako nowo przybyła, była chwilowo zwolniona od stałego przebywania na dworze, gdyż musiała zająć się domem i garderobą. Ale głównym powodem, dla którego zlekceważyła tę uroczystość, był Arnold, który z przyczyn znanych tylko sobie też miał być nieobecny. Co się tyczy Dziewicy Joanny, zamieszkała, jak to było w jej zwyczaju, u jednego z miejscowych notabli, którego żona uchodziła za najbardziej cnotliwą; po zachodzie słońca Joanna udała się do nich.
Bez wątpienia Arnold naśladował tę, którą uważał teraz za swego bezpośredniego władcę.
Ale powróciwszy do domu, Katarzyna nie mogła odnaleźć spokoju.
Hałasy z zamku zakłócały ciszę. Głosy, dźwięk wioli i śmiechy kobiet, cały ten radosny zgiełk bankietu był jej obcy. Przez długą chwilę stała w oknie, patrząc na księżyc wyglądający spoza dachów Loches. Uśpione miasto tchnęło spokojem, który kontrastował ze strugami światła płynącymi z królewskiej siedziby. W grodzie panował spokój. Od czasu do czasu słychać było jedynie krzyki nocnych ptaków nad zamglonymi brzegami rzeki Indre.
Wzrok Katarzyny przesunął się na wieże przy bramie Franciszkańskiej. Coś ciągnęło ją nieprzeparcie w tamtą stronę. Noc była tak spokojna.
Nigdy nie uda się jej usnąć... Wiedziała o trudnych rozmowach, które odbywały się w zamku między Joanną i Jolantą z jednej strony, a królem, panem de La Tremoille'em, kanclerzem Regnault de Chartres, arcybiskupem Reims z drugiej strony na temat koronacji Karola. Joanna i królowa chciały, aby jechać prosto na miejsce koronacji. Otoczenie króla twierdziło, że jest to niebezpieczne, gdyż trzeba będzie przejechać przez tereny jeszcze okupowane. Jeśli wygra Joanna, czego Katarzyna szczerze jej życzyła, Arnold znowu odjedzie. Dlaczego więc miała tracić cenny czas teraz, kiedy był jeszcze w zasięgu ręki?
Nie wołając Sary, która zasnęła w kącie komnaty, zmęczona krzątaniną, wyjęła ze skrzyni ciemny płaszcz, owinęła się nim i opuściła zamek. Wchodząc w uliczki prowadzące do bramy Królewskiej, a następnie w ulice dzielnicy handlowej, Katarzyna nie zastanawiała się, co powie, stając przed Arnoldem. Po cóż się zastanawiać. Serce będzie wiedziało, co mu powiedzieć, kiedy nadejdzie ta chwila. Ogarnęło ją prawie bolesne pragnienie ujrzenia go.
Uliczki Loches, a w szczególności wał łączący bramę Królewską z bramą Franciszkańską, były całkowicie wyludnione. Nawet tutaj dochodziły odgłosy zabawy. Słychać było również ciężkie kroki łuczników, czuwających na murach siedziby królewskiej. Katarzyna przebiegła przez stromą uliczkę przyciągana przez dom z wizerunkiem świętego Krepina. W ciągu dnia nauczyła się go rozpoznawać dzięki dachowi w kształcie grotu.
Dom garbarza, w którym mieszkał Arnold, przycupnął w cieniu dużej czworokątnej wieży, w której znajdowała się brama. Słabe światło latarni oświetlało półkolisty łuk. Nieco dalej szmer płynącej wody wskazywał na obecność rzeki.
Dzielnica była bardzo spokojna, ale po drugiej stronie bramy ciemności rozświetlała przylegająca do murów gospoda. Wydawało się, że goście bawią się tam równie wesoło, jak w zamku. Katarzyna nie chciała znaleźć się w kręgu światła, który na nierówny bruk rzucały niskie okna.
Schroniła się w cieniu przypory wieży, starając się odgadnąć, co dzieje się za zamkniętymi oknami domu Arnolda. Na piętrze paliło się słabe światło, które przyciągało nieodparcie uwagę młodej kobiety. Powoli zbliżyła się do bramy, na której lśnił olbrzymi pierścień z brązu służący jako kołatka. Ale gdy wyciągnęła rękę, aby ją uchwycić, zrobiła nagły skok do tyłu i przylgnęła do muru... Tuż za bramą dała się słyszeć rozmowa, następnie brama się otworzyła. Zaszeleścił jedwab i odezwał się głos kobiecy.
- Przyjdę jutro znowu, nie trap się...
Katarzynie wydawało się, że go rozpoznaje.
Inny głos, tym razem męski, szepnął coś, czego młoda kobieta nie zrozumiała. Ale blask świecy oświetlił sylwetkę kobiety, postawnej i eleganckiej, ubranej w jedwabny płaszcz koloru śliwkowego. Ciekawość Katarzyny wzięła górę nad ostrożnością. Wysuwając głowę, zobaczyła twarz kobiety. Oblicze nieznajomej przysłaniała do połowy maska tego samego koloru co płaszcz, ale kaptur, który zsunął się trochę do tyłu, odsłonił rude włosy. A czerwone usta o zmysłowym rysunku, których nie zasłaniała maska, należały do Katarzyny de La Tremoille.
Powstrzymując okrzyk złości i rozczarowania, Katarzyna się cofnęła.
Ostry i nie do zniesienia ból przeszywał ją tak bardzo, że nigdy jeszcze nie czuła czegoś podobnego. Po raz pierwszy odkryła w sobie gorzką zazdrość, która kazała jej jednocześnie krzyczeć i kąsać!
Zwiewna sylwetka pani de La Tremoille już dawno rozpłynęła się w ciemności, a Katarzyna nie była w stanie uczynić najmniejszego ruchu. Teraz wszystko stawało się jasne. Oto dlaczego Arnold wymówił się od uczestniczenia w królewskim przyjęciu! Aby spotkać się z tą kobietą, kochanką bez wątpienia. Jakież mogło być lepsze alibi niż uroczystości?
Zatrzymywały jej małżonka u boku Karola VII. Teraz gniew Arnolda, kiedy zobaczył Katarzynę w jej sukni, wydał się bardziej zrozumiały. Cóż go w rzeczywistości obchodziło, że kobieta tak długo pogardzana nosiła kolory tego lub innego obozu. Liczyło się to, że nie chciał oglądać stroju pięknej pani de La Tremoille na ciele innej...
Dom naprzeciw znowu stał się cichy a i światło w oknie zgasło. Na ulicy widać było jedynie bladawą smugę księżycowej poświaty, spływającą z dachu na bruk, i światła z oberży, gdzie wzmagał się harmider. Wrzaski i pijackie śpiewy wskazywały wyraźnie, że grupa żołnierzy świętuje wraz z dziewkami niedawne zwycięstwo pod Orleanem. Ale dla Katarzyny wszystko stało się obojętne. Nie starając się już ukryć swojej obecności, z odkrytą głową i szumem w skroniach, ledwo panując nad płaczem, opuściła swoją kryjówkę, chcąc jak najszybciej dotrzeć do domu i wypłakać się do woli w ramionach Sary. Już postanowiła, co zrobi: jutro opuści dwór, poprosi królową Jolantę, aby jej na to pozwoliła, i pojedzie do Ermengardy. Życie tutaj zupełnie jej nie odpowiadało...
Zrobiła kilka niepewnych kroków. W tym momencie drzwi oberży rozwarły się z hukiem i w progu stanęło dwóch pijaków;, którzy zataczając się, wsparci jeden o drugiego, próbowali złapać równowagę. Chociaż obydwaj byli pijani jak bele, dostrzegli postać kobiecą, która przyciągnęła ich uwagę.
- Dziew... dziewczyna! - wykrzyknął jeden z nich, obejmując Katarzynę wpół, podczas gdy drugi zsunął jej z głowy kaptur, odsłaniając złociste włosy. - I do tego ładna! Zobacz, Flambard!
Za całą odpowiedź drugi coś wybełkotał, co mogło uchodzić za okrzyk zachwytu. Był to bez wątpienia młodzieniec, który nie lubi tracić czasu, gdyż chwytając ręce Katarzyny, która usiłowała go odepchnąć, chciał ją pocałować. Skisły od wypitego wina oddech wywołał w dziewczynie odruch obrzydzenia. Tracąc głowę i nie wiedząc, jak się obronić, dała się porwać instynktowi i krzyknęła ze wszystkich sił: - Arnoldzie!... Ratuj!
Zaskoczeni napastnicy zatrzymali się na chwilę. Katarzyna chciała krzyknąć jeszcze raz, ale w domu świętego Krepina otworzyło się okno i czarna sylwetka z mieczem w dłoni wyskoczyła z pierwszego piętra na ulicę.
Walka nietrwała długo. Dwa uderzenia miecza, dwa smagnięcia biczem Arnolda de Montsalvy'ego wystarczyły, by napastnicy wzięli nogi za pas.
Obaj pijani żołnierze odzyskali nagle równowagę i uciekli wzdłuż murów, o nic nie pytając. Wzruszając ramionami, Arnold włożył miecz do pochwy i zbliżył się do przestraszonej Katarzyny, która stała tuż przy ścianie domu.
Ześlizgujący się z dachu promień księżyca oświetlał dokładnie jej bladą twarz.
- Wydawało mi się, że rozpoznaję twój głos - powiedział kapitan spokojnie. - Może mi powiesz, co robisz tutaj o tak późnej porze?
Po tym, co zobaczyła, za nic w świecie nie przyznałaby się, że chciała spotkać się z nim.
- Spaceruję! - odparła pewnie, ale drżącym głosem. - Chyba to nie jest zakazane? Chciałam... spotkać się z Joanną...
- Patrzcie! Tutaj? Nie powiedziano ci, że mieszka z drugiej strony miasta? Czy nie powinnaś być na organizowanej przez króla uroczystości?
- Dlaczego ja miałabym tam być, a ty nie? To prawda, miałeś ważne powody, aby tam nie pójść.
Zamilkła, nazywając się w głębi duszy idiotką, która nie potrafi utrzymać języka za zębami. Ale było zbyt późno, aby się wycofać. W półmroku zobaczyła błysk zębów młodzieńca i usłyszała jego śmiech.
- Ważne powody? Chciałbym wiedzieć jakie?
Lekko kpiący i pogardliwy ton, którym mówił, zwracając się do niej, wzbudził w Katarzynie złość. Od razu zapomniała o postanowieniu, że będzie rozsądna i obojętna.
- Powody koloru rudego! - wykrzyknęła wściekła. I nie próbuj kłamać, Arnoldzie de Montsalvy. Widziałam, jak te powody wychodziły przed chwilą z tego domu. I wtedy też zrozumiałam, dlaczego nie podobało ci się, że miałam na sobie suknię pani de La...
Dłoń, którą Arnold gwałtownie zatkał jej usta, zatrzymała ją w pół słowa.
- Proszę cię, nie wymieniaj tutaj żadnych nazwisk! To bardzo niebezpieczne! Chodź, odprowadzę cię do domu.
Chwycił ją stanowczo pod rękę, ale Katarzyna oswobodziła się zdecydowanym ruchem.
- Umiem chodzić sama i nie potrzebuję, żebyś mnie odprowadzał.
Zajmij się swoimi miłostkami i nie przejmuj się moją osobą.
- Moje miłostki! Rozśmieszasz mnie tym głupim gadaniem. Nie mogę zakazać tej kobiecie przychodzenia do mnie przy każdej sposobności i opłacania moich służących, aby ją wpuszczali.
- Chcesz mi może wmówić, że nie jest twoją kochanką?
- Ależ oczywiście, że nie! Za kogo mnie uważasz? Sądzisz, że jestem mężczyzną, który zadowala się resztkami po innych? Znasz mnie chyba na tyle, by wiedzieć, że ten rodzaj kobiet nie ma u mnie żadnych szans. Czy teraz pozwolisz się odprowadzić?
Katarzyna omiotła niepewnym spojrzeniem wysoką, ciemną sylwetkę mężczyzny, teraz słabo widoczną, gdyż księżyc skrył się za chmurami.
Bardzo chciała mu wierzyć, ale obraz postawnej kobiety w płaszczu koloru śliwkowego prześladował ją nadal.
- Możesz mi przysiąc, że jej nie kochasz? - zapytała dziecinnym głosem, który rozśmieszył kapitana, wbrew jego woli.
- Chociaż moje prywatne sprawy nie powinny cię obchodzić, odpowiem ci dla świętego spokoju: przysięgam, że jej nie kocham.
- A więc kogo kochasz? Po krótkim wahaniu rzekł: - Nikogo! A teraz dość tych pytań!
Powoli, ramię przy ramieniu, weszli na teren ogrodu królewskiego, z głowami opuszczonymi, każde zatopione we własnych myślach. Katarzyna walczyła z chęcią przerwania milczenia. Była nieszczęśliwa, że ukochany będąc wreszcie tak blisko niej, jednocześnie jest tak odległy. Nie patrząc na niego, zebrawszy całą odwagę, wyszeptała: - Kiedy wreszcie zrozumiesz, że cię kocham, Arnoldzie? Że zawsze kochałam tylko ciebie? Nie czułeś w czasie tych dwóch nocy, kiedy przyszedłeś do mnie, że należę do ciebie ciałem i duszą, że możesz zażądać ode mnie wszystkiego?
Nie ośmieliła się odwrócić w jego stronę głowy, zerknęła tylko nań szybko i zobaczyła zastygły profil i twarde, skierowane przed siebie spojrzenie.
- Sprawisz mi przyjemność, nie przypominając tych dwóch nocy, kiedy zachowałem się w sposób, którego wolę nie nazywać i za który się wstydzę.
- A ja nie. Przynajmniej byliśmy wobec siebie szczerzy. Nie wstydzę się, że ci się oddałam. Co więcej, jestem z tego powodu szczęśliwa, a jeśli chcesz wiedzieć więcej, przyszłam do tego miasta w tym właśnie celu. Dla ciebie porzuciłam wszystko: zaszczyty, bogactwa, miłość, a wybrałam nędzę, cierpienie, a nawet śmierć. Marząc tylko o jednym, że cię odnajdę. Tylko ty się dla mnie liczysz... A nie chcesz tego zrozumieć.
Zarzuciła ramiona na szyję Arnolda, tuląc się do niego, oszalała z miłości i ogarnięta gwałtownym pragnieniem przekazania mu gorączki, która ją spalała. Kapitan bronił się słabo, drżącymi rękoma, które pragnęły ją objąć. Wspięła się na palce, usiłując dotknąć wargami warg młodzieńca.
Lecz on odwrócił głowę i ogarnięty gwałtowną złością oderwał ją od siebie tak brutalnie, że uderzyła plecami o mur ogrodzenia.
- Mówiłem ci już sto razy, żebyś zostawiła mnie w spokoju powiedział przez zaciśnięte zęby. - To prawda, dwa razy straciłem głowę, dwa razy pożądanie wzięło górę. Ale wyrzucałem to sobie jak zbrodnię, słyszysz, jak zbrodnię wobec pamięci mego brata. Zbyt łatwo o tym zapomniałaś. Miałem brata, przypomnij sobie... brata, którego uwielbiałem, a którego twoi bliscy zabili, zamordowali w sposób, w jaki nie zabiliby zwierzęcia rzeźnego... - Rozdzierający i nieoczekiwany szloch wyrwał się z gardła młodzieńca, łamiąc mu głos, który stał się ochrypły. - Nie wiesz, czym był dla mnie mój brat Michał - kontynuował z bólem w głosie, który Katarzyną wstrząsnął. - Michał Archanioł nie był od niego piękniejszy ani waleczniejszy, ani milszy. Dla chłopca, jakim wówczas byłem, małego brudnego wieśniaka, ubłoconego i zakurzonego, był czymś więcej niż bratem; był wszystkim, co kochałem i podziwiałem, uosabiał rycerstwo, uczciwość, młodość i honor naszego domu. Kiedy widziałem, jak cwałuje przez wioskę na wielkim białym koniu, z rozwianymi włosami, w których igrało słońce, czułem, jak moje serce rwie się ku niemu. Sądzę, że kochałem go bardziej niż kogokolwiek na świecie. Nie potrafisz tego zrozumieć.
- Ależ tak... - powiedziała łagodnie Katarzyna. - Widziałam go, ja...
Te proste i tak niewinne słowa wystarczyły, aby wzbudzić w Arnoldzie wściekłość. Z zaciśniętymi pięściami pchnął ją w kierunku ściany i zbliżył do niej skurczoną ze złości twarz.
- Co widziałaś? To, co uczynili z nim twoi bliscy? Ludzki, krwawy strzęp, na który rzucili się wasi rzeźnicy. Chciał ukryć się w piwnicy jednego z tych przeklętych Legoix i został wydany, zamordowany, poćwiartowany...
Mówisz, że go widziałaś? Czy widziałaś również to ciało, które zdjęliśmy z jednym z moich wujów, potajemnie nocą, z szubienicy w Montfaucon? Ciało bez głowy, które powieszono za ramiona na zardzewiałych łańcuchach.
Głowa znajdowała się w skórzanym worku powieszonym obok. Głowa ta straszna czarna miazga! A ty mówisz mi o swojej miłości... I nie rozumiesz, że kiedy wymawiasz to słowo, mam ochotę cię udusić! Gdybyś nie była kobietą, już dawno bym cię zabił...
- Jeśli ci się to nie udało, to nie z twojej winy! - wykrzyknęła Katarzyna, w której te obrazy rozbudziły wspomnienia strasznych godzin w więzieniu. - Uczyniłeś wszystko, aby oddać mnie katu.
- Nie żałuję tego. Powtórzyłbym to nawet jutro, gdyby nadarzyła się okazja.
Gorące łzy stanęły jej w oczach i popłynęły po policzkach.
- Nie krępuj się więc. Zabij mnie. Masz miecz u boku, nie zajmie ci to dużo czasu. To lepsze niż taka niesprawiedliwość. Czemu nie chcesz usłyszeć, co mogę ci powiedzieć na temat twojego brata? Przysięgam ci, że...
Wrzaski, które nagle dały się słyszeć wewnątrz grodu królewskiego, przerwały jej w pół słowa. Za obwarowaną bramą słychać było tupot i krzyki. W tym samym czasie olbrzymia czerwona łuna rozświetliła niebo za wałem.
Arnold puścił Katarzynę.
- Co się dzieje? - spytała.
- Chyba jakiś pożar. Chodźmy zobaczyć!
Zaczęli biec obok siebie, przebiegli przez bramę i skierowali się w stronę, skąd dochodziły krzyki. Na końcu ulicy Katarzyna zobaczyła wysokie płomienie buchające z okien jej domu. Zachwiała się.
- Ależ... to mój dom! - powiedziała słabo. - Pali się mój dom!
- Co ty opowiadasz? - wykrzyknął Arnold, chwytając ją za rękę. - To tutaj mieszkasz?
- Tak... Mój Boże, Sara! Sara! Sara! Spała, kiedy wychodziłam.
Jak szalona zaczęła biec w kierunku płonącego domu. Wybudowany z drewna, jak wiele sąsiednich, palił się niczym wiązka chrustu. Na ulicy było pełno ludzi, którzy już utworzyli rząd, podając sobie skórzane wiadra z wodą. Ale nie skutkowało to wcale, wewnątrz domu zaś słychać było krzyki i wołanie o pomoc.
- Mój Boże! - Jęknęła Katarzyna, łamiąc ręce z rozpaczy. - Tam w środku jest Sara! Ona zginie!
Łzy trysnęły jej z oczu. Myślała tylko o niebezpieczeństwie, w jakim znalazła się przyjaciółka. Czy uda się Sarze ujść z tego żaru? Nagle Katarzyna dostrzegła wśród płomieni postać z potarganymi włosami, wzywającą pomocy.
- Spróbuję ją stamtąd wydostać - rzucił nagle Arnold. - Nie ruszaj się stąd!
Szybkim ruchem odpiął pas, za który wsunięty był miecz, zdjął kaftan, koszulę, zostawił tylko pludry, którym ogień nie zagrażał. Katarzyna zobaczyła, jak biegnie w kierunku płonącego domu, przepycha się przez tłum i wylawszy wiadro wody na głowę, wskakuje w kłęby dymu, które buchały przez drzwi. Zdumiony tłum zamilkł, a Katarzyna padła na kolana i modliła się z całego serca.
Pod nienaruszonym jeszcze dachem ogień zbierał straszliwe żniwo.
Słychać było, jak trzaskają boazerie, zawalają się belki i meble. Czas, jaki upłynął, wydał się Katarzynie wiecznością. Potem nie słychać już było żadnych krzyków.
- Chyba nie udało mu się przejść - powiedział jakiś głos obok niej. Właśnie zawaliły się schody! Z pewnością nie ma już żywych w tym piekle...
W chwili kiedy zawalił się dach, wzbijając snop iskier, Arnold wyskoczył z domu, trzymając w ramionach nieruchome ciało. Powitał go okrzyk radości. Katarzyna zerwała się z klęczek i podbiegła do niego.
- Żyjesz! Bogu niech będą dzięki!
Był cały i zdrowy. Trzymając zemdloną Sarę, śmiał się jak dziecko, szczęśliwy z powodu jej ocalenia. Na jego ciemnej skórze było kilka zadraśnięć, miał lekko spalone włosy, ale poza tym nic mu się nie stało.
Położył Sarę na ławie, a natychmiast kilka kobiet zajęło się nią. W tym samym czasie nadbiegli ludzie z zamku. Katarzyna rozpoznała panią de Gaucourt. Biegła co sił w nogach, unosząc w rękach spódnice, za nią podążała grupa lokajów i służących. Powiedziała Katarzynie, że przysyła ją królowa Jolanta, która życzy sobie, aby Katarzyna i jej służąca zamieszkały w zamku.
- Masz pecha, moja droga! - westchnęła, wycierając spoconą twarz. Chyba zły los uwziął się na ciebie.
Arnold, który się oddalił, aby nałożyć koszulę i kaftan, teraz do nich podszedł.
- Gdzie zamieszka pani de Brazey? - zapytał ochmistrzynię dworu królowej.
- W pokoiku w wieży sąsiadującym z komnatą pani Jolanty. Królowa pragnie, aby pani de Brazey pozostawała pod jej opieką.
Młody człowiek przytaknął ruchem głowy, ale zmarszczka rysująca się między czarnymi brwiami nie znikła. Podczas gdy pani de Gaucourt pochylona nad nadal nieprzytomną Sarą nacierała jej skronie, odciągnął Katarzynę na bok.
- Jutro - powiedział poważnie - poprosisz królowę Jolantę, aby posłała cię do swojej córki, królowej Marii, która przebywa w Bourges. I tam pozostaniesz!
- Znowu chcesz się mnie pozbyć! - zaprotestowała zbuntowana Katarzyna.
Te słowa wywołały u Arnolda wściekłość. Chwycił Katarzynę za ramiona i zaczął nią gwałtownie potrząsać.
- Nie udawaj idiotki! Chcę, abyś była bezpieczna, a tutaj nie tylko nie jesteś bezpieczna, ale nawet grozi ci coś strasznego. Czy wiesz, co znalazłem przy schodach w domu? Palącą się słomę i trzy łuczywa, które ktoś musiał tam wrzucić. Są w Loches ludzie, którzy źle ci życzą, i nie wiedząc, że wyszłaś, usiłowali cię usmażyć żywcem w twoim własnym domu.
Katarzyno, czy odesłałaś właścicielce suknię, którą ci pożyczyła?
- Natychmiast!
- Więc się nie zastanawiaj! Ta kobieta nie wybacza nigdy najmniejszej rany zadanej jej miłości własnej. Gdybyś zdecydowała się stanąć po jej stronie, wykorzystałaby twoją urodę i wdzięk do własnych celów. Ale odtrąciłaś ją i natychmiast stałaś się jej wrogiem. Jesteś od niej piękniejsza i król to zauważył. Jeśli wejdziesz w łaski Karola, osłabną wpływy pana de La Tremoille. Uczyń zatem, co ci mówię:dołącz chwilowo do grona pobożnych niewiast, którymi otacza się królowa Maria.
- To niedorzeczne! - zaprotestowała Katarzyna. - A jeśli nawet grozi mi niebezpieczeństwo, przy okazji wyzwolisz się ode mnie!
Spodziewała się ironicznej i cierpkiej odpowiedzi, ale taka nie padła.
Arnold wzruszył jedynie ramionami.
- Nie bądź niemądra! Ja wyjeżdżam. Dzisiaj wieczorem w czasie narady Joanna wymogła zgodę na wymarsz na Reims, planując po drodze atak na miasta Meung, Beaugency i Jargeau, gdzie stacjonują Anglicy.
Następnie, za jej radą, wejdziemy do Szampanii, aby mieczem otworzyć drogę do koronacji króla Karola. Nie będę mógł nad tobą czuwać. Jedź do Bourges.
- Tak naprawdę to nie postępujesz logicznie - odparła Katarzyna. Przed chwilą powiedziałeś, że gdyby nadarzyła się okazja, posłałbyś mnie bez wahania na szubienicę. Pozostaw mnie więc losowi. Życie nie jest teraz dla mnie wiele warte...
