W dłoni Katarzyny skrzył się złowieszczo czarny diament, rzucającblask na komnatę w fortecy Carlat, w której Katarzyna wraz z najbliższymotoczeniem znalazła schronienie po zburzeniu Montsalvy. Młoda kobietazbliżyła dłoń do płomienia świecy. W jego świetle diament połyskiwałkrwawo. Na stole leżały inne klejnoty, które dawno temu, gdy byłakrólową Brugii i Dijon, uwielbianą i wszechwładną metresą FilipaBurgundzkiego, nosiła na co dzień. Znajdowały się wśród nichzachwycające ametysty, które dostała od pierwszego męża, Garina deBrazeya, z okazji zaręczyn, rubiny i szafiry, diamenty i akwamaryny, topazznad Morza Czarnego, karbunkuły* z Uralu, opale z Węgier, wreszciepyszny naszyjnik z olbrzymich szmaragdów i diamentów indyjskich,ofiarowany przez księcia Filipa. Całą jej uwagę przykuł jednak czarnydiament, który zakonnik Stefan Chariot wyjął z sakwy ukrytej w fałdachsutanny i rzucił na stół.
* Karbunkuły - minerały z grupy granatów, kamienie półszlachetne, ciemnoczerwona odmiana almandynu. Dawno temu Garin de Brazey kupił diament od weneckiego żeglarza,który chętnie się owego kamienia pozbył, gdyż przynosił nieszczęście.
Wydawało się, że klejnot nie stracił nic ze swej złowieszczej mocy. Garin,skazany na śmierć, otruł się w więzieniu, chcąc uniknąć hańbiącej drogi namiejsce kaźni. Nad Katarzyną oraz tymi, których kochała, także zawisłonieszczęście, od kiedy weszła w jego posiadanie. Jej męża, Arnolda deMontsalvy'ego, uznano za zdrajcę, gdyż próbował uwolnić „czarownicę",Joannę d'Arc, i wtrącono do więzienia za sprawą faworyta Karola VII, deLa Tremoille'a. Ledwie uszedłszy śmierci, Arnold zastał swój zamekspalony i zrównany z ziemią z rozkazu króla. Ale jakby nie dość byłonieszczęść, wkrótce okazało się, że w więzieniu zaraził się trądem. Odośmiu miesięcy, stracony dla świata, stracony dla wszystkich, którychkochał, wiódł nędzną egzystencję w przytułku dla trędowatych w Calves,żyjąc tylko po to, by cierpieć.
Palce Katarzyny zacisnęły się. Diament wydawał się ciepły, jakbybył ludzką istotą. Jaką złą moc krył w sobie? Przez ile wieków ludzie będąprzelewali z jego powodu krew? Mogłaby go zniszczyć, wrzucając doognia, ale czyż ten gest wydałby się zrozumiały wiernemu mnichowi czystarej damie, jej teściowej, siedzącej w wysokim fotelu i oniemiałej zpodziwu? Czarny diament był wart krocie... a zamek Montsalvy czekał naodbudowę... Katarzyna rozwarła dłoń i diament potoczył się po stole.
- Przepiękny! - westchnęła Izabela de Montsalvy. - W życiu niewidziałam podobnego! To największy skarb naszej rodziny!
- Nie, matko - przerwała łagodnie Katarzyna. - Chcę się pozbyć tegodiamentu. To przeklęty klejnot. A przy tym wart jest górę złota. Ten czarnykamień to nowy zamek, zbrojni ludzie, a dla mego syna należne mumiejsce, dające pieniądze i władzę!
- Szkoda! - odparła pani de Montsalvy. - Jest taki piękny!
- Lecz zbyt niebezpieczny - wtrącił milczący dotąd brat Stefan. - Aczy wiesz, pani, że Nicole Son, właścicielka sklepu, która dała cischronienie w Rouen, też nie żyje?
- Nie żyje!! Jak to nie żyje? - Została zamordowana! Wyłowiono ją z Sekwany. Miałapoderżnięte gardło.
Katarzyna milczała, lecz jej przerażone spojrzenie, utkwione wprzeklętym kamieniu, było wystarczająco wymowne. Należało się pozbyćdiamentu, i to jak najszybciej!
- Mimo wszystko - dodał mnich z uśmiechem - nie przesadzajmy inie bądźmy przesądni. Może to tylko zbieg okoliczności. Ja sam przebyłemz nim całe królestwo, przez krainy pełne złoczyńców... i włos nie spadł miz głowy!
Istotnie, należało uznać za cud, że w środku zimy, na początku 1433roku, udało się bratu Stefanowi przejść przez nieszczęsną Francję, wydanąna pastwę rzezimieszków i wojsk angielskich szwendających się jeszcze tui ówdzie, ze skarbem ukrytym w płóciennym woreczku. Kiedy Katarzynawraz z Arnoldem de Montsalvym uciekli z Rouen w noc po spaleniu nastosie Dziewicy Orleańskiej, klejnotami młodej kobiety zaopiekował siębrat Stefan, najbardziej pewny tajny agent Jolanty, księżnej Andegawenii,hrabiny Prowansji i królowej Czterech Królestw, Aragonii, Sycylii,Neapolu i Jerozolimy, i on miał teraz zaszczyt oddać je ich prawowitejwłaścicielce.
Od wielu lat szerokie, obute we franciszkańskie sandały stopy nosiłybrata Stefana po drogach i bezdrożach królestwa z poselstwem i rozkazamikrólowej Jolanty, teściowej Karola VII. Nikt nie posądziłby tego krągłego idobrodusznego mnicha o tak zaszczytną misję. Dla Katarzyny jegoprzybycie było radosnym wydarzeniem. Brat Stefan był zawsze w rękachlosu narzędziem, które łączyło ją z Arnoldem. Obecność mnicha ożywiłaobrazy, których wspomnienie boleśnie raniło jej duszę. Tym razem, pomimo całej dobrej woli, brat Stefan nie może uczynić nic, by ich połączyć.
Straszliwa choroba rozdzieliła małżonków na zawsze...
Katarzyna podeszła do okna. Ponad rozległym dziedzińcempanowała zupełna ciemność, lecz oczy kobiety nie potrzebowały światła,by patrzeć w stronę, gdzie znajdował się przytułek dla trędowatych. Więźłącząca ją z ukochanym mężem była zbyt silna, zbyt bolesna.. Mogła takstać nieruchomo całymi godzinami, z błędnym wzrokiem wpatrzonym wdal, nie zważając na łzy spływające po jej pięknej twarzy.
Brat Stefan zakasłał.
- Pani... czynisz sobie wielką krzywdę! Czy nic nie może złagodzićtwego bólu?
- Nic, ojcze... Mój mąż był dla mnie wszystkim. Przestałam istnieć wdniu, w którym...
Nie dokończywszy mówić, zamknęła oczy. Brat Stefan wzamyśleniu ogarnął spojrzeniem jej szczupłą sylwetkę spowitą w surową,czarną suknię i zaczął sobie zadawać pytania. Czy Bóg stworzył takiebóstwo, aby miało zmarnieć pogrążone w żałobie w starym zamczyskuwśród gór Owernii? Gdyby nie dziesięciomiesięczny synek, Katarzyna bezwahania podążyłaby za swym mężem do trędowatych, poddając siędobrowolnie najgorszej z powolnych śmierci. Brat Stefan szukał słów,które złagodziłyby tę rozpacz odgradzającą Katarzynę od świata. Copowiedzieć? Mówienie o Bogu nie miałoby sensu. Cóż znaczył Bóg dla tejbez pamięci zakochanej kobiety, kobiety, która swoją miłość wyniosła jakbóstwo na ołtarz. Dla Arnolda, do którego Katarzyna nigdy nie przestałanależeć całym ciałem i duszą, z radością poszłaby choćby do piekła...
Toteż, dziwiąc się własnym słowom, powiedział bez przekonania:- Pani, nigdy nie należy wątpić w siłę opatrzności. Częściej dotykaona boleśnie tych, których kocha, aby później szczodrze ich wynagrodzić. .
Piękne usta Katarzyny wydęły się z pogardą. Zmęczona wzruszyłaramionami.
- Co mi po nagrodzie? Co mi po niebie, o którym z pewnościąpragniesz mi opowiedzieć, bracie Stefanie? Gdyby zdarzył się cud inawiedził mnie Pan, powiedziałabym mu: „Boże, ty jesteś BogiemWszechmogącym! Oddaj mi mojego męża i zabierz całą resztę, zabierznawet życie wieczne. . ale oddaj mi jego!".
Mnich udał święte oburzenie, czując w głębi duszy, że to na nic sięnie zda.
- Ależ to bluźnierstwo! „Zabierz całą resztę"! A czy pomyślałaś,pani, o synu? Skończ wreszcie z tą ponurą filozofią! Wiedz, że nieprzybyłem tutaj tylko po to, aby oddać ci klejnoty. Przysyła mnie królowaJolanta. Potrzebuje cię!
- Sądziłam, że całkiem zapomniała o moim istnieniu.
- Królowa nie zapomina, zwłaszcza o kimś, kto jej wiernie służył!
Rzecz jest pewna: pragnie cię widzieć. Nie pytaj dlaczego, gdyż nie podałaprzyczyny... mogę się jej tylko domyślać.
Katarzyna uważnie spojrzała na mnicha. Tułacze życie wydawało siędla niego źródłem wiecznej młodości. Wcale się nie zmienił. Jego twarzbyła jak dawniej okrągła, świeża i dobroduszna. Katarzyna jednak tyleprzeszła, że nie mogła wyzbyć się nieufności. Nawet najbardziej anielskatwarz kryła w sobie zagrożenie.
- Co powiedziała królowa, przysyłając cię do mnie, bracie Stefanie?
Czy możesz powtórzyć mi jej słowa?
Mnich skinął głową.
- Są boleści nieuśmierzone - powiedziała królowa - lecz zemstaczęsto przynosi ulgę w cierpieniu. Pojedziesz po panią de Montsalvy iprzypomnisz jej, że nigdy nie przestała być moją dwórką. Żałoba nie możeoddalić jej ode mnie.
- Jestem jej wdzięczna za pamięć, lecz czyż nie wie, że cały ród deMontsalvych to „zdrajcy", wygnańcy poszukiwani przez namiestnikakrólewskiego? Ze tylko martwy de Montsalvy... albo trędowaty może ujśćprzed zbrojnymi ludźmi? Królowa wspomniała o mojej żałobie. To znaczy,że wie wszystko?
- Ona zawsze wie wszystko. Powiadomił ją pan Kennedy.
- To znaczy, że cały dwór musi o tym mówić - zauważyła Katarzynagorzko. - Najwaleczniejszy kapitan króla w przytułku dla trędowatych! Coza sukces dla pana La Tremoille'a!
- Nikt oprócz królowej o niczym nie wie. Królowa potrafi milczeć! Apan Kennedy zapowiedział swoim ludziom, że własnoręcznie poderżniegardło każdemu, kto piśnie choć słowo na temat losu, jaki spotkał kapitana.
Dla całego świata pani małżonek nie żyje, nawet dla króla. Wydaje mi się,że mało wiesz, pani, o tym, co się dzieje pod twoim własnym dachem!
Katarzyna poczerwieniała. To była prawda. Od dnia, w którymmnich powiódł Arnolda do przytułku dla trędowatych w Calves, nieopuszczała zamku, odmawiała wyjścia do miasteczka, nie mogąc znieśćwidoku miejsc i ludzi. Przebywała w zamknięciu, wychodząc dopiero pozapadnięciu zmroku dla zaczerpnięcia świeżego powietrza na murachfortecy. Potrafiła stać na nich nieruchomo całymi godzinami ze wzrokiemutkwionym uparcie w jedno miejsce. Towarzyszył jej zawsze koniuszy,Walter Normandczyk, którego ongiś uratowała przed szubienicą, lecztrzymał się kilkanaście kroków za nią, nie chcąc zakłócać jej medytacji.
Żołnierze spoglądali ze współczuciem i z niepokojem na tę zawsze dumniewyprostowaną kobietę w czerni, z twarzą ukrytą pod woalem. Wieczoremprzy ogniskach opowiadali sobie najdziwniejsze historie. Podobno pięknahrabina kazała ogolić sobie głowę i pokiereszować twarz, by nigdy więcejnie wzbudzić w żadnym mężczyźnie miłości! Ludzie z miasteczka czyniliznak krzyża na jej widok. Piękna pani de Montsalvy stawała się legendą...
- Masz rację, bracie - odparła Katarzyna, wzdychając. - Nic niewiem, bo nic mnie nie interesuje oprócz jednego: zemsty! Jednakże niepojmuję, dlaczego królowa pragnie w tym pomóc osobie wyjętej spodprawa.
- Nie jesteś nią, jeśli wzywa cię królowa. U niej będziesz bezpieczna.
Co zaś tyczy się zemsty, tak się składa, że jest ona po myśli królowej.
Zapewne nie jest ci wiadome, że La Tremoille dopuszcza się coraz nowychzuchwałości i że ostatnio ludzie będący na jego usługach puścili z dymemdobra samej królowej w Maine i Andegawenii! Nadszedł czas wyrównaniakrzywd. Czy pojedziesz, pani? Pragnę dodać, że pan Kennedy wraz zemną, twoim wiernym sługą, będziemy cię ochraniać w drodze.
Oczy Katarzyny nagle zabłysły, a policzki oblały się rumieńcem.
- A kto będzie pilnował Carlat? Co stanie się z moim synem? Costanie się z matką?
Mnich zwrócił się w stronę siedzącej nieruchomo w fotelu Izabeli deMontsalvy.
- Pani de Montsalvy ma się udać wraz z dzieckiem do opactwaMontsalvy, gdzie przyjmie ją młody i odważny opat. Znajdą tambezpieczne schronienie, a ty w tym czasie zmusisz króla, aby przywróciłtwemu mężowi dobre imię i oddał jego dobra. Fortecą Carlat zajmie sięnowy zarządca, którego przyśle hrabia d'Armagnac. A więc jak brzmitwoja decyzja?
Katarzyna podeszła do teściowej i upadłszy przed nią na kolana,ujęła jej pomarszczone, lecz piękne ręce w swe dłonie.
Wyjazd Arnolda niezwykle zbliżył obie kobiety. Dawną wyniosłośćIzabeli zastąpiła wielka czułość, widoczna na pierwszy rzut oka.
- Co mam uczynić, matko?
- Bądź posłuszna, córko! Nie odmawia się królowej, a ponadtonaszej rodzinie może to tylko wyjść na dobre.
- Wiem. Lecz ciężko mi będzie opuścić ciebie i Michała... a takżeoddalić się od. .
Odwróciła twarz w stronę okna, lecz Izabela rzekła:- Dla twojej miłości odległość nie ma znaczenia. Ruszaj w drogę bezobawy. Będę czuwać nad Michałem za nas obie!
Katarzyna ucałowała pośpiesznie dłonie starej damy i podniosła się zklęczek.
- A więc dobrze, ruszam w drogę. - Nagle jej wzrok padł na leżącepośrodku stołu klejnoty. - Wezmę ze sobą trochę tego, gdyż złoto mi sięprzyda. Zachowaj resztę, matko, i używaj wedle potrzeby!
Chwyciła czarny diament i ścisnęła mocno w dłoni, jakby chciała gozgnieść.
- Gdzie odnajdę królową?
- W Angers, pani... Stosunki między królem i jego teściową sąjeszcze bardzo napięte. Królowa Jolanta czuje się bezpieczniej na swychwłościach niż w Bourges czy Chinon.
- Niech będzie Angers. Ale pozwolisz, że wstąpimy do Bourges.
Chcę prosić Jakuba Coeura, aby znalazł mi kupca na ten przeklęty kamień.
Wiadomość o rychłym wyjeździe ucieszyła przede wszystkimHugona Kennedy'ego. Szkot źle się czuł wśród gór Owernii, któreprzypominały mu jego ojczyznę. Doskwierała mu też coraz bardziejponura atmosfera panująca w zamczysku. Targały nim sprzeczne uczucia,z jednej strony odczuwał silny pociąg do młodej kobiety i głębokiepragnienie, aby pomóc jej zapomnieć o nieszczęściu, a z drugiej tęsknotęza dawnym obozowym życiem i męską kompanią. Ujrzeć znowu wesołemiasta w dolinie Loary i ruszyć w drogę w towarzystwie Katarzyny to byłopodwójne szczęście! Nie tracąc ani minuty, rozpoczął przygotowania dodrogi.
Dla Waltera Malencontre'a perspektywa podróży też była dobrąnowiną, ale z innej przyczyny. Ten normandzki olbrzym, ongiś drwal,potomek wikingów, darzył Katarzynę uczuciem ślepym, fanatycznym iskrytym. Korzył się przed nią jak przed bóstwem. Nie wierzył w Boga,lecz miał zakorzenione stare nordyckie przesądy, antyczne legendy, którenarodziły się na długich statkach, i uczynił ze swej pogańskiej miłości doKatarzyny rodzaj swoistego kultu. Od kiedy Arnold przebywał w przytułkudla trędowatych i od kiedy Katarzyna zaczęła opłakiwać męża, także dlaWaltera życie straciło sens. Przestał wychodzić z fortecy, a nawet niegarnął się do polowania.
Myśl o rozstaniu z Katarzyną była dla niego nie do zniesienia.
Wydawało mu się, że mogłaby umrzeć, gdyby on przestał nad nią czuwać.
Jednak czas okropnie mu się dłużył. Mijał dzień za dniem i ciągle nie byłonadziei, że Katarzyna kiedykolwiek otrząśnie się ze smutku.
I oto, cudownym zrządzeniem losu, ten dzień nadszedł! Nareszcieopuszczą ponure zamczysko, ruszą w drogę, coś zacznie się dziać!
Walter, w swej prostocie, spojrzał na mnicha jako wysłannikaopatrzności.
Trzecią osobą cieszącą się z wyjazdu była Sara, wierna towarzyszkadoli i niedoli Katarzyny. Pomimo swoich czterdziestu pięciu lat wyglądałamłodo i pociągająco, tylko w jej kruczoczarnych włosach pojawiły się tu iówdzie siwe pasemka, ale ciemna skóra pozostawała gładka i jędrna.
Umiłowanie przygód było w niej silniejsze niż troska o własną wygodę.
Ona również, podobnie jak Walter, cierpiała, widząc, jak Katarzynapogrzebała się żywcem w Owernii w imię beznadziejnej miłości dopotępieńca z Calves. Brat Stefan zjawił się w samą porę! Wezwaniekrólowej wyrwie Katarzynę z jej boleści i zmusi do zajęcia się sprawami, októrych przestała myśleć. Cyganka pragnęła, aby Katarzyna nauczyła się zpowrotem żyć, nie zakochując się jednak. To prawda, że potrafiła kochaćtylko jednego, ale wiadomo, że życie lubi płatać figle. Często w ciszynocnej pytała ognia i wody, co przyniesie przyszłość, lecz ogień gasł, awoda pozostawała przejrzysta. Od czasu odejścia Arnolda Księga Życiabyła dla Sary nieodgadniona.
Martwiło ją tylko to, że ma opuścić małego Michała ubóstwianegonad życie. Nie mogła jednak pozwolić, aby Katarzyna samotnie ruszyła wnieznane. Ponieważ dwór był miejscem zbyt niebezpiecznym, osobiściechciała opiekować się przyjaciółką; wiedziała, że Michałowi włos z głowynie spadnie pod okiem babci, która za nim przepadała, znajdując we wnukuwierne odbicie utraconego syna.
Za kilka tygodni chłopczyk miał skończyć rok. Był duży i bardzosilny jak na swój wiek. W jego różowej, pucołowatej buzi jaśniała parażywych, jasnoniebieskich oczu, a główka pokryta była złocistymi lokami.
Bardzo poważnie się wszystkiemu przyglądał, ale potrafił też śmiać się dorozpuku. Był niezwykle pogodnym dzieckiem. Dzielnie znosił, naprzykład, wyrzynanie się ząbków, nie marudząc przy tym wcale. Kochaligo wszyscy poddani, cała służba i miejscowi chłopi. Malec królował nadswoim małym światem jak niepodzielny władca, a jego najulubieńszyminiewolnikami była matka, babcia, Sara i stara Donata, chłopka deMontsalvych, która służyła pani Izabeli jako garderobiana. Co się zaś tyczyWaltera, chłopiec na razie był raczej ostrożny. Jasnowłosy Normandczyksprawiał na nim niezwykłe wrażenie z powodu swej nadzwyczajnej siły.
Inaczej mówiąc, malec nie kazał mu znosić swoich kaprysów, którewidocznie miał zarezerwowane wyłącznie dla kobiet. W męskimtowarzystwie trzeba umieć się zachować, tak więc mały jedynie szerokouśmiechał się do swego olbrzymiego przyjaciela.
Opuścić syna - to było dla Katarzyny wielkie poświęcenie, gdyżprzeniosła na niego całą miłość, której nie mogła już dać jego ojcu.
Otoczyła go niespokojną czułością, cały czas była w pogotowiu, trzęsła sięnad nim jak skąpiec nad swym skarbem. Był jedynym i najdroższymwspomnieniem nieobecnego męża, a zarazem ostatnim z rodu de Montsalvych. Za wszelką cenę należało zapewnić mu przyszłość godnąznamienitych przodków, a zwłaszcza jego biednego ojca.
I dlatego, hamując łzy, zaczęła przygotowania do jego wyjazdu odrazu następnego dnia rano. Jakże trudno było jednak nie płakać przypakowaniu małych ubranek, z których większość była dziełem jejwłasnych rąk.
- Jestem straszną egoistką! - powiedziała do Sary, która pomagała jejw pakowaniu. - Wiem, że matka otoczy go troskliwszą opieką niż ja sama,że w opactwie nic złego stać mu się nie może i że nasza nieobecność, mamnadzieję, nie będzie trwała długo, lecz mimo to bardzo mi ciężko!
Czując, że głos Katarzyny słabnie, Sara zaczęła ją pocieszać.
- Mnie także jest smutno, że muszę go opuścić. Lecz to dla niegowłaśnie udajemy się w drogę, dla jego dobra!
I chcąc udowodnić siłę swego przekonania, z wigorem zabrała się doukładania w kufrze podróżnym małych koszulek dziecka. Katarzyna wkońcu się uśmiechnęła. Ta poczciwa, stara Sara nigdy się nie zmieni!
Raczej da się poćwiartować, niż się przyzna, że jej ciężko. W przypadkuSary smutek przemienił się w złość, którą wyładowywała na martwychprzedmiotach. Od kiedy się dowiedziała, że na jakiś czas musi opuścićukochanego berbecia, zdążyła roztrzaskać dwie misy, trzy dzbany orazfigurkę świętego Geralda; po tym ostatnim wyczynie pobiegła do kaplicy,aby błagać niebiosa o wybaczenie.
W ferworze pakowania Sara wyszeptała:- Właściwie to lepiej, że Fortunat nie chce z nami jechać. Michałbędzie miał w nim znakomitego obrońcę...
Nagle przerwała, gryząc się w język, gdyż jej myśli powędrowały doArnolda. Ból małego Gaskończyka można było niemal porównać do bóluKatarzyny. Fortunat był niezwykle przywiązany do swego pana i kochał gonad życie. Podziwiał jego waleczność i poczucie honoru, jego wojennetalenty oraz to coś, co kapitanowie Karola VII nazwali straszliwymcharakterem de Montsalvy'ego, mieszankę gwałtowności, uporu inieskończonej lojalności. To, że taka straszna choroba jak trąd ośmieliłasię dotknąć jego pana, wstrząsnęło duszą Fortunata, a wkrótce wywołało wnim gniew, który następnie przemienił się w nieprzemijającą rozpacz. Wdniu, w którym Arnold opuszczał rodzinę na zawsze, Fortunat zamknął sięw wieży, nie chcąc uczestniczyć w jego odjeździe.
