Dwa tygodnie później trójka obdartych i zakurzonych żebraków, trzymając się za ręce, przeszła przez bramę Górską w Grenadzie. Wmieszani w tłum udający się na targ, nie zwrócili niczyjej uwagi, tym bardziej że w mieście roiło się od żebraków. Największy z nich, istny olbrzym, szedł na przedzie nie odzywając się. Z pewnością niemowa. Za nim postępowała kobieta, ale poza brudnymi stopami w wytartych łapciach i błyszczącej pary ciemnych oczu niczego nie było widać spod czarnej, poszarpanej płachty okrywającej jej ciało. Trzeci z nich, krępy i czarniawy, był ślepcem, sądząc po chwiejnym kroku i sposobie czepiania się dwojga pozostałych. Idąc, starał się wzbudzić litość przechodniów, lamentując na cały głos i powtarzając kilka tych samych wersetów z Koranu. Z pewnością nikt nie rozpoznałby w tych obszarpańcach trójki dziarskich rycerzy, którzy dwa tygodnie temu opuścili mury Koki. Tak właśnie postanowił Josse.
– Jeśli zobaczą, żeśmy chrześcijanie, to po nas! Nasze głowy ozdobią mury Czerwonej Grenady, a ciała wrzucone do fosy rozszarpią psy. Jedyny sposób, aby przejść niezauważenie, to udawać żebraków.
Dawny rzezimieszek okazał się istnym artystą w dziele przebierania. Paryski Dziedziniec Cudów, którego przez wiele lat był ozdobą, okazał się w tym względzie najlepszą szkołą.
Potrafił na przykład tak przewracać oczami, żeby widoczne było tylko białko, a ślepca odgrywał po mistrzowsku.
– Wśród wyznawców islamu ślepcy cieszą się pewnym poważaniem – wyjaśnił. – Zostawią nas w spokoju.
Co się zaś ryczy Katarzyny, od chwili przekroczenia granic Grenady nie spuszczała oczu z niczego i dosłownie wszystko pożerała wzrokiem. Szybko też zapomniała o ciężkich chwilach ostatnich dni wędrówki, kiedy to musieli uciekać z Toledo, ogarniętego przez dżumę i gdzie Żydzi po raz kolejny stali się ofiarą ataków. Chciano ich wygnać z miasta, na placach palono ich święte księgi, zajmowano ich dobytek i mordowano ich pod byle pretekstem. Stare miasto Wizygotów, tak stare, że Adama uważano za jego pierwszego króla, zamieniło się w krwawą jatkę, z której Katarzyna i jej towarzysze uciekli w popłochu.
Niestety, wkrótce wpadli w nowe tarapaty. Otóż po bezowocnych utarczkach u granic Grenady, armia konetabla Kastylii, Alvara de Luna, powracała do Valladolid, wyładowując po drodze swój zły humor, spowodowany klęską, łupiąc i równając wszystko z ziemią jak w podbitym kraju. Miejscowa ludność, najczęściej tak biedna, że za strawę służyła im trawa wyrwana z nieurodzajnych wyżyn, na ich widok czmychała, jak gromada wróbli na widok krogulca. Katarzyna i jej towarzysze zrobili podobnie. W pobliżu Jaen zostali zatrzymani przez oddział zwiadowczy konetabla, lecz dzięki sile Waltera oraz zwinności i sprytowi Jossego udało im się uciec, tracąc jedynie konie. Zresztą, jak zauważył Josse, granica mauretańska była niedaleko, więc tak czy inaczej należałoby porzucić konie, jako że żebracy rzadko z nich korzystają.
– Mogliśmy je sprzedać! – zauważył Walter, praktyczny jak każdy Normandczyk.
– Ale komu? W tym słodkim kraju nie znajdziesz człowieka, który by miał dosyć pieniędzy, żeby kupić sobie choć osła! Ziemia jest bogata, lecz od wielu lat nękają ją wojny i nawet trawa niechętnie tu rośnie. Raz Saraceni pną się na północ, raz Kastylijczycy dążą na południe w nadziei wykończenia rekonkwisty. A dla miejscowej ludności skutek jest zawsze ten sam: spalona ziemia i zniszczony dobytek.
