Część trzecia Droga świętego Jakuba

Rozdział czternasty Ludzie z Montsalvy

Było już dobrze po dziesiątej wieczór i dawno zapadł zmrok, kiedyKatarzyna i Tristan Eremita wraz z eskortą zaczęli zbliżać się doMontsalvy, kresu wyczerpującej podróży. Słońce osuszyło drogi z błota,zamieniając je w kurz. Na szczęście dobra pogoda pozwalała na spanie podgołym niebem i długą jazdę. Wzięli dużo żywności na drogę, więc wzajazdach zatrzymywali się rzadko. W większości zresztą nie można byłonic dostać.

W miarę jak się zbliżali do celu, niecierpliwość Katarzyny zdawałasię rosnąć, a dobry humor całkiem ją opuścił. Niewiele mówiła igodzinami jechała z oczami utkwionymi gdzieś przed siebie, jakby gnał jągorączkowy pośpiech. Tristan obserwował ją z boku, nie ośmieliwszy sięzadawać pytań. Pędziła najszybciej, jak to było możliwe, wzdychając zezłością, kiedy trzeba było się zatrzymać. Ale konie potrzebowaływypoczynku.

Kiedy jednak przejechali przez Aurillac, Katarzyna kazała zwolnić,jakby obawiając się zbliżyć do tych gór, wśród których nadal biło serceArnolda. A kiedy oczom ich ukazały się, niczym ciemna korona, mury iwieże Montsalvy, zatrzymała konia i stała przez chwilę nieruchomo, ześciśniętym sercem, spoglądając na pejzaż, z którym nie miała czasu sięoswoić.

Zaniepokojony Tristan podjechał do niej.

- Co się z tobą dzieje, pani Katarzyno?

- Nie wiem... przyjacielu Tristanie, nagle poczułam strach!

- Strach przed czym?

- Nie wiem - powtórzyła. - Jakby jakieś... przeczucie.

Nigdy jeszcze nie czuła czegoś podobnego: dławiącego lęku przedtym, co czekało ją za tymi niemymi murami. Próbowała sobiewytłumaczyć, że nic się nie dzieje. Przecież tam był Michał, Sara, Walter.

Jednak nawet obraz synka nie odsunął tego uczucia. Zwróciła wzrok wstronę Tristana.

- Jedźmy - powiedziała w końcu. - Ludzie są zmęczeni.

- Ty również, pani - rzekł Flamandczyk. - W drogę!

O tej porze bramy były już zamknięte, więc Tristan wyciągnął zzapasa róg i zatrąbił trzy razy. Po chwili zza blanki wychylił się człowiek zlatarnią.

- Kto tam?

- Otwieraj - krzyknął Tristan. - Szlachetna pani Katarzyna deMontsalvy wraca do dworu. Otwieraj!

Strażnik wydał nieartykułowany dźwięk. Światło znikło, a w chwilępóźniej ciężka brama otworzyła się ze zgrzytem. Człowiek pojawił sięponownie i podszedł do koni, podnosząc latarnię.

- To rzeczywiście nasza pani - powiedział uradowany. - Niech Bógcię błogosławi, bo przybywasz w porę. Posłałem po zarządcę, abyprzywitał cię godnie.

Rzeczywiście, jedyną, wąską, uliczką grodu biegła kołysząca siępostać. Uradowana Katarzyna poznała starego Saturnina. Biegł tak szybko,jak pozwalały mu stare nogi i wykrzykiwał:- Pani Katarzyna! Powróciła pani Katarzyna! Powróciła nasza pani.

Dzięki ci Wszechmogący!

Był bardzo zdyszany. Wzruszona i lekko rozbawiona Katarzynachciała zeskoczyć z konia, aby go powitać, lecz on rzucił się w jej stronę.

- Zostań w siodle, pani. Stary Saturnin chce cię poprowadzić doopactwa, jak niegdyś prowadził cię do swego folwarku.

- Jestem taka szczęśliwa, że cię widzę, Saturninie, i że jestem wMontsalvy.

- Zobacz, szlachetna pani, jak wszyscy cieszą się z twego powrotu.

Rzeczywiście, jakby za sprawą czarów, wszędzie otwierały się okna idrzwi, a z nich wychylały się postacie dzierżące w rękach łuczywa. Wjednej chwili uliczka rozświetliła się, a zgodny chór radosnych głosów jąłwykrzykiwać:- Wróciła nasza pani!

- Zazdroszczę ci - szepnął Tristan. - Takie powitanie musi cię bardzoradować.

- To prawda. Nie spodziewałam się tego, przyjacielu Tristanie.

Jestem taka szczęśliwa... Taka szczęśliwa!

Miała w oczach łzy. Sztywny z dumy Saturnin ujął konia za uzdę iprowadził powoli ulicą. Katarzyna przejechała wzdłuż dwóch szpalerówludzi; płonące łuczywa rozświetlały ich radosne twarze. Widać byłojedynie błyszczące oczy i otwarte usta, z których wydobywały się okrzykiradości.

- Czegóż się więc obawiasz, pani? - szepnął Tristan. - Wszyscy ciętutaj uwielbiają.

- Chyba tak. Nadal nie wiem, czego się bałam. To jest cudowne! Tojest...

Słowa zamarły na jej ustach. Zbliżyli się do otwartej bramy opactwa.

Katarzyna zobaczyła na progu olbrzymią postać Waltera. Spodziewała się,że też podbiegnie do niej, jak to zrobił Saturnin. Ale olbrzym ani drgnął.

Co więcej, skrzyżował ramiona, jakby broniąc przejścia. Jego twarz byłajak z granitu. Nie malował się na niej ani cień uśmiechu. Katarzynazadrżała, gdy jej spojrzenie skrzyżowało się z lodowatym spojrzeniem jegooczu.

Zsiadła z konia przy pomocy Saturnina i podeszła do Normandczyka.

Patrzył na nią, nie czyniąc najmniejszego ruchu, nie robiąc w jej stronęnajmniejszego kroku. Próbowała się uśmiechnąć.

- Walterze! - krzyknęła. - Cieszę się, że cię widzę! Ale żadne słowopowitania nie wydobyło się z zaciśniętych ust. Zapytał sucho:- Czy przybywasz pani sama?

- Jak to? - spytała ze zdziwieniem.

- Pytam, czy jesteś, pani, sama? - powtórzył niewzruszenieNormandczyk. - Nie ma z tobą tego bawidamka, którego zamierzaszpoślubić? Z pewnością pozostał w tyle, abyś mogła wjechać do grodu.

Katarzyna poczerwieniała gwałtownie, trochę z upokorzenia, atrochę ze złości. Bezczelność Waltera nieco ją zmieszała. Ośmielał sięatakować ją gwałtownie przed wszystkimi. Nie chciała stracić twarzy,musiała więc działać. Podeszła zdecydowanym krokiem w stronę bramy.

- Z drogi! - powiedziała chłodno. - Kto ci pozwolił zadawać mipytania?

Walter ani drgnął. Jego olbrzymia sylwetka nadal zagradzałaprzejście. Tristan zmarszczył brwi, podniósł rękę do miecza. AleKatarzyna powstrzymała go szybkim gestem.

- Zostaw, przyjacielu Tristanie. To moja sprawa. No, no - rozkazałatwardo - daj mi przejść! Czy to tak wita się panią powracającą do domu?

- To nie jest twój dom, to dom opata. A ty, Katarzyno, czy jesteśjeszcze tego godna, aby być tutaj panią?

- Cóż za zarozumiałość! - wykrzyknęła wyprowadzona z równowagi.

- Czy to przed tobą mam się tłumaczyć? Chcę zobaczyć moją teściową.

Walter odsunął się z niechęcią. Katarzyna przeszła sztywno obokniego i weszła na dziedziniec opactwa. Wtedy on rzucił chłodno:- Śpiesz się, pani! Ona już długo nie pożyje.

Katarzyna zatrzymała się gwałtownie. Przez chwilę stałanieruchomo, a następnie odwróciła w stronę Normandczyka wystraszonespojrzenie.

- Jak to? - wyjąkała. - Co powiedziałeś?

- Że umiera. Ale chyba nie przeszkadza ci to specjalnie. Znikniejeszcze jedna kłopotliwa więź.

- Nie wiem, kim jesteś, przyjacielu - rzucił z wściekłością Tristan ale twoje zachowanie jest dość szczególne. Czemu zachowujesz się takniegrzecznie wobec swojej pani?

- A ty kim jesteś, panie? - zapytał pogardliwie Walter.

- Tristan Eremita, koniuszy Jego Wysokości konetabla, zobowiązanyprzez króla do przywiezienia księżnej de Montsalvy do domu i doprzypilnowania, aby nie spotkało jej nic złego. Czy jesteś zadowolony?

Walter potwierdził ruchem głowy. Wyrwał pochodnię płonącą podsklepieniem i poprowadził podróżnych w stronę domu gościnnegoopactwa. Po ruchu, jaki panował w wiosce, cisza w klasztorze byłazaskakująca. Mnisi spali już w celach, opata nie było widać. Paliło siętylko kilka świeczek. Na progu nie było nikogo i Katarzyna schwyciłaWaltera za ramię.

- Co z Sarą? Czy ona tutaj jest? Popatrzył na nią zdumiony.

- Dlaczego miałaby tutaj być? Nigdy cię nie opuszczała...

- A jednak mnie opuściła - powiedziała Katarzyna ponuro. Zamierzała wrócić do Montsalvy. Nie wiem nic ponad to, że nie spotkałamjej na drodze.

Walter nie odpowiedział od razu. Jego szare oczy spojrzały na niąpytająco. Wzruszył ramionami i wyszeptał z gorzką ironią:- Więc ona również, pani Katarzyno! Jak mogłaś uczynić tyle zła?

Zrozpaczona, prawie wykrzyknęła:- Jakiego zła? Cóż takiego uczyniłam, aby zasłużyć na wasząniechęć? O co mnie oskarżacie?

- O to, że przysłałaś tutaj tego człowieka! - powiedział twardoWalter. - Mogłaś zostać jego, jeśli miałaś taką ochotę, ale nie musiałaśprzysyłać go tutaj, aby paradował i głosił wszem i wobec wielką miłość dociebie! Jak sądzisz, dlaczego umiera pani de Montsalvy... ta prawdziwa? Zpowodu zwierzeń twojego kochanka, pani!

- Nie jest moim kochankiem! - zaprotestowała gwałtownieKatarzyna.

- Twojego przyszłego małżonka, pani, jeśli tak brzmi lepiej.

Katarzyna chwyciła oburącz ciężką rękę Normandczyka. Odczulaolbrzymią chęć, aby się usprawiedliwić. Nie mogła już dłużej znosićciężaru tych oskarżeń.

- Posłuchaj mnie, Walterze. Czy uwierzysz mi, jeśli ci obiecam, żenie zostanie moim mężem, a może nawet nigdy więcej go nie zobaczę?

Olbrzym nie odpowiedział od razu, wydawał się szukać odpowiedziw oczach Katarzyny. Ale powoli jego twarz zaczęła łagodnieć.

Spontanicznie ujął dłonie młodej kobiety.

- Tak - powiedział ciepło - uwierzę ci, pani. I jakże będę szczęśliwy!

Chodź teraz szybko powiedzieć jej, że nigdy nie myślałaś, aby zastąpićkimś innym pana Arnolda. Bardzo z tego powodu cierpiała!

Tristan Eremita spoglądał na nich z szeroko otwartymi oczami.

Najwyraźniej nic z tego nie rozumiał. Nie mógł zrozumieć, dlaczego takawielka pani usprawiedliwia się przed takim grubianinem. Spostrzegła to,uśmiechnęła się i rzekła krótko:- Nie możesz tego zrozumieć, przyjacielu Tristanie. Wszystko ciwytłumaczę.

Skłonił się, nie odpowiadając i odgadując, że jest zbyteczny.

Poprosił, aby zaprowadzono go tam, gdzie on i jego ludzie będą mogliodpocząć. Walter wskazał na grubego, zaspanego i ziewającego mnicha.

- To jest brat Euzebiusz, odźwierny, który zajmie się wami.

Zaprowadzi konie do stajni, ludzie położą się na słomie w stodole, a ty,panie, dostaniesz komnatę.

Tristan skłonił się ponownie przed Katarzyną, a następnie wraz zeswoimi ludźmi oddalił się za bratem Euzebiuszem.

Młoda kobieta przekroczyła ze wzruszeniem próg domu gościnnego,który opuściła wiele miesięcy temu wraz z Arnoldem i KadetemBernardem, aby udać się do Carlat. Z całych sił starała się przepędzićsmutne wspomnienia. Potrzebowała dużo odwagi, aby wyjść naprzeciwtemu, co ją tutaj czekało.

W wąskim, niskim przedsionku spojrzała na Waltera.

- A mój syn?

- O tej porze śpi.

- Chcę go zobaczyć. Już tak dawno...

Walter uśmiechnął się zdawkowo i ujął Katarzynę za rękę.

- Chodź, pani, to doda ci odwagi.

Zaprowadził ją do małej, ciemnej izby, z której przechodziło się doinnego, słabo oświetlonego pomieszczenia, w którym Katarzyna dostrzegłastarą Donatę, żonę Saturnina, śpiącą na ławie. Światło świecy ukazywałozmęczoną twarz kobiety.

- Już od trzech nocy czuwa przy naszej pani. Zwykle śpi przypaniczu.

To mówiąc, wziął z kufra świecę i zapalił ją od łuczywa płonącegonad drzwiami. Potem stanął przy łóżku małego Michała, unosząc drżącypłomień nad głową dziecka. Zachwycona Katarzyna osunęła się na kolana,składając ręce jak przed tabernakulum.

- Mój Boże - wyjąkała. - Jaki on śliczny! A jaki podobny do ojca dodała drżącym głosem.

Była to prawda. Pod gęstą czupryną złocistych loków rysował się jużwyraźny profil Arnolda. Okrągłe, różowe policzki, na które długie rzęsyrzucały łagodny cień, miały dziecięcą słodycz, ale mały nos wyrażał jużdumę, a zamknięte usta zdecydowanie.

Serce Katarzyny topniało z czułości, lecz nie ośmieliła się pochylićnad chłopcem. Wyglądał jak mały śpiący aniołek i obawiała się, żenajmniejszy ruch może go obudzić.

Spostrzegł to Walter, który również przyglądał się dziecku z dumą.

- Możesz go, pani, pocałować - powiedział z uśmiechem. - Kiedy śpi,mogą bić pioruny, a on ani nie drgnie.

Pochyliła się więc z uwielbieniem i dotknęła wargami lekkowilgotnego czoła. Michał się nie obudził, ale na jego twarzyczce pojawiłsię uśmiech.

- Mój malutki - szepnęła przepełniona miłością. - Mój malutki!

Chętnie zostałaby tu przez całą noc, klęcząc przy łóżku syna ipatrząc, jak śpi, lecz w sąsiednim pomieszczeniu dał się słyszeć kaszel.

Przebudzona Donata rzuciła się w głąb izby.

- Pani Izabela musiała się obudzić - szepnął Walter.

- Idę do niej - powiedziała Katarzyna.

Teraz doszedł do niej świszczący oddech przerywany suchymkaszlem.

Wbiegła żwawo do pomieszczenia nieco większego od klasztornejceli. Na znajdującej się w rogu wąskiej pryczy leżała wychudzona Izabelade Montsalvy. Pochylona nad Izabelą Donata starała się napoić ją ziółkamizdjętymi z małego olejowego podgrzewacza. Chora jednak dusiła się i niebyła w stanie przełknąć ani kropli. Katarzyna ze ściśniętym sercempochyliła się nad poczerwieniałą od gorączki twarzą. Jak ona siępostarzała, jak schudła od wyjazdu Katarzyny, jaka wydawała się słaba!

Na obliczu, z którego odpłynęła cała krew, widać było jedynie szukającepowietrza wysuszone wargi i zbyt wielkie oczy.

Zniechęcona Donata odwróciła się, aby odstawić leczniczą miksturę,i znalazła się twarzą w twarz z Katarzyną. W jej zmęczonych oczachbłysnęły jednocześnie łzy i radość.

- Pani Katarzyna - wyszeptała. - Dzięki Bogu! Przybywasz na czas.

Katarzyna położyła szybko palec na ustach, aby uciszyć starąkobietę, lecz ta potrząsnęła smutno głową.

- Och! Możemy rozmawiać. Ona nas nie słyszy. Ma taką gorączkę,że tylko majaczy.

Rzeczywiście, z bladych ust chorej wyrwało się kilka słów, wśródktórych wstrząśnięta Katarzyna usłyszała imiona swoje i Arnolda. Atakkaszlu wstrząsający gwałtownie starym ciałem uspokajał się po trochu.

Stopniowo twarz Izabeli stawała się bledsza, lecz oddech był nadal głośnyi chrapliwy. W oczach chorej było błaganie. Izabela zdawała się straszliwiecierpieć w tej gorączce, a Katarzyna czuła, że to ona jest przyczyną tegoudręczenia.

Powoli ujęła gorącą dłoń zaciskającą się na szorstkim prześcieradle izłożyła na niej pocałunek, a następnie przyłożyła ją do policzka, jak częstoczyniła to dawniej.

- Matko - powiedziała łagodnie. - Matko, posłuchaj mnie. Spójrz namnie. Jestem tutaj. . obok ciebie. To ja, twoja córka... Katarzyna.

Wydawało się, że w pełnym bólu i niepewnym spojrzeniu starejkobiety pojawiło się ożywienie. Usta zamknęły się, następnie otworzyły.

Wydobył się z nich dźwięk:- Ka... tarzyna.

- Tak - powiedziała młoda kobieta. - To ja... Jestem tutaj.

Oczy chorej zaczęły krążyć, a jej wzrok spoczął na pochylającej sięnad wychudłymi dłońmi młodej kobiecie.

- To na nic, pani Katarzyno - szepnęła ze smutkiem Donata. - Jestnieprzytomna.

- Ależ nie. Dochodzi do przytomności. Matko! Popatrz na mnie.

Poznajesz mnie?...

Całą siłą woli usiłowała przywołać rozdygotaną pamięć chorej. Takbardzo pragnęła przekazać swoją siłę temu wycieńczonemu ciału. Jeszczeraz szepnęła błagalnie:- Popatrz na mnie. To ja, Katarzyna, twoja córka, żona Arnolda.

Na dźwięk tego imienia lekkie drżenie przebiegło przez wysuszoneciało Izabeli. Spojrzenie, tym razem przytomne, spoczęło na zatrwożonejtwarzy młodej kobiety.

- Katarzyna - szepnęła. - Powróciłaś?

- Tak, matko... powróciłam. Już nigdy cię nie opuszczę.. nigdywięcej.

Ciemne oczy chorej popatrzyły na nią z trwogą zabarwionąniepewnością.

- Zostaniesz? A ten młodzieniec... Breze?

- On wziął swoje marzenia za rzeczywistość. Nigdy więcej go niezobaczę. Jestem Katarzyną de Montsalvy i chcę nią pozostać, matko.

Jestem żoną Arnolda! I pozostanę nią na zawsze.

Wyraz szczęścia i ulgi rozjaśnił rysy chorej. Jej ręka, wczepiona wrękę Katarzyny, stała się miękka i wiotka.

- Bogu niech będą dzięki - westchnęła. - Tedy umrę spokojna.