Dopiero Hugo Kennedy znalazł go leżącego na gołej ziemi,zasłaniającego sobie dłońmi uszy, aby nie słyszeć bicia dzwonów, iszlochającego jak dziecko. Fortunat włóczył się po zamczysku jak duszapotępiona, odzyskując chęć do życia tylko raz w tygodniu, w piątek, kiedyto zanosił kosz z jedzeniem do przytułku w Calves. Fortunat nie godził się,aby ktokolwiek mu towarzyszył. Chciał być sam. Nawet Walter, któregoprzecież bardzo lubił, nigdy nie dostał pozwolenia, aby mu towarzyszyć.
Fortunat nigdy też nie jechał do Calves konno. Całą drogę dzielącąprzytułek od Carlat, jakieś trzy mile, przebywał pieszo, jakby udawał się zpielgrzymką, uginając się pod ciężarem kosza, a w drodze powrotnej okrutnego przygnębienia. Katarzyna chciała go zmusić razu pewnego, abyzabrał wierzchowca, ale Fortunat odmówił.
- Nie, nie, pani Katarzyno! Nawet nie wezmę osła! On nie może jużdosiadać swoich ukochanych koni, a ja, jego koniuszy, mam stawić się wsiodle przed moim biednym panem?!
Ogrom miłości i oddania wiernego sługi wstrząsnął Katarzyną.
Przestała nalegać i z oczami błyszczącymi od łez chwyciła koniuszego zaramiona i ucałowała w oba policzki.
- Jesteś dzielniejszy ode mnie - wyszeptała. - Ja nie mam odwagi tampójść. Myślę, że chyba umarłabym przed tą bramą, która nigdy się nieotwiera. Patrzę jedynie na dym wydobywający się z komina.. Jestem tylkokobietą - dodała ze wstydem. - Lecz tym razem proszę cię, ażebyś wziąłkonia lub choćby mulicę. Wierzchowca zostawisz w pewnej odległościod...
Nazwa tamtego przeklętego miejsca nie mogła przejść jej przezgardło. Fortunat zaprzeczył tylko ruchem głowy.
Katarzyna zamilkła. W głębi serca rozumiała potrzebę tego małegoGaskończyka, aby dzielić cierpienie ze swoim panem.
Pewnego dnia ja też tam pojadę i więcej nie wrócę - pomyślała.
* * *
Wczesnym rankiem, stojąc na murach Carlat, patrzyła z Sarą iWalterem za oddalającymi się synem i teściową. Zza czarnego woaluzobaczyła stary, ciężki powóz z grubymi, skórzanymi zasłonami, którywygrzebano na tę okoliczność ze stajni zamczyska, przekraczającyzamkowe podwoje. W dolinie przykrytej śniegiem hulał lodowaty wiatr,ale w powozie, do którego wstawiono piecyk napełniony żarem, ciepłoubranemu Michałowi nie powinno być zimno między babcią i Donatą. Wotoczeniu uzbrojonej po zęby eskorty chłopiec był bezpieczny, lecz matkanie mogła powstrzymać łez, rozdarta tym przymusowym rozstaniem.
Tymczasem powóz dotarł już do pierwszych domów w miasteczku iKatarzyna dostrzegła czerwone i niebieskie czapki chłopów stłoczonychprzy kościele. Kobiety powychodziły z domów ze swymi wrzecionami, amężczyźni pozdejmowali czapki na widok toczącego się powozu. Wspowitej białym puchem wsi panowała całkowita cisza. Gdzieniegdziesnuły się szare smużki dymów z palenisk. Zza chmur zalegających nadgórami przedzierało się pracowite słońce, rzucając ponury blask na lanceeskorty i pióra czapli kiwające się przy nakryciach głów rycerzy.
Kiedy mała grupa zniknęła za lasem, zostawiając jedynie głębokieślady na śniegu, Katarzyna odwróciła się do Sary. Cyganka, z rękamiskrzyżowanymi na piersiach i z oczami pełnymi łez, wpatrywała się wmiejsce, gdzie zniknął orszak. Jej wargi drżały. Katarzyna odruchowospojrzała na Waltera, który był już pochłonięty czymś innym. Zdawało się,że czegoś nasłuchuje. Jego twarz wyrażała takie napięcie, że Katarzyna,znając jego talenty myśliwego, natychmiast się zaniepokoiła.
- Czego tak nasłuchujesz, Walterze? Czy coś słyszysz?
Skinął głową i bez słowa pobiegł w kierunku schodów. Katarzynarzuciła się w ślad za nim, lecz nie mogła nadążyć za olbrzymem.
Zobaczyła tylko, jak przebiega co sił w nogach przez zamkowy dziedzinieci znika pod dachem kuźni, a za chwilę wybiega z niej w towarzystwieKennedy'ego. Równocześnie z wieży dobiegł jej uszu donośny głos strażnika:- Zbrojni ludzie na horyzoncie!
Katarzyna zawróciła i pobiegła z powrotem po schodach, unoszącdłonią rąbek sukni. Skierowała się do Czarnej Wieży. Chociaż nieznajominadciągali z drugiej strony, serce Katarzyny przepełnił lęk o synka. Kiedydotarła na szczyt wieży, Walter i zarządca byli już przy otworachstrzelniczych. Katarzyna rzuciła się do jednego z nich: istotnie, na drodze zAurillac widać było liczną grupę zbrojnych ludzi, która tworzyła na białymśniegu szarą plamę powoli sunącą ku zamczysku. Katarzyna zmrużyłaoczy, usiłując dostrzec znaki herbowe na ich chorągwiach, lecz odległośćbyła jeszcze zbyt duża. Jedynie na przodzie dało się zauważyć długączerwoną chorągiew łopoczącą na wietrze. Tymczasem obdarzony sokolimwzrokiem Walter już zdążył ją rozpoznać.
- Tarcza herbowa podzielona na cztery pola... półksiężyce i wąskiepoprzeczne pasy... już gdzieś to widziałem!
Kennedy zasępił się i wymamrotał coś w swoim dialekcie, po czymkrzyknął:- Spuścić kratę! Podnieść most! Łucznicy na mury!
W mgnieniu oka w fortecy zapanował ruch: jedni rzucili się dospuszczania kraty, drudzy do podnoszenia mostu, inni, niosąc łuki ihalabardy, zajmowali pozycje na murach. Zewsząd słychać było okrzyki,nawoływania i szczęk broni. Zamek budził się gwałtownie z uśpienia. Namurach układano stosy polan, wciągano kadzie na gorący olej. Katarzynazbliżyła się do Kennedy'ego.
- Panie, dlaczego przygotowujesz zamek do obrony? Powiedz, ktosię do nas zbliża?
- To Villa-Andrado, pies Kastylii! - odparł krótko Szkot i splunął zobrzydzeniem, po czym dodał: - Ubiegłej nocy strażnicy dostrzegli odblaskpożaru od strony Aurillac. Nie przejąłem się tym zbytnio, lecz widzę, żepopełniłem straszny błąd. To był on!
Katarzyna oparła się o potężny filar rozdzielający strzelnice.
Poprawiła woalkę potarganą przez wiatr i schowała zmarznięte ręce wszerokich rękawach. Imię Hiszpana obudziło w niej straszliwewspomnienia. Rok temu Arnold walczył z oddziałami Kastylijczyka namurach Ventadour. Przypomniała sobie grotę służącą pasterzom zaschronienie, w której wydała na świat syna. Znowu zobaczyła migotanieognia i wysoką postać Arnolda broniącego jej przed dziką zgrają. Nagleujrzała pochyloną nad sobą kanciastą twarz Villi-Andrada płonącąpożądaniem. Łotr recytował chyba jakiś wiersz, którego słów nie mogłasobie przypomnieć... przysłał też kosz z żywnością... gdyby nie potwornaniespodzianka, jaką im zgotował na koniec: dobra w Montsalvy zrównanez ziemią, zamek spalony aż po fundamenty z rozkazu Villi-Andrada przezporucznika Valetie, którego Bernard d'Armagnac kazał za to powiesić. Ateraz Andrado znowu był na tropie Montsalvych.
Tymczasem do Katarzyny zbliżał się brat Stefan z lekkimuśmiechem na ustach.
- Co brata tak rozbawiło? - spytała nieco zirytowana.
- O, to zbyt wiele powiedziane! Ci ludzie mnie interesują... izadziwiają jednocześnie. Dziwny człowiek z tego Kastylijczyka. Wszędziego pełno. Przysiągłbym, że jest w Albi, gdzie mieszkańcy nie mieli za jegosprawą powodów do radości. Od znajomego z Angers zaś dowiedziałemsię, że ten wściekły pies. .
- Czy rozmyślnie dobierasz, bracie, słowa? - przerwała Katarzyna,specjalnie podkreślając słowo „brat".
Mały mnich zaczerwienił się jak panienka, lecz jednocześnieobdarzył młodą kobietę dobrodusznym uśmiechem.
- Masz, pani, po stokroć rację. Chciałem rzec, że pan Villa-Andradospędzał zimę w Kastylii na dworze króla Jana. Jest oczywiste, że w Angersnie pobłażano mu zbytnio...
Chciałbym, żebyś słyszała, pani, jak królowa Jolanta wyraża się onim. .
Tymczasem zbrojna banda zbliżała się do podnóża fortecy. Wpewnej chwili od reszty oddzielił się jeździec z wielką chorągwią i jednąręką skierował swego konia w stronę skalistego muru, na którym wznosiłsię zamek. Z tyłu podążał człowiek w fantazyjnym stroju herolda. Z jegowyglądu można było wnosić, że przeszedł niejedno. Reszta oddziałuzatrzymała się.
Zbliżywszy się do palisady, stanęli i podnieśli głowy.
- Kto tu jest dowódcą? - spytał herold.
Kennedy pochylił się, stawiając na murze szeroką stopę w bucie zgrubej skóry, i zagrzmiał:- Ja, Hugo Allan Kennedy z Gleneagle, kapitan króla Karola VII,dowodzę tym zamkiem z woli księcia d'Armagnac! Czy macie cośprzeciwko temu?
Zbity z tropu herold wymamrotał kilka słów, zakaszlał dla dodaniasobie odwagi, po czym dumnie podniósł głowę i zawołał:- Ja, Fermoso, kapitan pana Rodryga de Villi-Andrada, hrabiego deRibadeo, pana na Puzignan, na Talmont i na. .
- Do rzeczy! - przerwał niecierpliwie Szkot. - Czego chce od nas panVilla-Andrado?
Pierwszy jeździec, uznawszy, że negocjacje trwają za długo, spiąłkonia i stanął pomiędzy swoją chorągwią i heroldem. Spod uniesionejprzyłbicy szyszaka, ozdobionego dwoma złotymi skrzydłami i koroną,ukazały się białe spiczaste zęby i krótka czarna broda.
- Udać się do was z wizytą - odpowiedział uprzejmie - iporozmawiać...
- Ze mną? - zapytał Kennedy z powątpiewaniem.
- Ależ nie, nie z tobą! Nie sądź jeno, że pogardzam twoimtowarzystwem, mój drogi Kennedy. Lecz nie do ciebie mam sprawę, ale dopani de Montsalvy. Wiem, że jest tutaj.
- Czego od niej chcesz? - spytał nieufnie Szkot. - Pani Katarzyna nieprzyjmuje nikogo!
- To, co mam do powiedzenia, powiem tylko jej, za twoimpozwoleniem. I śmiem sądzić, że zechce zrobić wyjątek dlaprzybywającego z daleka. Przekaż jej, że nie odjadę, dopóki mnie niewysłucha!
Katarzyna, nie wychodząc z ukrycia, wyszeptała:- Ciekawe, czego chce. Powiedz, że go przyjmę... ale samego! Niechprzyjdzie bez eskorty! To da nam trochę czasu i mój syn dotrze do celu.
Kennedy dał znak, że zrozumiał, i wszczął pertraktacje z Hiszpanem.
Tymczasem Katarzyna, w towarzystwie Sary i brata Stefana, opuściłaswoje miejsce na murach. Powzięła decyzję bez wahania, ponieważ VillaAndrado był człowiekiem pana de La Tremoille'a, a ponadto nigdy nie bałasię stawić czoła niebezpieczeństwu. Jeśli Kastylijczyk przedstawiał sobąniebezpieczeństwo, a należało się tego spodziewać, lepiej było poznaćprawdę natychmiast.
* * *
Chwilę potem Rodrygo de Villa-Andrado, w towarzystwie pazianiosącego jego szyszak, wszedł do wielkiej komnaty, w której czekała naniego Katarzyna. Siedząc w fotelu, z Sarą z jednej i bratem Stefanem zdrugiej strony, patrzyła nieruchomo na niepożądanego gościa. Na widoktej dumnej kobiety lub raczej statui spowitej w czerń Hiszpan zawahał sięna progu, po czym niepewnym krokiem ruszył w jej kierunku, a jegozwycięski uśmiech przygasł jak zdmuchnięta świeca.
Kiedy był już blisko niej, zgiął się w głębokim ukłonie, co nieprzeszkodziło mu patrzeć spode łba na młodą kobietę.
- Pani - zaczął powściągliwie - składam dzięki za tę chwilę, którązechciałaś mi poświęcić, lecz życzyłbym sobie, abyśmy mogli rozmawiaćbez świadków.
- Panie, zechciej zrozumieć, że nie mogę zadośćuczynić twemużyczeniu, dopóki nie dowiem się, co cię do mnie sprowadza! A poza tym,nie mam niczego do ukrycia przed Sarą, która się mną opiekuje, ani przedmoim spowiednikiem, bratem Stefanem!
Brat Stefan powstrzymał uśmiech, słysząc takie kłamstwo, gdytymczasem Kastylijczyk spoglądał na niego z wielką niechęcią.
- Znam brata Stefana - wymamrotał. - Pan de La Tremoillezapłaciłby drogo za jego starą głowę i resztkę siwych włosów. .
Katarzyna podskoczyła, jakby użądliła ją osa, i, czując wzbierającygniew, przerwała Hiszpanowi:- Panie Villa-Andrado! Nie wiem, co cię tutaj sprowadza, leczniegrzecznie jest zaczynać wizytę od obrażania osób, które poważam iktóre są mi drogie. Zechciej więc, bez dalszych wybiegów, wyjawić powódswojego przybycia!
Rodrygo powstał i, mimo że fotel Katarzyny stał dwa stopnie wyżej,jego twarz znalazła się na wysokości jej twarzy.
Płonące gniewem oczy Hiszpana zdawały się bezczelnie przenikaćprzeszkodę w postaci czarnej woalki.
- Wybacz mi, pani, zły to zaiste początek, zwłaszcza że przybywamw dobrych zamiarach. Osądź zresztą sama!
Katarzyna powoli usiadła, lecz temu nieoczekiwanemu gościowi, októrym nie było wiadomo, czy przybywa jako wróg, czy jako przyjaciel,nie wskazała krzesła. Mówił o dobrych intencjach... W końcu nie mogłatego wykluczyć, biorąc pod uwagę kosz z żywnością przysłany jej dogroty. Jednak dymiące ruiny zamku Montsalvy nakazywały zachowaćostrożność. A do tego ten jego lisi uśmiech. .
- Mów! - powiedziała krótko.
- Piękna hrabino - zaczął, przyklękając na jedno kolano napierwszym stopniu. - Dotarła do mnie wiadomość o twoim nieszczęściu imoje serce posmutniało. Taka piękna, taka młoda i obarczona małymdzieckiem, nie może żyć bez obrońcy. Potrzebujesz, pani, męskiegoramienia i serca...
- W tym zamku nie brakuje męskich ramion ani wiernych sercczuwających nade mną i nad moim synem - przerwała mu Katarzyna. - Nierozumiem, o co ci chodzi, panie! Czy możesz mówić jaśniej?
Na ziemistej twarzy Hiszpana pojawił się przelotny rumieniec.
Zacisnąwszy wargi, znowu powstrzymał złość.
- Jak sobie życzysz, pani. Postaram się mówić tak jasno, jak tegochcesz. Katarzyno! Przybyłem, aby ci powiedzieć, co następuje: z łaskikróla Francji, Karola, któremu wiernie służę...
Brat Stefan zakaszlał, dławiąc się.
- ...wiernie służę - grzmiał Hiszpan - a także z łaski mego pana, królaJana II Kastylijskiego, jestem panem na Talmoncie, hrabią Ribadeo wKastylii...
- Wielkie mi rzeczy! - przerwał uprzejmie mnich. - Król Jan IIzwrócił ci tylko, co było twoje. Twój dziad, panie, który ożenił się z siostrąJąkały z Villaines, był już wtedy hrabią de Ribadeo, jeśli się nie mylę. Cosię zaś tyczy posiadłości Talmont, to przyjmij moje gratulacje! Wielkiszambelan jest hojny dla tych, którzy mu wiernie służą, i chętnie ich wynagradza, rozdając.. to, co do niego nie należy!
Katarzyna zauważyła, z jakim wysiłkiem Andrado pomijamilczeniem złośliwe uwagi mnicha i jak nabrzmiewają żyły na jegoskroniach. Odnosiło się wrażenie, że za chwilę pękną. Kastylijczykzaczerpnął powietrza i ciągnął z zaciśniętymi zębami:- Cokolwiek by mówić, przybyłem, aby złożyć wszystkie moje tytułyi dobra u twych stóp, pani. Szaty żałobne nie przystoją takiej piękności. Tyjesteś wdową, ja jestem wolny, bogaty, mam władzę.. i kocham cię, pani.
Czy wyjdziesz za mnie?
Chociaż Katarzyna spodziewała się wszystkiego, to jednak te słowawprawiły ją w osłupienie. Jej oczy wyrażały teraz największe przerażenie,a dłonie nerwowo się zacisnęły.
- Prosisz więc mnie. .
- Abyś została moją żoną! Będziesz miała we mnie męża, wiernegoniewolnika i zbrojne ramię potrafiące cię obronić. A twój syn zyska ojca...
Wspomnienie małego Michała tylko wzmogło oburzenie Katarzyny.
Jak ten człowiek śmiał sądzić, że będzie w stanie zastąpić Arnolda jejdziecku, i to człowiek, który... Nie! Tego nie można było tolerować! Drżącz gniewu, gwałtownym ruchem uniosła woalkę, pod którą omal się nieudusiła, ukazując swą szczupłą, bladą twarz i wielkie, fiołkowe oczybłyszczące jak ametysty w słońcu. Obiema rękami chwyciła mocno poręczkrzesła, instynktownie szukając jakiegoś oparcia.
- Panie, raczysz twierdzić, że jestem wdową. W istocie noszę żałobę,lecz wiedz, że nigdy nie będę uważać się za wdowę! Mój najdroższy mążżyje i żyć będzie tak długo, jak długo ja będę oddychać! A ty, panie,byłbyś ostatnim z ludzi, którego wzięłabym jako jego następcę!
- A dlaczegóż to, moja pani?
- Zapytaj o to ruiny Montsalvy, panie! Co do mnie, nie mam ci nicwięcej do powiedzenia. Żegnam pana!
Wstała, aby dać do zrozumienia, że wizyta skończona, lecz w tejchwili Kastylijczyk uśmiechnął się dwuznacznie.
- Śmiem sądzić, pani, że zostałem źle zrozumiany. Prosiłem cię orękę tylko przez... zwykłą kurtuazję, gdyż sprawy tak się mają, że... musiszwyjść za mnie... To rozkaz!
- Jaki rozkaz? Czyj rozkaz?
- A czyj, jak sądzisz, mógłby to być rozkaz? Króla Karola! JegoWysokość, za wstawiennictwem szambelana Jerzego de La Tremoille'a,raczył zapomnieć o twoich postępkach przeciwko koronie, twoich i świętejpamięci twego małżonka pod warunkiem, że zostaniesz moją posłusznążoną. . i że dzięki temu zaczniesz prowadzić przyzwoite życie!
Twarz Katarzyny z bladej stała się najpierw czerwona, a potempurpurowa ze złości, tak że przestraszona Sara położyła rękę na jejramieniu, aby ją uspokoić.
Katarzyna była jednak tak wzburzona, że nic nie mogłoby jejuspokoić. Czyżby takie było jej przeznaczenie, aby ciągle jakiś książędysponował jej osobą? Najpierw książę Burgundii, a teraz sam król!
Zaciskając pięści i czyniąc nadludzkie wysiłki, aby powstrzymać drżeniegłosu, krzyknęła:- Nigdy nie spotkałam większego nikczemnika niż pan! I pomyśleć,że przez wdzięczność za kosz żywności przyrzekłam panu pobłażaniepomimo pana nędznych uczynków! Czy panu de La Tremoille'owi nie dośćbyło tego, co uczynił z moim mężem? Czy jeszcze chce rządzić mną?
Chciałabym wiedzieć, w jaki sposób masz zmusić mnie do małżeństwa,panie? Gdyż, jeśli się nie mylę, z pewnością pomyślałeś i o takimprzebiegu wydarzeń?
- W rzeczy samej, przybyłem tu z armią - odpowiedział Hiszpan zironią - co jasno dowodzi, jak wielką wagę przywiązuję do pani ręki. Mampod sobą dwa tysiące ludzi i jeżeli mi odmówisz, zacznę oblężenie, ażzmiękniesz i sama będziesz błagać mnie o łaskę!
- To może długo potrwać!
- Nie spieszy mi się... a wam po paru tygodniach zabraknieżywności. Sama się poddasz przed czasem, choćby dlatego, ażeby niewidzieć, jak twój własny syn umiera z głodu!
Katarzyna odetchnęła z ulgą. A więc nie wiedział nic o wyjeździeMichała! Trzeba utrzymywać go w tym przekonaniu jak najdłużej!
Wzruszyła więc tylko ramionami.
- Zamek jest mocny i ma solidnych obrońców. Tracisz czas, panie!
- A pani spowoduje śmierć wielu niewinnych ludzi. Lepiej więcbyłoby, żebyś się zgodziła dobrowolnie zostać moją żoną. Proszę, pomyśl,że dla twoich pięknych oczu odrzuciłem bardzo korzystną propozycję.
Rękę samej Małgorzaty, córki księcia de Bourbon...
- Córki... z nieprawego łoża - wtrącił łagodnie brat Stefan.
- Ale to krew książęca! A przy tym nie zapominaj, że twój zarządcajest Szkotem, a wszyscy Szkoci są biedni, chciwi i nade wszystko kochajązłoto!
Zaledwie wypowiedział te słowa, gdy z zakamarków komnatywypadł Kennedy, który nie wiadomo kiedy zakradł się tam wraz zWalterem. Rycząc jak ranne zwierzę, rzucił się na Hiszpana i ucapiwszy goza kark i siedzenie, uniósł nad głową i pobiegł aż do drzwi, wyjąc izłorzecząc.
- Ale jedną rzecz Szkoci kochają bardziej niż złoto, przeklęty łotrze.
Honor! Przekaż to swemu panu!
Co widząc Walter, najwyraźniej niezadowolony, że zostawia mu siętak podłą zwierzynę, chwycił za kark pazia, włożył go sobie pod pachę inieszczęsny ten sługa podzielił los swego pana.
