CZĘŚĆ DRUGA CIEN PRZESZLOSCI

Rozdział piąty KLATKA

Josse Rallard zatrzymał konia i zatoczył ręką szeroki krąg.

– Dojeżdżamy do Burgos! Nadchodzi noc. Czy zatrzymamy się w mieście? Katarzyna spojrzała na rozciągające się u jej stóp miasto z uczuciem zawodu. Po bezkresnych przestrzeniach skutych lodem, na których tylko hulał wiatr, widok stolicy królów Kastylii nie wywarł na niej oczekiwanego wrażenia. Wielkie skupisko szarożółtych budowli, otoczone murem obronnym w takim samym smutnym kolorze, i górująca nad wszystkim groźna forteca. Nic szczególnego... Może oprócz potężnej katedry o pięknych kształtach podobnych do drogocennych koronek, która zdawała się sprawować pieczę nad miastem.

W dole rzeka toczyła leniwie swe muliste wody. Widok ten sprawiał przygnębiające wrażenie zimna i wilgoci. Katarzyna wzruszyła ramionami i westchnęła: – Musimy się gdzieś zatrzymać. Ruszajmy!

Dwaj jeźdźcy ruszyli w dół zbocza, kierując się w stronę mostu na rzece, prowadzącego do bramy Santa Maria. Był to dzień targowy i na moście panował wielki ruch; byli tam wieśniacy o niskich czołach i wystających kościach policzkowych, okryci skórami baranimi i kozimi, kobiety w czerwonych lub szarych sukienkach z wełny, niosące często na swych owiniętych szalami głowach gliniane konwie lub wiklinowe kosze, rozczochrani żebracy w plugawych sukniach, wyrostki z bosymi nogami i oczami jak węgielki, osły i muły, krzywe wózki, uwijający się przy zakupach służący tego czy tamtego hidalgo*. [*Hidalgo – hiszpański szlachcic.] Katarzyna i jej towarzysz odważnie wmieszali się w tłum, trzymając konie za uzdy. Cały ten kolorowy i hałaśliwy rozgardiasz nie wzbudził zainteresowania Katarzyny, podobnie jak widok kobiet piorących owczą wełnę w żółtym nurcie rzeki Arlanzon. Od kiedy opuścili klasztor w Roncevaux, nic jej nie obchodziło z wyjątkiem tego, ile mil pozostało im jeszcze do Grenady. Chciała, żeby koń dostał skrzydeł, a ona sama miała tyle sił, żeby w ogóle się nie zatrzymywać. Trzeba było jednak oszczędzać konia i własne siły, chociaż każda godzina dłużyła się jej w nieskończoność.

Zazdrość, którą obudził w jej sercu Fortunat opowiadaniem o zdradzie Arnolda, nie dawała jej spokoju i wywoływała na przemian to gniew, to czarną rozpacz. W nocy często zrywała się ze snu zlana zimnym potem, zdając się słyszeć wypowiadane gdzieś daleko słowa miłości. Rano wstawała z podkrążonymi oczami i zaciskając usta ruszała naprzód bez oglądania się za siebie...

Ani razu nie pomyślała o ewentualnej pogoni, o tych, których zostawiła w Roncevaux. Kim byli dla niej Van Eyck, książę Burgundii czy nawet poczciwa Ermengarda? Jedyne, co się teraz liczyło, to Grenada i ten dziwny Josse Rallard, który robił to, co jego pani. Obiecał jej, że zaprowadzi ją do królestwa sułtanów mauretańskich, i dotrzymywał słowa, nie starając się przebić przez mur ciszy, którym otoczyła się Katarzyna...

Po przekroczeniu bramy Santa Maria wędrowcy znaleźli się na wybrukowanym okrągłymi kamieniami placu, otoczonym z trzech stron domami pod arkadami, którego czwarty bok zajmowała katedra. Tutaj też panowało wielkie ożywienie. Siedzący na ziemi chłopi sprzedawali swoje plony prosto z koszy. Wśród kupujących kręcili się żołnierze i mnisi.

– Niedaleko stąd jest schronisko dla pielgrzymów Santo Lesmes – powiedział Josse. – Czy zechcesz się tam udać, pani?

– Ja już nie należę do pielgrzymów! – odparła twardo Katarzyna.

– Widzę tu jednak oberżę. Chodźmy tam.

Istotnie, kilka kroków dalej, wsparta o mury obronne, stała oberża „Pod Trzema Królami”, otwierając swe podwoje pod niskimi arkadami z czarnego drewna. Katarzyna zsiadła z konia i zdecydowanie ruszyła w stronę wejścia, a za nią Josse trzymając w ręce uzdy obydwu koni. Już mieli wejść do środka, kiedy hałaśliwy co prawda, lecz względnie spokojny tłum zerwał się i ruszył jak nawałnica w stronę bramy miasta z potwornym wyciem. Zamieszanie było tak wielkie, że w końcu zwróciło uwagę Katarzyny. Tymczasem tłum popchnął ich w kierunku bramy Santa Maria, w której pojawił się dziwny orszak. Otoczony grupą jeźdźców z lancami w dłoniach nadjeżdżał prosty chłopski wózek, chybocąc się na wybojach. Na wózku znajdowała się drewniana klatka wzmocniona żelaznymi prętami. W środku widoczny był skuty łańcuchami człowiek...

Klatka była zbyt niska, by dało się w niej stanąć. Człowiek ten siedział więc z głową schowaną w ramionach, żeby osłonić się przed gradem pocisków rzucanych w jego stronę z okrzykami nienawiści przez nędzną hałastrę – kaczany kapusty, odchody końskie, a zwłaszcza kamienie spadały jak deszcz na skazańca, nie czyniąc mu na szczęście większej szkody. Człowiek ten był cały pokryty ceglastym kurzem, spod którego nie było widać koloru skóry ani włosów. Pokrywały go lepkie od brudu strzępy odzienia, a na głowie miał świeżą ranę.

Dzika tłuszcza wrzeszczała coraz głośniej i stawała się coraz bardziej napastliwa, tak że strażnicy musieli użyć lanc, żeby ją odepchnąć, gdyż niechybnie wzięłaby klatkę szturmem. Katarzyna nie mogła oderwać oczu od tej sceny gwałtu, a jednocześnie w jej sercu narodziło się współczucie dla nieszczęśnika opluwanego przez pospólstwo.

– Mój Boże... – szepnęła – co takiego uczynił ten nieszczęśnik...

– Próżne twe współczucie, młody panie – usłyszała w pobliżu powolny głos o wyraźnym germańskim akcencie. – To tylko jeden z tych przeklętych rozbójników okupujących góry Oca na wschód od miasta... To krwiożercze wilki, rabusie i podpalacze, potrafiący zadręczyć na śmierć swoje ofiary, które nie mogą zapłacić okupu.

Katarzyna odwróciła się w stronę dobiegającego ją głosu i zobaczyła mężczyznę około czterdziestki o energicznej i zarazem otwartej twarzy okolonej rudą brodą, z jasnymi niebieskimi oczami. Mężczyzna był wysoki i postawny. Pod wełnianą tuniką, której brązowy kolor z trudnością można było odgadnąć pod warstwą białego pyłu zdradzającego kogoś pracującego w kamieniu, widać było kłębowisko potężnych muskułów. Jego szczery uśmiech spodobał się Katarzynie.

– Skąd znasz francuski, panie? – spytała.

– Och, nie znam go zbyt dobrze, lecz wszystko rozumiem – odpowiedział nieznajomy. – Nazywam się Hans, Hans z Kolonii i zajmuję się remontem katedry – dodał wskazując na widoczne stąd rusztowania.

– Z Kolonii, powiadasz... A co zagnało cię aż tutaj, tak daleko od twego kraju?

– Arcybiskup Alonso z Kartaginy, którego spotkałem w Bazylei podczas Konsylium, jakieś trzy lata temu zaproponował mi tę pracę... Ale ty, panie, też nie jesteś z tych stron...

Policzki Katarzyny zaróżowiły się lekko. Nie przewidziała tego pytania i nie przygotowała odpowiedzi.

– Nazywam się... Michał de Montsalvy – odparła pośpiesznie, przypominając sobie, że jest przebrana za mężczyznę. – Podróżuję z moim giermkiem, żeby zwiedzić Hiszpanię!

– Powiada się, że podróże kształtują młodość! To świadczy o tym, że nie znasz się na rzeczy, gdyż w tej krainie nie ma nic przyjemnego. Przyroda tu nieprzyjazna, a ludzie na wpół dzicy...

Przerwał, gdyż tłuszcza nagle uspokoiła się i nastąpiła tak wielka cisza, że słychać było głuche jęki człowieka w klatce.

Zbliżała się grupa urzędników magistrackich, na których czele, na dorodnym andaluzie* [*Andaluz – koń andaluzyjski.], jechał groźnie wyglądający mężczyzna cały ubrany na czarno. W świetle otaczających go pochodni jego twarz miała wyraz nieugiętej surowości. Śledzony wieloma spojrzeniami, powoli zbliżył się do klatki.

– To zbrodniczy alkad* [*Alkad – wójt, burmistrz.], don Martin Gomez Calvo! – rzucił z bojaźnią Hans. – Straszny człowiek! Arogancki i bardziej dziki niż rozbójnicy z Oca!

W istocie, tłum rozstępował się przed nim z pośpiechem wyrażającym niemy strach. Żołnierze z jego świty nie musieli nawet wyciągać broni, ludzie sami oddalali się od niebezpiecznej postaci.

Don Martin powoli okrążył klatkę, po czym sięgnąwszy po szpadę dźgnął jej czubkiem więźnia. Ten podniósł głowę, ukazując zarośniętą twarz. Katarzyna zadrżała i bezwiednie zrobiła kilka kroków do przodu, jakby przyciągana magnesem.

– Wody... wody... – jęknął człowiek po francusku. – Chce mi się pić! Prawie równocześnie z jękiem skazańca zgromadzeni usłyszeli krzyk Katarzyny.

– Walter!...

W tej bowiem chwili rozpoznała w tym zarośniętym łachmaniarzu utraconego przyjaciela. Ogarnięta szaloną radością, zapomniała na chwilę o tragicznym położeniu skazańca i już miała się rzucić w stronę klatki, kiedy na jej ramieniu spoczęła ciężka łapa Hansa, przygważdżając ją na miejscu.

– Uspokój się, panie! Chyba nie jesteś szalony!

– To nie jest złoczyńca! To mój przyjaciel! Zostaw mnie w spokoju!

– Pani Katarzyno! Na litość boską! – krzyknął Josse chwytając ją za drugie ramię.

Hans aż podskoczył.

– Pani Katarzyno?...

– Owszem! – odparła Katarzyna z wściekłością. – Jestem kobietą... panią de Montsalvy! Ale co ciebie to obchodzi, panie?

– Nawet bardzo! O, to nawet wszystko zmienia!

Co mówiąc, chwycił Katarzynę, wsadził ją sobie bezceremonialnie pod pachę i zasłoniwszy jej usta dłonią, zaniósł do niskiego domku schowanego za katedrą.

– Idź za nami z końmi! – rzucił do Jossego, torując sobie drogę wśród tłumu.

Nikt nawet nie zwrócił na nich uwagi, gdyż wszystkie oczy były skierowane na alkada i jego ofiarę. Katarzyna usłyszała rzucane przez niego rozkazy, nie rozumiejąc jednak stów. Usłyszała tylko, jak z wszystkich piersi dobył się szmer zadowolenia... Pospólstwo na całym świecie jest do siebie podobne, więc Katarzyna domyśliła się, że alkad musiał obiecać tłumowi jakieś krwawe widowisko.

– Co on powiedział? – chciała krzyknąć, lecz Hans silniej przytknął dłoń do jej ust i pchnąwszy nogą niskie drzwi, wszedł do ciemnego korytarza. Wtedy odwrócił się i rzekł do Jossego: – Zamknij drzwi i chodź!

Korytarz prowadził na podwórze, na którym piętrzyły się kamienne bloki, a pod zadaszeniem stały świeżo rozpoczęte, kamienne figury świętych. Na drewnianym słupie wisiał kaganek, oświetlając widoczną na środku podwórza rzymską studnię. Hans pokazał Jossemu, do którego słupa ma przywiązać konie, i w końcu postawił Katarzynę na ziemi nie siląc się na delikatność.

– No! Teraz możesz, pani, krzyczeć do woli! – rzucił z zadowoleniem. Katarzyna, lekko podduszona i czerwona ze złości, chciała skoczyć mu do oczu jak kocica, lecz Hans chwycił ją za dłonie uniemożliwiając jej zapędy.

– Rozkazuję, abyś natychmiast mnie stąd wypuścił! – krzyknęła. – Za kogo ty się uważasz, panie? Kto ci pozwolił traktować mnie w ten sposób?

– Po prostu, poczułem trochę sympatii do ciebie, ot i wszystko, panie rycerzu... czy pani Katarzyno, jak tam sobie wolisz! Gdybym patrzył bezczynnie na twoje brewerie, byłabyś w tej chwili związana i pod eskortą strażników wrzucona do lochu, gdzie czekałabyś na dobry lub zły humor alkada. I już z pewnością na nic nie przydałabyś się swojemu przyjacielowi!

Słysząc rozsądne słowa kamieniarza, Katarzyna w duszy przyznała mu rację, lecz nie chciała zbyt szybko przyznać się do przegranej.

– Nie miałby żadnego powodu, żeby mnie uwięzić! Po pierwsze jestem kobietą, po drugie nie jestem Kastylijką, lecz wierną poddaną króla Francji, Karola, a na dodatek damą dworu królowej Yolandy Aragońskiej... Popatrz! – krzyknęła sięgając do sakiewki i wyciągając z niej grawerowany szmaragd królowej. – Oto pierścień, który mi podarowała! Czy więc nadal wątpisz, że alkad zechce mnie wysłuchać?

– Nawet gdybyś była samą królową Yolandą, nie miałabyś pewności, że wyjdziesz żywa z jego szponów... tym bardziej że tutaj, w Kastylii, rodzina Aragońska nie jest dobrze widziana. Ten człowiek to dziki zwierz! Kiedy już ma swoją ofiarę, nigdy jej nie przepuści. Co zaś do tego klejnotu, to tylko mógłby wzbudzić jego pożądanie. Zabrawszy ci go, wrzuciłby cię do lochu i spokojnie wykończyłby twego przyjaciela!

– Nie ośmieliłby się! Jestem szlachetnie urodzona i jestem Francuzką! Mogłabym wnieść skargę...

– Do kogo? Król Jan wraz z dworem przebywa w Toledo, a nawet gdyby tu był, z pewnością by ci nie pomógł. Władca Kastylii to niedołęga i każda decyzja go męczy! Jest tylko jedna osoba, która mogłaby cię wysłuchać: to prawdziwy władca królestwa, konetabl Alvaro de Luna!

– W takim razie udam się do niego!

Hans wzruszywszy ramionami sięgnął po dzban wina stojący na stołku i napełniając trzy kubki, powoli powiedział: – To niemożliwe. Konetabl walczy u granic Grenady, więc tu niepodzielnie panują alkad i arcybiskup.

– Tak więc, udam się do arcybiskupa! Czyż sam nie mówiłeś mi, że to on przywiódł cię tutaj?

– W istocie. Jego świątobliwość Alonso jest człowiekiem dobrym i prawym, lecz żywi nienawiść do don Martina. Jeśli arcybiskup poprosi don Martina o łaskę dla twego przyjaciela, jest więcej niż pewne, że otrzyma odmowę. Zrozum, że Alonso ma tylko swoich mnichów do obrony, podczas gdy Martin ma zbrojnych ludzi. Don Martin zdaje sobie sprawę z własnej przewagi i nadużywa jej. A teraz chodź ze mną, jeśli chcesz coś zobaczyć... Najpierw jednak napij się wina. Dobrze ci zrobi.

Katarzyna spojrzała na nieznajomego, który z całym spokojem podawał jej kubek wina. Dlaczego zachował się jak przyjaciel? Spontaniczna sympatia? Z pewnością... lecz także zauroczenie, jakie wyczytała w jego oczach, które nie było dla niej niczym nowym, gdyż widywała je niejednokrotnie u innych mężczyzn...

Machinalnie umoczyła usta w cynowym kubku. Wino było kwaśne, lecz mocne i rozgrzewające. Opróżniwszy kubek aż do ostatniej kropli, oddała go Hansowi.

– Wypiłam... a teraz, co masz mi do pokazania?

Hans zaprowadził ją do niskiej sali bez światła i kominka, gdzie w rzędach leżały na podłodze sienniki przykryte derkami. Jedyne światło dochodziło tu z małego, zakratowanego okienka, wychodzącego na plac przed katedrą. W powietrzu czuć było ludzki pot i kurz.

– Tutaj śpią robotnicy, których przywiozłem ze sobą – wyjaśnił Hans. – Ale teraz wszyscy wylegli na plac... Popatrz przez okno!

Z zewnątrz na nowo zaczęły dochodzić krzyki i złorzeczenia. Wychyliwszy się przez okno, Katarzyna zamarła z osłupienia. Za pomocą jednego z potężnych wciągników zainstalowanych na wieżach katedry podnoszono klatkę wzdłuż muru i teraz kołysała się gdzieś na wysokości trzeciego piętra. Poniżej zbiegł się tłum, zadzierając głowy do góry i ciskając w więźnia, czym popadło. Katarzyna skierowała pytające spojrzenie na Hansa.

– Dlaczego to zrobili?

– Żeby dostarczyć gawiedzi uciechy. I tak będzie aż do dnia kaźni. Aż do tego dnia ta dzika hałastra będzie mogła się napawać cierpieniem nieszczęśnika, który, oprócz wszystkich upokorzeń, nie dostanie ani jeść, ani pić...

– A kiedy...?

– Egzekucja?... Za osiem dni...

Katarzyna krzyknęła z przerażenia, a jej oczy napełniły się łzami.

– Za osiem dni? Ależ on umrze do tej pory!

– Nie umrze – usłyszeli z tyłu głos Jossego. – Człowiek w czerni powiedział, że skazaniec jest silny jak tur i z pewnością doczeka kaźni...

– Co chcą z nim zrobić? – spytała Katarzyna czując, że ma sucho w gardle.

– Po co jej o tym mówić? – rozzłościł się Hans. – Sama zobaczy w dniu kaźni.

– Pani Katarzyna umie spojrzeć prawdzie w oczy, przyjacielu! – odpalił Josse. – Nie łudź się, że zdołasz coś przed nią ukryć! – Po czym, zwracając się do swej pani, oznajmił: – Za osiem dni zostanie żywcem obdarty ze skóry, która posłuży tym zwyrodnialcom do wykonania statuy Chrystusa, a to, co z niego zostanie, rzucą na stos!

Pod Katarzyną ugięły się nogi; czując mdłości, oparła się o ścianę. Hans chciał ją podtrzymać, lecz ona odepchnęła go.

– Zostaw mnie, panie. To minie...

– Po coś ty jej o tym mówił, panie? – irytował się Niemiec.

– Dobrze zrobił... Josse mnie zna... – wyszeptała słabym głosem, po czym opadła bezwładnie na jeden z sienników i objęła głowę rękami. Dotychczas poznała dosyć zła i okropieństw, by nie przejmować się z byle powodu, lecz to, co usłyszała, przechodziło wszelkie wyobrażenie.

– Czy to ci ludzie poszaleli, czy to ja postradałam zmysły?... Przecież to barbarzyństwo!

– U tego Maura, który oblega Grenadę, musi być jeszcze gorzej. Muszę przyznać, że ludzie w tym kraju kochają widok krwi... – stwierdził Hans.

Katarzyna nie słuchała. Powtarzała w myśli słowa Jossego, jakby chciała lepiej zrozumieć ich znaczenie: „...ze skóry zrobią statuę Chrystusa”. Czy podobne świętokradztwo było w ogóle możliwe?

– W katedrze jest już taka jedna statua – powiedział spokojnie kamieniarz.

– A teraz musimy stąd odejść, gdyż zaraz wrócą moi ludzie!

Delikatnie ujął Katarzynę za ramię i zaprowadził do znajdującej się w głębi wielkiej kuchni. Wewnątrz rozchodził się miły zapach strawy, gotującej się w czarnym od sadzy kociołku. Nie opodal, oparta o beczułkę wina, spała jak zabita służąca z rękami zwisającymi wzdłuż tułowia i otwartymi ustami. Hans usadowiwszy Katarzynę na ławie, wskazał na kobietę ruchem głowy i rzekł: – Nazywa się Urraca. Jest głucha jak pień. Możemy rozmawiać. Powiedziawszy to podszedł do niej i potrząsnął energicznie jej ramieniem.

Stara ledwo otworzyła oczy, zaczęła potwornie jazgotać, odczepiła kociołek i postawiła go na stole. Następnie wyciągnęła ze skrzyni drewniane miski i napełniła je zupą, po czym natychmiast wróciła na swoje miejsce koło beczki.

– Jedzcie! – zachęcał Hans, podsuwając Katarzynie strawę pod nos, lecz ona odsunęła miskę i potoczyła błędnym wzrokiem po swoich towarzyszach.

– Muszę uratować Waltera! – powiedziała wreszcie. – Chyba sama bym umarła, pozwalając zginąć mu w tak okropny sposób!

Nastąpiła cisza, w czasie której Hans spokojnie opróżnił swoją miskę, po czym otarłszy sobie usta rękawem, zaczął: – Pani, nie chciałbym cię denerwować. Ten nieszczęśnik był twoim wiernym sługą, lecz czas zmienia ludzkie serca. Rozbójnicy z Oca to nędzne kreatury, a twój przyjaciel był w ich gromadzie. Musiał popełnić takie same zbrodnie jak oni. Dlaczego chcesz narażać własne życie dla jednego z tych przeklętych bandytów?

– Nie rozumiesz, panie, bo nie znałeś Waltera. Otóż wiedz, panie Hansie, że w całej Francji nie znalazłbyś szlachetniejszej i lojalniejszej duszy! Straciłam go z oczu nie więcej niż parę miesięcy temu i nie wierzę, żeby przez ten czas mógł zmienić się do tego stopnia! Posłuchaj, co o nim powiem, a ocenę zostaw na potem!

Katarzyna w prostych słowach, nie starając się o łatwe efekty, opowiedziała, kim był Walter, ile razy uratował jej życie, jak wyruszył na poszukiwanie Arnolda, jak wreszcie zniknął w Pirenejach. Hans wysłuchał jej opowieści bez słowa.

– Czy wreszcie rozumiesz? Czy teraz rozumiesz, że nie mogę pozwolić, by zginął, i to w taki straszny sposób!

Po wysłuchaniu Katarzyny Hans przez dłuższą chwilę ważył swe myśli, nerwowo zaciskając palce, zanim odparł: – Teraz rozumiem... W takim razie możesz liczyć, pani, na moją pomoc!

– Dlaczego chcesz nam pomagać? – przerwał gwałtownie Josse. – Przecież nawet nas nie znasz, więc po co miałbyś ryzykować dla pary nieznajomych? Chyba... że liczysz na nagrodę w postaci pierścienia królowej Yolandy!

Słysząc te słowa, Hans zerwał się z ławy i podstawił zaciśniętą pięść pod nos Jossego.

– Powtórz, coś rzekł, przyjacielu, a rozkwaszę ci facjatę, jak się patrzy! Hans z Kolonii nigdy nie przyjmuje zapłaty za oddaną przysługę!

Katarzyna rzuciła się pomiędzy przeciwników i łagodnie odepchnęła pięść Hansa sprzed nosa Jossego, na którym nie zrobiła ona zresztą większego wrażenia.

– Przebacz mu, panie! – rzekła do Hansa. – W dzisiejszych czasach nie ufa się nikomu, lecz ja ci wierzę! Powiedz tylko, dlaczego chcesz nam pomóc, ryzykując własne życie?

– Sam dobrze nie wiem... Może dlatego, że mi się podobasz, pani... a może dlatego, że Walter, tak jak ja sam, jest synem Północy. Poza tym on zaczął mnie intrygować i nie będę patrzeć spokojnie, jak idzie pod nóż. Chyba nie zaznałbym potem spokoju. Musicie też wiedzieć, że nienawidzę alkada za to, że jednemu z moich robotników kazał odciąć dłoń, oskarżając go niesłusznie o kradzież. Z miłą chęcią spłatam mu figla! – rzekł, po czym oddalił się w głąb kuchni, gdzie leżał zwinięty materac, rozłożył go blisko ognia i powiedział: – Połóż się na nim, pani, i staraj się zasnąć. Po północy, kiedy jest najciemniej, wyjdziemy na wieżę i spróbujemy dosięgnąć klatki.

– Czy sądzisz, że uda się nam go uwolnić? – spytała z nadzieją w oczach.

– Tej nocy nie, musimy najpierw przygotować plan ucieczki. Lecz na pewno uda nam się podać mu coś do jedzenia i picia!

Głos stróża nocnego dawno obwieścił północ, kiedy drzwi chaty kamieniarza otworzyły się bezszelestnie i wyszły z niej trzy cienie – dwa duże, jeden mały. Na placu nie było żywej duszy, z wyjątkiem strażników stojących u stóp wieży. Czarny kot przebiegł drogę trzem nocnym markom.

Zamierzali dotrzeć do bocznej bramy del Sarmental, a w szczególności do jej małej furty, do której Hans miał klucz, jako że w tym miejscu budował kaplicę.

Wstrzymując oddechy i bacząc, by się nie potknąć, powoli posuwali się do przodu.

Josse trzymał pod pachą dzban z wodą, a Hans połeć słoniny i bochenek chleba. Katarzyna nie niosła niczego, szła z oczami wbitymi w ziemię, bojąc się spojrzeć na wiszącą nad jej głową klatkę.

– Uważajcie! – szepnął Hans, kiedy stanęli przed schodami wiodącymi do bramy. – W katedrze panuje okropne echo, a zawsze jest w środku dwóch mnichów na modłach. Zmieniają się co noc. Podaj mi dłoń, Katarzyno, poprowadzę cię!