W jej głosie było coś tak tragicznego i żałosnego, że kapitan wzruszył się mimo woli. Katarzyna usiadła na ławie z rękami splecionymi wokół kolan, patrząc nieobecnym wzrokiem na dopalający się dom. Gestem pełnym zmęczenia odrzuciła do tyłu długi, jasny kosmyk włosów, który spadał jej na twarz. Zwracając wzrok w stronę Arnolda, starała się uśmiechnąć, lecz na twarzy pojawił się jedynie smutny grymas.
- Nie kłopocz się o mnie, panie de Montsalvy. Wiem, co cię prześladuje. Ale nie potrwa to długo.
Nie skończyła jeszcze mówić, kiedy podniósł ją z ławy i wziął w ramiona, jedną ręką unosząc łagodnie jej twarz.
- Nie mogę cię kochać, Katarzyno, gdyż dusze mych bliskich przeklęłyby mnie. Ale pragnę, żebyś była bezpieczna. Jutro rozpoczną się walki. Będę spokojniejszy, kiedy znajdziesz się z dala od tego miejsca.
Obiecaj mi, że udasz się do Bourges. Musisz mi to obiecać!
Pokonana przytaknęła ruchem powiek, prosząc w głębi duszy, aby ta cudowna chwila, w której Arnold trzyma ją w ramionach, trwała całe życie.
A ponieważ podniosła ku niemu oczy, a ostatnie płomienie pożaru rozświetliły jej wilgotne usta, nie mógł powstrzymać palącej chęci, jaka go pożerała. Złożył na tych wargach długi, namiętny pocałunek. Potem zaś wypuścił ją z ramion równie gwałtownie, i nie oglądając się, ruszył w kierunku miasta...
Wstrząśnięta Katarzyna, z pałającymi policzkami, chciała za nim pobiec, ale w tym momencie okrzyk zadowolenia, jaki wydała pani de Gaucourt, uświadomił jej, że Sara odzyskała przytomność. Zbliżyła się do starej przyjaciółki, aby ją uściskać. Ponieważ lokaje sporządzili już nosze, aby przenieść Cygankę, udała się posłusznie za małym orszakiem, który wyruszył w stronę zamku. W jej głowie panował zamęt. Jak pogodzić słowa Arnolda, aż nazbyt jasno wyrażone pragnienie pozbycia się jej, z jego gorącymi pocałunkami? Jak nie wierzyć, że kocha ją tak samo, jak ona jego?
A przede wszystkim, jak mu wytłumaczyć, że nigdy nie była jego wrogiem, i że próbowała wszystkiego, aby uratować jego brata Michała? Za każdym razem, kiedy usiłowała mu to wytłumaczyć, uciekał od niej.
Królowa Jolanta zgodziła się łatwo, aby Katarzyna udała się do Bourges, do jej córki, co też uczyniła, ale bez wielkiego entuzjazmu. Nie miała najmniejszej ochoty dołączyć do „pobożnych niewiast", którymi otaczała się królowa Maria. Lecz mimo to odczuwała radość, że jest posłuszna Arnoldowi. Armia Joanny d'Arc opuściła Loches poprzedniego wieczora, kierując się w stronę Jargeau, skąd Dziewica miała zamiar przegnać Anglików. Dłuższą chwilę Katarzyna wyglądała przez okno swej komnaty, patrząc na oddalające się zastępy, a w szczególności na zastęp straży przedniej, w której jechali La Hire, Xaintrailles i Montsalvy. Już dawno błyszczące zbroje i wielobarwne sztandary znikły w tumanach czerwcowego kurzu, a ona nadal wypatrywała srebrnego krogulca na czarnym stalowym hełmie.
Bourges, które wyobrażała sobie jako miasto-klasztor, bez wyrazu i blasku, sprawiło jej niespodziankę: nawet pełne przepychu miasta flamandzkie Filipa Dobrego nie były wspanialsze od stolicy księstwa Berry, która stała się siłą rzeczy stolicą wolnej Francji. Książę Jan de Berry, słynny wuj słabego Karola VII, był pierwszym i jednym z najwspanialszych francuskich mecenasów. Uczynił ze swego miasta prawdziwe dzieło sztuki, niemające równego sobie. Kiedy Katarzyna stanęła przed wielką bramą olbrzymiego pałacu, stwierdziła, że ani w Brugii, ani w Dijon nie ma tak wspaniałych siedzib. „Król Bourges" nie miał powodów do narzekań i chyba był zadowolony, że może władać tym pięknym miastem pełnym zabytkowych pałaców, tłoczących się wokół wspaniałej, kamiennej, koronkowej katedry.
Maria Andegaweńska, królowa Francji, nie pasowała do tego pięknego miasta ani nawet do wyobrażenia o córce Jolanty Aragońskiej. Pozbawiona urody, o długiej twarzy bez wdzięku, łagodnych, lecz pozbawionych blasku oczach, niezbyt inteligentna, dwudziestopięcioletnia królowa wydawała się stworzona tylko do rodzenia dzieci. Wywiązywała się z tego zadania bardzo dobrze. W pałacu w Bourges przyszła już na świat czwórka dzieci. Jedno zmarło przy narodzeniu, lecz następne było już w drodze.
Królowa Maria przyjęła Katarzynę uprzejmie i natychmiast o niej zapomniała. Dziewczyna powiększyła jedynie zastęp dam dworu. Dostała dużą komnatę nad krużgankiem, gdzie wiodła bezbarwne życie, będące regułą, kiedy królowa była w Bourges sama: msza poranna, wizyty dobroczynne, pobożna lektura, zajmowanie się dziećmi, załatwianie drobnych spraw w księstwie.
- Jeśli będę musiała zostać tutaj dłużej - któregoś dnia powiedziała do Sary - to albo zostanę mniszką, albo wskoczę do pierwszego z brzegu stawu.
Jeszcze nigdy nie nudziłam się tak bardzo.
Teraz mogła już bez wstydu przebywać na każdym dworze.
Ermengarda de Chateauvillain przesłała jej pod silną strażą kufry z sukniami, biżuterię i dużą sumę pieniędzy, a także długi list, w którym podawała ostatnie wieści z Burgundii. Katarzyna dowiedziała się, że matka i wuj czują się dobrze i że ich ziemie w Marsannay znakomicie prosperują, ale że książę Filip zajął zamek w Chenove, który kiedyś jej podarował. Ermengarda otrzymała od niego prywatny list, który wprawił ją w wielkie zakłopotanie.
W liście tym Filip prosił księżnę Chateauvillain, aby wstawiła się za nim u swojej przyjaciółki, Katarzyny de Brazey, aby ta zechciała go wysłuchać i powrócić czym prędzej do Brugii.
- Lepiej by było, gdyby uważał mnie za zmarłą - skomentowała te wieści Katarzyna, składając list. - Wtedy Ermengarda uniknęłaby kłopotów.
- Nie zgadzam się z tobą - zaprotestowała Sara zajęta układaniem sukien. - Nie wiesz, jak potoczą się twoje losy. Nie wiesz, czy nie będziesz chciała powrócić któregoś dnia do Burgundii. Nie pal za sobą mostów, to niebezpieczna operacja. Pani Ermengarda zawsze może powiedzieć, że nie ma od ciebie wiadomości i że nie wie, co się z tobą dzieje. Twoi krewni nic o tobie nie wiedzą, więc cię nie zdradzą. Wiesz przecież, że milczenie jest najlepszą ochroną.
Było to oczywiste. Nie bez wewnętrznych oporów Katarzyna poddała się monotonnemu życiu, znosząc cierpliwie niekończące się haftowanie u boku królowej Marii, która godzinami potrafiła pochylać swój długi nos i brzydką twarz nad różnymi robótkami hafciarskimi lub tkackimi i w tej sztuce uchodziła za mistrzynię. Zrezygnowana Katarzyna wywijała pracowicie igłą, podczas gdy jej myśli podążały za armią Joanny. Dzięki licznym wysłannikom, których przysyłał król, dowiedziała się o zwycięstwach pod Jargeau, Meung, Beaugency, Patay, gdzie Dziewica Orleańska pokonała dwa tysiące Anglików, a pozostawiła tylko trzech zabitych Francuzów. Któregoś dnia, dowiedziała się, że królowa Maria wyjeżdża do Reims przez niebezpieczną Szampanię. Katarzyna miała nadzieję, że królowa dołączy do małżonka, jak wymagała tego jej pozycja.
Niestety, królowa Maria pojechała spotkać się ze swym panem do Gien, zostawiając w Bourges większość swojej świty, w tym wielce rozczarowaną Katarzynę.
- Dziecko, które noszę w łonie, nie pozwala mi na taką podróż oznajmiła swoim damom dworu. - Będziemy się modlić za mego pana i za jego koronację.
- To jedyna okazja, żebyśmy mogły zobaczyć koronację - westchnęła młodziutka Małgorzata de Culant, haftująca wspólnie z Katarzyną proporzec dla króla Karola. - To jedyna okazja, żebyśmy mogły potańczyć!
Ta młoda, wesoła dziewczyna była jedyną z dam królowej, którą Katarzyna darzyła odrobiną sympatii. Ona i Małgorzata siadały obok siebie i zabijały czas, rozmawiając i komentując wieści dochodzące z armii.
- Trudno! - powiedziała Katarzyna. - Król powróci na zimę, a wraz z nim cała jego świta. Sądzę, że będą uczty i tańce...
Małgorzata popatrzyła na nią ze szczerym osłupieniem malującym się na drobnej twarzy, okolonej dwoma warkoczami zwiniętymi nad uszami.
- Mylisz się, moja droga! Oczywiście, że król powróci, ale nie zostanie wcale w Bourges. Jego dwór przebywa w Mehun, podczas gdy królowa woli Bourges, bo jest tutaj wygodniej dla dzieci. Więc i my pozostaniemy tutaj i nie skorzystamy z zabaw w Mehun!
Katarzyna zaczęła podejrzewać, że wysyłając ją na dwór królowej Marii, Arnold zrobił jej na złość. Z pewnością chciał mieć swobodę działania i Katarzyna zaczęła teraz przypuszczać, że cała ta troska o nią była w gruncie rzeczy tylko chęcią uwolnienia się od niej. Podczas gdy jej zręczne palce tkały złotą nicią na niebieskim kawałku jedwabiu, z którego miał być zrobiony proporzec siedem lilii królewskiego herbu, jej wyobraźnia pracowała, a w głowie gromadziły się gorzkie myśli. Bo jakiż ma dowód na to, że Arnold nie kłamał, przysięgając, że piękna pani de La Tremoille nic dla niego nie znaczy? Kiedy Katarzyna zobaczyła ją wychodzącą z domu pod świętym Krepinem, nie wyglądała na kogoś, kto właśnie został wyproszony. A czy troska Arnolda o bezpieczeństwo Katarzyny nie była raczej chęcią oddalenia niebezpiecznej rywalki, która nie podobała się tamtej kobiecie?
Myśli te tak ją prześladowały, że nie mogła się powstrzymać, aby nie zagadnąć o to Małgorzatę de Culant.
- Słyszałam, jeszcze w Loches, że pan de Montsalvy i pani de La Tremoille mają się ku sobie - powiedziała tonem tak obojętnym, że Małgorzata niczego się nie domyśliła i wybuchnęła śmiechem.
- Zdziwiłabym się, gdyby tak było! Pan de Montsalvy nie znosi państwa de La Tremoille, ani jej, ani jego! To jasne: moi rodzice nigdy nie pomyśleliby o nim jako o moim ewentualnym małżonku, gdyby było inaczej.
Katarzyna poczuła, jak krew odpływa jej z policzków w stronę serca.
Skryła pośpiesznie dłonie pod niebieskim jedwabiem, aby Małgorzata nie zauważyła ich drżenia.
- To kandydat na męża dla ciebie? - spytała niby od niechcenia, uśmiechając się z trudem. - Przyjmij moje gratulacje! Sądzę, że jesteś bardzo zakochana w narzeczonym? Jest bardzo przystojny i...
- I miły! - uzupełniła Małgorzata, trzymając w ustach kawałek jedwabnej nitki, aby nawlec ją na igłę. - Rzeczywiście pan Arnold jest bardzo przystojny, lecz mówią też, że jest bardzo porywczy, w każdym razie nie kocham go.
Zdecydowany ton Małgorzaty ożywił nieco Katarzynę, która już zaczynała słabnąć. Sądziła, że jej życie dobiega kresu. Ale Małgorzata nie kochała Arnolda...
- Ale może on kocha ciebie?
- On? On nie kocha nikogo oprócz siebie samego, a poza tym, Katarzyno, muszę ci wyznać, że kocham innego. Mówię ci to, bo cię bardzo lubię i jesteś moją przyjaciółką. Ale to tajemnica. Dochowasz jej, nieprawdaż?
- Oczywiście! Bądź spokojna!
Katarzyna odetchnęła z ulgą, ale bardzo się bała, że małżeństwo, którego tak chcieli państwo de Culant, mogło dojść do skutku. Za wszelką cenę musiała zobaczyć się z Arnoldem! Czyż nigdy nie powróci z tej przeklętej koronacji? Nie mogła przecież szukać go na polach bitew. Mijały tygodnie, ale Arnold ciągle nie wracał.
* * *
Kiedy nadeszła jesień, Katarzyna ponownie spotkała się z Dziewicą Joanną i niewiele brakowało, aby jej nie poznała, tak była smutna i znużona.
Dzielną wojowniczkę spod Orleanu zastąpiła dziewczyna wymizerowana i niespokojna. Po wspaniałej koronacji, w czasie której płakała ze szczęścia, po olbrzymiej radości, kiedy oddawały się jej miasta, Joanna musiała ugiąć się pod matactwami pana de La Tremoille, który miał duży wpływ na króla.
Ponieważ strzała z kuszy zraniła ją w ramię przy bramie świętego Honoriusza, zmuszono, ją by opuściła Paryż i udała się nad Loarę „na przezimowanie", gdzie armia powiodła ją niczym jeńca w złotych łańcuchach.
- Mówią, że muszę odpocząć - zwierzyła się Katarzynie z goryczą. - A ja chciałabym zobaczyć Paryż z bliska, bo nigdy tam nie byłam. Trzeba było iść do przodu, wymusić zwycięstwo. Sam Bóg tego chciał...
- Ale nie pan de La Tremoille! - odparła cierpko Katarzyna. - On ciebie nienawidzi, Joanno, i zazdrości ci. Dlaczego król słucha tego zarozumiałego człowieka?
- Nie wiem...
Katarzyna nie mogła powstrzymać pytania, które cisnęło się jej na usta.
Kiedy armia przeszła przez ulice Bourges, na próżno szukała w straży przedniej rycerza ze srebrnym krogulcem. Nigdzie nie spostrzegła Arnolda.
- A pan de Montsalvy? Nie przydarzyło mu się nic złego, prawda?
Spiętą twarz Joanny d'Arc rozjaśnił uśmiech.
- Czuje się dobrze. Zostawiłam go w Compiegne, którym rządzi, w imieniu króla, pan de Flavy. To wielki rycerz, lecz ma serce dzikiego zwierzęcia. Zobowiązałam pana de Montsalvy'ego, aby sprawował nad nim dyskretny nadzór. Jego serce jest lojalne i wierne, mam do niego zaufanie.
Wypowiedziany przez Joannę komplement napełnił Katarzynę radością i osłodził co nieco długie dni oczekiwania na Arnolda. I podczas gdy Joanna oszukiwała swą niecierpliwość, urządzając wypady przeciw Saint-Pierre-le-Moutiers, które zdobyła, i do La Charite-Sur-Loire, gdzie rozbójnik Perrinet Gressard trzymał ją w szachu, Katarzyna spędzała dni na modlitwach i niekończących się robótkach hafciarskich.
Jeden tylko raz, w czasie świąt Bożego Narodzenia, wzięła udział w prawdziwej zabawie i mogła podziwiać piękno Mehun-Sur-Yevre, gdzie książę Jan zgromadził wspaniałą kolekcję biżuterii, dywanów, rzadkich ksiąg, dzieł sztuki, obrazów i rzeźb.
Zamek sam w sobie był klejnotem: kompozycja z białych, gładkich kamieni, pochodzących z zielonych wód rzeki Auron, z wyniosłymi wieżami zwieńczonymi rzeźbionym kamieniem, z niebieskimi dachami, na których znajdowały się złote chorągiewki, z lekką, smukłą kaplicą o niezapomnianym pięknie. Tutaj król nadał uroczyście szlachectwo Joannie d'Arc i jej rodzicom, a także ich potomkom, jak również wręczył herb przedstawiający złoty miecz w otoczeniu dwóch lilii na błękitnym polu. Ale te dowody wdzięczności nie pocieszyły Joanny. Szybko opuściła Mehun i powróciła do Bourges, gdzie mieszkała u kobiety o wielkiej cnocie, Małgorzaty La Touroulde. Królowa Maria, której obecności Karol VII wcale nie pragnął, powróciła do swego pałacu. Katarzyna powróciła tam również wraz z Małgorzatą de Culant i innymi damami dworu. Tym razem była szczęśliwa, że powraca do nudnego życia, które tak ją denerwowało. Nie podobało się jej zagadkowe, lecz dziwnie ciężkie spojrzenie, jakim obrzucał ją pan de La Tremoille w czasie uroczystości nadania szlachectwa Joannie. A zielone oczy jego żony też nie wróżyły nic dobrego.
* * *
Minęła zima. Nadeszła wiosna i wszystko się zazieleniło. Powrócił również czas wojny i Joanna, dręczona bezczynnością, nie wytrzymała.
Dowiedziawszy się, że Filip Burgundzki oblega Compiegne, wyjechała pewnego ranka o świcie z garstką towarzyszy.
* * *
Któregoś wieczoru, pod koniec maja, Katarzyna nadzorowała na polecenie królowej transport jej futrzanych pelis, które każdej wiosny wysyłano do kuśnierza, aby je wyczyścił, sprawdził i naprawił na następną zimę. Królowa Maria była kobietą niezwykle oszczędną i bardzo dbała o swoje ubiory. Katarzyna wyjechała więc konno, a z nią dwa wozy wiozące futra do pobliskiego sklepiku kuśnierza.
Pan Jakub Coeur miał dom i sklep na rogu ulic Zbrojarzy i Auron, na wprost domu burmistrza Bourges, Leodeparta, którego córkę o imieniu Macee poślubił. Katarzyna była już wiele razy u państwa Coeur, gdzie zaprowadziła ją Małgorzata de Culant. Byli młodzi, uprzejmi i zawsze gotowi przyjść z pomocą. A poza tym ich dom z piątką dzieci był jednym z najbardziej wesołych w Bourges. Katarzyna lubiła tutaj przychodzić, bawiła się z dziećmi, rozmawiała z łagodną Macee lub podziwiała skóry z rzadkich i cennych zwierząt, które z trudem zdobywał Jakub, z powodu ciężkich czasów i niebezpieczeństwa na drogach.
Katarzyna miała nadzieję, że spełniwszy swe zadanie, spędzi wieczór z przyjaciółmi, którzy z pewnością poproszą ją, aby została na wieczerzy, jak to zwykle czynili. Koń kołysał ją łagodnie w blasku zachodzącego słońca.
Kolacja w cieniu olbrzymiej lipy rosnącej w ogrodzie państwa Coeur, gdzie róże i wiciokrzew rozsiewały cudny zapach, będzie bardzo przyjemna.
Wspomnienie tego zapachu sprowadziło na jej usta tęskną, starą pieśń Marii de France: Cóż stało się z ich dwoma sercami i z tym wiciokrzewem, który rósł przy leszczynie... Gdzie teraz, w tej godzinie, bije serce Arnolda? Czy mury Compiegne chronią go nadal, czy Joannie udało się oswobodzić miasto i otworzyć żołnierzom drogę do Pikardii? Tam, gdzie była Dziewica, nic złego nie mogło się stać żadnemu z jej ludzi. Niosła ze sobą szczęście i Boską opiekę.
Wystarczyło zanurzyć się całkowicie w spokojnej głębi jej oczu, aby poczuć się ufnym i silnym...
Zatopiona w myślach Katarzyna nie zwracała uwagi na to, co dzieje się na ulicy. Nie słyszała zbliżającego się galopu końskich kopyt i nie cofnęła się, dopóki koń się z nią nie zrównał, nie wyprzedził i stając dęba, nie zagrodził jej drogi. Siedział na nim człowiek w zbroi zabrudzonej krwią, tak pokryty kurzem, że twarz i zbroja miały taki sam szary kolor. Jego prawie czerwone włosy były jednak widoczne i Katarzyna rozpoznała Xaintrailles'a.
Wydała okrzyk zdziwienia, uśmiechnęła się i już wyciągała ku niemu ręce, gdy ten, nie witając się z nią, rzucił: - Jadę z pałacu, gdzie powiedziano mi, że wyjechałaś do Jakuba Coeura. Szukam cię, pani Katarzyno.
Jego szeroka twarz, zwykle tak wesoła, była napięta i pozieleniała pod skorupą kurzu zmieszanego z potem. Katarzyna instynktownie przeczuła nieszczęście.
- Co się dzieje, panie? Jaką złą wiadomość mi przynosisz? Powiedz szybko, co z Arnoldem?
- Jest ranny... bardzo ciężko i chce cię zobaczyć! Poza tym... Joanna jest w rękach Burgundczyka! Musisz ze mną jechać...
Służący na wozach widząc, że Katarzyna zatrzymała się, zrobili to samo. Ale osłupiała Katarzyna zapomniała o nich. Wydawało się, że uderzył w nią piorun. Siedziała nieruchomo, z pustym spojrzeniem, na koniu, który niecierpliwie uderzał kopytem.
Jeden ze służących zbliżył się nieśmiało i pociągnął za brzeg jej sukni.
- Co robimy, pani?
Popatrzyła na niego z zaskoczeniem, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Poczuła dreszcz przeszywający ją od stóp do głów i wydawało się, że odzyskuje świadomość. Wykonała niepewny ruch ręką.
- Jedźcie sami! Powiedzcie panu Coeur, że nie mogłam przybyć osobiście, niech zrobi, co trzeba. Pozdrówcie go ode mnie. Muszę wrócić do pałacu...
Kiedy służący oddalił się, zwróciła się do Xaintrailles'a z wyrazem bólu na twarzy.
- Powiedz mi prawdę, panie! On nie żyje, prawda?
- Przecież prosi, żebyś przybyła. Ale jeśli, pani, nie pospieszysz się, możesz nie zastać go żywym...
Pod wpływem rozpaczy Katarzyna zamknęła oczy. Strumień łez trysnął z jej oczu, spływał na policzki, a szloch rozrywał piersi.
Przeznaczenie dało o sobie znać. Arnold jest umierający! Jak mogło zdarzyć się coś tak strasznego? Było w tym coś absurdalnego i trudnego do wyobrażenia. Przecież Arnold był niezniszczalny jak sama ziemia!... I przecież była obok niego Joanna! Ale... Xaintrailles powiedział coś na temat Joanny? Ach tak!... że została pojmana. Dziewica pojmana? Drugi absurd.
Któż mógłby uwięzić wysłanniczkę Pana?
- Katarzyno! - powiedział Xaintrailles ostrym głosem. - Musimy wrócić do pałacu, abyś przygotowała się do wyjazdu. Nie ma wiele czasu!
Skinęła głową. Oczywiście, trzeba się spieszyć. Nie ma minuty do stracenia. Skierowała konia w stronę pałacu, którego łupkowe dachy lśniły w ostatnich promieniach słońca. Niebo było coraz ciemniejsze.
- Już jadę - powiedziała po prostu.
W godzinę później, tuż przed zamknięciem bram, Katarzyna. Sara i Xaintrailles opuścili Bourges. Łaźnia, świeże odzienie i porządny posiłek zmazały, niczym czary, zmęczenie z twarzy dzielnego Owerniaka. Ale na obmytej z kurzu twarzy widniało dramatyczne napięcie. Jechał z zaciśniętymi zębami, z gniewem w głębi brązowych oczu. Sądził naiwnie, że wiadomości, jakie przywiózł, przytłoczą dwór niepewnością i strachem. Ale gdy trzej jeźdźcy kierowali się ze smutkiem w sercu w kierunku bramy Północnej, długo im towarzyszyły radosne dźwięki lutni i wioli. Król i jego nieodłączny La Tremoille przybyli nieoczekiwanie, jadąc z polowania.
Przygotowano więc wieczerzę, zaczęły się tańce...
- Tańczą - mruknął wściekły przez zęby, patrząc morderczym wzrokiem w stronę rozświetlonych okien pałacu. Bawią się, kiedy inni umierają i kiedy królestwo jest w niebezpieczeństwie. Niech ich diabeł porwie!...
Jedynie Jolanta Aragońska, przebywająca od dwóch dni u córki, przyjechała, aby pożegnać się z nimi. Bez słowa wcisnęła do ręki de Xaintrailles'a ciężką sakiewkę, a widząc zdziwienie w oczach kapitana, powiedziała z prostotą: - Uczyńcie wszystko, co w waszej mocy. Następnie odeszła, nie spoglądając za siebie.