Kiedy obaj zniknęli, brat Stefan zwrócił się do rozdygotanejKatarzyny, obdarzając ją swym niezawodnym, poczciwym uśmiechem.
- Już po wszystkim! I co ty o tym sądzisz, pani?
Katarzyna nic nie odpowiedziała, gdyż po raz pierwszy od bardzodawna chciało jej się śmiać. Widok Villi-Andrada, przebierającego nogamii rękami jak wielki, czerwony pająk nad głową szkockiego olbrzyma, byłrzeczywiście godny uwiecznienia.
Kiedy nadszedł wieczór, nikt już nie pamiętał o tej krótkiej chwiliwesołości. W baszcie u Kennedy'ego zebrało się kilka osób: Katarzyna,Sara, Walter, brat Stefan i seneszal Carlat, Gaskończyk Cabriac, zajmującyto stanowisko od dziesięciu lat. Był to prosty, poczciwy grubas, który nadewszystko cenił własny spokój. Nie miał właściwie żadnych ambicji, lecztrzeba przyznać, że znał swe włości i okolicę jak nikt inny.
Przed zapadnięciem zmierzchu wszyscy udali się do budki strażnika,ażeby zbadać pozycje nieprzyjaciela. Na śniegu wyrastały jeden po drugimnamioty podobne do trujących grzybów. Część żołnierzy zajęła chłopskiechaty. Ich mieszkańcy opuścili je w popłochu i schronili się w fortecy.
Wszędzie, gdzie było choć trochę miejsca w stajniach czy stodołach,tłoczyli się ludzie razem ze zwierzętami, które poszły w ślad zawłaścicielami, tak że w fortecy panował zgiełk niemal jarmarczny. Kiedyzapadła noc, wokół fortecy zapłonęły ogniska. Czerwone pióropusze dymów rozjaśniały ciemności, z których wyłaniały się wykrzywione twarzeposiniałe z zimna, istne maski karnawałowe. Katarzynie zdawało się, żewidzi piekielną otchłań pełną demonów. Ta noc zniweczyła optymizmKennedy'ego, który z trwogą patrzył, jak wokół fortecy zaciskają sięczerwone kleszcze.
- Co z nami będzie? - spytała Katarzyna.
Zwróciwszy w jej stronę swoją twarz dumnego doga, wzruszyłramionami.
- Na razie, pani, mniej się troszczę o nas, a bardziej o Maclarena.
Jesteśmy otoczeni. Obawiam się, w jaki sposób uda mu się jutro przedrzeć,wracając z Montsalvy. Zostanie schwytany... uwięziony... albo i gorzej!
Villa-Andrado jest gotowy na wszystko, żeby zmusić nas do poddania się.
Będą go wypytywali, a wiadomo, co się pod tym kryje. Villa-Andradobędzie chciał się dowiedzieć, skąd wraca.
Katarzyna zbladła. Jeśli zaczną torturować Maclarena, to powie im,gdzie jest mały Michał. Cóż za wspaniały zakładnik! Katarzyna dobrzewiedziała, że zgodzi się na wszystko, aby uwolnić syna ze szponów VilliAndrada.
- Powtarzam pytanie - powiedziała drżącym głosem. - PanieKennedy, co zrobimy?
- Do diabła, żebym to ja wiedział!
- Trzeba - przerwał spokojnie brat Stefan - by jeden człowiek opuściłw nocy fortecę i udał się w kierunku Montsalvy na spotkanie Maclarena.
Najważniejsze, żeby udało mu się przedostać. Wydaje mi się, że od stronymuru północnego nie widać ani jednego ogniska.
Kennedy wzruszył potężnymi barami odzianymi w skórę.
- Czy kiedykolwiek oglądałeś skałę w tym miejscu? Jest lita, czarna,gładka i opada pionowo w dół. Trzeba niezwykle długiego sznura i nielada śmiałka, który potrafiłby spuścić się po niej w dół, nie skręcając sobieprzy tym karku.
- Mogę spróbować - rzucił znienacka Walter, zbliżając się dokominka. Katarzyna otworzyła usta, żeby zaprotestować, lecz seneszal jąuprzedził.
- Nie potrzeba sznura, aby pokonać mur i skałę... Są schody!
W jednej chwili wszystkie oczy skierowały się na niego. Kennedychwycił go za ramię.
- Jakie schody? Co ty bredzisz?
- Prawdziwe schody, wąskie i kręte, wykute w skale. Zaczynają się wjednej z baszt. O ich istnieniu wiedziały tylko dwie osoby: Cabanes i ja.
Tymi schodami uciekł ten łotr, Bezrogie Byczysko, gdy...
Katarzyna zadrżała na wspomnienie dnia, w którym ten gaskońskirzezimieszek próbował zepchnąć ją do przepaści. Często potem nawiedzałyją koszmary, w których widziała czerwoną i spoconą, nabrzmiałą odobleśnej żądzy zabijania twarz grubego sierżanta.
- Jak poznał tę tajemnicę? - wyszeptała zdziwiona. Mały seneszalspuścił głowę z zakłopotaniem i zacząługniatać w dłoniach beret.
- To mój ziomek... Obydwaj pochodzimy z Gaskonii - wymamrotał. Nie mogłem dopuścić, aby stało mu się coś złego... Nie mogłem narazić gona śmierć. .
Katarzyna zamilkła. W chwili, kiedy seneszal wyjawił jej tajemnicętakiej wagi, nie mogła żądać od niego dalszych wyjaśnień. Kennedy niezniósłby tego. Był wpatrzony w ogień i całkowicie nieobecny. Machinalniezapytał, czy kobieta przeszłaby tymi schodami, a uzyskawszy odpowiedźtwierdzącą, powiedział:- Mam lepszy pomysł. Skorzystamy z tego, że Villa-Andrado niezdążył jeszcze całkowicie otoczyć fortecy. Pewnie doszedł do wniosku,widząc skałę od strony północnej, że nie jest to takie pilne. Obawiam sięjednak, że jutro może zmienić zdanie. Tak więc jedyną szansę mamy tejnocy. Pani Katarzyno, proszę przygotować się do drogi.
Na policzkach Katarzyny pojawiły się lekkie rumieńce, a jej dłonieodruchowo się zacisnęły.
- Czy mam iść sama?
- Nie. Będą ci towarzyszyć Sara, brat Stefan i Walter. Oczywiście,ten ostatni opuści panią, gdy już wyjedziecie z Carlat, i uda się naspotkanie Maclarena, podczas gdy wy będziecie czekać na niego wAurillac. Dostanie rozkaz, aby udał się wraz ze swymi ludźmi na waszespotkanie i by ochraniał was w dalszej drodze.
- A co pan będzie robił w tym czasie?
Szkot wybuchnął głośnym śmiechem, który w cudowny sposóbrozładował napiętą atmosferę panującą w wieży. Jego śmiech przepędziłwszystkie demony strachu i przerażenia.
- Ja? Przez kilka dni będę się tu bawił z Villi-Andradem. Muszę teżzaczekać na nowego zarządcę, lecz on nie zdoła zbliżyć się do Carlat,dopóki będzie trwało oblężenie. Za parę dni, kiedy już będzieciewystarczająco daleko, by nie obawiać się pościgu, zaproszę tutaj VillęAndrada, by zobaczył, że was tu nie ma. Kiedy tylko się o tym dowie, napewno odstąpi od oblężenia. Wtedy przekażę władzę mojemu następcy ispakuję bagaże.
Brat Stefan zbliżył się do Katarzyny i ujął jej zimne dłonie w sweręce.
- Co myślisz o tym, moje dziecko? Sądzę, że przez usta kapitanaprzemawia głos rozsądku.
Tym razem Katarzyna obdarowała mnicha ciepłym, promiennymuśmiechem, po czym spojrzała radośnie na wielkiego Szkota, którypoczerwieniał z emocji.
- Sądzę, że to dobry pomysł - powiedziała z wypiekami na twarzy. Pójdę się przygotować! Chodź, Saro! A panu, panie Kennedy, będęwdzięczna, jeśli zechce pan przygotować męskie stroje dla mnie i dla Sary.
Cyganka westchnęła ciężko. Nie znosiła męskiej odzieży, w którejjej obfite kształty z trudem się mieściły. Najwidoczniej jednak czasprzygód się nie skończył i, chcąc nie chcąc, trzeba było zgodzić się na to,co nieuniknione.
Chwilę później, w swoim pokoju, Katarzyna przeglądała z niejakimzdziwieniem męskie fatałaszki, które przysłał jej Kennedy. Pożyczył je odswojego pazia, a był to ni mniej, ni więcej tylko strój ludowy, jaki noszonow jego stronach. Tamtejsi górale, przyzwyczajeni do ostrego klimatu, mielitwardą skórę. Ich codzienny przyodziewek składał się z obszernegokawałka wełny w barwach klanu, z flanelowej kurtki i kolczugi. Draperiabyła zwykle umocowana na ramieniu za pomocą blaszki z kutego żelaza.
Głowę przykrywał hełm lub płaski beret ozdobiony piórem czapli. Nadworze króla Karola VII, u którego tworzyli słynną od 1418 roku szkockąstraż, założoną przez konetabla Johna Stuarta z Buchan, nosili posrebrzanezbroje i bogate pióropusze z piór czapli, lecz poza dworem najchętniejprzywdziewali swój tradycyjny strój, w którym czuli się najwygodniej.
Tak więc Kennedy przysłał Katarzynie szkocki tartan w rodowychkolorach: zielonym, czerwonym i żółtym, do tego czerwoną kamizelkę iniebieski beret, krótkie skórzane botki oraz torbę z koziej skóry. Z myślą omrozie dołączył getry w tym samym kolorze co beret i obszerny, czarnypłaszcz do konnej jazdy.
- Kiedy Maclaren dobije do was, będziesz, pani, mogła uchodzić zajego pazia - powiedział kapitan - nie odróżniając się od reszty grupy.
Podobny strój, lecz o wiele większy, przysłał Sarze. Z początkuCyganka oponowała.
- Przecież możemy uciec, nie narażając się na ośmieszenie! Jak jabędę wyglądać w tych kolorowych fatałaszkach?
- A jak ja wyglądam? - odpowiedziała Katarzyna, która zdążyła jużsię przebrać, zaledwie zamknęły się za Kennedym drzwi.
Na koniec rozczochrała włosy i nasunęła beret na czoło. Stanęłaprzed polerowanym cynowym lustrem i podparłszy się pod boki,przyglądała się sobie krytycznie. Wolałaby sto razy kolor czarny, ażebypozostać wierną złożonemu ślubowi: nosić tylko kolor czarny i biały.
Jednak ta noc miała być wyjątkowa i mimo wszystko przeszył jąprzyjemny dreszcz. W tym śmiesznym stroju przybrała buńczuczną minęmłodego pazia o dziewczęcej, zbyt ładnej twarzy. Sara, która obserwowałają w milczeniu, mruknęła:- Czy to wypada być tak piękną? Obawiam się, że moje odbicie wlustrze nie będzie równie udane.
- Musisz upiąć szarfę na piersi - doradziła jej Katarzyna. - Wprzeciwnym razie będzie widać, że jesteś kobietą.
Sama zrobiła to samo, mimo że zabandażowała sobie piersi przedwłożeniem opończy. Następnie owinęła się czarnym płaszczem iskierowała do drzwi, do których właśnie ktoś pukał.
- Czy jesteście gotowe? - usłyszała głos Kennedy'ego.
- Wejdź - odparła Katarzyna zajęta napełnianiem torby z koziej skórydrogocennymi kamieniami, wśród których zabłyszczał złowrogo czarnydiament.
Sara również zapakowała część klejnotów. Na progu stanąłuśmiechnięty Szkot.
- Jaki piękny z pani paź! - zauważył, nie kryjąc zachwytu. Katarzynanie uśmiechnęła się jednak.
- Ta maskarada wcale mnie nie bawi - odparła. - Spakowałam mojeczarne stroje i włożę je, kiedy tylko to będzie możliwe. Tymczasemruszajmy...
Rzuciła pożegnalne spojrzenie na pokój, w którym przeżyła chwileszczęścia i bolesną pokutę. Wydawało jej się, że wśród tych surowychmurów błąka się uśmiech Arnolda, że słyszy śmiech Michała. Uczułaściśnięcie gardła, lecz nie pozwoliła, by emocje nad nią zapanowały. W tejchwili potrzebowała całej swojej odwagi i zimnej krwi. Zdecydowanieodwróciła się od znajomego wnętrza i oparła dłoń na rękojeści sztyletuzatkniętego u pasa. Był to ten sam sztylet z krogulcem, którym Arnoldzabił Marię de Comborn; dla Katarzyny stanowił jedną z najdroższychpamiątek. Przy tych kilku calach błękitnej stali, wiele razy rozgrzewanejręką jej męża, czarny diament był tylko kamieniem bez wartości.
Na dziedzińcu czekał już Kennedy ze zgaszoną pochodnią, a takżebrat Stefan i Walter, który bez słowa odebrał od Sary zawiniątko zubraniami. Mała grupa ruszyła gęsiego w stronę murów. Mróz zaczynałdawać się we znaki, a lodowaty wiatr wznosił tumany białego pyłu, wktórych ginęły zgarbione postaci. W miarę zbliżania się do murów podmuchy wiatru łagodniały, lecz pomimo grubego płaszcza Katarzynaskostniała z zimna, zanim dotarli do wieży wskazanej przez Cabriaca.
Czekał na nich w środku, przytupując i poklepując się po bokach. Zniskiego sklepienia spływała woda, zamieniając się natychmiast w czarne,błyszczące sople lodu.
- Musimy się pośpieszyć - powiedział Cabriac. - Wkrótce wzejdzieksiężyc i będzie was widać na śniegu jak w biały dzień. Kastylijczyk napewno wszędzie rozstawił straże!
- Ale - przerwała Katarzyna - jak przejdziemy przez palisadę, któraotacza skałę?
- Zostaw to mnie, pani - odparł Walter. - Ruszajmy w drogę!
Seneszal ma rację. Nie mamy czasu do stracenia!
Uniósł ukryty pod zgniłą słomą właz, odsłaniając ciemny otwórprowadzący do schodów. Katarzyna zawahała się i odwróciwszy się wstronę Kennedy'ego, podała mu rękę, mówiąc:- Panie, przyjmij podziękowanie za wszystko, co dla nas uczyniłeś,za twą przyjaźń i ochronę. Nigdy nie zapomnę chwil tutaj spędzonych.
Dzięki tobie... nie były aż tak okrutne. I mam nadzieję, że wkrótcespotkamy się u królowej Jolanty.
W skąpym świetle rzucanym przez pochodnię zobaczyła pojaśniałątwarz Szkota i jego lśniące, śnieżnobiałe zęby.
- Gdyby to zależało tylko ode mnie, nastąpiłoby to jak najszybciej,ale w naszych czasach nikt nie może być pewny jutra. Nie wiadomo, czysię jeszcze kiedyś zobaczymy... - Głos uwiązł mu w gardle, chwyciłKatarzynę za ramiona, mocno przycisnął do siebie i pocałował łapczywie,zanim zdążyła się obronić. Następnie wypuścił ją z uścisku i zaczął sięśmiać jak dziecko, któremu udała się sztuczka. - Teraz przynajmniej umrębez żalu! Katarzyno, przebacz mi, to już się nigdy więcej nie powtórzy...
ale miałem na to taką okrutną ochotę!
Jego słowa były tak szczere, że Katarzyna uśmiechnęła sięmimowolnie. Nagły przypływ czułości tego kanciastego mężczyzny niebył jej całkiem niemiły. Walter pobladł.
- Ruszajmy, pani Katarzyno! - rozkazał oschle.
Uniósł w górę łuczywo i ruszył pierwszy do ukrytych schodów.
Katarzyna podążyła za nim, następnie Sara i brat Stefan na końcu.
Zagłębiając się w skalne czeluście, słyszała, jak mnich żegna się zeSzkotem, zalecając mu, aby nie zatrzymywał się zbyt długo w Owernii. Nakoniec dodał:- Nadchodzi znowu czas walki! Wkrótce będziesz potrzebnykonetablowi*!
- Bądź spokojny! Nie dam mu długo na siebie czekać!
* Konetabl - naczelny wódz francuskich wojsk królewskich od XI wieku do roku 1627. Tytuł wywodzi się łacińskiego comes stabuli i oznaczał początkowo, w starożytnym Rzymie i wczesnym średniowieczu nadzorcę stajni. Potem Katarzyna nie słyszała już nic. Wysokie, nierówne, wykuteniedbale w litej skale schody zagłębiały się prawie pionowo pomiędzydwoma przeżartymi zębem czasu murami. Każdy krok po oblodzonychstopniach groził upadkiem. Kiedy w końcu dotarli do kępy krzaków, którezasłaniały wylot schodów, Katarzyna westchnęła z ulgą. Dzięki staraniomWaltera, który osłaniał ją przed kolczastymi gałęziami, nie doznała przyprzechodzeniu większego uszczerbku. Jej oczom ukazała się jednak owiele gorsza przeszkoda - wysokie, ostro zakończone pale tworzące palisadę przylegającą do skały.
Katarzyna zmierzyła wzrokiem przerażającą zaporę.
- Nigdy nie uda się nam jej pokonać. Lepiej zawróćmy od razu. Palesą zbyt ostro zakończone, aby można było wspiąć się na nie po sznurowejdrabinie.
- Oczywiście - powiedział spokojnie Walter. - Po to jest palisada!
Co powiedziawszy, ruszył w prawo. Przy siódmym palu zatrzymałsię, chwycił potężny zaostrzony pień i z wysiłkiem, od którego żyłynabrzmiały mu na skroniach, wyjął jego dolną część - był bowiemprzepołowiony w środku, lecz zamocowany z takim znawstwem, że nieodróżniał się od reszty. W powstałym w ten sposób wąskim otworze ukazało się strome zbocze opadające aż do strumienia i kilka chatek osady wCabanes na przeciwległym wzgórzu. W tej właśnie chwili zza chmurwyłonił się blady księżyc, rzucając srebrzystą poświatę na śnieżne połacie,na oszronione krzaki i drzewa, które stały się widoczne niczym w białydzień. Przycupnięci za palisadą uciekinierzy popatrzyli z rozpaczą narozpościerający się przed nimi śnieżnobiały dywan.
- Będzie nas widać jak na dłoni - szepnął brat Stefan. - Wystarczy,żeby któryś ze strażników odwrócił głowę w tę stronę, a jesteśmyzgubieni. .
Nikt nie odpowiedział. Mnich wyraził jasno to, o czym myśleliwszyscy. Tylko Katarzyna nie mogła opanować zdenerwowania.
- Co robić? Nasza jedyna szansa, to uciec tej nocy, zanim całkowicieokrążą zamek. Jeśli jednak nas zauważą, zostaniemy uwięzieni.
Jakby na potwierdzenie tych słów, w pobliżu dały się słyszeć głosy.
Walter wsunął ostrożnie głowę do otworu i prawie natychmiast cofnął ją zpowrotem.
- Pierwszy posterunek znajduje się zaledwie kilka sążni stąd. Okołodziesięciu ludzi.. Musimy czekać...
- Na co? - rzuciła zniecierpliwiona Katarzyna. - Aż wstanie dzień?
- ...aż księżyc się schowa. Dzięki Bogu, w zimie dzień wstaje późno.
Nie pozostawało nic innego, jak czekać na mrozie i w śniegu. Całaczwórka, wstrzymując oddechy, wpatrywała się w bladą twarz księżyca.
Ciężkie chmury przepływały jednak szybko nad ich głowami, nie chcączasłonić zdradzieckiej świetlistej tarczy. Ręce i stopy Katarzyny zlodowaciały. Niewiele pomagało pocieranie przez Sarę jej pleców, gdyż uczucieciepła szybko mijało, a zdenerwowanie rosło.
- Dłużej nie wytrzymam! - szepnęła do Waltera. - Musimy cośzrobić... Trudno, zaryzykujemy! Nie słychać żadnych odgłosów. Możestraże posnęły?
Walter znowu wyjrzał przez otwór w palisadzie. W tym momenciesilny podmuch wiatru uniósł tumany sypkiego śnieżnego puchu, któryzawirował w powietrzu. Równocześnie księżyc schował się wśród ciężkichchmur i wokół pociemniało. Walter rzucił na Katarzynę szybkie spojrzenie.
- Czy możesz, pani, pobiec?
- Myślę, że tak.
- No, to biegnij! Teraz!
Wyszedł pierwszy, przepuścił pozostałą trójkę i podczas gdy onizbiegali po ośnieżonym stoku, on zajął się wstawieniem słupa na swojemiejsce. Katarzyna pędziła ile tchu w piersiach, chociaż jej zmarzniętekończyny były zdrętwiałe i niemal sztywne. Strome zbocze uciekało jejspod stóp, a serce waliło jak oszalałe. Siłą rozpędu wpadła w kępę krzakówprawie zupełnie przysypanych śniegiem. Walter jednak już był przy niej,już dźwigał ją z ziemi.
- Trzeba biec szybciej - złościł się, przyspieszając kroku ipodtrzymując Katarzynę silnym ramieniem.
- A nasze ślady... Zobaczą je! Trzeba je zatrzeć!
- Nie mamy czasu! Hej! Wy tam! Wejdźcie do potoku i niewychodźcie z niego, dopóki nie dojdziecie do tamtych drzew.
Sam również rzucił się do strumienia. Cienka warstwa lodu załamałasię pod jego ciężarem, a na twarz wyczerpanej kobiety trysnęła lodowatawoda. Walter, nie zważając na to, biegł dalej ile sił w nogach i niespuszczał oka z księżyca. Wydawało mu się, że za chwilę ukaże się znowu,gdyż przez zasłonę chmur przedzierały się już pierwsze jego promienie. Naszczęście sosnowy las był już blisko. Normandczyk postawił Katarzynę naziemi i zabrał się do łamania gałęzi.
- Schowajcie się w lesie, a ja tymczasem zatrę ślady!
Katarzyna, Sara i brat Stefan ruszyli między drzewa, podczas gdyWalter za pomocą sosnowych gałęzi usuwał ze śniegu ślady stóp.
Ledwo zbiegowie zdążyli ukryć się w gęstwinie, księżyc wyszedł zzachmur. Opadając z wyczerpania, rzucili się na zwalony pień dla nabraniaoddechu. Z tego miejsca widać było Carlat w całej okazałości: potężnyzamek sterczący na podobnej do dzioba statku skale, mury obronne,dzwonnice i wieże, a u jego stóp zacieśniający się wokół pierścieńnajeźdźcy. Katarzyna przesłała wdzięczne myśli Kennedy'emu. Dziękiniemu znalazła się poza zasięgiem wroga i mogła dotrzeć do Angers. .
Głos Waltera przerwał jej rozmyślania.
- Nie czas jeszcze myśleć o odpoczynku. Szmat drogi przed nami, adzień już blisko!
Szli więc dalej. Po raz pierwszy od długiego czasu Katarzynaobcowała z przyrodą, czuła zapach ziemi i lasu, który tak kochała.