Troje towarzyszy ruszyło więc w dalszą drogę pieszo, ledwo widocznymi ścieżkami, idąc nocą, a ukrywając się w dzień, kierując się podług gwiazd, które zarówno dla paryskiego zbója, jak i olbrzyma z normandzkich lasów nie miały żadnych sekretów. Ten ostatni etap wędrówki był najtrudniejszy i wyczerpujący, Katarzyna jednak zniosła go dzielnie. Pod tym obcym niebem, tak intensywnie niebieskim, kiedy nadchodziła noc, pod tymi gwiazdami większymi i bardziej błyszczącymi niż te oglądane dotychczas, czuła, że jest już blisko tego niebezpiecznego, lecz pociągającego miejsca, w którym żyje Arnold.
Wszędzie widać było ślady wojny, cierpienia i śmierci. Czasami w ciemności natykali się na trupa gnijącego pod ciernistym krzakiem, czasami podczas dziennego odpoczynku do ich uszu dochodził ponury krzyk sępów. Wielkie, czarne ptaszyska krążyły nad okolicą, po czym ciężko jak kamień spadały na upatrzony cel.
Jednak kiedy wreszcie któregoś dnia o świcie Katarzyna ujrzała Grenadę, otoczoną wianuszkiem ośnieżonych szczytów gór, jakby była zamknięta we wnętrzu olbrzymiej, perłowej muszli, stanęła w miejscu zachwycona. Niezliczone źródła na zboczach, tworzące w dole dwa strumienie o wodach szybkich i przejrzystych, nadawały świeżości tej bajecznej krainie, gdzie spośród soczystej zieleni strzelał w niebo najbardziej różowy i najbajeczniejszy z mauretańskich pałaców, zbudowany na czerwonych skałach. Wysoki łańcuch murów najeżonych kwadratowymi wieżami otaczał czule zespól pawilonów wtopionych w drzewa i kwiaty. Miejscami lśniła woda w fontannach i w sadzawkach. Wszystko, łącznie z ceglanymi murami obronnymi, przydawało harmonii tej szczęśliwej dolinie, w której bogactwo i obfitość rozpościerały się jak zadziwiający, jedwabny dywan.
Wokół zaczarowanego zamku na wzgórzach leżało miasto. Białe i czerwone minarety strzelały w niebo obok zielonych i złotych kopuł meczetów. Powyżej domów wznosiły się pałace i górująca nad nimi sylwetka Medersy, islamskiego uniwersytetu, rywalizująca z ciężkim budynkiem Maristanu, w tym czasie najlepiej wyposażonego szpitala w Europie.
O tej porannej godzinie z każdego minaretu rozlegał się głos muezina* [*Muezin, arab. – duchowny muzułmański, wzywający wiernych do modlitwy z galeryjki minaretu.], nawołującego wiernych do modlitwy.
Górska ścieżka tworzyła coś w rodzaju balkonu, skąd roztaczał się rozległy widok na tę wspaniałą krainę. Katarzyna usiadła na kamieniu nad brzegiem występu, a obaj mężczyźni, odgadując jej uczucia, oddalili się, pozwalając kobiecie medytować w spokoju.
Katarzyna nie mogła oderwać oczu od przepięknej doliny rozciągającej się u jej stóp. Wreszcie miała przed sobą wyśniony cel swej wędrówki, podjętej przeciw zdrowemu rozsądkowi, i była wzruszona do łez, znajdując tę krainę tak piękną. Wymarzona kraina ze snów, istna kraina miłości! Czyż można byłoby w niej żyć inaczej niż w szczęściu i radości?
Tak długo cierpiała, przeżywała katusze, wylała morze łez i krwi, lecz w końcu dotarła do celu. Za nią były drogi i horyzonty bez końca. Skończyły się noce wypełnione zwątpieniem i dręczącym pytaniem, czy kiedykolwiek dotrze do tego miejsca, które w chwilach zwątpienia wydawało się jej nierealne. Grenada leżała u jej stóp jak oswojone zwierzę, więc radość Katarzyny była tak wielka, że zapomniała o niebezpieczeństwach, które mogły tu na nią czekać. Teraz Arnold znajdował się zaledwie kilka kroków od niej, czyżby w tym cudownym pałacu, tak dobrze strzeżonym?