Przez długie godziny, pod osłoną ciemnej nocy, trzej jeźdźcy galopowali, nie zamieniając ani słowa. Xaintrailles'a nadal trawiła wściekłość, a Katarzynę przenikała trwoga. Obie z Sarą znów nałożyły męskie stroje, bardziej praktyczne do konnej jazdy. Przy obłąku siodła Katarzyny znajdował się ciężki kuferek, do którego, wiedziona dziwnym impulsem, włożyła dużą ilość złotych dukatów i kilka z najcenniejszych klejnotów, między innymi słynny czarny diament Garina, z którym nigdy nie odważyła się rozstać. W czasie wojny złoto jest potężną bronią i Katarzyna nauczyła się cenić jego siłę.
W kilku krótkich słowach Xaintrailles opowiedział jej, co stało się pod murami Compiegne 24 maja. Jak Joanna w czasie jednego z wypadów poza miasto dosyć się oddaliła, a następnie, stanąwszy twarzą w twarz z olbrzymią armią Jana z Luksemburga, chciała wycofać się w kierunku Compiegne. Ale kiedy dotarła do miasta, zastała spuszczoną kratę w bramie, a most podniesiony. Została pojmana z Janem d'Aulonem, swoim giermkiem.
- Kto wydał rozkaz podniesienia mostu? - zapytała Katarzyna.
- Wilhelm de Flavy! Ten wieprz... ten zdrajca! Arnold, który chciał go zmusić do opuszczenia mostu, został przez niego zraniony. Arnold nie brał udziału w wypadzie na rozkaz Joanny, która poleciła mu dokonać inspekcji zapasów. Nie miał na sobie zbroi, kiedy rzucił się na Flavy'ego z mieczem w dłoni. Obaj mężczyźni zaczęli się bić, ale Flavy miał przewagę. Arnold upadł przebity na wylot. Zdołał jeszcze dostrzec Lionela de Vendome, tego nędznika, któremu, co było wielkim błędem, oszczędził życie w Arras, ściągającego Joannę z konia. Od tej chwili w jego duszę wstąpiły gorączka, majaczenie i wściekłość...
O tym wszystkim myślała Katarzyna, spinając ostrogami konia. Wiatr smagał jej twarz i przynosił ulgę. Nie czuła ani zmęczenia, ani głodu, ani pragnienia. Stanowiła jedność z unoszącym ją rumakiem, odczuwając jedynie strach, że przybędzie zbyt późno i zastanie już tylko martwe ciało ukochanego. Aby dodać sobie otuchy, myślała o jednym: że ją wzywał! To po nią wysłał Xaintrailles'a, tylko po nią!
Cóż mogło oznaczać to ostatnie wezwanie u progu śmierci, jeśli nie to, że w końcu przemówiła miłość, że w końcu poddał się jej. I Katarzyna w swej rozpaczy błagała Boga, aby pozwolił jej przybyć na czas, i aby mogła spojrzeć po raz ostatni na tego, który był jej całym życiem i z którym rozdzieliło ją tragiczne nieporozumienie.
- Przynajmniej tyle, Panie, przynajmniej tę ostatnią chwilę! - błagała cicho Katarzyna. - Potem będę mogła umrzeć...
Była to straszna i wyczerpująca jazda, na granicy wytrzymałości.
Jechali tak długo, aż konie zaczynały padać ze zmęczenia. Zatrzymywali się na godzinę, aby zjeść trochę chleba, wypić dzban wina i ochłodzić wodą twarz. Xaintrailles załatwiał nowe konie, płacąc za nie po królewsku garściami złota. On sam posilał się w siodle. Wydawał się zbudowany z niezniszczalnej stali. Nic nie miało wpływu na tego człowieka o nieludzkiej sile, który już jadąc po Katarzynę, przebył drogę w takim samym piekielnym tempie.
Zmęczenie i znużenie łamały Katarzynę, ale za nic w świecie nie przyznałaby się do tego. Zaciskała zęby, powstrzymując jęk wywołany bólem pleców i pośladków. Sara też się nie skarżyła. Podobnie jak Katarzyna zaciskała zęby, rozumiejąc dobrze, że życie dziewczyny zależy od słabego oddechu, jaki tlił się jeszcze w rannym ciele Arnolda de Montsalvy'ego. Sara nie śmiała nawet pomyśleć, co by się stało, gdyby kapitan zmarł przed ich przybyciem. Katarzyna tyle się wycierpiała za niego i przez niego, że wierna Cyganka obawiała się rozpaczy, jaką wywołałaby ta śmierć. Czy Katarzyna wytrzymałaby ten kolejny cios? Czy też...
Trzeciego dnia wieczorem strudzeni jeźdźcy dotarli wreszcie do lasów koło Guise, które rozciągały się od Compiegne do Villers-Cotterets.
- Dojeżdżamy - powiedział Xaintrailles. - Jeszcze trzy mile!
Burgundczycy i Anglicy obozują na północ, po drugiej stronie rzeki Oise.
Bez trudności dojedziemy od strony południowej. Ten las otacza miasto prawie w całości.
Katarzyna kiwnęła głową na znak, że rozumie. Nawet słowa sprawiały jej ból. Widziała świat jakby przez mgłę, jechała podtrzymywana instynktem silniejszym od zmęczenia. Jadąca za nią Sara spała i trzeba było przywiązać ją do siodła, aby nie spadła z konia.
Katarzynie wydawało się, że te trzy ostatnie mile nigdy się nie skończą. Pojawiały się coraz to nowe drzewa i wydawało się, że mury miasta nigdy się nie ukażą. W tej podróży u kresu nocy było coś nadnaturalnego...
Kiedy w końcu las się przerzedził, ukazując nieruchomą sylwetkę Compiegne, Xaintrailles podjechał sam nad brzeg rowu wypełnionego wodą, aby wezwać czatownika, nie wiedząc, czy w czasie jego nieobecności nieprzyjaciel nie zdobył miasta.
- Jeśliby tak było - powiedział do swoich towarzyszek -uciekniecie natychmiast i schronicie się w lesie.
- Nie licz na to, panie! - odpowiedziała Katarzyna. - Udam się tam, gdzie i ty!
Z trudem udało mu się przekonać Katarzynę, aby pozwoliła mu udać się na zwiady samemu. Okazało się jednak, że miasto trzyma się nadal i wkrótce spuszczony został mały most, którym trzej podróżnicy przeszli pieszo, trzymając konie za uzdy. Trochę dalej stał kusznik z pochodnią w dłoni.
Xaintrailles zwrócił się do niego ostrożnie: - Nie wiesz, czy kapitan de Montsalvy jeszcze żyje?
- Żył jeszcze o zachodzie słońca, panie. Odzyskał nawet przytomność.
Ale nie wiem, co się teraz z nim dzieje.
Nic nie odpowiadając, Xaintrailles pomógł obu kobietom wsiąść ponownie na konie. Bez jego pomocy Katarzynie nie udałoby się to z pewnością. Jej nogi drżały i odmawiały posłuszeństwa. Xaintrailles wziął ją w ramiona i usadowił w siodle, a następnie oddał tę samą przysługę biednej, na wpół żywej Sarze.
- Arnold jest w opactwie Saint Corneille, gdzie zakonnicy opiekują się nim bardzo dobrze - szepnął. - Lecz na Boga, nie zapomnij, pani, żeś przebrana za chłopca! Benedyktyni są bardzo surowi co do kobiet. I spróbuj, pani, wytłumaczyć to twojej służącej, jeśli jeszcze dociera do niej cokolwiek.
Wkrótce wysoki, kamienny luk wrót opactwa ukazał się na tle szarawego świtu wstającego dnia. Xaintrailles zakołatał do wrót i przez chwilę pertraktował z braciszkiem odźwiernym, którego czujna twarz ukazała się za kratą okienka.
- Dzięki Bogu - szepnął do Katarzyny, podczas gdy mnich otwierał wrota. - Arnold jeszcze żyje! Podobno śpi.
Idąc za Xaintrailles'em wzdłuż galerii dziedzińca, Katarzyna dziękowała w głębi serca temu, który wysłuchał jej próśb i pozwolił zobaczyć żywego jeszcze Arnolda. Powracały jej odwaga i życie. Może nie był jeszcze zgubiony, może przeżyje... i może nadejdzie tak upragnione szczęście.
* * *
Arnold spoczywał na pryczy w celi, leżał na plecach, oczy miał zamknięte. U wezgłowia czuwał siedzący na taborecie mnich z różańcem w dłoni. Woskowa świeca płonąca w świeczniku z surowego żelaza stojącym na stole oświetlała pomieszczenie. Nie licząc krzyża na ścianie i mszału na półce, było to całe wyposażenie małej celi, do której weszli Xaintrailles i Katarzyna. Na ich widok mnich wstał.
- Jak on się czuje? - szepnął Xaintrailles. Duchowny uczynił niejasny ruch i wzruszył ramionami.
- Wcale nie lepiej! Bardzo cierpi, ale odzyskał przytomność. Noc była zła. Oddycha z trudem...
Rzeczywiście, z piersi rannego wydobywał się dźwięk przypominający miech kowalski. Mężczyzna był blady jak wosk. Jego zaciśnięte na prześcieradle dłonie poruszały się jakimś tragicznym ruchem. Wstrząśnięta i niezdolna do powiedzenia słowa Katarzyna osunęła się na kolana przy pryczy i delikatnym ruchem odsunęła czarny kosmyk włosów, który przykleił się mu do czoła. Usłyszała, jak Xaintrailles mówi do mnicha: - To jest osoba, po którą mnie wysłał. Czy możesz zostawić nas przez chwilę samych, mój ojcze?
Nie odwracając się, Katarzyna usłyszała szuranie sandałów na kamiennej posadzce. Skrzypnęły zamykane drzwi. Arnold otworzył oczy.
Jego niepewne spojrzenie spoczęło najpierw na przyjacielu stojącym u stóp łoża, potem stało się bardziej wyraziste.
- Janie! - wyszeptał z trudem. - Jesteś z powrotem? Czy...
- Tak - wyszeptał Xaintrailles. - Ona jest tutaj! Patrz...
Olbrzymia radość pojawiła się na twarzy rannego. Z trudem odwrócił głowę i zobaczył pochylającą się nad nim Katarzynę.
- Dziękuję ci, że przybyłaś!
- Nie masz mi za co dziękować - wyjąkała młoda kobieta głosem tak ochrypłym, że trudnym do rozpoznania. - Wiedziałeś dobrze, że przybędę.
Dla ciebie, Arnoldzie, poszłabym na koniec świata i...
- Nie chodzi o mnie! Ja umieram, ale... inni żyją!
Radość, która na chwilę rozjaśniła twarz młodzieńca, zgasła. Odwrócił oczy, a jego rysy zamarły. Poruszały się jedynie usta, ale głos, który z nich wychodził, był tak słaby, że Katarzyna musiała nachylić się jeszcze bardziej, aby coś usłyszeć.
- Posłuchaj... bo ja mam mało sił. Joanna jest w rękach Filipa Burgundzkiego. Schwytał ją Jan Luksemburczyk. Musisz udać się do jego obozu i uzyskać oswobodzenie Joanny.
Katarzynie wydało się, że źle usłyszała.
- Mam iść do księcia? Ja? Arnoldzie... chyba tego nie chcesz?
- Musisz tam się udać. Tylko ty możesz wygrać tę bitwę. On cię kocha!
- Nie!... - Z ust Katarzyny wyrwał się cichy okrzyk. Zawstydzona, kontynuowała po cichu: - Nie, Arnoldzie... nie wierz w to! On mnie już nie kocha. Jest bardzo dumny i nie wybaczył mi ucieczki. Na jego rozkaz zajęto moje ziemie. Zostałam wypędzona. Co więcej, sądzę, że ożenił się... i nie dba o mnie.
Twarz Arnolda skurczyła gwałtowna złość. Napiął mięśnie, jakby chciał usiąść.
Xaintrailles odezwał się obojętnym głosem: - Mylisz się, pani Katarzyno. Masz całkowitą władzę nad księciem Filipem. Rzeczywiście, w styczniu tego roku poślubił infantkę Izabelę i z tej okazji odbywały się w Brugii wielkie uroczystości, ale największe uroczystości odbywały się z okazji powołania do życia wspaniałego zakonu rycerskiego. Wiesz, pani Katarzyno, jak nazywa się ten zakon?
Zaprzeczyła ruchem głowy, bardzo szybko i nie podnosząc na niego oczu, czując, że znowu staje się niewolnicą przeszłości. Głos Xaintrailles'a dochodził do niej jak ze szczytu góry.
- Jest to zakon Złotego Runa. I wszyscy wiedzą, skąd pochodzi ta nazwa. Ludzie z Brugii twierdzą jednogłośnie, że Filip nie nazwałby go tak, gdyby nie nosił w sercu żalu po kochance o wspaniałych włosach. To jest hołd, Katarzyno, uwierz w to, publiczna, niesłychana i wyraźna deklaracja miłości. Twoja władza nad nim pozostała nienaruszona, a konfiskata dóbr jest oznaką złości człowieka zawiedzionego w swoich nadziejach, a jednocześnie ukrytym pragnieniem, aby znów cię zobaczyć.
Wydawało się, że klęcząca przy pryczy Katarzyna nie słyszy tych słów. Jej płonące od gorączki oczy wpatrywały się w twarz Arnolda i szukały w niej rozpaczliwie zaprzeczenia słów przyjaciela. Ale nie, on słuchał uważnie, śledząc wzrokiem ruch warg kapitana... Nie spojrzał na nią nawet wtedy, gdy Xaintrailles zamilkł i kiedy Katarzyna nieśmiało dotknęła jego dłoni.
- Musisz tam iść! - powiedział tylko. - To nasza jedyna szansa!...
Katarzyna przytuliła zalany łzami policzek do jego dużej, gorącej dłoni.
- Arnoldzie! - westchnęła błagalnie. - Nie żądaj tego ode mnie... Nie ty!
Czarne źrenice młodzieńca spoczęły na niej, spowijając ją rozgorączkowanym spojrzeniem. Dyszał ciężko i wydawało się, że każde słowo wywołuje straszliwe męki.
- A jednak żądam tego od ciebie, bo jesteś jedyną osobą, której Filip posłucha, i dlatego że Joanna jest ważna dla królestwa... ważniejsza od ciebie i ode mnie!
Katarzyna poczuła rosnący bunt. W jednej chwili zapomniała o miejscu, w którym się znajdowali i o jakiejkolwiek ostrożności.
- Ale ja ciebie kocham! - wykrzyknęła z bólem. - Kocham cię na śmierć i życie, a ty chcesz, abym powróciła do Filipa? Wiem, że mną gardzisz, tak, wiem to! Ale miałam nadzieję, że mimo wszystko kochasz mnie trochę... troszeczkę!Arnold zaniknął oczy. Wydawało się, że jego twarz kurczy się pod ciężarem wielkiego zmęczenia, a jego głos zamienił się w szept.
- To też... nie ma znaczenia... Tylko Joanna... Joanna! Cierpienie wykrzywiło mu twarz, w kąciku ust pojawiła się różowa piana. Dłoń Xaintrailles'a spoczęła na ramieniu Katarzyny.
- Zostawmy go w spokoju - wyszeptał. - On nie ma już siły! Musi odpocząć. Ty również tego potrzebujesz, pani...
Katarzyna podniosła gwałtownie głowę, obrzucając kapitana spojrzeniem pełnym urazy.
- Wiedziałeś, panie, z jakiego powodu mnie wzywał? Wiedziałeś i nic mi nie powiedziałeś? Oszukałeś mnie niegodziwie.
- Nie oszukałem cię, pani. Powiedziałem ci tylko, że prosi cię, abyś przybyła, a ty nie pytałaś o nic więcej. Musisz zrozumieć, Katarzyno, że dla nas wszystkich, towarzyszy broni, Joanna d'Arc znaczy więcej niż wszystko inne, tak jak ci to powiedział Arnold. Jest wybawieniem dla kraju, a jej schwytanie przez Burgundczyków to olbrzymia katastrofa, której skutków nie da się oszacować. Zrozum dobrze, ktoś musi przypomnieć Filipowi Burgundzkiemu, że jest przede wszystkim księciem francuskim...
Zrozumiałaś mnie? FRANCUSKIM! Najwyższy czas, aby sobie o tym przypomniał. Mówi się, że Anglicy domagają się już Joanny jako zapłaty. A do tego nie może dojść za żadną cenę...
- Powiedziałeś mi niedawno, panie, że on mnie kocha! - Jęknęła Katarzyna z goryczą. Nurtowała ją jedynie ta sprawa.
- I powtarzam to nadal! Ale nade wszystko kocha swój kraj i swój obowiązek! Aby uratować Joannę, sprzedałby Filipowi własne serce.
Uwierz, pani, rozumiem, jak wielkiego poświęcenia żądamy od ciebie... ale, Katarzyno, jeśli kochasz Arnolda tak bardzo, jak mówisz, musisz spróbować uratować Joannę.
- Skąd wiesz, panie, że to mi się uda, że Filip mnie posłucha?
- Jeśli nie posłucha ciebie, pani, to nie posłucha nikogo! Ale nie mamy prawa nie wykorzystać takiej szansy!
Katarzyna westchnęła głośno. Rozumiała punkt widzenia obu młodzieńców i z pewnością nie mogła nie przyznać im racji. Na ich miejscu bez wątpienia postąpiłaby tak samo. Ale próbowała jeszcze walczyć.
- Książę jest dobrym rycerzem. Z pewnością nie odda Dziewicy Anglikom.
- Chciałbym jednak mieć tę pewność. A to przecież ty, pani, jesteś Złotym Runem!
Te słowa wstrząsnęły Katarzyną. Wydawało się jej, że słyszy w głębi duszy odległy głos Filipa z czasów ich miłości. To prawda, że tak ją nazywał. „Moje złote runo". Prawdą było również, że kochał ją namiętnie.
Jak w takiej sytuacji wytłumaczyć tym ludziom, wiernym towarzyszom Joanny d'Arc, aby nie pokładali w niej nadziei?
Pokonana schyliła głowę.
- Zrobię, co chcecie! - wyszeptała. - Gdzie przebywa książę?
- Pokażę ci, pani. Chodź, jeśli nie jesteś zbyt zmęczona. Zmęczona?
Była zmęczona do granic wytrzymałości.
Chciałaby położyć się tutaj, pośrodku dziedzińca, na ziemi przepojonej zapachem lata, czekając, aż jej serce przestanie bić i zaśnie snem bez przebudzenia. Ale zbierając resztki sił, udała się za Xaintrailles'em aż do dzwonnicy kaplicy klasztornej. Przez wąskie okno kapitan pokazał jej połyskującą wstęgę rzeki Oise, różowiejącą we wschodzącym słońcu. Za rzeką wznosiły się drewniane baszty, takie same, jakie widziała już w Orleanie, oraz rzędy namiotów. Na linii mostu łączącego dwa brzegi rzeki, górując jak olbrzymi dąb pośrodku lasu, błyszczał ogromny purpurowo-złoty namiot. Katarzyna rozpoznała na jego szczycie powiewający proporzec Filipa Dobrego.
- To obóz w Margny - powiedział krótko Xaintrailles. - Tam musisz, pani, się udać. Ale wcześniej odpocznij i odśwież się. Będziesz potrzebowała wszystkich swoich sił.
Dopiero o zachodzie słońca Katarzyna wyruszyła w stronę obozu burgundzkiego. Trzeba było poczekać na milczące zawieszenie broni, jakie przynosiła noc, zanim dziewczyna mogła udać się do nieprzyjaciół. Wieczorem wsiadła na konia i przejechawszy przez bramę, skierowała się w stronę mostu na rzece Oise. Przed nią jechał jeden z giermków Xaintrailles'a wiozący białą flagę parlamentariusza.
Kopyta konia dźwięczały na grubych deskach mostu. Katarzyna dała się mu nieść, nie usiłując nawet kierować zwierzęciem. Czuła ciężar w sercu, pustkę w głowie i miała podobne odczucia jak w Orleanie, w tym strasznym dniu, kiedy wieziono ją na szubienicę. Nie próbowała sobie nawet wyobrazić, jak przyjmie ją Filip, ani co mu powie. Była gotowa zrobić wszystko, co w jej mocy, aby uratować Joannę, uzyskać jej zwolnienie za okup. Innych planów nie miała.
Na plecach czuła spojrzenia wszystkich mężczyzn, którzy z wież śledzili jej ruchy: Xaintrailles'a, grubego i nieociosanego Flavy'ego, którego dostrzegła, gdy wsiadała na konia, i wszystkich żołnierzy wychylających się przez otwory strzelnicze. Znajdowała się pomiędzy nieprzejednanymi wrogami: ludźmi Joanny d'Arc i ludźmi Filipa, którzy wspomagali Anglika.
A w głębi klasztoru znajdował się najokrutniejszy z nich wszystkich, walczący ze śmiercią Arnold. Dostała się do pułapki, z której nie miała siły się wydostać.
Kiedy po przekroczeniu mostu ukazały się przednie straże, giermek podniósł białą flagę. Słyszała, jak podaje jej nazwisko pierwszemu łucznikowi, który się pojawił, i mówi, że pani z Burgundii chciałaby spotkać się z księciem Filipem. Łucznik udał się po oficera, który wysłał sierżanta do olbrzymiego namiotu złocącego się w zachodzącym słońcu. Zrezygnowana Katarzyna czekała obojętnie. Nie chciała myśleć o Arnoldzie, gdyż jego wspomnienie bolało jak otwarta rana.
Sierżant powrócił wkrótce, biegnąc co sił w nogach i wzbijając tumany kurzu. Wydawał się wniebowzięty.
- Mistrz zakonu Złotego Runa zaraz przybędzie - wykrzyknął.
Nazwa „Złote Runo" wywołała na ustach dziewczyny gorzki uśmiech.
Ale jej uwaga szybko się skierowała na prawdziwie fantastyczną zjawę, która, wyszedłszy z książęcego namiotu, pędziła ku niej na koniu.
Mężczyzna miał na zbroi wspaniałą kolczugę z jedwabiu i złota, na której widniały herby wszystkich zdobyczy burgundzkich. Na kolczudze zawieszony był łańcuch z emalii i złota, szeroki jak kryza, pośrodku którego znajdował się złoty baranek. Futrzana czapka ozdobiona piórami uzupełniała okazały strój jeźdźca. Zbliżywszy się do Katarzyny, zeskoczył z konia i podbiegł do niej, wyciągając dłonie.
- Katarzyno!... Droga Katarzyno! Już straciłem nadzieję, że cię kiedyś zobaczę!
Ze zdziwieniem pomieszanym z radością, które wyrwały Katarzynę z odrętwienia, poznała swego przyjaciela, Jana Lefebvre de Saint-Remy'ego, i spontanicznie wyciągnęła ku niemu ręce.
- Jan! Jakże jestem szczęśliwa, że cię, panie, spotykam. Ależ pięknie wyglądasz!Instynktownie odnalazła lekki i poufały ton ich dawnych rozmów i było to dla niej zbawienne. Przyszła do siebie, odzyskała pewność siebie.
Saint-Remy skłonił się nisko.
- Widzisz przed sobą, droga przyjaciółko, mistrza zakonu Złotego Runa, wybranego jednogłośnie przez członków kolegium heraldycznego Burgundii. Stałem się wielką osobistością. Jak mnie znajdujesz?
- Wyglądasz wspaniale. Ale, Janie, chciałabym zobaczyć księcia.
Sądzisz, że mnie przyjmie?
Saint-Remy sposępniał, uśmiech zgasł na jego twarzy.
- Czeka na ciebie! Ale wiedz, pani, że jest w złym humorze. Tak naprawdę, to czeka na ciebie od dawna! Co się z tobą działo? Jesteś nadal piękna, tylko schudłaś... a poza tym wydajesz się, pani, zmęczona.
- Jestem zmęczona, drogi przyjacielu. Zmęczona wszystkim. Wierz mi!
Nowy mistrz zakonu kiwnął smutno głową i chwycił za uzdę konia młodej kobiety.
- Mam nadzieję, że Jego Wysokość Filip potrafi sprowadzić uśmiech na twą twarz. Od kiedy znikłaś, nasz dwór stracił dużo blasku.
- Jest przecież księżną.
- Wiele w niej powabu, jej wykształcenie jest doskonałe, a uroda niezaprzeczalna. Ale ma w sobie coś z posągu, jest zbyt zimna. Chodź szybko. Mówię i mówię, a Jego Wysokość czeka. Nie należy go złościć.
Kilka chwil później Katarzyna zeskoczyła z konia przed wejściem do namiotu książęcego, gdzie stali dwaj żołnierze ze straży przybocznej.
Instynktownie zaczęła szukać białego pióra Jakuba de Roussaya, ale młodego dowódcy nie było w pobliżu. Poprzedzana przez Saint-Remy'ego, trochę teraz zdenerwowanego, Katarzyna weszła do olbrzymiego namiotu z purpurowego aksamitu. Sekundę później stanęła przed Filipem Dobrym.