Odnajdywała na nowo bliskość dużych drzew, które wiele już razyudzieliły jej bezpiecznego schronienia. Otulone białym puchem zaroślawyglądały jak postaci z bajek, a sosny, dotykające śnieżnymi sukienkamiaż do ziemi, były prawie nierealne. Na polanach w blasku księżycamigotały tysiące kryształków wśród ciszy i uśpienia. Niegodziwość ludzka,wojny, a także cierpienia serca nie miały tutaj wstępu. Katarzynapomyślała o pustelnikach żyjących samotnie w głębi lasu. Tyle pięknamogło złagodzić każde cierpienie. Zmęczenie i dokuczliwy chłód zniknęłyjak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przed sobą widziała wielkąpostać Waltera sunącego równym krokiem i starała się stąpać po jegośladach; reszta czyniła tak samo. Wydawało się, że olbrzym jest częściąlasu, że urodził się w nim jak jedno z drzew. Nagle stanął, nadstawiającucha i zatrzymując ich ruchem ręki. Z oddali dochodziły przenikliwedźwięki trąbki.
- Pobudka? Już tak blisko do świtu?
- Jeszcze nie. I obawiam się, że to nie pobudka. Zaczekajcie tuchwilę!
I w mgnieniu oka Walter objął pień dębu, wspiął się po nim zręczniejak małpa i zniknął przyjaciołom z oczu. Dźwięk trąbki brzmiał nadal.
- To w obozie czy w zamku? - zastanawiał się głośno brat Stefan.
- W zamku nie mieliby powodu, żeby grać na trąbkach... chyba żebyzostali zaatakowani - zaczęła Katarzyna, lecz nie dokończyła, gdyż w tejchwili z drzewa zsunął się Walter, a właściwie spadł jak pocisk pomiędzynią a mnicha.
- To w obozie! Przy murze północnym jest pełno ludzi! Musielizauważyć nasze ślady. Widziałem, jak wsiadają na konie!
- Co teraz zrobimy? - jęknęła Sara. - Nie wygramy z końmi, a jeśliodkryją nasze ślady za źródłem...
- To możliwe - przyznał Walter. - To całkiem możliwe. Dlatego terazsię rozdzielimy. I tak musielibyśmy to zrobić o świcie. Wy ruszycie doAurillac, a ja udam się sam na spotkanie Maclarena. Oni będą szli moimśladem. .
- Chyba żeby natrafili na nasz - przerwała Sara.
- Nie natrafią, gdyż wdrapiecie się na to drzewo i przeczekacie tamukryci, aż pościg się oddali. Możecie się nie obawiać, potrafię odciągnąćich wystarczająco daleko, abyście mogli spokojnie iść w swoją stronę.
Katarzynie zdawało się, że nagle magiczne piękno lasu zniknęło.
Rozstać się z przyjacielem, a na dodatek wiedzieć, że narażony jest naniebezpieczeństwo, umierać z niepokoju o jego los? Łatwiej jestpokonywać niebezpieczeństwo razem...
- A jeżeli cię dogonią i...
Nie dokończyła, z jej oczu trysnęły łzy i potoczyły się po policzkach,błyszcząc w blasku księżyca. Na szerokiej twarzy olbrzyma ukazał sięradosny uśmiech.
- ...i zabiją? Czyż tak? - spytał łagodnie. - Nic nie mogą mi zrobić,Katarzyno! Widziałem łzy w twoich oczach... nic nie może mi się stać! Ateraz róbcie, co kazałem! Na drzewo!
Pochwycił Katarzynę w talii i bez żadnego wysiłku posadził ją nagałęzi. Potem przyszła kolej na Sarę, w końcu na mnicha. Siedząc takjedno koło drugiego, wyglądali niczym trzy przerażone wróble. Walterwybuchnął śmiechem.
- Podobni jesteście do wystraszonych piskląt! Ale nie obawiajcie się.
Drzewo jest pochyłe. Wejdźcie jak najwyżej i zachowujcie się cicho. Jeślisię nie mylę, za godzinę będą tu żołnierze. Pamiętajcie, nie wolno wamzejść, póki nie odjadą! No, odwagi!
Siedząc nieruchomo, patrzyli, jak Walter ubija śnieg wokół drzewa, apotem robi ślady prowadzące w przeciwnym kierunku. W końcu pożegnałich jednym ruchem dłoni i ruszył żwawo w stronę Montsalvy. Dopierokiedy zniknął im z oczu, spojrzeli po sobie.
- Tak więc - przerwał ciszę brat Stefan - czyńmy, jak kazał. Iprzebacz mi, Katarzyno, lecz muszę zakasać habit.
Co mówiąc, podwinął fałdy okrycia i wcisnął za przepasujący gosznur, który zacisnął mocno na brzuchu, ukazując chude, żylaste łydki iszerokie, gołe stopy w sandałach. Z galanterią pomagał Sarze wspinać sięna konary. Katarzyna zaś, odnajdując dawną zwinność, bez trudu wdrapywała się sama. Wkrótce znaleźli się wśród takiej gęstwiny konarów, naktórych ostały się pożółkłe i wyschnięte liście, że stali się zupełnieniewidoczni.
- Teraz musimy uzbroić się w cierpliwość - powiedział spokojniebrat Stefan, sadowiąc się wygodnie. - Ja tymczasem zmówię różaniec zatego dzielnego chłopca. Czuję, że przydadzą mu się modlitwy, mimo że wnie nie wierzy.
Katarzyna także próbowała się modlić, lecz jej pełne obaw myślipodążały za Walterem. Nie miała odwagi przyznać się przed sobą, co byczuła, gdyby Normandczykowi przytrafiło się coś złego. Stał się jej drogi,a przez swoje poświęcenie i wierność podbił część jej serca. Wraz z Sarąbył tym, co najmocniej łączyło ją z przeszłością. Jego pewność siebie ijasny umysł pozwalały nie bać się życia, nie bać się bólu. Ale teraz, kiedypotężna sylwetka Waltera zniknęła za drzewami, poczuła się kruchą ibezbronną istotą.
- Boże, spraw, żeby nic mu się nie stało! - modliła się w duszy,starając się dostrzec kawałek nieba pomiędzy konarami. - Jeśli odbierzeszmi ostatniego przyjaciela, co mi pozostanie?
Tymczasem do uszu zbiegów doszedł tętent końskich kopyt, szczękbroni, pokrzykiwania ludzi i ujadanie psów. Najwyraźniej ludzie VilliAndrada odkryli kierunek ucieczki. Brat Stefan i Sara uczynili znakkrzyża.
- Widzę ich - wyszeptał mnich. - Nadjeżdżają...
Katarzyna odruchowo ścisnęła duchownego za ramię.
Pośród gałęzi zalśnił żołnierski hełm. Śnieg tłumił kroki, lecz słychaćbyło trzaskające pod ciężarem zbroi gałęzie. Torowali sobie drogę wśródzarośli, tnąc szpadami na lewo i prawo. Uciekinierzy wstrzymali oddech. .
Żołnierze szli powoli, jakaś dziesiątka łuczników z bronią naramieniu, a za nimi tyleż samo żołnierzy w siodłach. Byli to Kastylijczycyi Katarzyna nie rozumiała ich języka, ale ponieważ robiło się coraz jaśniej,mogła dostrzec oliwkowe, niewzbudzające zaufania twarze i długie, czarnewąsy. Z przerażeniem zauważyła, że jeden z nich miał przytroczony dosiodła wianek ludzkich uszu. Człowiek ten, jakby poczuł czyjąś obecność,zatrzymał się tuż pod dębem i coś krzyknął zachrypniętym głosem. Najego wołanie nadbiegł drugi żołnierz i wtedy serce Katarzyny zamarło.
Lecz wkrótce sprawa się wyjaśniła: jeździec chciał, żeby kompan pomógłmu zacisnąć końską uzdę. Gdy to zostało zrobione, ruszyli w dalszą drogę.
Chwilę później pod drzewem nie było już nikogo. Z piersi zbiegówwydobyło się zgodne westchnienie ulgi. Pomimo mrozu brat Stefan musiałwytrzeć sobie spocone czoło i odrzucił kaptur habitu na plecy.
- Boże, ile strachu się najadłem! - rzucił jednym tchem. - Ale, ale, nieruszajmy się jeszcze.
Zbiegowie odczekali parę chwil, zgodnie z instrukcjami Waltera.
Kiedy w lesie nie było słychać już żadnego odgłosu oprócz dalekiegopiania spóźnionego koguta, mnich przeciągnął zdrętwiałe członki, ziewnąłszeroko, po czym obdarował towarzyszki niedoli zachęcającymuśmiechem.
- Sądzę, że teraz możemy już zejść. Ci poczciwcy tak solidniezdeptali cały śnieg w okolicy, że nasze ślady nie mogą nas już zdradzić!
- Słusznie - podchwyciła Katarzyna, ześlizgując się z gałęzi na gałąź.
- Lecz czy zdołamy odnaleźć dobry kierunek?
- Zaufaj mi, pani. Tak się składa, że znam tę okolicę, w młodościbowiem przebywałem przez kilka miesięcy w opactwie w Aurillac. Proszęiść za mną. Kierując się słońcem, musimy dotrzeć do przeorstwa w Vezac,gdzie znajdziemy odpoczynek, a jak zapadnie noc, ruszymy w dalsządrogę.
Pierwsze nieśmiałe promienie słońca dodały otuchy obydwukobietom. Kiedy znalazły się pod drzewem, które posłużyło im zakryjówkę, Katarzyna wybuchnęła śmiechem, przyglądając się ichniezwykłym kostiumom.
- Wiesz, do czego jesteśmy podobne? - powiedziała do Sary. - DoGedeona, papugi, którą podarował mi książę Filip w Dijon.
- To całkiem możliwe - odparła z niezadowoleniem Cyganka. - Iwierz mi, że sama wolałabym być teraz Gedeonem i grzać się przykominku u wuja Mateusza!
Ruszono więc w drogę i wkrótce przewidywania brata Stefana sięspełniły. Las się skończył, a ich oczom ukazała się niewysoka dzwonnicaprzeorstwa w Vezac wyłaniająca się z porannej mgły nad doliną.
* * *
O świcie dnia następnego Katarzyna, Sara i brat Stefan dotarli dobram Aurillac na chwilę przed ich otwarciem. Z murów rozległo się granierogu, do którego wkrótce dołączyło walenie młotków kotlarzy. Pomimorześkiego, czystego powietrza czuło się mdlące wyziewy z okolicznychgarbarni. Nad brzegiem Jordany stało mnóstwo mężczyzn, którzy pochylalisię nad piwnymi, pochyłymi stołami, przez które lała się lodowata woda.
- Woda w tej rzece niesie złoto - wyjaśnił brat Stefan. - Ci ludzieprzepuszczają ją przez gęste sita, na których zatrzymują się kawałeczkidrogocennego kruszcu. Proszę zauważyć, że są nadzorowani.
W istocie, uzbrojeni strażnicy nie spuszczali oczu ze zbieraczy złota.
Stali w pobliżu robotników, opierając się na pikach. Zbieracze byli chudzii odziani w nędzne, dziurawe łachy, spod których przeświecały zsiniałe odmrozu ciała. Strażnicy i zbieracze stanowili takie przeciwieństwo, że toKatarzynę wprost uderzyło. Szczególnie jeden ze zbieraczy zwrócił jejuwagę. Był stary, zgarbiony i ledwo trzymał się na nogach, a jegopowykręcane reumatyzmem palce wczepiały się rozpaczliwie w sito. Drżałz zimna i wyczerpania, co zdawało się szczególnie bawić jednego zestrażników. Kiedy stary próbował wyjść na brzeg, wymierzył mu ciosrękojeścią lancy. Stary stracił równowagę, zachwiał się i upadł. Wywołałoto wybuch śmiechu wśród wszystkich strażników.
Widząc to, Katarzyna zapałała gniewem. Jej dłoń zacisnęła sięnerwowo na rękojeści sztyletu Arnolda. Zanim brat Stefan zauważył, co sięświęci, wyciągnęła broń zza pasa i rzuciła się na człowieka z lancą, niezdając sobie sprawy z własnej słabości ani z przewagi przeciwnika.
Zaskoczenie było całkowite. Ostrze sztyletu przeszyło ramię strażnika,który zawył i tracąc równowagę, runął na ziemię, a Katarzyna, jakwściekła lwica, opadła na niego.
- Ty łotrze! Nie pozwolę, abyś zabijał starców! - krzyczała, ciągleuderzając na oślep, a strażnik kwiczał jak zarzynana świnia i nawet się niebronił.
Gniew dodawał Katarzynie sił. Tymczasem kompani strażnika,widząc, co się dzieje, opadli na nią gromadą jak rój much.
- Dalejże, na Szkota! - zawył jeden z nich. - Bij! Zabij!
Ten krzyk uratował Katarzynę, gdyż z drugiego brzegu odpowiedziałinny głos:- Naprzód! W imię świętego Andrzeja!
I do spienionej wody rzuciła się grupa jeźdźców, która zewzniesionymi szpadami zaatakowała strażników.
Katarzyna poczuła nagle, że ręce, które ją trzymały, słabną. Wstała.
Jej własne dłonie były pełne krwi, a człowiek, którego napadła, nie dawałznaków życia. Leżał nieruchomo w śniegu zmieszanym z błotem i miałotwarte oczy. Katarzyna zrozumiała, że go zabiła, lecz nie poczuła aniwyrzutów sumienia, ani obrzydzenia. Z zimną krwią zanurzyła sztylet wnurtach Jordany, po czym zatknęła go spokojnie za pasek. Wokół niejtrwała walka pomiędzy strażnikami z Aurillac a jej nieoczekiwanymiwybawicielami, wśród których rozpoznała Waltera, walczącego ramię wramię z wielkim Szkotem. Wokół nich wymachiwało szpadami kilkunastuludzi: był to Maclaren i jego rycerze. Serce kobiety wypełniło się radością.
- Bogu niech będą dzięki! Odnalazł ich!
Idąc wzdłuż brzegu, dotarła do Sary i brata Stefana, którzy schronilisię za zburzonym po części murem. Sara rzuciła się na przyjaciółkę jaklwica, która odnalazła swoje małe, wyściskała ją, po czym wymierzyła jejsiarczysty policzek.
- Chyba oszalałaś! Chcesz, żebym przez ciebie umarła?
Katarzyna zachwiała się od uderzenia i chwyciła się za piekącypoliczek, lecz Sara już była u jej stóp, błagając o przebaczenie i wylewającmorze łez. Katarzyna pomogła jej wstać, przycisnęła biedną kobietę doserca i łagodnie gładziła po głowie. Wtedy jej spojrzenie napotkało wzrokmnicha.
- Ojcze, zabiłam człowieka... i wcale tego nie żałuję!
- A kto by go żałował? - westchnął brat Stefan. - Odprawię mszę zaduszę tego nieszczęśnika. Szczerze jednak wątpię, czy mu to pomoże... Atobie, moje dziecko, daję rozgrzeszenie!
Tymczasem bitwa dobiegała końca. Strażnicy leżeli pokotem naśniegu zabici lub ranni, a Maclaren zwoływał swoich ludzi. Walterzeskoczył z konia i z promiennym uśmiechem zbliżył się do Katarzyny.
- Nic ci się nie stało, pani? Co za szczęście! Ty żyjesz! Dając upustradości, chwycił ją za ramiona i potrząsnął, nie zdając sobie sprawy zeswej siły i walcząc z okrutną ochotą, aby przycisnąć ją do siebie izmiażdżyć jej usta pocałunkiem. Nagle Katarzyna poczuła, że miękną jejkolana i że całe jej ciało sztywnieje, a ramię przeszył dojmujący ból.
Zakręciło jej się w głowie i pociemniało w oczach. W uszach słyszałabrzęczenie.
- Ty zakuta pało! - usłyszała jak przez mgłę. - Nie widzisz, że jestranna?
Katarzyna poczuła, że olbrzym rozluźnił uścisk i w tej chwili straciławszelkie czucie. W wirze walki nawet nie zwróciła uwagi na dźgnięcie wramię.
Walter wziął ją na ręce i ostrożnie ułożył na swym rumaku, aMaclaren poprawiając się w strzemionach, rzucił:- Musimy uciekać! Za chwilę będziemy mieć na karku wszystkichludzi przeora! W drogę!
- Ależ ona potrzebuje opieki! - krzyknęła Sara.
- Zajmiemy się nią później. A teraz wskakujcie na konie!
Dwaj potężni Szkoci pomogli Sarze i bratu Stefanowi i wkrótce całagrupa ruszyła z kopyta, ścigana złorzeczeniami nadciągającej odsieczyprzeora. Wokół zbiegów śmigały strzały i pociski kuszy, wszelako nieczyniąc krzywdy żadnemu. Odpowiedział im srogi śmiech Kennedy'ego.
- Żołnierze przeora nie są warci złamanego szeląga! Jedno, copotrafią robić, to klepać różańce i tarzać się w rozpuście z dziewkami!
Rana Katarzyny okazała się niegroźna; głęboka na jeden cal,krwawiła obficie, lecz nie była bolesna. Co prawda zesztywniałe ramięciążyło jak ołów, lecz Katarzyna szybko odzyskała przytomność. Gdygrupa odjechała dosyć daleko, Maclaren zarządził postój. Podczas gdy jegoludzie zajęli się jedzeniem i piciem, Sara zabrała Katarzynę w ustronnemiejsce i tam ją opatrzyła, sporządzając bandaże z podartej koszuli, którąwyjęła z zawiniątka, smarując ranę przyjaciółki balsamem z baraniegosadła i jałowca, który dostała od jednego ze Szkotów. Potem obie kobietyposiliły się nieco chlebem i serem, popijając winem, zanim Maclaren dałsygnał do wymarszu. Katarzyna czuła ogromne znużenie. Trudy nocnegomarszu i stoczona bitwa dawały o sobie znać.
Tym razem Maclaren kazał jej wsiąść na swojego konia pomimosprzeciwu Waltera.
- Nie utrzyma się za tobą! Nie widzisz, że pada ze zmęczenia?
- To ją przywiążę! Czy zapomniałeś, kto tu rozkazuje?
Chcąc nie chcąc, Walter musiał przystać na takie rozwiązanie.
Maclaren należał do tych ludzi, którym nie sposób się sprzeciwić i którzyzmierzają prosto do celu, nie troszcząc się o skutki. Mocno przywiązawszydo siebie słaniającą się kobietę, stanął na czele zastępu i wkrótce jegoSzkoci i czterech zbiegów zagłębili się w groźne ostępy MasywuCentralnego.
Oparta o plecy Maclarena Katarzyna pozwalała się unosić jegowierzchowcowi. Wkrótce otoczyły ich skaliste góry z wygasłymiwulkanami i głębokie, bezludne doliny, w których panowała głęboka cisza.
Tylko z rzadka można było w nich dostrzec jakąś chatę, przeważnieszczelnie zamkniętą przed mrozem. Zwykle o obecności ludzi świadczyłynietrwałe arabeski popielatego dymu snujące się tuż nad powierzchniąśniegu. Większość chat była wykuta w zastygłej czarnej lawie, a w środkutłoczyli się ich mieszkańcy wraz z rudymi krowami o skręconej sierści,które z nadejściem lata rozchodziły się po soczystych dolinach, znaczączieleń traw swym ognistym ubarwieniem..
Katarzyna pomyślała, że ta surowa kraina jest piękna nawet podpłaszczem śniegu, który tylko podkreślał jej dzikie oblicze.
Pomimo niewielkiej gorączki i tępego bólu w ramieniu jej ciałopopadało powoli w dziwny błogostan. Mężczyzna, do którego byłaprzywiązana, przekazywał jej swoje ciepło, a jego szerokie plecyzasłaniały ją skutecznie od przenikliwego wiatru. Oparłszy się wygodnie,zamknęła oczy. Ogarnęło ją dziwne uczucie więzi z jeźdźcem, ale nie zpowodu skórzanych lejców, którymi była do niego przywiązana. Aprzecież nigdy dotąd nie miała okazji przyjrzeć się temu człowiekowi.
Zasklepiona od dawna w swoim bólu, zamknięta w fortecy, nie dostrzegałażadnych mężczyzn, a zwłaszcza nieznajomych, którzy z rzadka pojawialisię w Carlat.
I oto, w tym męskim przebraniu, obudziła się w niej na nowokobieca natura. Pomimo ogromnej, nieuleczalnej miłości do Arnolda,wypełniającej jej serce aż po brzegi, nie mogła nie zauważyć, że Maclarenbył mężczyzną wielkiej urody - wysokim, szczupłym i tak zwinnym jakostrze szpady. Jego wąska twarz o profilu przypominającym drapieżnegoptaka i kwadratowa szczęka pozwalały domyślać się nieprzejednanegouporu. Głęboko osadzone pod czarnymi brwiami błękitne oczy były zimnei drwiące.
Kiedy przed chwilą chwycił Katarzynę wpół, aby posadzić ją nakoniu, spojrzał na nią przeciągle. Jego wzrok przeszył kobietę jak ostrzesztyletu. Poczuła się dziwnie rozbrojona. Jego oczy zdawały się mówić, żepozbawiona swych szat żałobnych pani de Montsalvy jest taką samąkobietą jak inne, kobietą z krwi i kości. Nie umiała zdecydować się, czy towrażenie było jej miłe, czy nie.
* * *
Z nadejściem wieczoru zatrzymano się w stodole u chłopa, który,przerażony tym niespodziewanym najściem, nie ośmielił się równieżodmówić ani czarnego chleba, ani koziego sera. Sara wybrała dla swej panimiejsce w pobliżu ogniska.
Wyczerpana, czując pulsowanie krwi w zranionym ramieniu i wskroniach, właśnie miała zasnąć, kiedy podszedł do niej Maclaren.
- Jesteś chora, pani - powiedział, przeszywając ją trudnym dowytrzymania spojrzeniem. - Musimy zająć się tą raną! Proszę mi jąpokazać!
- Zrobiłam wszystko, co należy! - zaatakowała Sara. - Teraz trzebaczekać, żeby się zagoiło.
- Widzę, że nigdy nie leczyłaś zranień od niedźwiedzich pazurów odparł Szkot, uśmiechając się nieznacznie. - Powtarzam, proszę mi topokazać!
- Zostaw ją w spokoju! - usłyszeli z tyłu ponury głos Waltera. - Nieważ się tknąć Katarzyny przeciwko jej woli!
Pomiędzy płomieniami ogniska i Maclarenem pojawiła się potężnasylwetka Normandczyka. Katarzyna odniosła wrażenie, że to jeden zniedźwiedzi, o których wspominał kapitan. Wyglądał groźnie z rękązaciśniętą na trzonku siekiery zatkniętej u pasa.
- Zaczynasz mnie denerwować, przyjacielu! - odpowiedział Maclareni dodał z pogardą: - Czy jesteś koniuszym pani Katarzyny, czy jejmamką?... Chcę tylko ją wyleczyć. Chyba że wolisz, aby jej ramięspokojnie zgniło?
- Bardzo mnie boli, Walterze - przerwała w porę Katarzyna. - Jeślipotrafi ulżyć memu cierpieniu, będę mu stokrotnie wdzięczna. Pomóż mi,Saro...
Walter nie odpowiedział, tylko, zgarbiwszy się, z kamienną twarząusunął się w najbardziej oddalony zakamarek stodoły. TymczasemKatarzyna z pomocą Sary wstała i obydwie zabrały się do odwijaniabandaża.
- Wy tam! Odwrócić się! - rzuciła Cyganka w stronę żołnierzy,którzy jeszcze nie spali.