Zamknęła na chwilę oczy, potem otworzyła je ponownie i popatrzyłaz czułością na Katarzynę. Zrobiła znak, aby ta pochyliła się nad nią, iszepnęła tajemniczo:- Wiesz, widziałam go.

- Kogo, matko?

- Mojego syna. Przyszedł do mnie... Nadal jest taki piękny. Takipiękny!

Gwałtowny atak kaszlu przerwał jej słowa. Twarz zrobiła siępurpurowa. Wzrok stał się zamglony. Donata podeszła z filiżanką.

- Medyk mówi, żeby dawać jej do picia wywar z kwiatów maku,malwy i suszonych fiołków, gdy kaszle, ale to nie takie łatwe.

Z pomocą Katarzyny udało się, mimo trudności, wlać chorej dogardła kilka kropli płynu. Kaszel zelżał. Napięte ciało odprężyło siępowoli, ale oczy pozostały zamknięte.

- Może teraz zaśnie - szepnęła Donata. - Idź odpocząć, paniKatarzyno. Tak długa podróż zmęczyła cię. Będę przy niej czuwała dosamego rana.

- Ty też jesteś wyczerpana, Donato.

- Och! Jestem silna jak koń - odpowiedziała z uśmiechem starawieśniaczka. - Twoja tutaj obecność, pani, dodaje mi sił.

Katarzyna wskazała ruchem głowy na chorą, która zdawała sięzasypiać. - Od dawna to trwa?

- Od ponad tygodnia, szlachetna pani. Starsza pani udała się zFortunatem tam.. do Calves. W powrotnej drodze złapała ich ulewa, a onanie chciała się nigdzie schronić, aby przeczekać. Powróciła przemoczona,przemarznięta, szczękająca zębami. W nocy dostała silnej gorączki. Od tego czasu niedomaga.

Katarzyna wysłuchała opowiadania Donatki, nie przerywając jej anisłowem. Przepełniały ją wyrzuty sumienia. Tak dobrze rozumiała reakcjęIzabeli. Matczyne serce chciało wynagrodzić Arnoldowi zło, jakiewyrządziła Katarzyna, nawet jeśli o nim nie wiedział. Bo jakby miał siędowiedzieć w tym grobowcu, jakim jest przytułek dla trędowatych? Odgłosy ze świata nie dochodziły do miejsca przebywania tych nieszczęsnychistot pogrzebanych za życia, które tolerowano jedynie pod warunkiem, żebędą trzymały się na uboczu i że można będzie o nich zapomnieć.

Katarzyna zapytała odruchowo:- No właśnie, a gdzie jest Fortunat?

Walter - przyglądający się śpiącemu Michałowi - odpowiedział:- Dzisiaj jest piątek, pani Katarzyno. Fortunat udał się wczoraj doCalves, jak robi co tydzień. Nie opuścił ani jednego razu i zawsze idzie napiechotę na znak pokory.

- Macie więc tak dużo jedzenia, że możecie je tam posyłać?

- Nie. Czasami Fortunat zabiera tylko mały bochenek chleba lub ser,czasami zupełnie nic. Siada wtedy na kopcu, z którego widać przytułektrędowatych, i patrzy tak godzinami... To dziwny chłopak, ale przyznaję,pani Katarzyno, że nigdy nie spotkałem się z podobną wiernością.

Zmieszana Katarzyna odwróciła się, aby ukryć poczerwieniałą zewstydu twarz. To pewne, mały, gaskoński stajenny dawał jej niezłą lekcję.

Nic nie mogło usunąć z jego pamięci pana. Kiedy Katarzyna porównałaswoje zachowanie z zachowaniem Fortunata, musiała przyznać, że Gaskończyk jest górą.

- Ja też nie - szepnęła. - Któż by pomyślał, że ten chłopak tak sięprzywiąże do Arnolda. A kiedy wróci. . stamtąd?

- Jutro w ciągu dnia.

* * *

Jednak następnego dnia Fortunat nie powrócił. Katarzynaprzypomniała sobie o nim wieczorem, kiedy zebrali się we wspólnej sali nawieczerzę. Cały dzień przesiedziała przy Izabeli, która czuła się trochęlepiej. Poza tym przeprowadziła długą rozmowę z przeorem opactwa. Byłjuż najwyższy czas, aby zabrać się do odbudowy zamku. Teraz miała na tośrodki. Królewski skarbnik wypłacił jej okrągłą sumkę w złotych dukatach.

Bernard de Calmont, młody opat z Montsalvy, był człowiekiemenergicznym i inteligentnym. Katarzyna ofiarowała mu wspaniały rubin wpodzięce za opiekę nad bliskimi i zaczęła snuć projekty odbudowy zamku.

Jeden z mnichów opactwa, brat Sebastian, został zobowiązany dosporządzenia planów, jeszcze inny do znalezienia kamieniołomu, skądmożna by wydobywać budulec. Jak we wszystkich wielkich opactwach,również i w Montsalvy znajdowali się mnisi parający się różnymizawodami.

- W każdym razie - powiedział jej opat - możecie mieszkać tutaj takdługo, jak chcecie. Dom gościnny znajduje się na uboczu zabudowańopactwa, tak więc obecność młodej kobiety, nawet dość długa, nie będzienieodpowiednia.

Załatwiwszy tę sprawę, Katarzyna zajęła się Tristanem i jego ludźmi,którzy następnego ranka mieli odjechać do Parthenay. Żołnierze zostaliszczodrze wynagrodzeni. Co do Tristana, Katarzyna podarowała mu ciężkizłoty łańcuch z turkusami, który niegdyś należał do Garina de Brazeya.

- Będziesz go miał na pamiątkę od nas - powiedziała, zakładając mułańcuch na szyję. - Noś go często i wspominaj Katarzynę.

Tristan uśmiechnął się i szepnął głosem zapewne bardziejwzruszonym, niżby tego pragnął:- Sądzisz, pani, że potrzebuję tego królewskiego klejnotu, aby o tobiepamiętać? Choćbym żył i dwieście lat, nigdy bym o tobie nie zapomniał.

Ale z radością będę nosił ten łańcuch przy większych okazjach, a także zdumą, gdyż pochodzi od ciebie.

Wspólnie zjedzona wieczerza była ostatnią przed rozstaniem.

Katarzyna odczuwała prawdziwy smutek z powodu rozłąki z tymmałomównym, lecz oddanym i odważnym towarzyszem podróży. Chciaławięc, aby - mimo choroby teściowej - wieczerza nie była zwyczajna. Przypomocy Donaty i dzięki dobrej woli kucharki opactwa przygotowałaposiłek, który może nie był zbytkowny, ale wyśmienity.

Ubrana w jedną z nielicznych szykownych sukien, jakie jej jeszczepozostały, zasiadła do wieczerzy, a Walter podawał do stołu, wykazującwięcej dobrej woli niż umiejętności. Dwójka przyjaciół zjadła z dużymapetytem kapuśniak i pieczone kapłony.

Kiedy wstali od stołu, Katarzyna widząc, że nastała już noc,zaniepokoiła się nieobecnością Fortunata. Przez cały dzień czekała na jegopowrót z bezsensowną nadzieją, że przyniesie jakieś nowe wieści, jakbymożna się było spodziewać odmiany w przypadku chorego na trąd... Kiedydowiedziała się, że jeszcze nie powrócił, do rozczarowania dołączyłniepokój. Stwierdziła, że i Walter wygląda na zatroskanego.

- Musiał się gdzieś zatrzymać po drodze - powiedziała, gdy wrócił odbrata odźwiernego. - Powróci jutro.

Normandczyk pokręcił głową.

- Fortunat? On zawsze przybywa z dokładnością zegara. Wychodzi otej samej porze i powraca o tej samej porze, tuż przed wieczerzą. To niejest normalne, że go jeszcze nie ma.

Jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Katarzyny. Cośmusiało się Fortunatowi przytrafić, ale co? Możliwe, że spotkała go jakaśzła przygoda, chociaż region był dość spokojny, od kiedy Armaniacywzmocnili garnizon w Carlat, a energiczny opat Bernard de Calmontzarządzał opactwem. Poza tym Anglicy opuszczali kolejne forteceOwernii.

- Poczekajmy - powiedziała Katarzyna. - Jutro o świcie wyruszę muna spotkanie.

Katarzyna miała ochotę rzec: „Pójdę z tobą", ale powstrzymała się.

Nie mogła pozostawić chorej Izabeli, która w chwilach powrotu doświadomości wzywała ją do siebie i była tak szczęśliwa z obecnościKatarzyny, że ta nie chciała jej tego pozbawiać. Westchnęła więc tylko:- Dobrze. Zrobisz, jak zechcesz.

Przed snem zrobiła obchód domu, starając się jak najlepiej spełniaćobowiązki gospodyni. Ponieważ opat oddał jej do dyspozycji domgościnny, chciała, aby wszystko szło jak najlepiej. Zajrzała nawet do stajni,gdzie umieszczono konie eskorty, ale raczej z sentymentu niż poczuciaobowiązku. Zaskoczona, zobaczyła tam Morganę, białą klacz, którą Szkot,Hugo Kennedy, wierny danej obietnicy, przyprowadził z Carlat. Morganabyła dla niej jak przyjaciółka. Rozumiały się bardzo dobrze i przywitałyradośnie.

- Tak więc będziemy się razem starzeć - powiedziała Katarzyna zodrobiną melancholii w głosie, głaszcząc białą sierść klaczy. - Zostanieszpoczciwą, starą szkapą swojej cnotliwej pani.

Wielkie, inteligentne oczy Morgany spoglądały na Katarzynędiabolicznie, a towarzyszące temu rżenie dawało jasno do zrozumienia, żemała klacz wcale w to nie wierzy... Było to tak zaskakujące, że Katarzynawybuchnęła śmiechem. Dała Morganie kawałek cukru, a następnieklepnęła ją łagodnie po zadzie.

- Jak widzę, marzą ci się przygody, moja śliczna, lecz musisz o nichzapomnieć.

Po opuszczeniu stajni Katarzyna chciała pobyć przez chwilę nadziedzińcu, gdyż noc była wyjątkowo piękna, ale nadeszła Donata,mówiąc, że przygotowała jej łóżko w izbie sąsiadującej z izbą Izabeli.

- Chciałabym spać przy niej - zaprotestowała Katarzyna. - Czuwałaśjuż wystarczająco długo. Musisz się wyspać.

- Ja mogę spać nawet na ławie - rzekła wieśniaczka z dobrotliwymuśmiechem. - Myślę, że tej nocy będzie dobrze spała. Brat pigularz dał midla niej napar z maku. . Ty, pani, powinnaś również napić się odrobinę.

Jesteś taka zdenerwowana.

- Sądzę, że będę dobrze spała i bez tego.

Poszła ucałować Michała, który odmawiał modlitwę pod okiemWaltera. Przyjaźń łącząca dziecko i potężnego Normandczyka byłajednocześnie zabawna i zaskakująca. Obydwaj rozumieli się bardzodobrze. Chociaż Walter odnosił się do małego panicza z szacunkiem, tojednak nie pozwalał mu na wszystkie fanaberie, zaś chłopczyk uwielbiałWaltera i podziwiał jego siłę.

Michał powitał matkę, jakby nigdy się nie rozstawali. Podbiegł namałych, jeszcze niepewnych nóżkach i rzucił się jej w ramiona, rączkamiobjął za szyję i przytulił jasną główkę do głowy Katarzyny, a następniewestchnął ze szczęścia.

- Mamusia. .

Katarzyna rozpłakała się.

Tego wieczoru sama zaniosła go do łóżeczka, pocałowała izostawiła, aby mógł wysłuchać opowieści Waltera. CodziennieNormandczyk opowiadał małemu przyjacielowi jakąś historię lub jejfragment, jeśli była zbyt długa. Zawsze były to stare legendy z Północy,pełne duchów, fantastycznych bogów i walecznych dziewic. Malec słuchałz uwagą i w końcu zasypiał.

Katarzyna wycofała się na palcach, w momencie gdy Walter mówił:„A wtedy syn Eryka Czerwonego wsiadł z towarzyszami na statek i odpłynął w siną dal...". W głosie Waltera było coś usypiającego. Chłopczyk był za mały, abyrozumieć te zbyt poważne na jego wiek opowieści, ale mimo wszystkoprzysłuchiwał się im z uwagą, oczarowany melodią nieznanych słów ibrzmieniem głosu mężczyzny. Leżąca w wąskim łożu Katarzynaprzysłuchiwała się im również. Poddawała się kojącemu działaniu słów.

Jej ostatnia myśl dotyczyła Sary. Jechali tak szybko, że musieli ją gdzieśminąć po drodze, nie zdając sobie z tego sprawy. Ale z pewnością jużwkrótce tu przybędzie. Nawet nie pomyślała, że Sarze mogłoby się cośprzytrafić. Była niezniszczalna, znała sekrety przyrody i przyroda była jejprzyjazna. Już wkrótce przybędzie. Tak, już wkrótce...

Syn Eryka Czerwonego przemierzał już od jakiegoś czasu zielonewody bezkresnego oceanu, a Katarzyna zapadła w głęboki sen.

Gdzieś w środku nocy miała dziwną wizję. Nie wiedziała, czy śpi,czy też jest na wpół obudzona. Wydawało się jej, że otwiera oczy ispogląda na izbę. Wszędzie panowała cisza, a w komnacie Izabeli paliła sięjeszcze lampa. Ze swego łoża Katarzyna widziała śpiącą na wyłożonejpoduchami ławie Donatę... Nagle jakaś postać stanęła przy łożu chorej...

był to ubrany na czarno mężczyzna w masce. Strach ścisnął Katarzyniegardło. Chciała krzyknąć, lecz żaden dźwięk nie wydobył się z gardła.

Chciała się poruszyć, ale ciało stało się ciężkie i bezwolne, jakbyprzywiązane do łoża. Zobaczyła, że mężczyzna pochyla się nad prycząIzabeli, robi jakiś ruch, a następnie wyprostowuje się. Była przekonana, żenieznajomy chce zabić chorą, więc otworzyła usta, z których nie wydobyłsię żaden dźwięk...

Następnie mężczyzna cofnął się i odwrócił, maskę trzymając w ręce.

Strach Katarzyny zmienił się nagle w olbrzymią radość. Rozpoznaładumny profil, ciemne oczy i stanowcze usta swego małżonka. Arnold!

Bezkresna fala szczęścia, możliwa tylko w marzeniach, ogarnęła Katarzynę. Był tutaj, powrócił... Bez wątpienia Bóg uczynił ten cud, bo jego twarzbyła wyraźna i piękna. Nie było na niej najmniejszego śladu straszliwejchoroby. Ale czemu był taki blady i smutny?

Ogarnięta miłością, która osłabła na chwilę, a teraz powracałajeszcze silniejsza, chciała go zawołać, wyciągnąć ramiona... ale była bezsił. Spowijająca ją mgła prawie dusiła.. Zobaczyła, jak Arnold znika wniej bezlitośnie, kierując się w stronę izby Michała. Poczuła się opuszczona i smutna. Zniknął, pomyślała zrozpaczona Katarzyna, nie zobaczę gojuż nigdy... nigdy więcej!

* * *

Obudziła się o świcie. Usłyszała, jak Tristan wzywa Bretończykówna koń. Zbliżała się godzina ich odjazdu i Katarzyna wstała, aby siępożegnać. Dokonała tego z wielkim wysiłkiem, czuła się bowiemzmęczona, głowę miała ciężką, a nogi wiotkie. Ale przez okno wdarł siępromień słońca, jeszcze nieśmiały o tej wczesnej porze. W sąsiedniej izbieusłyszała gaworzenie Michała. Szybko przemyła twarz i nałożyła suknię.

Nie mogła zapomnieć o swoim śnie. Im dłużej o nim myślała, tymbardziej chciało jej się płakać, gdyż pamiętała przerażające historie oludziach, którzy w godzinie śmierci pojawiali się tym, którzy ich kochali,aby ich o tym zawiadomić. Sen z ubiegłej nocy był tak prawdziwy, żemógł stanowić tragiczne ostrzeżenie! Może Arnold.. nie, nie mogła nawetwypowiedzieć tego słowa. Ale ta przedłużająca się nieobecność Fortunata?

Może otrzymał tam złą wiadomość? Może choroba poczyniłastraszne postępy?

Chyba oszaleję - pomyślała Katarzyna. - Walter musi tam pojechać...

Albo raczej pojadę razem z nim. Donata zajmie się dzisiaj teściową, a dlaMorgany pięć mil w jedną stronę i pięć mil z powrotem to żaden problem.

Powrócimy na wieczór.

Poszła ucałować syna. Przechodząc, stwierdziła, że Izabela jeszcześpi, i wyszła na dziedziniec. Bretończycy byli już na koniach, a u wrótstajni Tristan rozmawiał z Walterem. Widząc Katarzynę, podeszli do niej.

Mimo smutku, który ściskał jej serce, starała się uśmiechnąć do wyjeżdżającego.

- Szczęśliwej drogi, przyjacielu Tristanie. Podziękuj konetablowi, żepozwolił ci towarzyszyć mi w podróży.

- Z pewnością będzie chciał wiedzieć, kiedy dostąpimy zaszczytuujrzenia cię ponownie, pani Katarzyno.

- Obawiam się, że nieprędko, chyba że przyjedziecie tutaj. Mam wOwernii tyle do zrobienia. Wszystko musi być tu jak dawniej.

- Owernia nie jest daleko. Wiem, że król zamierza do niej przybyć, ikiedy w końcu pojedna się z Richemontem, może wszyscy będziemyzjednoczeni.

- Niech cię Bóg wspomaga. Do zobaczenia, przyjacielu. Ucałowałdłoń, którą mu podała, i wskoczył na siodło.

Wrota opactwa otworzyły się szeroko, ukazując wioskę, gdzie jużkrzątały się gospodynie. Tristan stanął na czele oddziału, a kiedyprzejeżdżał przez święty próg, odwrócił się, zdjął czarny, filcowy kapeluszi pomachał nim.

- Do zobaczenia, pani Katarzyno.

- Do zobaczenia, przyjacielu Tristanie!

Kilka chwil później zamknęły się ciężkie wrota, a dziedziniecopustoszał. Katarzyna podeszła do stojącego przy stajni Waltera.

- Miałam tej nocy dziwny sen, Walterze... Ogarnęły mnie smutnemyśli. Postanowiłam więc udać się z tobą na spotkanie Fortunata. Nawetjeśli będziemy musieli pojechać aż do Calves, wrócimy na wieczór. Weźjakiegoś konia i osiodłaj mi Morganę.

- Chciałbym bardzo - odpowiedział spokojnie Normandczyk - ale,niestety, nie jest to możliwe.

- Dlaczego?

- Bo Morgany nie ma.

- Jak to?

- Mówię prawdę: Morgana zniknęła. Zobacz, pani, sama. .

Zaskoczona Katarzyna poszła za Walterem do stajni. Stało tam kilkakoni, ale nie było wśród nich białej klaczy. Katarzyna popatrzyła naWaltera ze zdziwieniem.

- Gdzie ona jest?

- Skąd mam wiedzieć. Nikt nic nie widział ani nie słyszał. Brak jestjeszcze jednego z koni ofiarowanych nam przez opata, Rolanda.

- To nieprawdopodobne! Jak te dwa konie mogły stąd uciec? Nikttego nie widział?

- Może dlatego, że ten, kto je zabrał, wszedł niedostrzeżony. Musiałdobrze znać opactwo.