Zdecydowanie zbyt dobrze strzeżonym!... Ta myśl ostudziła nagle radość kobiety. Przecież te bajeczne ogrody wyhodowano wewnątrz fortecy! Te wspaniałe pióropusze drzew, to gęste listowie ukrywało żołnierzy i broń. A nieznajoma kobieta, której nienawidziła, musiała być dobrze strzeżona i sama musiała dobrze strzec swojej zdobyczy. Jak dotrzeć do bram pałacu, jak je przekroczyć? Jak odnaleźć Arnolda w plątaninie uliczek?
Trzeba by mieć armię, aby pokonać to miasto, skoro nawet żołnierze dzikiego konetabla Kastylii połamali sobie na nim zęby. Nikt nie mógł się poszczycić pogwałceniem granic Grenady, a przynajmniej nie żył na tyle długo, aby się tym chwalić.
Czując pilną potrzebę przezwyciężenia wątpliwości, które tak szybko ją ogarnęły po radości sukcesu, upadła na kolana, złączyła dłonie i zamknęła oczy. Przez długie minuty, tak jak przed posągiem czarnej Dziewicy z Puy, modliła się błagając niebiosa, żeby wreszcie zlitowały się nad nią i oddały jej człowieka, który – obok dziecka – stanowił jedyny jej skarb na ziemi. „Nie pozwól, Panie, abym dotarłszy do tego dalekiego kraju, została odepchnięta! Nie pozwól, aby moja boleść była próżna i abym tu przyszła tylko po to, by na zawsze stracić serce i miłość, ponieważ ty jesteś sprawiedliwy! Nawet jeśli zbyt często zasłużyłam na twój gniew, nie dopuścisz do tego, gdyż jesteś miłosierdziem i ja cię błagam o łaskę”.
Z modlitwy wyrwało ją delikatne dotknięcie dłoni Jossego, który pochyliwszy się nad nią usiłował podnieść ją z klęczek.
– Modlić się na głos, pani Katarzyno, co za nieostrożność! Zapominasz, że jesteśmy w kraju niewiernych? Przecież widzisz, że nie ma tu ani jednego domu bożego, jedynie meczety, w których te niedowiarki modlą się do własnego boga. Wstań szybko! Gdyby ktoś cię zobaczył...
Nie bawiąc się dłużej w ceregiele, Josse podniósł ją z klęczek. Katarzyna uśmiechnęła się do niego zza czarnej chusty zasłaniającej twarz.
– Przebacz mi, Josse! Masz rację, zapomniałam o tym. Tutaj wszystko jest takie piękne! Czy ta kraina nie jest rajem na ziemi? I to mnie właśnie przeraża, przyjacielu. Kiedy się żyje wśród takich wspaniałości, wspomnienia muszą się zacierać. Człowiek nie może już oddychać z dala od tych gór, tych strumieni i tych ogrodów. A mój mąż, zanim opuścił nasz kraj, znał tylko okropieństwa przytułku dla trędowatych, jakbym więc mogła mu mieć za złe, że nie będzie chciał stąd odjechać?
– Pan Arnold nie przepada za łatwym życiem i kwietnymi ogrodami – przerwał Walter. – Nie wyobrażam go sobie grającego na lutni ani wąchającego róże na poduchach z jedwabiu czy satyny. Szpada i kolczuga, oto, co miłuje, a nade wszystko surowe obozowe życie i szerokie pola. Co zaś do tego, jak powiadasz, raju...
– Dziwnego raju! – przerwał szyderczo Josse. – Ten zamek, a raczej miasto-zamek nazywany Alhambrą, czyli „czerwonym zamkiem”, jest podobny do róży. Pod jej pachnącymi płatkami ukryte są ostre kolce. Popatrzcie zresztą sami!
Paryżanin chudą dłonią wskazał najpierw na szczyty górskie najeżone fortami, których mury nie miały w sobie nic łagodnego. Żadnych kwiatów, żadnych drzew, których zielone pióropusze poruszałby wiatr pachnący kwiatem pomarańczy, żadnych szemrzących palm – zamiast nich w otworach strzelniczych ponury błysk stali i połyskliwe, spiczaste hełmy mauretańskich żołnierzy. Następnie ręka Jossego skierowała się w stronę podwójnego muru obronnego Grenady, wskazując na filary parapetu, na których zatknięto jakieś dziwne kule.
– To obcięte ludzkie głowy! – wyjaśnił.