Katarzyna wsunęła drżącą dłoń do chropowatej łapy Hansa i ruszyła za nim posłusznie. Josse chwycił poły jej płaszcza. Kamieniarz bezszelestnie otworzył furtkę. Z chóru było widać dwóch mnichów, których łyse czaszki błyszczały w skąpym świetle lampki oliwnej. Klęcząc na kamiennej posadzce, powtarzali monotonnie słowa modlitwy, odpowiadając sobie wzajemnie.

Hans przeżegnał się i poprowadził przyjaciół wzdłuż rozpoczętej przez siebie kaplicy, by w mroku filarów dotrzeć do schodów prowadzących na wieżę. Panowały tutaj egipskie ciemności i Hans musiał potrzeć krzesiwo. Na ziemi leżały sterty łuczyw, z których Hans podniósł jedno i zapalił.

– Kiedy dojdziemy na górę, zgaszę je – powiedział – a teraz szybko!

Schody były strome. Kiedy wreszcie Hans zgasił łuczywo, wszyscy z trudnością łapali oddech. Katarzyna poczuła powiew świeżego powietrza. Znajdowali się na zewnątrz i choć niebo było pełne gwiazd, przez chwilę musiała przyzwyczajać wzrok do otoczenia.

– Uważajcie pod nogi, pełno tu kamieni i drewnianych bali.

W istocie, było to główne miejsce pracy kamieniarza, który ponad kwadratowymi wieżami wznosił iglice ozdobione kwiatonami* [*Kwiaton, archit. – element dekoracyjny w kształcie pęków stylizowanych kwiatów lub liści, charakterystyczny dla sztuki gotyckiej.] stanowiącymi powód jego wielkiej dumy. Katarzyna ujrzała wielkie koło, na którym kręcił się wciągnik, wyglądający w nocnej scenerii jak narzędzie tortur. Trzymając się ciągle ręki Hansa, podeszła do ażurowej balustrady i wychyliła się. Poniżej kołysała się klatka zawieszona na grubym sznurze wciągnika. Poprzez drewniane kraty dało się zauważyć skurczoną postać więźnia, który z głową uniesioną ku niebu pojękiwał cichutko. Katarzyna spojrzała błagalnie na Hansa.

– Wyciągnijmy klatkę i uwolnijmy go! Jest ranny!

– Wiem, lecz tej nocy nam się to nie uda. Wciągnik okropnie skrzypi. Gdybym go teraz ruszył, to zaraz mielibyśmy żołnierzy na karku i nic nie zyskalibyśmy.

– A znasz jakiś sposób, żeby nie skrzypiał?

– Oczywiście, trzeba go nasmarować, lecz tego nie można robić w nocy. A poza tym, mówiłem już, że najpierw musimy przygotować plan ucieczki. Tymczasem spróbujemy go pocieszyć i wzmocnić. Zawołaj go, pani... bardzo cicho. Pamiętaj o żołnierzach na dole.

Przytrzymywana przez Jossego, który kurczowo uczepił się jej paska, Katarzyna wychyliła się najdalej jak mogła i cicho wyszeptała: – Walterze... Walterze... To ja... Katarzyna...

Więzień powoli odwrócił głowę w kierunku, skąd dobiegał szept.

– Ka... ta... rzy... na... – odparł zduszonym głosem, jakby obudził się z głębokiego snu.

Potem nastąpiła cisza, w czasie której Katarzyna słyszała bicie własnego serca, a do jej uszu dobiegł jęk skazańca: – Pić... pić...

Katarzyna zmartwiała... Czy był aż tak osłabiony, że nie usłyszał jej imienia?

– Walterze! To ja! Katarzyna de Montsalvy. Spójrz na mnie! Powiedz coś!

– Poczekaj! Dajmy mu najpierw pić! – przerwał jej Hans, po czym zwinnie przywiązał wąską szyjkę dzbana do żerdzi znalezionej na budowie i spuścił ją powoli do klatki, aż dotknęła rąk więźnia, lecz ten jakby niczego nie zauważył.

– Masz przyjacielu, pij!

Więzień powoli dotknął dzbana, a następnie chwycił go oburącz i wydając jakieś gardłowe dźwięki przywarł ustami do brzegu i zaczął łapczywie pić, zachłystując się jak zwierzę u wodopoju. Po opróżnieniu dzbana do ostatniej kropli z powrotem wpadł w otępienie. Katarzyna ze ściśniętym sercem wyszeptała: – Nie poznaje mnie... Nawet nie wiem, czy mnie słyszy...

– To na pewno gorączka – stwierdził Hans. – Jest ranny w głowę. A teraz spróbujmy dać mu coś do jedzenia.

Chleb i boczek miały takie samo powodzenie jak woda, lecz po zaspokojeniu głodu nieszczęśnik nadal wydawał się być głuchy na wezwania Katarzyny. Co prawda podnosił głowę do góry, lecz patrzył na nią tak, jakby była przezroczysta, po czym odwracał głowę. Z jego ust dobywała się cicha, monotonna skarga.

– Boże! Czy on zwariował? – przeraziła się Katarzyna.

– Nie, nie sądzę – pocieszał ją Hans – ale ma majaki. Chodźmy, na razie nic więcej nie możemy dla niego zrobić. Jutro postaram się naoliwić wciągnik, żeby nie skrzypiał, a następnej nocy spróbujemy go stąd wyciągnąć.

– Ale czy uda nam się wyprowadzić go z miasta? Bramy są solidne i dobrze strzeżone.

– Wszystko w swoim czasie! I na to znajdzie się sposób!

– Za pomocą mocnego sznura – wtrącił milczący dotąd Josse – można by spuścić się po murze obronnym.

– Tak... ale to ostateczność! Ja mam coś lepszego w zanadrzu. W moim fachu wystarczy dobrze patrzeć, żeby nauczyć się wielu rzeczy – dodał uśmiechając się zagadkowo. – A teraz musimy wracać.

Katarzyna, rzuciwszy ostatnie spojrzenie więźniowi, dała się poprowadzić do schodów. W ciemnym wnętrzu katedry słychać było nadal monotonne głosy modlących się mnichów, nie podejrzewających niczyjej obecności. Brama zamknęła się cicho i trzy cienie na powrót znalazły się na ulicy.

Po powrocie do domu kamieniarz zrobił swoim gościom małą lekcję.

– Jakby was kto pytał, macie utrzymywać, że jesteście moimi kuzynami w drodze do Composteli. Nie rozmawiajcie tylko z moimi robotnikami, gdyż kilku z nich pochodzi z mojego kraju i mogłoby ich zdziwić, że nie znacie naszego języka. Poza tym, możecie wychodzić do miasta i robić, co się wam podoba.

– Dzięki ci, panie, ale nie mam ochoty wychodzić, gdyż na widok tej klatki czuję się chora. Zostanę w domu.

– A ja nie! – rzekł Josse. – Jak się planuje ucieczkę, trzeba mieć uszy i oczy otwarte!

Następny dzień był dla Katarzyny istną męką. Od samego rana siedziała w domu wsłuchując się w padające krople deszczu. Znowu dobiegały jej uszu złorzeczenia i okrzyki nienawiści pod adresem biednego Waltera. Jedynym jej towarzystwem była stara Urraca, która cały czas mamrotała jakieś niezrozumiałe wyrazy, krzątając się po kuchni. Gdy nadeszła pora posiłku, postawiła przed Katarzyną miskę pełną zupy, kilka prawie całkiem spalonych placków i dzbanek wody. Sama zaś odeszła do swojego kąta przy beczce i zaczęła przypatrywać się młodej kobiecie tak uporczywie, że Katarzyna, nie mogąc dłużej znieść świdrującego spojrzenia staruchy, wyszła na podwórze i usiadła na krużganku, postanowiwszy w tym miejscu czekać na powrót mężczyzn.

Pierwszy wrócił Josse, lecz jego mina nie wróżyła niczego dobrego.

– Ucieczka nie będzie łatwa – powiedział. – Miejscowi ludzie tak nienawidzą bandytów z Oca, że nie przepuszczą żadnemu z nich. Jeśli uprowadzimy ich więźnia, gotowi są wzniecić rewolucję!

– A niechże rozniosą wszystko! – krzyknęła Katarzyna. – Co mnie to obchodzi, nie jesteśmy stąd! Liczy się tylko życie Waltera!

Josse popatrzył na nią jakoś dziwnie i rzekł: – Czy aż tak go kochasz?

Katarzyna wyczuła uszczypliwość w jego głosie, spojrzała prosto w oczy dawnego włóczęgi i nie bez pewnej wyniosłości rzuciła: – A tak! Kocham go jak brata... albo i więcej! To wieśniak, lecz jego dzielność i lojalność czynią go bardziej godnym złotych ostróg niż niejednego szlachetnie urodzonego! Więc jeśli myślisz, że uda ci się mnie namówić, bym opuściła to miasto zostawiając go samego na pastwę tej krwiożerczej gawiedzi, to tracisz czas, mój panie! Zrobię wszystko, by go uratować, nawet gdybym miała zginąć!

Usta Jossego rozszerzyły się w uśmiechu, a w jego oczach zatańczyły żartobliwe iskierki.

– A kto mówi inaczej? Ja tylko zauważyłem, że to będzie trudne i może nawet wywołać rewolucję, ale nic poza tym! Posłuchaj, pani!

W istocie, z zewnątrz dobiegały coraz bardziej napastliwe okrzyki domagające się śmierci skazańca.

– Alkad musiał podwoić straże przy wieży – stwierdził Josse.

– Podwoić straże?

– Ale to nie straże mnie niepokoją, lecz tłum żądny krwi – rzucił Hans, który właśnie wrócił z miasta. – Jeśli deszcz ich nie przegoni z placu i będą tam sterczeć przez całą noc, pilnując skazańca, to nasz plan się nie powiedzie.

Otrząsnąwszy się jak kundel z błyszczących na nim kropli deszczu, popatrzył na Katarzynę oczami pełnymi współczucia. Kobieta była blada jak papier i z trudem udawała spokój. Nie odzywała się, obserwując jak Hans zzuwa zabłocone buty. W końcu odważyła się zadać pytanie, które od dłuższej chwili cisnęło się jej na usta: – A wciągnik?... Czy mogłeś się nim zająć?

– Oczywiście! Naoliwiłem go tak, że można by go usmażyć na patelni! Lecz nic nie poradzę na ten cały motłoch, który nie zamierza stąd odejść. Nawet nie będziemy mogli nakarmić twojego przyjaciela.

– Muszą odejść! – powiedziała Katarzyna przez zaciśnięte zęby. – Muszą!

– Tak, ale jak ich do tego zmusić? Jeśli nawet deszcz nie dał im rady i nie zmusił do schowania się w domach?

W tej chwili dało się słyszeć potężne uderzenie pioruna, od którego wszyscy troje aż podskoczyli. Równocześnie deszcz zamienił się w prawdziwy potop. W mgnieniu oka plac opustoszał. Ludzie pouciekali do domów, a żołnierze zbili się w kupkę, szukając schronienia pod murami katedry. Robotnicy w pośpiechu zeszli z wieży. Została tylko klatka targana podmuchami wiatru i sieczona deszczem.

– Och! Gdybyż nawałnica mogła trwać całą noc! – westchnęła Katarzyna.

– Czasem zdarza się, że burza trwa długo. W każdym razie zapowiada się ciemna noc. Chodźcie, moi ludzie wracają. Musimy się posilić i odpocząć. Mamy dziś w nocy sporo roboty!

Podczas wieczerzy cały czas słychać było bębnienie deszczu o dach. Robotnicy jedli w ciszy, zmęczeni całym dniem pracy, po czym jeden za drugim poukładali się w swoich legowiskach. Dwóch czy trzech dotrzymało towarzystwa Hansowi, który sięgnął po piwo z beczki.

Katarzyna siedząc ze spuszczoną głową pomyślała, że niebiosa sprzysięgły się przeciw Walterowi, nie oszczędzając mu niczego, łącznie z deszczem. Wreszcie wszyscy robotnicy usnęli, a stara Urraca też gdzieś zniknęła. Powoli w zadymionej kuchni zapadł mrok, a dom napełnił się chrapaniem. Tylko Katarzyna nie spała; siedząc z otwartymi oczami na ławie wsłuchiwała się w szaleńcze bicie swego serca. Kiedy z ciemności wyłonili się Hans i Josse, zerwała się gotowa do drogi.

– Chodźmy! – rzucił kamieniarz. – Teraz albo nigdy!

Po chwili wszyscy troje byli już przy studni na podwórzu. Niestety, deszcz prawie przestał padać, lecz noc była czarna choć oko wykol.

– Poczekajcie! Musimy zabrać ze sobą kilka rzeczy – powiedział Hans, po czym wręczył Katarzynie zawiniątko z szorstkiego materiału, a Jossemu ciężki worek, sam też zarzucił sobie na plecy ciężki wór.

– Co jest w tych workach? – spytała Katarzyna.

– Zobaczysz na wieży! A teraz w drogę!

W całkowitych ciemnościach przebyli drogę znaną z poprzedniej nocy. Katarzyna szła trzymając Hansa za pas, żeby nie upaść. Bez kłopotów dotarli do bramy i weszli do katedry. Podobnie jak wczoraj, zastali w środku dwóch mnichów pogrążonych w modlitwie, tym razem przy grobowcu Cyda. Katarzyna zaciskała dłoń na rękojeści sztyletu, gotowa zadać cios pierwszemu, który ośmieliłby się zawrócić ją z drogi.

Katarzyna pochyliła się, zmuszona do tego przez hulający na szczycie wieży wiatr, lecz jej oczy szybciej niż poprzedniej nocy przyzwyczaiły się do mroku.

Hans szybko przystąpił do działania. Podwinąwszy rękawy, popluł w dłonie i chwycił wielkie koło wciągnika, na które Katarzyna spojrzała z obawą, że jednemu człowiekowi nigdy nie uda się go wprawić w ruch.

– Pomogę ci, panie! – zaproponowała.

– Nie. Nie trzeba. Lepiej zrobisz, jeżeli pomożesz Jossemu wciągnąć klatkę za balustradę, kiedy już znajdzie się na górze. Nie będzie to wcale łatwe. A z wciągnikiem poradzę sobie sam!

Nie zwlekając zaczerpnął głęboko powietrza i naparł na potężną korbę wciągnika. Klatka drgnęła, po czym bardzo powoli zaczęła unosić się w górę. Wszystko odbywało się bezszelestnie. Człowiek w klatce nie poruszał się, można było co najwyżej odgadnąć jego obecność.

– Żeby tylko nie był martwy! – szepnęła Katarzyna, którą przerażał nieruchomy zarys sylwetki Waltera.

– Żeby tylko Hansowi się udało! – odpowiedział Josse. – Podnieść samemu taki ciężar to zadanie dla Herkulesa!

Tymczasem oddech Hansa stał się krótki i napięty. Walka człowieka z potwornym ciężarem stawała się coraz bardziej dramatyczna. Klatka podnosiła się coraz oporniej.

– Mój Boże... Nie da rady... – jęknęła Katarzyna.

W tej chwili jęk uwiązł jej w gardle na widok wyłaniającego się ze schodów cienia. Nie zdążyła jednak nawet krzyknąć, kiedy nieznajoma postać dopadła do wciągnika, by połączyć swe wysiłki z Hansem.

– Kim jest ten człowiek? – spytała zaskoczona.

– Nie bój się, to mój pomocnik, Hatto. Domyślił się, co chcemy zrobić, i przyszedł nam z pomocą.

– Dlaczego?

– Mężczyzna, któremu don Martin kazał odciąć dłoń, to jego brat, Gottlieb. Możemy mu zaufać.

Dzięki nieoczekiwanej pomocy, klatka zaczęła szybciej unosić się do góry i wkrótce jej czubek wyłonił się nad balustradą. Josse za pomocą haka błyskawicznie przyciągnął ją do siebie.

– Ostrożnie! – szepnął Hans. – Ostrożnie... Trzeba ją postawić na posadzce nie czyniąc hałasu.

Zadanie było niezwykle trudne. Katarzyna powstrzymywała oddech i pomimo nocnego chłodu cała była spocona. Chwyciwszy chropowaty, drewniany pręt klatki doznała uczucia zwycięstwa. Jeszcze przez chwilę okropna klatka kręciła się nad posadzką, żeby wreszcie powoli na niej osiąść. Dwaj mężczyźni przy kołowrotku odetchnęli z ulgą i rękawami otarli pot z czoła. Tymczasem Josse rzucił się do otwierania klatki. Prosty, żelazny zamek nie sprawił mu większego kłopotu i kiedy tylko popuścił, Katarzyna natychmiast znalazła się w środku, dotykając niecierpliwymi rękami bezwładnego i przemokniętego przyjaciela.

– Nie porusza się... – szepnęła zaniepokojona.

– Zostaw go nam i wyjdź z klatki, pani – rozkazał Josse.

– Szybciej! – rozzłościł się Hans. – Popatrzcie na niebo! W istocie, zza zasłony chmur pokazało się nikłe światło.

– Wystarczy, aby ktokolwiek zauważył, że klatka zniknęła, i będzie po nas!

Całe miasto spadnie nam na głowę, a wtedy... niech Bóg ma nas w swej opiece!

– We wszystkich krajach na świecie kościół jest miejscem azylu – rzuciła gniewnie Katarzyna.

– We wszystkich być może... lecz tutaj nie byłbym tego taki pewny. Trzej mężczyźni z wielkim trudem wyciągnęli więźnia z klatki. Był zupełnie bezwładny, nie dawał żadnego znaku życia. Katarzyna położyła mu rękę na piersi i odetchnęła z ulgą.

– Żyje! – westchnęła. – Tylko jak długo?

– Prędzej! – rozkazał Hans. – Rozbierzcie go!

– Ale dlaczego?

– Zobaczycie! Pośpieszcie się wreszcie! Zaraz wzejdzie księżyc! Jakby na potwierdzenie jego słów na dole jeden ze strażników zakaszlał, a potem doszedł ich uszu brzęk lancy. Czterej spiskowcy zamarli, czekając z obawą na alarm... Nadal jednak trwała cisza, więc z westchnieniem ulgi Josse, Katarzyna i Hatto zabrali się do rozbierania Waltera, a Hans sięgnął do ciężkiego wora i wyciągnął zeń kawał drewna, któremu pośpiesznie nadano kształt skulonej, ludzkiej postaci.

– Klatka musi nadal tak wyglądać, jakby ktoś w niej był – powiedział Hans – bo inaczej ludzie od świtu zaczną przeczesywać miasto i nie będziemy mogli przeprowadzić tego człowieka. Przy odrobinie szczęścia nikt nie zauważy zamiany przez kilka dni.

Katarzyna już wcześniej domyśliła się fortelu dzielnego Niemca. Strzępy ubrania dały się łatwo zdjąć z ciała Waltera i zostały zastąpione płaszczem, który przyniosła Katarzyna. Tymczasem Hans owinął swój kawał drewna zdjętymi z jeńca szmatami i umieścił go w klatce.

– Z dołu nikt nie zauważy różnicy, lecz gdyby ktoś spojrzał z wieży... Najwięcej trudności sprawiły łańcuchy krępujące więźnia, najmniejszy krzyk bólu mógłby ściągnąć uwagę strażników. Kiedy Hans zaczął piłować łańcuchy przy kostkach, Katarzyna wstrzymała oddech. Kamieniarz był jednak naprawdę bardzo zręczny. Operacja zakończyła się sukcesem, a skazaniec nawet nie pisnął.

Łańcuchy szybko rozlokowano na kukle i zamknięto klatkę. Następnie Hans z pomocą Hatto zabrali się do spuszczania klatki, a Katarzyna z Jossem uważali, żeby wszystko odbyło się bezszelestnie. Kilka minut później potworne narzędzie tortur zajęło swoje poprzednie miejsce. Był najwyższy ku temu czas!

W tej chwili bowiem księżyc, jakby tylko na to czekał, wyszedł zza chmur, roztaczając nad całą okolicą swoje zimne światło. Równocześnie na dole dały się słyszeć odgłosy rozmowy żołnierzy. Hans pokazał białe zęby w szerokim uśmiechu.

– Niebo nam sprzyja! – szepnął. – A teraz musimy znieść naszego pacjenta, a biorąc pod uwagę jego posturę, nie będzie to łatwe. Schody w wieży są strome i całe szczęście, że Hatto przyszedł nam z pomocą. Ruszajmy! Pani, Katarzyno, będzie szła przodem, oświetlając nam drogę łuczywem.

Po czym trzej mężczyźni chwycili Waltera, jeden za nogi, dwaj za ramiona i pochód ruszył powoli. Walter, pomimo że wychudzony, ważył niemało, był wysoki, a schody wąskie. Krok po kroku, wstrzymując oddechy, grupa spiskowców zbliżała się do bramy, gdy w najmniej spodziewanej chwili Walter cicho jęknął. Jęk ten w panującej w katedrze ciszy, przerywanej jedynie monotonnymi głosami mnichów, zabrzmiał jak trąby Apokalipsy. Trzej mężczyźni mieli zaledwie czas, by schować się w cieniu filara przy zamkniętej kracie kaplicy. Katarzyna przytknęła dłoń do ust skazańca.

Ogarnął ich okropny strach. Katarzyna słyszała, jak wali jej serce. Hans oddychał z trudnością. Mnisi na chórze przerwali swe modły i zgodnym ruchem odwrócili głowy w kierunku, skąd dobiegł ich hałas. Katarzyna dostrzegła profil jednego z nich odcinający się w świetle świecy. Drugi z nich dał znak, żeby wstać, lecz jego towarzysz powstrzymał go.

– Es un gato* [*Es un gato, hiszp. – kot.] – powiedział.

I nie zawracając sobie więcej głowy, z powrotem zagłębili się w modłach. Sytuacja spiskowców stawała się jednak coraz bardziej dramatyczna.

Katarzyna czuła, jak pod jej dłonią ożywiają się usta Waltera. Więzień jęknął znowu. Uciekinierom śmierć po raz drugi zajrzała w oczy. Tym razem mnisi przyjdą sprawdzić, czy to rzeczywiście kot...

– Jeśli trzeba go będzie ogłuszyć, to ogłuszymy go! – oświadczył niewzruszenie Josse. – Musimy jednak za wszelką cenę stąd wyjść!

Nagle w czeluściach katedry zabrzmiał odgłos dzwonu, a po chwili rozległ się posępny chór złożony co najmniej z pięćdziesiątki męskich głosów.

– To odpowiedni moment! – powiedział Hans z radością. Uciekinierzy pochwycili bezwładne ciało na nowo i jakby nie czując jego ciężaru ruszyli prawie pędem wzdłuż bocznej nawy. Był już najwyższy czas, gdyż Walter nie przestawał jęczeć. Na szczęście, głosy mnichów wznosiły się aż pod samo sklepienie kościoła, zagłuszając jęki rannego. Wreszcie dotarli do bramy, którą przebiegli prawie jak huragan. Należało zdążyć przed procesją nadchodzącą z klasztoru. Pod murami było wystarczająco ciemno, by przemknąć bezpiecznie.

Kilka minut później za spiskowcami zamknęły się cicho niskie drzwi chaty kamieniarza Hansa. Wyczerpana, lecz szczęśliwa Katarzyna osunęła się na brzeg studni i rozpłakała rzewnymi łzami, dając upust tłumionemu przez tak długi czas napięciu.

Rozdział szósty KONIEC GRZESZNIKA

Hans, Josse i Hatto pozwolili Katarzynie wypłakać się do woli, sami zaś zanieśli Waltera pod wiatę, gdzie kamieniarz trzymał skalne bloki i ułożywszy go na słomie, przyglądali mu się uważnie. Katarzyna przestała płakać, wytarła zaczerwienione oczy i dołączyła do swoich towarzyszy. Łzy przyniosły jej ulgę i odprężenie. Nie czuła już nawet zmęczenia. Co za radość, że udało się jej wyrwać Waltera ze szponów don Martina! Nawet jeśli była to tylko połowa zadania, nawet jeśli Walter był umierający...

Radość zwycięstwa wkrótce jednak zamieniła się w przerażenie na widok bezwładnego ciała rozciągniętego na słomie. Nieszczęśnik był przeraźliwie chudy i brudny. Od czasu do czasu otwierał oczy, lecz jego spojrzenie błądziło w pustce i kiedy nawet padło na młodą kobietę, zdawało się jej nie rozpoznawać. Katarzyna na próżno pochylała się nad nim, wymawiając jego imię. Normandczyk patrzył na nią niewidzącym wzrokiem.

– Czyżby postradał zmysły? – spytała z niepokojem. – Zdaje się, że niczego nie pamięta. Musi być bardzo chory! Należało go raczej zanieść do kuchni!

– To niemożliwe – odparł Hans. – Niebawem wstanie dzień; lepiej żeby Urraca go nie zobaczyła!

– Przecież jest głucha!

– Co z tego, że głucha. Ale nie jest ani ślepa, ani niema i z pewnością nie taka głupia, na jaką wygląda. A teraz trzeba umyć tego człowieka, ubrać go i dać mu coś na wzmocnienie. Kiedy wstanie dzień, musimy bezzwłocznie wyprawić go z miasta!

– Jak zabierzemy go w tym stanie?

– Mam na to sposób – przerwał niecierpliwie Hans – a gdy mój plan się powiedzie, twoim zadaniem, Katarzyno, będzie zaopiekować się nim. Co do mnie, to nie mogę ani schować go u siebie, ani iść z wami. Naraziłbym własną głowę i moich ludzi... Pomogłem wam z sympatii i nienawiści do don Martina, ale kocham życie i swoją pracę. Musicie więc wiedzieć, że po opuszczeniu miasta nie będziecie mogli więcej na mnie liczyć. Żałuję, lecz nic na to nie poradzę...

Katarzyna słuchała uważnie słów Hansa, nie dowierzając, że na tym kończy się jego pomoc, chociaż w głębi duszy przyznawała mu rację. Uśmiechnęła się więc i wyciągnęła do niego dłoń.

– I tak wiele dla mnie uczyniłeś, drogi przyjacielu, dla nieznajomej, i jestem ci za to gorąco wdzięczna! Bądź o mnie spokojny! Umiem sobie radzić, więc i z tym sobie poradzę!