- No więc - powiedziała Katarzyna, osuwając się na wiązkę słomy jaki z tego wniosek?

Walter nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się. Po chwili spojrzałna Katarzynę niepewnie.

- Roland to koń, którego często dosiadał Fortunat, gdy jechał doAurillac lub gdzie indziej...

- A kiedy udawał się do Calves?

- Nie. Tam chodził tylko na piechotę. . z powodu pana Arnolda.

Teraz zamilkła Katarzyna. Wyciągnęła źdźbło słomy i żuła jeodruchowo. Różne myśli przychodziły jej do głowy. W końcu podniosłagłowę.

- Zastanawiam się, czy to naprawdę był sen... czy to nie jakieśprzeczucie.

- Co chcesz, pani, przez to powiedzieć?

- Nic, potem ci wytłumaczę. Osiodłaj dwa konie i uprzedźwszystkich, że wyjeżdżamy na cały dzień. Włożę męski strój.

- Dokąd jedziemy?

- Do Calves, i to tak szybko, jak to możliwe.

Rozdział piętnasty Opustoszała dolina

Na skrzyżowaniu dróg jeźdźcy zatrzymali się, nie wiedząc, w którąstronę się udać. Biedna wioska Calves była już bardzo blisko, a nahoryzoncie Katarzyna spostrzegła z przestrachem bazaltową skałę Carlatnajeżoną wieżami i murami. Przeżyła tam najokropniejsze w swym życiuchwile, a widząc to znajome otoczenie, poczuła, jak znika jej odwaga.

Do skrzyżowania zbliżył się wracający z pola wieśniak z motyką naramieniu. Walter odezwał się do niego z konia:- Czy wiesz, dobry człowieku, gdzie mieszkają trędowaci?

Człowiek przeżegnał się gwałtownie i wskazał na jedną z dróg.

- Jedźcie aż do rzeki, zobaczycie wielki ogrodzony budynek. To tam.

Ale nie przyjeżdżajcie potem do wioski.

Przyspieszając kroku, ruszył w stronę chaty. Katarzyna skierowałakonia we wskazanym kierunku.

- Jedźmy - powiedziała tylko.

Droga schodziła do małej rzeczki Embene, opływającej następnieskałę Carlat. Jej bieg znaczyły rosnące tam wierzby. Katarzyna jechała naczele, nic nie mówiąc. Ogarnęło ją wielkie wzruszenie, kiedy zbliżała siędo miejsca, które tak często widziała w snach. Za chwilę znajdzie się obokArnolda, o kilka kroków od miejsca jego pobytu. Może nawet uda się jejgo zobaczyć. Na tę myśl serce zaczęło jej bić szybciej, ale pomimo to ztrudem udawało jej się zapomnieć o złych przeczuciach trapiących ją odsamego rana.

Droga skręcała teraz w mały lasek. Nierówny, pełen kolein ibłotnistych dziur teren musiał być rzadko uczęszczany. Niebo przysłaniałagęsta zasłona z liści. Było późne popołudnie. Droga do Calves zajęłaKatarzynie i Walterowi o wiele więcej czasu, niż sądzili. Las ten wyglądałjak roślinna zapora stworzona przez ludzi chcących się odgrodzić odtrędowatych z Calves. Na dole zbocza dwoje jeźdźców okrążyło skałę iznalazło się poza granicą lasu, nad brzegiem rzeki.

Wąska dolina, gdzie dał się słyszeć jedynie łagodny szmer wody,była przeraźliwie smutna. Na skraju lasu Katarzyna zatrzymała sięgwałtownie. Walter podjechał do niej i obydwoje, ramię w ramię, stalinieruchomo, skamieniali z osłupienia. Przed ich oczami, kilka sążni dalej,wznosiły się mury ogrodzenia.. same mury, gdyż pośrodku nie było nic, zwyjątkiem poczerniałych ścian ostrołuku, który musiał być wejściem dokaplicy. Wielka wyrwana brama zwisała na zawiasach, ukazującwewnętrzny dziedziniec leprozorium pełen popalonych zgliszcz. Ciszęzakłócało jedynie złowróżbne krakanie krążących po niebie kruków.

Katarzyna zbladła, zamknęła oczy i zachwiała się w siodle, jakbyzaraz miała zemdleć.

- Arnold nie żyje - wyjąkała. - To jego ducha widziałam tej nocy!

Jednym skokiem Walter znalazł się na ziemi. Mocne ramiona uniosłymłodą kobietę z siodła. Ułożył ją, bladą i szczękającą zębami, przy drodze,a potem zaczął rozcierać jej lodowate dłonie.

- Pani Katarzyno... Weź się w garść! Odwagi... Błagam - prosiłprzerażony.

Ona stawała się jednak coraz bardziej nieobecna. Czuła, że życie zniej ucieka, odpływa z ciała jak woda. Uderzył ją więc dwukrotnie wtwarz, starając się kontrolować siłę uderzenia. Blade policzki nabrałykolorów. Katarzyna otworzyła oczy i popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

Uśmiechnął się do niej niepewnie.

- Wybacz, pani. Nie miałem wyboru. Przyniosę ci wody.

Okrążył spalone budynki i pobiegł ku rzece, napełnił wodązawieszony przy pasie kubek i dał jej pić. Opiekował się nią niczymmatka. Jej reakcja była gwałtowna: wybuchnęła płaczem. Pozwolił jej sięwypłakać, wiedząc, że łzy przynoszą ulgę. Nie powiedział ani słowa, nieuczynił żadnego ruchu, aby powstrzymać dławiący ją szloch. PowoliKatarzyna odzyskała spokój. Po długiej chwili zwróciła w stronęNormandczyka bladą twarz. W poczerwieniałych oczach czaiła sięrozpacz.

- Trzeba się dowiedzieć, co się stało - powiedziała mocniejszymgłosem.

Walter podał jej rękę i pomógł wstać. Uchwyciła ją mocno,szczęśliwa, że czuje siłę dającą oparcie przed tym, co ją jeszcze czeka.

Przy jego pomocy podeszła do zniszczonej bramy, za którą widać byłoruiny opactwa Saint-Geraud d'Aurillac, sprawującego opiekę nadprzytułkiem dla trędowatych. Jej serce biło mocno, gdy przekraczała próg,który Arnold przekroczył... na zawsze.

Łzy płynęły wciąż po policzkach, powoli i bez końca, ale niezwracała na to uwagi. Zniszczenie wewnątrz było całkowite. Pozostałyjedynie sczerniałe ruiny, tak bardzo przypominające Katarzynie ruinyMontsalvy. Pożar strawił wszystko z wyjątkiem kilku najgrubszychmurów. Ale nie pozostał ani jeden dach, ani jedna brama, tylko rozrzuconekamienie, nad którymi pochylał się teraz Walter.

- Pożar zgasł niedawno - powiedział. - Kamienie są jeszcze ciepłe.

- Mój Boże - jęknęła Katarzyna słabym głosem. - Tam pod gruzamispoczywa mój ukochany małżonek.. moja miłość.

Uklękła na zgliszczach i próbowała odsuwać kamienie niezręcznymi,drżącymi dłońmi. Walter podniósł ją niemal przemocą.

- Pani Katarzyno, nie możesz tu pozostać. Idziemy. Ale opierała się zniespodziewaną siłą.

- Zostaw mnie. . chcę tutaj zostać! On tu jest...

- Nie sądzę, a i ty, pani, w to nie wierzysz. A nawet gdyby tak było,na co się przyda twoja obecność na tych zgliszczach.

- Mówię ci, że on nie żyje! - krzyknęła wyprowadzona z równowagiKatarzyna. - Tej nocy widziałam jego ducha. Przyszedł w masce do izbymojej teściowej, pochylił się nad nią i zniknął.

- I nie wszedł do twojej izby, pani? Czy pani Izabela spała, czy nie?

- Spała. Nic nie widziała. Sądziłam najpierw, że to sen, ale terazwiem, że nie śniłam, widziałam ducha Arnolda.

Znowu zaczęła szlochać. Walter chwycił ją za ramiona, silniepotrząsnął i zaczął mówić:- Mówię ci, pani, że to nie był duch! Duch zbliżyłby się również dociebie. Z całą pewnością pan Arnold nie wiedział o twoim powrocie, więcdo ciebie nie podszedł.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

Katarzyna uspokoiła się natychmiast i popatrzyła na Waltera, jakbynagle zwariował.

- Chcę przez to powiedzieć, że duchy wiedzą wszystko, co się tyczyżyjących. Podszedłby do ciebie, pani. A poza tym, czemu miał na twarzymaskę?

- Sądzisz, że widziałam Arnolda?

- Trudno powiedzieć. Ale dzieją się dziwne rzeczy. Może Fortunatwidział się z panem Arnoldem i powiedział mu, że jego matka jestumierająca? Na łożu śmierci trąd nie jest już niebezpieczny. Może chciał jązobaczyć po raz ostatni. Do ciebie nie podszedł, bo nie wiedział, żewróciłaś. Przecież Fortunat o tym nie wiedział.

- No, to gdzie jest teraz? Co się tutaj stało? Skąd te ruiny, ta cisza?

- Nie wiem - odpowiedział zamyślony Walter - ale spróbuję siędowiedzieć. Może Fortunat mógłby nam powiedzieć, gdzie jest panArnold, może mógłby również wyjaśnić nam, co stało się z Morganą iRolandem.

Powoli odciągnął ją od ruin. Katarzyna szła za nim jak wystraszonedziecko i spoglądała z nadzieją w oczach.

- Naprawdę wierzysz w to, co mówisz?

- Czy kiedykolwiek mówiłem coś innego, niż myślałem? Szczególnietobie, pani?

Bliska łez, uśmiechnęła się do niego, a Normandczyk poczuł, żeogarnia go wzruszenie. Był jej bardzo oddany i nie pragnął niczego innego,jak tylko widzieć ją szczęśliwą. Niestety. Wydawało się, że los uwziął sięna nią, a za chwilę słabości, o którą się oskarżała, czekało ją tyle łezzarówno teraz, jak i w przyszłości!

- Nie rób mi zbyt wiele nadziei - szepnęła błagalnie - jeśli nie chceszmojej śmierci.

- Musisz być silna. Spróbujemy się czegoś dowiedzieć. Jedźmy stąd iposzukajmy kogoś, kto potrafi nam powiedzieć, co się tutaj stało.

Wsiedli na konie i opuszczając wymarłą dolinę, skierowali się wstronę siedlisk ludzkich, w stronę czystego nieba. Teraz jako pierwszyjechał Walter, szukając śladów życia w tym opustoszałym miejscu.

Katarzyna jechała za nim z opuszczoną głową, usiłując jakośuporządkować myśli, w których równe miejsce zajmowały nadzieja ismutek. Nagle wszystko to, co do tej pory było dla niej ważne, przestałoistnieć. Liczyła się tylko jedna sprawa, chciała się dowiedzieć, czy Arnoldżyje. Nie zaznałaby już chwili spokoju, gdyby się tego nie dowiedziała.

Kiedy wyjechali z ciemnego lasu, Walter wspiął się w strzemionach iwyciągnął rękę w kierunku południowym.

- Popatrz, pani. Widzę dym i lepiankę na tym wzgórzu. Stamtąd zpewnością widać dachy przytułku dla trędowatych. To znaczy było widać!

Małą, skromną chatkę pokrywała wyblakła strzecha. Aby nieprzestraszyć mieszkańców, Katarzyna i Walter przywiązali wierzchowcedo drzewa i wspięli się stromą ścieżką, która wiodła aż do wrót. Odgłos ichkroków wywołał na próg starą zgarbioną wieśniaczkę w żółtym czepcu. Wjednej ręce trzymała kądziel, a drugą wspierała się na kiju, jednak oczy,które podniosła na przybyłych, były młode i przenikliwe: dwa bławatki wzwiędłej, usianej zmarszczkami twarzy.

- Nie bój się, dobra kobieto - powiedział Walter najłagodniej, jaktylko umiał. - Nie uczynimy ci krzywdy. Chcemy cię tylko o coś zapytać.

- Wejdźcie, łaskawi panowie, czym chata bogata.

- Nie chcemy ci przeszkadzać - powiedziała Katarzyna - i mamymało czasu.

Tak mówiąc, odwróciła się i spoglądała na krajobraz rozpościerającysię u jej stóp. Rzeczywiście, poza ciemną linią drzew widać było ruinyleprozorium. Wskazała je ruchem dłoni.

- Czy wiesz, co tam się wydarzyło?

Na twarzy starej kobiety pojawił się strach, przeżegnała się parę razyi coś wymruczała, a potem rzekła:- To przeklęte miejsce. . Nie wolno o nim mówić, bo przynosinieszczęście.

- To zależy - powiedziała Katarzyna, wyciągając z sakiewki sztukęzłota i wsuwając ją w pomarszczoną dłoń starej kobiety. - Mów, co wiesz,dobra kobieto, a dostaniesz jeszcze jedną.

Staruszka spojrzała z niedowierzaniem i nagryzła monetę, abyupewnić się, czy jest prawdziwa.

- Złoto! - powiedziała. - Ładniutkie i dobre złoto. Już dawno takiegonie widziałam. Co chcesz wiedzieć, młodzieńcze?

- Kiedy spłonął przytułek dla trędowatych?

Pomimo otrzymanego złota staruszka odwróciła głowę z wyraźnąniechęcią. Zawahała się, zacisnęła pomarszczoną rękę na złotej monecie ipodjęła decyzję.

- Czwartkowej nocy trędowaci zupełnie oszaleli. Dzień wcześniejzmarł od ukąszenia żmii mnich, który się nimi opiekował. Przez cały dzieńsłyszałam, jak płakali, wyli jak potępieńcy! Góry od tego drżały. Jakbynagle otworzyły się czeluści piekieł. Ludzie z wioski się wystraszyli.

Myśleli, że trędowaci wyjdą i ich zaatakują. Pobiegli więc do Carlat prosićo pomoc. Wtedy przybyli zbrojni...

Przestała mówić, rzucając na ruiny wystraszone spojrzenie. Znowusię przeżegnała.

- I co było dalej? - zapytała Katarzyna, oddychając z trudem.

- Przybyli nocą - staruszka ciągnęła opowieść słabnącym głosem. Trędowaci nadal zawodzili z rozpaczy... Ale później.. było jeszcze gorzej!

Katarzyna czuła, że robi się jej słabo. Usiadła na stojącej przy chatceławeczce i otarła rękawem spływający z czoła pot.

- Kończ.. na litość!

- Ci żołdacy to byli prawdziwi barbarzyńcy - powiedziała staragwałtownie. - Zabarykadowali bramę. . a potem podłożyli ogień.

Odpowiedział jej podwójny okrzyk przerażenia. Jak gromemuderzona, Katarzyna wsparła się o ścianę.

- Arnold! - wyjąkała. - Mój Boże!

Stara nabrała rozpędu, mówiła dalej jakby ze złością.

- Żołdacy byli pijani, bo ludzie z wioski nie szczędzili im napitku,aby mieli odwagę udać się do trędowatych. Wrzeszczeli, że trzebazniszczyć to gniazdo potępieńców, że dolina musi zostać oczyszczona. Opółnocy nie było już słychać krzyków, tylko trzask ognia.

Zamilkła i był ku temu najwyższy czas. Katarzyna zasłabła. Walterpochylił się nad nią i ujął ją pod ramię.

- Idziemy - rzekł łagodnie. - Musimy jechać!...

Ale ona pozostawała nieruchoma, jakby nieobecna. Stara patrzyła nanią z zaciekawieniem.

- Młody panicz bardzo cierpi. Czy znał któregoś z tychnieszczęśników?

- To nie panicz, to kobieta - odpowiedział krótko Walter. - Tak, znałajednego z nich.

Katarzyna nic już nie słyszała. Siedziała jak skamieniała, a w głowiekołatała jej tylko jedna myśl.

- Nie żyje! Zabili go!

Zapomniała o wszystkim, co mówił Walter, oczami wyobraźniwidziała tylko płonący nocą stos. Bolało ją serce, jakby stalowe szponyusiłowały je wyrwać z jej piersi.

Stara weszła chyłkiem do chałupy i wyniosła z niej kubek.

- Proszę, szlachetna pani, napij się ziołowego wina. To ci dobrzezrobi.

Katarzyna wypiła i poczuła się lepiej, więc chciała wstać, alestaruszka zaproponowała:- Możecie się tutaj przespać. Zbliża się noc, a drogi nie są pewne.

Jeśli nikt na was nie czeka, zostańcie do rana... Nie ma tutaj wygód... aleofiarowuję gościnę z całego serca.

Walter popatrzył na bladą twarz z trudem utrzymującej się na nogachKatarzyny. Była zbyt słaba, aby wracać tej nocy do Montsalvy.

- Zostajemy - powiedział. - Bardzo dziękujemy za gościnę.

Przez całą noc Walter czuwał u wezgłowia słomianego materaca, naktórym Katarzyna na próżno szukała snu. Przez całą noc usiłował tchnąćnadzieję w duszę młodej kobiety. Powtarzał ciągle to samo. To nie duchawidziała Katarzyna. Z pewnością był to Arnold, któremu udało się ujść zpożaru przy pomocy Fortunata... i obaj mężczyźni musieli uciec, zabierająckonie. Nie chciała jednak mu wierzyć. Dlaczego Arnold miałby uciekać zMontsalvy? Tam przynajmniej znalazłby schronienie u Saturnina, który pomimo strachu przed trądem - na pewno byłby go przyjął... Nie,odpowiadał na to Walter, z pewnością obawiał się, że może zarazić swychbliskich. Zbliżył się do matki tylko dlatego, iż wiedział, że jest umierająca.

Fortunat zawiózł go może do innego leprozorium. Podobno w okolicachConques jest jeszcze jedno.

- Nie rozpaczaj, pani Katarzyno... Pojedziemy do Montsalvy, a zakilka dni powróci Fortunat. Wierz mi.

- Bardzo chciałabym ci wierzyć - westchnęła Katarzyna - ale brak miodwagi. Rozczarowałam się już tyle razy.

- Wiem. Jednak upór i odwaga pozwalają zwalczyć przeciwności.

Któregoś dnia, pani Katarzyno, i do ciebie los się uśmiechnie.

- Nie, nie mów nic więcej. Spróbuję być rozsądna... Spróbuję ciwierzyć...

Ale to jej się nie udawało. Wstający dzień zastał ją wyczerpaną izrozpaczoną. Podziękowała gorąco wieśniaczce za gościnę, a następnie wraniącym jej oczy i serce blasku słońca wyruszyła wraz z Walterem doMontsalvy.

Nie dostrzegła nic ze wspaniałego krajobrazu zielonej doliny wokółTruyere. Jechała z opuszczoną głową, z przymkniętymi oczami, z ciężkimjak armatnia kula sercem. Pamięć o tamtej nocy, która, jak przypuszczała,przyniosła Arnoldowi śmierć, spowodowała, że życie straciło barwy. Niedostrzegała ani wspaniałej zieleni drzew, ani ukwieconych pól, ani blaskusłońca. Było tak, jakby coś w niej umarło. Wyjałowiony umysł nieznajdował nawet modlitwy, aby prosić niebiosa o pomoc. Bliskabluźnierstwa, oskarżała Boga o tę straszną niesprawiedliwość. Jakąż cenękazał jej płacić za każdą z łask, którymi obdarzał ją tak oszczędnie?