Katarzyna zadrżała, lecz nie opuściła jej odwaga. Pułapka była czarująca, ukwiecona i z pewnością niebezpieczna, a mimo to nie wahała się gołymi rękami, mając jedynie swą miłość za broń, stawić jej czoło.
– Ruszajmy! – rzuciła krótko.
Łachmany dla całej trójki Josse zdarł z trupów napotkanych w górach. Były tak brudne, że Katarzynie zrobiło się niedobrze, kiedy je zakładała, lecz tylko w takim stroju mogła czuć się bezpiecznie. W kraju, gdzie kobiecie nie przystało pokazywać niczego oprócz oczu, można było łatwo się ukryć.
Nie spuszczając oczu z masy zieleni, na tle której wyróżniały się ciepłe tony murów Alhambry, Katarzyna dała się prowadzić z sercem wezbranym nadzieją i obawą. Ongiś krzyżowcy musieli odczuwać coś podobnego u wrót Jerozolimy... Wmieszana w hałaśliwy i żywo gestykulujący tłum, zalatujący jaśminem i zjełczałą oliwą, przekroczyła pierwszy rząd zniszczonych murów obronnych i znalazła się na placu tak zaludnionym, jakby to był dzień targowy. Handlowano tutaj ziarnem, paszami i przyprawami. Worki z towarem ustawione były wprost na ziemi, a siedzący przy nich muzułmanie w ziemistych dżellabach krzykiem zachwalali swój towar. Wokół wałęsały się osły, muły, barany i leniwe wielbłądy. Dalej handlowano drewnem na opał i węglem, gdzie indziej słomą, sianem i zielonkami. Po przekroczeniu drugiej bramy oczom wędrowców ukazały się stosy mirtu, bazylii, estragonu i liści laurowych, sąsiadujących z koszami oliwek, cytryn, pistacji i kaparów, a także z bukłakami z koziej skóry wypełnionymi stopionym masłem i miodem... To czerwone miasto, którego białe serce, składało się z domów o płaskich dachach i ścianach pobielonych wapnem, było jak olbrzymi róg obfitości, z którego spływał dobrobyt, naznaczając ten koniec Europy pazurem olbrzymiej, tajemniczej i płodnej Afryki, rozciągającej się nie opodal za wielkim morzem. Z hiszpańskich podbojów strasznych sułtanów z dynastii Almorawidów i Almohadów, ludzi o obliczach zasłoniętych czarnymi woalami, którzy dotarli tu z wielkiego Atlasu czy słynnego Marakeszu, nie pozostało wiele: królestwo Grenady o niewielkiej powierzchni, czerwone i słodkie jak owoc, którego imię nosiło i w którym streszczał się cały Orient i cała Afryka.
– Co za wspaniały kraj! Jakie bogactwa! – szepnęła olśniona Katarzyna.
– Nie należy mówić po francusku – wtrącił Josse. – Nasz język jest mało znany wśród Maurów. Czy orientujesz się, gdzie możemy odnaleźć twego przyjaciela, medyka?
– Powiedział, że jego dom stoi nad rzeką...
Nagle przerwała wytrzeszczając oczy. Wąską uliczką, wijącą się wśród białych domów bez okien, zbliżał się orszak, poprzedzany przez biegaczy, którzy kijami przepędzali z drogi wędrownych handlarzy, wypełniających powietrze swymi krzykami i dźwiękiem dzwoneczków. Za nimi jechali rycerze w białych burnusach* [*Burnus, arab. – długie, szerokie okrycie z kapturem, zwykle z grubej białej wełny, noszone w krajach arabskich.]. Wreszcie nadciągnęła grupa sześciu niewolników czarnych jak heban i nagich do pasa, niosących na ramionach złoconą lektykę, która unosiła się nad głowami w turbanach jak karawela na falach morskich. Katarzyna i jej towarzysze w porę przywarli do muru jakiegoś domu i uniknęli kijów. W chwili gdy lektyka mijała Katarzynę, muślinowe zasłony uniósł podmuch wiatru, ukazując na moment wsparte na złotych poduszkach wiotkie i szczupłe stworzenie, spowite w niebieskie jedwabie, z czarnymi, długimi włosami usianymi złotymi cekinami, które pośpiesznie zasłoniło twarz woalką. Katarzyna zauważyła, że kobieta jest bardzo piękna, spostrzegła jej dumny profil i ogromne czarne oczy, ocienione długimi rzęsami, a także piękne klejnoty zdobiące jej szyję.