– Tym bardziej, że masz, pani, mnie! – wtrącił Josse. – Ale przejdźmy do dzieła! Powiedziałeś mistrzu Hansie, że masz sposób na wyprowadzenie nieszczęśnika z miasta. Co to za sposób?

– Wózek z kamieniami. Mam za zadanie zawieźć ładunek do Hospital del Rey, położonego nie opodal klasztoru Las Huelgas, gdzie kazano mi wykonać kilka napraw. Wyruszymy zaraz po otwarciu bram. Wasz przyjaciel zostanie ukryty wśród kamieni, gdzie nie dosięgną go lance strażników. Do wózka zaprzęgniemy wasze konie. W klasztorze załatwię wam inny wózek, a dla siebie konie. Potem się rozstaniemy...

– Jak mam ci dziękować, mistrzu Hansie?

– Dosyć gadania. Lepiej zajmijmy się chorym i przygotujmy wózek! Zaczyna świtać!

Nie mówiąc nic więcej, czworo spiskowców zabrało się do dzieła. Zdjąwszy z Waltera jego łachy, umyli go i ubrali w wiejski, czysty przyodziewek. Straszna rana na głowie została opatrzona baranim łojem. Obcięto mu brodę i ogolono, tak by nie można go było poznać. Walter nawet nie protestował, tylko od czasu do czasu cichutko pojękiwał. Następnie wypił chciwie miskę gorącej zupy i dzban czerwonego wina. Josse przyglądał się bacznie, jak pije, i rzekł: – Trzeba mu dać więcej wina, żeby zasnął. Wtedy nie będzie jęczał i strażnicy nic nie usłyszą.

– To nie jest konieczne – odparł na to Hans. – Mam ziarna maku, które łagodzą ból. Wsypię mu ich trochę do wina, a będzie spał jak niemowlę!

Kiedy skończyli, zewsząd dało się słyszeć pianie kogutów. Hans rzucił niespokojne spojrzenie na pojaśniałe niebo.

– Przygotujmy wózek. Urraca za chwilę wyjdzie ze swojej nory! Szybko wlał w Waltera wino zaprawione makiem, owinął go derką i zaniósł do prostego wózka, który stał w szopie nie opodal chaty. Następnie, przy pomocy Jossego i Hatto, poukładał na nim bloki skalne w taki sposób, by nie zrobić mu krzywdy, a wszystkie dziury poutykał słomą. Skończyli w samą porę, gdyż z chaty zaczęły dobiegać głosy rozbudzonych robotników. Stara Urraca wyszła na podwórze po wodę do studni i po drewno do paleniska. Wkrótce w kociołku zabulgotała woda, a starucha postawiła na stole grube pajdy czarnego chleba i cebule, które wisiały u powały. Jeden za drugim powstawali robotnicy, którzy przeciągając się i ziewając po kolei przemywali ciała w wiadrze zimnej wody, po czym zabierali swoją porcję jedzenia. Katarzyna ziewając usiadła przy palenisku, gdyż poranek był zimny. Josse udawał, że dopiero co się obudził, i wyszedł na podwórze, chcąc sprawdzić, jak wygląda zawartość wózka w świetle dziennym. Hans obserwował go z niepokojem i uspokoił się dopiero wtedy, kiedy Josse mrugnął do niego porozumiewawczo. Odwrócił się do swoich robotników i powiedział coś do nich w ich ojczystym języku. Katarzyna usłyszawszy słowa „Las Huelgas”, domyśliła się, że mistrz mówi im o swoim wyjeździe na cały dzień do słynnego klasztoru. Wreszcie, kiedy robotnicy poszli na budowę, Hans uśmiechnął się do Katarzyny i rzekł: – Zjedz coś, pani, i ruszajmy. Zaraz otworzą bramy.

W istocie, słychać już było skrzypienie wielkiej kraty znajdującej się nie opodal bramy Santa Maria, a krzyki i nawoływania powoli zapełniły plac.

– Gdzie podział się Josse? – spytał Hans. – Czy jest na placu?

– Chyba tak...

– Pójdę po niego.

Katarzyna, pogryzając chleb z cebulą, ruszyła za mistrzem. Znaleźli Jossego niedaleko chaty; oparty o mur przyglądał się widowisku, które wkrótce zainteresowało także Hansa i Katarzynę. Otóż na plac wjeżdżała z impetem kawalkada jeźdźców, którym przewodził na swym andaluzyjskim koniu don Martin Gomez Calvo z czarnymi piórami przy kapeluszu. Równocześnie nadbiegło kilku robotników niosąc belki, deski, drabiny i młotki. Dyrygował nimi olbrzymi mężczyzna w ciemnopurpurowym stroju.

– To kat! – rzucił Hans. – Donnerwetter*! [*Donnerwetter!, niem. – do pioruna!] Czy to ma znaczyć, że... Nie dokończył, gdyż to, co się działo na placu, było aż nadto jasne.

Z niezwykłą zręcznością robotnicy sklecili niskie rusztowanie, poganiani energicznymi gestami kata i trzaskaniem biczów trzech nadzorców.

– To są mauretańscy niewolnicy! – rzucił Hans. – Musimy natychmiast uciekać! Popatrz, co robi don Martin!

Katarzyna popatrzyła na zbrodniczego alkada, który uniósłszy się w strzemionach, rozkazał kościstym palcem, żeby spuszczono klatkę na ziemię.

W tej chwili Josse ruszył pędem w stronę chaty. Był blady aż po czubek głowy.

– Gwałtu, rety! Don Martin obawiając się, że zła pogoda za bardzo osłabi skazańca, kazał przyśpieszyć egzekucję!

Istotnie, w tej chwili nadciągnęła następna grupa mauretańskich niewolników w żółtych turbanach, dźwigając polana i wiązki chrustu przeznaczone na stos, na którym miano spalić ciało skazańca po obdarciu go ze skóry.

Cała trójka rzuciła się do wózka, do którego Hatto zaprzągł konie. Katarzyna usiadła obok Hansa, który, nie zwlekając, chwycił za lejce, a Josse usiadł z tyłu z dyndającymi nogami i nasunął czapkę na czoło jak zwyczajny robotnik udający się do pracy. Hans strzelił z bicza i wózek ruszył w stronę bramy Santa Maria.

Przejechać jednak nie było łatwo. Przygotowania do egzekucji przyciągnęły na plac wszystkich mieszkańców miasta; każdy chciał zająć jak najlepsze miejsce. W oknach domów pojawiało się coraz więcej głów. Zajmowano także miejsca na dachach. Mieszkańcy Burgos przygotowywali się gorączkowo do wybornego widowiska!

Katarzyna spojrzała z przestrachem na szafot, na którym kaci wznosili teraz słup w kształcie krzyża oplątany łańcuchami, na prawie skończony stos, potem na klatkę, która powoli opuszczała się wzdłuż wieży i była już prawie w połowie drogi. A tymczasem wózek z coraz większym trudem torował sobie drogę wśród gęstniejącego tłumu.

– Paso! Paso! – wykrzykiwał Hans strzelając z bicza. – Paso* [*Paso! paso!, hiszp. – z drogi!]! Jednak tłum, zbyt zaabsorbowany podniecającymi przygotowaniami, nie zwracał uwagi na jego okrzyki. Co najwyżej, jeden z drugim rzucił Hansowi pogardliwe spojrzenie, nie zamierzając jednak ustąpić ani na krok, nawet gdyby miały ich stratować konie. Niemiec zawrzał z gniewu.

– Cuidado*! [*Cuidado!, hiszp. – uwaga!] – wrzasnął smagając biczem na lewo i prawo. Jednocześnie pociągnął z całej siły za lejce, aż konie stanęły dęba, uderzając kopytami po głowach gawiedzi. Tyra razem tłum rozstąpił się z okrzykiem grozy i Hans pognał konie w kierunku bramy. Niestety, w tej samej chwili klatka dotknęła ziemi, a don Martin natychmiast się zorientował, że więzień mu umknął. Pozieleniawszy ze złości, zeskoczył z konia i począł wydawać rozkazy, wściekając się przy tym jak morze podczas sztormu.

Gdy wózek podjechał pod bramę, przed pędzącymi końmi spuszczono kratę. Otóż Don Martin wydał rozkaz zamknięcia bram i przeszukania całego miasta!

Katarzyna osunęła się na swym siedzeniu. Usłyszała jak przez sen cichy głos Hansa: – Odwagi, na Boga! To nie chwila na omdlenia! Musimy stawić im czoło. To nasza jedyna szansa!

I począł łajać strażników po kastylijsku za to, że przeszkadzają mu udać się do pracy i że te wszystkie historie nic a nic go nie obchodzą! Za pomocą sugestywnych gestów, których nie powstydziłby się sam don Martin, starał się przekonać strażników, że powinni go przepuścić. Lecz oni, oparci niedbale na pikach, nawet nie chcieli o niczym słyszeć. Hans z rezygnacją opadł na ławkę.

– I co teraz zrobimy? – spytała Katarzyna, czując, że zbiera się jej na płacz.

– A cóż nam pozostało? Musimy tutaj zaczekać, a nie wiadomo, jak to się wszystko skończy...

Przybita Katarzyna spuściła głowę, złączyła dłonie i zaczęła się modlić, nie zważając, co się wokół dzieje. Tymczasem na placu wrzało. Ludzie kwiczeli jak zarzynane świnie, rozpychani przez strażników, którzy waląc lancami na oślep torowali sobie drogę w stronę domów. Wybuchały kłótnie i bijatyki. Wkrótce ludzie don Martina wpadli do pierwszej oberży, wypytując oberżystę i podróżnych. Każda nieznajoma twarz wydawała się podejrzana; każdy nieznajomy mógł być jednym z tych strasznych bandytów z gór Oca, którzy mieli zamiar odbić więźnia. Narastał ogólny strach.

Nagle od strony zamkniętej bramy dał się słyszeć śpiew religijny, tak znajomy, że Katarzyna uniosła głowę.

E ul treia! E sus eia! Deus aia nos!

Była to stara, odwieczna pieśń pielgrzymów z Composteli. Pieśń intonowana przez wędrowców w chwilach wielkiego zmęczenia, pieśń, którą ona sama śpiewała jeszcze tak niedawno, zaledwie kilka tygodni temu, kiedy wraz z innymi opuszczała Le Puy i na bezludnych ścieżkach Aubrac. Nagle w jej duszy pojawiła się iskierka nadziei. Wydało się jej, że ta stara kantylena* [*Kantylena, lit. – dawna epicka pieśń francuska, wykonywana zwykle z towarzyszeniem muzyki.] jest odpowiedzią Pana Boga na jej żarliwą modlitwę. Zeskoczywszy z wózka, podbiegła do kraty, uczepiła się jej obydwiema rękami i wcisnęła twarz pomiędzy pręty.

Mostem sunęła grupa obszarpanych i zakurzonych pielgrzymów, z trudem prostujących zmęczone plecy i obolałe ramiona. Na przedzie gromady, z oczami wzniesionymi do nieba, kroczył Gerbert Bohat, wymachując kosturem dla nadania pieśni rytmu. Stanąwszy przed spuszczoną kratą, rzucił spojrzenie na strażników stojących na murach i nie zauważywszy starych towarzyszy wędrówki, rzucił gromkim głosem: – Dlaczego brama jest zamknięta? Otwierajcie przed wędrowcami Pana Boga!

Następnie powtórzył to samo po hiszpańsku, lecz jeden ze strażników odpowiedział coś, co musiało oznaczać, żeby pielgrzymi trzymali się z daleka od tego miejsca, gdyż Klermontczyk rozgniewał się i odrzekł coś podniesionym tonem.

– Co mówi? – spytała Katarzyna.

– Że do tej pory żadne chrześcijańskie miasto nie ośmieliło się nigdy zamknąć swych podwoi przed pielgrzymami z Composteli, że jego ludzie są wyczerpani, niektórzy nawet chorzy i ranni, że pilno im dotrzeć do schroniska, gdyż po drodze zostali napadnięci przez rozbójników, i że stanowczo domaga się otwarcia bramy!

– I co mu odpowiedziano?

– Że don Martin nie pozwolił!

Wymiana zdań była coraz bardziej gwałtowna i trwała jeszcze jakiś czas. Wreszcie Gerbert Bohat wbił w ziemię kostur i powiedział, że nie ruszy się z miejsca, dopóki nie zobaczy się z don Martinem.

Wkrótce przy bramie pojawiła się czarna postać zbrodniczego alkada, który po kamiennych schodach wspiął się na mury.

– Chyba jest jakaś szansa... – szepnął Hans. – Don Martin powiedział, że rozbójnicy, którzy zaatakowali pielgrzymów, mogli być bandytami z Oca, należy więc przepytać pielgrzymów na tę okoliczność.

W istocie, po chwili nastąpiła wymiana zdań pomiędzy don Martinem a Gerbertem Bohatem. Głos alkada dziwnie złagodniał, aż wreszcie przysłuchujący się uważnie jego słowom Hans wyszeptał: – Oznajmił, że każe otworzyć bramę przed świątobliwymi pielgrzymami, lecz... nie podoba mi się taka nagła zmiana... Don Martin nie przebiera w środkach, by wyciągnąć z ludzi zeznania... Wszystko jedno, gdy tylko podniosą kratę, musimy to wykorzystać! Jeśli zaś odkryją, co znajduje się w naszym wózku, wszyscy podzielimy los Waltera! Trudno, kto nawarzył sobie piwa... Ale, ale... czy słyszycie tę wrzawę za nami? Przeszukują domy! Wszystko mi jedno! Wolę strzałę w plecy niż śmierć na stosie!

W tej chwili pod sklepieniem ukazał się don Martin z zastępem żołnierzy. Na widok wózka alkad stanął w strzemionach i skierował konia prosto na niego. Widząc, jak zbliża się nieodwołalnie z twarzą poszarzałą z wściekłości, Katarzyna poczuła, że za chwilę wyzionie ducha. Przez jej głowę przebiegła myśl, że teraz już nic nie uratuje ani jej, ani przyjaciół od tego strasznego stosu, który czekał nie opodal na swą ofiarę.

Nie doceniała jednak mistrza kamieniarskiego! Otóż Hans na złość alkada odpowiedział ze stoickim spokojem, że bezwzględnie musi zawieźć kamienie do Las Huelgas, gdzie ma do wykonania pracę, którą zlecił mu sam konetabl Alvaro de Luna. Nazwisko władcy Kastylii wywarło na alkadzie zamierzony skutek. Jego złość nieco opadła. Jeszcze tylko zmierzył po kolei każdego z siedzących na wózku swoim przenikliwym i nieufnym spojrzeniem. Nastąpiła chwila nieznośnej, pełnej napięcia ciszy, po czym don Martin rozwarł swe wąskie wargi i rzucił kilka ostrych słów. Katarzyna poczuła, że siedzący za nią Josse zadrżał. Hans zaś ani drgnął, lecz widząc, jak mocniej ściska lejce, młoda kobieta domyśliła się, że zaraz pojadą.

W rzeczy samej, krata wreszcie drgnęła i powoli zaczęła unosić się do góry.

Don Martin wjechał na most i dał znak pielgrzymom, by się zbliżyli.

– Ruszajmy! – rzucił Hans. – Zaczekamy na moście, aż przejdą pielgrzymi. Wózek ruszył powoli i na moście Hans ustawił go z boku, zostawiając przejście pielgrzymom. Pokutnicy szli z trudem, ciężko powłócząc nogami, wyczerpani przejściem przez góry. Katarzyna i Josse rozpoznali kilka osób, lecz znaczna większość była zmieniona nie do poznaki przez trudy wędrówki. Ich ciała, odziane w strzępy sukien, pokrywały rany i skaleczenia. Rozbójnicy musieli krwawo się z nimi rozprawić! Żadne z nich nie miało już siły śpiewać.

– Biedni ludzie... – wyszeptała przejęta do żywego Katarzyna. – Nasze miejsce jest wśród nich... Powinniśmy wyglądać tak jak oni...

– Ale na szczęście nie wyglądamy! – burknął Josse z wyraźnym zadowoleniem, które jednak nie trwało zbyt długo.

Oto bowiem w momencie gdy pielgrzymi dotarli do bramy Santa Maria, otoczyły ich zastępy żołnierzy krwawego don Martina.

– Na rany Chrystusa! – krzyknął Josse. – Aresztują ich!

– Don Martin chce postawić im kilka pytań – wyjaśnił ponurym głosem Hans. – Wolał mieć pewność co do nich... przynajmniej na jakiś czas...

– To niegodne! – oburzyła się Katarzyna. – Czego chce się dowiedzieć od tych biednych ludzi? Oni potrzebują medyka, a nie policji!

– Będą ich wypytywać, czy bandyci z Oca odbili swego kompana i gdzie znajduje się ich kryjówka. Nie wiadomo, kogo ci nieszczęśnicy powinni bać się bardziej: zemsty rozbójników z Oca czy nienawiści don Martina!

Katarzyna nie odpowiadała, lecz z niepokojem przyglądała się, jak żołnierze popychali pielgrzymów do przodu. Niektórzy z nich stawiali opór, oczywiście na czele z Gerbertem Bohatem, który wykrzykiwał bez opamiętania: – Zdrada! Zdrada! Brońmy się, bracia!!!

Sam pierwszy rzucił się do boju, wymachując groźnie kosturem przed nosami uzbrojonych w lance i szpady żołnierzy. Na moście lała się krew, a don Martin przyglądał się temu oblizując wargi.

Ta nierówna walka nie mogła trwać długo i pielgrzymi musieli się poddać, a Katarzyna ku swemu przerażeniu usłyszała śmiertelny krzyk Gerberta ugodzonego lancą w pierś. Na rozkaz don Martina żołnierze wrzucili ciało Klermontczyka do rzeki, której żółte wody pochłonęły go na zawsze.

Pozostałych pielgrzymów pognano do miasta, a potężna krata opadła z powrotem. Katarzyna potrząsnęła ramieniem Hansa, który wyglądał jak sparaliżowany.

– Ruszajmy szybciej! Może uda się nam go wyłowić.

– Kogo? – spytał przybitym głosem.

– Ależ Gerberta, którego ci nędznicy wrzucili do wody! Może jeszcze żyje! Hans posłusznie zaciął konie i wózek zaturkotał po bruku. Na szczęście droga do Las Huelgas wiła się wzdłuż rzeki Arlanzon. Josse opuścił swoje miejsce na tyle i przesiadł się do przodu. Paryski rzezimieszek także był przejęty wypadkami przy moście, miał ściągnięte rysy i błędny wzrok.

– Tak potraktować pielgrzymów... bożych wędrowców proszących jedynie o schronienie, jakie im się należy! – wymamrotał.

– Mówiłem wam przecież, że tutejsza ludność to dzikie bestie! – rzucił z nagłą gwałtownością Hans. – A don Martin jest najgorszy ze wszystkich. Obym jak najszybciej skończył tu pracę! Chciałbym już wrócić do mego kraju, nad brzeg Renu... To wielka, prawdziwa rzeka! Majestatyczna i wspaniała! Nie ma porównania z tą małą i brudną...

Katarzyna nie odzywała się, pozwalając Hansowi wyładować złość, gdyż czuła, że bardzo tego potrzebuje. Sama nie spuszczała oczu z rzeki, wypatrując ciała Gerberta. Nagle dostrzegła długi, czarny kształt dryfujący na błotnistej wodzie. Wstała i wskazała ręką w tamtą stronę.

– Patrzcie! Jest tam! Zatrzymajcie wózek!

– Przecież on nie żyje! – odrzekł Hans. – Nie ma po co się zatrzymywać.

– A może jeszcze nie jest martwy? Nawet gdyby był, ma prawo do chrześcijańskiego pochówku!

Hans wzruszył ramionami.

– Brudna woda warta jest tyle samo co ziemia w tym zgniłym kraju! – odparł. – Skoro jednak tak ci na tym zależy, pani, możemy się zatrzymać.

Hans zatrzymał wózek na skraju drogi. Katarzyna zeskoczyła zwinnie na ziemię i pobiegła w stronę zakola rzeki, do którego zmierzał nurt niosący ciało. Josse, który ruszył w jej ślady, bez wahania wlazł do wody, chwycił Gerberta i wyciągnął go na brzeg. Z pomocą Katarzyny ułożył ciało na przybrzeżnych kamieniach. Klermontczyk miał zamknięte oczy, nozdrza i pobielałe usta zaciśnięte, a jednak czuło się, że jeszcze oddycha. Na jego piersi widać było głęboką, lecz nie krwawiącą już ranę. Josse pokręcił głową z powątpiewaniem.

– Nie pożyje już długo, pani Katarzyno... Stracił zbyt dużo krwi. Katarzyna nic nie mówiąc usiadła na kamieniach i delikatnie położyła sobie głowę Gerberta na kolanach. Hans podszedł do niej i bez słowa podał jej manierkę z koziej skóry, w której było wino. Katarzyna zwilżyła nim bezbarwne wargi pielgrzyma. Gerbert wzdrygnął się, otworzył oczy i ze zdziwieniem spojrzał na młodą kobietę.

– Katarzyno! – wybełkotał. – Czy ja śnię... czy ty też nie żyjesz?... Dużo myślałem o tobie...

– Nic nie mów, Gerbercie! Ja żyję i ty także!

– Muszę mówić! I masz rację, żyję jeszcze... bo cierpię, ale już niedługo... Chciałbym... księdza... żeby nie odejść z moim grzechem!

Z największym wysiłkiem próbował wstać, czepiając się ramienia Katarzyny. Josse klęknął za nim i podniósł go ostrożnie. Gerbert potoczył mętnym wzrokiem po nachylonych nad nim twarzach i westchnął: – Nikt z was nie jest księdzem, prawda?

Katarzyna zaprzeczyła, z trudem powstrzymując łzy. Gerbert próbował się uśmiechnąć.

– W takim razie ty mnie wysłuchasz, Katarzyno, wszyscy troje mnie wysłuchacie! Przegnałem cię wtedy, pani, skazałem na samotną wędrówkę... gdyż myślałem, że cię nienawidzę... tak jak nienawidziłem wszystkich kobiet... Potem jednak zrozumiałem, jak bardzo się mylę! Nie mogłem przestać myśleć o tobie, Katarzyno... i dalsza wędrówka stała się dla mnie istnym piekłem!... Pić! Dajcie mi jeszcze wina! Przywraca mi siły!

Katarzyna ostrożnie dała mu się napić. Gerbert z powrotem przyszedł do siebie i otworzył oczy.

– Wkrótce umrę... i tak będzie najlepiej... Nie byłem godzien przystąpić do grobowca Apostoła, ponieważ... ja... zabiłem swoją żonę! Zabiłem ją z zazdrości! Zabiłem... bo kochała innego! Byłbym zabił każdą kobietę!

Zamilkł, opadając ciężko do tyłu i Katarzyna pomyślała, że już po nim, lecz po chwili uniósł znowu powieki, ciężkie od powiewu śmierci. Głos nieszczęśnika osłabł, słowa plątały się bez składu, usta gorączkowo chwytały powietrze.

– Przebaczcie... Trzeba przebaczyć... Cierpiałem... Och! Jak ja cierpiałem... Alysia! Kochałem ją! Wtedy potrafiłem jeszcze kochać...

Ostatnie słowa były niezrozumiałe. Słaba iskierka życia, wlana w bezkrwiste ciało wraz z winem, szybko zgasła. Gerbert pobielał jak papier, jego sine wargi poruszały się już bez słów. Katarzyna poczuła, że ciało Gerberta sztywnieje w skurczu agonii. Z ust nieszczęśnika dobyło się jeszcze jedno słowo: – Boże...

Było to ostatnie westchnienie Gerberta i po chwili jego oczy zamknęły się na wieki. Katarzyna ostrożnie położyła jego głowę na kamieniach i ocierając wilgotne oczy, spojrzała na Hansa, który stał obok jak skamieniały.

– Gdzie możemy go pogrzebać?

– Mnisi z Hospital del Rey powinni się tym zająć. Ułóżmy go na wózku. Hans i Josse zawinęli ciało pielgrzyma w jego podarty płaszcz i położyli na stercie kamieni, pod którymi ukryty był Walter. Ten tymczasem nie ruszał się, powalony solidną dawką wina z makiem, które wlał w niego Hans. Strzelił bicz i wózek potoczył się drogą, która wedle zapewnień Hansa nie była już długa.

W istocie, po kilku chwilach ukazały się białe mury i kwadratowa wieża potężnego klasztoru cystersów, otoczonego solidnym murem, w którym widoczne były tylko dwie bramy.

– Las Huelgas! – wyjaśnił Hans. – Najsłynniejszy klasztor w Hiszpanii. Założony przez króla Alfonsa VIII i królową Anglii, Alienor, dla szlacheckich panien i jako miejsce wiecznego spoczynku dla ludzi ich pokroju. Ale jak wieść niesie, klasztor podupadł w ostatnich czasach.

Jakby na potwierdzenie tych słów z romańskich okien klasztoru doszły ich dźwięki muzyki, nie mające w sobie nic religijnego. Dające się rozróżnić wiole, lutnie i harfy towarzyszyły młodemu kobiecemu głosowi śpiewającemu pieśń miłości wśród wesołych śmiechów. Błękitne niebo i blask słońca przydawały temu niezwykłemu klasztorowi nastroju wesołości.

– Co to wszystko znaczy? – spytała ze zdumieniem Katarzyna.

– A to, że zakonnice z Las Huelgas wybierane są teraz nie pod względem cnót czy pobożności, lecz pod względem urody i zręczności w sztuce kochania – odparł zgryźliwie Hans. – Król Jan, miłujący sztuki piękne, a w szczególności muzykę, oraz konetabl, miłośnik pięknych dam... często tu zajeżdżają, spędzając wiele miłych chwil. Dlatego nie tutaj zostawimy naszego zmarłego, lecz udamy się do starych mnichów w Hospital del Rey, którzy zresztą nie znoszą tego perfumowanego sąsiedztwa.