* * *
Ujrzawszy księcia, Katarzyna uznała, że się postarzał. Jego rysy stały się bardziej wyraziste i ostre. To wrażenie zwiększały cienie z już zapalonych pochodni poustawianych w wielu miejscach. Stał wyprostowany przy stoliku, na którym leżała Ewangelia oprawiona w kość słoniową, z ręką opartą na niej. Postawę miał wyniosłą, która być może była naturalna, ale miała w sobie coś napuszonego i oficjalnego. Odziany był w strój wojenny, a na szyi miał gruby, złoty łańcuch, na którym zawieszono złotego baranka, takiego samego jak u Jana Saint-Remy'ego.
Powoli, lecz nie pochylając głowy, Katarzyna zgięła kolana, odnajdując instynktownie stare pozdrowienie feudalne wobec tego, w którym chciała widzieć tylko suzerena. Strój męski, jaki miała na sobie, uczynił ten ukłon śmiesznym. Ale kobiecym gestem zsunęła na ramiona czarny kaptur, który miała na głowie, odsłaniając splecione włosy. Filip nawet nie mrugnął.
Jego szare oczy wpatrywały się w Katarzynę bez żadnego uśmiechu, który złagodziłby wyraz twarzy. Ale to on przemówił pierwszy.
- Jednak przybyłaś, pani? Nie sądziłem, że cię jeszcze zobaczę.
Myślałem, że nie żyjesz, i dziwi mnie twoja zuchwałość. Znikasz na dwa lata... lub prawie, i nagle powracasz, domagając się widzenia, jakbyś zawsze zachowywała się odpowiednio i jakby ci się te względy należały.
Głos Filipa stawał się bardziej ostry. Katarzyna miała wrażenie, że sam stara się zwiększyć swą złość i powiedziała zuchwale: - Dlaczegóż więc przyjąłeś mnie, panie, jeśli nie mam do tego prawa?
- Żeby zobaczyć, czy cię jeszcze poznam, czy przypominasz jeszcze wspomnienie, jakie po tobie zachowałem. Dzięki Bogu, nie przypominasz go w niczym! Bardzo się, pani, zmieniłaś, i to na niekorzyść!
Brutalność Filipa, jego całkowity brak elementarnej kurtuazji nie zrobiły na Katarzynie wrażenia. Już od dawna nie wywoływał w niej strachu.
Przeciwnie, pomogło jej to zapanować nad sobą, a nawet wywołało lekki uśmiech.
- Nie sądzisz chyba, panie, że przyszłam tutaj po to, abyś zastąpił moje zwierciadło? Te dwa lata, które upłynęły, były dla ciebie dobre, a nawet korzystne. Dla mnie były to lata nędzy i cierpienia.
- Kto sprawił ci tyle cierpień?
- Nikt! Ale nie sądź, panie, że ich żałuję! Tak, cierpiałam, ale przynajmniej przestałam sobą gardzić.
Błysk złości, jaki zapalił się w oczach Filipa, dał Katarzynie znać, że zabrnęła zbyt daleko i jeśli nie zmieni tonu, jej misja będzie poważnie zagrożona od samego początku. A przecież, biorąc wszystko pod uwagę, nie miała Filipowi nic do zarzucenia i chciała od niego uzyskać wielką łaskę.
Natychmiast zrobiła krok do tyłu.
- Wybacz mi, panie! Moje słowa wybiegły przed moje myśli. Chciałam tylko powiedzieć, że skoro wziąłeś sobie żonę, nie ma już dla mnie miejsca u twojego boku. Dowiedziałam się, że jesteś żonaty... i szczęśliwy, jak sądzę?
- Bardzo!
- To mnie cieszy. Moje modlitwy o twoje szczęście, panie, zostały wysłuchane...
Ciężka cisza zawisła między nimi, zakłócona jedynie skwierczeniem świec i przedłużonym ziewnięciem charta leżącego u wejścia. Katarzyna nie wiedziała, jak podjąć rozmowę, i szukała jakiegoś pomysłu. Ale nagle Filip zapomniał o swej dostojnej postawie i zrywając z głowy wielki kapelusz z czarnego filcu, ozdobiony piórem czapli i rubinową sprzączką, przeszedł obok stołu i chwycił Katarzynę za łokieć.
- Dość już wykrętów i oficjalnych słówek! Sądzę, że należą mi się wyjaśnienia. Minęły dwa lata... dwa lata, rozumiesz, od kiedy na ciebie czekam. Dlaczego mnie opuściłaś?
Zaczął jej mówić, jak dawniej, na ty, i to usunęło wzajemne skrępowanie. Katarzyna poczuła, że stąpa po pewnym gruncie.
- Powiedziałam ci już: bo miałeś się żenić. Jestem zbyt dumna, aby zgodzić się na drugie miejsce po tym, czym byłam dla ciebie, stać się pośmiewiskiem dworu.
Na twarzy Filipa pojawiło się szczere zdziwienie.
- Pośmiewiskiem? Czy w twoich oczach byłem tak nędznym księciem, który nie byłby w stanie zapewnić ci miejsca, jakie dałem ci już wcześniej? Tobie, która opłakiwałaś naszego syna?
Katarzyna nie poddała się wzruszeniu na myśl o dziecku.
- Ależ tak, sądzę, że planowałeś wydać mnie za mąż.... jeszcze raz!
Jakiegoż męża wybrałeś mi tym razem, po tym nieszczęsnym Garinie, którego straszne kalectwo tak niecnie wykorzystałeś? Pana de SaintRemy'ego? Lannoya, Toulongeona? Który z twoich poddanych gotów był poślubić twoją kochankę, aby ci się przypodobać, a potem starannie przymykać oczy?
- Żaden! Nigdy nie zgodziłbym się dzielić cię z innym. Uczyniłbym cię księżną, mogłabyś wybrać te z moich ziem, które byś chciała... Czyż nie wiedziałaś, że kocham cię nade wszystko w świecie, czyż nie dałem ci na to dowodów? Jeszcze nawet teraz. Czy wiesz, co to jest?
Zerwał gwałtownym ruchem gruby, złoty łańcuch i podsunął pod nos młodej kobiety. - Wiesz, co to jest?
- Ależ tak - odpowiedziała łagodnie. - Znak Złotego Runa. Zakonu, który powołałeś, aby uhonorować twój ślub.
- Mój ślub? Sądzisz, że o kim myślałem, nadając mu tę nazwę? Kto rozpościerał zawsze obok mnie najcudowniejsze złote runo? Kogo tak nazywałem, jeśli nie ciebie?
Cisnął z wściekłością łańcuch w róg namiotu, uchwycił głowę Katarzyny i z wielką zręcznością rozplótł jej warkocze. Ciężkie, połyskujące włosy spłynęły na ramiona młodej kobiety i przykryły strój z czarnego sukna, przywracając jej, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dawny blask. Następnie pociągnął ją przed wielkie lustro weneckie, znajdujące się na jednej ze ścian.
- Popatrz! Do kogo należy prawdziwe Złote Runo?
Ale nawet nie zdążyła spojrzeć w lustro. Z wielką namiętnością, której już nie kontrolował, wziął ją w ramiona i przyciskał do piersi, nie zważając, że zbroja sprawia jej ból.
- Katarzyno... Kocham cię nadal. Nigdy o tobie nie zapomniałem...
- Teraz zapomnisz... bo tak bardzo się zmieniłam.
- Ależ nie... nie zmieniłaś się bardzo! Powiedziałem tak, bo od dwóch lat rozpiera mnie złość. Powiedziałem byle co. Jesteś nadal piękna, chociaż nieco chudsza. Ale twoje oczy są większe, a kibić bardziej wiotka.
Katarzyno... moja miłości. Tak często cię wzywałem... moja słodka, moja piękna, moja niezastąpiona.
Pospiesznie odpiął kołnierz jej kaftana i przytulił twarz do smukłej, delikatnej szyi. Uwięzionej w jego ramionach, na wpół odchylonej do tyłu Katarzynie wydawało się, że zaraz zemdleje. Dawny czar, który tak przywiązał ją do tego dziwnego i pełnego uroku człowieka, zawładnął nią znowu. Za kilka sekund Filip uniesie ją w ramionach, zaniesie aż do wielkiego łoża obitego złotem, które błyszczało łagodnym światłem w głębi namiotu, i nie będzie miała siły, aby oprzeć się pragnieniu... Lecz nagle, niczym w świetle błyskawicy, ujrzała umierającego Arnolda, leżącego na wąskiej pryczy w klasztornej celi. Arnolda, do którego należała ciałem i duszą. Czymże były te dawne przyjemności cielesne wobec tego wszystkiego, co tylko on mógł jej ofiarować? Ich gwałtowne, miłosne zmagania, bez czułości, równie okrutne jak walka, gdzie jeden z przeciwników czyha na osłabnięcie drugiego, podobały się jej mimo wszystko bardziej niż pieszczoty Filipa. Katarzynę ogarnął bunt. Łagodnie, lecz stanowczo odsunęła księcia...
- Nie teraz! Zostaw mnie!Puścił ją natychmiast i cofnął się o parę kroków ze zmarszczonymi brwiami.
- Dlaczego? Więc czego ode mnie chcesz, po co tu przybyłaś, jeśli nie po to, by odnowić nasz związek?
Zawahała się przez chwilę. Czy był to właściwy moment? W każdym razie trzeba z tym jakoś skończyć.
- Przyszłam prosić cię o łaskę - powiedziała spokojnie.
- O łaskę?
Wybuchnął nagłym, szalonym śmiechem, w którym nie było nic wymuszonego, a który rzucił go, bez sił, na szeroki, hebanowy fotel. Śmiał się i śmiał, nie mogąc złapać oddechu, aż Katarzyna poczuła, że ogarnia ją złość.
- Nie wiem, co jest w tym śmiesznego - powiedziała trochę urażona.
- Śmiesznego?
Jego śmiech urwał się. Książę wstał i podszedł do niej.
- Mój aniele, twoja naiwność nie ma sobie równej. Prosiłaś mnie już o tyle łask, że powinienem był zgadnąć, że masz kolejną prośbę w zanadrzu.
To u ciebie jakaś mania. Kogóż tym razem chcesz uratować?
- Dziewicę Joannę.
Imię to padło niczym kula armatnia. Jeszcze uśmiechnięta twarz Filipa stwardniała natychmiast. Jakby przestraszony odszedł od Katarzyny i stanął z drugiej strony stołu.
- Nie! - powiedział tylko.
Młoda kobieta schowała za plecami drżące dłonie. Czuła dobrze, że w tym momencie Filip wymyka się jej. W jednej chwili namiętny kochanek znikł za sztywną sylwetką księcia Burgundii. Uśmiechnęła się blado.
- Źle się wyraziłam. Przyszłam cię prosić, abyś ustalił okup za Dziewicę, jak wymagają tego prawa wojenne. Jakiejkolwiek ceny zażądasz, jest z góry przyjęta.
- Prawa wojenne nie dotyczą popleczników szatana. Ta dziewczyna jest czarownicą, a nie rycerzem!
- Cóż za absurd! Joanna czarownicą? Jest symbolem lojalności, czystości, odwagi i głębokiej wiary. Nie znajdziesz prostoty większej niż u Joanny. Nie znasz jej...
- Ty za to ją znasz, o ile się nie mylę?
- Zawdzięczam jej życie. I chciałabym spłacić swój dług. Mówi się, że myślisz wydać ją Anglikom... ale ja w to nie wierzę.
- A dlaczegóż to, moja droga?
- Bo byłoby to niegodne ciebie... Niegodne tego zakonu rycerskiego, z którego jesteś tak dumny! - wykrzyknęła Katarzyna, wskazując palcem wspaniały łańcuch, który połyskiwał na jedwabnym dywanie - i dlatego również, że to nie przyniosłoby ci szczęścia. Bo w rzeczywistości jest ona wysłanniczką Boga!
- Bzdury! - Książę wyszedł zza stołu i zaczął przechadzać się nerwowo wzdłuż i wszerz olbrzymiego namiotu, nie patrząc na Katarzynę. Widziałem tę dziewczynę, jeśli chcesz wiedzieć. Kiedy Lionel de Vendome ją pojmał i przekazał swemu dowódcy, Janowi Luksemburczykowi, chciałem ją zobaczyć i udałem się do zamku Beaulieu, gdzie Luksemburczyk ją więzi.
Zobaczyłem osobę zarozumiałą, pełną pychy, która zamiast ukorzyć się przede mną, potrafiła tylko czynić mi wyrzuty...
- Czy ty nigdy nie robiłeś sobie wyrzutów? Czy wydaje ci się, że postępujesz jak wierny poddany korony francuskiej?
Filip zatrzymał się i przeszył Katarzynę wzrokiem. Na jego bladych policzkach pojawiły się duże, czerwone plamy, a w spojrzeniu błysnęła zraniona duma.
- Poddany? Co znaczy to słowo? Jestem bogatszy, sto razy potężniejszy niż ta marionetka Karol, który uważa się za króla Francji.
Odmawiam złożenia hołdu, odmawiam uznania go za suzerena. Od tej chwili Burgundia będzie wolna, niezależna... wielkie królestwo, które stanie się być może cesarstwem. Stworzę wokół niej imperium Karola Wielkiego...
Wszystkie ludy świata skłonią się przed moim tronem i moją koroną.
Katarzyna zaczęła się śmiać z odrobiną pogardy, która nie uszła uwagi Filipa i powstrzymała jego przemowę.
- Kto ci da tę koronę? W jakiej katedrze zostaniesz namaszczony?
Sądzę, że w Westminsterze, w nagrodę za popieranie angielskiego najeźdźcy? Bo w Reims miejsce jest już zajęte. Z woli Boga i w wyniku uroczystej koronacji Karol VII jest jedynym i prawdziwym królem Francji.
Ani ty, ani ta marionetka rządząca Paryżem nic na to nie poradzicie. Jest królem. Twoim KRÓLEM!
- Nigdy nie uznam za króla zabójcy mego ojca!
- Cóż mówisz? Znam cię dobrze. Gdyby Karol ci za to zapłacił, gdyby oddał ci połowę swego królestwa i ziem, które zadowoliłyby twoją pychę, szedłbyś z nim ramię w ramię. Sądzisz, że jestem aż tak głupia, że nie domyślałam się, będąc dwa lata u twego boku, podwójnej gry, bardzo zresztą zręcznej, którą prowadziłeś? Filipie, niczego nie można budować na zdradzie... a królestwo Burgundii nigdy nie powstanie!
- Dość tego! - wykrzyknął książę, a jego drżąca dłoń dotknęła sztyletu przypiętego do pasa.
Katarzyna wyczytała w jego oczach chęć zabicia jej, ale nie zadrżała.
Była ponad wszelkim strachem i nie opuściła płonącego spojrzenia.
Przeciwnie, patrzyła na niego z wyzwaniem. To on skapitulował: odwrócił wzrok.
- Cóż się z nami stało - powiedział głucho. - Jesteśmy nieprzyjaciółmi...
- Tylko od ciebie zależy, abyśmy nimi nie byli. Zgódź się wydać Joannę za okup, a nie poproszę o nic więcej. Nawet... powrócę do ciebie!
Filip nie mógł odgadnąć, ile było poświęcenia i wyrzeczenia w tych prostych słowach „powrócę do ciebie", ale zaniemówił przez chwilę. W końcu wyszeptał: - Nie... nawet za tę cenę nie mogę się zgodzić. Ta dziewczyna naraziła Burgundię na niebezpieczeństwo, nie mogę pozwolić, aby odzyskała wolność i dalej nam szkodziła.
- Obiecaj przynajmniej nie wydawać jej Anglikom!
- Niemożliwe! W traktacie, który łączy mnie z Anglikami, jedna z klauzul mówi, że jeńcy wojenni będą im przekazywani, aby mogli z nimi czynić, co im się podoba. Co więcej, jest więziona przez Luksemburczyka, nie przeze mnie! To on musiałby zdecydować.
- Czy jest to twoje ostatnie słowo?
- Ostatnie! Żadne inne nie jest możliwe...
- Nawet... dla mnie?
- Nawet dla ciebie. Gdybyś była na moim miejscu, zrozumiałabyś...
Młoda kobieta odwróciła się powoli i skierowała w stronę szkarłatnych kotar, które zasłaniały wyjście. Zrozumiała, że ta partia jest przegrana z powodu, wobec którego była bezsilna! Filip bał się, czuł straszny i pierwotny strach przed tą dziewczyną, którą zesłały niebiosa, aby oswobodzić królestwo francuskie. Strach ten górował nad wszystkimi innymi uczuciami.
Katarzyna wiedziała też, że nie może go zapytać o przebieg spotkania z Dziewicą, bo raczej dałby sobie uciąć język, niż opowiedzieć o tym komukolwiek. Z pewnością nie dało mu ono przewagi. Ale jeśli nawet rozumiała strach potężnego księcia Burgundii, to nie mogło to powstrzymać jej złości i rozczarowania. Czuła gorycz w ustach.
Podtrzymując ręką jedwabne kotary książęcego namiotu, odwróciła się, wyprostowana i niepozorna w swoim czarnym odzieniu, zmierzyła Filipa chłodnym wzrokiem.
- Zrozumieć cię? Podobno dawno temu człowiek, którego zwano Piłatem, również prosił o zrozumienie. Jeśli nie zwrócisz nam Joanny, nigdy ci tego nie wybaczę. Żegnaj!
Wyszła z namiotu, nie odwracając się, głucha na dźwięk swego imienia, który ją dobiegł. Tym razem mosty zostały spalone... nigdy już nie zobaczy tego mężczyzny, ponieważ odmówił jej jedynej rzeczy, jaka w jej oczach miała znaczenie. Na zewnątrz odnalazła swego konia, swojego giermka, a także pana Saint-Remy'ego, który do niej przybiegł.
- Więc, Katarzyno, czy wracasz, pani, do nas?
Zaprzeczyła ruchem głowy i wyciągnęła dłoń do szlachcica.
- Nie, Janie... Wybacz mi. Przypuszczam nawet, że będziesz musiał zapomnieć, że mnie kiedykolwiek znałeś!
- Jak to, Jego Wysokość książę nie wybaczył ci? Chcesz, abym w to uwierzył?
- Tak... bo ja tego nie chciałam! Żegnaj, Janie... nie zapomnę o tobie.
Byłeś zawsze wiernym przyjacielem...
Podłużna twarz młodzieńca zaczerwieniła się pod wpływem nagłego wzruszenia. Uścisnął mocno jej szczupłe dłonie.
- I nadal nim będę! Nie wiem, co dzieli cię od księcia, i nadal będę jego uniżonym sługą. Ale nic ani nikt nie przeszkodzi mi zostać twoim przyjacielem!
Wzruszona Katarzyna poczuła, jak jej oczy napełniają się łzami.
Szybko uniosła się na palcach i dotknęła ustami policzka Saint-Remy'ego.
- Dziękuję! Będę o tym pamiętała. Teraz żegnaj... żegnaj, panie Złote Runo.
Zanim zdążył coś powiedzieć, wskoczyła na siodło i Spiąwszy konia ostrogami, pogalopowała w kierunku mostu. Było już całkiem ciemno, ale liczne pochodnie oświetlały obóz i dziwaczne sylwetki machin wojennych w spoczynku. Na murach miasta paliły się pochodnie niczym ruchoma korona zawieszona w ciemnościach. Wkrótce Katarzyna i jej giermek zniknęli z oczu Saint-Remy'ego, który ukradkiem, lecz z pasją, otarł oczy zbytkownym rękawem.
* * *
Przekroczywszy bramę miasta, Katarzyna spotkała Xaintrailles'a, który oczekiwał na nią z oddziałem uzbrojonych ludzi. Młodzieńcy otworzyli oczy ze zdumienia na widok jej długich, spływających na ramiona włosów, lecz kapitan ruchem dłoni nakazał im milczenie.
Chwytając konia za wędzidło, pomógł Katarzynie zsiąść; spostrzegł jej rumieńce.
- Było chyba gorąco - szepnął. - Wyglądasz, pani, jak po ciężkiej bitwie.
- Bardziej gorąco, niż sądzisz. Przyznaję, że miałeś rację, panie Xaintrailles... ale przegrałam.
- Czy ta sprawa nie rokuje nadziei?
- Najmniejszej nadziei. Książę się lęka... Trzymając nadal konia za wędzidło, Xaintrailles ujął Katarzynę za ramię i odciągnął na bok. Szli przez chwilę w milczeniu, a następnie kapitan wycedził przez zęby: - Powinienem był się tego domyślić! Za nic w świecie nam jej nie odda. Te Deum, jakie kazał odśpiewać Bedford w Paryżu, dowodzi, jak bardzo się boją. Trzeba będzie wymyślić coś innego...
Stwierdziwszy, że oddalają się od opactwa Saint Corneille i idą w kierunku starego zamku Karola V, którego trójkątna sylwetka rysowała się w ciemnościach, Katarzyna zatrzymała się gwałtownie.
- Gdzie mnie prowadzisz, panie? Chcę pójść do Arnolda...
- To nie ma sensu. Jest nieprzytomny. A ty nie możesz przebywać w klasztorze benedyktynów. Kazałem, aby przygotowano ci izbę w domu pewnej bogatej wdowy, gdzie twoja służąca czeka już na ciebie. Jutro rano będziesz mogła przyjść dowiedzieć się czegoś przed odjazdem do Bourges...
- Odjazdem do Bourges? Czyś oszalał, panie? Jak sądzisz, po co tutaj przybyłam? Dla wątpliwej przyjemności poróżnienia się na śmierć z Filipem Burgundzkim? Jak długo będzie tu Arnold, ja z nim pozostanę i żadna siła ludzka nie wyrwie mnie stąd, rozumiesz, psinie? Ani ty, ani nikt inny...
- Skoro tego pragniesz!... - zgodził się z półuśmiechem na twarzy. Ale nie krzycz, pani, tak głośno, bo obudzisz całą dzielnicę. Jeśli ci na tym zależy, możesz tu zostać, ale obiecaj mi, że do klasztoru będziesz chodzić tylko ze mną,pod moją opieką. Nie chcę, abyś zakłóciła mnichom spokój.
Zresztą oblężenie przybiera na sile, a ja nie mam zbyt wielu ludzi. Byłby kłopot z eskortą dla ciebie. No, no, Katarzyno, przestań na mnie patrzeć z tą wściekłą miną. Czy jeszcze nie zrozumiałaś, pani, że jestem twoim sprzymierzeńcem? Oto i twój dom. Idź odpocząć, gdyż bardzo tego potrzebujesz.
- A co z Arnoldem?
- Arnold nie umrze tej nocy! Mnich, który go leczy, zaczyna mieć nadzieję. Mówi, że powinien już nie żyć od dawna, więc jest to dobry znak.
Próbuje na nim jakieś nowe medykamenty, których za nic nie chce zdradzić...
Nieprzekonana Katarzyna spojrzała podejrzliwie na Xaintrailles'a, ale młody Owerniak wydawał się być tego wieczoru w dobrym stanie ducha.
Między grubymi brwiami nie rysowała się już głęboka bruzda, którą miał w czasie całej podróży.
Trochę uspokojona, Katarzyna weszła posłusznie do domu. Na schodach spotkała uśmiechniętą Sarę.
- Chodź ze mną - powiedziała Cyganka - przygotowałam ci wygodne łóżko. Prawdziwy cud w porównaniu z pryczami mnichów! Wyśpisz się w nim jak należy.
Rzeczywiście następnego dnia Arnold, choć jeszcze nie czuł się dobrze, wyglądał nieco lepiej. Był nadal blady, ale jego skóra nie miała już zielonkawego odcienia, a ręce przestały mu drżeć. Wysłuchał relacji Katarzyny z rozmowy z Filipem Burgundzkim tak obojętnie, że młodej kobiecie wydało się po raz kolejny, iż spisał ją na straty.
- Zrobiłam wszystko, co było w mej mocy! - wykrzyknęła w przypływie rozpaczy. - Przysięgam ci. Lecz są pewne sprawy, do których nikt nie może go przekonać.
- Nazwij rzeczy po imieniu, Katarzyno - wtrącił Xaintrailles. - Książę boi się Joanny tak bardzo, że strach ten wziął górę nad miłością do ciebie, pani!
- Domyślałem się tego - powiedział w końcu Arnold - ale nie sądziłem, że do tego stopnia. Nie zarzucam ci niczego, Katarzyno. Jestem pewien, że uczyniłaś wszystko, co w twej mocy. Teraz Jan odwiezie cię do Bourges.
Xaintrailles skrzywił się i pochylił nad łóżkiem przyjaciela, aby być pewnym, że nikt z zewnątrz go nie usłyszy.
- Tak właśnie chciałem zrobić, ale ona się nie zgadza. Chce tutaj zostać.
- Po co? - powiedział ranny z niezadowoleniem. Gotowy był wpaść w złość i Katarzyna postanowiła bronić się sama.