– Kim jest ta kobieta? – spytała ze strachem.
Josse żebraczym tonem powtórzył jej pytanie stojącemu obok nosiwodzie. Usłyszawszy odpowiedź, Katarzyna zbladła. Josse nie potrzebował jej tłumaczyć słów mężczyzny, gdyż od czasu przekroczenia Pirenejów, wykorzystywał każdą wolną chwilę, by uczyć Katarzynę arabskiego. Opanowała go już w takim stopniu, że zrozumiała, co powiedział nieznajomy.
– To najcenniejsza perła Alhambry, księżniczka Zobeida, siostra kalifa! Siostra kalifa! Kobieta, która ukradła jej Arnolda! Jak to się stało, że zaledwie postawiła pierwsze kroki w tym mauretańskim mieście, spotkała swoją rywalkę? I to jaką rywalkę!... W jednej chwili upadła nadzieja, którą Katarzyna pielęgnowała w sercu przez cały czas trwania długiej wędrówki. Uroda niewiernej spostrzeżona przez ułamek sekundy dolała goryczy do zazdrości, zatruwając nawet świeże powietrze poranka. Katarzyna oparła się o rozpalony od słońca mur. Poczuła ciążące zmęczenie nagromadzone podczas wędrówki, na które nałożył się szok przeżyty przed chwilą. Jej oczy napełniły się łzami... Arnold był dla niej na wieki stracony! Utwierdził ją w tym przekonaniu olśniewający obraz, cały ze złota i lazuru, który zaledwie przed chwilą zobaczyła. Walka była z góry skazana na niepowodzenie...
– Umrzeć... – pomyślała.
– Natychmiast umrzeć – dodała ledwo dosłyszalnym szeptem. Chociaż powiedziała to tak cicho, Walter dosłyszał jej słowa. Podczas gdy Josse, zakłopotany na widok jej rozpaczy, udał się rozpytać wędrownego handlarza oferującego „pełne migdały i soczyste granaty!”, Normandczyk stanął przed Katarzyną i potrząsnął ją gwałtownie za ramiona.
– No i co się stało? Co takiego się zmieniło? Dlaczego chcesz umrzeć? Dlatego, że ujrzałaś tę kobietę? To ją właśnie chcesz pokonać, czy nie tak?
– Pokonać! – krzyknęła śmiejąc się boleśnie. – Pokonać? Ale czym? Walka nie jest w ogóle możliwa! Głupia byłam myśląc, że jestem do niej zdolna. Widziałeś ją, księżniczkę niewiernych? Fortunat miał rację. Jest piękniejsza niż jutrzenka, i ja nie mam przy niej żadnych szans.
– Żadnych szans? A to dlaczego?
– Przypomnij sobie jej obraz i przyjrzyj się mnie...
Walter chwycił ją za rękę w chwili, kiedy już miała zerwać z twarzy czarną, brudną chustę, pod którą się dusiła.
– Jesteś wykończona, ale musisz się trzymać! Patrzą na nas. To zbyt niebezpieczne, a nasz język nas zdradza!
Katarzyna starała się całym wysiłkiem woli przezwyciężyć nagłą słabość.
Walter uświadomił jej bowiem bardzo ważną rzecz: otóż swoim zachowaniem narażała wszystkich troje na niebezpieczeństwo. Tymczasem wrócił Josse. Trzymając się muru, fałszywy ślepiec wyszeptał: – Wiem, gdzie mieszka medyk. To niedaleko stąd. Pomiędzy wzgórzem Alcazaba a murami Alhambry, nad brzegiem rzeki. Sprzedawca migdałów powiedział mi: „pomiędzy mostem Cadi a hammamem* [*Hammam, arab. – łaźnia arabska.], wielkim domem, z którego wystają wysokie palmy”.
Bez słowa cała trójka, trzymając się za ręce, ruszyła w drogę. Dotyk chropowatych męskich dłoni, a może myśl o spotkaniu z Abu dodały Katarzynie sił. Mały medyk znał sekret słów przynoszących ulgę i pocieszenie. Wiele razy jego maksymy filozoficzne wyrwały ją ze szponów smutku, a nawet śmiertelnej rozpaczy.