Zrozumiała teraz, że nigdy do tej pory nie uważała Arnolda zanaprawdę straconego dla świata. Został wykluczony ze świata żyjących,ale był gdzieś nieopodal pod tym samym niebem i Katarzyna mogła się znim połączyć, kiedy zakończy swoje dzieło. A teraz cóż jej pozostało?

Bezgraniczna pustka i smak popiołu w ustach. Od czasu do czasu Walterkierował do niej jakieś słowa, aby wyrwać ją z unicestwiającego smutku.

Odpowiadała monosylabami, a następnie popędzała konia, wysuwając sięo parę sążni do przodu. Wytrzymywała tylko samotność.

Jednakże kiedy wjechali do Montsalvy, coś się w niej obudziło, coś,co przypominało radość. Na progu domu gościnnego zobaczyła Sarętrzymającą w ramionach Michała. Stała nieruchomo z dzieckiemprzytulonym do serca niczym wiejska Madonna, ale gdy jeźdźcy wjechalina dziedziniec, przenikliwe oczy Cyganki dostrzegły zmienioną twarzKatarzyny, jej spojrzenie lunatyczki. Surowe rysy Sary złagodniały.

Wystarczył jej widok Katarzyny, aby serce odgadło, że stało się coś złego.

Nie spuszczając z niej wzroku, podała Michała Donacie i wybiegłajeźdźcom na spotkanie.

Nie padło żadne słowo. Kiedy Sara podeszła do wierzchowcaKatarzyny, ta ześlizgnęła się z konia i przywarła ze szlochem do otwartychramion Cyganki. Jakież wspaniałe wydawało się w chwili rozpaczy toschronienie, na jakiś czas utracone! Wygląd Katarzyny był tak godnypożałowania, że z kolei Sara zalała się łzami. Weszły do domu, obejmującsię wzajemnie.

Tutaj Katarzyna uspokoiła się trochę i podniosła na przyjaciółkęzapłakaną twarz.

- Saro! Moja dobra Saro!... Skoro powróciłaś, to znaczy, że niejestem całkowicie przeklęta!

- Ty przeklęta? Moje biedactwo... Cóż ci przyszło do głowy?

- Jest przekonana, że pan Arnold zginął w płomieniach, którepochłonęły leprozorium w Calves - powiedział poważnym głosem Walter.

- Nie chce słuchać żadnych słów pocieszenia.

- Tak - powiedziała Sara, odzyskując całą swoją dzielność na widokdawnego wroga. - Opowiedzcie mi wszystko.

Pozostawiając Katarzynę, aby mogła przywitać się z synem, zabrałaNormandczyka do kuchni. W kilku słowach Walter opowiedział jej owszystkim: o powrocie Katarzyny, o chorobie pani Izabeli, o tajemniczychnocnych zwidach młodej kobiety, o zniknięciu koni i w końcu o dramacie,jaki rozegrał się w Calves. Sara wysłuchała go, nie przerywając.

Odnotowywała w myślach najmniejszy szczegół opowieści. Kiedyskończył, stała przez chwilę w milczeniu ze skrzyżowanymi ramionami ispoglądała na ciemne palenisko kominka.

W końcu podeszła do siedzącej na taborecie i kołyszącej MichałaKatarzyny, która spoglądała na nią z trwogą.

- Co o tym sądzisz? - zapytał Walter.

- Że masz rację, mój chłopcze. Pan nie zginął. To niemożliwe.

- Jakby mu się udało uciec? - zapytała Katarzyna.

- Nie wiem. Ale ty nie widziałaś ducha. Duchy nie noszą masek.

Wiem coś na ten temat.

- Bardzo bym chciała ci wierzyć - westchnęła Katarzyna. - Alepowiedz mi, co mam robić?

- Poczekać kilka dni - tak jak mówi Walter. Do tego czasu powrócipewnie Fortunat.

- A jeśli nie powróci?

- Pojedziemy do Calves z Saturninem i kilkoma ludźmi.

Przeszukamy ruiny, aż nabierzemy pewności. Ale jestem pewna, że panArnold nie zginął w Calves...

Tym razem odrobina nadziei zaświtała w sercu Katarzyny niecomocniej. Łączyły ją z Sarą tak silne związki, że uważała ją za osobęnieomylną w swoich osądach i mającą niekiedy dziwne widzenia... Nic niepowiedziała, tylko ujęła rękę przyjaciółki i przytuliła do swego policzka zpokorą, jak dziecko proszące o wybaczenie. Sara popatrzyła z czułością napochyloną w jej stronę jasną głowę. W zapadającym zmierzchu klasztornydzwon wezwał na modły.

- Mnisi idą do kaplicy - powiedziała Sara. - Ty także powinnaś iśćsię pomodlić.

Katarzyna potrząsnęła głową.

- Nie mam ochoty, Saro. Po co mam się modlić? Jeśli Bógprzypomina sobie o mnie, to tylko po to, aby mnie skrzywdzić.

- Jesteś niesprawiedliwa. Udało ci się przecież wywalczyć dlaMontsalvy prawo do istnienia.

- Ale za jaką cenę!

- Za cenę, jakiej jeszcze nie znasz... Chyba że żałujesz tego, któregopozostawiłaś w Chinon? - dodała Sara.

Chciała zobaczyć, jak Katarzyna zareaguje na wspomnieniemężczyzny, z którego powodu się rozstały.

- Kogóż mam żałować, jeśli nie wiem, co stało się z Arnoldem?

Te słowa mówiły same za siebie.

* * *

Gorączka trawiąca Izabelę zdawała się zmniejszać. Starsza pani jużnie majaczyła, kaszlała mniej, ale była coraz słabsza, jak dogasającalampka.

- Nie uratujemy jej - powiedziała Sara czuwająca przy jej wezgłowiuna zmianę z Katarzyną.

- Można by rzec - powiedziała Katarzyna - że ona nie chce już żyć.

Ani żadne lekarstwa, ani wiedza medyka z Aurillac nie były w staniezatrzymać życia w tym wyczerpanym ciele. Izabela gasła powoli. Leżałagodzinami, spokojnie i nieruchomo, z rękami skrzyżowanymi na różańculub książeczce do modlitwy. Jedynie poruszające się lekko wargi wskazywały na to, że się modli.

* * *

Któregoś wieczoru, trzy dni po powrocie Katarzyny i Waltera zCalves, stara dama uniosła powieki i popatrzyła na Katarzynę siedzącąobok niej na taborecie.

- Modlę się za ciebie, moje dziecko - powiedziała cichutko. - ZaMichała i za mojego syna. Nie opuszczaj go w nieszczęściu, Katarzyno.

Kiedy mnie już nie będzie, czuwaj nad nim z daleka. Spotkało go takwielkie nieszczęście.

Katarzyna zacisnęła dłonie i zakaszlała, aby ukryć wzruszenie.

Izabela nie wiedziała nic o tym, co wydarzyło się w Calves. Jakże trudnobyło grać przed nią komedię, udawać spokój, kiedy duszę Katarzynyprzepełniała trwoga! Każda minuta, jaka upłynęła od ich powrotu, byłatorturą. Wierząc w to, co powiedziała Sara, czekała bezskutecznie napowrót Fortunata. Mimo wszystko udało się jej uśmiechnąć czule doteściowej:- Nie obawiaj się, matko. Nigdy go nie opuszczę. Chciałabymwybudować dla niego siedzibę niedaleko stąd, aby mógł żyć z dala odinnych, ale w lepszych warunkach, bardziej odpowiednich dla jegoprzyzwyczajeń, jego rangi. Marzę, aby wyrwać go z tego ohydnegoleprozorium.

W oczach chorej zabłysła radość. Wyciągnęła chudą rękę i uścisnęładłoń Katarzyny.

- Tak, tak. Uczyń to. Zabierz go z tego nieszczęsnego miejsca, skoroznowu jesteśmy bogaci.

- Bardzo bogaci, matko - uśmiechnęła się Katarzyna, powstrzymującłzy. - Montsalvy odrodzi się piękniejsze niż dawniej, silniejsze niżdawniej... Brat Sebastian, architekt z klasztoru, kreśli już plany nowegozamku, a Saturnin wspomagany przez brata Placyda przygotowuje się dootwarcia nowego kamieniołomu od strony Truyere. Cała wioska znajdzietam zatrudnienie, jak tylko zostaną zakończone przygotowania. Niedługobędziesz miała godną ciebie siedzibę.

Izabela potrząsnęła głową, uśmiechając się melancholijnie. Jej oczyspoczęły na zielonym szmaragdzie, podarowanym przez królową Jolantę.

Katarzyna nigdy nie rozstawała się z nim. Widząc zainteresowanie tympierścieniem, zdjęła go i wsunęła do spoczywającej na prześcieradle,jeszcze pięknej, choć wychudłej ręki, której kształt przypominał rękęArnolda.

- To dowód przyjaźni Jolanty Andegaweńskiej dla naszej rodziny.

Zachowaj go, matko, bardzo ci pasuje.

Izabela popatrzyła na klejnot z prawie dziecinną radością, a następniespojrzała na Katarzynę wzrokiem pełnym miłości.

- Przyjmę, ale tylko jako pożyczkę. Wkrótce, moja córko, odzyskaszgo z powrotem. Tak, tak. Nie zaprzeczaj. Wiem i jestem przygotowana.

Nie boję się śmierci, wręcz przeciwnie. Zabierze mnie wkrótce do tych,których opłakiwałam przez całe życie, do mojego drogiego małżonka, domojego Michała, którego próbowałaś uratować. Tak będzie bardzo dobrze.

Przez chwilę siedziała w milczeniu, podziwiając szmaragd.

Następnie zapytała:- A ten wspaniały czarny diament? Co się z nim stało? Katarzynapoczuła lekki niepokój.

- Straciłam go, ale później odzyskałam. Uczynił wiele złego iobiecałam, że to już się nigdy nie powtórzy.

- Jak to?

- Za kilka dni ofiaruję ten przeklęty diament tej, która nie musi sięobawiać jego diabelskiej mocy.

- Czy naprawdę jest taki niebezpieczny?

Katarzyna wstała i popatrzyła na małą izbę. Jak tamtej nocy, ujrzałapożar, który strawił Calves. Zacisnęła zęby, aby nie krzyknąć z trwogi, anastępnie szepnęła z nienawiścią i strachem:- Bardziej, niż przypuszczasz, matko. Czyni zło każdegostworzonego przez Boga dnia, ale ja pozbawię go tej mocy! Przywiążęszatana u stóp tej, która zdusiła kiedyś węża gołymi stopami. W płaszczuCzarnej Madonny czarny diament straci swoją moc.

W oczach Izabeli błyszczały teraz łzy, ale zapaliło się jakieś światło.

- Katarzyno, byłaś nam przeznaczona. Instynktownie chcesz postąpićzgodnie ze starą tradycją panów na Montsalvy, którzy w czasach wojny iniebezpieczeństwa udawali się do Puy, aby prosić o pomoc boską i abyzłożyć w ofierze najpiękniejsze klejnoty. Myślisz, Katarzyno, jakprawdziwa pani de Montsalvy.

Katarzyna nic na to nie odpowiedziała. Między nią a Izabelą słowabyły zbyteczne, porozumiewały się w milczeniu. Zresztą w tej chwiliwszedł do chorej z wizytą, jak każdego wieczoru, opat Bernard.

Ucałowawszy jego pierścień, Katarzyna wycofała się, pozostawiając ichsamych. Chciała udać się do kuchni, gdzie Sara kąpała Michała, ale kiedyprzechodziła przez refektarz, zobaczyła, że nadbiega brat furtian.

- Pani Katarzyno - powiedział - stary Saturnin prosi, abyś zechciałaudać się do niego. Mówi, że chodzi o coś bardzo ważnego.

Pełniący funkcję zarządcy w Montsalvy Saturnin miał za zadanierekrutować pracowników do budowy zamku. Sądząc, że chodzi o jakiśproblem związany z zatrudnieniem lub zapłatą, Katarzyna uznała, że niewarto informować o tym Sary.

- W porządku, już idę - odpowiedziała. - Dziękuję, bracieEuzebiuszu.

Upewniwszy się w małym lusterku, że jej niebieska suknia i biały,lniany czepek są czyste, Katarzyna wyszła z klasztoru i skierowała kroki wstronę domu Saturnina, który znajdował się przy głównej ulicy. Tegowieczoru wieśniacy wracali z pól, gdyż był to okres żniw. Po raz pierwszyod wielu lat pszenica i owies urosły bez przeszkód. Spieszono się, abypostawić stogi i zwieźć zboże do stodół.

Na ulicy Katarzyna natknęła się na grupki zadowolonychwieśniaków. Ich opalone twarze osłaniały słomiane kapelusze, a szerokorozpięte bluzy odsłaniały spocone ciała. Kobiety podkasały suknie i szły zodkrytymi nogami, z grabiami i sierpami na ramionach. Wszyscypozdrawiali Katarzynę uśmiechem, uniesieniem kapelusza lub ukłonem iradosnym: „Dobry wieczór, miłościwa pani", które rozgrzewało jej serce.

Ci dzielni ludzie zaakceptowali ją spontanicznie z powodu cierpień, jakie znimi dzieliła, i ze względu na pamięć Arnolda...

W Montsalvy czuła się naprawdę u siebie.

Dom zarządcy Saturnina i Donaty znajdował się tuż przypołudniowej bramie do Montsalvy. Był to jeden z najładniejszychbudynków w wiosce, prawie mieszczański, a Donata utrzymywała w nimiście flamandzką czystość.

Stary Saturnin czekał na Katarzynę na progu domu, z czapką w ręce.

Na jego twarzy malowała się troska. Przywitał Katarzynę z szacunkiem ipodał rękę, aby poprowadzić ją do domu.

- Jest tutaj pewien pasterz, pani Katarzyno. Przybył niedawno zVieillevie, wioski położonej o cztery mile stąd, w dolinie rzeki Lot, iopowiada dziwne rzeczy. Dlatego wolałem nie prowadzić go do opactwa ipoprosiłem cię, pani, abyś przyszła.

- Dobrze zrobiłeś, Saturninie - odpowiedziała szybko Katarzyna.

Wstrzymała oddech, kiedy mówił o dolinie rzeki Lot.

- Cóż dziwnego opowiada?

- Zaraz się dowiesz, pani. Wejdźmy do środka.

W kuchni, gdzie wiszące przy kominie cynowe naczynia błyszczałyniczym srebra, a kamienna posadzka lśniła czystością, na ławie przy stole zczarnego dębu siedział młody chłopak ubrany w zgrzebne płótno i czapkę zbaraniej skóry. Jadł chleb z serem, którym poczęstował go Saturnin, alepodniósł się grzecznie, kiedy weszła Katarzyna, i powitał ją niezdarnie, poczym stał, czekając, aż się do niego odezwą.

- Ten chłopak jest jednym z pasterzy pana de Vieilleviego. A ty,przyjacielu, stoisz przed panią de Montsalvy. Opowiedz jej, co widziałeś wniedzielę rano.

Pasterz zaczerwienił się trochę, bez wątpienia zawstydzonyobecnością wielkiej pani, ale jego słowa, na początku ledwie słyszalne,wywołały w Katarzynie wielkie zaciekawienie.

- W niedzielę rano pasłem owce na wzgórzu nad Garrigue.

- Mów głośniej - nakazał mu Saturnin - ledwie cię słyszymy.

Chłopak odchrząknął i zaczął mówić głośniej.

- Widziałem dwóch jeźdźców, którzy zdawali się jechać odMontsalvy, jeden duży, ubrany na czarno, miał nawet czarną maskę ijechał na pięknej, białej jak śnieg klaczy.

- To była Morgana - rzekła wstrząśnięta Katarzyna. - Morgana i. .

- Drugi to był mały, chudy, żółtawy człowieczek ze spiczastą brodą.

Ten pierwszy... jeździec w masce nawet się nie odezwał i nie popatrzył namnie. Trzymał się trochę na uboczu, głaszcząc dłonią w rękawicy karkswego konia, który niecierpliwie bił w ziemię kopytami.

- Co ci powiedział ten mniejszy?

- Zapytał mnie, czy znam zarządcę z Montsalvy. Odpowiedziałem, żewidziałem go ze dwa lub trzy razy i że jestem pasterzem u pana deVieilleviego. Wtedy mały, żółty człowieczek zapytał, czy zgodziłbym sięzawieźć list do mistrza Saturnina możliwie jak najszybciej. I dał mijednego talara za fatygę.

- Gdzie jest ten list? - zapytała Katarzyna.

- Oto on - odpowiedział Saturnin, podając Katarzyniezapieczętowany list, który wzięła drżącą ręką.

- Nie otwierałeś go?

- Nie ja powinienem go otworzyć - powiedział zarządca. - Zobacz,pani, co tam zostało napisane.

Na pergaminie napisano kilka słów: Dla pani Katarzyny de Montsalvy, kiedy powróci. Katarzynie wydało się nagle, że pobielone wapnem ściany zaczynająwokół niej wirować. Bez wątpienia te słowa napisał Arnold, Arnold wewłasnej osobie. Instynktownie przytuliła list do serca, walcząc z rosnącymwzruszeniem. Dostrzegł to Saturnin i chciał odesłać pasterza.

- Dobrze się spisałeś, chłopcze. Idź teraz odpocząć. Ale Katarzynazatrzymała go.

- Poczekaj, chcę ci wynagrodzić trud, pasterzu.

Zaczęła szukać w sakiewce, ale młody chłopiec uczynił gestodmowy.

- Nie, szlachetna pani. Już otrzymałem zapłatę. Jeśli chcesz, kupmoje sery, nie przyjmę niczego innego.

- Kupię twoje sery, chłopcze. Niech Bóg cię błogosławi!

Opróżniła sakiewkę do ręki osłupiałego pasterza. Odszedł,wykrzykując słowa podziękowania, których Katarzyna już nie słyszała.

Chciała jak najszybciej zostać sama, aby przeczytać cenny list.

Kiedy pasterz znikł z pola widzenia, zwróciła spojrzenie naSaturnina.

- Nikt nie może się dowiedzieć, kogo spotkał ten chłopiec. A wszczególności pani Izabela.

- To był pan Arnold?

- Tak, Saturninie, to był on. Leprozorium spłonęło parę dni temu.

Udało mu się uciec jakimś cudem. Ale lepiej, żeby pani Izabela niedowiedziała się o tym. Powiemy tylko Donacie, Sarze i Walterowi.

- Nie ma obawy. Nikt się o niczym nie dowie. Dla wszystkich tutaj,nawet dla opata, pan Arnold zginął w Carlat. Nadal będą tak myśleć. Terazzostawię cię, pani, przez chwilę samą.

- Dziękuję ci, Saturninie, jesteś taki dobry. Wyszedł na palcach,starannie zamykając za sobą drzwi.

Katarzyna usiadła na czystych kamieniach wygaszonego paleniska ipowoli rozwinęła pergamin. Ręce drżały jej z podniecenia i radości, leczdo oczu cisnęły się łzy, tak że z trudem odcyfrowywała śmiałe pismoswego małżonka. Przesunęła ręką po oczach i czole, jakby chciała usunąćniewidzialną zasłonę.

- Mój Boże - zaśmiała się nerwowo. - Nigdy mi się nie uda. Muszęsię uspokoić!

Odetchnęła trzy razy głęboko, przetarła oczy. Teraz widziała jużwyraźnie.