Stary przytułek znajdował się nie opodal i sprawiał o wiele skromniejsze wrażenie, a reperacje, których miał w nim dokonać Hans, były mu bardzo potrzebne. Pielgrzymi z Composteli już dawno przestali się tutaj zatrzymywać, wybierając schronisko Santo Lesmes w centrum Burgos. Hospital del Rey popadł w niepamięć.

Kiedy wózek przejechał przez bramę znajdującą się w wieży i znalazł się na wewnętrznym podwórzu, na spotkanie przybyszów wyszedł stary furtian o twarzy pooranej zmarszczkami jak stary pergamin.

– Mistrzu Hansie! – ucieszył się staruszek na widok kamieniarza. – Niebo cię nam zsyła! Przybywasz w samą porę, gdyż dzwonnica w naszej kaplicy lada chwila może się nam zwalić na głowy. Zawiadomię wielebnego przeora!

Podczas gdy mnich podreptał przez porośnięte chwastami podwórze, Katarzyna ześlizgnęła się powoli z wozu.

Kiedy godzinę później Katarzyna i Josse opuszczali Hospital del Rey, ich samopoczucie, pomimo udanej ucieczki, nie było najlepsze. Śmierć Gerberta mocno dotknęła serce młodej kobiety. Wyrzucała sobie, że pozwoliła mu umrzeć, tak jakby to była jej wina. W dodatku stan Waltera bardzo ją niepokoił.

Kiedy przed chwilą, po krótkiej naradzie z przeorem, Hans zdjął ciało Gerberta z wozu, stała się rzecz dziwna i straszna: Walter, którego położono na ławie, ocknął się z otępienia spowodowanego oparami wina, lecz natychmiast popadł w jakiś dziwny stan. Przewrócił oczami, zesztywniał i tak zacisnął szczęki, że aż zazgrzytał zębami. Następnie stoczył się z ławy na podłogę skręcając się i waląc o nią głową, wijąc się przy tym w konwulsjach. Po chwili zaś zapadł w głęboki letarg, a na jego usta wystąpiła piana. Przerażona Katarzyna cofnęła się aż pod mur i przycisnęła się do niego, jakby chciała się z nim stopić. Hans i Josse nie ruszyli się z miejsca. Przeor przeżegnał się pośpiesznie kilka razy i wybiegł z sali, lecz nie na długo. Po chwili wrócił uzbrojony w wiadro święconej wody, którą chlusnął na chorego. Wraz z nim przybył młody mnich z wielkim kadzidłem, z którego dobywał się gęsty, duszący dym.

Hans nawet nie miał czasu, by nie dopuścić do oblania Waltera zimnym tuszem, lecz natychmiast przystąpił do ostudzenia gniewu przeora, który życzył sobie, by nieznajomy, opętany bez wątpienia przez demony, został natychmiast zabrany z ich świętego przybytku. Hans rzucił na Katarzynę pełne zakłopotania spojrzenie.

– Musicie zaraz wyjechać! Dostaniecie od nas mały powóz, żebyście mogli go zabrać. Przeor jest przekonany, że w ciele Waltera zalęgły się demony... i nic nie mogę na to poradzić...

– Czy naprawdę... opętały go demony? – Katarzyna spytała Hansa z niedowierzaniem.

Odpowiedzi nieoczekiwanie udzielił Josse.

– Starożytni Rzymianie nazywali tę chorobę świętą chorobą. Utrzymywali, że w ciele ogarniętym konwulsjami zamieszkał sam Bóg. Ja natomiast poznałem ongiś mauretańskiego medyka, który twierdził, że jest to zwykła choroba, której siedlisko znajduje się w głowie.

– Gdzie poznałeś owego mauretańskiego medyka? – spytał z zaciekawieniem Hans.

Ogorzała twarz Jossego zaczerwieniła się.

– Och... ja wiele podróżowałem – odpowiedział niedbale.

Nie miał ochoty wyjawić prawdy i Katarzyna wiedziała dlaczego. Kiedyś, w chwili szczerości, Josse zwierzył się jej, że pech życiowy kazał mu spędzić dwa lata na barbarzyńskich galerach, stąd jego zaskakująca wiedza.

– Medyk mauretański...? – zastanawiał się Hans przystępując do ponownego zawijania Waltera, który przestał się rzucać, po czym zaniósł go do powozu przygotowanego przez mnicha. Następnie powtórzył swoim towarzyszom, co opowiadają ludzie w Burgos o dziwnym arcybiskupie Sewilli, Alonso de Fonseca. Chytry, żyjący w zbytku, wielki kolekcjoner drogich kamieni, opętany alchemią, utrzymuje w swej fortecy w Koce dziwaczny dwór, na którym więcej przebywa astrologów i alchemików niż zakonników! Ozdobą tego dworu jest, jak wieść niesie, pewien mauretański medyk znany z ogromnej wiedzy i nadludzkiej wręcz zręczności.

– Kiedy zausznicy konetabla Alvaro de Luna są daleko, ludzie w Burgos szepcą między sobą, że medyk ten czyni cuda. Może byście go odwiedzili? Jeśli udajecie się w stronę Toledo, to nie nadłożycie wiele drogi wstępując do Koki!

– Arcybiskup nie zechce nas przyjąć – odparła powątpiewająco Katarzyna.

– Na pewno zechce. Jego gościnność jest wręcz przysłowiowa, a poza tym, czyż nie wspomniałem już, że kocha drogie kamienie!?

Katarzyna wreszcie zrozumiała. Jeśli nawet nie znajdzie się żaden sposób, by poddać Waltera leczeniu u słynnego maga z Koki, to klejnot królowej Yolandy z pewnością otworzy przed nią bramy fortecy. Dla uratowania Waltera była gotowa na większe poświęcenia, niż to niewielkie nadłożenie drogi czy utrata jakiegoś tam klejnotu, nawet tak drogiego jej sercu jak ten. Podziękowała Hansowi za jego bezinteresowną pomoc z taką żarliwością, że nieszczęsny Niemiec poczerwieniał jak burak. Odruchowo przytknęła usta do jego nie ogolonego policzka.

– Może się jeszcze kiedyś spotkamy, pani Katarzyno?

– Kiedy ty skończysz tutaj swoją robotę, a ja wrócę do dóbr Montsalvych, przyjedziesz do nas wykonać wiele pięknych rzeczy!

– Przysięgam, że przyjadę!

Ostatni uścisk dłoni Jossego, ostatni gest pożegnania i powóz zaczął się toczyć drogą na południe. Z tyłu na sianie ułożono wygodnie Waltera. Josse trzymał lejce poganiając nie przyzwyczajone do jazdy w zaprzęgu konie, które wymagały bezustannej uwagi i mocnej ręki. Katarzynie nie pozostało nic innego jak oglądać pejzaże.

Pomimo jasnego słońca i błękitu nieba, wyschnięta i dzika okolica, bez jednego drzewa, sprawiała wrażenie niesłychanego smutku, który pogłębiały odgłosy dzwonów, bijące zmarłemu pielgrzymowi. Katarzyna myślała o tajemnicy Gerberta, o jego zbrodni, o tym, jak zamknął się w swojej pysze i w swoim cierpieniu niczym w jakiejś spiżowej zbroi. Wreszcie zrozumiała, że pod jego nieczułą powłoką ukryta była cierpiąca dusza, i żałowała, że nie starała się go nigdy lepiej zrozumieć. Ofiarowując mu trochę przyjaźni, może udałoby się otworzyć jego zamknięte serce... Jakiś głos podpowiadał jej jednak, że przyjaźń z tym człowiekiem nie była możliwa. Dla takiego mężczyzny jak Gerbert tylko dwa uczucia wchodziły w rachubę: miłość lub nienawiść. Wolał jej nienawidzić ze strachu przed miłością, a teraz śmierć przyniosła na wieki ulgę jego udręczonemu sercu. Może zamiast potępiać się, należało podziękować Bogu za łaskę?

Następnie myśli Katarzyny skierowały się ku Walterowi, którego stan napawał ją bólem, mogącym osłabić tak potrzebną obecnie odwagę. Nie mogła się rozczulać w chwili, kiedy pojawiła się szansa uratowania przyjaciela. I tak miała szczęście, że go odnalazła, że udało się jej wyrwać go ze szponów najstraszliwszej śmierci, kiedy już myślała, że na zawsze go utraciła. Może mauretańskiemu medykowi arcybiskupa uda się przywrócić mu zmysły i może któregoś dnia, odzyskawszy siły, wkroczy triumfalnie do słynnego królestwa Maurów, by wyrwać zeń Arnolda?

Arnold!... Katarzyna stwierdziła ze zdumieniem, że od kilku dni, zajęta Walterem, ani razu nie pomyślała o mężu. Teraz, kiedy znowu mogła o nim pomyśleć, jej gniew odrodził się nietknięty, może tylko już nie tak palący, od czasu gdy odnalazła Waltera. Tyle cierpień dla męża lekkoducha, który prawdopodobnie w tej chwili, kiedy ona z sercem przepełnionym goryczą przemierza pustkowia starej Kastylii wlokąc ze sobą człowieka, który postradał zmysły, zażywa rozkoszy w ramionach niewiernej w upajających wnętrzach mauretańskiego pałacu...

– Co za okropna kraina! Czy tak jest aż do samej Grenady?

– Na szczęście nie! – odparł Josse uśmiechając się dziwnie.

– Chociaż jeszcze nie koniec pustkowia.

– Gdzie zatrzymamy się na spoczynek?

– Sam jeszcze nie wiem. Jak sama, pani, widzisz, niewiele tu miasteczek, a te nieliczne są opustoszałe i zniszczone. Wielka czarna dżuma zniszczyła w zeszłym stuleciu miasta i spustoszyła wsie.

– Są tu chyba jednak jacyś ludzie! – rozzłościła się Katarzyna.

– Nie starczyło im stu lat, żeby posiać zboże na swej ziemi?

– Gdyby nie la Mesta...

– A co to takiego?

– To związek hodowców baranów. W zależności od pory roku przepędzają swoje potężne stada z regionu do regionu i nic nie jest w stanie ich zatrzymać. W takich warunkach niczego nie można posiać. Popatrz tylko!

Josse rączką bicza wskazał na blady horyzont, na którym zdawała się falować jakaś brązowa, szeroko rozlana plama.

– Jest ich tam co najmniej kilka setek, lecz popatrz, jak są dobrze pilnowane!

W istocie, oprócz zwykłych pastuchów w długich pasterskich płaszczach pojawili się jeźdźcy na mulicach z szerokimi nożami za pasem.

– Barany są prawdziwym bogactwem nielicznych. Większość wieśniaków żyje na skraju nędzy. Ale przy odrobinie szczęścia może napotkamy na swej drodze jakiś zamek czy klasztor.

– Spróbujmy znaleźć jakieś źródło, rzekę lub choćby staw, żebym mogła się umyć.

Josse obdarzył Katarzynę kpiącym spojrzeniem i wzruszył ramionami.

– Nie będzie to łatwe. W tych stronach woda należy do rzadkości, podobnie jak strawa. Katarzyna westchnąwszy opadła z rezygnacją na siedzenie.

– A kiedy dotrzemy do Koki?

– Za pięć dni, jeśli tylko te dwa bydlęta zechcą iść równym krokiem. I ulegając zwodniczej nadziei zaczarowania krnąbrnego zaprzęgu, Josse zaintonował piosenkę biesiadną, fałszując jak się patrzy.

– Na co liczysz, mój panie? – spytała Katarzyna szyderczo. – Że zacznie padać, czy że te bestie w końcu ruszą z kopyta?

Prawdę mówiąc, wcale nie była zła, a nawet zaczęła podśpiewywać razem z Jossem, dzięki czemu dalsza droga wydała się jej mniej monotonna.

Rozdział siódmy ALCHEMIK Z KOKI

Pomimo wyraźnie złej woli okazywanej przez konie, Josse dotrzymał słowa. Podróż trwała pięć dni. Pięć dni bez kłopotów i mniej dokuczliwych niż obawiała się Katarzyna. W nielicznych miasteczkach, osadach czy od pasterzy udawało się kupić za kilka monet parę sztuk sera, placków gryczanych i mleka. Katarzynie udało się nawet znaleźć wymarzoną rzekę. Przepływała nie opodal małego miasteczka Lerma, gdzie spod każdego dachu zwieszały się bukłaki z koziej skóry schnąc w słońcu. Woda była jeszcze zimna, choć nieoczekiwanie nastała letnia pogoda. Po deszczach i ostrych wiatrach przyszły upały, kiedy brak wody i możliwości umycia stał się jeszcze bardziej nieznośny. Na widok wody Katarzyna prawie oszalała. Ledwo zdążyła powiedzieć Jossemu, żeby się odwrócił, i nie troszcząc się, że ktoś może ujrzeć jej nagość, zerwała z siebie szaty, rzuciła się do wody głową do przodu i za chwilę jej szczupłe ciało zniknęło pod wodą.

Chociaż woda nie była zbyt przejrzysta, kąpiel ta była dla Katarzyny najwspanialszą ze wszystkich, jakie dotąd wzięła. Przepływała z rozkoszą raz w jedną, raz w drugą stronę, po czym schowała się za głazem, aby dokładnie umyć każdy zakamarek swego ciała. W tej chwili wiele by dała za kawałek perfumowanego mydła, jakie ongiś we Flandrii fabrykowano specjalnie dla niej, pięknej kochanki księcia Zachodu. Była to zresztą jedyna rzecz, jakiej żałowała ze swego dawnego życia. Brak mydła nie zniweczył wszakże przyjemności kąpieli. Od czasu do czasu rzucała okiem w stronę Jossego i zaprzęgu. Niegdysiejszy włóczęga wyglądał jak zaklęty; siedząc sztywno na ławce, wpatrywał się uparcie w końskie uszy. Nieposłuszne bestie stały tym razem spokojnie, wyskubując z ziemi rzadkie źdźbła trawy.

Kiedy Katarzyna uznała, że jest wystarczająco czysta, wyszła z wody, narzucając na siebie pośpiesznie koszulę. Nie założyła jednak męskiego stroju. Nie sposób było przy tym upale włożyć wełniane szaty, tym bardziej że lepiły się od brudu. Wyciągnęła ze swego zawiniątka popielatą sukienkę z cienkiej wełny, czystą koszulę i parę pończoch, po czym oddaliła się w ustronne miejsce, by się ubrać.

Kilka chwil później, kiedy sucha i uczesana wróciła do zaprzęgu, stwierdziła, że Josse nie drgnął ani o milimetr.

– No i co tam, Josse? – rzuciła ze szczyptą drwiny. – Nie miałeś ochoty na zimną wodę po tylu znojach i zakurzonych drogach?

– Nie cierpię wody! – odparł z tak ponurą miną, że aż Katarzyna wybuchnęła śmiechem.

– Wiem, nie cierpisz jej pić! Ale do umycia nadaje się doskonale! Dlaczego to nie wykąpałeś się wraz ze mną?

Zadała to pytanie zupełnie bezwiednie i ku swemu zdziwieniu spostrzegła, że Josse poczerwieniał jak burak. Zaczął odchrząkiwać raz po raz, lecz mimo to jego głos wydawał się dziwnie ochrypły.

– Bardzo dziękuję, pani Katarzyno... ale nie miałem ochoty!

– A to dlaczego?

– Dlatego, że... – Zawahał się na chwilę, po czym nabrawszy powietrza w płuca w końcu wyrzucił z siebie z najwyższą desperacją: – Dlatego że... jest niebezpieczna!

– Niebezpieczna? Jak więc mogłeś pozwolić, bym się w niej zanurzyła?

– naigrawała się w żywe oczy, widząc, w jaki ambaras wpędziła nieszczęsnego chłopaka.

– Niebezpieczna! Taak! Ale nie dla ciebie, pani!

– Dalej nic nie pojmuję!

Josse wił się jak piskorz pod obstrzałem pytań, unikając przy tym wzroku Katarzyny, wreszcie nie wytrzymał, odwrócił głowę i wlepiwszy gały w rozbawione oczy Katarzyny, oświadczył z niezwykłą godnością: – Pani Katarzyno! Zawsze byłem człekiem rozumnym, dzięki czemu żyję po dzień dzisiejszy i mam nadzieję dożyć sędziwego wieku! Długo włóczyłem się o pustym żołądku i w potarganych łapciach po paryskim bruku. I nawet gdy przymierałem głodem, a właściwie, zwłaszcza wtedy, z daleka omijałem smażalnie, w których nad ogniem opiekały się, wydzielając niebiański zapach, rzędy tłuściutkich kapłonów, których nie miałem prawa tknąć. Nie wiem, czy dobrze mnie rozumiesz, pani?

– To zupełnie jasne! – odparła Katarzyna wskakując na swe miejsce obok Jossego.

Przestała się uśmiechać, a w spojrzeniu, jakie rzuciła kompanowi, tliło się coś na kształt szacunku i przyjaźni. Po czym, nie siląc się już na uszczypliwość, dodała: – Przebacz mi, Josse! Naszła mnie chętka, żeby ci trochę podokuczać!

– Podokuczać... czy wypróbować?

– Może i jedno, i drugie – przyznała szczerze. – Lecz muszę stwierdzić, że wyszedłeś z tej próby zwycięsko! A teraz, ruszajmy!

Dalsza podróż odbyła się bez sprzeczek. Walter, zagrzebany w słomie, nadal tkwił w swoim półśnie, popadając od czasu do czasu w ten straszliwy stan, który tak niepokoił Katarzynę. Trzeba go było karmić jak niemowlę. Wieczorem, ostatniego dnia drogi, Katarzyna spytała ocierając łzy: – Jeśli ta wędrówka szybko się nie skończy, nie dowieziemy go żywego do mauretańskiego medyka.

– Jutro o zachodzie słońca – obiecał Josse – ujrzymy wieże Koki! Istotnie, następnego dnia, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, mały zaprzęg stanął przed słynnym zamkiem arcybiskupa Sewilli. Na jego widok Katarzynie zaparło dech w piersi: pośrodku czerwonej ziemi wznosiła się kamienna forteca, rzucająca krwawe blaski na okolicę. Prawdziwy pałac z Tysiąca i Jednej Nocy. Fantastyczny klejnot sztuki mudejaru* [*Sztuka mudejaru – sztuka rozwijająca się w chrześcijańskiej Hiszpanii między XE a XVI wiekiem, charakteryzująca się wpływem islamu.], zrodzony w pierwszych latach stulecia w romantycznym umyśle mauretańskiego więźnia. Na jasnym lazurze nieba rysowały się strzeliste, cienkie wieżyczki przylegające do potężnych, ceglanych wież. Wysokie saraceńskie blanki* [* Blanki, arch. – zwieńczenie średniowiecznych murów obronnych w formie szeregu zębatych nacięć, których występy ułatwiały załodze obronę.] przyozdabiały mury i przydawały lekkości kwadratowej wieży obronnej. Forteca przypominała raczej pałac emira, niż siedzibę chrześcijańskiego biskupa, chociaż jej splendor nie pomniejszał wrażenia grozy, jakie sprawiała budowla w zestawieniu z ciągnącą się wzdłuż jednej strony przepaścią. Z drugiej strony, forteca zdawała się przylegać do wzgórza, od którego oddzielona była głęboką fosą.

Katarzyna i Josse w milczeniu podziwiali czerwone zjawisko, tymczasowy cel ich wędrówki. Nagle serce Katarzyny ścisnęło się ze strachu. Nie wiedzieć dlaczego zobaczyła oczami wyobraźni inną fortecę, pod innym niebem, może mniej obcą, lecz za to o wiele groźniejszą ze swoimi czarnymi, gładkimi murami i niebotycznymi wieżami, zamek Sinobrodego, cudowny i zarazem straszny, za którego murami tyle wycierpiała. Dlaczego przypomniała sobie o nim przed fortecą Koki? Przecież tutaj nic jej nie groziło... Przybyła, by prosić o pomoc dla śmiertelnie chorego przyjaciela... A jednak na widok tego zamku zawahała się, jakby przeczuwając jakąś nieokreśloną, ukrytą groźbę...

– A więc, Katarzyno? Próbujemy szczęścia? – spytał Josse nieśmiało.

Zamiast odpowiedzi Katarzyna wzruszyła ramionami, tak jakby chciała zrzucić z nich nieznośny ciężar.

– Nie mamy wyboru! – rzuciła wreszcie.

– To prawda!

Josse zaciął konie i mały zaprzęg ruszył w stronę wąskiej bramy zwieńczonej łukiem arabskim, której broniło dwóch nieruchomych strażników, wtopionych w otaczającą ich dekorację. Pasowali dokładnie do panującej tu pustynnej ciszy, pogłębiając wrażenie nierealności, jakie stwarzał ten niemy zamek. Jedynie proporzec powiewający leniwie na wieży obronnej zdradzał jakie takie oznaki życia. Ku wielkiemu zdziwieniu Katarzyny i Jossego, żołnierze nawet nie drgnęli na widok nadjeżdżającego zaprzęgu. A kiedy Josse, starając się jak najlepiej wyrazić swą myśl po hiszpańsku, oznajmił im, że szlachetna pani Katarzyna de Montsalvy prosi o widzenie z wielebnym arcybiskupem Sewilli, po prostu kiwnęli głowami, wskazując wędrowcom drogę na główny dziedziniec pałacu, którego wspaniałości można było dostrzec już z tego miejsca.

– Niezwykle słabo strzeżony zamek! – zauważył Josse.

– To się jeszcze okaże! – odparła Katarzyna. – Przypomnij sobie minę wieśniaka, którego przed godziną spytaliśmy o drogę do pałacu! Pamiętasz, jak się wystraszył? Posłuchaj tej ciszy! Czyżby w tym zamku nie było żadnego życia? Obawiam się, że zamieszkujące go złe duchy bronią lepiej swej siedziby niż cała armia... Zastanawiam się, czy idziemy na spotkanie sługi bożego... czy samego diabła!

Ciężka atmosfera działała na Katarzynę bardziej, niżby chciała się do tego przyznać, natomiast Jossego, przynajmniej z pozoru, nie ogarniały tego rodzaju obawy.

– Naprawdę nie rozumiem, pani Katarzyno, co mamy do stracenia!

Biskup Alonso de Fonseca okazał się równie niesamowity jak jego zamek, niestety nie tak piękny. Mały, chudy i przygarbiony, przypominał roślinę, którą niedbały ogrodnik zapominał podlewać. Sądząc po jego bladej cerze i zaczerwienionych oczach, nieczęsto wychodził na słońce i prowadził nocny tryb życia. Rzadkie, czarne włosy, rzadka broda i do tego nerwowy tik głowy, którą cały czas potrząsał, dopełniały obrazu. Po dziesięciu minutach rozmowy z nim Katarzyna miała ochotę też potrząsać głową. Miał natomiast delikatne, wypielęgnowane ręce i przyjemny, niski głos.

Bez większego zdziwienia przyjął podróżującą damę, której zarówno wygląd, jak i zaprzęg nie odpowiadały ani jej nazwisku, ani pozycji. Jego kurtuazji nie można było niczego zarzucić. Było ówcześnie w zwyczaju, podczas długiej i znojnej podróży, prosić o gościnę w zamkach czy klasztorach, a gościnność biskupa Sewilli była wręcz legendarna. Jednak kiedy Katarzyna wspomniała o Walterze i o spodziewanej w Koce pomocy medyka, obudziła ciekawość, ale i nieufność biskupa.

– A kto ci powiedział, moja córko, że mam u siebie medyka innowiercę? Jak mogłaś sądzić, że ukrywam pod swym dachem...

– Nie widzę w tym nic dziwnego, wasza wielebność – przerwała Katarzyna. – Ongiś w Burgundii sama znałam wielkiego medyka pochodzącego z Kordoby, który był moim prawdziwym przyjacielem! A powiedział mi o nim kamieniarz z Burgos!

– Ach! Mistrz Hans z Kolonii! Wielki artysta i mądry człowiek. Ale wróćmy do twojego medyka. Jak się nazywał?

– Abu-al-Khayr.

Na dźwięk tego nazwiska biskup aż zagwizdał, dając do zrozumienia, jak jest słynne w jego stronach.

– Wasza wielebność go zna? – spytała.

– Wszystkie co bardziej światłe umysły słyszały o Abu, prywatnym medyku, przyjacielu i doradcy kalifa Grenady. Obawiam się, że mój medyk, choć bardzo zręczny, nie dorównuje mu wiedzą, dziwi mnie więc, moja córko, że przybywasz tutaj zamiast udać się prosto do niego.

– Droga do Grenady jest długa, a mój sługa, panie, jest bardzo cierpiący. Nie mam przy tym pewności, czy wpuszczono by mnie do królestwa kalifa...

– Nie mogę nic zarzucić twemu rozumowaniu – odparł biskup i wstając z wysokiego krzesła, klasnął w dłonie. Na ten znak z zakamarków komnaty wybiegł wysoki, szczupły paź. – Tomaszu! – zwrócił się do niego biskup. – Na dziedzińcu znajduje się wózek, na którym leży ranny. Zdejmiesz go z wozu i najostrożniej, jak tylko potrafisz, zaniesiesz do Hamzy, by go zbadał. Za parę chwil sam przyjdę dowiedzieć się, co mu jest. Następnie dopilnujesz, by pani de Montsalvy i jej giermek zostali rozlokowani z najwyższymi honorami. Tymczasem szlachetna pani pozwoli do stołu.

I z galanterią, której nie powstydziłby się świecki książę, don Alonso podał dłoń Katarzynie, by poprowadzić ją do stołu. Katarzyna zaczerwieniła się, widząc kontrast pomiędzy swoimi skromnymi, zakurzonymi szatami a purpurowymi i lazurowymi brokatami biskupa.

– Nie jestem godna zasiąść przy stole z waszą wielebnością... – tłumaczyła się.

– Jak ma się takie oczy jak twoje, moja droga, jest się godną zasiąść choćby i przy cesarskim stole! A po przebyciu tylu mil po naszych strasznych drogach musisz pani umierać z głodu – rzekł biskup z uśmiechem.