- Żeby wam pomóc. Przecież nie zostawicie tak tej sprawy. Będziecie chyba próbować wszystkiego, aby oswobodzić Joannę? Więc pozwólcie mi zostać, pozwólcie sobie pomóc, przynajmniej tyle. - Z oczami pełnymi łez ujęła w swe dłonie ręce Arnolda. - Zrozum, nie udało mi się! Nie mogę się z tym pogodzić, chciałabym wam pomóc; mam złoto, klejnoty, które są warte fortunę.
- Gdzie masz to wszystko? - zapytał Xaintrailles kpiąco. - Zobacz, panie...
Przeczuwając, co może się stać, Katarzyna idąc do klasztoru, zabrała skrzynkę przywiezioną z Bourges, o której do tej chwili nie wspomniała Xaintrailles'owi. Wzięła ją ze stołu i położyła u stóp łoża, a następnie otworzyła. Blade światło celi skupiło się na bajecznej mieszaninie drogocennych kamieni i złota, wyrywając z ust obu mężczyzn okrzyk zaskoczenia, pomieszany z podziwem.
- Dobry Boże! - wyjąkał Xaintrailles. - Kiedy pomyślę, jakie skarby wieźliśmy z Bourges... Gdybyśmy natknęli się na nieprzyjaciół, nieźle by się obłowili.
Z wielkim trudem udało się Arnoldowi podnieść. Dotykał wychudzoną dłonią klejnotów rozsypanych luźno i wyciągnął spośród nich olbrzymi ametystowy naszyjnik ofiarowany Katarzynie przez Garina z okazji zaręczyn.
- Znam ten klejnot... - powiedział wolno. - Miałaś go na sobie w Arras, prawda?
Katarzyna była szczęśliwa, że o tym pamięta; z rogu skrzynki wyciągnęła skórzany woreczek związany sznurkiem. Już po chwili olbrzymi, czarny diament błyszczał w zagłębieniu jej dłoni.
- A ten miałam na sobie w Amiens, kiedy wyzwałeś księcia Filipa powiedziała po cichu.
Przelotny uśmiech złagodził rysy rannego.
- Czy sądzisz, że nie pamiętam? Że cię wtedy nie widziałem? Do licha... nie było piękniejszej od ciebie w tej czarnej sukni! I chcesz poświęcić to wszystko dla sprawy, która jest ci obca?
- Chcę, abyś zrozumiał, że pragnę wam pomóc - wyjaśniła Katarzyna i abyś mnie choć trochę szanował. Już dawno zrozumiałam, że między nami nic już nie jest możliwe, że nic nas nie łączy, może oprócz śmierci. Zostaw mi choć to.
Mówiła z taką pasją, że z oczu Arnolda znikła ironia. Przez chwilę wpatrywał się w nią, lecz dziewczyna nie mogła rozszyfrować tego spojrzenia. W końcu westchnął: - Jesteś naprawdę dziwną dziewczyną, Katarzyno! Sądzę... że nigdy cię nie zrozumiem. Zostań, jeśli tego pragniesz. Gdybym ci zabronił za cenę, którą płacisz, byłbym niesprawiedliwym niewdzięcznikiem.
Powiedział zbyt dużo, jak na swój stan, i wyczerpany opadł na poduszki, a nozdrza mu drżały. Ale Katarzyna była zbyt szczęśliwa, aby się tym niepokoić. Szybkim ruchem zebrała klejnoty, włożyła je do skrzynki i oddała zaskoczonemu Xaintrailles'owi.
- Weź to, Janie!... i poszukaj w mieście lichwiarza, który to kupi.
Powinien się jeszcze jakiś znaleźć.
- Lichwiarze są tu nadal, ale jesteśmy oblężeni, zapominasz o tym. Nie będą zbyt szczodrzy. Złote dukaty mogą być użyte teraz. Ale za kamienie tej wartości można by kupić życie króla. Byłoby głupio sprzedać je za niską cenę!
W tym momencie do celi wszedł braciszek zakonny, aby zmienić opatrunek rannego. Niósł na tacy bandaże i szarpie oraz przeróżne słoiki i pudełeczka. Rzuciwszy spojrzenie na Arnolda, Katarzyna i Xaintrailles wyszli na ulicę i rozstali się. Kapitan miał udać się na mury obronne, gdzie wzywały go obowiązki żołnierza.
- Aż do nowych rozkazów! - powiedział Xaintrailles. - Lepiej, abyś ukryła, pani, ten skarb. Trudno by mi było odpierać ataki Burgundczyków z całą tą fortuną pod pachą. Ukryj ją dobrze!
- Nie obawiaj się, panie. Powodzenia! Miała już odejść, kiedy kapitan zawołał: - Katarzyno!
- Tak?
Uśmiechnął się i powiedział z komiczną skruchą: - Niewiele jesteśmy warci, Montsalvy i ja. Żaden z nas nie pomyślał, aby ci podziękować!
Odpowiedziała uśmiechem, szczęśliwa z przyjaźni, jaką wyczytała w brązowych oczach przyjaciela Arnolda. Wiedziała, że może na niego liczyć całkowicie, że będzie jej pomagał z całej mocy. Była to bezcenna przyjaźń.
- To nie było potrzebne - powiedziała uprzejmie. - Ja zawdzięczani ci, panie, o wiele więcej!
Przejeżdżający z turkotem wózek rozdzielił ich. Ludzie z miejskiej milicji wozili w nich kamienne kule przeznaczone do katapult, pęki chrustu, gliniane dzbany z oliwą, które wywozili na mury obronne. Od strony rzeki dał się już słyszeć huk dział angielskich i burgundzkich. Nadchodził ranek i nieprzyjaciel zdecydował się, bez wątpienia, przystąpić do ataku. Ale kiedy mężczyźni biegli na mury, kobiety jak gdyby nigdy nic zajmowały się gospodarstwem, przyzwyczajone do zgiełku i zamętu wojennego. Trochę później dołączą do mężczyzn, aby opatrzyć rannych, zabiorą ze sobą wino i olej do przemycia ran, pociętą bieliznę na bandaże i całuny do owijania zmarłych. Katarzyna postanowiła dołączyć do nich. Ale najpierw udała się do siebie, aby ukryć skrzynkę w pewnym miejscu i zmienić męski strój na sukienkę z niebieskiego barchanu, którą zdobyła dla niej Sara, a następnie udała się na mury obronne.
* * *
Arnold szybko powracał do zdrowia, pomogły mu w tym jego siły witalne. Kiedy nadeszło lato, opuścił w końcu klasztor Saint Corneille i w pierwszych dniach sierpnia ponownie zajął miejsce wśród obrońców miasta.
Ponieważ Compiegne trzymało się nadal z wielkim uporem, zniechęcony książę Filip, wzywany do Liege w ważnych sprawach, zostawił armię Janowi Luksemburskiemu i wyjechał.
Pomimo roli, jaką Wilhelm de Flavy odegrał w momencie wielce podejrzanego pojmania Joanny, dowodził obroną miasta z godną podziwu odwagą i uporem. Wśród dowódców chodziły słuchy, że podnosząc zbyt szybko zwodzony most, gruby de Flavy zaspokoił tylko nienawiść, jaką czuł do Dziewicy kanclerz - arcybiskup Reims, Regnault de Chartres, jego krewny. W pewnym sensie była to przysługa wyświadczona kuzynowi przez kuzyna.
Niestety, sytuacja pogarszała się, oblężenie Compiegne, pomimo otaczających lasów, było całkowite. Luksemburczyk miał w swych rękach Royal-Lieu i drogę do Verberie, natomiast na skraju lasu, na drodze do Pierrefonds, wybudowano wielką wieżę obronną, którą powierzono panom de Crequi i de Brimeu. Było coraz trudniej o żywność, konwoje nie mogły przedostać się do miasta. Kontakt z resztą kraju istniał jedynie dzięki paru odważnym ludziom, którzy pod osłoną nocy opuszczali potajemnie miasto i do niego powracali.
Katarzyna spędzała na murach całe dnie, w punkcie opatrunkowym dla rannych stworzonym przez panie z miasta. Ona i Sara udawały się tam za każdym razem, kiedy następował atak, i pracowały, dopóki starczyło im sił.
Wyczerpane padały na łoża i spały jak kłody pomimo głodu i gorąca.
Lato było coraz bardziej upalne, co zwiększało jeszcze męki obrońców miasta. Roje czarnych much dręczyły żołnierzy i rannych. Pojawiały się pierwsze przypadki dżumy i aby uniknąć rozprzestrzenienia się plagi, zamurowywano zakażone domy i palono trupy. Żywność, którą udało się zdobyć, psuła się. Dzięki rzece nie brakowało jedynie wody, ale trzeba było nabierać ją nocą, aby nie dostać się w ogień nieprzyjaciela. Nie męki fizyczne jednak dotykały najstraszniej Katarzynę. Każdego dnia w męskim przebraniu udawała się wraz z Xaintrailles'em do klasztoru Saint Corneille i wychodziła z niego coraz smutniejsza i bardziej zniechęcona. Nie żeby Arnold był dla niej nieprzyjazny, ale nie wychodził poza wąskie granice zwykłej grzeczności i uprzejmości, które rozczarowywały młodą kobietę.
Chciałaby siedzieć przy nim godzinami, chciała, aby rozmawiał z nią nie tylko o oblężeniu i o uwięzieniu Joanny. Lecz, na przykład, aby opowiedział jej o swoim dzieciństwie. W czasie tych paru chwil, jakie spędziła z Michałem w piwnicy przy Pont-au-Change, opowiedział jej o tym tak spontanicznie i ciepło, że chciała, aby uczynił to również Arnold. Ale czuła, że tego nie zrobi. Jego myśli kierowały się ku Oswobodzicielce i nie zwracał uwagi na kobietę cierpiącą tuż obok niego. Kiedy Katarzyna powracała do domu, gdzie czekała na nią Sara, myślała często i z wielkim smutkiem, że śmierć Michała na zawsze będzie stanowiła przeszkodę między nimi, ponieważ nie miała żadnej możliwości wytłumaczenia Arnoldowi, że nie jest winna. Mogła mu dać tylko słowo honoru. Ale on jej nie uwierzy. Jego obecny stosunek do Katarzyny wynikał najwyraźniej z faktu, że nie mógł pozbyć się kobiety gotowej do poświęcenia swego życia i majątku, aby mu pomóc. W przeciwnym razie zapewne odesłałby ją bezlitośnie.
Dzięki hiszpańskiemu szpiegowi mieli wiadomości od Joanny.
Próbowała uciec z Beaulieu i została przewieziona do Beaurevoir do Jana Luksemburczyka. Niewiele brakowało, by nowa próba ucieczki zakończyła się dla niej tragiczne. O mało się nie zabiła, wyskakując z wieży. Została odnaleziona w rowie, na wpół żywa.
Ale rygory oblężenia nie pozwalały na podjęcie żadnej próby wyswobodzenia Dziewicy. Nieprzyjaciel zaciskał swoje macki, coraz trudniej było wyjechać z miasta. Czasem udawało się wysłać umyślnego do marszałka de Boussaca, który opanował Normandię. Miasto było u kresu wytrzymałości. Głód i choroby dziesiątkowały bezlitośnie szeregi dzielnych obrońców. Stało się oczywiste, że jeśli pomoc nie nadejdzie w krótkim czasie, poddanie będzie nieuniknione.
- Jesteśmy tutaj unieruchomieni i głodni niczym szczury w norze wściekał się Arnold - podczas gdy Burgundczycy trzymają Joannę, a król nie czyni nic, aby ją uratować!...
- Domyślasz się chyba, że to sprawka pana de La Tremoille'a - zaśmiał się szyderczo Xaintrailles. - Poprzysiągł zgubę Joannie.
Nareszcie pod koniec października nadszedł ratunek. Przybył konwój z żywnością, co dodało ludziom otuchy, podczas gdy armia marszałka de Boussaca atakowała Anglików i Burgundczyków od tyłu. Mimo oporu ze strony Luksemburczyka i księcia de Huntingtona, wieże obronne padały jedna za drugą. Wreszcie Boussac wszedł do miasta. Zwiększyło to jeszcze opór oblężonych. Oczekiwano, że następnego dnia będzie miała miejsce zacięta bitwa, ale tak się nie stało. Wstający dzień oświetlił puste pole po obozie nieprzyjacielskim; wrogie wojska opuściły pole bitwy bez werbli i fanfar. Compiegne było uratowane... i właśnie wtedy Arnold wyzdrowiał całkowicie. Nie mógł dłużej usiedzieć na miejscu, okazywał niecierpliwość, chcąc udać się w ślad za nieprzyjacielem, aby spróbować wyrwać Joannę z rąk wroga. Ustalał już z Xaintrailles'em i Katarzyną plan działania, kiedy straszna wiadomość zbiła ich z nóg, obracając ich piękne plany wniwecz: Jan z Luksemburga przyjął ofertę Anglików. Sprzedał im bezcenną więźniarkę za dziesięć tysięcy złotych talarów. Joanna d'Arc znalazła się w rękach nieprzyjaciół i nikt jeszcze nie wiedział, co się z nią stanie, ani gdzie się znajduje.
Wieczorem, kiedy nadeszła ta wiadomość, cała trójka znajdowała się w domu Katarzyny. Po długiej chwili ciszy pan de Xaintrailles zadecydował: - Musimy się rozstać!
- Rozstać się? - wykrzyknęła Katarzyna z przerażeniem.
- Ależ to niemożliwe. Obiecaliście mi...
- Że pomożesz nam ją oswobodzić? Obiecuję ci to, pani, ale na razie nie wiemy nawet, gdzie jest i jaki czeka ją los. Jeśli się tego nie dowiemy, nie będziemy mogli nic uczynić.
- Bez wątpienia jest w Anglii - powiedział Arnold.
- To możliwe i w tym przypadku Katarzyna, jako Burgundka, będzie bardzo użyteczna - włączył się Xaintrailles.
- Przecież tam nie są znane plotki z Brugii. Przebierzemy się za twoje sługi, pani. Ale na razie trzeba ją odszukać. Katarzyno, odwiozę cię do klasztoru benedyktynek w Louviers, gdzie moja kuzynka jest ksienią.
Miasto, znajdujące się w rękach La Hire'a, nie jest zbyt oddalone od Rouen, jednej z kwater głównych Anglików, ani od morza. Kiedy będziemy mieć pewność, przyjedziemy po ciebie. No... no, chyba się teraz nie rozpłaczesz.
To najlepsze rozwiązanie. Teraz byś nam przeszkadzała i...
Ostry głos Arnolda uciął rozmowę.
- Nie róbcie takich ceregieli! Katarzyna musi zrozumieć, że żołnierze nie mogą jej ciągnąć wszędzie za sobą. Przyjedziemy po nią, kiedy będzie nam potrzebna, ot i wszystko!
Pomimo ostrej wymówki ze strony de Xaintrailles'a Katarzyna z trudem zapanowała nad łzami. Z jakim pośpiechem Arnold wykorzystał pierwszy lepszy pretekst, aby się jej pozbyć! Nie miała już tutaj nic do roboty! Nienawidził jej naprawdę i będzie ją nienawidził przez całe swoje życie. Spuściła głowę, aby nie zobaczył łez w jej oczach.
- Dobrze - powiedziała smutno. - Pojadę zatem do klasztoru.
Zima uwięziła miasteczko Louviers w okowach lodu i śniegu, utrudniając pracę rzemieślnikom i działania wojskowe. Biały lód, który skuł dopływ rzeki Eure unieruchomił te garbarnie i młyny, których nie zniszczyły działania wojenne. Co do żołnierzy, był to dla nich zwyczajny okres odpoczynku, jaki przynosiła każda brzydka pora roku. Gruba warstwa śniegu pokrywała pola i drogi. Za murami miasta śnieg sięgał kolan. Ale wiosna była już blisko. Kończył się luty.
W czasie trzech miesięcy, jakie upłynęły od jej przybycia do bernardynek, Katarzyna podporządkowała się bez wielkiego wysiłku surowym regułom życia klasztornego. Matka Maria-Beata, kuzynka kapitana de Xaintrailles'a, przyjęła ją niezwykle życzliwie. Była bardzo podobna do olbrzymiego, rudego kapitana, i to podobieństwo sprawiło Katarzynie przyjemność. Obie z Sarą zajęły w klasztorze olbrzymią izbę, trochę lepiej umeblowaną niż cele mniszek, ale stawiały sobie za punkt honoru uczestniczenie, na ile to było możliwe, w życiu wspólnoty.
Długie modlitwy w kaplicy, dawniej tak uciążliwe dla Katarzyny, kiedy towarzyszyła Luizie, teraz stały się przyjemne, a nawet konieczne.
Miała wrażenie, że mówiąc Bogu o Arnoldzie, była trochę bliżej niego. Ale w rzeczywistości nie miała nadziei, że nawet przy boskiej pomocy będzie mogła go odzyskać. Czy rzeczywiście dotrzyma obietnicy i zabierze ją, aby razem ruszyć na ratunek Joannie? Już w to nie wierzyła. Minęły trzy miesiące nieznośnej ciszy, a wieści ze świata, nawet te wojenne, nie dochodziły za bramy klasztoru.
A przecież w tej wojnie Louviers miało duży udział. Zdobywane i odbijane, było od kilku miesięcy w rękach La Hire'a, który zawładnął nim po błyskawicznej kampanii normandzkiej. Mógł się chlubić odbiciem Anglikom Chateau-Gaillard. Teraz bronił Louviers, i bronił go zajadle. Strach, jaki wywoływało jego imię, pomagał mu utrzymywać w posłuszeństwie sąsiadujące tereny i tam, gdzie powiewała jego czarna chorągiew ze srebrną winoroślą, panował względny spokój, mimo że Anglicy nie byli daleko.
Każdego wieczoru, przed pójściem spać, Katarzyna przebywała przez dłuższą chwilę w wieżyczce klasztoru, spoglądając na ośnieżone pola.
Czasem, kiedy jacyś rycerze zbliżali się do miasta, jej serce zaczynało bić szybciej, ale prędko przychodziło rozczarowanie. Nigdy nie byli to ci, na których czekała. Jak długo miała jeszcze tu pozostawać, wyczekując na próżno? Czy znowu miała wyruszyć w poszukiwaniu tego, którego kochała, a który odpychał ją tak uparcie?
- Musisz zachować spokój - przekonywała ją Sara. - Mężczyźni często zapominają o kobietach, kiedy pochwyci ich demon wojny.
- Arnold robi wszystko, co w jego mocy, aby odsunąć się ode mnie.
Nigdy po mnie nie przyjedzie.
- Ale ten rudowłosy kapitan dotrzyma danego słowa. Jestem tego pewna, bo przynajmniej on darzy cię przyjaźnią. Co się tyczy tego drugiego, jest twardy, bo być może boi się ciebie i nie czuje się pewnie... Bądź cierpliwa i czekaj...
- Mam tylko czekać i czekać - parsknęła Katarzyna z gorzkim uśmiechem. - Przecież nie robię nic innego. Czekam i modlę się...
- Czas przeznaczony na modlitwę nigdy nie jest stracony!
* * *
Jednakże pewnego ranka, kiedy Katarzyna wychodziła z mszy, jedna z zakonnic powiedziała jej, że ktoś czeka na nią w rozmównicy.
- Któż to może być? - zdziwiła się Katarzyna, zmuszając się do stłumienia rodzącej się nadziei.
- Pan de Vignolles z jakimś mnichem i jeszcze jedna osoba, której nigdy nie widziałam.
A więc to nie byli jeszcze oni! Nałożywszy na włosy welon z białego jedwabiu, który zsunął się jej na ramiona, Katarzyna oddała modlitewnik Sarze i udała się do rozmównicy. Ale kiedy otworzyła drzwi, uczuła tak gwałtowne bicie serca, że o mało nie krzyknęła. Naprzeciw niej stał Arnold, a wraz z nim brat Stefan i pan La Hire.
- Boże, to ty - wyszeptała. - Przyjechałeś... Arnold, bez śladu uśmiechu złożył niski ukłon.
- Przyjechałem po ciebie. Brat Stefan przybył właśnie z Rouen, gdzie Dziewica Joanna jest więziona od Bożego Narodzenia. Powie nam, jak dostać się do miasta, co nie jest łatwe, bo pilnują go liczne oddziały Anglików.
Katarzyna ucieszyła się na widok brata Stefana. Już od dawna przyzwyczaiła się do tego, że ten mnich znika i pojawia się bez uprzedzenia.
Wiedziała, że tajny wysłannik Jolanty Aragońskiej nie prowadzi takiego życia, jak zwykli śmiertelnicy. Uścisnęła gorąco dłonie małego franciszkanina.
- A zatem wiesz, gdzie jest Joanna? - spytała, nie patrząc na Arnolda, gdyż nie chciała pokazać, jak jest wzruszona.
- Przebywa w zamku w Rouen, w więzieniu, na pierwszym piętrze wieży Bouvreuil usytuowanej od strony pól - odparł mnich. - Pięciu angielskich żołnierzy pilnuje jej dzień i noc. Trzech w samej celi i dwóch przed wejściem. Co więcej, jest przykuta łańcuchami za nogi do wielkiego drewnianego pala. Oczywiście zarówno w wieży, jak i w zamku jest pełno żołnierzy, gdyż młody król Henryk VI i kardynał Winchesteru*, jego wuj, tam mieszkają. W miarę jak mnich przemawiał, serce Katarzyny ściskało się coraz mocniej, a twarz Arnolda i La Hire'a stawały się coraz bardziej ponure.
* Henryk Beaufort. Nazywano go również kardynałem Anglii. - Inaczej mówiąc - stwierdził Gaskończyk - nie uda się jej oswobodzić!
Zabić pięciu ludzi to żadna sprawa, ale jest ich dużo więcej!
Brat Stefan wzruszył ramionami. Jego jowialna twarz straciła wyraz wesołości. Na jego obliczu rysowały się liczne bruzdy.
- W takich przypadkach sprytem można więcej zdziałać niż siłą.
Joanna prowadzona jest codziennie na rozprawy sądowe.
Z piersi trzech słuchaczy mnicha wyrwał się taki sam okrzyk.
- Rozprawy? Na czyje polecenie?
- Jak to na czyje? Oczywiście Anglików. Ale ma to charakter procesu religijnego. Postawiono ją przed sądem kościelnym złożonym wyłącznie z księży oddanych Anglikom. Większość z nich przybyła z wiernego im Uniwersytetu Paryskiego. Przewodniczy im biskup Beauvais, Piotr Cauchon, mający do pomocy swego przyjaciela Jana d'Estiveta, inicjatora procesu.
Mówi się, że obiecał Warwickowi śmierć Joanny, i sądzę, że może do tego doprowadzić.
Nazwisko Cauchona uderzyło Katarzynę. Zobaczyła rozgoryczonego i biednego akademika z czasów Caboche'a, napuszonego prałata pełnego pychy i zarozumiałości, spotkanego w Dijon. Bez wątpienia sędzia Joanny stanie na wysokości zadania. Przypomniała sobie żółtawe, twarde oczy biskupa i zadrżała. W takich rękach Joanna nie mogła oczekiwać ani litości, ani łaski.
- Jaki jest cel tego procesu? - zapytał z wyższością pan de La Hire.
- Okryć hańbą króla Francji, wskazując, że zdobył koronę dzięki czarownicy i heretyczce, zmniejszyć urazę Anglików, skazując Joannę na stos - odpowiedział spokojnie brat Stefan.
Chwila ciszy nastąpiła po strasznych słowach, które odbiły się echem w sercach i świadomości każdego ze słuchających. Arnold westchnął.
- W porządku. Powiedz Katarzynie, jaką masz propozycję.
- Otóż to! Mam w Rouen rodzinę. Bardzo interesującą rodzinę: mój kuzyn Jan Son jest mistrzem murarskim para się konserwacją zamku. To są bardzo porządni ludzie. Żyją dostatnio i cieszą się sympatią najeźdźcy, z którym utrzymują dobre kontakty handlowe, a nawet więcej.
- Przyjaźnią się z Anglikami? - zapytała Katarzyna z osłupieniem.
- Ależ tak! - potwierdził niewzruszony brat Stefan. - Powiedziałem ci, że mój kuzyn cieszy się sympatią Anglików, ale nie mówiłem ci, że jest ona odwzajemniona. Tak naprawdę, to wierny poddany króla Francji, jak i wszyscy pozostali z tego nieszczęsnego miasta Rouen. Jego kontakty mogą być bardzo użyteczne, bo, w dodatku, jego żona Nicole jest bieliźniarką.
Pracuje dla młodego króla i dla księżnej Bedford, która również przebywa w Rouen w tej chwili. Pani Nicole to bardzo trudna osóbka ale dzięki niej księżna dowiedziała się, że strażnicy Joanny usiłowali ją zgwałcić i zostali zastąpieni przez innych, którzy dostali surowe rozkazy. Moi kuzyni chętnie przyjęliby jednego lub dwóch członków rodziny, zbiegłych na przykład z Louviers. Osobiście widziałbym jakieś ubogie małżeństwo... na przykład murarza z żoną.