Katarzyno - czytała - nie jestem zręczny w piórze, ale zanim zniknę na zawsze, chciałem się z Tobą pożegnać i życzyć Ci szczęścia, na jakie zasługujesz. Powiedziano mi, że już je znalazłaś, więc moje życzenie nie ma znaczenia. Czyż nie jestem już trupem, który jeszcze oddycha i, niestety, nie przestał myśleć. Mogę więc Ci powiedzieć, że od tej chwili jesteś wolna, zgodnie z moją wolą. Serce Katarzyny przestało bić. Palce zacisnęły się na pergaminie, aleodważnie kontynuowała lekturę. Ciąg dalszy był jeszcze gorszy.

Ten, którego wybrałaś, da Ci wszystko, czego ja nie mogłem Ci ofiarować. Jest dzielny i godny Ciebie. Będziesz bogata i szanowana. Jednak ja, Katarzyno, mimo że jestem trupem, nie potrafiłem jeszcze zabić w sercu mej miłości do Ciebie, nie mogę dłużej pozostawać w krainie, gdzie Ciebie nie będzie. To, co mogłem zaakceptować, kiedy byłaś blisko mnie, nie będzie już możliwe, kiedy stąd odjedziesz! Nie chcę zdychać jak szczur w swej norze, rozpadać się powoli w piwnicy. Chcę umrzeć w biały dzień... i samotnie. Fortunat, który mimo moich zakazów był stale ze mną w kontakcie i narażając swe życie, pomógł mi uciec, był moim ostatnim przyjacielem... Pamiętasz tego pielgrzyma, którego spotkaliśmy kiedyś? Nazywał się chyba Barnaba i do dzisiaj słyszę, jak nam mówi: „Wspominajcie w trudnych chwilach, jeśli takie nadejdą, starego pielgrzyma z drogi świętego Jakuba...". Przypomnij sobie, Katarzyno! Przy grobie apostoła odzyskał wzrok... Jeśli Bóg pozwoli, przeklęta choroba opuści mnie w Galicii*. *Galicia - historyczna kraina w północno-zachodniej Hiszpanii. Pojadę więc pod zmienionym nazwiskiem ofiarować Panu mój miecz przeciw niewiernym. Jeśli jednak łaska ozdrowienia zostanie odmówiona grzesznikowi, jakim jestem, znajdę sposób, aby umrzeć jak mężczyzna... ... Tutaj nasze drogi rozchodzą się na zawsze. Ty zmierzasz ku szczęściu, ja ku memu przeznaczeniu. Żegnaj, Katarzyno, moja ukochana... List wypadł ze zdrętwiałych rąk Katarzyny. W jej duszy ból mieszałsię ze złością. Ze straszną, gwałtowną złością przeciwko panu de Brezemu.

Jakież nieszczęścia spowodowało jego gadulstwo, jego wyznania miłości.

Rychłą śmierć Izabeli, ucieczkę Arnolda i jej okrutne wyrzuty sumienia.

Arnold odjechał daleko, bardzo daleko, myśląc, że była mu niewierna.

Pisał, że kocha ją nadal i dlatego odjeżdża. Jak długo jeszcze będzie trwałata miłość bez jej wsparcia. Ogarnęła ją bezsilna złość również na siebie.

Jak mogła zapomnieć starego pielgrzyma i radę, jakiej im udzielił.

Dlaczego nie zostawiła tego wszystkiego, dlaczego szukała jakiejś małoznaczącej zemsty, zamiast zaprowadzić ukochanego mężczyznę tam, gdzieznajdował się ratunek? Dlaczego już dawno temu nie pojechała z nim, abypróbować niemożliwego. W swoim gniewie zapomniała, że Arnold nigdynie zgodziłby się na wspólną wyprawę, aby jej nie zarazić.

Kiedy opadła złość, pozostał tylko ból. Skulona nad płytą paleniskaKatarzyna szlochała bez opamiętania, wzywając nieobecnego. Myśl, żeArnold mógł się czuć zdradzony i zapomniany, była dla niej nie dozniesienia. Paliło ją to jak przypiekanie żelazem! Ze zgrozą przypomniałasobie, jak w ogrodach Chinon omdlewała w ramionach Piotra de Brezego,i zaczęła się przeklinać. Jakąż nieludzką cenę przyszło jej płacić za tęchwilę słabości?

Podniosła głowę, zobaczyła, że jest sama w tym zamkniętympomieszczeniu, jak w środku pajęczej sieci. Jej wystraszone spojrzeniepobiegło w stronę okien i drzwi. Ona również musi uciec, musi jechać wślad za Arnoldem. Potrzebny jest jej koń, natychmiast! Musi pognać przezdoliny i góry! Musi go odnaleźć. Musi go odnaleźć za wszelką cenę,czołgać się do jego stóp, błagać o wybaczenie i nigdy nie opuścić... nigdywięcej!

Jak szalona podbiegła do drzwi, otworzyła je i krzyknęła:- Saturnin, Saturnin, konia, a żywo!

Nadbiegł, zaniepokojony, i patrząc na zapłakaną kobietę zczerwonymi i płonącymi oczami, zapytał:- Pani! Co się z tobą dzieje?

- Saturninie, potrzebuję konia, natychmiast. Muszę jechać!... Muszęgo odnaleźć!

- Pani Katarzyno, zapada zmrok, bramy są zamknięte. Gdzie chceszjechać?

- Muszę go odnaleźć, mojego pana... Arnolda! - wykrzyknęła zrozpaczą imię ukochanego.

Saturnin potrząsnął głową i zbliżył się do młodej kobiety. Nigdy niewidział jej tak bladej i wstrząśniętej.

- Ty drżysz, pani!... Chodź ze mną, zaprowadzę cię do klasztoru. Niewiem, co się stało, ale tej nocy nic nie da się zrobić. Musisz odpocząć.

Podniósł pergamin, włożył jej do rąk i łagodnie wyprowadził ją nazewnątrz. Pozwoliła na to, protestując jakby z głębin snu.

- Nic nie rozumiesz, Saturninie. Muszę go dogonić. Odjechał takdaleko.. i na zawsze!

- Już dawno odszedł na zawsze, pani Katarzyno. I to do miejsca, skądsię nie powraca. Chodź, pani, ze mną. W klasztorze czekają na ciebieIzabela, Walter, Sara. Oni cię kochają i pomogą ci, kiedy zobaczą twojąrozpacz. Chodźmy, pani Katarzyno.

Świeże, wieczorne powietrze pomogło jej przyjść trochę do siebie.

Szła, wspierając się na ramieniu Saturnina i starając się uspokoić. Musiałarozważyć wszystko na chłodno. Saturnin miał rację, mówiąc, że Sara iWalter jej pomogą... Musi zapanować nad nerwami, musi przestać myśleć,że Arnold odszedł od niej na zawsze, że zerwał łączące ich jeszcze więzi.

Podniosła głowę i starała się trzymać dzielnie, kiedy mijali ludzi naulicy. Gdy przybyli do klasztoru, zobaczyli opata stojącego w izdebcebrata furtiana.

- Właśnie po ciebie szedłem, pani Katarzyno. Twoja teściowa straciłaprzytomność.

- Jeszcze niedawno była w dobrej formie.

- Wiem. Rozmawialiśmy spokojnie, ale nagle osunęła się napoduszki i zaczęła ciężko oddychać... Brat pigularz i Sara czuwają przyniej.

Wiele wysiłku kosztowało Katarzynę, aby zapomnieć o swychzmartwieniach i pobiec do wezgłowia starej kobiety. Włożyła straszny listdo sakiewki i udała się do Izabeli. Chora nadal leżała nieruchomo.

Pochylona nad nią Sara usiłowała ją cucić, podsuwając pod nos flakonik zsolami, a brat pigularz nacierał jej skronie „wodą królowej węgierskiej".

Katarzyna pochyliła się nad teściową.

- Czy bardzo z nią źle?

- Wraca do przytomności - szepnęła Sara.

- A już przypuszczałam, że to koniec.

- W każdym razie - rzekł mnich - nie pociągnie już długo. Ledwo siętrzyma.

Izabela rzeczywiście zaczęła odzyskiwać przytomność. Sarapodniosła się z westchnieniem i uśmiechnęła się do Katarzyny, leczuśmiech ten zgasł prawie natychmiast.

- Ale ty jesteś bledsza od niej. Co się stało?

- Wiem, gdzie jest Arnold - powiedziała Katarzyna głucho. - Miałaśrację, Saro, kiedy mówiłaś, że jeśli posłucham Piotra de Brezego, będężałowała przez całe życie. Żal przyszedł bardzo szybko.

- No, mów wreszcie!

- Nie, nie teraz. Saturnin czeka w refektarzu. Poproś go, żeby tamzostał. Idź też po Waltera i poproś czcigodnego opata, aby do nas dołączył.

Sprawa jest bardzo poważna.

* * *

Godzinę później wszyscy wymienieni udali się do kapitularzaopactwa, gdzie zaprosił ich opat. Prowadzeni przez brata Euzebiusza,Katarzyna, Walter, Saturnin i Sara przeszli przez cichy o tej nocnej porzekościół, w którym przed posążkiem Najświętszej Marii Panny, patronkikolegiaty, migotał płomyk oliwnej lampki. Następnie weszli do dużej sali.

Oświetlały ją cztery pochodnie umocowane przy podpierających sklepieniekolumnach. Czekał tam na nich opat niczym duch w czarnej, długiejszacie. Przechadzał się powoli tam i z powrotem, z rękami ukrytymi wszerokich rękawach i z pochylonym czołem. Światło pochodni nadawałotej młodej, ascetycznej twarzy kolor kości słoniowej. Był to jednocześnieczłowiek czynu - kierujący opactwem mocną ręką - i duchowny. Jegomiłość do Boga była olbrzymia, w jego życiu nie było miejsca na słabości ijeśli na zewnątrz wydawał się surowy, a nawet groźny, chciał w ten sposóbutwierdzić swój autorytet. W rzeczywistości pod tym pozornymlodowatym chłodem kryła się olbrzymia litość dla ludzi i gorące serce.

Na widok wchodzących stanął i ruchem dłoni wskazał Katarzynietaboret.

- Siadaj, moja córko. Jestem gotów wysłuchać cię i udzielić rad, takjak prosiłaś.

- Dziękuję, ojcze, gdyż jestem w wielkiej rozpaczy. Nieoczekiwanezdarzenie wstrząsnęło moim życiem, dlatego chciałam prosić cię o pomoc.

Obecni tutaj to moi wierni słudzy, przed którymi nie mam żadnychtajemnic.

- Mów więc.

- Przede wszystkim muszę wyjawić ci prawdę na temat rzekomejśmierci mego małżonka Arnolda de Montsalvy'ego. Najwyższy czas, abyśsię o tym dowiedział.

Opat wyciągnął bladą dłoń, chcąc Katarzynę powstrzymać.

- Oszczędź sobie fatygi, córko. Pani Izabela wyjawiła mi naspowiedzi ten bolesny sekret. Ponieważ chciałaś o tym mówić, zostałemzwolniony z tajemnicy.

- Więc zechciej przeczytać ten list, ojcze... przeczytaj go na głos.

Walter nie umie czytać, a Sara z trudem składa litery.

Bernard de Calmont zaczął czytać. Katarzyna skrzyżowała ramiona izamknęła oczy. Powolny i poważny głos opata nadawał słowompożegnania rozdzierający ton, który ją poruszył, pomimo że starała sięzachować spokój. Za plecami słyszała stłumione okrzyki swoichtowarzyszy, ale nie patrzyła na nich. Otworzyła oczy dopiero, kiedy opatskończył czytać. Zobaczyła wówczas, że wszystkie spojrzenia sąskierowane na nią i że w oczach opata maluje się głęboka litość. Sarapołożyła rękę na jej ramieniu.

- Jakiej rady oczekujesz ode mnie, córko? - zapytał. - I jakiejpomocy?

- Chciałabym pojechać za nim, ojcze, mimo żalu z powodu rozstaniaz moim dziecięciem. Ponieważ mam tylko jego, a on ma tylko mnie,muszę odnaleźć go za wszelką cenę. Pan de Breze sądził w dobrej wierze,gdyż okazywałam mu przyjaźń, że zgodzę się zostać jego żoną. Nie znałprawdy i nie wiedział, że za żadną cenę nie zgodzę się nosić innego - niżMontsalvy - nazwiska. Działał nieodpowiedzialnie, jak człowiekzakochany... i wywołał straszne nieszczęścia. Chciałabym cię prosić, abyśzajął się moim synem, czuwał nad nim jak ojciec i zastąpił mnie wposiadłości Montsalvy, zajmując się budową zamku. Moi słudzypozostaną. Ja ruszam w drogę.

- Dokąd chcesz jechać? W ślad za nim?

- Oczywiście. Nie chcę go stracić na zawsze.

- On już jest stracony na zawsze - rzekł opat surowo. - Zwrócił się kuBogu. Czemu chcesz go sprowadzić na ziemię? Trąd jest nieuleczalny.

- Chyba że Bóg zechce inaczej! Czy mam ci przypomnieć, ojcze, żezdarzają się cuda? Kto ci powiedział, że nie odzyska zdrowia u grobuświętego Jakuba w Galicii?

- Więc pozwól mu się tam udać samemu, jak tego chce.

- A jeśli odzyska zdrowie? Czy mam mu pozwolić, aby z dala odemnie dał się zabić, walcząc z niewiernymi?

- A co czyniły kobiety, kiedy ich mężowie wyruszali na wyprawykrzyżowe?

- Niektóre wyruszały z nimi. Chcę odnaleźć mężczyznę, któregokocham - rzuciła Katarzyna z tak gwałtowną nutą w głosie, że opat spuściłwzrok i lekko zmarszczył brwi.

- A... jeśli nie wyzdrowieje? - zapytał w końcu. - To rzadka łaska, nieuzyskuje się jej łatwo.

Zapadła cisza. Do tej pory pytania opata i odpowiedzi Katarzynykrzyżowały się szybko, jak miecze pojedynkujących się rycerzy. Aleostatnie słowa wywołały wielki strach przed przeklętą chorobą. Drżenieprzebiegło przez ciała wszystkich zgromadzonych. Katarzyna wstała ipodeszła do Chrystusa na krzyżu. - Jeśli nie odzyska zdrowia, zostanę z nim, żyjąc, dopóki on będzieżył, i umrę na tę przeklętą chorobę, ale razem z nim - rzekła stanowczo zoczami wpatrzonymi w krzyż, jakby chciała go wziąć za świadka.

- Bóg zakazuje samobójstwa. Żyć z trędowatym to szukaćdobrowolnej śmierci - zaprotestował chłodno opat.

- Wolę żyć z trędowatym niż ze zdrowymi. Wolę śmierć z nim niżżycie bez niego, nawet potępienie, jeśli jest obrazą boską kochać ze wszechmiar.

- Zamilcz! Jeśli chcesz, aby twoje prośby zostały wysłuchane, okażskruchę. Wiedz o tym, że zew miłości cielesnej obraża czystość Pana.

- Wybacz mi, ojcze, ale nie potrafię kłamać, gdy chodzi o coś, co jestcałym życiem, ani mówić inaczej. Czy zgodzisz się zastąpić mnie wMontsalvy, opiekować się moimi bliskimi, być jednocześnie panem iopatem aż do mojego powrotu?

- Nie!

Słowo, które padło, było zdecydowane i ostateczne. Znowu zapadładławiąca cisza. Trzej niemi świadkowie tej sceny, stojący za Katarzyną,wstrzymali oddech. Młoda kobieta popatrzyła z niedowierzaniem naszczupłą surową twarz.

- Nie? Dlaczego, mój ojcze?

Był to prawdziwy krzyk rozpaczy. Powoli osunęła się na kolana iwyciągnęła ramiona w błagalnym geście.

- Dlaczego? - zapytała ze łzami w oczach. - Pozwól mi pojechać.

Jeśli stracę moją miłość na zawsze, moje serce przestanie bić.

Surowe rysy opata złagodniały. Podszedł do niej, pochylił się ipodniósł ją łagodnie.

- Nie możesz teraz wyjechać, moja córko. Myślisz jedynie o swejludzkiej namiętności, o swoim bólu, może zasłużonym. Czyż nie dawałaśtemu młodzieńcowi nadziei? Nie, nie odpowiadaj. Powiedz mi tylko, czyto miłość popycha cię do okrucieństwa, czy nie ma w twoim sercu żadnejmiłości dla bliźniego?

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Nie mówiąc już o twoim synu, który powinien cię powstrzymać,czy chcesz, aby ta stara kobieta, która nie ma już nikogo innego, ta matka,której cierpienie jest z pewnością znacznie większe od twojego, bo ty maszw głębi serca nadzieję na odnalezienie małżonka, umarła samotnie, beztwojej czułości. Ona wie, że już nigdy nie zobaczy swego syna. Czybyłabyś aż tak nieczuła?

Katarzyna opuściła głowę. W swej rozpaczy zapomniała o Izabeliumierającej w małej, klasztornej izbie. Michał był tym, który wzbudzał jejwahanie i mógł ją powstrzymać. Ale nie pomyślała o starej kobiecie. Terazrobiła sobie wyrzuty, czując jeszcze, jak protestuje jej miłość. Nikt się nieliczył, gdy chodziło o Arnolda.

- Nie - powiedziała, ale odwróciła się, by szukać pocieszenia wramionach Sary, po czym dodała z westchnieniem: - Zostaję.

Wtedy dał się słyszeć szorstki głos Waltera.

- Musisz zostać, pani Katarzyno, dla umierającej i dla dziecka, ale jajestem wolny i jeśli mi pozwolisz, mogę pojechać w ślad za panemArnoldem. Nic nie stoi na przeszkodzie. - Gwałtownym ruchem odwróciłsię w stronę opata, którego przewyższał o głowę. - Daj mi konia i topór,opacie! Nie boję się dalekich dróg ani długiej jazdy.

Katarzyna, ożywiona tym wybuchem, spojrzała na niego zwdzięcznością.

- To prawda. Przecież jesteś jeszcze ty... Będziesz mógł mupowiedzieć, że nigdy go nie zdradziłam, ale wiesz dobrze, że on nie zgodzisię do mnie wrócić. Nikomu nie udało się jeszcze nigdy zmienić jego woli.

- Zrobię, co będę mógł. Jeśli pan Arnold odzyska zdrowie,sprowadzę go tutaj, nawet siłą. Jeśli nie... powrócę sam. Czy zgadzasz się,pani, na mój wyjazd?

- Jakże mogłabym się nie zgodzić. Jesteś moją ostatnią nadzieją.

- A więc w drogę! - wykrzyknął Walter, który, jak wszyscy ludzieczynu, nie lubił zbędnych słów. - Straciliśmy już dużo czasu. Otwórzciebramy grodu i na koń. Na Odyna, potrafię go odnaleźć.. nawet gdybymmiał jechać do samego Mahometa!

- Jesteś w domu Pana - oburzył się opat. - Fałszywi bogowie niemają tu nic do roboty. Chodź, Katarzyno, moja córko... pójdziemypomodlić się do Najświętszej Marii Panny za tego dzikusa, który nie ma oniej pojęcia. Następnie wyprawimy go w drogę. Pomogę ci.

Godzinę później, stojąc między Saturninem i Sarą przy południowejbramie Montsalvy, Katarzyna przysłuchiwała się niknącemu w dolinierzeki Lot galopowi konia unoszącego na swym grzbiecie Waltera. Olbrzymzaopatrzony w żywność, ciepłe ubranie i pękatą sakiewkę, odjeżdżał nasilnym perszeronie śladami Arnolda i Fortunata.