Katarzyna oddała mu uśmiech i w końcu z zadowoleniem przyjęła wyciągniętą dłoń, gdyż mogła odwrócić się od Tomasza, który działał jej na nerwy, od kiedy tylko pojawił się w komnacie. Nie, żeby był brzydki. Chłopiec ten mógł mieć jakieś piętnaście lat, a jego rysy były szlachetne i regularne. Jednak w matowej bladości twarzy i chudości długiego, odzianego na czarno korpusu było coś z wygłodniałego zwierzęcia, a zarazem coś nieugiętego. Jego wzrok zaś, zwłaszcza u tak młodego człowieka, był dla Katarzyny nie do zniesienia. Lodowate, niebieskie oczy pod bezrzęsymi powiekami błyszczały fanatycznym, trudnym do wytrzymania ogniem. Wreszcie jego ponura sylwetka nie współgrała z tymi przepysznymi wnętrzami. Katarzyna przechodząc wraz z biskupem wąską, marmurową, ażurową galerią prowadzącą na główny dziedziniec, nie mogła powstrzymać się od uwagi.

– Czy nie obrazisz się, panie, jeśli powiem, że twój paź nie pasuje do ciebie ani do otaczających nas wspaniałości? – rzekła wskazując dłonią dziedziniec arkadowy cały z marmuru, o murach pokrytych bajecznie kolorowymi kafelkami.

– Toteż długo u mnie miejsca nie zagrzeje! – westchnął biskup. – Tomasz pochodzi z dobrego domu, a duszę ma twardą, nieprzejednaną, całkowicie oddaną Bogu. Obawiam się, czy nie ocenia surowo mego stylu życia i mego otoczenia. Jego nie interesują ani nauki, ani piękno, podczas gdy dla mnie są one istotą życia. Nienawidzi Maurów bardziej niż samego szatana, ja zaś cenię wielce ich geniusz.

– Dlaczego więc, panie, zabrałeś go do siebie?

– Jego ojciec jest moim starym przyjacielem. Miał on nadzieję, że u mnie młody Tomasz nabierze nieco dystansu do spraw religii, wydaje mi się jednak, że poniosłem klęskę. Nie śmie prosić mnie o zwolnienie, choć wiem, że gorąco pragnie wstąpić do zakonu dominikanów w Segowii. Możesz być pewna, pani, że nie odmówię mu swej zgody. Jest u mnie dopiero trzy miesiące. Gdy minie szósty, odeślę go! Jest zbyt ponury!

– Jak on się nazywa?

– Tomasz de Torquemada. Jego rodzina podchodzi z Valladolid. Ale zapomnijmy o nim i chodźmy do stołu!

Dawno Katarzyna nie uczestniczyła w podobnej uczcie. Widać było, że spiżarnie arcybiskupa są dobrze zaopatrzone, a jego kucharze znają się na wszelkich wyrafinowanych sztukach kulinarnych Zachodu, jak i na orientalnych przysmakach. Do złożonej z ryb i różnorakiej dziczyzny kolacji usługiwała cała armia służących w czerwonych turbanach, podając grzane, pachnące wina pochodzące z dóbr dostojnika, a na koniec wnosząc górę ociekających miodem ciasteczek. Po skończonym posiłku Katarzyna zapomniała o trudach podróży.

– Pora, byśmy odwiedzili Hamzę! – rzekł don Alonso wstając od stołu. Katarzyna ruszyła za biskupem, przemierzając wiele olbrzymich, urządzonych z wielkim przepychem komnat i zimnych korytarzy prowadzących do środkowej wieży obronnej. Obfita kolacja i opary wina sprawiły, że wejście po stromych schodach, wiodących na samą górę, gdzie don Alonso zainstalował swego nieocenionego medyka, okazało się dość trudnym przedsięwzięciem.

– Hamza bada również gwiazdy – wyjaśnił arcybiskup. – Przeto musiałem umieścić go jak najbliżej nieba.

W rzeczy samej pokój, do którego don Alonso wprowadził Katarzynę, miał wycięcie w dachu i zamiast sklepienia widać było niebo usiane gwiazdami. Na wielkim hebanowym kufrze znajdowały się dziwne przyrządy, słoje, fiolki, zlewki, zakurzone zwoje pergaminu, pęki suszonych ziół i jakieś barbarzyńskie narzędzia. Katarzynie jednak rzucił się w oczy wielki marmurowy stół, na którym leżał Walter, przywiązany mocnymi, skórzanymi pasami. Przy nim stał człowiek cały w bieli – łącznie z turbanem – i golił mu głowę cienkim ostrzem, lśniącym w płomieniu kilku dziesiątek żółtych świec. Wydzielane przez nie ciepło oraz zapach rozgrzanego wosku były nieznośne. Katarzyna jednak interesowała się wyłącznie medykiem, zaledwie zwróciwszy uwagę na stojącego z drugiej strony stołu Jossego. Mauretański medyk był pokaźnej postury i miał białą i jedwabistą brodę, podobną do tej, którą podziwiała często u Abu-al-Khayra. W swoich śnieżnobiałych szatach i z dominującym wzrokiem przywodził na myśl jakiegoś proroka, natomiast jego drobne, zwinne ręce, uwijające się wokół głowy Waltera, przypominały szpony drapieżnego ptaka, wbijające się w ofiarę.

Po wejściu gości medyk nie przerwał pracy, jedynie skinieniem głowy pozdrowił swego pana, a na Katarzynę rzucił obojętne spojrzenie. Zaniepokoił ją widok błyszczących instrumentów leżących przy trójnogu wypełnionym żarem. Don Alonso i Hamza wymienili ze sobą kilka krótkich zdań, których sens biskup przetłumaczył Katarzynie.

– Choroba tego mężczyzny pochodzi od rany na czole. Zauważ, że w tym miejscu kość czaszki jest wklęsła i uciska mózg.

– A więc nie ma szans? – jęknęła Katarzyna.

– Hamza jest zręczny! – zapewnił ją uśmiechając się doń Alonso. – Już nie takie rany w swoim życiu operował!

– Co mu zrobi?

Ku zdumieniu Katarzyny, sam wielki medyk udzielił na jej pytanie odpowiedzi, i to w prawie bezbłędnym francuskim: – Za pomocą tego trepanu* [*Trepan tac. gr., przyrząd do wiercenia otworów i cięcia tkanki kostnej w czasie trepanacji czaszki.] – oznajmił wskazując na coś w rodzaju świdra o końcówce ostrej jak strzała – wytnę część kości czołowej wokół zagłębienia, żeby usunąć uszkodzoną część. Dzięki temu zobaczę, czy nie został naruszony mózg, i być może uda mi się wyprostować uszkodzone kości. Jeżeli nie uda mi się, to zostanie tylko mieć nadzieję we Wszechmogącym... Tak czy owak, poleje się krew, a nie jest to widok dla kobiety. Lepiej, żebyś stąd odeszła! – podsumował rzucając szybkie spojrzenie na młodą damę.

Katarzyna zesztywniała i zacisnęła pięści.

– A gdybym wolała zostać?

– Obawiam się, że mogłabyś stracić świadomość... i utrudniłabyś mi i tak ciężkie zadanie. Wolę, żebyś odeszła! – nalegał medyk spokojnie, lecz zdecydowanie.

– Ten człowiek jest moim przyjacielem i będzie cierpiał tortury pod twoim nożem. Mogłabym ci pomóc...

– Sądzisz, że będzie cierpiał? Naprawdę?... Popatrz, jak smacznie śpi! W rzeczy samej, spętany skórzanymi pasami Walter spał jak dziecię, nie poruszając nawet palcem.

– Obudzi się, gdy zaczniesz ciąć!

– Ten rodzaj snu, w który on zapadł, naigrawa się zarówno z noża, jak płomieni. On nie zapadł w sen pod wpływem jakiegoś narkotyku... on śpi, ponieważ ja kazałem mu zasnąć! Obudzi się dopiero wtedy, kiedy mu każę!

Katarzyna poczuła, że włosy stają jej na głowie. Rzuciwszy na Maura przerażone spojrzenie, przeżegnała się kilka razy. Widząc to wielki medyk roześmiał się.

– Nie, nie sądź, że jestem diabłem, którego wy, chrześcijanie, tak się boicie! Otóż, studiowałem wiedzę medyczną w Bucharze i Samarkandzie. Tamtejsi magowie potrafią używać mocy, zrodzonej z ludzkiej woli i rozprowadzanej przez światło, którą nazywają magnetyzmem. Jest to jednak zjawisko trudne do wytłumaczenia, zwłaszcza... białogłowie! A teraz, będę zaczynać!... Tak więc, musisz odejść!

Wypowiedziawszy te słowa, unieruchomił za pomocą skórzanego pasa głowę chorego, następnie ująwszy w dłoń skalpel o błyszczącym ostrzu, wykonał błyskawicznie okrężne nacięcie skóry. Krew najpierw zaperliła się, po czym trysnęła obficie. Katarzyna pobladła. Don Alonso poprowadził ją delikatnie w stronę drzwi.

– Udaj się do swoich apartamentów, droga córko! Tomasz wskaże ci drogę. Kiedy Hamza skończy, pozwoli ci zobaczyć chorego.

Katarzyna poczuła nagłe zmęczenie. Ciążyła jej głowa. Kiedy znalazła się na schodach wieży, ujrzała chudą sylwetkę pazia, który pojawił się tam nie wiedzieć skąd. Szedł przed nią, nie czyniąc najmniejszego hałasu i nie odzywając się. Miała wrażenie, że podąża za duchem. Wreszcie, kiedy doszli przed niskie drzwi zdobione rzeźbionymi i malowanymi cyprysami, usłyszała, jak paź, usuwając się z drogi, powiedział: – Jesteśmy na miejscu.

Katarzyna zatrzymała się przed młodzieńcem.

– Zawiadom mnie, jak już... będzie po wszystkim! – powiedziała, siląc się na uśmiech.

Jednak spojrzenie Tomasza pozostało tak samo lodowate jak dotychczas.

– Nie, to niemożliwe! Ja już nie wrócę do komnaty medyka! To siedlisko diabła, a cała ta jego medycyna to świętokradztwo! Kościół zabrania przelewu krwi!

– Ale twój pan nie ma nic przeciwko temu!

– Mój pan?

Wąskie, blade wargi młodego Torquemady wykrzywiły się z niewyobrażalną pogardą.

– Moim jedynym panem jest Bóg! Na szczęście, już wkrótce będę mógł mu służyć. Niech będzie pochwalony! Zapomnę o tym siedlisku szatana!

Znudzona uroczystym tonem i fanatyczną dumą, uczuciami tak nienaturalnymi u młodego chłopca, już miała mu przypomnieć o szacunku, jaki jest winien don Alonsowi, kiedy jej uwagę zwróciła nagle postać czarnego mnicha nadciągającego galerią. Był wysoki, kościsty, miał włosy wystrzyżone wokół głowy i wielką tonsurę. Na pierwszy rzut oka w jego wyglądzie nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie czarna przepaska na oku... W miarę jak się zbliżał, Katarzyna poczuła, że w jej żyłach krzepnie krew, a w głowie zawirowały setki wspomnień. Nagle z jej gardła dobył się krzyk trwogi i na oczach zdumionego Tomasza rzuciła się do swego pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi i opierając się o nie z całych sił, podczas gdy drżącą ręką starała się rozerwać duszący ją kołnierz. Pod postacią czarnego mnicha z czarną opaską na oku ujrzała wyłaniającego się z mroków przeszłości... Garina de Brazeya...

Stała nieruchomo myśląc, że oszaleje. Wszystko zaczęło się zamazywać: czas, godzina, miejsce. Został tylko ten straszny obraz, ta zapomniana od tylu lat twarz, która ongiś zginęła na zawsze, a teraz pojawiła się nieoczekiwanie...

Katarzyna osunęła się na podłogę ująwszy w dłonie głowę, jakby chciała uciszyć rozpętaną w mózgu burzę. Okrutne obrazy z przeszłości, gorzkie jak cykuta, wróciły z odległych pokładów jej pamięci. Znowu ujrzała Garina w więzieniu, w łańcuchach i kajdanach. Znowu usłyszała, jak błaga ją o truciznę, żeby tylko nie być wleczonym na plecionce i uniknąć hańby. Słyszała też głos Abu-al-Khayra, podającego mu kielich z zatrutym winem: „Zaśnie... i już się nie obudzi”. Potem ujrzała siebie samą, jak następnego dnia z nosem przyklejonym do szyby spoglądała w szarugę deszczowego poranka. Obrazy przewijały się tak dokładne, jakby wyszły spod dłuta; rozwścieczony tłum, wielkie, szarobure konie zaprzęgnięte do plecionki, kałuże brudnej wody oraz atletyczna, czerwona postać kata niosącego na ramieniu nagie, bezwładne ciało mężczyzny... „Nie żyje!” – powiedziała wtedy Sara. Jakże było wątpić w to choć przez chwilę? Tak, to było z pewnością ciało Garina odjeżdżające na plecionce, ponuro wstrząsane nierównościami bruku...

W takim razie... kim był ten na galerii, który miał twarz Garina i takąż samą czarną przepaskę na oku? Czy możliwe, aby wielki skarbnik Burgundii nie zginął i za sprawą jakiegoś niesamowitego cudu uniknął przeznaczenia? Nie, to nie było możliwe! Nawet gdyby Abu-al-Khayr zamiast trucizny podał mu wtedy tylko silny narkotyk, to przecież ciało skazańca zawisło na szubienicy! Żywy czy martwy, Garin został powieszony! Przecież całe miasto, Ermengarda, Sara i wszyscy mieszkańcy Dijon widzieli jego smętne zwłoki wiszące na szubienicy... Wszyscy widzieli... z wyjątkiem niej...

Jej zmieszanie było tak wielkie, że w tej chwili zaczęła wątpić w siebie samą i prawdziwość własnych odczuć. Czy rzeczywiście widziała ciało Garina oddalające się na plecionce? Tamtego dnia nie była sobą! A może jej przepełnione łzami oczy nie widziały wszystkiego? Ale, w takim razie, dlaczego jej przyjaciele i całe otoczenie kłamało, jeśli coś wydało się im podejrzane? Czyżby złudzenie było tak idealne, że całe miasto dało się na to nabrać?

Nagle okrutna myśl przebiegła jej przez myśl. Jeżeli Garin nie umarł, jeżeli to on ukrywał się teraz pod habitem mnicha, to jej małżeństwo z Arnoldem było nieważne! Ona była bigamistką, a Michał, jej mały Michał, był zwykłym bękartem!

Ze wszystkich sił odepchnęła od siebie tę okropną myśl, buntując się całą siłą swego jestestwa przeciw sobie samej. Nie, to nie było możliwe!

Boże, przecież nie mogłeś mi tego zrobić! Garin oznaczał same cierpienia i rozpacz! To było życie, do którego nie chciałaby wrócić za żadne skarby świata!

– Chyba zwariuję! – powiedziała głośno.

I wtedy cienka zasłona szału pękła, powodując nagłą, brutalną reakcję. Wstała, chciała uciec, natychmiast opuścić ten zamek, gdzie napotkała cienie przeszłości, natychmiast znaleźć się na słonecznej drodze wiodącej do Arnolda. Żywy czy martwy, człowiek czy bezcielesna zjawa, Garin nie miał wstępu do jej życia! Umarł raz na zawsze! Na wszelki wypadek należało jednak uciekać...

– Dama*! [*Dama, hiszp. – pani ] – usłyszała za sobą słodki głos.

Odwróciła się jak oparzona. W głębi komnaty przy oknie z kolumnami dwie młode służące klęczały przy pięknie zdobionym kufrze ze skóry, wypełnionym aż po brzegi błyszczącymi jedwabiami, które wyciągały po kolei, rzucając na czerwoną posadzkę... Katarzyna przetarła oczy, nie wiedząc – sen to czy jeszcze jawa.

Nie, nie mogła uciec! Był przecież Walter, jej przyjaciel Walter, którego nie mogła opuścić! Boże, czy zawsze będzie niewolnicą swoich uczuć i związków łączących ją z ludźmi?

Zła, że widziano jej chwilę słabości, odpowiedziała uśmiechem na nieśmiałe uśmiechy służących, które proponowały jej złocone i posrebrzane brokaty, błyszczące satyny i miękkie welury. Stroje te pochodziły z garderoby zmarłej siostry arcybiskupa. Dwie młode dziewczyny podeszły do niej i chwyciwszy za ręce posadziły na niskim taborecie, po czym bez żadnych wstępów zaczęły ją rozbierać. Katarzyna pozwalała robić ze sobą, co chciały, odnajdując swe dawne przyzwyczajenia, kiedy to całymi godzinami poddawała się zręcznym zabiegom służących, którymi dyrygowała Sara.

Przypomniawszy sobie wierną przyjaciółkę, poczuła nagle bezmiar swej samotności. Wiele by dała, żeby mieć ją tego wieczoru przy sobie! Jaka byłaby jej reakcja na ukazanie się tak niepokojącej zjawy? Odpowiedź przyszła natychmiast sama. Sara z pewnością rzuciłaby się za nieznajomym i przyparłszy go do muru, wyrwałaby mu z gardła całą prawdę.

Ja też, powiedziała do siebie, muszę poznać prawdę!

Było to oczywiste! Przecież nie zaznałaby spokoju, gdyby nie poznała tej tajemnicy. Przed chwilą mnich nie zwrócił na nią uwagi, gdyż pogrążony był w lekturze. A więc ona sama musi się mu pokazać, i to w pełnym świetle! Jego reakcja na jej widok będzie dla niej wskazówką. Następnie...

Katarzyna nawet nie chciała myśleć, co by było potem. Wiedziała tylko, że znowu była gotowa do walki. Nic ani nikt, nawet zjawa powracająca z królestwa umarłych, nie przeszkodzi jej w dotarciu do Arnolda. Garin musiał umrzeć raz na zawsze, żeby jej miłość mogła żyć! A nawet jeśli cudem uniknął śmierci, na pewno nie chciałby wrócić do dawnego życia, no bo skąd ten mnisi habit i to ukrycie się w kastylijskiej fortecy? Teraz należał do Boga, był z nim tak mocno związany jak ona z ukochanym mężem. Jednak należało dowiedzieć się prawdy!

Chłodne nocne powietrze owionęło jej ciało wywołując drżenie. Służące umyły ją i natarły jej ciało olejkami i pachnidłami. Katarzyna wskazała palcem pierwszą z brzegu sukienkę. Przecisnęła głowę przez masę żółtego jedwabiu, która z szelestem niezliczonych fałdów opadła aż do jej stóp. Ona jednak czuła w sercu zbyt wielką trwogę, aby docenić pieszczotę miękkiego materiału. Zawsze kochała piękne stroje, pyszniące się kolorami i złotem materiały, ale to było tak dawno... Na co zda się kobiecie najwspanialsza toaleta, jeśli w pobliżu nie ma ukochanego mężczyzny?

W głębi komnaty służące otworzyły haftowane zasłony wysokiego, hebanowego łoża inkrustowanego kością słoniową i przygotowały posłanie, lecz ona dała im znak, że nie ma jeszcze ochoty iść spać. Nie mogłaby zasnąć z tyloma pytaniami wymagającymi natychmiastowej odpowiedzi. Zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę drzwi, szeleszcząc długą suknią. Za progiem stał Josse. Jego oczy na widok wystrojonej Katarzyny stały się okrągłe jak szklanki, lecz za chwilę na ustach pojawił się uśmiech.

– Już po wszystkim! – oznajmił. – Niewolnicy medyka zanieśli chorego do łoża. Czy chcesz go, pani, zobaczyć przed udaniem się na spoczynek?

Katarzyna przytaknęła i ująwszy Jossego pod ramię ruszyła przez długą, oświetloną płonącymi łuczywami galerię, w której niedawno zginęła niepokojąca zjawa. Katarzyna szła szybko, z wyprostowaną głową i z oczami utkwionymi przed siebie. Josse obserwował ją kątem oka, wreszcie powiedział: – Coś mi się widzi, pani, że masz jakieś zmartwienie.

– Martwię się o Waltera, to normalne!

– Nie. Kiedy opuszczałaś komnatę medyka, nie miałaś takiej napiętej twarzy, ani spojrzenia zaszczutego zwierzęcia. Coś musiało ci się stać. Ale co?

– Powinnam pamiętać – odparła z cieniem uśmiechu na ustach – że twoje oczy widzą nawet w nocy.

Natychmiast podjęła decyzję. Josse był inteligentny, bystry, zwinny i miał głowę pełną pomysłów. Co prawda, nie mógłby całkowicie zastąpić Sary, jednak z pewnością można mu było zaufać.

– Tak, masz rację, Josse! Przed chwilą w tej galerii spotkałam kogoś... właściwie mnicha, wysokiego, chudego, z popielatymi włosami, o twarzy jakby wyciosanej z kamienia, z czarną przepaską na oku... Chciałabym się dowiedzieć, kim jest ten mnich. Otóż przypomina mi on do złudzenia kogoś, kogo ongiś dobrze znałam i myślałam, że dawno nie żyje.

– Zrobi się! – odparł Josse z uśmiechem. – Zaprowadzę cię do Waltera, a sam pójdę zasięgnąć języka!

I zostawiwszy ją przed pokojem w wieży, w którym ułożono Waltera, Josse zniknął za zakrętem schodów jak duch. Katarzyna wsunęła się ostrożnie do pokoju.

Był o wiele mniejszy niż zajmowany przez nią i wyposażony w łóżko, w którym potężne ciało Normandczyka z ledwością się mieściło, oraz dwa taborety... Zbliżyła się na palcach. Walter spał leżąc na plecach, z głową owiniętą bandażami. Na jednym z taboretów stał mały ogarek, rzucający skąpe światło na głowę chorego. Jego twarz była spokojna i odprężona, lecz Katarzynie wydała się niezwykle czerwona. Pomyślała, że być może miał gorączkę i pochyliła się, chcąc ująć jego dłoń, lecz czyjaś ręka powstrzymała ją. Z głębi ciemnej komnaty wyłonił się Hamza, trzymając palec na ustach.

– Dałem mu silny środek nasenny – wyszeptał. – W przeciwnym razie ból uniemożliwiłby mu wyzdrowienie. Zostaw go w spokoju. Gorączka rośnie.

– Wyzdrowieje?

– Mam taką nadzieję! Mózg nie był uszkodzony, jednak nigdy nie wiadomo, czy nie zostaną jakieś ślady.

Oboje wyszli z pokoju. Hamza doradził młodej kobiecie, by udała się na spoczynek, zapewniając, że don Alonso też już dawno śpi. Pożegnawszy się podążył do swego laboratorium, pozostawiając Katarzynę samą sobie. Przeszła przez dziedziniec, wdychając nocne zapachy uśpionej wsi.

Wszystkie dzikie rośliny, wygrzane w ciągu dnia na słońcu, wydzielały silną woń. Powietrze pachniało tymiankiem i macierzanką. Po silnych wrażeniach tego wieczoru potrzebowała spokoju i ciszy. Czerwona masa zamczyska stopiła się z ciemnościami nocy. Nie było słychać żadnych odgłosów, tylko od czasu do czasu wolne kroki strażnika albo krzyk nocnego ptaka. Przez chwilę zatrzymała się pod arkadami, gdzie kafelki błyszczały w blasku księżyca, starając się uspokoić szaleńcze bicie serca. Następnie, pomyślawszy, że Josse może już wrócił z wiadomościami, skierowała się w stronę schodów prowadzących do jej pokoju, kiedy nagle zza kolumny wyskoczył niespodziewanie Tomasz de Torquemada. Niemile zaskoczona Katarzyna wzdrygnęła się, lecz tym razem zaskoczenie było obopólne. Na widok młodej kobiety w aureoli złocistych pukli i świetlistej lekkości jedwabiu sukienki młodzieniec stanął jak wryty.

Przez chwilę stali nieruchomo naprzeciw siebie. Katarzynie zdawało się, że w lodowatym spojrzeniu dostrzega coś na kształt niedowierzania zmieszanego z zabobonnym strachem. Zaciśnięte usta pazia otworzyły się, lecz nie padły z nich żadne słowa. Tomasz oblizał się tylko, podczas gdy jego wzrok omiótł młodą kobietę od szyi, poprzez głęboki dekolt, zatrzymując się w słodkiej dolinie piersi, których kształt podkreślała złota, zaciśnięta pod nimi wstęga. Najwidoczniej chłopiec ten nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego, ponieważ stał jak kołek, nie myśląc zejść jej z drogi. Katarzyna zasłoniła piersi i uśmiechnąwszy się ozięble zapytała: – Czy zechcesz mnie przepuścić, panie?

Na dźwięk głosu paź podskoczył jak obudzony ze snu. Na jego poczerwieniałej twarzy malował się strach. Przeżegnał się szybko kilka razy, wyciągnął ramiona przed siebie, jakby chcąc odepchnąć zbyt kuszące zjawisko, po czym krzyknąwszy gardłowym głosem „Vade retro Satanas”* [*Vade Retro Satanas!

– Idź precz, szatanie!], odwrócił się i czmychnął ile sił w nogach. Po chwili pochłonęły go ciemności nocy. Katarzyna wzruszyła ramionami i poszła swoją drogą. Przed pokojem czekał już na nią Josse, oparty o framugę drzwi.

– No i jak? Dowiedziałeś się, kim jest ten mnich?

– Zwą go Fray Ignacio, ale ludzie arcybiskupa niechętnie o nim mówią. Zdaje się, że wszyscy panicznie się go boją. Chyba nawet bardziej niż Maura i czarnego pazia o twarzy złego ducha.

– A skąd pochodzi? Skąd się tu wziął? Od kiedy mieszka w zamku?

– Pani Katarzyno – odpowiedział Josse spokojnie. – Myślę, że don Alonso, który, jak zauważyłem, bardzo ceni sobie twoje towarzystwo, poinformuje cię lepiej niż ja na temat tego dziwnego osobnika, gdyż tylko on tutaj kontaktuje się z Fray Ignacio, zajmującym się alchemią i przemianą metali. Poszukuje on, jak wielu innych, słynnego kamienia filozoficznego. Głównym jego zajęciem jest pilnowanie skarbca arcybiskupa, nadzwyczajnej kolekcji drogocennych kamieni. Pewna zaufana osoba don Alonsa powiedziała mi, że nikt tak jak Fray Ignacio nie zna się na klejnotach... ale, ale... co się z panią dzieje? Chyba nie zemdlejesz?