Brat Stefan spojrzał w znaczący sposób na Arnolda i Katarzynę. Jego intencja była jasna, a słowo „małżeństwo" zaróżowiło policzki młodej kobiety. Arnold nie zareagował. La Hire podrapał się po brodzie, zamyślając się głęboko.
- Dobra myśl! - rzekł w końcu. - Zawsze byłyby to dwie osoby na miejscu!
- Trzy, jeśli o to chodzi - poprawił brat Stefan. - Ja też się tam udam!
Przybyłem tylko po to, aby naświetlić sprawę i zastanowić się z wami, co można uczynić. Kiedy dowiedziałem się, że pani de Brazey jest tutaj, wpadłem na ten pomysł.
La Hire odwrócił się w stronę Arnolda, który nie odezwał się do tej pory ani jednym słowem, i trzasnął go w ramię.
- Co na to powiesz? Czy możesz udawać murarza i, co jest jeszcze trudniejsze, człowieka fikcyjnie żonatego?
Patrząc na Katarzynę, Arnold odpowiedział krótko: - Zgadzam się!
- Przypuszczam, że pani Katarzyna również. W porządku. Wyjedziecie jutro. Niech Bóg i Matka Boska przyjdą wam z pomocą, gdyż będziecie tego potrzebowali.
Pan de La Hire nie pomylił się w swych przypuszczeniach. Katarzyna, rzecz jasna, zgodziła się i szalała z radości. Uchodzić przez jakiś czas, nawet w przebraniu, za żonę Arnolda, było czymś, o czym nawet nie marzyła.
Może ta niebezpieczna przygoda przybliży ich do siebie? Któż mógł przewidzieć, czy w czasie tych godzin obowiązkowego przebywania ze sobą nie znajdzie sposobu, aby rozpalić jego uczucia, którym uległ już dwa razy.
Chcąc ukryć radość, zapytała: - Co się dzieje z panem de Xaintrailles'em? Odpowiedzi udzielił Arnold, wzruszając z irytacją ramionami.
- Spotkał jakiegoś nawiedzonego pastucha z Gevaudan, o imieniu Wilhelm, który przepowiada i nazywa siebie wysłannikiem Boga. Pan de Xaintrailles jest pod jego urokiem i ciągnie go wszędzie za armią. Liczy na to, że cudotwórca pomoże oswobodzić Joannę*.
* Pastuch nie pożył długo. Talhot uwięził Xaintrailles'a, a pastucha wrzucił do Oise, zaszytego w skórzany worek. - Powiedział, że dołączy do nas później... ale nie liczę na to.
- Dlaczego?
- Bo kompletnie oszalał na punkcie tego pastucha i nie dostrzega, że to oszust tego samego rodzaju, co ta dziewczyna z la Rochelle, której Joanna powiedziała, aby „zajęła się raczej swoim domem i dziećmi". Sądzę, że pan de Xaintrailles postradał zmysły - podsumował Arnold ochrypłym głosem.
* * *
Któregoś wieczoru, pod koniec marca, grupka biedaków przebyła bramę Wielkiego Mostu i wjechała do Rouen: mężczyzna, kobieta i mnich.
Wszyscy byli tak zakurzeni i brudni, że angielscy łucznicy pilnujący bramy obrzucili ich spojrzeniem powierzchownym i pogardliwym. Grali w kości na beczce i nie pofatygowali się nawet, aby sprawdzić zawartość wielkiego tobołka, który mężczyzna dźwigał na ramieniu, a w którym znajdował się prawdopodobnie cały majątek mężczyzny i kobiety. Co do mnicha, najwyraźniej cały jego dobytek stanowił potargany habit i różaniec z bukszpanu. Pewnie wszystko odbyłoby się zgoła inaczej, gdyby strażnicy odkryli, że w fałdach brudnej sukni kobiety zaszyte są szlachetne kamienie, a w szczególności olbrzymi, czarny diament. Reszta fortuny została ukryta w drewnianych paciorkach różańca, którym przepasany był mnich.
Nieogolony od trzech dni, ubrany w brudną, płócienną opończę i zbyt szerokie spodnie do kolan, które owijały się wokół muskularnych łydek rycerza, z nieforemną czapką na głowie, zgarbiony, aby ukryć swą wysoką postać, Arnold był trudny do rozpoznania. Katarzyna ubrana w niebieską, spraną suknię, brązowy, dziurawy płaszcz, z włosami ukrytymi w czepku, który od dawna nie był biały, nie ustępowała mu w niczym.
- Jan Son i jego żona mieszkają przy ulicy Niedźwiedziej - powiedział im brat Stefan, kiedy w tym przebraniu szczęśliwie przeszli obok strażników przy dzwonnicy. - To nie jest daleko. Ale, na Boga, mój przyjacielu, spróbuj spuszczać wzrok, kiedy spotykasz Anglików, i nie bombarduj ich tym piorunującym spojrzeniem, po którym na milę można wyczuć rycerza.
Zawstydzony Arnold uśmiechnął się i zarumienił.
- Uczynię, co w mej mocy. Ale to jest trudne, bracie Stefanie; widok ich żelaznych hełmów i zielonych bluz z czerwonym krzyżem, ich nonszalanckie zachowanie we francuskim mieście sprawia, że rozpala mi się krew!
- Musisz zachować zimną krew... przynajmniej na razie.
Dawna stolica książąt normandzkich wyglądała ponuro, mimo że samo miasto było wspaniałe. Wysokie domy z przepięknymi, wykładanymi drewnem frontonami i kolorowymi herbami, strzeliste gotyckie wieże kościołów z rzeźbionymi koronami stanowiły dziwną oprawę dla idących pospiesznie ze spuszczonymi oczami i z posępnymi twarzami mieszkańców miasta. Ani śladu wesołej wrzawy na skrzyżowaniach ulic; w na wpół pustych sklepikach można było zauważyć obowiązujące restrykcje. Milczące kobiety stały w kolejce do piekarzy, zatrzymywały się przy stołach rzeźników i flaczarzy z nadzieją kupienia czegoś do jedzenia. Wszędzie widać było żołnierzy w zielonych kasakach. Dwójkami lub trójkami penetrowali wąskie uliczki, najwyraźniej je nadzorując.
Kiedy w kaplicy zamku zaczął się proces, otrzymali surowe rozkazy, w obawie przed jakimiś działaniami w celu bądź to uwolnienia Joanny, bądź zamachu na życie wysokich osobistości, które chroniła forteca otoczona murem z siedmioma wieżami.
Gdy troje towarzyszy doszło do sklepiku z bielizną, przybraniami i wszelkiego rodzaju błyskotkami, prowadzonego przez panią Son, zobaczyli, że bieliźniarka jest zajęta obsługiwaniem dwóch bogato ubranych pań, których wyraźny angielski akcent wskazywał na damy z otoczenia księżnej de Bedford. Damy te oglądały flandryjskie koronki i przerzucały sztuki delikatnego, lnianego sukna tak pożądliwie, że wywołało to uśmiech na twarzy Katarzyny. Uwagę dziewczyny przykuła przez chwilę drewniana głowa stojąca na ladzie, na którą nałożono nakrycie głowy całe pokryte koronką z Malignes, z potrójnym, jak z mgiełki zrobionym welonem. Pani Nicole, chuda i śniada kobieta, nosząca bez najmniejszego wdzięku suknię z ładnego, szarego płótna, obszytą czarnym barankiem i wielki złoty krzyż na kryzie z drobno plisowanego lnu, zwróciła na nich tak rozgniewany wzrok, że brat Stefan postanowił działać.
- Pokój niech będzie z tobą, pani Nicole! - powiedział. - Oto twoi biedni kuzyni z Louviers, których ci przyprowadziłem... w opłakanym stanie.
Sądzę, że z trudem ich rozpoznajesz. Stracili wszystko. Ten bandyta i oprawca Stefan de Vignolles, niech Bóg go pokarze, spalił ich dom i zabrał im wszystko. Znalazłem ich na drodze na wpół żywych...
- Jakież to smutne! - powiedziała pani Nicole, spoglądając na dziwną parę z odrazą. - Zaprowadź ich do kuchni, ojcze. Mam tu jeszcze wiele spraw.
Obie angielskie damy pozostawiły koronki i również przyglądały się nowo przybyłym. Kręciły głowami i szeptały między sobą z tak widocznym współczuciem, że Katarzyna z trudem powstrzymywała śmiech. Uważając, że należy coś zrobić, ukłoniła się niezgrabnie i wyjąkała z dobrze udaną nieśmiałością: - Dzień dobry, kuzynko!
Gest, który uczyniła pani Nicole, przypomniał ruch, jakim odgania się zwykle muchy.
- Później, później! Idźcie teraz do kuchni, przecież widzicie, że przeszkadzacie!
Idąc za braciszkiem, skierowali się w stronę drzwi znajdujących się w głębi sklepu, ale kiedy przechodzili obok dam, jedna z nich wyciągnęła z sakiewki złotą monetę i wsunęła do ręki Katarzyny. Zaskoczona dziewczyna nie zareagowała.
- Biedna kobieta! - wykrzyknęła dama litościwie. - Kup sobie jakąś nową sukienkę!
Tak miły uśmiech towarzyszył tym słowom, że Katarzyna poczuła prawdziwą sympatię do tej litościwej kobiety, która potrafiła współczuć niedoli innej kobiety. Podziękowała jej ukłonem mówiąc: - Dzięki, szlachetna pani... Niech Bóg ci błogosławi! Ale pani Nicole wyglądała na bardzo oburzoną.
- Pani baronowa jest zbyt dobra... taka hojność! No, idźcie już!
Kiedy weszli do dużej, dobrze ogrzanej płomieniem z kominka kuchni, nie zastali w niej nikogo, lecz drzwi prowadzące na tylny dziedziniec były na wpół otwarte. Służąca musiała udać się do studni lub poszła nakarmić drób.
Arnold, który od chwili wejścia do domu z trudem zachowywał milczenie, powiedział cierpko: - Jeśli mamy mieszkać z tą Nicole, to chyba wolę spać w porcie z ładowaczami.
- Cicho! - uciął brat Stefan. - Nie trzeba ufać pozorom. Zmienisz może zdanie na temat twojej gospodyni. A oto i służąca!
W tej chwil do kuchni weszła mocno zbudowana dziewczyna, dźwigając wiadra pełne wody, i, zaskoczona, o mało co nie wypuściła ich z rąk.
- Ej, wy tam, czego tu szukacie? - krzyknęła.
Brat Stefan miał właśnie coś odpowiedzieć, ale w tej chwili do kuchni weszła pani Nicole.
- To są kuzyni mojego męża, którzy przybywają z Louviers, gdzie wszystko stracili - powiedziała, nie tracąc nic ze swego przykrego wyglądu. Musimy ich ugościć. Daj im coś zjeść, Małgorzato, a potem zaprowadź ich na poddasze. Kiedy pan wróci, zadecyduje, co z nimi zrobić!
- Wielkie dzięki za twą litość, wielmożna pani - zaczął brat Stefan, ale Nicole przerwała jego słowa, wzruszając ramionami.
- To nasz chrześcijański obowiązek. Żyjemy skromnie, mamy kłopoty z żywnością, ale nie mogę zostawić na ulicy krewnych mego męża. A teraz pozwól ze mną, ojcze, chcę z tobą porozmawiać...
Brat Stefan ruszył za nią bez pośpiechu, pozostawiając Arnolda i Katarzynę w towarzystwie służącej, która spoglądała na nich kątem oka. Bez wątpienia, nie stwierdziła niczego podejrzanego, bo napełniła dwie miski zupą, ukroiła wielką pajdę razowego chleba i podsunęła to wszystko nowo przybyłym.
- A więc przychodzicie z Louviers?
- Tak - powiedziała Katarzyna, zanurzając łyżkę w gęstej i smakowitej zupie. - Z Louviers...
- Mam tam kuzynów, garbarzy... Czy znacie Wilhelma Lerouge'a?
Teraz Arnold włączył się do rozmowy. Przestał jeść zupę, którą chłeptał z wielkim hałasem, jak to robili chłopi, i spojrzał na służącą.
- Pewnie! Wilhelm Lerouge? Chyba go znam. Biedny człowiek.
Powiesił go ten bandyta Vignolles! Ot co, żyjemy w strasznych czasach.
Ciężko nam, biedakom.
Zdumiona Katarzyna nie wierzyła własnym uszom. Od ich przybycia do Rouen cały czas obawiała się, że maniery mogą zdradzić jego szlachetne pochodzenie, a teraz okazało się, że w tej grze radzi sobie lepiej od niej.
Udało mu się, bo Małgorzata westchnęła w przekonaniem: - Tak, tak, jest ciężko! Ale tutaj nie będzie wam źle. Z panią Nicole nieraz trudno wytrzymać, ale jada się tutaj dobrze. Wyglądasz na silnego, pan Jan znajdzie ci jakąś robotę, a twoja żona też nie będzie się nudziła.
Druga służąca zmarła. Nie brak tu roboty.
- Nie boję się pracy - zapewniła ją Katarzyna, podczas gdy Arnold, wyraźnie zadowolony z siebie, kończył połykać zupę.
Kiedy skończył, wyczyścił miseczkę kawałkiem chleba, wychylił kubek wina jednym haustem i wytarł usta rękawem.
- Zaraz poczułem się lepiej - powiedział z zadowoloną miną. - Zupa była bardzo dobra. - I aby to potwierdzić, czknął głośno.
- Chodźcie teraz, pokażę wam waszą izbę. Nie ma tam luksusów ani nawet ogrzewania, ale we dwójkę będzie wam ciepło, no nie? - dodała, mrużąc porozumiewawczo oko.
Poddasze, znajdujące się pod wielkim dwuspadowym dachem, wyglądało jak pudełko w kształcie ściętej piramidy. Było tam trochę nieużywanych już przedmiotów i panował straszny ziąb. Ale Małgorzata przyniosła dwa sienniki, które ułożyła jeden na drugim, oraz dużo wełnianych nakryć.
- Jutro trochę się tu posprząta. A dzisiaj najważniejsze, żeby nie było wam zimno. Odpocznijcie teraz trochę.
Kiedy wyszła, Arnold i Katarzyna znaleźli się sami i przez chwilę stali twarzą w twarz, patrząc na siebie. Nagle Katarzyna wybuchnęła śmiechem.
Już od dawna miała na to ochotę.
- Nie wiedziałam, że masz takie zdolności! - powiedziała z kpiną w głosie. - Jesteś doskonały w roli chłopa. A ja się bałam, że tego nie potrafisz.
- Mówiłem ci, że wychowywałem się jak mały wieśniak... i sądzę dodał z nagłym uśmiechem, który rozjaśnił mu twarz - że pozostałem wieśniakiem w przebraniu. Wcale się tego nie wstydzę. Ja nie jestem stworzony do życia światowego. Ale muszę przyznać, że i ty dobrze sobie radzisz ze swoją rolą!
I nagle on również zaczął się śmiać, towarzysząc Katarzynie w tej szczerej radości, która przyniosła im odprężenie i odsunęła na jakiś czas urazy i złe wspomnienia. Śmiali się jak dwójka dzieci, które zrobiły dobry kawał, w takiej zgodzie, w jakiej chyba jeszcze nigdy nie byli, nawet w czasie najbardziej płomiennych chwil spędzonych wspólnie. Śmiali się jeszcze, kiedy pani Nicole weszła na poddasze z paczką pod pachą.
- Bądźcie cicho! - powiedziała, kładąc palec na ustach. - Ktoś mógłby was usłyszeć, a jak na uciekinierów pozbawionych wszystkiego, jesteście trochę zbyt weseli.
Tym razem uśmiechnęła się do Katarzyny, która spostrzegła, że uśmiech dodał trochę czaru tej podłużnej, pozbawionej wdzięku twarzy.
Gospodyni rzuciła paczkę z ubraniami na siennik, a potem się ukłoniła.
- Drodzy państwo, wybaczcie sposób, w jaki was przyjęłam...
wybaczcie również przy okazji moje cierpkie uwagi i zły humor w przyszłości! Nie ufam służącej ani zresztą nikomu!
Katarzyna, która od momentu przybycia do domu państwa Son czuła się niepewnie, ucałowała ją spontanicznie, podczas gdy Arnold zapewniał, że wprost przeciwnie, są jej bardzo wdzięczni. Wyjaśniwszy wszystko, Nicole odeszła, aby Małgorzata nie zaczęła czegoś podejrzewać. Przyniesiono im przybory toaletowe i wodę. Kiedy przyszedł pan Jan Son, byli umyci i przebrani w czyste, chociaż skromne odzienie, jak przystoi ubogim krewnym.
Na pierwszy rzut oka mistrz murarski nie wyglądał wcale sympatyczniej od swojej żony. Gruby i czerwony, nadęty od tłuszczu i dumy, spoglądał na wszystko zaspanym wzrokiem, zadowolony z siebie i powolny, co nie przemawiało na jego korzyść. Ale jego „kuzyni" szybko się prze-konali, że pod tym przykrym wyglądem krył się jasny umysł, rzeczywista odwaga i prawdziwa normandzka przebiegłość.
- Odpocznijcie dzisiaj wieczór - powiedział do nich cicho, kiedy służąca skończyła podawać wieczerzę. - Jutro pokażę wam naszą piwnicę.
To tam organizujemy spotkania, bez obawy, że ktoś nas podsłucha.
Kiedy zadzwoniono na gaszenie świateł; wszyscy odmówili wspólną modlitwę i każdy poszedł do siebie. Arnold i Katarzyna udali się na swoje poddasze, a serce dziewczyny zaczęło bić szybciej. To wspólne zamieszkiwanie krępowało ją, lecz jednocześnie napełniało radością, bo przecież... Małgorzata przygotowała tylko jedno łóżko. Nie wiedziała, czy ma się radować, czy też może obawiać nowych złorzeczeń. Ale kiedy weszli na górę, Arnold spokojnie zdjął z łóżka jeden z sienników, przeciągnął go w kąt i wziął przykrycie. Wśród niepotrzebnych rzeczy znalazł stare, potargane płótno, które starannie rozwiesił między nimi na belkach stropowych.
Obojętna, lecz trochę rozczarowana, patrzyła, co robi. Kiedy skończył, odwrócił się w jej stronę, uśmiechnął się i ukłonił tak grzecznie, jakby znajdowali się w jakimś pałacu, a nie w brudnej norze.
- Dobranoc! - powiedział uprzejmie. - Dobranoc... moja droga żono.
Kilka minut później Katarzyna usłyszała głośne chrapanie i zrozumiała, że usnął na dobre. Dzień był bardzo męczący i dziewczyna miała ochotę uczynić to samo, ale była zbyt zdenerwowana. Długo kręciła się na sienniku, lecz nie udawało jej się zmrużyć oka. Czuła złość do Arnolda, do siebie samej i do całego świata. I żeby chociaż ten dureń nie chrapał tak głośno!
* * *
Od tej chwili młodzi ludzie zaczęli wieść dziwne życie. Każdego dnia, pod czujnym okiem Nicole, Katarzyna pracowała w domu, pomagając Małgorzacie w kuchni, przy praniu, sprzątaniu i prasowaniu, wysłuchując częstych wybuchów złości gospodyni, szczególnie kiedy ktoś był w sklepie.
Doskonale radziła sobie z rolą ubogiej krewnej przyjętej z litości. Co się tyczy Arnolda, wspaniale wcielił się w rolę murarza. Dzięki temu, że umiał pisać, nie musiał wykonywać karkołomnych prac na rusztowaniach, a Jan Son, powierzając Arnoldowi funkcję sekretarza, oszczędził mu ciekawości i zdziwienia ze strony robotników. Ponieważ był kuzynem szefa, nikomu nie przeszkadzało, że jest traktowany trochę lepiej od innych.
Z nadejściem nocy, kiedy Małgorzata już spała, schodzili do piwnicy państwa Son, gdzie odbywały się tajne zgromadzenia, niemające nic wspólnego z murarką. Tam przynoszono pewne wiadomości z procesu Joanny d'Arc dzięki mnichom z zakonu Świętego Dominika należącego do klasztoru Świętego Jakuba; mnisi systematycznie brali udział w posiedzeniach, tajnych od początku marca. Dwaj mnisi, brat Isambart de la Pierre i brat Marcin Ladvenu, pomagali Joannie ze wszystkich sił i udzielali rad, gdy tylko mogli zbliżyć się do niej. Ale Cauchon i Warwick dobrze strzegli swej zdobyczy i brat Isambart, który poradził Joannie, aby odwołała się do papieża i do soboru w Bazylei, został ostrzeżony przez groźnego biskupa Beauvais, że zostanie umieszczony w worku i wrzucony do Sekwany. Obydwaj współczuli Dziewicy i mieli dla niej głęboki podziw.
Opisywali Janowi Sonowi i jego przyjaciołom codzienną udrękę Joanny, cytowali jej proste, jasne i pełne wiary odpowiedzi na podchwytliwe pytania stronniczych prawników chcących przypodobać się zwycięzcy. Joanna broniła się inteligentnie, z opanowaniem i dokładnością, co graniczyło z cudem, jeśli weźmie się pod uwagę, że ta osiemnastoletnia dziewczyna nie umiała ani pisać, ani czytać. Potrafiła jedynie się podpisać.
- Cały ten proces jest nielegalny, fałszywy i brudny - mówił brat Isambart poważnym głosem. - Cauchon obiecał, że ją zabije, ale pragnie przede wszystkim zniszczyć zaufanie do króla Francji. I aby to osiągnąć, nie cofnie się przed niczym!
Dowiedzieli się od niego, że Joanna, zaprowadzona do sali tortur w baszcie, pozostała nieugięta i prawa nawet na widok biczów zakończonych ołowiem, którymi ją straszono; nikomu nie udało się zniszczyć jej nadzwyczajnej odwagi. Ale im więcej dni upływało, tym trudniejszy był do niej dostęp. Jan Son w towarzystwie Arnolda, który zapuścił brodę dla jeszcze lepszej charakteryzacji, udał się do wieży Bouvreuil pod pozorem zakończenia murarki, żeby sprawdzić, czy pod żadnym z krużganków nie uda się wykonać podkopu, którym więziona mogłaby uciec. Obydwaj wrócili zrozpaczeni.
- Nikt nie może zamienić z nią słowa. Cały czas jest silnie strzeżona. A zamek jest pełen żołnierzy. Przeszukiwano nas co najmniej dziesięć razy.
Trzeba by dużej armii, aby zaatakować podobną fortecę - powiedział Arnold, opadając na taboret. - Nigdy nam się to nie uda. Nigdy!
W którymś momencie spiskowcy planowali, aby spróbować przekupić sędziów za pomocą klejnotów Joanny. Ale brat Isambart odwiódł ich od tego zamiaru.
- To nie zdałoby się na nic. Wzdrygam się przed takim osądem ludzi Kościoła, ale przyjęliby ofiarowane kosztowności... i wydaliby was natychmiast. Żaden z nich nie zawahałby się przez moment, aby skorzystać z obu okazji. Ci, którzy działali w dobrej wierze, na przykład biskup Avranches, już dawno uznali się za niekompetentnych.
- Cóż więc robić? - zapytała Katarzyna.
Mistrz Jan Son wzruszył potężnymi ramionami i wypił jednym haustem dzban wina dla dodania sobie odwagi.
- Poczekać na dzień ogłoszenia wyroku... ponieważ taki z pewnością nadejdzie, i wtedy spróbować coś zrobić. To nasza jedyna szansa... Jedyna szansa dla Joanny, że Bóg ulituje się nad nią - powiedział.
Opuściwszy głęboką piwnicę, służącą dawniej do przechowywania wina, Arnold i Katarzyna udali się na swoje poddasze, ale nie mieli sobie nic do powiedzenia. Wznosił się między nimi tragiczny cień uwięzionej.
Jednoczyła ich we wspólnym wysiłku, we wspólnej chęci wyrwania jej z rąk niesprawiedliwego losu, ale jednocześnie ich rozdzielała z powodu swego męczeństwa. Jak można było oddawać się miłości, jeśli wiedziało się o tym, jakie męki znosiła tak niedaleko Joanna?
Któregoś wieczoru, kiedy wszyscy mieli zasiąść do wieczerzy, ktoś zapukał w okiennicę. Małgorzata otworzyła drzwi. Do izby wszedł wysoki, ubrany na czarno mężczyzna.
- Dobry wieczór wszystkim! - powiedział. - I wybaczcie, jeśli przeszkadzam. Muszę pomówić z panem Sonem.
Mężczyzna miał na głowie kaptur zakrywający część twarzy, ale Katarzyna spostrzegła, że na jego widok Nicole zbladła i zadrżała.
Dziewczyna pochyliła się w kierunku swej pseudokuzynki i zapytała po cichu: - Kto to jest?
- Geoffroy Terrage... Kat! - odparła Nicole słabym głosem, nie starając się nawet ukryć niechęci.
Jan Son wstał od stołu i stanął między drżącymi kobietami a czarną sylwetką kata.
- Czego chcesz? - zapytał ostro.