Kiedy tętent ucichł, Katarzyna otuliła się mocniej ciemną opończą izaczęła szukać na firmamencie Drogi Mlecznej, którą nazywano równieżdrogą świętego Jakuba. Westchnęła.

- Czy uda mu się znaleźć Arnolda? Te południowe regiony są murównie obce jak kraina Wielkiego Chana.

- Opat poradził mu, żeby jechał drogą oznakowaną muszlami.

Powiedział też, jak nazywają się pierwsze etapy, ponieważ nie mógł mutego napisać - rzekł Saturnin. - Trzeba wierzyć, pani Katarzyno. Wiem, żeświęta Panienka i święty Jakub będą nad nim czuwać, chociaż on w nichnie wierzy. Nie opuszczają nigdy tych, którzy z dobroci serca wyruszają naodległe szlaki.

- On ma rację - włączyła się Sara, ujmując Katarzynę za rękę. Walter jest silny, inteligentny i przebiegły. Ma w sobie wiarę, którapozwala przenosić góry. Wracajmy do domu. Pani Izabela czeka na nas.

Całując synka, odnajdziesz siły do wykonania czekających cię jeszczezadań.

Katarzyna nie odpowiedziała. Stłumiła westchnienie żalu i powoliruszyła w stronę klasztoru. Wiedziała jednak, że chociaż na razie rozsądekwziął górę, to chęć udania się śladami Arnolda nie minie tak szybko.

Tego wieczoru długo kołysała w ramionach Michała, ogrzewajączbolałe serce miłością do dziecka.

Rozdział szesnasty Minstrel*

Izabela de Montsalvy zgasła spokojnie i bez cierpień w dzień poświętym Michale. W przeddzień śmierci doznała jeszcze ostatniej radości:widziała, jak jej wnuk przyjmuje hołd od wasali...

Saturnin i inni notable z Montsalvy zdecydowali, że w dniu swoichurodzin chłopiec zostanie oficjalnie uznany panem tego małego grodu...

Teraz, kiedy król zwrócił rodowi Montsalvych tytuły i dobra, data 29września wydała się bardzo odpowiednia na tę uroczystość, tym bardziej żezbiegła się ze świętem pasterzy, które każdego roku o tej samej porzegromadziło na wzgórzach Montsalvy wszystkich pasterzy baranów zcałego regionu.

* Minstrel - średniowieczny śpiewak, recytator poezji, mim, akrobata. W tym dniu wzniesiono w wiosce na rynku, tuż przy bramiekościelnej, trybunę senioralną osłoniętą baldachimem w barwach rodziny,w której zasiedli - po uroczystej mszy odprawionej przez opata Bernarda Michał z matką, aby przyjąć hołd od wasali odzianych na tę okazję wodświętne stroje. Saturnin w ubraniu z brązowego delikatnego płótna, zezłotym łańcuchem na szyi, podał im na poduszce kłosy zboża i kiściewinogron.

Wygłosił uroczyste przemówienie, może trochę zagmatwane, alewszyscy uznali je za wspaniałe, a następnie mieszkańcy Montsalvy iwieśniacy z okolicznych gospodarstw podchodzili kolejno, aby ucałowaćrączkę Michała. Malec śmiał się radośnie, uradowany pięknym strojem zbiałego aksamitu, uszytym przez Sarę. Najbardziej jednak interesował gozłoty łańcuch z topazami, który matka włożyła mu na szyję. Uroczystośćtrochę dłużyła się małemu paniczowi, liczącemu zaledwie dwa latka, aletańce pasterzy i walki wręcz wywołały jego entuzjazm. Stara pani deMontsalvy, którą przyniesiono na noszach i usadowiono na trybunie obokMichała, patrzyła na niego z uwielbieniem.

Pod koniec dnia Michał, wspomagany przez matkę, rozpalił nawzgórzu ognisko. A potem, kiedy chłopcy i dziewczęta zaczęli tańczyć natrawie przy dźwiękach skrzypek, mały panicz, śpiący już od pewnegoczasu w ramionach Sary, został zaniesiony do domu.

Przez całą noc Katarzyna słyszała śpiewy i tańce wasali, ciesząc się zich radości, której jej ciężka żałoba nie zdołała przyćmić. Przez cały dzieńskrywała swój głęboki smutek, nie chcąc okazać, jak okrutne jest dla niejto święto. Hołd oddany Michałowi odsuwał na dalszy plan jego ojca, októrym nie mieli żadnych wiadomości od ponad półtora miesiąca.

* * *

Następnego ranka zacni mieszkańcy z Montsalvy, którzy położyli sięspać późno i w dobrych nastrojach, zostali obudzeni posępnymiuderzeniami dzwonu i dowiedzieli się, że ich stara pani zakończyła życie.

Sara znalazła ją martwą, kiedy przyniosła jej rano kubek mleka. Izabelależała na łożu wyprostowana, z zamkniętymi oczami i rękami złożonymina różańcu. Na bladym palcu połyskiwał w świetle słonecznym szmaragdkrólowej Jolanty. Sara stała przez chwilę na progu izby zaskoczonanadzwyczajnym pięknem zmarłej. Zniszczenia, jakie poczyniła choroba,zniknęły, zmarszczki wygładziły się. Dwa grube, siwe warkocze okalałygładką, spokojną twarz, a podobieństwo do syna było uderzające.

Sara przeżegnała się, stawiając przy drzwiach kubek z mlekiem, anastępnie poszła po Katarzynę, której nad ranem udało się zasnąć.

Potrząsnęła nią gwałtownie, a kiedy ta zerwała się, patrząc na Saręnieprzytomnie, szepnęła:- Pani Izabela przestała cierpieć, Katarzyno. Musisz wstać. Ja pójdęuprzedzić opata. W tym czasie zabierz Michała z sąsiedniej izby i powierzDonacie. Śmierć to nie widowisko dla dziecka.

Katarzyna słuchała jak lunatyczka. Od swego powrotu do Montsalvyspodziewała się tej śmierci. Wiedziała, że starsza pani oczekuje jej jakwybawienia. Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że nie powinna sięmartwić, gdyż Izabela osiągnęła w końcu upragniony spokój, lecz zdrowyrozsądek nie mógł nic zdziałać przeciw ogarniającemu ją smutkowi. Zdałasobie sprawę, że obecność Izabeli była cenniejsza, niż sądziła. Dopóki żyłamatka Arnolda, Katarzyna miała z kim porozmawiać o nieobecnym, boprzecież była to osoba znająca go najlepiej. A teraz ten łagodny głoszamilkł, pogłębiając jej samotność jeszcze bardziej. Arnold zniknął, Walterod miesiąca nie dawał znaku życia, a teraz Izabela...

Nieco później Katarzyna z Sarą przygotowały zmarłą do ostatniejdrogi. Nałożyły jej habit klarysek, zgodnie z wyrażonym już dawnożyczeniem. Surowość czarnego stroju nadawała zmarłej wyraznadzwyczajnego majestatu.

Ubierając ją, Katarzyna zdjęła łagodnie z jej palca pierścień, któregoświecka wspaniałość kontrastowała z zakonnym strojem. Potem długospoglądały wraz z Sarą na zmarłą, a kiedy uklękły, aby odmówićmodlitwę, nadszedł opat z dwoma klerykami, którzy przynieśli kadzielnicęi kropielnicę.

Trzy następne dni wydawały się Katarzynie jakimś strasznym snem.

Ciało zmarłej zostało wystawione w prezbiterium kościoła; czuwali przynim mnisi, a Katarzyna, Sara i Donata zmieniały się na klęcznikuustawionym u stóp katafalku. Te godziny czuwania w cichym kościelewydawały się Katarzynie czymś nierealnym. Otaczający ciało zmarłejmnisi, w kapturach zakrywających twarze, z rękami ukrytymi w szerokichrękawach, wyglądali jak duchy w drżącym świetle grubych świec z żółtegowosku. Aby zapomnieć o strachu, Katarzyna starała się modlić, chociaż ztrudem jej to przychodziło. Nie wiedziała, jak zwracać się do Boga. Owiele łatwiej przychodziło jej rozmawiać ze zmarłą.

- Matko - mówiła cicho - tam, gdzie teraz jesteś, wszystko jest owiele łatwiejsze. Pomóż mi! Spraw, aby Arnold powrócił lub przynajmniejdowiedział się, że nigdy nie przestałam go kochać! Tak mi ciężko!

Woskowa twarz pozostawała jednak nieruchoma, a półuśmiech nazamkniętych wargach zachował swą tajemniczość.

W miarę jak upływał czas, Katarzynie było coraz ciężej na sercu.

Czwartego dnia wieczorem ciało Izabeli de Ventadour, pani naMontsalvy, zostało pochowane w obecności tłumu ludzi. Zza drewnianychkrat ogrodzenia dochodziły głosy mnichów z opactwa, śpiewającychmiserere. Katarzyna ukryta pod żałobnym welonem, który teraz nabrałnowego, podwójnego znaczenia, patrzyła, jak pod kamienną płytą znika ta,która trzydzieści pięć lat wcześniej dała życie ukochanemu synowi.

Kiedy opuszczała sanktuarium, jej spojrzenie napotkało spojrzenieopata, który wygłaszał ostatnie wieczne odpoczywanie racz jej dać Panie.

W spojrzeniu tym wyczytała jednocześnie pytanie i prośbę, ale odwróciłagłowę, jakby chciała uniknąć odpowiedzi. Przecież śmierć Izabeli niezwróciła jej wolności. Małe rączki Michała trzymały ją mocno na miejscu.

Nie miała żadnego powodu, aby go opuszczać, gdyż Walter pojechał wślad za Arnoldem. Dopóki nie przyśle jakichś wieści, trzeba będziecierpliwie czekać...

* * *

Jesień zabarwiła góry wszystkimi kolorami złota i purpury. OkoliceMontsalvy lśniły czerwienią, podczas gdy chmury na niebie stawały sięszare, a stada jaskółek odlatywały na południe. Katarzyna śledziła jewzrokiem, aż zniknęły za horyzontem. Za każdym takim odlotem młodakobieta stawała się coraz smutniejsza i bardziej zniechęcona. Z całej duszyzazdrościła tym beztroskim, spragnionym słońca ptakom, które odlatywałytam, gdzie i ona chciałaby się udać.

Nigdy dni nie mijały tak wolno i monotonnie jak teraz. Każdegopopołudnia, jeśli było ładnie, Katarzyna, Sara i Michał udawali się aż dobramy Południowej, gdzie mnisi i wieśniacy zaczęli stawiać fundamentypod nowy zamek. Za radą opata zdecydowano się nie odbudowywaćfortecy na dawnym miejscu, koło wzgórza wulkanicznego, lecz przybramie do Montsalvy, tam gdzie zamek i wioska mogły sobie nieśćskuteczną pomoc. W pamięci wszystkich żywe były jeszcze zniszczeniadokonane przez rozbójnika Valettego.

Obie kobiety i dziecko spędzały trochę czasu na budowie, potem szłydo lasu, aby przyjrzeć się pracy drwali. Obecnie, kiedy zmniejszyło sięniebezpieczeństwo ze strony Anglików, należało zająć się wyrębem lasów,które w czasach pożogi rozrosły się i powróciły do stanu dzikości. Częstosłużyły jako schronienie. Teraz trzeba było odzyskać ziemię pod uprawęzboża i paszy. Oczy Katarzyny kierowały się jednak ciągle poza ciemnąlinię drzew, w odległe błękity. Potem, trzymając Michała za rączki,kobiety wracały powoli do domu.

Którejś nocy zaczął wiać wiatr i drzewa straciły liście, a dzieńpóźniej okolicę przysypał śnieg. Chmury wisiały tak nisko, że zdawały sięsięgać ziemi, a zimne, poranne mgły długo nie chciały ustąpić. Nadeszłazima i Montsalvy zapadło w sen. Roboty przy budowie zamku zostaływstrzymane, każdy zamykał się w cieple swego domu. Katarzyna i Sarazrobiły to samo. Życie, które regulował dźwięk klasztornego dzwonu, stałosię bardzo monotonne. Następujące po sobie dni były bardzo do siebiepodobne. Wypełniało je tkanie przy kominku. Patrząc na wciąż pokrytąśniegiem okolicę, Katarzyna zaczęła wątpić, czy kiedykolwiek nadejdziewiosna.

Każdego dnia jednak starała się wychodzić na powietrze. Wkładałaciepłe buty i otulała się grubą opończą z kapturem, a następnie udawała sięna przechadzkę... Zawsze kierowała kroki w stronę bramy Południowej, alenie po to, by oglądać pokryte śniegiem miejsce swego przyszłego domostwa. Przysiadała na kamieniu, nie zwracając uwagi na podmuchy wiatruczy śnieg, i obserwowała drogę biegnącą od rzeki Lot, wypatrującznajomej sylwetki. Dużo czasu upłynęło od wyjazdu Waltera. Minęły trzymiesiące i nadeszło Boże Narodzenie. Do tej pory nie pojawił się nikt zwiadomością. Było tak, jakby Walter rozpłynął się w mgle...

Kiedy zaczynało zmierzchać - zimowe dni są przecież takie krótkie Katarzyna wracała do domu wolnym krokiem, z duszą coraz bardziejprzepełnioną trwogą, a coraz mniej nadzieją.

Boże Narodzenie minęło, niczego nie zmieniając w jej życiu.

Katarzyna ciągle myślała o Arnoldzie. Z pewnością dotarł już doComposteli w Galicii. Ale czy niebo udzieliło mu łaski uzdrowienia? AWalter? Czy udało mu się dołączyć do uciekiniera? Czy byli razem, gdy onich myślała? Niestety, pytania te pozostawały nadal bez odpowiedzi.

- Gdy nadejdzie wiosna - obiecywała sobie Katarzyna - a nie dostanężadnej wiadomości, ja również udam się na poszukiwanie Arnolda.

- Nie powrócą wcześniej jak na wiosnę - stwierdziła któregoś dniaSara, kiedy Katarzyna przez nieuwagę wypowiedziała swe myśli na głos. Któż wyruszyłby przez góry, kiedy śnieg zasypał drogi? Zima tworzybariery, których największa wola, najsilniejsza miłość nie są w staniepokonać. Musisz czekać.

- Czekać i czekać. Nic, tylko czekać! Nie mogę już wytrzymać tegoniekończącego się oczekiwania! - wykrzyknęła Katarzyna. - Czy całe mojeżycie ma upłynąć na ciągłym czekaniu?

Na tego rodzaju pytania Sara nie odpowiadała. Wolała przemilczećlub zmienić temat rozmowy, gdyż wszelkie tłumaczenia i przemawianie dozdrowego rozsądku potęgowały tylko smutek Katarzyny. Cyganka niewierzyła w możliwość wyzdrowienia Arnolda. Nigdy nie słyszała, aby ktośwyleczył się z trądu. Było nawet dziwne, że święty Meen z Jaleyrac, patrondotkniętych tą straszną chorobą, zachował jeszcze „klientów". Sara byłazbyt wielką poganką, aby wierzyć w moc cieszącego się renomą świętegoJakuba z Composteli. Spodziewała się natomiast, że jeśli nie wyniknąnieprzewidziane okoliczności, wcześniej czy później nadejdą od Walterajakieś wiadomości. Nie przeszkadzało jej to wzdychać, kiedy widziała, jakdrobna, delikatna sylwetka Katarzyny w czarnym stroju oddala się mimośniegu, aby sprawdzić, czy ktoś nie przybywa drogą od doliny.

* * *

Któregoś styczniowego wieczoru, kiedy udała się do swego punktuobserwacyjnego po długiej nieobecności spowodowanej strasznymichłodami, wydało jej się, że dostrzega na białym szlaku jakiś ciemnypunkt. Punkt ten stawał się coraz większy. Natychmiast zerwała się narówne nogi z bijącym sercem...

Jakiś człowiek zbliżał się doliną. Widziała powiewające na wietrzepoły jego opończy. Szedł z trudem, gdyż wiatr wiał mu w twarz. Katarzynapostanowiła wyjść mu naprzeciw, lecz po paru krokach stanęła rozczarowana. Nie był to Walter ani Arnold. Człowiek, którego teraz widziałabardzo dobrze, był niski, szczupły, o ciemnej karnacji. Przez chwilęsądziła, że to Fortunat, ale i ta nadzieja szybko się rozwiała. Był to ktoścałkiem obcy.

Na głowie miał zielony kapelusz z lichym piórkiem. Ukryta pod nimśniada twarz wyrażała wesołość. Widząc kobiecą postać na skraju drogi,uśmiechnął się szeroko. Katarzyna dostrzegła, że na plecach pod opończąniesie jakiś podłużny przedmiot.

Wędrowny handlarz lub minstrel - pomyślała.

Kiedy podszedł bliżej, stwierdziła, że to minstrel. Pod czarnąopończą miał wesoły, czerwono-zielony, trochę zniszczony strój. Na widokKatarzyny zdjął kapelusz w geście powitania.

- Kobieto - rzekł z silnym cudzoziemskim akcentem - co to za gród?

- To Montsalvy. Czy to twój cel podróży, panie minstrelu?

- Na dzisiejszy wieczór tak. Na Madonnę, jeśli wszystkie wieśniaczkisą tutaj tak urodziwe jak ty, to Montsalvy musi być rajem.

- Niestety, to nie raj - odpowiedziała rozbawiona akcentemmłodzieńca Katarzyna. - A jeśli sądzisz, panie minstrelu, że zostanieszprzyjęty na zamku, to spotka cię rozczarowanie. Zamek w Montsalvyprzestał istnieć. Znajdziesz tu tylko stare opactwo, gdzie rzadko się śpiewapieśni miłosne.

- Wiem o tym - odparł minstrel. - Jeśli nawet nie ma zamku, toprzecież jest jego dziedziczka. Czy znasz panią de Montsalvy? Jak mimówiono, to najpiękniejsza kobieta na świecie... ale nie sądzę, aby byłapiękniejsza od ciebie.

- Muszę cię rozczarować - rzekła Katarzyna. - Ja jestem panią deMontsalvy.

Uśmiech zgasł na wesołej twarzy wędrowca. Ponownie zdjąłkapelusz i przykląkł na śniegu.

- Szlachetna pani, wybacz prostemu śpiewakowi tę poufałość. .

- Przecież nie mogłeś tego wiedzieć. Dziedziczki zamków nieprzechadzają się same, a szczególnie przy tak brzydkiej pogodzie.

Jakby na potwierdzenie tych słów gwałtowny poryw wiatru zerwałminstrelowi kapelusz z głowy, a Katarzynę zmusił do uchwycenia się pniadrzewa.

- Nie stójmy tutaj - rzekła. - Jest zimno i zapada mrok. Zamek legł wgruzach, ale w domu opactwa możemy ofiarować ci gościnę. Skąd o mniesłyszałeś?

Minstrel podniósł się i otrzepał kolana ze śniegu. Między jegobrwiami rysowała się teraz zmarszczka, a na ustach nie pojawił się jużuśmiech.

- Mówił mi o tobie, szlachetna pani, człowiek spotkany w górach napołudniu. Był wysoki i silny. Prawdziwy olbrzym. Powiedział mi, żenazywa się Walter Malencontre.

Katarzyna wydała okrzyk radości, chwyciła podróżnego pod ramię ipoprowadziła w stronę domu.