W istocie, Katarzyna pobladła i oparła się o mur. Czuła, że ziemia usuwa się spod jej nóg. Josse nie mógł przecież wiedzieć, że pasją Garina było gromadzenie klejnotów i że znał się na nich wybornie.

– Nie... nic mi nie jest, to tylko zmęczenie, ledwo trzymam się na nogach...

– A więc trzeba iść spać! – powiedział Josse dobrodusznie. – Zresztą, ja już więcej nic nie wiem... Chyba tylko to, że Fray Ignacio rzadko wychodzi z prywatnych komnat don Alonsa, gdzie ma swoje laboratorium alchemiczne i gdzie znajduje się skarbiec.

Co mówiąc, wepchnął delikatnie Katarzynę do pokoju oświetlonego blaskiem czerwonych świec. Katarzyna weszła doń z uczuciem prawdziwego przygnębienia. Josse zauważył, że się zgarbiła i była jakaś nieswoja. Nie mógł tylko pojąć, dlaczego ten tajemniczy Fray Ignacio tak głęboko wpływał na nią, i nagle poczuł litość dla tej kobiety, tak pięknej i zarazem tak nieszczęśliwej, której życie miast być usłane różami, było nieustanną walką na miarę silnego mężczyzny. Poczuł niejasno, że uczepiając się jej, dokonał najlepszego uczynku w życiu. Powodowany jakąś nieokreśloną mocą, zapatrzony w przygnębioną postać, stojącą bez ruchu na środku pokoju, dawny rzezimieszek wyszeptał: – Odwagi, pani Katarzyno! Pewnego dnia odnajdziesz swe szczęście... będziesz taka szczęśliwa, że zapomnisz o wszystkich czarnych godzinach!

Katarzyna powoli odwróciła się w stronę Jossego. Powiedział coś, czego bardzo potrzebowała. Spojrzawszy na twarz swego towarzysza wyczytała w jego oczach prawdziwą, szczerą przyjaźń. Taką, jaką mężczyzna może dać drugiemu mężczyźnie. Dzięki tej przyjaźni los uczynił ich prawdziwymi towarzyszami walki, co dawało poczucie bezpieczeństwa i pewności.

– Dziękuję ci, Josse! – powiedziała z uśmiechem.

Rozdział ósmy WIOSENNA NOC

W długich i cienkich palcach don Alonsa lśnił tajemniczy szmaragd, rzucając w płomieniu łuczywa blaski, które arcybiskup podziwiał z prawdziwym upojeniem. Bez końca bawił się klejnotem, a na widok roztaczanych przez niego niebieskozielonych iskier wykrzykiwał w najwyższym zachwycie. Przemawiał do niego jak do kobiety słowami miłości, których Katarzyna słuchała ze zdziwieniem.

„Piękności mórz głębokich, cudzie dalekiej krainy, gdzie oczy bóstw błyszczą twoim tajemniczym blaskiem! O, niezrównany szmaragdzie! Czyż jest klejnot piękniejszy od ciebie, bardziej pociągający, bardziej sekretny i niebezpieczny? Gdyż mówi się, że jesteś przewrotny i złowrogi...” Nagle arcybiskup odwrócił się w stronę Katarzyny i siłą włożył jej pierścień do ręki.

– Zatrzymaj go! Schowaj! Nie wolno mnie kusić tak pięknym klejnotem, gdyż wobec niego staję się bezwolny.

– Miałam nadzieję – wyszeptała Katarzyna – że Wasza Wielebność przyjmie go w podzięce za wyleczenie mojego przyjaciela i za wszystkie dowody gościnności.

– Byłbym podły i niegodny swego nazwiska, moja droga, gdybym nie ofiarował jednego i drugiego tak szlachetnej damie. Mój honor nie zniósłby żadnej zapłaty. A ten klejnot byłby iście królewską zapłatą, gdyż nosi herb królowej...

Katarzyna z westchnieniem zawodu włożyła pierścień na palec. Zdecydowała się podarować go don Alonsowi w nadziei, że ten pokaże jej kolekcję pilnowaną przez Fray Ignacia. Mijał już bowiem dziesiąty dzień, od kiedy przybyli do Koki, a jej nie udało się ponownie ujrzeć tej niepokojącej twarzy. Fray Ignacio zniknął, jakby pochłonęły go czerwone mury twierdzy. Czuła, że z każdym dniem pożera ją coraz większa ciekawość. Musi się dowiedzieć prawdy! I to za wszelką cenę! Lecz co powiedzieć don Alonsowi? Jaki powód wymyślić?

Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł i z braku lepszego, nie zastanawiając się, postanowiła zamienić go w czyn. Musiała pod jakimś pozorem dostać się do sekretnych apartamentów alchemika! Obracając pierścień wokół palca, wyszeptała utkwiwszy wzrok w kamieniu: – Oczywiście, ten kamień jest może niedoskonały... niegodny, bez wątpienia, by znaleźć się wśród pereł twej kolekcji... o której się powiada, że nie ma sobie równej!

Twarz arcybiskupa pokraśniała z dumy. Uśmiechnął się życzliwie do Katarzyny i rzucił gorączkowo: – Istotnie, moja kolekcja jest piękna! A czy nie ma sobie równej?... Nie sądzę. Są książęta ukrywający większe skarby, lecz i mój wart jest tego, żeby go zobaczyć. Mogę cię zapewnić, że nie pogardziłbym twoim klejnotem, broń mnie Panie Boże! Jeśli odmawiam przyjęcia go, to tylko z przyczyn, o których już ci wspomniałem, nie zaś z żadnych innych! Chcesz dowodu: oto on. Jeśli zechcesz mi sprzedać swój pierścień, z radością go od ciebie kupię!

– Dostałam go w prezencie – westchnęła Katarzyna, widząc, że szanse na wejście do imperium alchemika maleją – i nie mogłabym go sprzedać.

– To oczywiste. Co zaś się tyczy mojej kolekcji, z radością ci ją pokażę...

żebyś mogła porównać i przekonać się, jak bardzo twój pierścień pasowałby do niej.

Katarzyna wstrzymała okrzyk radości i pośpiesznie ruszyła za don Alonso poprzez labirynt korytarzy i komnat zamku. Arcybiskup prowadził ją schodami wiodącymi do piwnic. Małe drzwi w sali przyjęć pokryte niebieskimi kafelkami prowadziły do krętych schodów zagłębiających się we wnętrzu ziemi. Schody te musiały być często używane, gdyż oświetlały je liczne łuczywa. Były szerokie i wygodne, a jedwabny sznur przymocowany do muru pozwalał oprzeć rękę. Ściany były pokryte haftowanymi tapetami. Weszli do komnaty, której przepych zapierał dech w piersi. W oczy rzucały się drogocenne dywany, brokatowe poduchy zaścielające krzesła i pozłacany stół, na którym stały czary wysadzane drogimi kamieniami. Na posadzce z czerwonego marmuru zalegały jedwabne dywany sprowadzone z dalekiego Cathay. Sądząc po ilości złoconych świeczników, w których płonęły setki długich, białych świec, don Alonso musiał często odwiedzać to pomieszczenie, zaglądać do tego czy innego kufra z pachnącego drewna sandałowego lub cedrowego, wysadzanego złotymi ćwiekami i zaopatrzonego w mocne zamki z brązu.

W głębi komnaty Katarzyna zauważyła duży, ceglany piec, na którym stała wysoka retorta, wypełniona zieloną, bulgocącym cieczą. Była ona połączona za pomocą węża z wielkim, miedzianym zbiornikiem, z którego dobywały się jakieś opary: z pewnością było to laboratorium alchemika. Serce Katarzyny zaczęło bić jak szalone, a w ustach zrobiło jej się sucho, kiedy w cieniu wąskiej kolumny z zielonego marmuru odkryła surową sylwetkę Fray Ignacia. Tajemniczy mnich stał przed jednym z otwartych kufrów, badając wnikliwie topaz wyjątkowej wielkości i niezwykłego koloru. Był tak tym pochłonięty, że nawet nie zauważył ich wejścia do skarbca. Dopiero kiedy don Alonso położył mu dłoń na ramieniu, mnich ocknął się i odwrócił głowę w stronę przybyłych. Na jego twarz padł blask łuczywa. Nie miała już żadnych wątpliwości! To był Garin de Brazey!

Katarzyna zesztywniała, a na jej skroniach zaperliły się kropelki potu. Starając się ukryć emocje, kurczowo zacisnęła dłonie. Don Alonso, całkowicie tego nieświadom, rozmawiał z Fray Ignaciem, a po chwili odwrócił się do swojego gościa i rzekł: – Oto Fray Ignacio, pani Katarzyno. To nieoceniony człowiek, a zarazem święta dusza, chociaż przez swoje alchemiczne doświadczenia zyskał sobie u innych mnichów opinię czarownika. U mnie natomiast znalazł spokój i skupienie potrzebne do pracy, a także odpowiednie środki. Nie znam nikogo, kto znałby się na kamieniach tak jak on. Pokaż mu swój pierścień, pani.

Katarzyna, schowana dotąd za kolumną, zbliżyła się kilka kroków i stanąwszy w kręgu światła odważnie podniosła głowę, by spojrzeć mnichowi prosto w twarz. Chociaż strach ścisnął jej serce, kiedy jedyne oko Fray Ignacia spojrzało na nią, nie pokazała po sobie niczego. Przyglądała się tej twarzy wyłaniającej się z nicości z dziką zachłannością, spodziewając się zaskoczenia, może niepokoju?..

Jakież było jej zdziwienie, kiedy zamiast oczekiwanej gwałtownej reakcji Fray Ignacio z surową poprawnością schylił przed nią głowę, nie zdradzając żadnych oznak, że rozpoznał żonę.

– No więc? – zniecierpliwił się don Alonso. – Pokaż mu szmaragd!

Katarzyna podniosła posłusznie drobną dłoń zakrytą w połowie rękawem z białej satyny i wyciągnęła szmaragd w stronę światła, cały czas nie spuszczając oczu z mnicha. Ten, bez najmniejszej emocji, ujął jej wyciągniętą dłoń, by przyjrzeć się klejnotowi. Jego palce były suche i ciepłe. Katarzyna czując ich dotyk zadrżała. Fray Ignacio spojrzał na nią pytająco, lecz natychmiast wrócił do swych oględzin, które musiały wypaść pozytywnie, gdyż z satysfakcją kiwnął głową, co doprowadziło napięcie Katarzyny do zenitu. Czyżby ten człowiek był niemy? Kiedy wreszcie usłyszy jego głos?!

– Czyż nie mówiłem, że niesłusznie obawiasz się, iż szmaragd jest niedoskonały? – rzucił wesoło don Alonso.

– A czy Fray Ignacio sam nie mógłby czegoś powiedzieć? A może jest niemy? – spytała niecierpliwie.

– Nie jest niemy, lecz nie mówi w twoim języku. W istocie, na pytanie swego pana Fray Ignacio odpowiedział powoli i poważnie, głosem, który mógł być głosem Garina zniekształconym przez użycie języka obcego lub przez siłę woli albo... głosem kogoś zupełnie innego.

– Pokażę ci moje szmaragdy! – powiedział arcybiskup. – Prawie wszystkie pochodzą z Djebel Sikait i są nieziemsko piękne!

Skierował się w stronę kufra stojącego na środku pokoju, zostawiając Katarzynę sam na sam z jednookim mnichem. Katarzyna nie potrafiła dłużej powstrzymać palącego ją pytania.

– Garin... – wyszeptała – czy to ty? Odpowiedz mi, na litość boską! Przecież mnie rozpoznałeś! Nie udawaj, że nie wiesz, kim jestem!

Mnich popatrzył na nią ze zdziwieniem. Jego zaciśnięte usta rozszerzyły się w smutnym uśmiechu. Przecząco pokręcił głową.

– No comprendo...!* [*No comprendo, hiszp. – nie rozumiem.] – wyszeptał i natychmiast wrócił do swego topazu.

Katarzyna ruszyła za nim, jakby i ona chciała przyjrzeć się bliżej imponującemu klejnotowi. Jedwab jej sukni musnął surowy habit mnicha. Zbierało się jej na gniew. Nawet z bliska podobieństwo było uderzające! Mogłaby przysiąc, że ten człowiek to Garin... chociaż miał takie powolne ruchy i mówił z taką powagą w głosie, która mogła zmylić.

– Popatrz na mnie! – rzuciła błagalnie. – Nie udawaj, że nie wiesz, kim jestem. Przecież nie zmieniłam się do tego stopnia! Dobrze wiesz, że to ja, Katarzyna!

Wszystko na próżno. Tajemniczy mnich cofnął się przed natarciem i przecząco kręcił głową. Tymczasem don Alonso zachęcał ją do podziwiania klejnotów, które wyjął ze skrzyni. Fray Ignacio ze stoickim spokojem włożył ogromny topaz do małego kuferka, jakby zapominając o niezwykłym gościu. Żaden gest, najlżejsze drżenie nie zakłóciło pewności jego ruchów.

Katarzyna patrzyła na klejnoty arcybiskupa, nie widząc żadnego z nich i kierując całą uwagę na tajemniczą sylwetkę, starając się zauważyć jakiś ruch, wyraz twarzy czy spojrzenie, które pozwoliłoby jej odnaleźć klucz do tej żywej zagadki. Niestety! Fray Ignacio wrócił do pracy, jakby był zupełnie sam. A kiedy Katarzyna i don Alonso opuszczali skarbiec, skinął jedynie głową podobnie jak na przywitanie.

– Odprowadzę cię, pani, do twoich apartamentów! – zaproponował uprzejmie arcybiskup.

– Nie, dziękuję waszej wysokości. Chciałabym przed udaniem się na spoczynek dowiedzieć się o zdrowie mojego sługi. – Już miała się oddalić, lecz nagle zawahała się. – Chciałabym jeszcze dowiedzieć się jednego: Fray Ignacio wydaje się niezwykłym człowiekiem. Czy od dawna pilnuje skarbca?

– Od jakichś siedmiu czy ośmiu lat – odpowiedział don Alonso. – Moi ludzie znaleźli go umierającego z głodu na drodze. Został wyrzucony z klasztoru w Nawarze z powodu swoich alchemicznych praktyk. Już pani mówiłem: uważali go tam za czarownika... a zresztą, czyż nie jest nim w pewnym sensie? Lecz jakie to ma dla pani znaczenie? Zostawiam cię teraz. Czuję się bardzo zmęczony.

Katarzyna zauważyła, że oglądanie skarbów wzmogło nerwowość arcybiskupa, gdyż kiedy się oddalał, jego tiki były bardziej widoczne niż zazwyczaj.

Ostatnie słowa arcybiskupa dźwięczały jeszcze w jej głowie. Wytarła spocone czoło drżącą ręką. Siedem czy osiem lat!... A Garin został powieszony dziesięć lat temu. Czy jakimś cudem dostał się do klasztoru w Nawarze, z którego go wyrzucono? Czy może nigdy nie było żadnego klasztoru? A zresztą to posądzenie o czary nie pasowało do Garina. Owszem, kochał klejnoty i w tym był podobny do mnicha, lecz w ich domu nigdy nie było żadnego laboratorium. Czy należało wnioskować, że poświęcił się alchemii po stracie fortuny? Znaleźć słynny kamień filozoficzny, co za pokusa dla człowieka, którego wszystkiego pozbawiono!

Nagle Katarzyna otrząsnęła się ze swych myśli i ruszyła w stronę wieży, udając, że nie widzi Tomasza, który nagle pojawił się na dziedzińcu. Od kiedy przyjechała do Koki, nieustannie napotykała na swej drodze ponurego pazia. Czy szła do kaplicy, czy do wieży, czy do innej części zamku, ciągle pojawiał się na jej drodze. Nigdy się do niej nie odezwał, tylko pożerał ją wzrokiem. Katarzyna, na którą źle działało jego zachowanie, postanowiła więcej nie zauważać jego obecności. Udała się więc do pokoju Waltera, nie oglądając się za siebie.

Normandczyk szybko wracał do zdrowia. Jego wrodzona siła w połączeniu z doskonałym jedzeniem i nienaganną czystością panującą w zamku pozwoliły mu przezwyciężyć śmiertelne niebezpieczeństwo, na jakie narażony był chory przy tego typu operacji. Niestety, wszystkim wydawało się, że olbrzym stracił pamięć.

Odzyskał jasność widzenia, pełną świadomość, lecz tego wszystkiego, co się z nim działo, zanim po raz pierwszy otworzył oczy po operacji, nie pamiętał. Nie pamiętał nawet, jak się nazywa, co przyprawiło Katarzynę o czarną rozpacz. Kiedy mauretański medyk oznajmił, że Walter odzyskał świadomość, rzuciła się do niego, lecz jaki był jej smutek, kiedy przekonała się, że jej nie poznaje. Olbrzym patrzył na nią oczami pełnymi zachwytu, jednak wszystko wskazywało na to, że nie wie, kim jest. Na próżno przemawiała do niego, powtarzała swoje imię. Olbrzym kręcił tylko głową.

– Przebacz, pani... – szeptał. – Jesteś piękna jak poranek, niestety nie wiem, kim jesteś... skoro nie wiem nawet, kim jestem ja sam – dodał ze smutkiem.

– Nazywasz się Walter Malencontre. Jesteś zarazem moim sługą i przyjacielem. Czyżbyś o wszystkim zapomniał? O naszych znojach, o Montsalvych, o Michale, o Sarze... i o panu Arnoldzie?

Wymawiając imię męża, Katarzyna wybuchnęła szlochem, lecz we wzroku olbrzyma nie pojawiła się żadna iskierka pamięci. Znowu potrząsnął głową.

– Nie, niczego nie pamiętam!

Wtedy Katarzyna odwróciła się w stronę Hamzy, który z pewnej odległości obserwował scenę.

– Czy nic nie da się zrobić? – spytała rzucając na niego błagalne spojrzenie.

Medyk skinął na nią, by się zbliżyła, po czym wyprowadziwszy ją z pokoju, powiedział: – Niestety, nic więcej nie mogę uczynić. Jedynie natura może wrócić mu pamięć.

– W jaki sposób?

– Musi przeżyć szok. Miałem nadzieję, że będzie nim spotkanie z tobą, ale tak się nie stało.

– A przecież był do mnie bardzo przywiązany... Mogę nawet powiedzieć, że chyba skrycie kochał się we mnie...

– Spróbuj więc obudzić na nowo tę miłość. Może zdarzy się cud, a może też nigdy nie nastąpi. Wtedy ty staniesz się jego pamięcią i będziesz musiała nauczyć go wszystkiego o jego przeszłości.

Katarzynie dźwięczały te słowa w uszach, kiedy wchodziła do małego pokoju oświetlonego jedną świecą. Walter siedząc przy oknie patrzył w niebo. Gdy weszła, odwrócił głowę, ukazując twarz napiętnowaną cierpieniem. Pomimo wychudzenia, jego sylwetka pozostała nadal imponująca. Ongiś Katarzyna często powtarzała mu w żartach, że wygląda jak machina oblężnicza. Teraz, kiedy już nie leżał w łóżku, pokój wydawał się dla niego za ciasny.

Chciał wstać, lecz Katarzyna powstrzymała go, kładąc rękę na jego kościstym ramieniu.

– Nie... nie ruszaj się! Dlaczego jeszcze nie śpisz?

– Nie chce mi się spać. Duszę się w tym pokoju! Jest taki mały.

– Długo tu nie zostaniesz. Jak tylko nabierzesz sił i będziesz mógł wsiąść na konia, ruszymy w drogę.

– My?... To znaczy, że zabierzecie mnie z sobą?

– Zawsze jeździłeś ze mną – odpowiedziała smutno Katarzyna. – Było to dla ciebie naturalne... Czy nie chcesz więcej mi towarzyszyć?

Walter milczał i serce Katarzyny ścisnęło się boleśnie. A jeśli odmówi? Jeśli wybierze inną drogę? Ponieważ nic nie pamiętał, w tej chwili nie była dla niego nikim więcej, jak tylko ładną kobietą. A nigdy, tak jak teraz, nie potrzebowała jego siły i jego obecności. Zawsze oddzielała ją od cierpienia szeroka pierś Waltera. Czy dlatego wyrwała przyjaciela z objęć śmierci, by stracić go na zawsze? Do jej oczu napłynęły łzy.

– Nie odpowiedziałeś... – powiedziała ochrypłym głosem.

– Bo sam nie wiem... Jesteś, pani, taka piękna, że chciałbym iść za tobą... jak za gwiazdą. Lecz jeśli chcę odnaleźć swoją przeszłość, może trzeba, żebym odszedł sam. Coś mi mówi, że zawsze byłem sam i że powinienem zostać sam...

– To nieprawda! Nie opuszczałeś mnie przez trzy lata. Razem walczyliśmy, razem broniliśmy się, razem cierpieliśmy, uratowałeś mi życie wiele razy! Co pocznę, jeśli mnie opuścisz? – Opadła ciężko na łóżko, uginając się pod ciężarem rozpaczy. Ukrywszy twarz w drżących dłoniach, wyszeptała z boleścią: – Błagam cię, Walterze! Nie opuszczaj mnie! Bez ciebie jestem zgubiona... zgubiona...

Gorzkie łzy popłynęły po jej policzkach. Poczuła się okropnie samotna, opuszczona przez wszystkich. A na dodatek ten mnich, ten żywy koszmar nawiedzający mury tego zamku, tęsknota za dzieckiem, za krajem. Była też zazdrość, która ją dręczyła za każdym razem, gdy wspomniała o mężu. A teraz Walter chciał się od niej odwrócić; to było więcej, niż mogła znieść.

– Nie płacz, pani – rzekł Walter. – Jeśli sprawia ci to taką przykrość, to pójdę za tobą!

Katarzyna uniosła mokrą od łez twarz z oczami pałającymi gniewem: – Czy to ma być litość czy rezygnacja? Przecież kiedyś kochałeś się we mnie, człowieku! Żyłeś tylko dla mnie, tylko przeze mnie!... Jeśli szwankuje ci pamięć, to przynajmniej serce powinno podpowiedzieć ci prawdę!

Walter pochylił się nad jej słodką, mokrą od łez twarzą.

– Tak bardzo chciałbym sobie przypomnieć! – westchnął smutno. – Kochać ciebie to musi być łatwe... Jesteś taka piękna! Jakbyś była ulepiona ze światła. Twoje oczy są słodsze niż noc...

Nieśmiało ujął Katarzynę za podbródek, żeby spojrzeć w fiołkowe oczy, błyszczące od łez. Kiedy jego twarz znalazła się blisko jej twarzy, przypomniała sobie głos Hamzy szepcący: „Spróbuj wzbudzić w nim miłość...” I wówczas, nie mogąc opanować impulsu, wyszeptała: – Pocałuj mnie... Walter zawahał się. Wtedy ona przywarła do jego ust, oplatając mocną szyję ramionami. Zaciśnięte usta Waltera nie odpowiedziały od razu na pieszczotę, jakby wahając się nad brzegiem rozkoszy. Po czym nagle Katarzyna poczuła, że jego usta ożyły, że stały się gorące i brutalne i że Walter ścisnął ją w swych ramionach. Spleceni potoczyli się na łoże.

Katarzyna poczuła budzące się pożądanie, które przyszło jak burza w jej zbyt długo uśpionym ciele. Zawsze darzyła Waltera głęboką czułością, a przed chwilą, podając mu usta, myślała tylko, że musi spowodować wstrząs, który przywróciłby mu pamięć. Jednak w miarę jak budziło się pożądanie w tym ciele przyciśniętym do jej ciała, w niej także zrodziło się pożądanie. Przez jej mózg przebiegła jak błyskawica myśl o mężu, lecz odepchnęła ją z gniewem. Nie, nawet obraz męża nie powstrzyma jej! A czyż jego powstrzymał obraz ich miłości przed oddaniem pocałunków i uścisków obcej kobiecie? Nadeszła pora zemsty, potęgująca uczucie oczekiwanej rozkoszy. Czuła niewprawne ręce Waltera szamocące się ze skomplikowanym zapięciem jej sukni. Odepchnęła go łagodnie.

– Poczekaj! Nie śpiesz się tak!

Zgrabnym ruchem bioder wyprostowała się i wstała. Skąpy blask świecy wydał się jej niewystarczający. Nie chciała oddać się ukradkiem, w ciemności. Chciała dużo światła, na twarzy i na ciele, kiedy będzie ją posiadał... Chwyciwszy świecę, pobiegła zaświecić dwa kandelabry stojące na kufrze przy ścianie. Walter siedząc na brzegu łoża przyglądał się jej, nie rozumiejąc, co czyni.

– Po co to wszystko? Chodź do mnie... – prosił wyciągając niecierpliwe ręce, gotowy rzucić się na nią.

Katarzyna jednak powstrzymała go wzrokiem.

– Zaczekaj – powiedziała, po czym chwyciwszy leżący na stole nóż, jednym ruchem rozcięła sznurówki sukienki i zrzuciła ją z radosnym pośpiechem, następnie pozbyła się halki z białej satyny i cienkiej koszulki. Walter śledził chciwie każdy jej ruch, ześlizgując się wzrokiem po nagim ciele Katarzyny. Czuła jego płonące spojrzenie na swych piersiach, na brzuchu i udach, rozkoszując się nim jak pieszczotą. Kiedy opadła z niej ostatnia sztuka bielizny, przeciągnęła się jak kot w ciepłym świetle świec, wskoczyła do łóżka i otworzywszy ramiona wyszeptała: – A teraz chodź! Wtedy Walter skoczył...

– Katarzyno...! – krzyknął w chwili największej rozkoszy, a teraz, dysząc, patrzył rozwartymi oczami na słodką twarz, którą trzymał w dłoniach.

– Katarzyno – powtórzył. – Pani Katarzyno! Czy ja śnię?