Ostrożnie zdjęła z niej flanelową opończę, kolczugę, a następnie,kiedy Katarzyna została w samych getrach i koszuli, kazała jej usiąść iwprawnym ruchem rozerwała kołnierz, aby dostać się do rannegoramienia. Maclaren spokojnie przyglądał się temu z boku, bezczelnieślizgając się oczami po jej długich udach, krągłych biodrach i dochodzącaż do piersi, których zarys, pomimo zabandażowania surowym płótnem,mógłby niejednego mężczyznę zwalić z nóg. Kiedy była już gotowa,Maclaren bez słowa rozerwał założony przez Sarę opatrunek i przytknął dorany tlącą się żagiew z ogniska, a usłyszawszy syczenie, zmarszczył brwi;rana nie wyglądała pięknie. Była nabrzmiała i przybierała niezdrowy,sinawy odcień.
- Jeszcze trochę, a infekcja gotowa - mruknął. - Lecz zrobię, cotrzeba. To będzie bolało... Odwagi!
Oddalił się, aby zaraz wrócić z manierką z koziej skóry i z małątorbą, z której wyciągnął garść szarpi. Uklęknąwszy przy chorej, chwyciłza swój sztylet i jednym, szybkim jak błyskawica cięciem otworzył ranę.
Katarzyna nie zdążyła nawet krzyknąć. Kątem oka zauważyła tylko cienkąstrużkę krwi spływającą z ramienia.
Wtedy Szkot nasączył tampon w płynie z manierki i bezceremonialnie zaczął czyścić nim ranę.
- Uprzedzam, że będzie piekło - powiedział.
Rzeczywiście, piekło tak mocno, że Katarzyna musiała zacisnąćzęby. Powstrzymała gwałtownie krzyk, lecz z oczu trysnęły jej łzy. Jedna znich upadła na dłoń Maclarena. Kapitan spojrzał na swą ofiarę znieoczekiwaną łagodnością i uśmiechnął się.
- Skończone! Jesteś pani bardzo dzielna.
- Co to za medykament? - spytała rozogniona Sara.
- Maurowie nazywają go tchnieniem Boga i leczą nim swoichchorych. Zauważono, że zapobiega zakażeniom trudno gojących się ran.
Mówiąc, zakładał świeże bandaże. Jego ręce były teraz bardzodelikatne, tak że Katarzyna zapomniała o bólu. Ręka kapitana jakbymachinalnie dotknęła jej pleców, zatrzymując się na nich w przelotnejpieszczocie, która wprawiła jej ciało w nieoczekiwane drżenie.
Pomieszanie gniewu i wstydu zabarwiło jej policzki na czerwono, ajednocześnie ta bezczelna męska dłoń obudziła w niej świadomość z dzikąsiłą zdławionej młodości. Sądziła, że jej zmysły na zawsze pozostaną wuśpieniu, ponieważ serce umarło, a tymczasem ta ulotna chwila wyrwała jąbrutalnie z dotychczasowego odrętwienia. Odwróciła głowę, aby nienapotkać wzroku, który natarczywie szukał jej oczu, i nerwowo poprawiłakoszulę.
- Dzięki ci, panie! Już prawie nie boli. A teraz, jeśli pozwolisz, udamsię na spoczynek.
Jan Maclaren opuścił ręce i skłoniwszy się, odszedł bez słowa,ścigany podejrzliwym spojrzeniem Sary. Katarzyna czerwona aż po czubekgłowy - pośpiesznie ubrała się i ułożyła na słomie. Chciała zamknąć oczy,kiedy pochyliła się nad nią Cyganka z wypiekami na twarzy iszelmowskimi ognikami w źrenicach.
- Moja duszko - zaczęła cichym szeptem - nie wystarczy chciećumrzeć, aby wszystko w tobie umarło.. Zobaczysz, życie przyniesie cijeszcze niejedną niespodziankę!
Katarzyna wolała nie odpowiadać. Zamknęła mocno oczy, aby niemyśleć i zasnąć. W stodole słychać było gardłowe chrapanie Szkotów iciche, melodyjne pochrapywanie brata Stefana. Do tych odgłosów dołączyłmiarowy oddech Sary. Cały ten koncert długo nie pozwalał Katarzynieznaleźć ukojenia nieznośnych myśli. Za chwilę dogorywający ogień zgasł izostała ze swymi myślami sama w całkowitych ciemnościach.
W odległym kącie stodoły ktoś inny czekał bezskutecznie na sen.
Tym kimś był Walter.
Kiedy nadszedł ranek i zaczęto przygotowania do dalszej drogi,Katarzyna czuła się już znacznie lepiej. Gorączka spadała. Natychmiastpostanowiła to wykorzystać i kazała Maclarenowi, okulbaczyć konia.
Zaczęła się teraz bać bezpośredniego kontaktu z młodym Szkotem podczasdługiej jazdy, lecz ten odparł zniecierpliwiony:- Skąd wezmę dla ciebie konia, pani? Jedynego wolnego dałemtwojemu koniuszemu Fortunatowi, aby mógł udać się do Montsalvy.
Mnich i Sara też jadą każde na jednym wierzchowcu z mymi ludźmi. A niemogę zabrać konia jeszcze jednemu i oddać go tobie, abyś mogłaharcować, jak ci się podoba. Czyżby nie w smak ci było podróżowanie zemną?
- Nie, nie... oczywiście, że nie - odpowiedziała trochę zbyt szybko ...lecz pomyślałam sobie. .
Maclaren pochylił się tak, aby nikt nie usłyszał jego słów.
- Boisz się mnie, ponieważ wiesz, że nie jesteś dla mnie tylkopomnikiem odzianym w czarne szaty, który się podziwia z daleka, leczkobietą z krwi i kości, której się pożąda, nie bojąc się jej o tympowiedzieć!
Piękne usta młodej kobiety wydęły się pogardliwie, lecz policzkispłonęły rumieńcem.
- Nie masz się czym szczycić, panie, że trzymasz mnie w garści, bojestem słaba i bez obrony! Insynuujesz, że twój dotyk mógłby mniezmieszać? Jeśli tak, to w drogę! Lecz strzeż się, mój panie, bo w raziepotrzeby potrafię ci dać nauczkę, na jaką zasłużysz!
Kapitan wzruszył ramionami, zwinnie wskoczył na konia iuśmiechając się drwiąco, podał Katarzynie dłoń. Kiedy zajęła już miejsceza jego plecami, chciał znowu opasać ją popręgiem, lecz napotkałzdecydowany opór.
- Mam już dosyć sił, aby trzymać się sama. Nie pierwszy to raz jadękonno, mój panie!
Kapitan postanowił nie nalegać i dał znak do odjazdu.
* * *
Przez cały dzień nie zdarzyło się nic ciekawego. Na tym pustkowiu zrzadka można było napotkać jedynie jakichś chłopów, którzy na widokzbrojnych ludzi czmychali ile sił w nogach. Wojna dała im się takdotkliwie we znaki, niszcząc ich dobytek, dziesiątkując najbliższych iwyciskając morze łez, że już nawet nie chcieli wiedzieć, do czyjego obozunależeli ci, którzy kolejno pojawiali się na horyzoncie. Wróg czyprzyjaciel, każdy był tak samo niebezpieczny, tak samo okrutny. Na widokbłyszczącej w słońcu lancy zamykali pośpiesznie drzwi i ryglowali okna.
Za niemymi murami ich domostw można było odgadnąć wstrzymywaneoddechy, bijące serca i spocone ze strachu skronie. Myśląc o tym,Katarzyna nie mogła pozbyć się uczucia pewnego zażenowania.
Koń, który niósł ją i Maclarena, był dzielnym dereszem. Prawdziwyciężki koń bojowy, stworzony do zmagań i walki, a nie do śmigania wśróddrzew czy dzikich galopad po nagich wyżynach. To była Morgana! Nawspomnienie swej małej klaczy Katarzyna poczuła ściśnięcie serca. Coprawda, wyjeżdżając z Carlat, poleciła Kennedy'emu, żeby nad nią czuwał,ale czy szkocki kapitan nie miał aż nadto innych zajęć?...
Na rozmyślaniach minął Katarzynie cały dzień. Maclaren nieodezwał się do niej ani słowem. Wydawało się już, że porzucił swojezapały, lecz wieczorem, kiedy stanęli na odpoczynek w Mauriac,pomagając jej zsiąść z konia, ścisnął ją w pasie mocniej, niżby należało.
Zaledwie jednak Katarzyna stanęła na własnych nogach, kapitan wypuściłją z uścisku i jak gdyby nigdy nic udał się do swoich ludzi, aby zająć sięrozlokowaniem ich w kwaterze. Tymczasem Sara przybiegła do Katarzynyi spytała prosto z mostu.
- Jak go znajdujesz?
- A ty?
- Nie wiem... Jest w tym człowieku jakaś niezwykła siła... alewyczuwam przy nim cień śmierci...
Katarzyna zadrżała.
- Zapominasz, że to ja dzielę z nim jednego konia?
- Nie - odparła Sara powoli. - Nie zapominam, lecz mam przeczucie,że ty sprowadzisz nieszczęście na tego człowieka...
Aby ukryć zmieszanie, Katarzyna oddaliła się bez słowa w stronękaplicy. W ciemnym korytarzu natknęła się na mnicha, który zbliżał się doniej, oświetlając sobie drogę płonącą pochodnią.
- Czego tutaj szukasz? - spytał zaskoczony. - Kwatery żołnierzyznajdują się w głębi dziedzińca...
- Jesteśmy kobietami - przerwała Katarzyna. - Podróżujemy wprzebraniu, aby nas nie rozpoznano.
Mnich zmarszczył rzadkie brwi. Jego twarz o barwie pożółkłegopergaminu wyrażała wielkie niezadowolenie.
- Tak nieskromny strój nie przystoi w domu bożym! Kościół potępiakobiety przywdziewające podobne stroje. Jeśli chcecie tu wejść, nałóżcieskromne szaty, które przystoją białogłowom! Jeśli nie, to oddalcie się ztego świętego miejsca!
Było to po myśli Katarzyny, która źle się czuła w swoim przebraniu.
Zerwała z głowy kapelusz z piórami i potrząsnęła złocistymi lokami.
- Pozwól nam wejść! Kiedy tylko znajdziemy ustronne miejsce,przebierzemy się w nasze szaty. Jestem hrabina de Montsalvy i proszę oschronienie na noc!
Twarz mnicha rozchmurzyła się nagle.
- Witaj w naszych skromnych progach, córko! - powiedział,pochylając się w ukłonie. - Chodźcie za mną!
Poprowadził kobiety do jednego z pokojów zarezerwowanych dla coznamienitszych gości. Cztery nagie ściany, proste łóżko z cienkimmateracem i kilkoma wysłużonymi kołdrami, taboret i lampka oliwnastanowiły skromne umeblowanie pomieszczenia. Na ścianie wisiał prostykrzyż wyrzeźbiony w kamieniu, a przy kominku piętrzył się stos polanprzygotowanych do podpalenia.
Zaledwie za mnichem zamknęły się drzwi, Sara rozpaliła ogień,podczas gdy Katarzyna z podejrzanym pośpiechem zrzuciła ubraniepożyczone jej przez Kennedy'ego,- Widzę, że bardzo ci spieszno! - zauważyła Sara. - Mogłabyśpoczekać, aż pokój się nagrzeje!
- Nie mogę czekać! Pragnę jak najszybciej stać się znowu sobą!
Kiedy odzyskam mój normalny wygląd, nikt nie ośmieli się mnie obrazić!
- Masz rację - podchwyciła Sara. - Ja także nienawidzę tegoprzebrania. W mojej starej sukni przynajmniej nie wyglądam śmiesznie!
* * *
O świcie obie kobiety wysłuchały mszy w kaplicy, przyjęłybłogosławieństwo od najstarszego mnicha, po czym udały się dotowarzyszy ucieczki. Kiedy w drzwiach kaplicy pojawiła się czarna dama zCarlat, oświetlona czerwonymi promieniami wschodzącego słońca,Maclaren wzdrygnął się i zmarszczył brwi z niezadowoleniem. Za to twarzWaltera zabłysła radością. Od dwóch dni Normandczyk trzymał się nauboczu z pochmurną miną, a Katarzyna na próżno nawoływała go, aby sięzbliżył. W końcu musiała zrezygnować. Desperacja olbrzyma stawała sięzbyt namacalna.
Walter, zgrabnie uprzedziwszy Maclarena, podbiegł do Katarzyny.
- Co za szczęście znowu cię widzieć, pani! - rzucił radośnie, takjakby stracił ją z oczu na wiele miesięcy.
Po czym dumny jak paw podał jej ramię i oboje ruszyli w kierunkużołnierzy.
Maclaren podparłszy się pod boki, łypał na nich okiem, a kiedyzbliżyli się do niego, obrzucił Katarzynę przenikliwym spojrzeniem odstóp do głów.
- Czy zamierzasz, pani, podróżować konno w tym odzieniu?
- A dlaczego nie? Czy kobiety podróżują inaczej? Zażądałammęskiego stroju, bo wydawał mi się bardziej praktyczny, lecz popełniłambłąd.
- Błędem jest zakładanie tego czarnego woalu! Nie należy chowaćprzed światem tak zachwycającej twarzy!
I niedbale, jakby od niechcenia, uniósł rąbek muślinowej zasłony,kiedy potężna dłoń Waltera chwyciła go w przegubie.
- Puść to, panie, jeśli nie chcesz, żebym zmiażdżył ci ramię!
Maclaren nie zamierzał wypuścić rąbka woalki i zaczął się śmiać.
- Hola, łobuzie! Zaczynasz działać mi na nerwy! Do mnie, żołnierze!
Zanim jednak ludzie kapitana rzucili się na Waltera, brat Stefan,który właśnie wychodził z kaplicy, wbiegł pomiędzy nich, by ichrozdzielić. Jedną ręką chwycił Waltera za nadgarstek, drugą zaś dłońMaclarena, tę, która trzymała woalkę.
- Puśćcie obaj! W imię Boga... i króla!
W głosie mnicha było tyle przekonującej siły, że obaj mężczyźni, jakna rozkaz, podporządkowali się.
- Dziękuję ci, bracie Stefanie - rzekła Katarzyna, wzdychając z ulgą.
- A teraz ruszajmy w drogę! Już dosyć zmarnowaliśmy czasu! Co dociebie, panie Maclaren, to mam nadzieję, że w przyszłości będzieszwiedział, jak rycerz ma się zachowywać wobec damy!
Zamiast odpowiedzi, Szkot schylił się i połączył obie ręce w takisposób, aby Katarzyna mogła postawić na nich stopę. Była to oznakacichej klęski, a zarazem rycerski gest poddania. Katarzyna uśmiechnęła siętriumfalnie, lecz jednocześnie, nie zdając sobie sprawy z własnejkokieterii, ruchem dłoni odrzuciła do tyłu ciemną woalkę. Jej wzrokzagłębił się w jasnoniebieskich oczach młodzieńca, po czym, oparłszyczubek bucika na jego dłoniach, wsiadła na wierzchowca. Następnie całagrupa wskoczyła na koń i wkrótce opuściła Mauriac.
Nikt nie zauważył, że twarz Waltera na nowo posmutniała.
* * *
Daleko było jeszcze do południa, kiedy jeźdźcy dotarli do Jaleyrac.
Kiedy stanęli na obrzeżu leśnej gęstwiny, ich oczom ukazała się dolinaporośnięta żytem i gryką, a w samym jej środku leżało potężne opactwo zeskromnym miasteczkiem sprawiającym wrażenie niezwykle spokojnego.
Być może spowodowały to słabe promienie słońca, w których błyszczałnieskalanie biały śnieg, być może łagodny odgłos dzwonów, ale było wtym widoku coś niezwykłego. W dodatku mieszkańcy nie zabarykadowalisię jak w innych osadach, a nawet dało się zauważyć spory ruch na jedynejdrodze prowadzącej do przysadzistego klasztoru. Maclaren zatrzymałkonia, aby zrównać się z tym, na którym jechał brat Stefan. Siedzącokrakiem za chudym Szkotem, pulchny mnich zdawał się zadowolony zeswojego położenia.
- Co robią ci wszyscy ludzie? - spytał krótko Maclaren.
- Udają się do kościoła - odpowiedział duchowny. - W Jaleyrac czcisię prochy świętego Meena*, mnicha przybyłego ongiś w te strony z krajuGallów, którego bretońskie opactwo zostało obrabowane i spalone przezNormandczyków. Mnisi pouciekali na cztery strony świata, a święty Meenzajął się trędowatymi.
*Św. Meen - zmarły w 617 r. bretoński święty. To ostatnie słowo uderzyło Katarzynę prosto w serce. Nagle całapobladła i aby nie upaść, musiała wesprzeć się na ramieniu Maclarena.
- Trędowaci... - wyszeptała słabym głosem, który uwiązł jej wgardle.
Tłum nadciągający drogą miał w sobie coś przerażającego. Były toniewątpliwie istoty ludzkie, lecz trudno było odgadnąć, która z nich jestmężczyzną, a która kobietą. Opierając się na kulach w kształcie litery T lubna laskach, wlekli się po śniegu, ukazując swe poczerniałe członki lubkikuty rąk czy nóg. Widać było wśród nich twarze przetrawione przezwrzody i strupy. Okrutne człowieczeństwo jakby wydarte prosto z piekieł,które wśród jęków i śpiewania psalmów wyciągało do sanktuariumpożądliwe szyje i ręce. Odziani w szare habity mnisi, pochylając w ichstronę ogolone głowy, pomagali im wspinać się po drodze prowadzącej doświątyni.
Z drugiej strony osady nadciągała procesja złożona z mężczyznubranych w jednakowe popielate tuniki z naszytym na nich szkarłatnymsercem, z twarzami ukrytymi pod czerwonymi kapturami. Każdy z nichporuszał kołatką, która terkotała ponuro w czystym, zimowym powietrzu.
Tłum chorych rozstąpił się przed nimi z przerażeniem. Nagle te strzępyludzkich istnień zaczęły uciekać najszybciej, jak tylko mogły, w kierunkuklasztoru lub w stronę domów, aby nie zetknąć się z procesją nieczystych,sami będąc nieczyści. Widok ten ożywił zadawniony ból Katarzyny, którystał się znowu tak przeszywający jak pierwszego dnia. Ci nędznicy byliteraz światem jej męża, człowieka, którego nie potrafiła przestać kochać.
Zaniepokojona Sara zauważyła ból przeszywający twarz Katarzyny iłzy spływające po jej bladych policzkach. Cyganka spostrzegła też, że jejpani nie spuszcza oczu z wysokiego zakonnika i nagle zrozumiaładlaczego. Był to bowiem furtian z przytułku dla trędowatych w Calves.
Widać przywiódł tu swoich chorych, aby błagać świętego Meena o ichuzdrowienie. Nagle tok jej myśli został przerwany przez coś, na conieświadomie czekała od dłuższej chwili: rozpaczliwy krzyk Katarzyny.
- Arnoldzie! Arnoldzie! - rozległo się po dolinie.
Człowiek idący blisko brata furtiana, wysoki i szczupły, który z jakąśdziwną lekkością dźwigał na swych szerokich ramionach brzemięnieszczęścia, nie mógł być nikim innym jak Arnoldem de Montsalvym.
Bardziej dzięki swej miłości niż spojrzeniu Katarzyna rozpoznałamęża. I zanim skamieniała ze zgrozy Sara zdążyła ją powstrzymać,ześlizgnęła się na ziemię i unosząc w dłoni końce długiej sukni, ruszyłabiegiem po śniegu. Walter i brat Stefan rzucili się za nią. Normandczykdzięki swoim długim nogom wkrótce wyprzedził mnicha, lecz Katarzyny,unoszonej siłą uczucia, nie udało mu się dogonić. Nic nie mogłopowstrzymać jej szaleńczego pędu, ani głęboki śnieg, ani wyboista droga.
Niemal frunęła w powietrzu, a za nią łopotał na wietrze czarny woal.
Kierowała nią tylko jedna uparta myśl: zobaczyć go, pomówić z nim!
Szczęście silne jak górski strumień owładnęło jej duszą.
Radość Katarzyny przeraziła Waltera, gdyż wiedział, że nie możeona trwać długo. Co zobaczą jej oczy, kiedy Arnold odsłoni twarz? Czyprzez te miesiące, które spędził w przytułku, nie zmienił się? Czy też ujrzyoblicze zniekształcone przez chorobę? Przyśpieszył biegu i krzyknął:- Katarzyno! Na Boga! Poczekaj!
Jego silny głos poniósł się tak daleko, że dotarł do pochodutrędowatych. Zakonnik odwrócił się, a wraz z nim jego towarzysz.
To był Arnold! Radość przepełniła nadzieją serce Katarzyny, którajuż zaczynała tracić oddech. Może stanie się cud? Może Bóg zlituje się nadnią i wysłucha jej modlitw szeptanych w bezsenne noce?... Jeszcze tylkoten jeden wysiłek i ujrzy go!
Wyciągając przed siebie ręce, starała się biec szybciej i szybciej,głucha na nawoływania Waltera, który nie mógł jej dogonić.
Arnold rozpoznał ją również. Katarzyna usłyszała, jak krzyknął:- Nie, nie! - odpychając ją zawczasu obiema rękami odzianymi wrękawiczki.
Potem szepnął coś zakonnikowi, który natychmiast ruszył naspotkanie młodej kobiety i zagrodził jej drogę. Rzuciła się ślepo na niego,lecz napotkała tylko rozpostarte ramiona zagradzające jej drogę.
- Przepuść mnie! Przepuść! - jęknęła. - To mój mąż. . Muszę się znim zobaczyć!
- Nie, moja córko, nie zbliżaj się! Nie masz do tego prawa... on tegonie chce...
- Kłamiesz! - zawyła. - Arnoldzie! Powiedz, żeby mnie przepuścił!
Kilka kroków od nich nieruchomo stał Montsalvy. Jegowykrzywiona od bólu twarz wyrażała okropne cierpienie.
- Nie, Katarzyno, nie, moja miłości... Odejdź! Nie wolno ci sięzbliżyć! Pomyśl o naszym synu. - Kocham cię - jęknęła zrozpaczona kobieta. - Nie potrafię cię niekochać! Pozwól mi się zbliżyć.
- Nie mogę! Bóg mi świadkiem, że ja też cię kocham! I że chciałbymwyrwać sobie tę miłość z serca, bo mnie zabija! Jednak musisz odejść!
- Święty Meen czyni cuda!
- Nie wierzę w to!
- Mój synu - wtrącił zakonnik, nie puszczając Katarzyny - niebluźnij!
- Nie bluźnię, lecz czy ktoś widział w tym miejscu chociaż jednocudowne ozdrowienie? Nie! Nie ma nadziei! I jeśli zgodziłem się udać dotego miejsca, to uczyniłem to bardziej ze względu na towarzyszy niedoliniż na siebie!
Mówiąc te słowa, odwrócił się i ciężkim krokiem odszedł w ichkierunku.
Katarzyna zaszlochała.
- Arnoldzie! Nie odchodź! Posłuchaj...
On jednak nie słuchał. Podpierając się długim kosturem wędrownym,szedł przed siebie, nie oglądając się do tyłu. Tymczasem Walter dogoniłKatarzynę, delikatnie odsunął ją od zakonnika i przycisnął jej ciałowstrząsane rozpaczliwym szlochem do swej piersi.
- Odejdź, bracie, odejdź szybko!... I powiedz panu Arnoldowi, żebysię nie smucił.