- Przysyła cię Walter? Co za szczęście! Jak on się czuje? Gdzie ikiedy go spotkałeś?

Prowadząc minstrela, który teraz wydawał się zaniepokojony,skierowała się w stronę wioski, informując Saturnina, który naprawiałokiennice swego domu:- Ten człowiek spotkał Waltera, ma od niego wieści! Stary zarządcadołączył do nich z okrzykiem radości.

Minstrel popatrzył na niego z przestrachem.

- Szlachetna pani - rzekł w końcu - nawet nie pozwoliłaś mi sięprzedstawić!

- Zrób to teraz - powiedziała Katarzyna radośnie. - Ale dla mnienazywasz się Walter.

Mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy.

- Nazywam się Guido Cigala.. Jestem z pięknego miasta, Florencji.

Aby uzyskać wybaczenie za moje liczne grzechy, udałem się do Galicii, dogrobu apostoła. Pani, nie ciesz się tak bardzo, nie przyjmuj mnie takdobrze. Wieści, które przynoszę, są złe.

Katarzyna i Saturnin zatrzymali się gwałtownie pośrodku drogi.

Zaróżowiona z radości twarz Katarzyny pobladła.

- Ach - wyjąkała tylko.

Zaniepokojona spojrzała błagalnie najpierw na minstrela, potem naSaturnina, ale szybko odzyskała przytomność umysłu i rzekła:- Złe czy dobre, potrzebujesz odpoczynku i nadal możesz liczyć nagościnę. Powiedz nam tylko, jak się czuje Walter?

Guido Cigala opuścił głowę, jakby czuł się winny.

- Pani - szepnął - sądzę, że on nie żyje. - Nie żyje!

Ten sam okrzyk wyrwał się Katarzynie i Saturninowi, który dodał:- To niemożliwe. Walter nie mógł umrzeć.

- Nie powiedziałem, że na pewno - rzekł zmieszany Cigala. Powiedziałem, że wydaje mi się.

- Opowiesz nam wszystko - przerwała Katarzyna.

W domu gościnnym Sara zajęła się przybyszem, przyniosła mumiskę z wodą do umycia nóg, gorącą zupę, chleb i ser oraz trochę wina, anastępnie posłała do dużej sali, gdzie czekali Katarzyna, Saturnin i Donata;prawa gościnności wzięły górę nad ciekawością. Młoda kobieta uśmiechnęła się smutno, widząc, że minstrel trzyma w ręce wiolę.

- Już od dawna nie słyszałam tutaj muzyki - rzekła łagodnie. - I niemam wcale do tego serca.

- Muzyka jest dobra na ukojenie zasmuconej duszy - rzekł Guido,kładąc instrument na ławie. - Ale najpierw odpowiem na pytania.

- Kiedy widziałeś Waltera i gdzie?

- Było to na przełęczy Ibaneta, trochę przed przytułkiem wRoncevaux. Wpadłem do wąwozu i Walter przyszedł mi z pomocą.

Spędziliśmy razem noc w górach. Powiedziałem mu, że wracam do megokraju, zatrzymując się we wszystkich napotkanych po drodze zamkach.

Zapytał mnie, czy mogę udać się do was i przekazać wieści. Obiecałem muto. Po tym, co dla mnie zrobił, nie mogłem mu odmówić. Trochę drogiwięcej, trochę drogi mniej to dla mnie nic nie znaczy. Kazał mi przekazaćwiadomość.

- Jaką wiadomość? - zapytała Katarzyna, pochylając się w stronęmłodzieńca.

- Powiedział: „Powiedz pani Katarzynie, że biała klacz nie jest już daleko i że jutro mam nadzieję ją dogonić". - I... to wszystko?

- To wszystko. Nic więcej mi nie powiedział, ale potem coś sięjeszcze wydarzyło. Rozstaliśmy się rano. Miał jechać drogą, którąprzybyłem, ja zaś udałem się w stronę Roncevaux. Droga, którą szedłem,pięła się w górę i przez długi czas widziałem twego przyjaciela, szlachetnapani. Jechał spokojnie na koniu. I właśnie w chwili, kiedy miał zniknąć miz oczu, stało się coś strasznego. Trzeba rzec, że w tamtych stronach lud jestdziki i groźny. Spotyka się wielu rozbójników. Nie zaatakowali mnie, bouznali z pewnością, że jestem zbyt marną zdobyczą. Ale taki podróżnik jakWalter, dobrze odziany, na dobrym koniu, to nie byle jaka gratka.

Widziałem z daleka, jak wyskoczyli zza skał i opadli na niego niczym rójos. Bronił się dzielnie, lecz było ich wielu. Widziałem, jak pada pod ichciosami, a potem jeden z nich zabrał mu konia, inny ekwipunek. Trzechinnych rozebrało ciało, po czym wrzucili je do jednego z tych głębokich jarów, których sam widok przyprawia o dreszcze. . Z pewnością już nie żył,a jeśli było inaczej, to dopomógł mu upadek. Ale nie mogę przysiąc, że nieżyje.

- A ty - oburzył się Saturnin - nie powróciłeś, aby się upewnić? Niechciałeś sprawdzić, czy ten, który cię uratował, nie potrzebuje pomocy?

Minstrel opuścił głowę i wzruszył ramionami z gestem świadczącymo niemocy.

- Bandyci chyba mieli tam kryjówkę, gdyż zostali na miejscu,czekając bez wątpienia na kolejnych podróżnych. Cóż mogłem zrobić ja,słaby i bezbronny przeciw tym dzikusom. Otchłań była głęboka. Jakmiałem tam zejść? Pani - dodał, odwracając się w stronę Katarzyny zwyrazem błagania na twarzy - proszę cię, uwierz mi, że gdyby można byłocoś uczynić dla twego przyjaciela, zrobiłbym to, ryzykując nawet życie.

Guido Cigala nie jest tchórzem... musicie w to uwierzyć.

- Ależ wierzę ci, panie minstrelu - powiedziała zmęczona. - Niemogłeś nic uczynić, dobrze to rozumiem. Lecz wybacz mi, jeśli okazujęból. Walter był moim sługą, ale jego życie było dla mnie cenniejsze niżżycie najbliższego przyjaciela, więc myśl, że nie ma go już wśródżywych...

Wzruszenie przerwało jej wywód. Łzy napłynęły do oczu i przezzaciśnięte gardło nie mogła już wydobyć ani słowa. Opuściwszypospiesznie salę, pobiegła do swej izby, gdzie osunęła się na łoże iwybuchnęła szlochem. Teraz wszystko się skończyło, na zawsze. Straciławszystko, bo wraz ze śmiercią Waltera znikła również nadzieja odnalezienia Arnolda. Zdrowy lub nie, jej małżonek nadal nie wiedział, żepozostała mu wierna i że jej miłość dla niego była coraz głębsza. Zniknąłteraz dla niej całkowicie, jakby przykryła go płyta grobowca. Był to dlaKatarzyny ostateczny cios...

Płakała przez dłuższy czas i nie dostrzegła, że Sara stała przy łożu,nie wiedząc, jak złagodzić ten olbrzymi ból. Po dłuższej chwili w końcuzaryzykowała:- Może minstrel nie widział dokładnie? Może Walter nie zginął?

- Jak mógłby uniknąć śmierci? Jeśli nie został zabity, to z pewnościązmarł w przepaści.

Kobiety ucichły. Z dalekiej sali dochodziły odgłosy wioli. Minstrelgrał dla służby, dla Donaty i Saturnina, a także dla paru notabli zMontsalvy, którzy chcieli posłuchać wędrownego pieśniarza, gdyż już oddawna nie mieli takiej okazji. Guido śpiewał starą pieśń o miłości rycerzaTristana i królowej Izoldy: Izoldo, moja pani, Izoldo, moja ukochana,jesteś moją śmiercią, jesteś moim życiem...

Katarzyna stłumiła szloch. Wydawało jej się, że poprzez pełen skargiśpiew minstrela słyszy ciepły i namiętny głos Arnolda, szepczący jej doucha: „Katarzyno, Katarzyno, moja ukochana".

Smutek, jaki ją ogarnął, był tak dotkliwy, że musiała zacisnąć zęby,aby powstrzymać okrzyk bólu. Tak, w swoim ziemskim życiu miała jużnie zobaczyć Arnolda, swej wielkiej miłości, więc byłoby lepiej opuścićten świat natychmiast, niż pogrążyć się w wiecznym cierpieniu. Zamknęłana chwilę oczy, zacisnęła dłonie, aby się opanować, a kiedy znów jeotworzyła, jej wzrok był pełen determinacji.

- Saro - powiedziała tak spokojnie, że Cyganka zadrżała - muszęodjechać. Skoro Walter nie żyje, muszę udać się na poszukiwanie megomałżonka.

- Na poszukiwanie? Ale gdzie?

- Tam, gdzie wiem, że udał się na pewno: do Composteli w Galicii.

Może zdołam się dowiedzieć, co się z nim stało. A po drodze spróbujęodnaleźć ciało biednego Waltera, aby pochować je w odpowiednimmiejscu. Myśl, że w tej godzinie i od tak dawna jest wystawiony na żerptactwa, jest nie do zniesienia.

- Ale droga jest długa i niebezpieczna. . Jak sobie poradzisz,biedactwo? Jak może ci się udać, jeśli nie udało się Walterowi?

- Zbliża się święty dzień Wielkiej Nocy. Co roku w tym dniu grupapielgrzymów z Puy-en-Velay udaje się do grobu świętego Jakuba. Pójdę znimi. Niebezpieczeństwo będzie mniejsze w gromadzie.

- A ja? - zaprotestowała zbuntowana Sara. - Czy nie mogę iść z tobą?

Katarzyna potrząsnęła przecząco głową. Wstała, położyła dłonie naramionach starej przyjaciółki i popatrzyła na nią z czułością.

- Nie, Saro. Tym razem pojadę sama. Po raz pierwszy, gdyż naszerozstanie w Chinon się nie liczy, chcę pojechać bez ciebie. Dlatego, żemusisz czuwać nad tym, co mam najcenniejszego na świecie.. nad moimmałym Michałem. Gdybyś pojechała, kto by się nim zajął? Donata iSaturnin są zbyt starzy. Będą ci pomagać, ale tobie powierzam mego syna.

Będzie z tobą szczęśliwy i zajmiesz się nim równie dobrze jak ja. Będzieszmu opowiadała o mnie i o jego ojcu. A jeśli Bóg zechce, abym niepowróciła...

- Zamilcz! - krzyknęła Sara. - Nie wolno ci mówić takich rzeczy. Tomi sprawia ból.

Teraz i ona miała łzy w oczach. Wzruszona Katarzyna ucałowała jągorąco.

- Planowanie przyszłości jeszcze nikomu nie zrobiło krzywdy, mojadobra Saro. Jeśli nie wrócę, poprosisz panów Xaintrailles'a i Bernardad'Armagnaca, aby zaopiekowali się ostatnim z Montsalvych i zadbali ojego przyszłość. Ale - zapewniła z uśmiechem - mam nadzieję, żepowrócę.

Sara otarła oczy, a następnie odeszła parę kroków.

- W porządku - rzekła. - Ja zostanę, a ty wyjedziesz. Ale jak opuściszMontsalvy? Sądzisz, że opat zgodzi się na to teraz chętniej niż wewrześniu?

- Nie dowie się. Już dawno temu złożyłam ślubowanie, że udam siędo Puy, aby ofiarować Najświętszej Marii Pannie ten przeklęty czarnydiament. Muszę się z nim rozstać za wszelką cenę, a im wcześniej, tymlepiej. Widzisz, że nieszczęście nie chce mnie opuścić. Mój wysłannikWalter, niezniszczalny Walter, został pokonany w drodze. Opat wie, jakbardzo pragnę spełnić to ślubowanie. Pozwoli mi wyjechać. Świętawielkanocne to dobry okres na uczczenie Najświętszej Panienki. Uznamoją chęć za normalną.

- Na wszystko masz gotową odpowiedź - rzekła Sara z goryczą. - Niewierzę, abyś wymyśliła ten plan teraz, kiedy przyszedł ten przeklętyminstrel.

- Nie - wyznała Katarzyna. - Myślę o tym od dawna. Ale czyzgodzisz się na wszystko, o co cię poproszę?

Sara wzruszyła ramionami i podeszła do łoża, w którym zamierzałaumieścić pojemnik z rozżarzonym węglem dla ogrzania prześcieradeł.

- Cóż za pytanie! Czyż odmówiłam ci kiedykolwiek pomocy? Askoro nie ma innego wyjścia. . Ale tylko jeden Bóg wie, ile mnie tokosztuje!

Kiedy Sara otwarła drzwi, aby udać się po pojemnik, głos GuidaCigala dotarł do izby. Śpiewał teraz starą pieśń trubadura Arnolda Daniela,a jej słowa tak uderzyły obie kobiety, że na chwilę zaniemówiły.

Złoto będzie warte tyle co żelazo, Kiedy Arnold przestanie kochać tę, Której oddał swe serce... Katarzyna zbladła, lecz w jej ciemnych oczach zapaliły się iskierkinadziei. Głos minstrela dał odpowiedź na pytanie, którego nie miała jużodwagi sobie zadawać. Sara gwałtownie przycisnęła pojemnik do serca.

- Chciałabym wiedzieć, kto przysłał nam tego przeklętego śpiewaka.

Diabeł? A może Pan Bóg? W każdym razie jego głos przypomina głosprzeznaczenia.

* * *

Katarzyna słusznie odgadła, że opat Montsalvy nie będzie jejprzeszkadzał w udaniu się do Puy-en-Velay podczas świąt Wielkiej Nocy.

Uparł się jedynie, aby ofiarować jej eskortę w osobie brata furtianaEuzebiusza, gdyż było nie do przyjęcia, aby szlachetna dama poruszała siępo drogach sama. Towarzystwo mnicha oddalało od niej niebezpieczeństwo zarówno ziemskie, jak i duchowe.

- Brat Euzebiusz jest człowiekiem łagodnym - rzekł opat - alezapewni ci skuteczną ochronę.

Prawdę powiedziawszy, towarzystwo furtiana nie zachwyciłoKatarzyny. Różowa, krągła postać mnicha wydawała się jej zbytprostoduszna, a ona nauczyła się ostrożności. Zastanawiała się, czy opatBernard dając jej takiego strażnika, nie przydzielił jej jednocześnieszpiega, którego trzeba się będzie jakoś pozbyć w Puy. Jak go przekona,aby wrócił do Montsalvy sam?

Ale trudności minionego życia nauczyły Katarzynę, że nie należymartwić się na zapas, gdyż każdy dzień przynosi swoje troski... Kiedyznajdą się już na miejscu, wymyśli coś, aby pozbyć się swego aniołastróża. Myślała już tylko o tej podróży, w którą wybierała się z wielkąnadzieją i gorącym sercem.

Kiedy nadszedł czas postu, biały kobierzec przykrywający całąokolicę gdzieś zniknął. Śnieg stopił się i wiele małych strumyków ruszyłowe wszystkich kierunkach, żłobiąc całą równinę i górskie jary. Ziemia jęłaukazywać się czarnymi płatami, a potem większymi płaszczyznami, którenieśmiało zaczęły pokrywać się zielenią. Trochę błękitu pojawiło się wszarzyźnie nieba i Katarzyna pomyślała, że najwyższy czas wyruszyć wdrogę.

W środę, po niedzieli Męki Pańskiej, Katarzyna i brat Euzebiuszopuścili Montsalvy na mułach pożyczonych od opata. Było ciepło, padałniewielki deszcz, a chmury przesuwały się szybko gnane południowymwiatrem. Był to wiatr, który, według Saturnina, wywołuje u owiec kołowaciznę.

Sara i Katarzyna pożegnały się szybko. Obydwie uważały, żewzruszenie zabija odwagę i niszczy wolę. Zresztą wielkie scenypożegnalne wzbudziłyby czujność opata Bernarda. Nie płacze się zpowodu dwutygodniowej rozłąki.

Najgorsza była chwila rozstania z Michałem. Powstrzymując łzy,Katarzyna ucałowała synka. Miała wrażenie, że nie zdobędzie się nawypuszczenie go z ramion. Sara musiała się wtrącić i odprowadzić dzieckodo Donaty. Michał, widząc wzruszenie matki, zaczął płakać, nie wiedzącdlaczego.

- Kiedy go znowu zobaczę? - szepnęła Katarzyna, która naglepoczuła się nieszczęśliwa.

Niewiele brakowało, aby zrezygnowała z tej szalonej wyprawy.

- Wrócisz, kiedy tylko zechcesz - powiedziała spokojnie Sara. - Niktci w tym nie przeszkodzi, jeśli nie uda ci się osiągnąć celu. I proszę cię,Katarzyno, nie kuś Pana Boga!

Nie rób nic ponad swoje siły. Są chwile, kiedy trzeba pogodzić się zlosem, nawet jeśli jest okrutny. Pomyśl o tym, że ja nie zastąpię Michałowimatki.. Jeśli przeszkody okażą się zbyt wielkie, wracaj, błagam cię... I namiłość boską. .

- Na miłość boską - ucięła Katarzyna, uśmiechając się przez łzy - niemów nic więcej. W przeciwnym razie za pięć minut zabraknie mi odwagi.

Kiedy jednak bramy opactwa otworzyły się, Katarzynę ogarnęłowspaniałe uczucie wolności, pewien rodzaj upojenia. Nie obawiała się jużtego, co ją czekało. Musiała wyjść zwycięsko ze wszystkich zasadzek.

Czuła się silniejsza, młodsza i waleczniej sza niż kiedykolwiek...

W małym skórzanym mieszku umieszczonym na piersi wiozłaczarny diament. Stracił w jej oczach całą wartość, z wyjątkiem jednej: byłkluczem do świata. Ofiarowanie go Madonnie z Puy znaczyło otwarciedrogi, która, być może, zawiedzie ją do małżonka.

Kiedy zostawili za sobą mury Montsalvy, Katarzyna poprawiłazsuwający się z ramion ciężki płaszcz, a następnie uniosła głowę, niezwracając już uwagi na bicie dzwonów w oddali.

Z oczami utkwionymi przed siebie ruszyła w drogę bez słabości i łez.

Rozdział siedemnasty Ostatnia więź

Miasto Puy-en-Velay wyglądało jak olbrzymia wielobarwna rzekawypływająca z ogromnego romańskiego kościoła zwieńczonego kopułamii wieżami. Katarzyna i Euzebiusz zatrzymali się na chwilę, aby podziwiaćten niecodzienny widok. Kobieta spoglądała pełna oczarowania na świętewzgórze, pradawną górę Anis, odcinającą się od olbrzymiej skały, a dalejna dziwaczny szczyt wulkaniczny świętego Michała z Aiguilhe, sterczącyw stronę nieba jak palec, z małą kapliczką na szczycie. Wszystko w tymdziwnym mieście zdawało się służyć Panu. Wszystko od niego pochodziłoi zwracało się ku niemu...

W miarę jak posuwali się w głąb miasta, uderzył ich jego odświętnywygląd i ruch na ulicach. Wszędzie powiewały flagi i królewskie proporce,a z okien spływały dywany i sztuki jedwabiu.

Katarzyna ze zdumieniem spostrzegła królewskich Szkotów.

- Miasto świętuje - oświadczył brat Euzebiusz, który nie wypowiadałw ciągu dnia więcej niż dziesięć słów. - Musimy się dowiedzieć dlaczego.