Fala radości zalała Katarzynę. Hamza miał rację! Obudzona miłość uczyniła cuda... Mężczyzna, którego obejmowała, nie był już obcym człowiekiem, ciałem o nieobecnej duszy. Znowu był sobą... a ona już dawno nie czuła się taka szczęśliwa. Teraz chciał się odsunąć, lecz ona mocniej przyciągnęła go do siebie.

– Zostań!... Tak, to ja... To nie sen, ale nie opuszczaj mnie!... Później ci wyjaśnię! Zostań i kochaj mnie... Tej nocy należę do ciebie.

Walter na powrót oddał się pieszczotom. Spełniło się jego stare marzenie, by zdobyć tę uwielbianą kobietę. Upajał się nią jak mocnym winem z zachłannością człowieka, który cierpiał z pragnienia przez wiele nie kończących się dni. A Katarzyna, szczęśliwa i zaspokojona, oddawała się z niekłamanym entuzjazmem huraganowi namiętności.

W środku nocy zdarzyło się jednak coś dziwnego. W pewnej chwili zdawało się jej, że ktoś próbuje otworzyć drzwi. Wyprostowała się, nasłuchując przez chwilę i dając znak Walterowi, by nic nie mówił. Świece dogasały, ale dawały dosyć światła, by stwierdzić, że drzwi się nie ruszają. Nie było słychać żadnego dźwięku... Wreszcie Katarzyna pomyślała, że coś się jej przywidziało, i z powrotem przytuliła się do kochanka.

Walter zasnął nad ranem. Zapadł w ciężki, głęboki sen, wypełniając wieżę potężnym chrapaniem. To były istne trąby triumfalne. Katarzyna patrzyła, jak śpi spokojny i odprężony z półotwartymi, miękkimi ustami. Jego potężne, leżące bezwładnie w poprzek skotłowanego łóżka ciało miało w sobie coś dziecięcego. Poczuła głęboką czułość. Jego miłość do niej, wiedziała o tym, była wyjątkowej jakości. Walter kochał ją dla niej samej, niczego nie żądając dla siebie, i ta miłość rozgrzała jej zziębnięte serce.

Pochyliwszy się nad śpiącym, pocałowała go w zamknięte powieki, następnie szybko założyła ubranie, zamierzając wrócić do swych apartamentów przed świtem. Nie było to łatwe; rozcięte sznurówki sukienki nie dawały się związać, jednak w końcu jakoś się z tym uporała. Wyślizgnęła się na zewnątrz bez butów, żeby nikogo nie zbudzić i zeszła na palcach po kamiennych schodach. Nad zamkiem pojaśniało już niebo. W korytarzach, jedno po drugim, dogasały łuczywa, wydzielając kłęby dymu. Tu i ówdzie spali strażnicy oparci na pikach. Wreszcie dotarła do swej komnaty i z rozkoszą wsunęła się do czystej pościeli, zrzuciwszy sukienkę, którą przez całą drogę musiała przytrzymywać rękami. Czuła miłe zmęczenie po płomiennej nocy, jednocześnie pozbyła się majaków i była prawie szczęśliwa. Oczywiście, nie było to wspaniałe upajające unicestwienie, jakie tylko Arnold potrafił jej dać. W ramionach jedynego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek kochała, Katarzyna zapominała o całym świecie, rezygnowała z własnej osobowości i własnej woli, tworząc z nim jeden umysł i jedno ciało. Jednak tej nocy jej czułość dla Waltera, jej gorące pragnienie, by wyrwać przyjaciela ze szponów niepamięci i bolesny głód własnych zmysłów zastąpiły doskonale prawdziwą pasję. Odkryła, jak wielkie uspokojenie dla ciała i ducha może dać kobiecie mężczyzna zakochany i gorący... tak że nawet niepokojący obraz Fray Ignacia rozmył się i prawie przestał się liczyć.

Katarzyna nie chciała myśleć, jakie zmiany przyniosą najbliższe dni po wypadkach ostatniej nocy. Nie teraz... Później... Jutro! Na razie była taka zmęczona, zmęczona... Tak bardzo chciało jej się spać! Jej powieki opadły i wkrótce pogrążyła się w błogim niebycie.

Kiedy już smacznie spała; zbudził ją lekki dotyk ręki przebiegający po piersiach i udach. Było jeszcze dosyć wcześnie. Za oknem zaledwie wstawał dzień. Rozchyliwszy nieco powieki ujrzała siedzącą na brzegu łóżka postać. Nie mogła jej rozpoznać. Jednak świeżość poranka i coraz bardziej natarczywy dotyk dłoni brutalnie przywróciły jej świadomość. Zerwana z łóżka pościel i nakrycia leżały na podłodze, odkrywając jej nagie, drżące ciało. Równocześnie postać poruszyła się, pochylając się nad nią. Z przerażeniem ujrzała twarz Tomasza de Torquemady, choć z trudem można było go rozpoznać, gdyż w tej chwili przypominał demona. Z wytrzeszczonymi oczami i pianą na wargach zgrzytał zębami. Chciała krzyknąć, lecz brutalna ręka zatkała jej usta. Chciała ją zerwać. Na próżno. Gwałtowny cios kolana zmusił jej nogi, by się rozwarły, a nagie, pokryte zimnym i lepkim potem ciało zwaliło się na nią.

Nieprzytomna z obrzydzenia, starała się odepchnąć pazia, lecz ten wymierzył jej taki policzek, że aż jęknęła.

– Po co to udawanie, nierządnico!... – syknął tuż nad jej uchem. – Widziałem cię tej nocy w wieży z twoim sługą! Z jakąż rozkoszą mu się oddawałaś! Lubisz mężczyzn, nieprawdaż? No, dalejże, pokaż mi, co potrafisz!... Teraz moja kolej... Pocałuj mnie, mała ladacznico!

Swoje obelgi przerywał wilgotnymi pocałunkami, od których zrobiło się Katarzynie niedobrze. Stękał przy tym i sapał, co było równie odrażające. Trzymając Katarzynę w żelaznym uścisku, starał się gorączkowo posiąść swoją ofiarę, ale nie udawało mu się. To gryzł jej usta, to przyciskał je kościstą ręką. Katarzyna wytężyła wszystkie siły, by odepchnąć to wilgotne obrzydlistwo, ten koszmar wywołujący mdłości. Demon rozpusty, jaki opanował chłopca, był gorszy i bardziej odpychający niż sam Gilles de Rais.

Kiedy jego ręka znów ciężko opadła na jej usta, Katarzyna z wściekłością wbiła weń zęby; Tomasz krzyknął i odruchowo wyszarpnął rękę. To wystarczyło, by krzyknęła z całych sił, by zawyła jak ranne zwierzę... Tomasz zaczął okładać ją na oślep, lecz nie potrafił jej uciszyć i sam teraz krzyczał głośniej niż ona, opanowany gorączką nienawiści. Na wpół ogłuszona Katarzyna usłyszała walenie do drzwi, a potem trzask łamanego drewna i pękanie zamków, które z hukiem potoczyły się po posadzce. Zobaczyła Jossego odrzucającego precz potężny pal, którym wyważył zamknięte przez Tomasza na klucz drzwi. Stary włóczykij rzucił się na łoże, chwycił Tomasza i zaczął go okładać bez opamiętania. Schowana za zasłonami łoża Katarzyna zamknęła oczy, słysząc tylko głuche dudnienie pięści Jossego i stek najoryginalniejszych paryskich obelg.

Jeszcze ostatni cios pięści, ostatni kopniak wymierzony w chudy tyłek młodego satyra i Tomasz, nagi jak go pan Bóg stworzył, wyleciał z hukiem na korytarz. Zaledwie dotknął posadzki, zerwał się jak oparzony i uciekł w popłochu. Tymczasem Josse wskazał Katarzynę służącym, które przybiegły usłyszawszy krzyki.

– Zajmijcie się panią Katarzyną. Ja tymczasem udam się do don Alonsa, żeby mu powiedzieć, co myślę o jego cennym paziu! Czy kto kiedy widział podobne śmierdzące ścierwo? Nic ci się nie stało, pani? Walił na oślep, kiedy przybiegłem.

Spokojny głos Jossego dodał Katarzynie odwagi.

– Muszę mieć spore siniaki – odparła, siląc się na uśmiech. – Ale to nic... Dziękuję ci, Josse! Nie wiem, co by się stało, gdyby nie ty... Co za koszmar! Taki młody chłopiec! Nieprędko uda mi się to zapomnieć... – dodała tłumiąc łzy.

– Młodość nie ma tu nic do rzeczy! – odparł Josse. – Myślę, że ten Tomasz jest opętany przez szatana. Wystarczy na niego spojrzeć, aby domyślić się, że ma okrucieństwo we krwi... i niezłe zadatki na zboczeńca. Współczuję klasztorowi, do którego chce wstąpić... współczuję samemu Panu Bogu! Co za przeraźliwy sługa!

Josse zamyślił się, zmarszczył brwi i dodał: – Spuściłem paziowi porządne lanie, pani Katarzyno, lecz myślę, że co rychlej musimy stąd wyjeżdżać. Jak tylko Walter dojdzie do siebie...

– Sądzę, że już doszedł do siebie – przerwała Katarzyna. – Odzyskał pamięć.

Josse uniósł brwi, rzucając na nią spojrzenie pełne szczerego zdziwienia.

– Wyzdrowiał?... A jeszcze wczoraj, kiedy poszedłem do niego przed gaszeniem świateł, był ciągle w takim samym stanie.

– Tej nocy zdarzył się cud – powiedziała Katarzyna i czując, że się czerwieni, odwróciła głowę.

Nastąpiła chwila ciszy, która spotęgowała zmieszanie Katarzyny.

– Chyba że tak! – powiedział w końcu Josse. – Więc będziemy mogli ruszyć wkrótce w dalszą podróż.

Po czym spokojnie opuścił komnatę, pozostawiając Katarzynę w rękach służących.

Godzinę później don Alonso kazał zaanonsować się u Katarzyny. Był niezwykle wzburzony. Jego piękne ręce drżały, a głęboki głos co chwilę przechodził w pisk. Przeprosiny gospodarza były wylewne, lecz mało zrozumiałe, Katarzyna domyśliła się jednak, że arcybiskup zamierza pozbyć się Tomasza.

– Ten przykry incydent każe mi się zdecydować, przyjaciółko. Jutro odeślę tego nicponia do klasztoru dominikanów w Segowii, ponieważ tak mu do tego pilno! I niechaj pobożni ojcowie mają się na baczności!

– Ja także, Wasza Wielebność, chciałabym jutro odjechać, jeśli pozwolisz.

– Jakże to? Tak szybko? A twój sługa?

– Jest w stanie podjąć trud podróży wraz z nami. Będę ci dozgonnie wdzięczna za twoją dobroć, za szczodrość...

– No, no... moja droga. Nie trzeba...

Przez chwilę przyglądał się młodej niewieście. Ubrana w czarną sukienkę zakrywającą jej szyję aż do podbródka i dłonie aż po same palce, siedziała w wysokim, prostym krześle, wydając się wcieleniem godności i wdzięku. Arcybiskup uśmiechnął się do niej po ojcowsku.

– A więc, odtruwasz, piękna ptaszyno! Będę za tobą tęsknić! Twoja obecność była jak promień słoneczny w tym ponurym zamku... Cóż... Takie jest życie. Dopilnuję przygotowań do podróży.

– Wasza Wielebność, dziękuję za tyle dobroci... – powiedziała Katarzyna, chcąc ukryć wzruszenie.

– Dobroć nie ma tu nic do rzeczy – odparł don Alonso z uśmiechem. – Wiesz przecież, że jestem starym estetą, zakochanym jedynie w pięknie i harmonii. Kiedy pomyślę, że taka dama jak ty podróżowała w zwykłym wozie wypełnionym sianem, dostaję gęsiej skórki! Chyba nie chcesz, by do końca życia dręczyły mnie wyrzuty sumienia i koszmarne sny?

Zamiast odpowiedzieć, Katarzyna osunęła się na kolana i ucałowała z szacunkiem pierścień arcybiskupa. Jego dumną twarz przeszył dreszcz emocji. Uczynił nad głową klęczącej szybki znak błogosławieństwa, po czym położywszy na niej swą dłoń, rzekł: – Nie wiem dokładnie, w jakie strony się udajesz, moje dziecko, i nie pytam o to. Jednak... intuicja podpowiada mi, że idziesz na spotkanie niebezpieczeństwu. Pamiętaj w ciężkich chwilach, że masz tutaj dom i przyjaciela i że jeden i drugi zawsze przyjmą cię z otwartymi ramionami – dodał, wycierając głośno nos, by ukryć wzruszenie, po czym z głośnym szelestem purpurowych szat Jego Wielebność arcybiskup Sewilli oddalił się, uprzedzając, że idzie wydać rozkazy, i zakazując Katarzynie mieszać się do przygotowań... Oznajmił tylko, że za dwie godziny pragnie spotkać się z nią przy posiłku.

Kiedy zniknął, Katarzyna ruszyła żwawo ku wieży. Śpieszno jej było ujrzeć Waltera, a jednocześnie czuła się zawiedziona, że ten do tej pory nie starał się z nią spotkać. A może jeszcze spał? Unosząc suknię obiema rękami, szybko wspięła się po stromych schodach, popchnęła nie domknięte drzwi i stanęła naprzeciw przyjaciela. Siedział na brzegu łóżka z głową schowaną w dłoniach i nie było widać, czy myśli, czy śpi, czy może płacze. Z jego wyglądu przebijało straszne przygnębienie, co Katarzynę zbiło z tropu. Spodziewała się zastać go szczęśliwego i radosnego. A tymczasem było na odwrót.

Katarzyna przywarła do olbrzyma i objęła swymi dłońmi jego ręce. Były wilgotne.

– Walterze! – jęknęła z przejęciem. – Co ci jest?

Walter podniósł głowę, a na jego zalanej łzami twarzy malowało się niedowierzanie i rozpacz. Spojrzał na Katarzynę, jakby była zjawą.

– Mój Boże! – wybuchnęła gotowa do płaczu. – Nie strasz mnie!

– A więc to nie był sen... – wybełkotał powoli. – To byłaś ty... Dziś w nocy to byłaś ty! Tyle dziwnych rzeczy działo się w mojej głowie od tak dawna... Dziwnych rzeczy... Nie wiedziałem, kiedy kończy się sen, a zaczyna jawa.

Katarzyna odetchnęła z ulgą. Już bowiem myślała, że jego choroba wróciła.

– Nie. Tej nocy – powiedziała łagodnie – stałeś się na powrót sobą. I... zostałeś też moim kochankiem – dodała szczerze.

Walter chwycił ją za ramiona, wpatrując się badawczo w śliczną buzię.

– Ale dlaczego? Dlaczego nagle wpadłaś w moje ramiona? Co się stało? Jak do tego doszło? Zostawiłem cię w Montsalvy i odnalazłem w... prawda, przecież nie wiem nawet, gdzie jesteśmy.

– W Koce w Kastylii. Na zamku arcybiskupa Sewilli, don Alonsa de Fonseci.

Walter powtarzał jak we śnie: – W Koce... w Kastylii. Skąd się tu wzięliśmy? Tracę głowę! Nic nie rozumiem.

– A co dokładnie pamiętasz?

– Przypominam sobie jakąś bitwę. Rozbójnicy z lasu Oca, którzy mnie więzili, zostali zaatakowani przez żołnierzy. Zostałem wzięty za jednego z bandytów. Broniłem się. Zostałem ranny. Dostałem cios w głowę. Myślałem, że pęknie mi czaszka. A potem... nic nie pamiętam. Chociaż nie... Było mi zimno i chciało mi się pić... Pamiętam też silny, przenikliwy wiatr...

Klatka – pomyślała Katarzyna, uważając, by nie wspominać o tym okropnym narzędziu tortur. Trzeba było jednak za wszelką cenę pomóc Walterowi w zupełnym odzyskaniu pamięci.

– A w jaki sposób wpadłeś w ręce bandytów z Oca? Pewien florencki minstrel* [*Minstrel – średniowieczny wędrowny śpiewak i poeta.], którego spotkałam na drodze do Roncevaux, powiedział mi, że widział, jak zginąłeś z rąk górali z Nawarry. Widział na własne oczy, jak wrzucili twoje ciało w przepaść bez dna... i, szczerze mówiąc, myślałam, że nie żyjesz!

– Ja też tak myślałem. Byłem ranny. Napadli na mnie jak stado os. Zdarli ze mnie ubranie i strącili w przepaść. Powinienem skręcić sobie kark, ale Bóg czuwał nade mną. Spadłem na krzak, który złagodził siłę upadku, a kiedy otrzeźwiałem, wisiałem nagi wśród gałęzi, trzęsąc się z zimna. Zapadała noc. Byłem słaby jak dziecko, jednak chciałem żyć.

Pomimo upływu krwi, nie straciłem głowy. Nie wiedziałem, co robić: wracać na drogę było zbyt niebezpiecznie. Mogli tam czekać moi napastnicy czyhający na następną ofiarę. Tym razem na pewno by mi nie przepuścili... Wisiałem więc tak, nie wiedząc, co czynić, kiedy pode mną, w dolinie, spostrzegłem jakieś światło. To mi dodało otuchy. Przekonany, że spotkam tam pasterzy lub drwali, zlazłem powoli na dół, czepiając się skał i korzeni. Nie wiem, jak długo to trwało i jak udało mi się zejść na dół nie skręcając karku.

– I co, pasterze przyjęli cię i zaopiekowali się tobą?

– Przyjęli i zaopiekowali się, owszem... tyle tylko, że to nie byli pasterze!

– A kto taki?

– Ludzie rozbójnika panującego nad okolicą, niejakiego Viviena d’Aigremonta.

Katarzyna zmarszczyła brwi. Już raz słyszała to nazwisko. Wymawiali je z wielkim strachem mnisi z Roncevaux i okoliczni wieśniacy.

– Jak się im wywinąłeś?

– Właśnie, że się nie wywinąłem. Ten cały Vivien d’Aigremont to dzika bestia. Przyjął mnie tylko dlatego, że przedstawiałem w jego oczach wartość handlową! Zostałem wyleczony, a gdy tylko odzyskałem siły, skuto mnie łańcuchami, zawleczono do Pampeluny i sprzedano jak niewolnika! I to bardzo drogo, wierz mi! – dodał Walter z goryczą. – Kupił mnie biskup z tego miasta do pilnowania swej psiarni. Były to prawdziwe bestie, a największą z nich był ich pan. W dniu, kiedy rzucił im młodego chłopca na pożarcie, postanowiłem uciec. Nie było to łatwe. Nie znałem ani krainy, ani tego przeklętego języka. Niestety, ponownie wpadłem w szpony rozbójników z Oca i zostałem skuty łańcuchami. Wtedy na bandytów napadli żołnierze. Może z powodu mojej pokaźnej postury zostałem wzięty za ich herszta. Zresztą, nic nie rozumiałem z tego, co mówili. Dalszy ciąg z pewnością znasz lepiej ode mnie...

– To prawda.

Katarzyna łagodnie pogładziła olbrzyma po szorstkiej twarzy.

– Okropnie cierpiałeś, Walterze, lecz ja byłam pewna, że śmierć nie da ci rady: jesteś niezniszczalny... jak nasza matka-ziemia.

– Nie, Katarzyno, jestem tylko człowiekiem, takim jak tysiące innych! – Zdjął dłoń Katarzyny ze swej twarzy i dodał: – A teraz ty...

Jeśli chcesz, żebym zrozumiał, musisz wszystko mi powiedzieć, wszystko – bez owijania w bawełnę, słyszysz?

Katarzyna przeniosła się na ławę przy oknie. Przecież nigdy nie zamierzała ukrywać przed nim prawdy. Nie dalej niż podczas ostatniej szalonej nocy obiecała mu: „Jutro wszystkiego się dowiesz!” – Wszystkiego się dowiesz! Nie zamierzałam niczego przed tobą ukrywać!

– powiedziała. – Tak więc, kiedy florencki minstrel opowiedział mi, że był świadkiem twojej śmierci...

Opowieść trwała długo. Katarzyna mówiła powoli, starając się niczego nie pominąć. Nie oszczędziła mu żadnego szczegółu. Po kolei, od ucieczki z Montsalvy, przez pielgrzymkę do Dziewicy z Puy, wędrówkę z pielgrzymami, spotkanie z Ermengardą i Jossem Rallardem, kradzież rubinów Świętej Foy, następnie powiedziała o spotkaniu z Janem Van Eyckiem i liście od księcia Burgundii, o nienawiści Fortunata i ucieczce z Roncevaux z Jossem, wreszcie o uratowaniu Waltera w Burgos i o przyjeździe do czerwonego zamku arcybiskupa de Fonseca.

Walter słuchał uważnie, nie przerywając ani razu. Nie spuszczał też oczu z Katarzyny, jakby chcąc mieć pewność, że jej słowa zgadzają się z myślami. Kiedy skończyła, westchnął głęboko, wstał i podszedłszy do okna postawił nogę na zajmującej kąt pokoju ławie.

– Tak więc, pan Arnold jest więźniem Maurów! W jednej chwili fala zazdrości ogarnęła Katarzynę.

– Więźniem z własnej woli! Przecież ci powiedziałam, że poszedł za tą kobietą nie przymuszony przez nikogo! Powtórzyłam ci słowa Fortunata: „Niewierna jest piękna jak jutrzenka, a twój mąż zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia”.

– I ty w to uwierzyłaś? Ty, inteligentna kobieta? A więc przypomnij sobie o fanatycznym przywiązaniu Fortunata do swego pana! Przypomnij sobie o jego cotygodniowych wyprawach do przytułku dla trędowatych w Calves w deszcz i niepogodę! Ty nie wiesz, bo cię tam nie było, w jaką wpadł wściekłość, kiedy pan de Brézé przyjechał do Montsalvy i wszyscy myśleli, że wyjdziesz za niego! Wrzeszczał wtedy jak opętany, że drogo każe ci zapłacić za tę zdradę. Fortunat nienawidził cię, Katarzyno! Powiedziałby cokolwiek, żeby cię zranić!

– Nie mógłby chyba kłamać do tego stopnia? Przecież przysiągł na zbawienie swej duszy, że Arnold trzyma teraz księżniczkę w ramionach!

Kto odważyłby się narażać własne zbawienie dla zaspokojenia zwykłej nienawiści?

– Więcej ludzi, niż ci się zdaje! W każdym razie, jest całkiem możliwe, że pan Arnold znalazł miłość, lecz czy możesz mieć pewność, że sam jest zakochany? A zresztą... – Walter wstał i zbliżywszy się do Katarzyny stanął przed nią. – Nie wyruszyłabyś, Katarzyno, w tę bezsensowną podróż, gdybyś nie miała nadziei. Wróciłabyś do Montsalvy, może na dwór królewski, gdzie pan de Brézé gotów jest paść ci do stóp... chyba że przypomniałabyś sobie o miłości księcia Filipa. Taka kobieta jak ty nigdy nie przyznaje się do przegranej, wiem to najlepiej! Nie uwierzę nigdy, że na zawsze straciłaś Arnolda!

– A może ja tylko mam zamiar wytknąć mu jego zdradę? Cieszyć się z jego zmieszania, rzucając mu prosto w twarz, że on, chrześcijanin i królewski kapitan, czołga się u stóp niewiernej!

Katarzyna poczerwieniała ze złości i wyglądała jak prawdziwy, nastroszony kogut.

– Nie rób ze mnie głupca, Katarzyno! Nie uwierzę, że udajesz się tam tylko po to, żeby zrobić scenę mężowi!

– A dlaczego nie?

– Bo to nie jest prawda! Ponieważ nigdy nie kochałaś innego, ponieważ usychasz z zazdrości, wyobrażając sobie Arnolda w ramionach innej i ponieważ nie ustaniesz, nawet gdyby cię przypiekano rozpalonym żelazem, dopóki go nie odnajdziesz i... ponownie nie zdobędziesz!

– Tylko po to, by zapłacił za zdradę!

– A jakim prawem? A kto zdradził pierwszy? Chcesz, żebyśmy porozmawiali o panu de Brézé? Żeby mówić z takim zapałem o twych wdziękach, musiał je dobrze znać! Gdybyś mu nie obiecywała, nie przypuszczałby, że oddasz mu rękę? A czy wtedy pomyślałaś o trędowatym nieszczęśniku z Calves i o tym, co poczuł, kiedy się o tym dowiedział. A dowiedział się od Fortunata, który niczego przed nim nie ukrywał. Gdybym to ja był na jego miejscu, chyba bym uciekł z przytułku, wyrwałbym cię z ramion twego pięknego kawalera i zabiłbym was oboje gołymi rękami, a potem sam skończyłbym ze sobą!

– Może dlatego, że mnie kochasz! – odparła gorzko Katarzyna. – Arnold nie rozumował tak jak ty...

– Bo on kochał cię jeszcze bardziej! Bardziej niż siebie samego, ponieważ zamknął się sam ze swoim cierpieniem, ażebyś ty mogła przeżyć nowe szczęście. Wierzaj mi, że płomień zazdrości, który cię spala, jest niczym w porównaniu z zazdrością, która musiała go pożerać w jego potwornej samotni.

Katarzyna zamknęła oczy i zadrżała.

– Zamilcz, na litość boską!

– Więc przestań okłamywać siebie i mnie! Dlaczego to robisz? Czy z powodu ostatniej nocy?

Otworzyła nagle oczy błyszczące od łez.

– Być może... Być może nie mam już ochoty jechać do Grenady!

– Od wielu dni walczysz sama z sobą – powiedział Walter ze zmęczeniem – raz gnana zazdrością do miasta, w którym żyje twój mąż, raz gotowa dać temu spokój, wrócić do syna i do spokojnego, bezpiecznego domu, do normalnego życia. A to, co się stało tej nocy, niczego nie zmienia...

– Dlaczego tak mówisz?

– Bo wiem... Tej nocy ofiarowałaś mi rzecz cudowną, nieoczekiwaną... lecz uczyniłaś to z dwóch powodów: pierwszy to litość.

– Walterze! – obruszyła się Katarzyna.