Zakonnik ruszył przed siebie, a tymczasem dołączyli, ledwo dysząc,Sara i brat Stefan. Za nimi nadciągnęli Szkoci na koniach. Ostatnimwysiłkiem Katarzyna wyrwała się z uścisku Waltera, lecz łzy zalewającejej twarz przesłoniły wszystko i zobaczyła tylko dwa oddalające siępunkciki, szary i czerwony. Normandczyk bez trudu przyciągnął ją dosiebie.
Scenę tę przerwał zimny głos Maclarena.
- Podsadź ją na mojego konia i ruszajmy! Nie traćmy czasu!
Walter jednak, spojrzawszy na Szkota z nienawiścią, podniósłKatarzynę i posadził ją na własnym koniu, którego jeden z ludzi Maclarenatrzymał za uzdę.
- Za pozwoleniem, teraz ja zajmę się panią de Montsalvy, czy ci sięto podoba, czy nie! Nawet gdyby mój koń miał paść! Ty nic nie rozumiesz,panie, nie pojmujesz jej boleści!
Maclaren chwycił za szpadę, wyciągnął ją do połowy i rzuciłwściekle:- Milcz, chamie! Powinienem ci odciąć ten plugawy język!
- Na twoim miejscu, panie, nie próbowałbym tego! - odpaliłNormandczyk z groźną miną, kładąc dłoń na trzonku topora zatkniętego upasa.
Maclaren nie odpowiedział, lecz spiąwszy nerwowo wierzchowca,ruszył przed siebie.
* * * Wieczorem stanęli w małej oberży w dolinie Dordonii. Katarzynazdawała się niczego nie widzieć przez spuchnięte powieki. Ogarnęło jązupełne zobojętnienie. Nie czuła nic oprócz czarnej rozpaczy, takiej samejjak tego dnia, kiedy Arnold został wyrwany ze świata żywych. Tonieoczekiwane spotkanie było dla jej udręczonego serca znakiem Boga,odpowiedzią na jej nieustanne prośby, było znakiem nadziei. Przekreślonezostały dni naznaczone cierpieniem, a jej zranione serce, które, być może,zaczynało się goić, teraz krwawiło silniej niż przedtem.
Przez cały dzień, wtulona w pierś Waltera jak chore dziecko,poddawała się miarowemu kołysaniu konia, nawet nie otwierając oczu.
Potem zaniesiono ją po krzywych schodach do małej klitki, w której stałozwykłe drewniane łóżko. Nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Saraułożyła ją w posłaniu jak małe dziecko. Katarzyna zwinęła się w kłębek.
Stać się jak najmniejszą... schować się przed wrogim, okrutnym światem...
zniknąć...
Przypływ energii, który wyrwał ją z jej wegetacji, wyczerpał się.
Miała dosyć walki, dosyć życia... Michał nie potrzebował jej tak bardzo;miał babcię, a brat Stefan z pomocą królowej Jolanty wyprosi u króla łaskędla Montsalvych... Nie może dłużej żyć z tą pustką, którą zostawił w jejsercu i życiu Arnold, nie może dłużej żyć z tą raną, która dzisiaj jeszczebardziej się zaogniła...
Z trudem podniosła powieki. W pokoju było niemal tak cicho iciemno jak w grobowcu. W skąpym świetle rzucanym przez prawie jużwygasłe węgielki zobaczyła swe szaty, na których położyła sztyletArnolda... Wystarczy jeden ruch i wszystko się skończy...
Spróbowała się podnieść i wyciągnąć rękę, lecz na próżno.
Wstrząsana zimnymi dreszczami, ciężko opadła na posłanie... Gdzieś wpobliżu słychać było czyjeś głosy. Była to pora wieczerzy, ludzie musielisiadać do stołów. Jednak te odgłosy, te wszystkie oznaki życia były jej takobce, jakby została zamurowana w środku jakiejś wielkiej góry.
Zamknęła oczy i westchnęła boleśnie...
Hałasy dochodzące z dołu zagłuszyły ciche skrzypienie drzwi. Wstronę posłania prześlizgnęła się wysoka postać. Nieznajomy oparł jednokolano na łóżku i położył rękę na ramieniu Katarzyny. Pod jej dotknięciemdziewczyna zadrżała. Z trudem otworzyła powieki i ujrzała pochyloną nadsobą twarz Maclarena. Ale nie zdziwiło jej to wcale. Była w staniecałkowitego zobojętnienia i nic już nie mogło jej zaskoczyć.
- Nie spałaś, pani... Cierpisz i niepotrzebnie torturujesz swe serce. .
W głosie kapitana brzmiała ukryta złość. Katarzyna wyczuła jegozdenerwowanie, lecz nie starała się wcale poznać jego przyczyny.
- Jakie znaczenie może to mieć dla ciebie, panie?
- Jakie znaczenie? Otóż od wielu miesięcy przypatruję ci się, pani, zbardzo daleka! Nigdy nie zwróciłaś najmniejszej uwagi na żadnego z nas,no, może z wyjątkiem pana Kennedy'ego, ponieważ go potrzebowałaś!
Wszyscy wiemy, że wiele wycierpiałaś, lecz w naszych północnychkrajach nie wylewa się długo próżnych łez. U nas życie jest zbyt ciężkie,by marnować je na łzy i westchnienia!
- Po co te słowa? Powiedz jasno, o co ci chodzi. Jestem takazmęczona...
- Zmęczona? A któż w dzisiejszych czasach nie jest zmęczony? Czysądzisz, że tylko ty cierpisz na tym padole łez? Czy tylko ty to potrafisz;schować się w ciemnym kącie jak zaszczute zwierzę i wylewać łzy bezopamiętania?
Zapomnieć, kim jesteś, zapomnieć, że jesteś kobietą z krwi i kości!
Jego twardy, pogardliwy, a zarazem ciepły głos przeszywał bolesną,lecz bezpieczną zasłonę, za którą była schowana. W gruncie rzeczy czułaniejasno, że miał rację.
- U nas - mówił dalej - również umierają mężczyźni, powolną lubnagłą śmiercią, ich żony cierpią podobnie, sercem i ciałem, lecz żadna znich nie ma czasu użalać się nad sobą. Życie jest codzienną walką, a łzy iwestchnienia to zbytek.
Katarzyna z trudem usiadła na posianiu, przyciskając do piersikołdrę.
- No i co z tego? Do czego zmierzasz, panie? Dlaczego nie zostawiszmnie w spokoju?
Maclaren uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem, widząc wkońcu jakąś reakcję.
- Właśnie do tego zmierzam!... I jeszcze do tego...
W tej samej chwili chwycił ją w ramiona, zanim zdążyła sięzorientować w jego zamiarach. Położył dłoń na jej włosach, delikatnieodchylił jej głowę do tyłu i wpił się w jej usta. Próbowała go odepchnąć,lecz na próżno. Usta Maclarena były ciepłe i miękkie, a uścisk jego ramionwzbudził w niej poczucie bezpieczeństwa. Wkrótce, mimo woli, poczuładziwną przyjemność, taką jak wtedy, kiedy ją leczył. Przestała myśleć ipoddała się swemu kobiecemu instynktowi, staremu jak świat, którynakazywał jej znaleźć przyjemność w bliskości mężczyzny. Jedni upijająsię, ażeby zapomnieć, lecz pieszczoty i miłość także upajają, a Katarzynadoświadczała właśnie takiego rodzaju upojenia.
Kładąc Katarzynę na poduszkach, kapitan podniósł na chwilę głowę iutkwił w kobiecie płonące i dumne spojrzenie.
- Pozwól mi się kochać! Przy mnie zapomnisz o smutku i łzach!
Dam ci tyle miłości, że...
Katarzyna nie pozwoliła mu skończyć, gdyż ogarnięta jakąś dziwnągorączką przywarła ustami do ust Maclarena, przyciągając go do siebie.
Nagle stał się jedyną rzeczywistością w jej koszmarnym świecie, ciepłąrzeczywistością, której pragnęła się uczepić ze wszystkich sił. Spleceniopadli na posianie, nie troszcząc się o cały świat w oczekiwaniunadchodzącej rozkoszy. Katarzyna pragnęła całkowitego unicestwienia,poddania się woli silniejszego. Zamknęła oczy...
Jednak to, co nastąpiło po chwili, znowu sprowadziło ją brutalnie wjej koszmarny świat, z którego na krótką chwilę wyrwał ją Maclaren.
Usłyszała jego straszny krzyk, który odbił się bolesnym echem w jejgłosie, potem obejmujące ją ciało mężczyzny wyprężyło się wkonwulsjach, oczy wyszły mu z orbit, a z ust buchnęła krew.
Katarzyna z okrzykiem zgrozy uniosła się na posłaniu, instynktownienaciągając na siebie całą pościel. Wtedy zobaczyła stojącego obok posłaniaWaltera, którego oczy wyglądały jak oczy szaleńca. Jego ręce zwisałynieruchomo wzdłuż tułowia. W plecach Maclarena tkwił topór.
Przez chwilę Katarzyna i Walter przyglądali się sobie w milczeniu,jakby widzieli się po raz pierwszy. Przerażenie sparaliżowało Katarzynę.
Twarz olbrzyma, wyrażająca bezlitosne okrucieństwo, zmieniona była niedo poznania. Nie panował nad sobą i Katarzyna widząc, że podnosi sweolbrzymie pięści, myślała, że i ją zabije, lecz nie uczyniła nic, aby siębronić, gdyż była do tego zupełnie niezdolna. Jej mózg pracował, leczciało było całkiem bezwładne.
Czuła się jak w koszmarnym śnie, w którym chce się uciekać przedniebezpieczeństwem, a nie można oderwać stóp od ziemi, chce siękrzyczeć, lecz żaden krzyk nie wychodzi z gardła...
Ręce Waltera opadły jednak bezwładnie i tajemne siły, które niepozwoliły Katarzynie się ruszyć, zniknęły. Odwróciła głowę i spojrzała natrupa Maclarena z pewną dozą zdziwienia i obawy. Jakież to łatwe iszybkie, śmierć... Zdążył ledwie krzyknąć, a w chwilę potem leży już bezczucia... mężczyzna, w którego ramionach omdlewała jeszcze paręchwil temu, nagle przestał istnieć! Powiedział: „Przy mnie zapomnisz",lecz nawet nie miał czasu, aby podporządkować ją swojej woli! Z trudemprzełknęła ślinę, po czym słabym głosem zapytała:- Dlaczego...?
- Ośmielasz się pytać? - przerwał brutalnie Walter. - Czy towszystko, co pozostało z twojej miłości do pana Arnolda? Jak możesz braćkochanka w dniu, w którym spotkałaś męża? I pomyśleć, że tak wysokocię oceniałem. Wyżej niż jakąkolwiek kobietę! A tymczasem cóż usłyszałem przed chwilą? Że mruczysz jak kotka w ramionach obcegomężczyzny!
Nagły przypływ gniewu przepędził resztki jej strachu. Ten człowiekbył mordercą, a sam stawał przed nią jak sędzia.
- Jakim prawem ośmielasz się mieszać do mojego życia? Czy dałamci takie prawo?
Uczynił jeden krok w jej stronę, rzucając złe spojrzenie i zaciskającpięści.
- Zostałaś oddana pod moją opiekę i do ostatniej kropli krwi,ostatniego tchnienia będę cię bronił. Ja sam zabiłem w sobie miłość dociebie i nieokiełznane pożądanie, jakie we mnie wzbudzałaś, gdyż miłośćtwoja i pana Arnolda wydawała mi się zbyt czysta, zbyt piękna. Musiałemwszystko poświęcić, aby osłonić tak wielkie uczucie!
- I co mi teraz zostało z tej miłości? - krzyknęła Katarzyna, niepanując nad sobą. - Jestem sama, na zawsze sama, nie mam męża, nie mammiłości. . Nie dalej jak wczoraj Arnold odepchnął mnie!
- Zrobił to, umierając z żalu, że nie może wziąć cię w ramiona!
Kocha cię tak mocno, że nie mógł dopuścić do tego, abyś i ty gniła zażycia podobnie jak on! A ty, nędzna kobieto, zauważyłaś tylko to, że cięodepchnął! I co uczyniłaś? Rzuciłaś się w ramiona pierwszego lepszego?
Dlatego, że idzie wiosna i poczułaś zew natury jak jakieś zwierzę? Jeślipotrzebny był ci mężczyzna, nic więcej, to dlaczego wybrałaś tegoobcokrajowca o zimnych jak lód oczach, dlaczego nie mnie?
Przy tych słowach walił się potężną pięścią w piersi, że aż dudniło, ajego głos grzmiał jak uderzenie pioruna. Katarzyna w głębi duszyprzyznawała mu rację. Teraz, kiedy chwila zapomnienia minęła, niepotrafiła zrozumieć, jaka siła pchnęła ją w ramiona Maclarena. Było jejwstyd jak nigdy dotąd. Pomimo palącego wstydu spojrzała na Waltera, wktórego oczach zapaliły się niespokojne ogniki. Czuła, że w jednej chwili,nie troszcząc się o ciało zabitego, olbrzym rzuci się na nią. Po tym, co tutajzobaczył, nic nie zdoła go powstrzymać! W pytaniu „dlaczego nie ja?"wyrażały się cała jego złość, jego urażona ambicja, niespełniona miłość ipogarda. Czuła, że przestała być dla tego olbrzyma świętością, a stała siętylko zbyt długo pożądaną kobietą.
Powstrzymując drżenie spowodowane palącym spojrzeniem Waltera,rzuciła, starając się zachować spokój:- Odejdź! Nie chcę cię więcej widzieć!
Walter roześmiał się, ukazując dwa rzędy lśniących zębów.
- Przepędzasz mnie, pani? Ależ oczywiście, to twoje prawo! Aleprzedtem...
Katarzyna odsunęła się pod ścianę, aby odeprzeć nadchodzący atak,lecz w tym momencie otworzyły się drzwi i na progu ukazała się Sara.
Szybkim spojrzeniem ogarnęła całą scenę, Katarzynę, która przywarła dościany, Waltera prężącego się do skoku i trupa Maclarena leżącego naposłaniu w kałuży krwi.
- Na rany Chrystusa! Co tu się stało?
Katarzyna odetchnęła z ulgą. Potężna postać Cyganki rozwiałanapięcie, jakie zapanowało w tych murach. Demony zła zniknęły,zostawiając miejsce zimnej rzeczywistości... Spokojnym głosem, niestarając się niczego zataić, Katarzyna opowiedziała, w jaki sposób Walterzabił Maclarena. W tym czasie Normandczyk, którego gniew już minął,opadł na brzeg posłania, odwracając się tyłem do swej ofiary. Schowałgłowę w potężnych dłoniach i zdawał się nie interesować tym, co teraz znim zrobią. Wydawało się, że oboje, on i Katarzyna, nieświadomie pragnązdać się na decyzje Sary.
- Co za jatka! - burknęła Cyganka po wysłuchaniu opowieściKatarzyny. - Ciekawe, jak teraz z tego wybrniemy? Co powiedzą Szkoci,kiedy odkryją śmierć swego komendanta?
W tej samej chwili, jakby na zawołanie, dały się słyszeć dochodzącez dołu nawoływania kompanów Maclarena.
- Maclaren, czekamy na ciebie! Mają tu niezłe wino! Zejdź do nas!
- Przyjdą tu po niego - wyszeptała Sara. - Musimy ukryć ciało. Niemogą dowiedzieć się prawdy, inaczej poleje się krew!
Walter nadal siedział nieruchomo, lecz Katarzyna zrozumiaładoskonale, co Cyganka ma na myśli. Szkoci zażądają głowy Waltera.
Uznają tylko prawo odwetu: oko za oko, ząb za ząb! Dowódca zabity,morderca musi zapłacić głową! Katarzyna poczuła, że nie mogłaby tegoznieść. W końcu, co ją obchodził Maclaren? Przecież go nie kochała. Cóżmogło znaczyć jej chwilowe zaślepienie? Ale żeby Walter miał zginąć zrąk Szkotów, do tego nie mogła dopuścić! Nagły impuls pchnął ją do stópNormandczyka i kazał jej uczepić się jego rąk.
- Uciekaj! Zaklinam cię! Uciekaj, zanim odkryją trupa!
- Nic mnie nie obchodzi, czy odkryją, że jestem mordercą! Po prostuzabiją mnie. No i co z tego?
- Nie chcę, abyś umierał! - błagała Katarzyna.
- Wypędziłaś mnie, pani... Śmierć uwolni cię ode mnie na zawsze!
- Nie wiedziałam, co mówię! Byłam zaślepiona! Obraziłeś mnie,dotknąłeś do żywego... lecz miałeś rację! Teraz ja proszę cię oprzebaczenie!
- Dosyć tego! - przerwała Sara. - Posłuchajcie lepiej odgłosówdochodzących z dołu.
W istocie, Szkoci domagali się swego komendanta coraznatarczywiej, waląc w stoły łyżkami i miskami. Dał się też słyszeć łoskotprzewracanej ławy, po czym nagle na schodach usłyszano kroki zbliżającesię do pokoju Katarzyny. Katarzyna potrząsnęła ramieniem Waltera.
- Miej dla mnie litość, jeśli kiedyś wzbudziłam w tobie choć źdźbłouczucia, uciekaj, ratuj się!
- Dokąd mam uciec? Czy tam, gdzie już nigdy cię nie zobaczę?
- Wróć do Montsalvy, do Michała, i czekaj, aż przyjadę! Pośpieszsię! Zmykaj, a chyżo!
Tymczasem Sara już otwierała okienko wychodzące na dach. Dopokoju wpadło ostre, zimowe powietrze... Kroki na schodach zbliżały się isłychać było pijane głosy.
- Pomówię z nimi, by zyskać na czasie. Konie są w stajni. Jeśli udasię nam zyskać dwie do trzech godzin, będziesz uratowany!
I zwinnie wymknęła się przez uchylone drzwi. W samą porę, gdyż wtej chwili błysnęło za nimi światło świecy i dał się słyszeć gromki głos.
- Co to za hałasy? - zapytała ostro Sara. - Czy nie wiecie, że paniKatarzyna jest cierpiąca? Właśnie z trudem zasnęła, a wy przychodziciewydzierać się pod jej drzwiami! Czego chcecie?
- Wybacz, pani - odparł zbity z tropu Szkot. - Szukamy naszegokapitana.
- I przychodzicie tutaj? Co za pomysł!
- Tutaj... - bełkotał żołnierz, zapomniawszy języka w gębie - bo naszkapitan powiedział, że wybiera się z wizytą do nadobnej pani... ażebyzobaczyć, jak się czuje...
- No to wiedz, że tu go nie znajdziesz! Szukajcie gdzie indziej!...
Widziałam go przed chwilą, jak zmierzał do owczarni za jedną dziewką!
Katarzyna słuchała tej wymiany zdań z bijącym sercem. Jej dłońzacisnęła się odruchowo na dłoni Waltera. Czuła, jak drży. Wiedziałajednak, że to nie ze strachu.
Zza drzwi słychać było oddalające się kroki i hałaśliwe rozmowy.
Sara postanowiła towarzyszyć żołnierzom, chcąc mieć pewność, że będąprowadzić poszukiwania we wskazanym miejscu, tak aby Walter mógłniepostrzeżenie umknąć przez okienko.
- Odeszli! - westchnęła z ulgą Katarzyna. - Teraz możesz uciekać!
Tym razem Walter usłuchał, przełożył przez okno jedną nogę, leczzanim zniknął zupełnie, odwrócił się i spojrzał na Katarzynę pytającymwzrokiem.
- Na pewno cię ujrzę? Przysięgasz?
- Jeżeli będziemy żyli, przysięgam! A teraz zmykaj! - I przebaczyszmi?
- Jeśli w tej chwili nie znikniesz z mych oczu, nie przebaczę ci dokońca życia!
Nieśmiały uśmiech zakwitł na ustach Waltera, który ze zwinnościąkota, zadziwiającą u takiego olbrzyma, prześlizgnął się przez wąskieokienko, zsunął po dachu na ziemię i chwilę potem jego potężna sylwetkana koniu już tylko majaczyła w oddali. Na szczęście głęboki śniegzagłuszył odgłosy ucieczki.
Katarzyna zamknęła okienko i drżąc z zimna, zabrała się dopodsycania ognia. Jej zmęczenie i przygnębienie zniknęły, a obecnośćnieruchomego ciała rozciągniętego na łóżku nie napełniała jej sercastrachem. Umysł miała niezwykle jasny i spokojnie zaczęła sięzastanawiać, co należało teraz zrobić. Najpierw usunąć trupa z pokoju. Niemoże tutaj zostać. Z pomocą Sary wyniosą go przez okno i porzucą wpobliżu oberży, na przykład nad brzegiem wody. Szkoci znajdą gonajwcześniej nad ranem, co da Walterowi całą noc przewagi nadpościgiem, gdyż nie należało mieć złudzeń: Szkoci ruszą w pościg zamordercą ich komendanta. . Śmiertelna rana zadana toporem zbyt jasnodowodziła, kto zadał śmiertelny cios.
Sara zastała Katarzynę ubraną.
- No i... - rzuciła niecierpliwie, odwracając głowę w stronę Cyganki.
- Udało mi się ich przekonać, że Maclaren umizga się w owczarni dojednej z dziewek służebnych. Wrócili do stołów. A my? Co teraz zrobimy?
Katarzyna przedstawiła swój naprędce obmyślony plan. Sarasłuchała, otwierając usta ze zdziwienia.
- Sądzisz, że takie wielkie ciało zmieści się w wąskim okienku? Tosię nam nie uda!
- Musi się udać! Wystarczy chcieć! A teraz idź poszukać brataStefana. Musimy go o wszystkim uprzedzić. Będzie nam potrzebny.
Sara zaniechała wszelkiej dyskusji. Kiedy Katarzyna mówiła w takisposób, wiedziała, że jej opór na nic się nie zda. Posłusznie wyszła zpokoju i po chwili wróciła z mnichem, któremu po drodze opowiedziałacałą historię. Brat Stefan, który w swym życiu widział niejedno, nie okazałzdziwienia i nie tracąc czasu, zabrał się do realizacji planu Katarzyny.
Pośpiesznie zmówił kilka pacierzy nad zabitym, po czym, zakasawszyrękawy, powiedział:- Ja wyjdę na dach, a wy podacie mi ciało. Potem opuszczę je na dół.
- Ale on jest duży i ciężki pomimo swej chudości - zaniepokoiła sięSara.
- Mam więcej siły, niż możesz sądzić, moja córko! Dosyć tejgadaniny! A teraz do dzieła!
Najpierw pomógł obu kobietom przenieść ciało w pobliże okienka,po czym sam prześlizgnął się na zewnątrz. Noc była spokojna, lecz mrózściskał tęgi. Z dołu nie dochodziły żadne odgłosy; widocznie winouderzyło Szkotom do głów i wszyscy się pospali. Ciało nieszczęsnegoMaclarena było już sztywne i Katarzyna z Sarą dokonywały nadludzkichwysiłków, aby przecisnąć je przez okno. Pomimo mrozu obydwie byłyzlane potem, a ich serca waliły ze strachu. Gdyby ktoś ich zobaczył, samPan Bóg wie, co by się stało! Rozwścieczeni Szkoci powiesiliby ich nanajbliższym drzewie, bez żadnego sądu... Ale wokół zalegała głęboka ciszai nie widać było żywego ducha.
Brat Stefan chwycił ciało i zsunął je na brzeg dachu.