Katarzyna nie odpowiedziała.

Uznała, że nie ma takiej potrzeby, lecz przywołała chłopcabiegnącego z dzbankiem w ręku, najwyraźniej udającego się po wodę donajbliższej studni.

- Z jakiej okazji te proporce i wszyscy ci ludzie?

Chłopiec uniósł w górę twarz usianą piegami, w której błyszczaływesołe oczy, i uprzejmie zdjął z głowy zieloną czapeczkę.

- Nasz pan, król, przyjechał wczoraj do miasta wraz z królową icałym dworem, aby modlić się do Najświętszej Panienki i uczcić świętaWielkiej Nocy. Jeśli szukacie kwatery, będziecie mieli kłopot. Wszystkieoberże są przepełnione, gdyż mówi się, że pan konetabl ma tu dzisiajzjechać.

- Król i konetabl? - zdziwiła się Katarzyna. - Przecież są skłóceni.

- Właśnie w katedrze król przywróci go ponownie do łask. Dzisiajwieczorem zasiądą do wspólnej wieczerzy.

- Czy to tutaj gromadzą się pielgrzymi przed wyprawą doComposteli?

- Tak, szlachetna pani. W przytułku przykatedralnym jest ich pełno.

Musisz się spieszyć, jeśli chcesz do nich dołączyć.

Chłopiec wskazał Katarzynie drogę. Była prosta: trzeba było iśćdługą ulicą zaczynającą się przy wieży Panessac, przy której sięznajdowali, a która prowadziła aż do katedry Najświętszej Marii Panny.

Przed rozstaniem chłopiec dorzucił jeszcze:- Wszyscy pielgrzymi zaopatrują się u mistrza Croizata w pobliżuprzytułku. U niego można kupić mocne odzienie na długą podróż i...

- Dziękuję - przerwała mu Katarzyna, widząc, że oczy brataEuzebiusza, zwykle pozbawione wyrazu, spoczęły na niej z ciekawością. Idziemy poszukać jakiejś kwatery.

- Niech Bóg wam dopomoże! Ale chyba wam się to nie uda. Nawetpałac biskupa Wilhelma de Chalencona pęka w szwach. Tam ulokowanyjest cały dwór królewski.

Chłopiec oddalił się, biegnąc. Nie było czasu do stracenia.

Pielgrzymi wyruszali nazajutrz po uroczystej mszy, a ona chciała wyruszyćwraz z nimi. Ześlizgnęła się z muła i odwróciła w stronę brata Euzebiuszaspokojnie czekającego na jej decyzję.

- Weź muły, mój bracie, i idź do przytułku, aby dowiedzieć się, czyznajdziemy tam miejsce. Oto złoto na zapłatę. Ja chcę udać się od razu dokatedry, celu naszej pielgrzymki. Chciałabym jak najszybciej złożyćNajświętszej Panience w ofierze to, co przyniosłam, a nie wypada, abympojechała na mule do świętego miejsca. Dołączę do ciebie później.

Stateczny brat odźwierny z Montsalvy skinął głową na znak, żerozumie, i wziąwszy do ręki lejce obu mułów, spokojnie udał się w dalsządrogę.

Katarzyna szła powoli brukowaną ulicą, na której dały się zauważyćliczne szyldy: handlarze dewocjonaliami sąsiadowali z oberżami,paszteciarniami i wszelkiego rodzaju kramikami. Siedząc na progachdomów, kobiety zręcznymi palcami wprawiały w ruch klockikoronczarskie.

Podróżniczka przystanęła obok jednej z koronczarek, młodej i ładnej,która nie przerywając pracy, mile się do niej uśmiechnęła. Katarzyna niebyłaby kobietą, gdyby te cuda, które wyszły spod wprawnych palców, niezwróciły jej uwagi. Jednak idąca od strony katedry i śpiewająca nabożnepieśni procesja przypomniała Katarzynie o celu wędrówki. Udała się więcw dalszą drogę.

W miarę jak szła w górę, zapominała o całym świecie.

Po stopniach wielkich zniszczonych schodów, ginących w cieniuwysokich łuków romańskich, wchodzili na kolanach ludzie. Szuminwokacji otaczał Katarzynę niczym brzęczenie pszczół, lecz nie zwracałana to uwagi. Z podniesioną głową patrzyła na przybliżającą się, pokrytąpolichromią fasadę, na której widniały dziwne arabskie rysunki,przywołujące na myśl odległe kraje. Jeszcze nie chciała przyklęknąć.

Chciała przybyć do sławnego ołtarza, idąc, tak jak przybędzie do grobuapostoła. Wchłonął ją cień kruchty. Żebracy, prawdziwe i fałszywe kaleki,domagali się jałmużny jękliwymi głosami. Jeszcze inni gromadzili sięwokół starego kamienia z Fievres. Właśnie wykrzykiwali, że w WielkiPiątek jakiś sparaliżowany odzyskał władzę w nogach, ale Katarzyna niezwracała na nich najmniejszej uwagi.

Spoglądała na stopień znajdujący się na wysokości wielkiej, złoconejbramy do sanktuarium. Widziała na nim kilka słów po łacinie: Jeśli jesteś grzeszny, nie przestępuj tego progu, gdyż Królowa Niebios pragnie sług bez skazy. Czy naprawdę była bez grzechu, jeśli za cenę kłamstwa chciała odzyskać wolność? Przez chwilę stała nieruchomo, patrząc na napis, aserce ścisnęła jej nagła trwoga. Teraz jednak nie mogła się już zatrzymać.

Przekroczywszy próg, zanurzyła się w gęstym mroku kościoła. Stopnietworzyły rodzaj tunelu, w którego głębi aż do samego prezbiteriummigotały świece. Była to jakby świetlista jutrzenka po wyjściu z ciemnejnocy. Kamienną nawę wypełniał poważny, posępny i monotonny śpiew.

Kiedy w końcu wynurzyła się z mroku, wydawało jej się, że opuściłaten świat, tak dziwną zobaczyła dekorację. Z kamiennego ołtarzawzniesionego między dwiema kolumnami z porfiru koloru krwi spoglądałana nią oczami z emalii Czarna Madonna, otoczona licznymi świecami ilampkami z czerwonego szkła.

Prezbiterium było puste, lecz postacie świętych z freskówbizantyjskich wydawały się ożywać w drżącym świetle świec. Katarzynązawładnął przesądny strach, pierwotny strach przed niebem i piekłemukryty w sercach ludzi. Powoli zgięła kolana i osunęła się na stopnieołtarza, zafascynowana dziwną figurą.

Niewielka i sztywno siedząca w złotym płaszczu wysadzanymcennymi kamieniami, Czarna Madonna miała dostojny i przerażającywygląd bóstw pogańskich. Mówiono, że to krzyżowcy przywieźli ją zZiemi Świętej i że była stara jak świat. Pod złotą koroną połyskiwałaczarna twarz z wymuszonym uśmiechem. Jedynie zbyt białe emaliowaneoczy zdawały się żyć i pod ich spojrzeniem Katarzyna zaczęła drżeć,przytłoczona barbarzyńskim majestatem figurki.

Żałobny, posępny śpiew ustał. Kościół spowijała cisza, zakłóconajedynie lekkim migotaniem świec. Wolnym ruchem Katarzyna zdjęła zszyi skórzany woreczek, wyjęła z niego diament i wyciągnęła w złożonychdłoniach w stronę Madonny. Odwieczny gest ofiary rozpalił krwawe błyskiw przeklętym kamieniu. Nigdy nie błyszczał tak jak w tym sanktuarium,gdzie czuło się boską moc. W rękach Katarzyny wyglądał jak czarnesłońce zwrócone ku boskości.

- Dziewico Wszechmogąca - wyszeptała młoda kobieta. - Przyjmijten kamień bólu i cierpienia. Zabierz go i spraw, aby zniknął z niego nazawsze zamieszkujący go demon, zabierz go, aby nieszczęście w końcunas opuściło... aby w końcu do Montsalvy powróciło szczęście. Abym odnalazła mego małżonka.

Powoli położyła kamień u stóp figurki i padła na twarz bez strachu,lecz opanowana nowym wzruszeniem.

- Oddaj mi go - wyszeptała błagalnie. - Oddaj mi go, Madonnomiłosierna. Nawet jeśli przyjdzie mi jeszcze cierpieć, spraw, abym nakońcu tej drogi go odnalazła. Pozwól przynajmniej, abym mogła gozobaczyć... chociaż jeden, jedyny raz, żebym mogła mu powiedzieć, że gokocham, że nigdy nie przestałam do niego należeć i że nikt... nigdy niezajmie jego miejsca. Ulituj się!... Ulituj się! Pozwól mi go odnaleźć. Potembędziesz mogła zrobić ze mną, co ci się spodoba.

Ukryła twarz w dłoniach, które szybko stały się mokre od łez, ipozostała tak przez dłuższy moment, modląc się za swoje dziecko i zaSarę, płacząc cicho i czekając podświadomie na jakąś odpowiedź nażarliwą modlitwę.

Nagle usłyszała:- Kobieto, nie trać nadziei. Jeśli twoja wiara jest wielka, będzieszwysłuchana.

Podniosła głowę. Przed nią stał mnich w długiej, białej szacie z pełnądobroci twarzą. Z tej białej postaci emanował taki spokój, że urzeczonaKatarzyna pozostała przed nim na kolanach ze złożonymi rękami jak przedzjawą. Mnich wyciągnął bladą rękę w stronę połyskującego kamieniależącego przy złotym płaszczu Madonny, ale go nie dotknął.

- Skąd masz, córko, ten bajeczny klejnot?

- Należał do mego zmarłego małżonka, wielkiego skarbnikaBurgundii.

- Jesteś wdową?

- Już nie, lecz mężczyzna, którego poślubiłam, zaraził się trądem iwyruszył do grobu świętego Jakuba błagać o wyleczenie, a ja chcę się udaćna jego poszukiwanie.

- Czy zostałaś włączona do grupy pielgrzymów? Musisz miećpoświadczenie spowiedzi oraz zgodę od przewodnika grupy. Wyruszająjutro.

- Wiem... Ale dopiero co przybyłam. Sądzisz, mój ojcze, że nie jestza późno? - zapytała Katarzyna z obawą.

Pełen dobroci uśmiech rozjaśnił twarz mnicha.

- Bardzo pragniesz udać się na tę pielgrzymkę, prawda?

- Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek na świecie!

- Więc chodź. Wysłucham twojej spowiedzi i dam ci poświadczenie,a następnie napiszę ci liścik do przeora.

- Możesz więc sprawić, aby przyjęto mnie w ostatniej chwili?

- Nigdy nie jest za późno, aby zbliżyć się do Boga. Nazywam sięWilhelm de Chalencon i jestem biskupem tego miasta. Chodź, moja córko.

Z sercem przepełnionym nadzieją Katarzyna ruszyła w ślad za białąpostacią prałata.

Opuszczając kościół, czuła się tak, jakby wyrosły jej skrzydła.

Odżyła w niej nadzieja i nie było dla niej rzeczy niemożliwych.

Wystarczyło tylko mieć odwagę, a teraz miała jej w nadmiarze.

Przy wejściu do przytułku, którego gotycka brama strzeżona przezkamienne lwy wychodziła na stopnie katedry, natrafiła na czekającego nanią brata Euzebiusza, który siedział na kamieniu i spokojnie odmawiałróżaniec. Kiedy podeszła, spojrzał na nią z nieszczęśliwą miną.

- Pani Katarzyno, nie ma już wolnych miejsc w dormitorium.

Pielgrzymi śpią nawet na dziedzińcu, lecz nie znalazłem wolnychsienników. Ja mógłbym przespać się w klasztorze, ale co będzie z tobą?

- Ze mną? To nie ma znaczenia. Prześpię się na dziedzińcu razem zinnymi. Zresztą, bracie Euzebiuszu, czas najwyższy, abym wyznała ciprawdę. Nie powrócę z tobą do Montsalvy. Wraz z innymi pielgrzymamiwyruszę jutro do Composteli. Nic nie może mi w tym przeszkodzić. Proszęcię o wybaczenie za kłopoty, jakie będziesz miał z mojego powodu. Opat...

Szeroki uśmiech rozpromienił okrągłą twarz brata Euzebiusza. Spodsutanny wyciągnął zwój pergaminu i podał go Katarzynie.

- Nasz czcigodny opat - przerwał - kazał mi przekazać ci tendokument, pani Katarzyno. Miałem ci go oddać, kiedy spełnisz swojeślubowanie. Czy to uczyniłaś?

- Uczyniłam.

- Oto dokument.

Katarzyna wzięła zwój z wahaniem, zerwała pieczęć i rozwinęła go.

Zawierał tylko parę słów, ale przeczytawszy je, poczuła ogromną radość.

Odejdź w spokoju - napisał opat Bernard de Calmont - i niech Bóg Cię prowadzi. Będę czuwał nad Twym dziecięciem i nad Montsalvy. Spojrzała z radością w stronę brata furtiana. Szczęśliwa, ucałowałapodpis na liście, który następnie wsunęła do sakiewki, a potem wyciągnęłarękę do swego towarzysza podróży.

- Tak więc rozstajemy się. Wracaj do Montsalvy, bracie Euzebiuszu,i powiedz czcigodnemu opatowi, że wstyd mi, iż nie okazałam muzaufania, ale mu dziękuję. Oddaj też muły, nie będą mi potrzebne.

Przebędę drogę na piechotę wraz z innymi.

Potem odwróciła się i odeszła na drugą stronę ulicy, gdzie kołysał siępiękny szyld przedstawiający pielgrzyma w wielkim kapturze, z kosturemw ręku. Był to szyld sklepiku mistrza Croizata z artykułami niezbędnymi wczasie pielgrzymki.

* * *

Na pielgrzymkę wyruszało około pięćdziesięciu mężczyzn i kobietprzybyłych z Owernii, z Franche-Comte i nawet z Niemiec. Grupowali sięregionami, ale kilka osób pozostawało samych, decydując się na własnetowarzystwo.

Katarzyna wysłuchała wraz z nowymi towarzyszami mszywielkanocnej. Zobaczyła przechodzącego kilka kroków od niej królaKarola VII, który zajął wysoki fotel, ustawiony dla niego w prezbiterium.

Rozpoznała również stojącą obok króla rosłą sylwetkę Artura deRichemonta. Konestabl Francji w czasie Wielkanocy odzyskiwał oficjalnieswoją rangę i przejmował obowiązki. Widziała, jak w jego mocnychrękach lśni wielki miecz ozdobiony złotymi liliami burbońskimi. Widziałarównież królową Marię, a wśród ludzi Richemonta rozpoznała wysokąpostać Tristana Eremity. Miała wielką chęć przerwać otaczający ją,milczący krąg i podejść do nich.

Nie, nie należała już do tego połyskującego, kolorowego,zbytkownego świata. Między nimi a nią było teraz wczorajsze ślubowanieoraz biała szata duchownego celebrującego mszę w oświetlonymprezbiterium. Katarzyna nie chciała przerywać tej niewidzialnej barierydzielącej ją od dworu, do którego jeszcze formalnie należała. Przyszłośćbyła gdzie indziej i Katarzyna starała się ukryć za plecami swych towarzyszy, brodatego, śpiewającego donośnym głosem chwata oraz chudej,bladej kobiety z fanatyzmem wpatrującej się w lśniący ołtarz. Katarzynaspoglądała na nią jednocześnie z litością i odrazą, powątpiewając, czy tanajwyraźniej chora i zanosząca się suchym kaszlem kobieta będzie wstanie znieść trudy pielgrzymki.

Co do niej, któż mógłby rozpoznać księżnę de Montsalvy, pięknąwdowę z Chinon, w kobiecie odzianej w lnianą koszulę, suknię z grubejwełny, solidne buty i grubą opończę mającą ochronić przed deszczem iwiatrami? Na głowie miała wielki, czarny, pilśniowy kapelusz. W zawieszonej u pasa sakiewce znajdowały się złoto i sztylet Arnolda, wiernytowarzysz trudnych i niebezpiecznych chwil. W prawej ręce dzierżyła znakpielgrzyma, słynny pielgrzymi kostur - długi kij, na którego końcuuczepiona była okrągła manierka... Nie, nikt nie rozpoznałby tak odzianejKatarzyny, i to jej odpowiadało. Była tylko pielgrzymem pośród wieluinnych. .

* * *

Ceremonia dobiegała końca. Poważny głos biskupa życzyłodchodzącym szczęśliwej drogi. Teraz poświęcił kostury pielgrzymie,które uniosły się w jednakowym geście. Księża z wielkim, procesyjnymkrzyżem, mający odprowadzić pielgrzymkę aż do bram miasta, podnieślisię z miejsc. Katarzyna spojrzała po raz ostatni na króla, konetabla orazbogato ubrany dwór, chroniony przez żołnierzy. W dali, nad ich głowami,połyskiwał przeklęty diament Garina, leżący u stóp małej Madonny.

Brama otwarła się i ukazało się bladoniebieskie, zachmurzone niebo.

Stojąc na progu, Katarzyna nabrała w płuca powietrza. Miaławrażenie, że bramy otworzyły się ku nieskończoności i ku nadziei.

Za mnichami wysypali się pokrzykujący radośnie pielgrzymi. Po obustronach ulicy tłoczyli się ludzie przyglądający się odchodzącym.

Niektórzy wykrzykiwali życzenia, inni słowa pożegnania skierowane doczłonków rodzin i przyjaciół.

Po przekroczeniu murów obronnych, na których powiewałykrólewskie proporce, ostatnia eskorta opuściła pielgrzymów. Ichprzywódca, potężny zuch o płomiennych oczach, zaintonował mocnymgłosem pieśń marszową, zawsze dodającą odwagi pielgrzymom znużonymdługą wędrówką, dziwną, starą pieśń w dawnym języku.

E ul treia (A ponadto),E sus eia (A na dodatek),Deus aia nos (Bóg nam pomaga).

Prosty i rytmiczny śpiew wspierał ich w marszu. Biegł poprzezszeregi pielgrzymów niczym zapalający się proch.

Katarzyna również włączyła się do śpiewu. Czuła się lekko ispokojnie, przepełniała ją większa niż zwykle energia. Za jej plecamidzwony znikającego już miasta rozbrzmiewały z całą siłą. Ich zwycięskiton przytłumił straszne wspomnienie dzwonu z Carlat, które od tak dawnawzbudzało trwogę w jej sercu. Przepełniona wiarą równie silną jak ta,która prowadziła niegdyś krzyżowców na podbój Ziemi Świętej, była terazpewna, że na końcu otwartej przed nią drogi któregoś dnia odnajdzieArnolda. I gdyby musiała iść na koniec świata, aby go odnaleźć, a nawetumrzeć dla niego, zrobiłaby to bez wahania.

Na szczycie stromego wzgórza pielgrzymów przywitała fala zimnegowiatru z deszczem. Katarzyna opuściła głowę, aby się przed nim ochronić,i wsparta na kosturze szła mu naprzeciw. A ponieważ nie chciała siępoddać siłom natury zaraz przy pierwszym zetknięciu, zaczęła śpiewaćgłośniej niż zwykle. Wiejący wiatr był wiatrem z południa. Zanim dotarłdo niej, przemierzył nieznane ziemie, do których dzień po dniu zbliżała sięcoraz bardziej, aby odnaleźć utraconą miłość.

Sprzyjał jej.

Загрузка...