– Ależ tak! Z litości! Ponieważ za wszelką cenę chciałaś mnie uzdrowić. Drugi powód to zemsta i uspokojenie skołatanego serca i wyobraźni, nie dającej ci zmrużyć oczu w czasie bezsennych nocy, zaludnionych okrutnymi obrazami Arnolda i niewiernej!

– Nie, to nieprawda! – jęknęła głosem drżącym od łez. – To nie to! To... nie tylko to... – poprawiła się nagle. – Tej nocy ja także byłam szczęśliwa, przysięgam!

Normandczyk uśmiechnął się łagodnie.

– Dziękuję za te słowa! Myślę w istocie, że bardzo mnie lubisz, Katarzyno, lecz czy odważyłabyś się wyprzeć miłości do Arnolda? Twego męża i pana! Sama najlepiej wiesz, że będziesz go kochać tak długo, jak długo starczy ci życia.

Katarzyna umilkła. Spuściwszy głowę, pozwoliła łzom spływać powoli na ciemną sukienkę.

– Sama widzisz... Dlatego więcej nie wspominajmy o tej szalonej i wspaniałej nocy, której nigdy nie zapomnę, lecz ty, błagam cię, musisz zapomnieć!

– Czy już mnie nie kochasz? – spytała cienkim głosem. Nastąpiła ciążąca cisza, którą przerwał Normandczyk szepcąc ochrypłym głosem: – Bogowie moich przodków widzą, że nigdy nie kochałem cię mocniej! Ale to właśnie z powodu tej miłości błagam cię, byś zapomniała. Jeśli tego nie zrobisz, moje życie stanie się piekłem... i będę musiał cię opuścić... A ja chcę ruszyć w drogę do Grenady wraz z tobą. Pomogę ci odnaleźć pana Arnolda!

– Są jednak sprawy, o których nic jeszcze nie wiesz – nieśmiało wtrąciła Katarzyna. – Być może nie mam prawa, aby nazywać swoim... mężem Arnolda de Montsalvy...

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Że... może wcale nie miałam prawa wyjść za niego... ponieważ obawiam się... że mój pierwszy mąż jeszcze żyje...

Walter uniósłszy brwi, spojrzał na Katarzynę pytająco. Wtedy ona, bardzo szybko, jakby dla uwolnienia się od nieznośnego ciężaru, opowiedziała o swoim spotkaniu z jednookim mnichem, o dziwnej zgodności wielu faktów, wreszcie o swej wizycie w skarbcu i o okropnej niepewności. Byłaby ciągnęła dalej, żeby wyjawić swoje obawy i skrupuły, gdyby Walter nie chwycił jej nagle za ramiona i nie potrząsnął, jakby chciał ją obudzić z koszmarnego snu. Był bardzo blady.

– Zamilcz, Katarzyno! I posłuchaj mnie! Wyjedziemy, rozumiesz, wyjedziemy natychmiast z tego zamku nie oglądając się za siebie! Inaczej ty oszalejesz! To za wiele jak na kobietę! Przestań słuchać swej wyobraźni, porzuć krainę snów i złych czarów! Kontynuuj swą drogę i myśl tylko o jednym: przed Bogiem i przed ludźmi jesteś żoną Arnolda de Montsalvy, nosisz jego nazwisko, masz z nim syna! Czy można jeszcze coś dodać? Zapomnij o całej reszcie!

– A jeśli ten mnich to rzeczywiście Garin de Brazey?

– Nie musisz o tym wiedzieć! Dla całego świata i dla niego samego został powieszony. Jeśli udało mu się uciec, stworzył sobie nowy świat, zgodny z jego gustami. Nie wątp ani przez chwilę, że gdyby chciał to zmienić, już dawno wyprowadziłby cię z niepewności. Jego postępowanie dyktuje ci, co masz robić. Garin umarł, słyszysz? Umarł! Jest tylko Fray Ignacio, nie mający z nim nic wspólnego! A teraz pora przygotować się do drogi i opuścić co rychlej ten przeklęty zamek!

W tej chwili w słonecznej ciszy zabrzmiały trąbki, przywołując Katarzynę do rzeczywistości.

– Sądzę, że zawsze będziesz mieć rację, przyjacielu! A teraz muszę udać się do don Alonsa na wieczerzę. Nie chcę, żeby na mnie czekał.

– Zawiadom go o swoim wyjeździe.

– To już zrobione. Ponieważ jednak powiedziałam mu, że wyruszamy jutro, musimy poczekać do świtu. Jeszcze tylko jedna noc, Walterze! To już niedługo!

– Niedługo? Ja nie podzielam twojego zdania. Przez jedną noc tyle może się zdarzyć! Ale masz rację: zbyt wiele zawdzięczamy arcybiskupowi, żeby zachować się po grubiańsku. Tak więc, do świtu!

Katarzyna pośpiesznie zeszła ze schodów. Kiedy przechodziła przez niskie drzwi wieży, zdawało się jej, że jakiś cień schował się za filarem. I że bardzo przypominał sylwetkę Tomasza de Torquemady. Na wspomnienie pazia zadrżała bojaźliwie, lecz po chwili była już na zalanym słońcem dziedzińcu, na którym grupka żołnierzy i kilku służących próżnowała po służbie, szukając cienia przed palącymi promieniami słońca. A jej gorące słońce dawało poczucie pewności. Przepędzało złe duchy i perwersyjne cienie! Katarzyna lekkim krokiem podążyła do jadalni.

W środku nocy obudził ją upał i silny blask. Jak w złym śnie ujrzała, że otaczają ją płomienie ognia. Drzwi jej komnaty płonęły, a rozrzucone przed kominkiem polana wydzielały gryzący dym. Zerwała się z łoża, podbiegła do okna i pchnąwszy okiennice, zaczerpnęła świeżego powietrza. Jednak pod wpływem przeciągu płomienie skoczyły żywiej do góry, zajmując drewniane kufry i krzesła stojące przy kominku. Ogień obejmował już tapetę za łożem, grożąc zapaleniem zasłon.

– Na pomoc! – krzyknęła z przerażeniem. – Pali się! Na pomoc! Za zasłoną ognia dały się słyszeć jakieś odgłosy, wśród których wydawało jej się, że rozpoznaje śmiech!

– Na pomoc! – krzyknęła czując, że jest u kresu sił. – Na pomoc! Wychyliła się przez okno: musiało znajdować się jakieś pięćdziesiąt stóp nad ziemią, jednak w ciemnościach nocy odległość ta wydawała się przepaścią. Ogień rozprzestrzeniał się z zawrotną szybkością. Duszący dym miał jakąś dziwną gryzącą woń. Katarzyna stojąc w oknie, na próżno starała się łyknąć trochę powietrza, gdyż gęsty, czarny dym walił prosto na nią. Nie mogąc już krzyczeć czuła, że za chwilę się udusi i że nie będzie miała siły, by wyskoczyć przez okno. Nogi ugięły się pod nią. Zaczęła kaszleć, mając wrażenie, że jej płuca również ogarnęły płomienie. Zrozumiała, że to już koniec i starała się odnaleźć w pamięci jakieś strzępy modlitwy...

Kiedy otworzyła oczy, była cała mokra, zziębnięta na kość i szczękała zębami. Czuła, że czyjeś szorstkie ręce nacierają jej ciało. Potem zawinięto ją w coś równie szorstkiego, lecz ciepłego. Wreszcie, poprzez czerwoną mgłę przesłaniającą jej oczy poznała nachyloną nad sobą twarz Jossego. Widząc, że Katarzyna odzyskuje świadomość, Josse uśmiechnął się.

– Przybyłem w samą porę! – powiedział. – Myślałem, że nie uda mi się pokonać ściany ognia. Na szczęście zawalił się kawał muru, otwierając mi drogę, dzięki czemu mogłem wyciągnąć cię z płomieni!

Uniósłszy się na łokciu, Katarzyna spostrzegła, że leży na posadzce w galerii, a na drugim jej końcu, tam gdzie były jej drzwi, szaleje jeszcze ogień, lecz nie było widać żywej duszy...

– Nie ma nikogo? Czyżby pożar nie postawił na nogi całego zamku? – spytała niepomiernie zdziwiona.

– Dlatego, że pali się także u arcybiskupa. Cała służba gasi pożar, żeby uratować don Alonsa! Zresztą drzwi tej galerii zostały zabarykadowane od zewnątrz!

– W takim razie jakim sposobem ty się tu znalazłeś?

– A takim, że w nocy przyszedłem tutaj, aby zdrzemnąć się pod kamienną ławą. Po porannym zajściu miałem złe przeczucia. Chciałem pilnować twego pokoju, a pod ławą nikt nie mógł mnie zauważyć. Zasnąłem jednak jak kamień. Ze mną tak zawsze! Kiedy jestem zmęczony, śpię jak zabity. Podpalacz nie widział mnie, gdy rozrzucał polana, a ja też nic nie słyszałem.

– Podpalacz?

– Chyba nie sądzisz, że ogień wybuchnął sam! Również u don Alonsa! Zresztą chyba wiem, czyja to sprawka...

Jakby na potwierdzenie jego słów, drzwi przy końcu galerii otworzyły się, ukazując długą, białą postać z łuczywem w ręku. Katarzyna, ku swemu przerażeniu, rozpoznała Tomasza. W stroju mnicha, z rozbieganymi oczami, zbliżał się jak zjawa w kierunku pożaru, niewrażliwy na gęstniejący w galerii dym.

– Popatrz, Katarzyno – szepnął Josse. – On nawet nas nie zauważył. W istocie, chłopiec wyglądał jak lunatyk ze swoim łuczywem, jak upadły anioł zemsty i nienawiści. Jego usta drgały spazmatycznie. Katarzynie udało się wyłowić słowo „fuego”*... [*Fuego, hiszp. – ogień.] Tomasz przeszedł obok, nie widząc jej. Zakaszlała. Nie usłyszał, kierując się w stronę ognia wśród czarnych jęzorów dymu.

– Co on mówi? – spytała.

– Że ogień jest piękny, że ogień jest święty! Że ogień oczyszcza! Że wznosi się aż do Boga. Że ten zamek, siedlisko diabła, musi spłonąć, by uwolnione dusze jego mieszkańców wróciły do Boga... Całkiem oszalał. Skorzystajmy, że nie zamknął za sobą drzwi, i uciekajmy.

Katarzyna ruszyła za Jossem, lecz odwróciwszy się jeszcze na progu spostrzegła, jak kłęby dymu wchłonęły prawie zupełnie białą sylwetkę.

– Ależ... on się spali! – powiedziała.

– Nic lepszego nie może go w życiu spotkać! – rzucił gniewnie Josse i bez ceremonii pociągnął Katarzynę na zewnątrz.

Katarzyna ledwo szła, potykając się o plączące się wokół nóg rogi koca, w który była zawinięta. Nagle potknęła się i uderzyła głową o mebel. Krzyknęła z bólu i zgięła się wpół, tracąc oddech. Josse zaklął pod nosem, lecz widząc, że kobieta ma w oczach łzy, podniósł ją i pomógł przebyć ostatnie metry, dzielące ich od wyjścia na dwór. Zastali spanikowany tłum paziów, żołnierzy, mnichów i służących, którzy biegali tam i z powrotem, lamentując i zanosząc do nieba modły. Pomiędzy wielką studnią a wejściem do apartamentów biskupa niewolnicy utworzyli szereg i podawali wiadra wody, gdyż z okien na piętrze buchały wysokie płomienie.

Panikę wywołały pogłoski, że ogień został podłożony w czterech rogach zamku. Dziedziniec, otoczony czerwonymi, błyszczącymi murami, w których odbijały się płomienie, z rozszalałym tłumem pośrodku, wyglądał jak obraz piekła, tak że Katarzyna drżąc bardziej z przejęcia niż z zimna, gdyż noc była ciepła, a pożar podniósł jeszcze temperaturę, zawinęła się szczelniej w koc, skrywając swą nagość, i schowała się pod arkadami, kierując niespokojny wzrok w stronę wieży, cichej i ciemnej, która wyglądała, jakby stała na uboczu.

– Walter! Gdzie jest Walter? – wyszeptała. – Czyżby nic nie słyszał?

– Mury tej wieży są bardzo grube – zauważył Josse – a poza tym chyba ma mocny sen...

W tej chwili łańcuch niewolników upadł na ziemię jak domek z kart. Maurowie popadali jeden na drugiego przy szczęku wiader i rozlewaniu wody, a na progu ukazał się Walter. Z zabandażowaną głową i w długiej dżellabie* [*Dżellaba, arab. – długa do ziemi szata arabska, często z kapturem.], był podobny do niewiernych, których właśnie poprzewracał, a którzy przy tym olbrzymie wyglądali jak karły. Walter prowadził przed sobą chwiejącą się, białą sylwetkę, która stanąwszy przed Katarzyną, osunęła się na ziemię...

Po chwili paź podniósł wzrok lunatyka na Katarzynę. Kiedy ją rozpoznał, w jego oczach pojawił się błysk gniewu, a twarz wykrzywił grymas nienawiści.

– Żyje! – syknął. – Chyba sam szatan cię ochrania, przeklęta! Nawet ogień się ciebie nie ima! Ale nie ujdziesz karze!

W tej chwili Josse wyrwawszy zza pasa sztylet, rzucił się z rykiem wściekłości na chłopca i chwycił go za gardło.

– Ty w każdym razie nie ujdziesz karze, i to natychmiast!

Już miał zadać cios, kiedy wielka łapa Waltera spadła na ramię paryżanina i uniosła go w powietrze.

– Zostaw go! – ryknął olbrzym. – Ja również, jeszcze przed chwilą, kiedym go zastał przed płonącymi drzwiami pani Katarzyny, chciałem złamać mu kark, lecz zrozumiałem, że jest szalony, chory... Takich ludzi nie wolno zabijać! Niech Niebo się nim zajmie. A teraz, w drogę!

Katarzyna wskazała koc, w który była owinięta, i zrobiła zakłopotaną minę.

– W takim stroju? I boso? Czy ty też oszalałeś?

Walter bez słowa rzucił jej zawiniątko, które trzymał pod pachą i oświadczył: – Oto twoje ubranie i sakiewka. Znalazłem je w twoim pokoju zamiast trupa, którego się spodziewałem! Ubierz się szybko!

Nie trzeba jej było tego powtarzać dwa razy. Schowawszy się w ciemnym zakamarku dziedzińca, pośpiesznie nałożyła strój podróżny i przytwierdziła sakiewkę do pasa, upewniwszy się najpierw, czy w środku jest sztylet i szmaragd królowej Yolandy. Kiedy wróciła do swych towarzyszy, stwierdziła, że Tomasz zniknął i że Josse też gdzieś przepadł.

– Gdzie Josse? – spytała Waltera, który skrzyżowawszy ramiona, przyglądał się ze stoickim spokojem, jak niewolnicy radzą sobie z gaszeniem pożaru.

– W stajni. Przygotowuje konie. Wczoraj wieczorem don Alonso wydał w tym względzie rozkazy.

W rzeczy samej, dawny rzezimieszek wkrótce się pojawił, prowadząc okulbaczone konie i mulicę dźwigającą worki z jedzeniem i ubraniami. Arcybiskup pomyślał o wszystkim. Toteż kiedy Walter zaczął ponaglać, by dosiadać koni, Katarzyna żachnęła się.

– Co ty sobie myślisz? Że wyjadę stąd chyłkiem, nie upewniwszy się, czy nasz gospodarz jest cały i zdrów?

– Nie będzie ci miał tego za złe. Sama zaś widzisz, że nie jesteś tu bezpieczna. Doniesiono mi, że o mały włos nie stałaś się ofiarą... – ciągnął dalej, lecz Katarzyna przerwała mu gwałtownie.

Jej fiołkowe oczy zapłonęły gniewem, przenosząc spojrzenie na zmianę z jednego mężczyzny na drugiego.

– Wy dwaj chyba uwzięliście się na mnie, żeby dyktować mi, co mam robić! A przecież tak niedawno się znacie!

– Natury takie jak nasze wyczuwają się na odległość – oznajmił Josse z wdziękiem. – Jesteśmy stworzeni, żeby wzajemnie się rozumieć!

– A jeśli chodzi o twoje bezpieczeństwo, Katarzyno, sądzę, że zawsze będziemy jednego zdania. Nie jesteś zbyt ostrożna...

W słowach Waltera zabrzmiał wyrzut, który był jeszcze bardziej widoczny w jego wzroku. Katarzyna odwróciła głowę. Nie było wątpliwości: Walter miał jej za złe, że przez nią ożyły marzenia, które nigdy nie powinny się spełnić. Teraz rzeczy przedstawiały się inaczej, choćby nie wiadomo jak chcieć je przywrócić do poprzedniego stanu. Pocałunki i miłosne uniesienia często pozostawiają w duszy bardziej bolesne i trwałe ślady niż rozpalone żelazo.

– I to właśnie ty mi to zarzucasz! – wyszeptała z gorzkim uśmiechem, po czym, zmieniając nagle ton, dodała: – Tak czy inaczej, nie wyjadę bez pożegnania z don Alonsem!

Nie przejmując się obydwoma mężczyznami, szybko oddaliła się w stronę drzwi prowadzących do pokoi arcybiskupa. Nie było już przy nich niewolników, gdyż ogień został ugaszony, jedynie w porannym powietrzu unosił się nieprzyjemny odór spalenizny.

Jak we wszystkich południowych krajach, dzień wstawał szybko. Noc zniknęła niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, niebo zaróżowiło się, a zamek lśnił od rosy jak wielki rubin. Z apartamentów dochodziły jeszcze jakieś głosy i słychać było tupot nóg. Katarzyna zatrzymała się na progu, nie wiedząc, co czynić. Jak porozumieć się ze służbą, nie znając języka?

Właśnie miała zawrócić i poprosić Jossego, by poszedł z nią do don Alonsa, kiedy nagle wyrosła przed nią jak spod ziemi długa, czarna sylwetka. Cofnęła się powodowana zabobonnym strachem, jaki zawsze ją ogarniał na widok Fray Ignacia.

Jednooki mnich spojrzał na nią bez zdziwienia, po czym skłonił się nieznacznie.

– Jestem szczęśliwy, że cię widzę, szlachetna pani! Jego wielebność wysłał mnie, abym dowiedział się o twoje zdrowie, pani, i zaopiekował się tobą.

Pod Katarzyną ugięły się nogi. W jej oczach widoczny był strach zmieszany z rozpaczą.

– Ty, panie, znasz... nasz język?

– W razie potrzeby rzeczywiście mówię twoim językiem... znam też angielski, niemiecki i włoski.

Katarzyna poczuła nagle, że jej wątpliwości i złe przeczucia wracają ze zdwojoną siłą. Przecież Garin również znał kilka języków... Znowu wróciła nieznośna niepewność, zamieniając się po chwili w wielką złość.

– Dlaczego więc tamtego dnia w skarbcu udawałeś, że mnie nie rozumiesz?

– Ponieważ to nie było konieczne. A także nie rozumiałem, co masz na myśli...

– Jesteś tego pewien?

Ileż by dała, żeby móc rozszyfrować zagadkę tej tajemniczej twarzy, tego jednego oka unikającego jej wzroku, błądzącego gdzieś daleko ponad jej głową! Wyrwać prawdę z tej czarnej zjawy! Kiedy usłyszała, że mnich mówi po francusku, próbowała przypomnieć sobie głos Garina, jego sposób mówienia... i w dalszym ciągu nie miała pewności, czy słyszy głos byłego męża, czy głos obcego człowieka...

Tymczasem mnich powiadomił ją, że arcybiskup został lekko ranny, gdyż spadła na niego cedrowa kolumienka, i teraz śpi po zaaplikowaniu mu przez medyka mocnego środka nasennego, jednak przed zaśnięciem polecił mu sprawdzić, czy Katarzynie nic się nie stało, i Fray Ignacio osobiście miał dopilnować, by jej wyjazd się nie opóźnił z powodu nocnego pożaru, tak jakby uczynił on sam.

– Don Alonso prosił, abyś zachowała w swoim sercu jego wspomnienie, szlachetna pani... i żebyś modliła się za niego, tak jak on będzie modlił się za ciebie.

Katarzyna wyprostowała się w nagłym przypływie dumy. Jeśli ten człowiek był Garinem i tylko udawał, to grał swoją rolę doskonale. Katarzyna nie chciała być gorsza.

– Powiedz, panie, jego wielebności, że nie omieszkam i że nigdy wspomnienie jego dobroci mnie nie opuści. Powiedz też, że wielce jestem mu wdzięczna za okazaną pomoc i że dziękuję za jego modły, gdyż tam, gdzie się udaję, niebezpieczeństwa czyhają na każdym kroku!

Przerwała przyglądając się uporczywie czarnemu mnichowi. Nic! Żadnej reakcji! Jakby był z kamienia, nie poddającego się najmniejszemu uczuciu, niezdolny do krzty współczucia.

– Co do ciebie, panie... – zaczęła znów Katarzyna drżącym z gniewu głosem, lecz w tej chwili czyjaś ręka spoczęła na jej ramieniu. Był to Walter, który podobnie jak przed chwilą rozdzielił Jossego i Tomasza, tak teraz stanął między nią a mnichem.

– Wystarczy, Katarzyno! Przypomnij sobie, co ci powiedziałem!

Chodźmy! Czas nagli!

Katarzyna tym razem usłuchała go posłusznie i dołączyli do Jossego prowadzącego zwierzęta. Pozwoliła wsadzić się na koń i bez słowa ruszyła w stronę bramy. Przejeżdżając pod kratą, odwróciła głowę, lecz ujrzała jedynie szerokie bary Normandczyka zasłaniające cały widok.

– Nie odwracaj się! – rzucił rozkazującym tonem. – Musisz iść swoją drogą, prosto przed siebie... nie oglądając się nigdy więcej do tyłu! Pamiętaj, co ci powiedziałem: przed Bogiem i ludźmi jesteś żoną Arnolda de Montsalvy! Zapomnij o całej reszcie!

Katarzyna znowu usłuchała, choć za ramieniem Waltera dostrzegła w oddali czarną sylwetkę mnicha, stojącego nieruchomo, z rękami schowanymi w rękawach, w miejscu, w którym go zostawiła. Sztywny i zagadkowy patrzył za odjeżdżającymi. Katarzyna poczuła, że nigdy nie zapomni tego widoku, który zawsze będzie ranił jej miłość... jeśli kiedykolwiek uda się jej ją odzyskać.

Długo jechała nie odzywając się, z lejcami opuszczonymi na szyję wierzchowca. Josse jechał na przedzie, wyznaczając szlak. Jechała zamyślona, nie zauważając pejzażu skąpanego w palącym słońcu Kastylii. Po długiej wspinaczce przed wędrowcami pojawiła się rozległa panorama dolin z ziemią czerwoną jak ochra, usianą nędznymi chatami, strzegącymi pól konopi. Czasami ukazywała się im przysadzista sylwetka romańskiego kościółka, czasami dumne mury klasztoru, innym razem wysmukły zamek ze strzelistą wieżą wzniesiony na skale, podobny do melancholijnej czapli, stojącej na jednej nodze... Jednak Katarzyna nie dostrzegała niczego, oprócz sylwetki jednookiego mnicha, którego milczenie mogło być oskarżeniem...

U stóp Dziewicy z Puy błagała Pana Boga, aby oddał jej męża. Czyżby Najwyższy tak zakpił z jej serca, z jej miłości? Czy Bóg mógł być tak okrutny, że wskrzesił tego, którego od dawna uważała za zmarłego, podczas gdy ona rozpaczliwie poszukiwała żyjącego? Co teraz powinna czynić? Walter powiadał, że należy iść naprzód za wszelką cenę, nie oglądając się za siebie... Ale Walter nie wierzy w Boga. A kto mógłby powiedzieć, czego Bóg oczekuje od niej, Katarzyny?

W jej umyśle obraz Garina nakładał się na obraz Fray Ignacia. Wszystkie obrazy pierwszego męża, jakie zachowała w pamięci, zaczęły wirować wokół sztywnej postaci czarnego mnicha. Garin w noc poślubną, twarz Garina zniekształcona w wieżycy w Malain, wreszcie Garin w lochu z kajdanami na nogach, straszny oczodół bez przepaski. Pomimo upalnego słońca, Katarzyna poczuła tamtą piwniczną wilgoć na ramionach, a w nozdrzach odór zgnilizny i pleśni. Ujrzała, jak Garin zwraca do niej swą twarz, kiedy weszła do więzienia. I nagle podskoczyła.

– O mój Boże! – szepnęła. – Jak mogłam nie pomyśleć o tym wcześniej? Zatrzymała konia na samym środku ścieżki i spojrzała na swych towarzyszy, którzy także zatrzymali konie. Nagle roześmiała się na cały głos śmiechem jasnym, radosnym, młodym... śmiechem wyzwolenia. Boże, jak mogła nie zauważyć tego natychmiast, zamiast dręczyć się w taki głupi sposób? Śmiała się i śmiała aż do utraty tchu.

– Ależ, ona chyba oszalała! – krzyknął wreszcie Josse, na co poczciwy olbrzym odpowiedział z powagą: – To z pewnością od słońca! Nie jest przyzwyczajona...

Kiedy jednak chcieli zsadzić ją z konia i umieścić w cieniu, przestała się śmiać tak nagle, jak zaczęła. Miała zaczerwienione policzki, a z jej oczu spływały łzy. Spojrzawszy wesoło na Waltera powiedziała: – Przypomniałam sobie coś, Walterze! Fray Ignacio nie ma prawego oka, a mój nieżyjący mąż Garin, wielki skarbnik Burgundii, stracił lewe w bitwie pod Nicopolis! Jestem wolna! Rozumiesz? Wolna i mam prawo upomnieć się u niewiernej o swoje!

– A nie chcesz trochę odpocząć? – zaryzykował Josse, nie rozumiejąc nic a nic z tej historii.

Katarzyna na nowo wybuchnęła śmiechem.

– Odpocząć? Ani mi się śni! Wręcz przeciwnie! Hajda na Grenadę! Na Grenadę!

Загрузка...