- Niechaj jedna z was przyjdzie do mnie i przytrzyma trupa, podczasgdy ja będę schodził na dół - syknął.
Katarzyna bez wahania wsunęła się w wąski otwór i ostrożnie zeszław stronę mnicha. Przytrzymała ciało, aby duchowny mógł dosięgnąćziemi.
- Gotowe! Opuszczaj go teraz powoli! Powoli!... Dobrze, trzymamgo! Możesz wrócić do pokoju, ja zajmę się resztą.
- A którędy wrócisz?
- Zwyczajnie, przez drzwi. Mój habit nie wzbudzi niczyjegopodejrzenia.
Katarzyna powoli ruszyła z powrotem, podciągając się na rękach. Wkońcu chwyciły ją silne ręce Sary i wciągnęły do środka. W pokoju byłoprawie tak zimno jak na dworze. Cyganka zaprowadziła Katarzynę dołóżka, posadziła ją na brzegu i przyłożyła do jej wilgotnego czoła drżącądłoń.
- Poszukam czegoś na rozpałkę i przyniosę ci trochę zupy powiedziała, zapalając świecę i przyglądając się z obrzydzeniemzakrwawionej pościeli. - Trzeba ją spalić... A oberżyście cichcem zapłacisię za straty.
Katarzyna milczała. Jej myśli były teraz przy pędzącym wciemnościach nocy Walterze, a serce wypełniał niepokój. Jak sobie da radębez jego silnego ramienia? Dlaczego traci kolejno tych, których kocha?
Znowu jest sama z wierną Sarą. Jednak to, co się stało, stało się wyłączniez jej winy. Gdyby przepędziła Maclarena, kiedy pochylał się nad nią,wszystko to by się nie wydarzyło. Młody Szkot żyłby, a Walter niemusiałby uciekać.
Kiedy Sara powróciła z naręczem polan i miską zupy, wydała sięKatarzynie bardzo zadowolona.
- Na dole pijanice leżą pokotem, jedni na stołach, inni na ławach.
Przed Walterem cała noc. Na razie wszystko idzie pomyślnie.
- Łatwo ci mówić! Powiedz raczej, że wszystko idzie na tyle dobrze,na ile w ogóle cokolwiek może dobrze iść w podobnym nieszczęściu!
* * *
Dalszy ciąg wypadków przebiegał dokładnie tak, jak przewidziałySara z Katarzyną. O świcie jeden ze Szkotów odkrył ciało Maclarenależące w śniegu w pobliżu owczarni. Natychmiast pobudził śpiącychkamratów i jeden z nich, najstarszy wiekiem, niejaki Alan Scott, objął nadresztą dowództwo i powiadomił troje wędrowców o woli żołnierzy.
- Przykro mi - rzekł zwracając się do Katarzyny - ale musimypomścić śmierć naszego komendanta!
- Na kim, na czym? Jaką możecie mieć pewność, że zabójcą jest. .
- ...twój koniuszy, pani? Co do tego nie ma żadnej wątpliwości! Cioszostał zadany toporem!
- Tutejsi ludzie także posługują się toporami - odparła nerwowoKatarzyna. - Sara powiedziała wam, że widziała Maclarena zmierzającegoz dziewką służebną w stronę owczarni!
- A kim była owa dziewka? Nie, pani, to próżna rozmowa i na nic sięnie zda! Jesteśmy gotowi rzucić się w pościg za tym człowiekiem! Śladyna śniegu są wyraźne, a zresztą, gdyby był niewinny, toby nie uciekał!
- A czy dalibyście mu szansę obrony?
- Z całą pewnością nie! Dlatego słusznie zrobił, że uciekł, a naszymobowiązkiem jest go dopaść. Ruszajcie więc sami w dalszą drogę!
- Czy to tak spełniacie rozkazy kapitana Kennedy'ego? - nie dawałaza wygraną Katarzyna.
- Gdy się dowie, co się stało, przyzna nam rację! A poza tym, wydajesię, że ty, pani... nie przynosisz szczęścia... Moi ludzie nie chcą więcej cisłużyć...
Katarzyna zamilkła, pojmując, że dalsza dyskusja na nic się nie zda.
Drżała tylko na myśl, że przyjdzie jej samej lub prawie samej przebyćdalszą drogę. Starała się ukryć swój strach, odpowiedziała więc twardo:- Zgoda! Możecie ruszać! Nie będę was zatrzymywać!
- Chwileczkę! - odparł Alan Scott. - Będę potrzebować twegomnicha. Połowa mych ludzi ruszy natychmiast, reszta zostanie tu ze mną,aby zająć się panem Maclarenem. Potrzebuje modłów, a w okolicy nie mażadnego duchownego.
To, że chciał pochować swego kapitana po chrześcijańsku, byłonormalne i Katarzyna nie starała się temu sprzeciwiać. Grób zostanieszybko wykopany, potem tylko krótka msza żałobna. To nie potrwa długo.
Niedaleko, nad brzegiem rzeki, stała kapliczka, a wokół niejrozproszonych było kilka krzyży.
- Wasz zamiar jest godny - powiedziała. - Poczekamy, aż dokonaciepochówku.
- To może potrwać dłużej, niż myślisz, pani.
W istocie, uroczystości trwały nieskończenie długo. Był tonajdłuższy dzień w jej życiu. W pewnej chwili Scott oddalił się w kierunkuosady. Pomyślała, że udał się na poszukiwanie stolarza, aby obstalowaćtrumnę, lecz jakież było jej zdziwienie, kiedy po pewnym czasiezobaczyła, jak - wspomagany przez czterech swych ludzi - ciągnie wielkąkadź na ser. Wkrótce kadź została zaciągnięta nad brzeg rzeki, podpartakamieniami i napełniona do połowy wodą. Potem zaczęto gromadzićwielkie ilości drewna. Zaciekawieni chłopi przyglądali się tymprzygotowaniom z bezpiecznej odległości.
- Co to wszystko znaczy? - spytała Katarzyna mnicha. - Czy przedpogrzebem mają zamiar przygotować coś do zjedzenia?
Ale brat Stefan pokręcił przecząco głową. Sprawiał wrażenie, że wie,co się święci.
- To znaczy, moje drogie dziecko, że Scott nie ma zamiarupozostawić kości swego kapitana w ziemi owerniackiej.
- Ciągle nie pojmuję. .
- Ależ to proste! Otóż do kotła włożą ciało kapitana i będą gotowaćje tak długo, aż można będzie wyjąć kości, które Alan Scott z łatwościązawiezie w skrzyni do swego kraju. Ciało zostanie pochowane tutaj pochrześcijańsku.
Obie kobiety pobladły jednocześnie.
- Ależ to ohydne! Czy ci barbarzyńcy nie znają innych sposobów?
Mniej okrutnych? Dlaczego nie spalą ciała?
- Ta praktyka jest dowodem wielkiego szacunku dla nieboszczyka wyjaśniał spokojnie brat Stefan. - Stosuje się ją wtedy, kiedyzabalsamowanie ciała jest niemożliwe lub zmarłego trzeba dalekoprzewieźć. I musisz wiedzieć, moje dziecko, że nie jest to zwyczajwyłącznie szkocki. Wielki konetabl Du Guesclin został podobniepotraktowany, kiedy mu się zmarło pod Chateauneuf-de-Randon. Biedakazabalsamowano, lecz kiedy pochód dotarł do Puy, spostrzeżono, żezabalsamowanie było niewystarczające. Wówczas postanowiono gougotować, tak jak to teraz uczyni Alan Scott z wszelkimi honorami dlanieżyjącego dowódcy... ale radzę ci, byś odeszła z tego miejsca.
Tymczasem spod kotła buchnęły pierwsze płomienie, a dwóch ludziniosło wśród uroczystej ciszy nieboszczyka ułożonego na noszachskleconych z gałęzi. Przerażona tym, co miało nastąpić, Katarzynachwyciła Sarę za rękę i pociągnęła za sobą w kierunku oberży, brat Stefanzaś ruszył spokojnie w stronę kotła. Jego obowiązkiem było odprawiaćmodły przez cały czas trwania uroczystości.
Gotowanie trupa trwało cały dzień. Przez cały ten czas brat Stefanmodlił się za duszę zmarłego, klęcząc w śniegu nad brzegiem Dordogne.
Przestraszeni chłopi pouciekali do swych domostw, błagając niebiosa, abyuchroniły ich przed gniewem tych dzikich ludzi. Oberżystka nie ośmieliłasię wyjść za próg, pomimo że Katarzyna powtórzyła jej to, co usłyszała odmnicha. Z dala dobiegały tylko uderzenia młotka, którym stolarz zbijałskrzynię na kości kapitana. Sara klepała zdrowaśki, Katarzyna jednak niepotrafiła się modlić, gdyż rozgrywająca się scena była gorsza niżkoszmarny sen.
Uroczystość dobiegła końca dopiero z zapadnięciem zmroku. Wświetle pochodni resztki ludzkiej powłoki Maclarena zostały pogrzebane wpobliżu kapliczki... Gdyby nie obecność mnicha, okoliczni chłopi nigdynie dopuściliby do tego barbarzyńskiego rytuału, a Alan Scott miałby przeciw sobie ich widły i topory.
Kiedy rzucona została ostatnia gruda ziemi na to coś, co nieznalazłoby nazwy w żadnym języku, a co jeszcze niedawno było młodym,pięknym mężczyzną, szkoccy rycerze wśród złowieszczej ciszy wskoczylina koń i bez słowa ruszyli w drogę. Do siodła Alana Scotta przytroczonabyła skrzynia z ociosanego drewna.
Czasy wielkiej świetności oberży „Pod Czarnym Saracenem", czasy,w których cała kraina płynęła mlekiem i miodem, dawno przeminęły.
Kiedy w okolicy odbywały się huczne jarmarki, stawali u „Saracena" licznikupcy udający się do Limoges, słynącego ze sztuki emalierskiej. Inniprzybywali po owczą wełnę, jeszcze inni po dywany i gobeliny. Wtedykociołki w kuchni bulgotały przez cały dzień, a rożna nie przestawały sięobracać, drażniąc nozdrza zmęczonych wędrowców zapachem soczystychmięsiw. Od świtu do późnej nocy słychać było w oberży śmiechy i krzykipijących, które mieszały się z tupotem nóg ślicznych oberżystek. Kiedyjednak po całym dniu wędrówki po dzikiej i opustoszałej okolicyMillevaches Katarzyna, Sara i brat Stefan stanęli u progu „Saracena",jedynym dźwiękiem, jaki dało się słyszeć, było skrzypienie starego szyldukołyszącego się na wietrze. Dawno przebrzmiały trąbki strażników i osadazamknęła się na noc w ciemnym labiryncie wąskich uliczek, jak skąpiecchroniący swój skarb. Nieliczni o tej porze przechodnie przyśpieszalikroku na widok trójki nieznajomych. Odgłos końskich kopyt zwabił napróg oberży „Pod Czarnym Saracenem" człowieka w białym fartuchu,którego wielki brzuch nie pasował do żylastych nóg i żółtawej cery,a obwisłe policzki zdradzały, że schudł zbyt szybko. Jego wymownewestchnienie na widok podróżnych nie świadczyło zbyt dobrze o staniespiżarni. Grzecznie Zdjąwszy nakrycie głowy, mężczyzna ruszył wkierunku przybyłych, którzy zsiadali z koni.
- Szlachetne panie - powiedział uprzejmie - i ty, przewielebny ojcze,czym „Czarny Saracen" może wam służyć?
- Strawą i posłaniem, mój synu - odpowiedział brat Stefan pogodnie.
- Przebyliśmy szmat drogi. Nasze konie są zdrożone... i my również. Czyznajdziemy u ciebie gościnę? Mamy czym zapłacić.
- Niestety, wielebny ojcze, nawet gdybyś mi ofiarował cały worekzłota, nie znajdziesz u mnie nic oprócz zupy ziołowej i trochę czarnegochleba. „Czarny Saracen" nie jest już tym, czym był ongiś i nie zobaczycietu teraz niczego z jego dawnej świetności.
W tej chwili do uszu zgromadzonych przed oberżą dotarł tętentkońskich kopyt.
- Boże, uchowaj przed jeszcze jednym klientem! - westchnąłoberżysta.
Na nieszczęście dla imć Amabla do oberży zbliżał się kolejnystrudzony wędrowiec, o czym świadczył jego zakurzony płaszcz ipowalane błotem nogi wierzchowca. Katarzyna, minąwszy oberżystę,weszła do środka zajazdu, aby się ogrzać. Usłyszała głos pytający ogościnę i o miejsce dla konia. Spojrzała na przybysza, starając sięrozpoznać jego twarz pod szerokim rondem kapelusza, lecz oberżysta rozwiał jej niepewność, mówiąc:- Niestety! Mistrzu Coeurze*, wiesz doskonale, że czy biedny, czybogaty, czy pełny, czy pusty, mój dom jest dla ciebie zawsze otwarty! Obyniebo sprawiło i przyszedł taki dzień, w którym „Czarny Saracen" znowubędzie mógł godnie cię przyjąć!
* Jakub Coeur (1395-1456) - francuski kupiec i finansista z okresu panowania Karola VII. - Amen! - dopowiedział wesoło Jakub Coeur, schodząc z konia.
Zaledwie jego stopy dotknęły ziemi, nieprzytomna z radościKatarzyna rzuciła mu się w ramiona.
- Jakubie! Jakubie! Skąd się tu wziąłeś? Co za szczęście!
- Katarzyno!... To znaczy, chciałem rzec... pani de Montsalvy! Copani tutaj robisz?
- Mów mi Katarzyno, drogi przyjacielu! Już od dawna zdobyłeś dotego prawo. Gdybyś wiedział, jak się cieszę z naszego spotkania! Jak sięma Bronia i dzieci?
- Jak najlepiej! Ale wejdźmy do środka. Tam będzie wygodniejrozmawiać. Imć oberżysto, jeśli możesz rozpalić ogień, będziemy moglizjeść podwieczorek. W płóciennych workach wiszących u mego siodłaznajdziesz dwie szynki, do tego połeć słoniny, ser i orzechy.
Podczas gdy imć Amable rzucił się do rozpakowywania tak cennejzawartości worków, które spadły z nieba, Jakub Coeur, ująwszy Katarzynępod ramię, pociągnął ją do oberży, pozdrawiając po drodze Sarę. W niskiejizbie, w której z potężnych poczerniałych belek, zamiast niegdysiejszychwędzonek, zwisały ostatnie warkocze cebuli, siedział brat Stefan, grzejącsię przy kominie. Katarzyna chciała przedstawić sobie obu mężczyzn, leczspostrzegła, że się znają, i to bardzo dobrze.
- Nie wiedziałem, że powróciłeś ze Wschodu, mistrzu Jakubie - rzekłbrat Stefan. - Nie doszły do mych uszu żadne słuchy na ten temat.
- A to z tej przyczyny, że wróciłem cichcem. Wiązałem wielkienadzieje z tą podróżą i jeśli nawet spotkałem ciekawych ludzi i zobaczyłemwiele miejsc godnych uwagi, to wszystko straciłem w tej przygodzie.
Podczas gdy imć Amable i jedyna służąca, jaka mu została, krzątalisię w kuchni i nakrywali stół do wieczerzy, wędrowcy posiadali na ławachprzy kominku, aby się rozgrzać. Katarzyna, szczęśliwa ze spotkania zestarym przyjacielem, patrzyła na niego uporczywie. Jej wzrok napotykałczęsto spojrzenie Jakuba. Brązowe oczy mężczyzny błyszczały wpłomieniach kominka, a usta rozszerzały się w szczęśliwym uśmiechu.
Opowiadał, jak to na wiosnę wyruszył na żaglowcu „Notre-Dame etSaint-Paul", należącym do mieszczanina Jana Vidala z Narbonne, i jakwraz z innymi kupcami z Narbonne i Montpellier zawijał do wszystkichkrajów orientalnych leżących u wybrzeży Morza Śródziemnego w celunawiązania stosunków handlowych. Zwiedził Damaszek, Bejrut i Trypolis,Cypr i wyspy archipelagu, w końcu zawinął do Aleksandrii i Kairu,przywożąc wspomnienia, których magia czaiła się w głębi jego spojrzenia.
- Powinnaś zamieszkać w Damaszku - powiedział na koniec. Trzydzieści lat temu miasto to zostało spalone i zrównane z ziemią przezMongołów pod wodzą Tamerlana, ale tamte czasy minęły bez śladu. Wtym mieście wszystko jest urządzone z myślą o kobietach. Można tamznaleźć błyszczące jedwabie, przezroczyste muśliny, pozłacane i posrebrzane, cudowne pachnidła, klejnoty, a dla podniebienia niebiańskiesłodkości, z których najpyszniejszy jest bez wątpliwości czarny nugat, dotego śliwki kandyzowane w cukrze, które zwie się mirobolanami.
- Mam nadzieję, że przywiozłeś wszystkiego po trochu - przerwałbrat Stefan. - Król niezwykle ceni te rzeczy, nie mówiąc o damach dworu.
Jakub Coeur westchnął wymownie, a z drugiego końca izbyodpowiedziało mu jak echo westchnienie imć Amabla, podsłuchującego,jak kuśnierz opowiada o egzotycznych frykasach.
- Niestety, niczego nie przywiozłem. Co prawda, sprzedałem całymój zapas skór, pościeli z Berry i korali z Marsylii, i mogłem za to kupićwiele pięknych i cennych rzeczy, ale niestety „Notre-Dame et Saint-Paul"to wysłużony statek i była to jego ostatnia podróż. Kiedy dopływaliśmy dowybrzeży Korsyki, rozszalała się potężna burza, która rzuciła nas na skały,i statek pękł na pół. Znaleźliśmy się w morzu. Ląd na szczęście był blisko.
Pomimo szalejącego huraganu dopłynęliśmy do brzegu. . Tam czekało nanas następne nieszczęście. Otóż na Korsyce mieszkają ludzie na wpółdzicy. Jeżeli morze nie wyrzuca im oczekiwanej zdobyczy, wtedy zapalająna brzegu ogniska, by przyciągnąć statki na skały. Możecie się domyślić,że tylko czekali na nasze ładunki. Ci łupieżcy powynosili z rozbitegokadłuba wszystkie kufry i oczywiście nie mieli zamiaru ich oddać. Niebyło sensu nalegać: zabiliby nas wszystkich bez litości. Musieliśmy sięzgodzić na ich warunki, dzięki czemu zawiedli nas do portu w Ajaccio,gdzie znaleźliśmy kapitana, który zgodził się zabrać nas do Marsylii,uzyskawszy przedtem obietnicę, że zapłacimy mu po przypłynięciu. Takwięc wróciłem do Bourges całkowicie zrujnowany, biedny jak myszkościelna - dokończył Jakub Coeur ze śmiechem.
- Całkiem zrujnowany? - nie dowierzając, spytała Katarzyna, która zzapartym tchem przysłuchiwała się opowieści starego przyjaciela. - Ale niewyglądasz na bardzo przejętego.
- Lamenty nic tu nie pomogą. A zresztą już raz byłem zrujnowany wtej nieprzyjemnej historii z mennicą. Znowu muszę zaczynać od zera. Mójteść pożyczył mi pieniądze, które pozwolą mi kupić trochę towaru nanastępną podróż.
- Znowu ruszasz w świat?
- Oczywiście! Nie wyobrażasz sobie, Katarzyno, ile możliwościczeka na kupca na Wschodzie. Weźmy na przykład sułtana Kairu. Posiadaon bajeczne góry złota, ale za to nie ma srebra. Wiem, gdzie znajdują sięstare kopalnie eksploatowane dawniej przez Rzymian i od tamtych czasówopuszczone. Opuszczone, lecz nie wyczerpane! Mam zamiar wykopać tosrebro, zawieźć je do Kairu i kupić za nie złoto o wiele taniej niż wEuropie. Och! Gdybym dysponował teraz większym kapitałem!
Podczas gdy Jakub Coeur opowiadał, wyobraźnia Katarzyny zaczęłagorączkowo pracować. Ten człowiek o błyskotliwej inteligencji był zdolnyporuszyć cały świat, aby wyrwać mu bogactwo. Jeśli zaś chodzi o nowepomysły, to sypał nimi jak z rękawa. Katarzyna nie zastanawiała się dłużej.
- Sądzę, mój przyjacielu, że mam potrzebny ci kapitał!
- Ty, pani?
Zdziwienie kuśnierza było bezgraniczne. Wiedział, żeMontsalvy'owie byli zrujnowani i potępieni przez króla. Takoż ekwipunekKatarzyny i jej towarzyszy nie pozwalał myśleć o bogactwie. Młodakobieta uśmiechnęła się tajemniczo i zagłębiła dłoń w sakiewce,wyciągając z niej czarny diament.
- Za ten klejnot możesz kupić cały statek, przyjacielu!
W tej chwili dały się słyszeć okrzyki najszczerszego zdziwienia. Wdłoni Katarzyny diament błyszczał jak czarne słońce. Imć Amable zwrażenia aż upuścił miskę. Wzrok Jakuba zatrzymywał się to na klejnocie,to na niewzruszonej twarzy Katarzyny.
- Oto słynny diament wielkiego skarbnika Burgundii! - powiedziałwolno. - Jaki doskonały! Nigdy nie widziałem równie wspaniałegoklejnotu!
Delikatnie wziął kamień do ręki i poruszył nim w taki sposób, żezalśnił w płomieniach jak nocna gwiazda. Katarzyna zarumieniła się.
- Weź go, przyjacielu, sprzedaj i wyciągnij z niego, ile tylko się da!
- Nie chcesz zachować podobnej wspaniałości? Ten klejnot wart jestkrólestwo!
- Wiem. Lecz wiem także, że to przeklęty klejnot. Wszędzie, gdziesię pojawi, sieje nieszczęścia, a ci, którzy go posiadają, nigdy nie znajdująspokoju. Trzeba go sprzedać, Jakubie... może wtedy wreszcie nieszczęściemnie opuści? - dodała głucho.
Brzmienie jej głosu nie uszło uwagi kuśnierza.
- Nie wierzę w te historie, Katarzyno. Piękno nie może szkodzić. Aten diament to czyste piękno. Jeśli mi go powierzysz, wyciągnę z niegodobrobyt dla całego królestwa!
Na morza spuszczę karawele, wyrwę tej zniszczonej ziemi jejgłęboko ukryte bogactwa i oddam je w dwójnasób! Uczynię cię bogatą, atakże siebie i króla!
- A więc jest twój, Jakubie! Mam nadzieję, że potrafisz odebrać mujego złowrogą moc i spowodujesz, że zacznie służyć dobru nas wszystkich.
Jeśli jednak ci się to nie uda, nie przejmiesz się tym, prawda?
- Przyjmuję go tylko jako lokatę lub pożyczkę, jeśli wolisz. Oddamci wszystko z nawiązką. Odbudujesz Montsalvy, a twój syn stanie wrzędzie największych tego świata, tych, których piękne nazwisko łączy sięz dużą fortuną. Ale, ale! Imć oberżysto! Chyba nie pozwolisz umrzeć namz głodu? Gdzie nasza wieczerza?
Wyrwany z osłupienia oberżysta pobiegł do kuchni po zupę. JakubCoeur wstał i podał Katarzynie rękę.
- Chodźmy na wieczerzę, moja piękna wspólniczko, i niech dziękibędą Bogu za to, że mogliśmy się spotkać. Daleko zajdziemy, ty i ja, albonie nazywam się Jakub Coeur!