Nagle zrozumiała, że jak najszybciej musi znaleźć się w domu medyka, i przestała interesować się miastem, które jeszcze przed chwilą wzbudzało jej zachwyt. Tymczasem szli dziwną ulicą, osłoniętą przed słonecznym żarem rozwieszonymi plecionkami z trzciny. Stały przy niej warsztaty bez drzwi, w których pracowali kotlarze. Uderzenia młotów napełniały uliczkę wesołym zgiełkiem, a w cieniu kramików błyszczały misy, konwie, kotły z miedzi żółtej lub czerwonej, zamieniające te małe sklepiki w groty pełne skarbów.
– To suk* [*Suk, arab. – targ w krajach arabskich.] kotlarzy – wyjaśnił Josse. Katarzyna jednak niczego nie widziała ani nie słyszała. Ciągle bowiem miała przed oczami ten dumny profil, jak wyrzeźbiony z kości słoniowej, wielkie czarne oczy błyszczące w cieniu długich rzęs i to zwiewne ciało, pyszniące się wśród złotych poduszek.
– Jest zbyt piękna... – powtarzała sobie w myślach. – Zbyt piękna... To okrutne zdanie stało się dla niej prawdziwą torturą. Powtarzała je jeszcze w chwili, kiedy nad spienionym potokiem ujrzała dom medyka Abu, zwieńczony pióropuszem zielonych palm, które zdawać by się mogło, wyrastały w samym jego środku.
– Jesteśmy na miejscu! – powiedział Walter. – Oto cel naszej wędrówki. Ona jednak, spojrzawszy na wzgórze z drugiej strony potoku, na którym wznosił się różowy zamek, pomyślała, że jej cel jest tam, wysoko, i że nie ma ani sił, ani odwagi sforsować jego bram.
Jednak kiedy otworzyły się ładne, rzeźbione, dwuskrzydłowe drzwi wysadzane ćwiekami, czas nagle cofnął się dla niej. Poczuła, że ma o dziesięć lat mniej, zobaczywszy wielkiego Murzyna w białym turbanie, jednego z dwóch niemych służących Abu!
Niewolnik zmarszczył brwi, patrząc na przybyłych z niechęcią i już miał zamknąć drzwi, lecz przeszkodziła mu w tym stopa Waltera wetknięta w szczelinę, gdy tymczasem Josse powiedział głosem nie znoszącym sprzeciwu: – Powiedz swojemu panu, że pragnie go widzieć stary przyjaciel. Przyjaciel przybyły z chrześcijańskiego kraju!
– On nie może nic powiedzieć, ponieważ jest niemy! – przerwała Katarzyna.
Murzyn słysząc, że mówi po francusku, popatrzył na nią ze zdziwieniem i ciekawością. W jego wybałuszonych oczach zaświeciły płomyki radości.
– Popatrz! – rzuciła Katarzyna zdejmując chustę. – Pamiętasz mnie?
Niewolnik upadł na. kolana i chwyciwszy koniec jej zgrzebnych łachmanów, uniósł je do ust. Następnie rzucił się w stronę wewnętrznego ogrodu, który widać było za dziedzińcem ozdobionym smukłymi kolumienkami. Ogród składał się z kęp kwiatów i trzech palm. W środku widać było przezroczystą, alabastrową fontannę, w której przelewała się kryształowo czysta woda, chłodząc całe obejście. Wśród roślinności przeważały róże i drzewa pomarańczowe, obsypane mocno pachnącym białym kwieciem, w których zasadzał się cały przepych domostwa, nie licząc wysmukłych kolumienek o czystych liniach, przezroczystej, alabastrowej koronki zdobiącej galerię na pierwszym piętrze czy świeżości przejrzystej wody szemrzącej w ogrodzie. Abu cenił prostotę w życiu codziennym, nie uważając wszakże komfortu za coś złego...
Na posadzce dały się słyszeć czyjeś szybkie kroki i po chwili pojawił się Abu-al-Khayr we własnej osobie – tak podobny do wizerunku sprzed lat, że Katarzyna aż westchnęła z ulgą. Twarz medyka – okolona białą, jedwabistą brodą – była, jak ongiś, gładka i czysta. Medyk był też tak samo ubrany jak podczas ich pierwszego spotkania, w suknię z gęstego niebieskiego jedwabiu, a na głowie miał wielki czerwony turban, zamotany na perską modłę. Nie postarzał się nawet o jeden dzień. W jego czarnych oczach tliła się, jak dawniej, iskierka ironii, a uśmiech był tak znajomy, że bliska łez Katarzyna miała wrażenie, jakby wróciła do domu.