- Będę cię potrzebował, panie Son, i to od jutra. Otrzymałem rozkaz postawienia na pojutrze, na czwartek 24 maja, wysokiego podestu z gipsu na cmentarzu Saint-Ouen.
- Na co potrzebny jest ten podest?
Terrage odwrócił wzrok, speszył się nagle pod spoczywającym na nim wzrokiem ludzi, z których żaden nie potrafił ukryć trwogi.
- Stanie na nim stos! - powiedział krótko. A następnie, ponieważ żadna z przerażonych osób nie powiedziała ani jednego słowa, dodał: - Stos ma się znajdować wysoko, aby zewsząd można było zobaczyć skazaną... a potem, kiedy się zapali, abym mógł udusić ją dyskretnie.
Pomimo grożącego niebezpieczeństwa Katarzyna nie wytrzymała i rzekła: - O ile wiem, Joanna nie została jeszcze skazana. Kat wzruszył obojętnie ramionami.
- Cóż mogę rzec? Dostałem takie rozkazy i wykonuję je. Mogę na ciebie liczyć, panie Son?
- Zrobione! - odpowiedział mistrz murarski, chociaż nie udało mu się całkowicie ukryć drżenia głosu. - Dobranoc!
- Dobranoc!
Kiedy kat wyszedł, wszyscy nadal siedzieli nieruchomo na swoich miejscach. Nawet Małgorzata z kociołkiem w ręku patrzyła osłupiałym wzrokiem na drzwi, za którymi zniknął. Dopiero po chwili postawiła garnek na stole i przeżegnała się szybko.
- Biedna dziewczyna! - powiedziała. - Stos... to straszna śmierć!
Późnym wieczorem, długo po tym, jak zakończyła się spożyta w milczeniu wspólna wieczerza, mieszkańcy domu przy ulicy Niedźwiedziej spotkali się w piwnicy z bratem Isambartem i bratem Stefanem przybyłym tego wieczoru z wyprawy do Louviers. Dominikanin i franciszkanin byli bardzo poważni, co nie wróżyło niczego dobrego. Na ich porysowanych zmarszczkami twarzach czaił się głęboki smutek.
- Nie, nie jest jeszcze skazana, ale niewiele do tego brakuje. W czwartek zaprowadzą ją na cmentarz opactwa Saint-Ouen, publicznie napiętnują i będą zmuszać do przyznania się do błędów i podporządkowania Kościołowi... w osobie mistrza Cauchona, który tak nędznie go tutaj reprezentuje. Jeśli odmówi, wrzucą ją do ognia, jeśli się zgodzi...
- Jeśli się zgodzi? - powtórzyła Nicole.
Mnich wzruszył chudymi ramionami pod białym habitem i czarnym płaszczem. Jego wychudła twarz napięła się: - W zasadzie powinni odesłać ją do jakiegoś klasztoru, aby spełniła pokutę zadaną przez sąd. Ale czuję, że jest to jakaś pułapka, że Cauchon coś kombinuje. Zbyt wiele razy obiecywał Warwickowi, że Joanna umrze.
Podczas gdy każdy ważył w głębi duszy słowa mnicha, pan Son wyciągnął z kieszeni rulon pergaminu i rozłożył go na beczce. Aby pergamin się nie zwijał, postawił na nim żelazny lichtarz, a następnie wygładził ręką pogiętą i pociemniałą ze starości powierzchnię. Podczas gdy wszyscy inni mieli ponure miny, on wyglądał na zadowolonego. Spostrzegła to jego żona.
- Można by powiedzieć, że to, co rzekł ojciec Isambart, sprawiło ci przyjemność?
- Bardziej niż myślisz, gdyż widzę dużą możliwość uratowania Joanny.
- Oto - dodał, wskazując na pergamin - bardzo stary plan opactwa SaintOuen, gdzie również, nawiasem mówiąc, wykonuję roboty. A ten plan ma według mnie olbrzymie znaczenie. Podejdźcie tutaj...
Wszyscy go otoczyli, pochylając nad jego ramieniem zaciekawione twarze. Do późnej nocy Jan Son mówił im coś spokojnym głosem.
Katarzyna udała się wcześnie rano na cmentarz opactwa Saint-Ouen, aby mieć pewność, że będzie mogła stanąć tam, gdzie polecili jej Jan Son i Arnold. Miała stać na stopniach na wpół zburzonego krzyża, twarzą do trybun przygotowanych dla sędziów i małego podestu, na którym miała się znaleźć Joanna. Niedaleko stąd, między trybunami i bramą południową kościoła Saint-Ouen, wznosił się złowrogi stos utworzony w przeddzień przez mistrza murarskiego, na którym piętrzyły się wiązki chrustu. W jakiś czas później przybyła Nicole z grupą odświętnie ubranych kumoszek i zajęła miejsce pod jedną z drewnianych galerii otaczających miejsce, gdzie pochowani byli zmarli. Na dachach tych galerii leżały wykopane kości zmarłych. Nazywano to kostnicą. Cmentarz wypełniał się szybko, gdyż ładna pogoda i ciekawość wyciągnęły z domów prawie wszystkich mieszkańców Rouen. Z tej smutnej okazji większość z nich miała zobaczyć Joannę po raz pierwszy. Wkrótce Katarzyna dostrzegła Arnolda; ubrany w czarny, ciasny i wytarty strój, przygarbiony, z głową ukrytą w obszernym kapturze koloru ciemnozielonego, stanął możliwie jak najbliżej podestu przygotowanego dla Joanny, tuż za kordonami angielskich łuczników. Tworzyli oni, trzymając w poprzek piki, zaporę solidną, jednakże możliwą do sforsowania dla osoby tak silnej jak Arnold. Pozostali spiskowcy znajdowali się na swoich miejscach: Jan Son w dzwonnicy miejskiej, a brat Stefan wewnątrz kościoła Saint-Ouen.
Sposób obmyślony przez murarza był bardzo prosty. W starych planach kościoła odkrył wiele lat wcześniej istnienie podziemnego korytarza wychodzącego poza obręb miasta, który kończył się pod płytą w starej krypcie romańskiej. Nie wiedząc nawet dlaczego, nigdy o tym nikomu nie powiedział i teraz był z tego bardzo zadowolony. Wiedział dokładnie, pod którą płytą zaczynają się stare schody, i podczas gdy robotnicy wznosili gipsowy podest zamówiony przez Trybunał, Jan Sou, pod pretekstem sprawdzenia filarów krypty zerwał płytę i pokazał bratu Stefanowi, jak ją podnieść bez najmniejszego trudu. Strój mnicha pozwalał franciszkaninowi wchodzić zarówno w dzień, jak i nocą do każdego kościoła i nie dziwiło to nikogo. W tej chwili modlił się chyba w krypcie, w oczekiwaniu na Arnolda, który miał mu przyprowadzić Joannę.
Według ustaleń nie mieli nic robić przed ogłoszeniem wyroku. Wtedy były dwie możliwości: albo Joanna podporządkuje się wyrokowi Kościoła i zostanie powierzona mniszkom, albo odrzuci go i zostanie oddana katu. W jednym i drugim przypadku Katarzyna miała w tym momencie dostać drgawek, odgrywając kobietę w ataku histerii, a Nicole, pod pozorem niesienia jej pomocy, miała jeszcze zwiększyć zamieszanie na cmentarzu.
Jan Son znajdujący się w dzwonnicy miejskiej, skąd mógł zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć przeraźliwe krzyki obu kobiet, miał w tej samej chwili wprawić w ruch dwa dzwony alarmowe: Rouvel'a i Cache-Ribaud, których wspaniały dźwięk wzywał przez wieki mieszkańców Rouen do obrony lub buntu. Ten nieoczekiwany alarm miał jeszcze zwiększyć zgiełk i spowodować zamieszanie, które pozwoliłoby Arnoldowi, przy pomocy brata Isambarta, znajdującego się w pobliżu Joanny, wyrwać więźniarkę z rąk jej straży i wepchnąć do kościoła. Dla człowieka takiego jak Cauchon prawo azylu nie liczyłoby się wcale, ale wystarczyło zarobić dwie lub trzy minuty na pościgu, aby płyta zasunęła się za Joanną. Zanim Anglicy odnaleźliby miejsce ucieczki, Dziewica i jej oswobodziciele byliby już poza miastem i dołączyliby o zmierzchu do La Hire'a, który miał się znaleźć z oddziałem możliwie jak najbliżej miasta.
Katarzyna, doszedłszy do siebie po udawanym niedomaganiu, miała dołączyć do uciekinierów...
Publiczność wypełniała już cmentarz, a krzyż, o który opierała się Katarzyna, otaczało teraz morze głów, nad którymi na szczęście górowała.
W pobliżu trybun dostrzegła stal najeżoną pikami - był to oddział żołnierzy.
Trybuny dla sędziów wypełniły się białymi i czarnymi sutannami, od których odcinała się purpurowofioletowa sutanna biskupa. Z daleka wydał się Katarzynie olbrzymi; jego pełne ramiona nakrywała, pomimo upału, gronostajowa pelerynka, która kontrastowała groteskowo z purpurową twarzą. Wysoko na niebie latały czarno-białe jaskółki. Z wieży kościelnej odezwał się ciężki głos dzwonu. Z sercem wypełnionym nagłą trwogą, Katarzyna zobaczyła, że przyszedł kat i jego pomocnicy, a następnie, w otoczeniu żołnierzy, pojawiła się drobna, ubrana na czarno postać.
Kiedy Joanna znalazła się na trybunce dla niej przeznaczonej, w tłumie rozległ się przeciągły, pełen litości szmer.
- Jakaż ona młodziutka i mizerna! - szepnęła jedna z kobiet.
- Biedaczka - powiedział starzec z długą, białą brodą - ależ ją sponiewierali w więzieniu ci przeklęci Anglicy, niech Bóg ich pokarze!
- Ciszej!... - powiedziała z kolei młoda kobieta. - Gdyby ktoś cię usłyszał, miałbyś się z pyszna.
Zresztą wkrótce wszyscy ucichli. Człowiek w czarnej todze stanął przed klęczącą Joanną, z pergaminem w dłoniach. Ktoś stojący za Katarzyną szepnął z pełnym strachu szacunkiem.
- To mistrz Wilhelm Evard z Sorbony. Będzie głosił nauki.
Rzeczywiście, doktor w czarnej todze zaczął wygłaszać głosem dźwięcznym i pełnym namaszczenia długie i napuszone kazanie na jakiś skomplikowany temat. Ale Katarzyna nie słuchała go. Z przerażeniem patrzyła na bladą i mizerną Joannę. Dziewica dosłownie ginęła w męskim ubraniu z czarnego materiału. Włosy podrosły jej trochę i okalały twarz tak zapadniętą, że jasne, niebieskie oczy zdawały się zajmować całe oblicze. Ale wydawało się, że odwaga jej nie opuściła.
U stóp małej trybuny, za kordonem żołnierzy, Katarzyna zobaczyła ciemnozieloną plamę: kaptur Arnolda, którego nerwowe napięcie wyczuwała całym ciałem. Wkrótce od jego siły i szybkości miało zależeć ocalenie Joanny i jego samego. Arnold będzie ryzykował życiem, kiedy rzuci się, aby porwać więźniarkę. Zarówno on, jak i Katarzyna dobrze o tym wiedzieli i kiedy rozstawali się dzisiejszego ranka, młodzieniec po raz pierwszy uchylił lodowatej maski... och, tylko przez małą chwilkę! Ujął spracowaną i zniszczoną od prania dłoń Katarzyny i ucałował.
- Nie zapomnij o mnie zupełnie, jeśli umrę... - szepnął. Wzruszenie ścisnęło krtań Katarzyny, tak że nie była w stanie nic powiedzieć. Łzy napłynęły jej do oczu, ale on już się oddalił, śmieszny, a zarazem wzruszający w tym swoim ubiorze, zbyt ciasnym na jego mocne ciało.
Jedyne, co mogła uczynić, to zamknąć w sercu tę ulotną chwilę...
Głos kaznodziei stawał się coraz głośniejszy i zmusił Katarzynę do zwrócenia uwagi: - O, Królu Francji! - wołał. - Nigdy dotąd nie żyły tu potwory, ale teraz jesteś okryty hańbą, gdyż zawierzyłeś tej kobiecie, czarownicy i heretyczce...
Z kolei dał się słyszeć spokojny, jasny i pełen pogardy głos Joanny: Nie mów tak o moim królu! - wykrzyknęła. - Jest prawdziwym i dobrym chrześcijaninem.
Tłum zaczął wibrować jak napięty sznur, ale był to tylko przelotny wybuch. Evard mruczał coś dalej i Katarzyna przestała się tym interesować.
Czuła, że zbliża się oczekiwana chwila...
Kiedy nadeszła, wszystko stało się tak szybko, iż wydawało się jej, że traci głowę. Między dwiema trybunami powstało takie zamieszanie, że trudno było zrozumieć, co się dzieje. Katarzyna zobaczyła, że jakiś mnich wsuwa do ręki Joanny, która teraz wydawała się bardzo wystraszona, papier i pióro. Tłum wokół niej stawał się coraz bardziej gęsty... Joanna podpisała się na papierze i sprowadzono ją z trybuny. Prowadzono ją gdzieś, ale gdzie?
Katarzyna zobaczyła, że Arnold odwraca się w jej stronę, czyli nadszedł oczekiwany moment... Ruszyła do akcji. Krzyknęła przeraźliwie, co skierowało na nią uwagę części tłumu, i upadła do tyłu, udając atak histerii.
Padając, poczuła ból i krzyknęła jeszcze głośniej. Zobaczyła twarz niesionej przez tłum i wrzeszczącej Nicole. Zgiełk był coraz większy, zaczęły bić dzwony na wieży. Wzburzony tłum wrzeszczał. Leżąc na ziemi wśród ludzi, którzy starali się ją podnieść, Katarzyna nie widziała nic. Ale czyjś grzmiący głos opanował sytuację.
- Zatrzymajcie również i tę kobietę, której atak wywołał taki zamęt.
Nicole, której oczy rozszerzył strach, znikła jakby cudem wśród tłumu.
W chwilę później twarda dłoń angielskiego żołnierza uniosła Katarzynę i postawiła brutalnie na nogi. Wtedy zobaczyła... Zobaczyła purpurowego z wściekłości Cauchona, który wskazywał na nią palcem i Joannę, którą żołnierze prowadzili w kierunku więzienia. Zobaczyła Arnolda walczącego jeszcze z trzema angielskimi łucznikami. Zrozumiała, że plan się nie powiódł... że wszystko stracone.
* * *
Godzinę później Katarzyna i Arnold, pobici i skuci łańcuchami, ale ramię w ramię, stanęli przed biskupem Beauvais. Obydwoje trzymali się dzielnie. Nie musieli już się zginać ani ukrywać, kim są.
- To już koniec - szepnął Arnold swojej towarzyszce, kiedy weszli za próg wieży. - Nie pozostaje nam nic innego jak umrzeć... przynajmniej mnie!
Cios pięści łucznika zmusił go do milczenia i Katarzyna zobaczyła, że po pękniętej wardze Arnolda płynie strużka krwi. Stanęli przed wysokim, dębowym podwyższeniem, gdzie Cauchon umieścił swoje olbrzymie ciało.
Siedział w pozie, która wydawała mu się z pewnością pełna godności, i mierzył ich pełnym fałszu wzrokiem.
- Zakłócaliście porządek! - rzekł. - Biedni szaleńcy, sądzę, że chcieliście pomóc w ucieczce czarownicy. Gdzież zajdziemy, jeśli chłopi zaczną wtrącać swoje trzy grosze...
Zdawał się być straszliwie znudzony tym, co uważał za zwykły incydent. Jego spojrzenie pozbawione było zainteresowania. Zaczął obgryzać paznokieć lewego kciuka, a następnie splunął. Lecz nagle jego wypalone spojrzenie nabrało blasku. Zapalił się w nim płomień niedowierzania, a następnie zdziwienia. Wstał zza katedry, zszedł po stopniach i ciężko zbliżył się do Katarzyny, która z podniesioną głową patrzyła na niego. Wierzchem tłustej ręki zsunął czepek z jej głowy, odsłaniając złote warkocze. Zły uśmiech zmarszczył mu twarz.
- Wydaje mi się, że ci kiedyś powiedziałem, pani Katarzyno, iż nie zapomnę o tobie, ale, na mą duszę, nie sądziłem, że będę mógł ci to udowodnić w takich okolicznościach. Wiem dużo o twoich wyczynach, jak każdy w Burgundii, ale nie wiedziałem, co się z tobą dzieje. Jeśli dobrze rozumiem, teraz bawisz się w konspirację. Interesujesz się tą nikczemną czarownicą niezasługującą nawet na chrust, na którym się usmaży. To prawda, że rozpustnice darzą się sympatią i wspomagają się.
Ostry głos Arnolda przerwał mu w pół słowa.
- Zostaw ją w spokoju, wieprzu! Czy nie rozumiesz, że źle się poczuła w czasie tego żałosnego przedstawienia, jakie przygotowałeś dla innej kobiety? Wiem, że takimi przeciwnikami zajmujesz się najchętniej, ale lepiej zrobisz, jeśli zajmiesz się mną. Jestem tego wart.
Cauchon odwrócił się w jego stronę i popatrzył uważniej. Ale w tym sklepionym pomieszczeniu z małym otworem okiennym światło było słabe.
Prałat podszedł do kominka, w którym zapalono ogień w celu osuszenia wilgotnych ścian, chwycił zapaloną głownię i zbliżył się do młodzieńca.
- Kim jesteś? - zapytał z ciekawością w głosie. - Twoja twarz nie jest mi obca... ale nie pamiętam, gdzie cię widziałem?
- Pomyśl! - rzucił Arnold z szyderstwem w głosie. - I wbij sobie w głowę, że jedynym twoim przeciwnikiem w tym miejscu jestem ja! Ta kobieta nie ma nic wspólnego z tą sprawą.
Zrozumiawszy, że Arnold stara się ją uratować, Katarzyna zaprotestowała. Za wszelką cenę chciała podzielić los Arnolda, jakikolwiek by on był.
- Dziękuję za twą wspaniałomyślność, ale nie zgadzam się. Jeśli ty jesteś winny, to ja również...
- Bzdury! - wykrzyknął Arnold z wściekłością. - Działałem sam!
Niepewny wzrok biskupa przesuwał się z jednego na drugie. Zwąchał jakąś tajemnicę i chciał ją wyjaśnić.
- Kat was pogodzi - powiedział, śmiejąc się ochryple. - Jeśli wyjawisz mi swoje nazwisko, zrozumiem może lepiej. Czy jesteś, jak pani de Brazey, zbiegiem z Burgundii?
Nieopisana pogarda wykrzywiła twarz Arnolda.
- Ja? Burgundczykiem? Znieważasz mnie, biskupie. Nie mam już nic do stracenia i mogę wyjawić ci swoje imię. Pomoże ci przynajmniej zrozumieć, że nie mam nic wspólnego z tą wariatką. Nazywam się Arnold de Montsalvy i jestem kapitanem Karola! Ona jest Burgundką. Jej bliscy w czasach Caboche'a zabili mojego brata. A ty chciałbyś, abym miał z nią coś wspólnego? Jesteś szalony, biskupie, jeśli uwierzysz w podobną rzecz...
Z oczu Katarzyny wytrysnęła struga łez. Z pewnością Arnold chciał ją ocalić, ale nie mogła znieść pogardy, z jaką się do niej odnosił. Krzyknęła z rozpaczą: - Więc znowu mnie odpychasz... nawet teraz. Dlaczego nie chcesz, abym z tobą umarła? Powiedz dlaczego?
Wyciągnęła ku niemu skute łańcuchami dłonie, gotowa czołgać się do jego stóp, aby usłyszeć jakieś łagodniejsze słowo. Zapomniała o tej groźnej scenerii, w jakiej się znajdowali, o nieprzyjaznym prałacie, który jej słuchał.
Istniał dla niej jedynie ten tak namiętnie kochany mężczyzna, który odrzucał ją w tej ostatniej godzinie. Niewzruszony Arnold patrzył prosto przed siebie z zaciśniętymi zębami.
- Skończmy z tym, biskupie. Każ ją wypuścić. Wyznam ci wszystko, co uczyniłem przeciw tobie.
Ale Piotr Cauchon wybuchnął śmiechem i, pełen wesołości przepełnionej żółcią, usadowił się w swoim fotelu. Otworzył szeroko usta, w których ukazało się kilka popsutych zębów, jakie mu pozostały, i śmiał się na oczach więźniów. Następnie czknął i się uspokoił. Przesunął językiem po zeschniętych wargach jak tłusty kot, który zamierza zjeść mysz.
Nieprzyjazny błysk zapalił się w jego oczach, podczas gdy spojrzenie spoczęło na pojmanych. Jego tłusta dłoń chwyciła Arnolda za kołnierz kaftana.
- Jeden z Montsalvych, czyż tak? Zapewne brat Michała. I sądzisz, że uwierzę w twoją bajeczkę. Sądzisz, że jestem chory na umyśle, lub przypuszczasz, że mam krótką pamięć? Puścić ją? Twoją wspólniczkę?
Przecież wiem lepiej niż kto inny, jak bardzo ona i jej bliscy byli oddani twojej rodzinie.
- Legoix oddani mojej rodzinie? Chyba straciłeś zmysły?
Tak szalona złość ogarnęła tłustego biskupa, że aż zaczął się dusić.
Dostał czkawki, lecz jego słowa nie straciły nic na jasności.
- Nienawidzę, gdy ktoś kpi sobie ze mnie. Byłem jednym z przywódców Caboche'a w czasie zamieszek. Wiem lepiej niż ty, że byli Legoix i Legoix. Chcesz mi wmówić, że nie wiesz, że ta nędznica, będąc jeszcze dzieckiem, starała się uratować twojego brata? Że jestem zbyt zidiociały, żeby sobie nie przypomnieć, iż dwójka dzieci odbiła więźnia, którego prowadzono na Montfaucon, z narażeniem własnego życia i z odwagą godną lepszej sprawy, że ukryli go w piwnicy ojca dziewczynki... W piwnicy Gauchera Legoix'a, tego przeklętego złotnika, którego rozkazałem natychmiast powiesić na jego własnym szyldzie. Gauchera Legoix'a, jej rodzonego ojca! - Palcem drżącym z wściekłości wskazywał na Katarzynę, słuchającą go z radością i wzruszeniem, których nie mógł pojąć. Dusząc się z wściekłości... dodał: - Ona, Katarzyna Legoix... ta ladacznica, ukryła twego brata w swoim łóżku, a ty ośmielasz się mnie prosić, biedny głupcze, abym ją wypuścił!
- Nie w łóżku - zaprotestowała Katarzyna, której oburzenie przywróciło jasność myślenia. - W piwnicy!
Ale Arnold nie słuchał już ani jej, ani Cauchona. Patrzył tylko na nią, tak jak jeszcze nigdy tego nie czynił. Z drżącym sercem Katarzyna spoglądała na niego. W czarnych oczach młodzieńca zobaczyła wielką radość, tyle miłości i pasji, których nie miała nadziei zobaczyć już nigdy. Nie spuszczając z niej oczu, wyszeptał: - Nie wiesz, biskupie, co dla mnie uczyniłeś. Gdybyś wiedział, bardzo byś tego żałował. Katarzyno... moja miłości... moja jedyna, cudowna miłości... czy będziesz mogła mi kiedyś wybaczyć?
Byli teraz bardzo daleko od tej ponurej wieży, od wilgotnych murów i od kapryśnego starca, który dusił się w fotelu, łapiąc z charczeniem powietrze uciekające z chorych płuc. Złość, której dał się porwać, wywołała gwałtowny atak rozedmy. Z głębi gardła wydobywał się charkot, z trudem łapał powietrze. Ale choćby umarł w ich obecności, Katarzyna i Arnold, zajęci sobą, nie zwróciliby na to uwagi. Korzystali z tej tak nieoczekiwanej chwili, która zniszczyła wszystkie istniejące między nimi przeszkody, która zamieniła w kupę popiołu wszystkie minione lata, wszystkie urazy, niechęć i dawne okrucieństwa.
- Nie mam ci nic do wybaczenia - szepnęła w końcu Katarzyna ponieważ teraz możesz mi uwierzyć, że cię kocham...
Charczenie biskupa zwabił mnicha, który wznosząc ręce do nieba, rzucił się na pomoc zwierzchnikowi. Ten między kolejnymi dwoma atakami kaszlu wskazał na więźniów drżącą ręką: - Wrzuć ich do lochów.
Łucznicy wyprowadzili ich z sali, a oni nadal patrzyli na siebie. Skute ręce nie pozwalały im się dotykać, ale niemy język spojrzeń czynił ich bliskimi, jak jeszcze nigdy dotąd. Obydwoje mieli pewność, że zawsze byli dla siebie stworzeni, że się wzajemnie uzupełniają, że każde jest całym światem dla drugiego i w tym szczęściu zapomnieli nie tylko o wszystkim, co tak długo ich dzieliło, lecz także o śmierci, która ich czekała.