Pomógł jej zająć miejsce przy stole, po czym, upewniwszy się, żeimć Amable i jego służąca odeszli, wyszeptał:- Byłaś pani wielce nieostrożna, pokazując klejnot w oberży. ImćAmable jest godny zaufania, lecz zapominasz, że pan de La Tremoillepragnie zdobyć ten klejnot. Musisz być bardzo ostrożna, zbliżając się dodworu.
- Ależ to się dobrze składa. Sprzedaj mu diament! Jakub Coeurzaśmiał się i wzruszył ramionami.
- Pani, jak możesz być tak naiwna? Jeśli szambelan dowie się, żemam klejnot, moja skóra nie będzie wiele warta. Dlaczego miałby zapłacićza coś, co może zabrać... nawet gdyby musiał zabić?
- Oto dlaczego Kastylijczyk Villa-Andrado chce mnie wziąć za żonęz błogosławieństwem La Tremoille'a! Ziemie de Montsalvych dostałybysię Kastylijczykowi, a La Tremoille zadowoliłby się diamentem!
- Nie doceniasz się, moja droga! Kastylijczyk jest rzeczywiściezadurzony w tobie, jak sądzę. To ciebie pożąda!
Oczywiście nie pogardzi także twoimi dobrami. Król jeskonfiskował, lecz z pewnością by mu je oddał.
- W każdym razie - przerwał brat Stefan - sądzę, że lepiej będzie,jeśli już jutro rano diament odjedzie wraz z tobą, panie.
- Kiedy tylko kupię towary, po które tu przyjechałem, natychmiastruszam w drogę do Beaucaire, gdzie żyje mnóstwo bogatych Żydów. Znampewnego rabina, Izaaka Abrabanela, którego brat jest przywódcążydowskim w Toledo, a cała rodzina jest niezwykłe bogata. Da mi zaklejnot tyle złota, ile zażądam!
Brat Stefan zakaszlał na znak, że wraca oberżysta, skrzyżował dłoniei pochylając głowę nad miską, zmówił modlitwę, której biesiadnicywysłuchali w nabożnym milczeniu, po czym wszyscy ochoczo zabrali siędo wzmocnienia sił, tak bardzo nadwerężonych trudami wędrówki.
Katarzyna poczuła wielką ulgę, kiedy czarny diament zniknął wsakwie Jakuba Coeura. Czuła, że udało jej się spłacić dług zaciągniętywobec przyszłości. Michał będzie bogaty dzięki Coeurowi, a jeśli nawetona sama i Arnold nie otrzymają królewskiego przebaczenia, możeprowadzić wygodne życie poza granicami Francji. Jednak Katarzyna chciała czegoś więcej. Bogactwo stanowiło tylko część jej planu. To, czegopragnęła najbardziej, to doprowadzić do klęski wielkiego szambelana iuzyskać królewską amnestię dla Arnolda i dla siebie. Nazwisko deMontsalvych musi odzyskać dawny blask, w przeciwnym razie jej życiestraci sens...
Przez cały posiłek Jakub Coeur snuł plany na przyszłość. Nie zadałKatarzynie ani jednego pytania o męża ani o cel podróży. Z pewnością niechciał jakimś niezręcznym pytaniem obudzić jej bolesnych wspomnień.
Ale w spojrzeniach rzucanych ukradkiem od czasu do czasu widać byłonieme zapytanie. Zastanawiał się, jakich użyć słów, aby, nie okazującniedyskrecji i nie raniąc Katarzyny, dowiedzieć się, co zamierza terazuczynić z własnym życiem. Wreszcie z pomocą przyszło mu poczuciehumoru.
- Przez chwilę pomyślałem, że dobrze by ci było na Wschodzie. Czynie chciałabyś się rzucić w wir przygody wraz ze mną?
Katarzyna pokręciła przecząco głową.
- To nie dla mnie, Jakubie. Jest kilka osób, które na mnie liczą, imam jeszcze wiele do zrobienia na tej ziemi. Czeka mnie walka, którą,wierz mi, chętnie zamieniłabym na wszystkie burze na MorzuŚródziemnym, gdybym nie pragnęła za wszelką cenę doprowadzić jej dokońca. Ale...
Katarzyna nie skończyła, gdyż Jakub przerwał jej ruchem dłoni. Jegoprzenikliwy wzrok skierowany był w głąb sali, w miejsce, gdzie zniknąłimć Amable. Po chwili zaczął mówić o błahostkach, zmieniając całkiemtok rozmowy.
Po skończonym posiłku podał Katarzynie dłoń, aby zaprowadzić jądo jej pokoju. W tej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki,pojawił się z powrotem imć Amable, wysoko niosąc zapaloną świecę,którą oświetlił drogę na spoczynek swoich gości. Pochód zamykali bratStefan i Sara, która dosłownie padała ze zmęczenia.
Przed izbą, którą miały dzielić ze sobą kobiety, rozstali się. Kobietyzamknęły się u siebie, a kuśnierz i brat Stefan udali się na pięterko.
Wkrótce w „Czarnym Saracenie" zaległa cisza.
Sara rzuciła się na posłanie w ubraniu i natychmiast zasnęła.
Katarzyna zdjęła sukienkę i buty i wślizgnęła się do pościeli obokCyganki.
Z głębokiego snu, w którym i ona pogrążyła się natychmiast,wyrwało ją ciche pukanie do drzwi, podobne raczej do chrobotania myszy.
Jednak nie była to mysz. W pokoju panowały egipskie ciemności. Świecawypaliła się do końca i Katarzyna dotarła do drzwi po omacku, starając sięnie potrącać mebli, co mogłoby postawić na nogi cały dom. Osoba, którastała za drzwiami, z pewnością nie chciała zwrócić na siebie uwagi... Wkońcu udało się jej dotrzeć do celu.
W progu zobaczyła Jakuba Coeura. Był w ubraniu, miał na sobienawet płaszcz i kapelusz. Przytknąwszy palec do ust, nakazał Katarzyniemilczenie, po czym wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Jego twarzwyrażała niepokojącą powagę.
- Przebacz mi, Katarzyno, to najście, lecz jeśli nie chcesz skoro świtznaleźć się w więzieniu wicehrabstwa, przyjmij moją radę, ubierz się,obudź Sarę i chodź ze mną. Brat Stefan jest już w stajni. Czas nagli!
- Dlaczego? Co się stało, na Boga?
- To się stało, że widok pewnego diamentu wzbudził niechlubneskłonności uczciwego dotąd człowieka. Niedawno imć Amable,zamknąwszy oberżę, pobiegł do opata, aby donieść, że pod jego dachemprzebywają groźni złoczyńcy poszukiwani przez wielkiego szambelana.
Licząc na hojną zapłatę za wiadomość o słynnym klejnocie, imć Amablejest gotów posiać nas na stos.
- Skąd wiesz to wszystko? - spytała Katarzyna, nie mogąc opanowaćzdziwienia.
- Ponieważ śledziłem naszego gospodarza, kiedy wyszedł. Jegozachowanie podczas wieczerzy wydało mi się podejrzane. Czerwienił się ibladł na przemian, ręce drżały mu jak w febrze i raz po raz zerkał na mojąsakwę. Znam go od wielu lat, lecz nauczyłem się ostrożności, kiedy w gręwchodzi złoto. Na szczęście pokój, który zajmuję wraz z bratem Stefanem,znajduje się nad bramą. Czekałem na niego, ponieważ miałem złeprzeczucia. I rzeczywiście, zobaczyłem, jak wychodzi ukradkiem, gdymógł przypuszczać, że wszyscy już śpią. Ześlizgnąłem się po dachu i podążyłem jego śladem. Gdy skierował się w stronę zamku, zrozumiałem, żesłusznie uczyniłem, śledząc go.
- I co potem? Co stało się potem? - spytała Katarzyna, śpieszniewkładając sukienkę. - Czy doniósł o nas?
- Oto pytanie, którego byś nie zadała, gdybyś go widziała, jakwybiegał z oberży, zacierając ręce. Ponadto, miałem okazję potwierdzićswoje podejrzenia. O świcie, przed otwarciem bram, mamy zostaćaresztowani.
- Kto ci o tym powiedział?
Jakub Coeur uśmiechnął się i Katarzyna pomyślała, że jak naczłowieka, któremu groziło więzienie, jest niezwykle spokojny iodprężony.
- Tak się składa, że mam w mieście kilku przyjaciół, o czym imćAmable nie wiedział. Jeden z nich, Justyn Esperat, syn skarbnika sekretuwyrobu dywanów, jest sierżantem w garnizonie. Ruszyłem więc do zamkui zażądałem widzenia z nim. Złota moneta potrafi wiele, a tak się składa, żemłody Esperat ma zmysł kupiecki. Nie chcąc, aby ojciec stracił dobregoklienta, bez oporu zdradził mi rozkazy, jakie otrzymał do wykonania oświcie.
Katarzyna skończyła sznurować sukienkę i potrząsnęła mocno śpiącąSarą.
- To świetnie, że jesteś tak dobrze poinformowany, ale to nas nieuratuje. Jak uciekniemy z miasta otoczonego wysokim murem, jaksforsujemy potężne bramy strzeżone w dzień i w nocy? Znajdujemy się wpotrzasku, gdyż miasto jest zbyt małe, by można było się w nim schować.
- Mam jednak nadzieję, że uda się nam wydostać. Pośpiesz się,Katarzyno. Brat Stefan pewnie już przygotował konie.
Katarzyna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Liczycie, że uda się nam uciec na koniach? Jesteś szalony! Końnarobi hałasu, a cztery konie jeszcze więcej!
Twarz Jakuba rozbłysła na chwilę w uśmiechu, gdy uścisnął lekko jejramię.
- Postaraj się mi zaufać, droga przyjaciółko! Nie mogę przysiąc, żezdołam wyciągnąć cię z opresji, ale przysięgam, że uczynię wszystko, co wmej mocy! A teraz dosyć tej gadaniny. Do dzieła!
W mgnieniu oka obie kobiety były gotowe do drogi. Sara,przeczuwając niebezpieczeństwo, szybko się zebrała i po chwili cała trójkaschodziła ostrożnie po schodach. Wokół panowała tak głęboka cisza, żesłychać było tylko łomotanie ich serc. Na dole Jakub Coeur pociągnąłKatarzynę w stronę drzwi wychodzących na zaplecze oberży, tam zgasiłświecę, postawił ją na ziemi, zamknął drzwi i pchnął obie kobiety w stronęstajni, gdzie migotało blade światełko.
- To my, bracie - szepnął.
W istocie, brat Stefan krzątał się przy koniach. Ścierkami, którezabrał po drodze z kuchni, starannie owijał kopyta, a miał przy tym taknatchnioną minę, jakby odmawiał brewiarz. Jakub i Sara rzucili się dopomocy. Po chwili wszystko było gotowe do wyjazdu i podczas gdy Jakubpobiegł otworzyć wrota, pozostali wyprowadzili konie na ulicę. Wokółpanowały ciemności, tylko w oddali widać było skąpe światełko przymoście zwodzonym, prowadzącym do zamku. Niżej, niedaleko kościoła,wznosiła się wieża bez okien.
- To więzienie - powiedział jakby od niechcenia Jakub, chcącpodsycić odwagę Katarzyny. - Chodźcie za mną! Musimy dotrzeć dozamku!
- Do zamku? - odpowiedziała jak echo Katarzyna.
- Oczywiście, przy murze obronnym czeka na nas Justyn Esperat.
Powyżej mur zamkowy łączy się z murami miasta... Niebo nam sprzyja.
Tej zimy mróz tak ścisnął, że w jednym miejscu mur pękł i zrobiła sięwyrwa. Otwór ten jest strzeżony we dnie i w nocy, z tym że od godzinypierwszej straż przy nim trzyma Esperat. .
Podejście było bardzo strome, im wyżej, tym trudniej było oddychać.
W dodatku należało mocno trzymać zwierzęta za uzdy, aby się nie ślizgały.
Wkrótce zbliżyli się do muru zamkowego. Wielki most zwodzony byłpodniesiony, ale drugi, prowadzący do bramy, został spuszczony. Strzegłgo żołnierz oparty na dwusiecznym toporze. Jakub Coeur zatrzymał ichruchem dłoni i podszedł do Katarzyny.
- Musimy przejść prawie przed nosem strażnika. Trzeba więc czymśzająć jego uwagę... Sądzę, że to zadanie w sam raz dla brata Stefana. Habitczyni cuda!
Katarzyna miała wielką ochotę spytać o więcej szczegółów, leczmnich już oddawał cugle swego konia w ręce Jakuba.
- Pozwólcie mi działać! Uważajcie tylko, kiedy nadejdzie sposobnachwila, i starajcie się nie robić hałasu.
Nałożywszy kaptur na głowę, wsunął ręce w rękawy i ruszyłdziarskim krokiem w stronę mostu, gdzie oparty na swej broni strażnikkiwał się smętnie jak czapla. Odgłosy kroków obudziły go.
- Kto tam? - spytał zmęczonym głosem. - Czego chcesz, mój ojcze?
- Jestem brat Ambroży z klasztoru Świętego Jana - łgał jak z nutmnich. - Przynoszę ostatnią pociechę umierającemu.
- A któż to jest umierający? - spytał strażnik z zaciekawieniem.
- Albo to ja wiem? Przysłano od was po księdza, aby wyspowiadałumierającego. Nic więcej nie wiem!
Strażnik odsunął hełm na tył głowy i jął się po niej drapać zzakłopotaniem. Najwyraźniej nie wiedział, co zrobić. W końcu zarzuciłswój dwusieczny topór na ramię i oznajmił:- Nie dostałem żadnego rozkazu, bracie. Nie mogę cię wpuścić, alepoczekaj tu chwilę!
- Pośpiesz się, mój synu - rzucił mnich tonem nieznoszącymsprzeciwu. - Przemarzłem do szpiku kości!
Strażnik zniknął pod niskim łukiem bramy.
- Teraz! - szepnął Jakub Coeur.
Cała trójka opuściwszy kryjówkę, ruszyła przed siebie. Owinięteszmatami kopyta nie robiły najmniejszego hałasu i wkrótce wszyscyzniknęli z pola widzenia.
Tymczasem powrócił strażnik.
- Wybacz, ojcze - powiedział - ale musiała nastąpić pomyłka, bo niktnie jest umierający.
- A jednak jestem pewny...
- Z pewnością to pomyłka albo jakiś żartowniś...
- Żartowniś? Nie godzi się żartować ze sługi bożego! - oburzył sięszczerze brat Stefan.
- Do kroćset! W dzisiejszych czasach nie trzeba niczemu się dziwić!
Gdybym był na waszym miejscu, ojcze, szybko wróciłbym do ciepłegołoża!
Brat Stefan wzruszył ramionami i głębiej nasunął kaptur.
- Żeby nie chodzić po próżnicy, udam się do starej Marii, która masię niedobrze. Kiedy zbliża się śmierć, noce są długie. Niechaj Bóg cię maw opiece, mój synu!
I brat Stefan ruszył swoją drogą, a strażnik wróciwszy nastanowisko, zapadł w poprzednie otępienie.
Kilka chwil później mnich dogonił swych towarzyszy. Jakub Coeurbez słowa stanął na czele grupy. Znajdowali się teraz w wąskim przejściupomiędzy murami miasta a murami zamku. Unosiły się w nim taknieznośne zapachy, że nawet mróz nie był w stanie ich stłumić. Konieślizgały się na stertach odpadków, ponieważ okoliczni mieszkańcy znaleźlisobie tutaj wygodne miejsce do wyrzucania śmieci.
Nagle w murze ukazał się otwór, trochę nieba i na jego tle czyjaściemna sylwetka.
- Czy to ty, mistrzu Jakubie?
- To my, Justynie! Czy jesteśmy spóźnieni?
- Bardzo! Do świtu już niedaleko. Musicie się pośpieszyć.
Oczy Katarzyny powoli przyzwyczajały się do ciemności.
Zauważyła szczupłą postać łucznika z rogiem zwisającym u boku.
- Czy sądzisz, że wszystko się uda, Justynie?
- Nie obawiajcie się, panie! Naczelnik będzie przekonany, że imćAmable wypił za dużo i nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby szukać wastutaj. A zresztą, w tym okropnym błocie ślady kopyt będą niewidoczne.
- Dzielny z ciebie młodzian, Justynie! Wynagrodzę cię sowicie.
Justyn roześmiał się beztrosko.
- Wynagrodź to memu ojcu, mistrzu Jakubie, zamawiając u niegokilka pięknych dywanów, kiedy już będziesz możny i bogaty. Marzy otym, żeby utkać najpiękniejszy gobelin świata i ciągle kreśli wizerunkikobiet i fantastycznych ptaków.
- Twój ojciec jest wielkim artystą, wiem to od dawna, i będę o nimpamiętał. Do zobaczenia, moje dziecko, i dzięki jeszcze raz. Wiem, żesporo ryzykujesz, mimo że się tego wypierasz.
- Co warta byłaby przyjaźń bez ryzyka, panie? Jedźcie z Bogiem inie martwcie się o mnie, lecz pośpieszcie się, na litość boską!
Jakub ścisnął bez słowa dłoń młodzieńca i cała grupa przeszła przezotwór w murze. Za nim rozciągała się wyżyna, po której hulał wiatr, dalejteren gwałtownie się wznosił. Przez jakiś czas zbiegowie szli pieszo,trzymając konie za uzdy. Wokół rozjaśniało się i widać było targane wichrem nagie gałęzie drzew.
Na rozstaju dróg, w miejscu gdzie stał kamienny krzyż, Jakub sięzatrzymał.
- Tutaj się rozdzielimy, Katarzyno. Ja pójdę w stronę Clermont,potem dotrę do Prowansji. Wy pójdziecie na lewo. Niedaleko stąd znajdujesię klasztor świętego Alpinina, gdzie możecie się zatrzymać, aby trochęodpocząć i poczekać do świtu.
- Nie ma mowy, Jakubie! Musimy nadrobić szmat drogi. Żal mitylko, że musimy się rozstać!
Instynktownie kuśnierz i młoda kobieta oddalili się nieco od swoichtowarzyszy, pozostawiając ich przy koniach. Sara i brat Stefan zabrali siędo zdejmowania szmat z ich kopyt.
Katarzyna bardzo żałowała, że Jakub musi ich opuścić. Dla niej byłuosobieniem męskiej siły dającej poczucie bezpieczeństwa, którego tak jejbrakowało od ucieczki Waltera. Czarne godziny poprzedzające nadejścieświtu napełniły ją strachem przed nieznaną drogą, która była przed nimi.
Nigdy jeszcze nie czuła tak dotkliwej tęsknoty za prawdziwymogniskiem domowym, za normalnym życiem, jak u stóp tego kamiennegokrzyża. Chwyciła mocno rękę Jakuba, a do jej oczu napłynęły łzy.
- Jakubie, dlaczego jestem skazana na wieczną tułaczkę i ciągłąsamotność?
Gdy podniosła na niego zapłakane oczy, ujrzała twarz tak piękną, żeinstynktownie przez jej głowę przebiegła szalona myśl. Jakub chwycił jejdrobne ręce i przycisnął do piersi.
- Katarzyno... - wyszeptał drżącym ze wzruszenia głosem - nierozstawajmy się! Jedź ze mną! Zabiorę cię na Wschód, pojedziemy doDamaszku, gdzie uczynię cię królową, rzucę do twych stóp wszystkieskarby wyrwane sercu Azji! Czuję, że mógłbym góry przenosić z tobą i dlaciebie!
Chwila słabości Katarzyny szybko minęła. Łagodnie wyjęła swedłonie z rąk Jakuba i uśmiechnęła się.
- Przeżyliśmy chwile strachu, jesteśmy zmęczeni, czyż nie, drogiJakubie? Byłabym ci przeszkodą w twoich dalekich podróżach. I costałoby się z twoim szczytnym planem, który ma przynieść królestwubogactwo i powodzenie?
- Co mi po tym wszystkim! Ty jesteś więcej warta niż całekrólestwo! Od chwili kiedy cię ujrzałem pierwszy raz wśród dwórekkrólowej Marii, zrozumiałem, że dla ciebie wyparłbym się wszystkiego!
- Nawet żony i dzieci?
Zapadła cisza. Słychać było tylko ciężki oddech Jakuba, którywalczył z samym sobą. Po chwili z jego krtani wydobył się gardłowy, leczzdecydowany głos.
- Nawet ich... Tak, nawet ich, Katarzyno!
Nie pozwoliła mu powiedzieć nic więcej. Niebezpieczeństwo wisiałow powietrzu. Dawno już zauważyła, że Jakub kierował ku niej swenajczulsze uczucia, ale nie przypuszczała, że to miłość. Dla niej był gotówna wszystko, porzuciłby rodzinę i bogactwo.
Katarzyna potrząsnęła głową.
- Nie, Jakubie, nie popełnimy tego szaleństwa, którego potem byśmyżałowali. I ja, i ty mamy ważne zadania do spełnienia w tym kraju. Pozatym kochasz Bronię, chociaż przez moment byłeś gotowy sprawić jej ból.
Co do mnie... moje serce umarło wraz z mym mężem.
- To nieprawda! Jesteś młoda i piękna. .
- Wiedz, drogi przyjacielu - przerwała Katarzyna, specjalniepodkreślając słowo „przyjaciel" - że całe życie oddycham, cierpię dla iprzez Arnolda. Jest całym mym życiem, jedyną miłością. Od kiedy gostraciłam, jestem ciałem bez duszy, i to może dobrze, bo to mi pozwolispełnić moje zadanie bez zmrużenia oka.
- Jakie zadanie?
- To nie ma znaczenia! Ale może kosztować mnie życie. Gdyby taksię stało, pamiętaj, Jakubie, że powierzyłam ci los mego syna, Michała deMontsalvy'ego, i módl się za mnie, przyjacielu! Żegnaj!
Ujęła szarpane wiatrem poły płaszcza i odwróciła się, by odejść doSary i brata Stefana.
- Nie, Katarzyno! Nie żegnaj... lecz do zobaczenia!
Na dźwięk tych słów twarz Katarzyny przeszył bolesny skurcz. Byłyto te same słowa, które wypowiedziała na drodze z Carlat, na wpół oszalałaz cierpienia za utraconym Arnoldem... Życie toczyło się jednak dalej, aJakub wchłonięty zostanie przez swoje awanturnicze życie za pierwszymzakrętem drogi, która ich rozdzieli.
To dobrze.
Pochyliła się nad Sarą, która - skulona z zimna - siedziała nakamieniu, i podała jej rękę, aby pomóc jej wstać, a jednocześnieuśmiechnęła się do brata Stefana.
- Wybaczcie, że kazałam wam na siebie czekać. Mistrz Coeur prosił,ażeby was pożegnać w jego imieniu. A teraz ruszajmy w drogę.
Wsiedli na konie i bez słowa ruszyli przed siebie. Droga wiła sięwzdłuż stawu. Katarzyna spojrzała za siebie. W słabym świetle księżycadostrzegła oddalającą się postać Jakuba Coeura, którego poły płaszczatrzepotały na wietrze.
Jeździec nie odwrócił się ani razu.
Katarzyna westchnęła cicho i wyprostowała się w siodle. Ta chwilasłabości była ostatnią przed pokonaniem La Tremoille'a. Tam, dokądzmierzała, było zbyt niebezpiecznie, by mogła sobie pozwolić na takiedowody bezsilności.