Strażnicy tak się bali, aby więźniowie nie kontaktowali się ze sobą, że zamknięto ich w oddzielnych wieżach, na samym dnie lochów. Arnold został przykuty w podziemiach dzwonnicy, a Katarzyna w więzieniu wieży Dwóch Herbów. W ten sposób między nimi a wieżą Bouvreuil, gdzie więziono Dziewicę, powstał tragiczny trójkąt. Mimo że Katarzyna znalazła się po raz pierwszy w tak strasznym miejscu, bo spuszczono ją na linie do błotnistej jamy, gdzie nie dochodziło żadne światło, była tam tak szczęśliwa, jak nigdy w pałacu Filipa ani w zbytkownym domu zmarłego męża. Miłość zastępowała jej światło, ciepło i wszystko to, czego jej brakowało.
Znajdowała się w stanie łaski, a myśli o Arnoldzie podtrzymywały ją na duchu. Jedynie gdy myślała o jego cierpieniach, czuła się nieszczęśliwa.
Obawiała się tylko jednego: że nie zobaczy go przed śmiercią. Ale ta obawa nie trwała długo. Zbyt dobrze znała Piotra Cauchona i wiedziała, że nie pozbawi się on wybornej zabawy: aby każde z nich obserwowało męki zadawane drugiemu.
Jednak czas upływał i nic się nie działo. Nie było jeszcze ani sędziów, ani przesłuchań i strażnik milczał. Katarzyna wyliczyła po częstotliwości zmian warty, że minęło pięć albo sześć dni. Ale nie była tego pewna w norze, gdzie nie dochodził najmniejszy promyk słońca. Z pewnością gdyby trwało to jeszcze dłużej, wpadłaby w rozpacz. Ale tak się nie stało. Któregoś dnia blask pochodni oświetlił śmierdzącą norę, a na linie zjechał po uwięzioną strażnik.
Znalazła się w pełnym słońcu, na dziedzińcu zamkowym, mrużąc oczy niczym nocny ptak. Żołnierze, którzy zdawali się na nią czekać, wybuchnęli gromkim śmiechem, patrząc, jak niezdarnie porusza się w więzach. Jeden z nich schwycił wiadro wody i wylał na Katarzynę, wrzeszcząc: - Fu! Ale ta dziewka cuchnie!
Zabawa spodobała się innym. Kto tylko mógł, zaczął wylewać na Katarzynę wodę. Zimna woda początkowo sprawiała jej przykrość, ale słońce grzało już dobrze. Poczuła się lepiej, gdy błoto z lochów zaczęło spływać z niej z każdym wiadrem wody... Ale wkrótce dowódca wydał krótki rozkaz i żołnierze zaprzestali zabawy. Ociekająca wodą Katarzyna poczuła nagle radość w sercu: z wieży dzwonnicy wyszedł Arnold, słaniając się na nogach, szedł po omacku, ze skutymi rękami. Był wychudzony i brudny. Strażnicy otoczyli ich, toteż nie mogli podejść do siebie, ale młodzieniec żył, więc radość jej nie miała granic. Łańcuchy zastąpiono sznurami i zaczęto ich prowadzić, popychając lancami, w kierunku zwodzonego mostu. Z pewnością wybiła godzina śmierci, prowadzono ich na jakiś plac w mieście, gdzie stracenie miało służyć ludziom ku przestrodze...
* * *
Kiedy więźniowie wraz z eskortą wyszli na Stary Rynek, Katarzyna pomimo stanu łaski, w jakim się znajdowała od kilku dni, poczuła, że odwaga ją opuszcza, a w ciało wślizguje się strach. Nadchodząca śmierć bywa niekiedy straszna. Katarzyna zobaczyła przed sobą rusztowanie wysokości jednego piętra, na którym zgromadzono dużą ilość polan i chrustu: nad tym wszystkim górował wysoki pal, z którego zwisały łańcuchy.
Jej przestraszone spojrzenie zaczęło szukać wzroku Arnolda. On również patrzył na stos ze zmarszczonymi brwiami i zaciśniętymi szczękami; być może walczył z takim samym strachem.
Katarzyna pomyślała, że w czasie walki pewnie mierzy wroga takim właśnie spojrzeniem. Ale on chyba myślał o Katarzynie, bo jego wzrok zwrócił się w kierunku dziewczyny z taką miłością i litością, że uczuła, jak strach nieco maleje. Wokół stosu kręcili się ludzie w łachmanach, układając dodatkowe wiązki chrustu pod kierunkiem kata.
Plac wypełnił się ludźmi, ale byli to głównie żołnierze angielscy.
Mieszkańcy miasta musieli zadowolić się oknami, dachami i słupami starej hali, bo na trójkątnym placu, pośrodku którego stał kościół Świętego Zbawiciela, zgromadziło się sześciuset lub siedmiuset żołnierzy. Dalej, poza wysokim stosem, znajdowało się małe rusztowanie z szubienicą, ale Katarzyna wiedziała, że stoi ona tam zawszę, a zresztą nikt nie zwracał na nią uwagi.
Żołnierze popędzili przed sobą więźniów, ale nie w stronę stosu, lecz zatrzymali się przy dwóch wielkich wyłożonych purpurą trybunach, które zaczęły wypełniać się duchownymi i angielskimi dygnitarzami. Łucznicy otoczyli ich tak ściśle, że byli niewidoczni dla tłumu. Stojąc tuż obok Arnolda, Katarzyna poczuła, że wraca jej odwaga; nie mogli schwycić się za ręce, ale dotykali się ramionami. Arnold szepnął szybko: - To nie my mamy tutaj umrzeć, Katarzyno. Ten stos czeka na kogoś innego... obawiam się, że wiem na kogo. Popatrz na trybuny.
- Uciszyć się! - krzyknął sierżant dowodzący eskortą. Teraz na największej trybunie pojawili się biskupi, wśród których Katarzyna rozpoznała Cauchona. Otaczali potężną postać w purpurowej szacie z gronostajowym kołnierzem: był to kardynał Winchesteru, przy którym stał w zbroi zarozumiały książę de Warwick.
Kiedy ważne osobistości zajęły miejsca w fotelach, gruby kardynał zrobił ruch ręką i dzwony całego miasta zaczęły dzwonić, jakby tylko czekały na ten znak: najpierw kościół Świętego Zbawiciela, potem kościół Świętego Stefana, następnie katedra, kościół Saint-Maclou, Saint-Ouen i pozostałe.
Żałobne nuty wlały się w duszę Katarzyny. Poczuła chłód pomimo ciepłych promieni słońca, które wysuszyły już jej włosy i odzienie. Z jednej z uliczek wytoczył się wóz otoczony setką angielskich żołnierzy. Przykuta do drabiny na wozie stała biała postać.
- Joanna - szepnęła Katarzyna, mając ściśnięte z rozpaczy gardło. - Mój Boże, to Joanna!
Miserere zaintonowane przez pięćdziesięciu mnichów zagłuszyło jej słowa, więc popatrzyła na Arnolda z przestrachem.
- Czy będziemy oglądać te okropności?
Nie odpowiedział, tylko spuścił głowę i Katarzyna zobaczyła dwie wielkie łzy toczące się po jego policzkach. Opuściła głowę i też zaczęła płakać. Związane ręce bolały ją bardzo, żałowała, że nie może przysłonić nimi oczu, zatkać uszu, aby nie słyszeć dzwonów, złowrogiego śpiewu i śmiechów żołnierzy. Od tego momentu zaczął się dla Katarzyny straszny koszmar, który osiągnął punkt kulminacyjny, kiedy zobaczyła białą, związaną postać na szczycie olbrzymiego stosu. Jak przez mgłę, zapłakanymi oczami dostrzegła brata Isambarta. Prowadził Joannę na stos.
Katarzyna usłyszała, że Joanna prosi o krzyż, zobaczyła, jak sierżant pochyla się i podnosi dwie gałązki, przewiązuje je sznurowadłem i podaje męczennicy. Kat biegał już wokół stosu z pochodnią w dłoni. Pojawił się czarny dym, buchnęły płomienie. Okropny smród siarki i smoły wypełnił powietrze. Wyczerpana, będąc u kresu wytrzymałości, Katarzyna pochyliła się i zaczęła wymiotować.
- Mój Boże - krzyknął Arnold, szarpiąc więzy. - Katarzyno! ... Nie umieraj!...
Angielski sierżant bez słowa wyskoczył z grona kolegów i pobiegł do pobliskiej oberży „Pod Koroną". Powrócił z dzbanem wina i zmusił Katarzynę do wypicia kilku łyków. Nieszczęsna poczuła się trochę lepiej.
Wino, niczym ogień, rozgrzało jej ciało, przywróciło życie. Spróbowała się uśmiechnąć, aby podziękować temu, który ją poratował. Był to człowiek w średnim wieku, z wielkimi wąsami i siwiejącymi włosami. Zobaczyła, że jego oczy są pełne łez.
- Dziękuję, kamracie... - powiedział poważnym głosem Arnold.
Żołnierz wzruszył ramionami, otarł szybko wilgotne policzki i powiedział, patrząc w stronę stosu: - Nie prowadzę wojny z kobietami! Nie jestem biskupem Cauchonem.
Mówił kiepsko po francusku, ale można go było zrozumieć. Stos płonął już teraz całkowicie. Ze środka płomieni dochodził krzyk. Była to skazana. Krzyczała: - Jezu!
Nie można już było jej zobaczyć, ale brat Isambart, ryzykując życiem, wyciągał nadal w jej stronę wielki krzyż procesyjny, przyniesiony z kościoła.
Kłęby czarnego dymu przysłaniały wszystko. Ze środka stosu przestały już dochodzić krzyki. Kiedy kat rozgarnął nagle płomienie, pojawiło się ciało Joanny. Już nie żyła. Ogień strawił koszulę, ukazując ciało dziewczyny pokryte sczerniałą krwią. Dla Katarzyny tego było za wiele, zemdlała...
Otworzyła oczy pod wpływem gwałtownego bólu. Ktoś uderzył ją w twarz, i poczuła w gardle coś piekącego. Zaczęła kaszleć, wypluła palący płyn, w końcu usiadła i otworzyła oczy. Angielski sierżant, który dał jej się napić wina w czasie męczarni Joanny, klęczał przy niej ze skórzaną manierką w ręce.
- Czujesz się lepiej? - zapytał łagodnie.
- Tak, trochę lepiej... Dziękuję! Ale... gdzie jest Arnold?
Znajdowała się w niskim, pustym pomieszczeniu, siedziała na wiązce słomy. Światło docierało tutaj przez małe, umieszczone wysoko okienko, ale piwnica nie wyglądała na więzienie.
- Twój towarzysz? Jest w sąsiednim pomieszczeniu, dobrze go pilnują... Zabrałem cię tutaj, abyś mogła w spokoju dojść do siebie.
- Gdzie jesteśmy?
- Przy bramie Wielkiego Mostu. Mamy rozkaz trzymać was tutaj do zapadnięcia zmroku. Nie pytaj o nic więcej Spróbuj się przespać...
Oddalił się, ciężko szurając metalowymi podeszwami po nierównych płytach. Katarzyna chciała zrobić jakiś ruch, ale jej ręce były nadal związane.
Opadła na słomę ze łzami w oczach.
- Arnoldzie, gdzie jesteś?... Tak chciałabym cię zobaczyć!
- Zobaczysz go później. W tej chwili nie jest to możliwe. Sierżant miał wyjść, kiedy zawołała: - Proszę, poczekaj chwilę! Byłeś dla mnie dobry. Dlaczego? Przecież jesteś Anglikiem!
- Czy to wystarczający powód, aby nie okazać litości biednej dziewczynie? - powiedział ze smutnym uśmiechem. - Widzisz, mam córkę.
Mieszka z matką w małej wiosce koło Exeter... jesteś do niej trochę podobna.
Kiedy przyprowadzono cię na plac, wydało mi się, że to ją widzę. Sprawiło mi to ból.
Bez wątpienia nie chciał powiedzieć nic więcej, bo wyszedł pospiesznie i zamknął za sobą drzwi. Katarzyna usłyszała jakieś głosy, ale nie zrozumiała, o czym znajdujący się za drzwiami rozmawiają. Była zbyt zmęczona, aby się zastanawiać, czemu tu jest. Dlaczego nie zaprowadzono ich do więzienia? Dlaczego mają tu pozostać do zapadnięcia zmroku?
Zresztą odpowiedź wkrótce nadejdzie. Usłyszała, jak wielki zegar na wieży bije siedem razy, i zamknęła oczy, aby trochę odpocząć.
Powoli w więzieniu robiło się coraz ciemniej. Zza okienka dochodził plusk rzeki. Zarysy pomieszczenia stawały się coraz mniej wyraźne, a potem znikły. Wkrótce poza smugą żółtego światła dochodzącego zza drzwi nie było innego oświetlenia. Chciała podejść do drzwi, aby posłuchać, o czym rozmawiają mężczyźni, ale była przykuta do ściany. Zresztą drzwi otworzyły się wkrótce. Stanęli w nich dwaj łucznicy oraz człowiek w czarnej todze; za nim wszedł jeszcze jeden człowiek i Katarzyna wydała okrzyk trwogi, gdyż rozpoznała w nim kata, Geoffroya Terrage'a. Trzymał w ręce coś białego.
Jeden z łuczników rozkuł Katarzynę i rozwiązał jej ręce, następnie zmusił ją, aby uklękła, kładąc ręce na jej ramionach. Człowiek w czerni odkaszlnął, wyciągnął z kieszeni pergamin i zaczął czytać w świetle dochodzącym zza otwartych drzwi: - Z rozkazu Sądu Kościelnego miasta Rouen Piotr i Katarzyna Son (było to fałszywe nazwisko, jakie przybrali Arnold i Katarzyna), będący w zmowie z czarownicą o przydomku Dziewica, spaloną dzisiaj na Starym Rynku, zostają skazani na utopienie w Sekwanie ręką kata... Katarzynę nagle ogarnęła złość. Zerwała się, gotowa skoczyć do gardła mężczyźnie w czerni.
- Skazani? A któż nas osądził?... Ten dokument wcale mnie nie dotyczy. Nie jestem Katarzyną Son, tylko Katarzyną de Brazey, a mój towarzysz to szlachetnie urodzony Arnold de Montsalvy...
Jeśli chciała zrobić wrażenie na sędzim, to się myliła. Westchnął z wyrazem zmęczenia i popatrzył na kata.
- Czyń swą powinność, panie Geoffroy... Biskup uprzedził nas, że ci nieszczęśnicy nie są przy zdrowych zmysłach i że dręczy ich demon pychy.
Ona również uważa się za damę.
Terrage zaśmiał się i rzucił Katarzynie białą rzecz, którą trzymał w ręce.
- Włóż to... a szybko, jeśli nie chcesz, abym uczynił to osobiście.
Była to długa, biała koszula. Katarzyna miała dziwne, absurdalne wrażenie, że wszystko zaczyna się od nowa. Czy znajduje się w Rouen, czy też otaczają ją jeszcze mury Orleanu? Znowu szła na śmierć. Ale nie czuła żadnego buntu. Miała umrzeć... lecz umrzeć z Arnoldem, złączona z nim na wieki. Jakie w tej sytuacji miał znaczenie sposób wykonania wyroku? Niech to będzie woda lub szubienica, byleby nie był to ten straszny ogień!
Szybko rozebrała się, spuściwszy oczy, aby uniknąć spojrzeń otaczających ją mężczyzn, włożyła koszulę i spokojnie zawiązała sznurek na szyi.
- Jestem gotowa! - powiedziała z wyższością, która wprawiła kata w zakłopotanie.
Wyprowadzono ją z pomieszczenia dla straży i skierowano się za bramy miasta. Na ulicach nie było nikogo, gdyż obowiązywało już gaszenie świateł. Wiał ostry wiatr od morza, a po niebie gnały czarne chmury.
Pośrodku Wielkiego Mostu stała grupka ludzi z pochodniami, które gasił wiatr. Katarzyna rozumiała doskonale działanie Cauchona. Byłoby trudno skazać i stracić ludzi o ich pozycji, tym bardziej że wiedział o związku, jaki łączył przez długi czas Katarzynę z Filipem Burgundzkim. Ten sposób był wygodny. Któż mógłby mu czynić wyrzuty, że kazał wrzucić nocą do Sekwany dwójkę nicponi, którym wydawało się, że są w zmowie z Joanną d'Arc, i co się z tym łączy, trochę nienormalnych? Rzeczywiście, było to bardzo sprytne.
Katarzyna była całkowicie spokojna. Mogła nawet patrzeć na wodę, której wilgotny powiew przynosił wiatr. A więc to w ten sposób wszystko miało się skończyć? Nie było już naprawdę żadnej nadziei? W gruncie rzeczy tak było dobrze. Umrą razem, dawni wrogowie, których teraz złączyła na wieki głęboka miłość. Przynajmniej to marzenie się spełniło.
Kiedy doszła ze strażnikami do grupki oczekującej na moście, zobaczyła stojącego pośrodku Arnolda. Zdjęto z niego brudne i potargane odzienie, tylko na biodrach miał przepaskę z płótna. Wyglądał jak antyczny posąg stojący pośród błota. Stał z rękami związanymi na plecach i z uśmiechem patrzył na zbliżającą się Katarzynę. Dziewczyna zrozumiała, że i jemu to wystarcza, że nie prosi o nic więcej. U stóp młodzieńca leżał olbrzymi skórzany worek i trzy kamienne kule. Stojący obok niego kapłan podniósł krzyż z czarnego drewna...
- Macie trzy minuty, aby wyrazić skruchę za popełnione błędy powiedział kat ochrypłym głosem.
Wtedy ramię w ramię uklękli u stóp kapłana, niczym małżonkowie w kaplicy, i pochylili głowy. Słowa rozgrzeszenia dotarły do nich jak z głębi sennego marzenia. Następnie kat zapytał jeszcze: - Czy macie ostatnie życzenie?
Arnold odpowiedział, patrząc na Katarzynę: - Rozwiąż mnie, abym mógł ją wziąć w ramiona. W ten sposób śmierć będzie łatwiejsza do zniesienia dla niej i dla mnie również.
Geoffroy Terrage spojrzał na człowieka w czerni. Wydawało się, że kata rozdziera jakiś wewnętrzny niepokój. Był zdenerwowany. Sędzia zrobił obojętny ruch.
- Zrób to, jeśli tego chcą.
Jeden ruch sztyletu i pęta Arnolda spadły. Natychmiast wziął Katarzynę w ramiona, przytulił do siebie i pokrył jej twarz pocałunkami.
- To nie będzie trwało długo, zobaczysz - powiedział czule. - Któregoś dnia, kiedy byłem dzieckiem, o mało co nie utopiłem się w jeziorze w moich stronach, straciłem przytomność To nie boli. Nie trzeba się bać.
- Z tobą, Arnoldzie, nie boję się bólu. Tylko chciałabym mieć jeszcze trochę czasu, aby powiedzieć ci o mojej miłości...
- Ależ, droga przyjaciółko, będziemy mieć mnóstwo czasu, cała wieczność przed nami.
Za nimi ktoś pociągnął nosem, a następnie jakiś zachrypnięty głos zapytał: - Czy... jesteście gotowi?
- Tak, jesteśmy gotowi! - powiedział Arnold, przytulając Katarzynę.
Patrzyli tylko na siebie i nie widzieli, jak kat wkłada na dno worka kamienne kule. Następnie przez szeroki otwór włożono ich, obejmujących się, do skórzanego worka; spowiła ich całkowita ciemność. Głos kapłana szepczącego modlitwy za umarłych dochodził do nich jakby z daleka.
Katarzynie zrobiło się nagle bardzo gorąco. Zaczęła drżeć. Był to odruch strachu, który Arnold stłumił pocałunkiem. Potem poczuła, że worek uchwyciło i podniosło wiele rąk.
- Nie bój się - szepnął Arnold. - Kocham cię!
W tej chwili spadli w próżnię, która wydała im się bezkresna. Dał się słyszeć głośny plusk i uderzenie połączone z lodowatym zimnem. Bardzo obciążony worek przeciął wodę, która zamknęła się nad nim. Wszystko się skończyło, dobrze się skończyło. Katarzyna przytulona do Arnolda pomyślała, że zabiera ze sobą swoją miłość. Był wraz z nią, przytulony do niej. Czuł jej oddech... oddech, który stawał się coraz krótszy. Zaczynała się dusić. Czerwone, oślepiające błyski przemykały pod zamkniętymi powiekami. Brakowało jej powietrza. Powoli do skórzanego worka wdzierała się zimna woda, jak zwierzę nieczyste i lepkie. Katarzyna oderwała usta od ust Arnolda i chciała jeszcze szepnąć: - Kocham cię...
Ale zabrakło jej powietrza. Wpadła w głęboką i czarną przepaść, wyzwolona w końcu od cierpienia, strachu i ludzi, podążająca na spotkanie ze śmiercią wraz z tym, którego kochała...
* * *
- Sądziłem, że nigdy nie uda mi się złapać tego przeklętego worka! powiedział w ciemności zasapanym głosem Jan Son. - Był strasznie ciężki.
Na szczęście to ostrze tnie niczym brzytwa.
Na wpół jeszcze nieprzytomna Katarzyna zdziwiła się, że słyszy po śmierci ludzkie głosy. Ale coś cierpkiego i pachnącego spłynęło jej na wargi i spowodowało, że otworzyła oczy.
Było ciemno, zimno, a wysoko na niebie świeciła wielka gwiazda.
Katarzyna zaczęła szczękać zębami.
- Trzeba zdjąć z niej tę przemoczoną koszulę - powiedział znajomy głos. - W barce są suche ubrania...
Wtedy zrozumiała, że to nie senne marzenie, lecz że została uratowana.
Zobaczyła pochylający się nad nią olbrzymi cień, usłyszała głos Arnolda, poczuła, jak ręce młodzieńca ściągają z niej mokre odzienie i zakładają coś suchego i miękkiego.
- Jak mamy ci podziękować, Janie? Dokonałeś cudu, ratując nam życie. To rzeczywiście cud! - z niedowierzaniem mówił Arnold.
- Ależ nie, ależ nie - odpowiedział drugi głos, śmiejąc się. - Mam wielu znajomych Anglików, więc zebrałem potrzebne informacje. Dowiedziałem się, co was czeka, i schowałem się pod mostem, tam gdzie zwykle wrzuca się skazańców. Oczywiście trochę się bałem, że mi się nie uda. Już od dawna nie pływałem. Ale miałem szczęście, złapałem worek i rozciąłem go na całej długości. Teraz jest na samym dnie, a wy zostaliście ocaleni, i to jest najważniejsze!... Ale musicie uciekać stąd szybko! Zanim wstanie dzień, musicie oddalić się od Rouen najdalej, jak to możliwe. Barka jest mocna.
Znajdziecie w niej bosak, złoto i jedzenie... Trzeba dopłynąć do Pont-deL'Arche i skierować się na Louviers. Życzę wam szczęścia!
- Jeszcze raz dziękujemy! - szepnął Arnold.
Katarzyna wyprostowała się z trudem. Siedziała teraz w barce i czuła, że ramię Arnolda obejmuje ją mocno. Na brzegu zobaczyła oddalającą się ciężką sylwetkę Jana Sona.
- Czy naprawdę jesteśmy ocaleni?
Odgadła, że Arnold uśmiecha się, poczuła jego usta na powiekach.
- Ależ tak! Jesteśmy ocaleni i wolni... To wspaniałe! Wspólna śmierć też byłaby wspaniała...
Śmiech Arnolda, dawny śmiech pełen szczęścia i siły, znowu zadźwięczał w jej uszach.
- Można by powiedzieć, że tego żałujesz?
- Trochę - szepnęła Katarzyna. - To było piękne! Co teraz będziemy robić?
- Będziemy żyć... i będziemy szczęśliwi. Mamy wiele spraw do nadrobienia.
Wstał i Katarzyna zobaczyła jego mocną sylwetkę odcinającą się od ciemności nocy. Odwiązał barkę ukrytą wśród trzciny, chwycił bosak i zanurzywszy go w wodzie, silnym ruchem odepchnął łódź od brzegu. Coś białego przeleciało nad nimi, wydając nieprzyjemny krzyk, a potem zanurkowało w ciemnej wodzie.
- Co to jest? - zapytała Katarzyna.
- Mewa. Łowi ryby... Nauczę cię łowić ryby, kiedy będziemy już w Montsalvy.
- W Montsalvy?
- Oczywiście! Przecież tam cię zabieram!... Do mnie, do ciebie, do nas... Wiem, że mam jeszcze rachunki do wyrównania z Cauchonem, ale najpierw musimy zbudować nasze szczęście. Zbyt długo na to czekaliśmy.
Katarzynę ogarnęła fala radości. Lekka i szczęśliwa ułożyła się na dnie spokojnie płynącej barki. Po raz pierwszy w życiu zobaczyła, jakie to wielkie szczęście, że nie musi sama decydować o przyszłości, że jakaś siła wielka i łagodna robi to za nią. Na krańcu tej drogi było życie we dwoje...
Życie z jedynym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek kochała.