Abu, pominąwszy obojętnie ceremonialne ukłony Jossego i Waltera, stanął przed Katarzyną, obrzucił ją od stóp do głów badawczym spojrzeniem i oznajmił z prostotą: – Nareszcie jesteś! Długo dałaś na siebie czekać!
– Ja?
– No tak, ty! Nigdy się nie zmienisz, kobieto jednej miłości! Jak ćma, wolisz spalić się w płomieniu, niż żyć w ciemności. Połowa twego serca jest tutaj. A czy ktoś może żyć tylko z jedną połową?
Katarzyna słysząc te słowa, zaczerwieniła się. Abu nie stracił zdolności odgadywania najgłębszych tajników jej serca. Odrzucając formułki grzecznościowe, przeszła do sedna sprawy.
– Widziałeś go?... Gdzie jest? Co robi? Czy...
– Hola, hola, moja panno! Nie tak szybko! – Drobne, delikatne ręce medyka ujęły drżące z podniecenia dłonie młodej kobiety i trzymały je w silnym uścisku. – Kobieto niecierpliwa, po co ten pośpiech? – spytał łagodnie.
– Właśnie po to, że dłużej już nie mogę czekać! Nie mogę już dłużej wytrzymać, Abu!... Jestem zmęczona, zrozpaczona! – krzyknęła nerwowo.
– Nie, Katarzyno! Nie jesteś zrozpaczona. W przeciwnym przypadku nie byłoby cię tutaj! Ja to wiem. Posłuchaj słów poety: „Kiedy wreszcie, Boże Wszechmogący, spełnisz moje życzenie: zaznać odpoczynku przy jego twarzy?”. A ty przemawiasz jak poeta, to takie naturalne!
– Teraz już nie, poczułam się nagle taka stara...
Dziecinny śmiech Abu-al-Khayra przeszył powietrze, tak że Katarzyna zawstydziła się nagle swego przygnębienia.
– Komu chcesz to wmówić? Oczywiście, że jesteś zmęczona, przebyłaś przecież szmat drogi. Czujesz się lepka i do cna zbrukana. Ale to przejdzie... Nawet w żebraczych łachmanach jesteś tak samo piękna jak zwykle. Chodź ze mną, potrzebujesz kąpieli, odpoczynku i jedzenia. Potem porozmawiamy, nie wcześniej!
– Ale... ja naprawdę widziałam tamtą... widziałam ją... jest taka piękna!
– Nie będziemy o niej rozmawiać, dopóki się nie wzmocnisz i nie posilisz! Od tej pory ten dom jest twoim domem i sam Allah wie, jaki jestem szczęśliwy, że mogę cię w nim gościć, moja siostro! A teraz, chodź za mną... ale, ale... kim są tamci dwaj? Twoi słudzy?
– Więcej, Abu! To moi przyjaciele!
– W takim razie są również moimi! Chodźcie wszyscy za mną! Katarzyna posłusznie dała się poprowadzić w stronę wąskich, kamiennych schodów prowadzących do galerii na pierwszym piętrze. Walter i Josse, będąc pod wrażeniem małego medyka, jego wyglądu i kwiecistego języka, bez sprzeciwu podążali za nimi. Josse wreszcie nie musiał udawać niewidomego i maszerował dziarskim krokiem.
– Bracie... – szepnął do Waltera – myślę, że pani Katarzyna odniosła już połowę sukcesu. Ten mały człowieczek zdaje się wiedzieć, co to jest prawdziwa przyjaźń.
– Dobrze gadasz... lecz co do zwycięstwa, to byłbym mniej pewny... nie znasz pana Arnolda. Dumny jak lew, uparty jak osioł, waleczny jak orzeł... ale również okrutny. Należy do tych, którzy woleliby raczej wyrwać sobie serce, niż zapomnieć doznanej obrazy.
– A co, nie kochał swojej żony?
– Uwielbiał ją. Nigdy nie widziałem bardziej zakochanej pary. Ale doniesiono mu, że oddała się innemu, i dlatego uciekł. Nie wiem, co teraz o tym myśli.
Josse zamyślił się. Od chwili gdy spotkał Katarzynę, miał ochotę poznać tego, który potrafił tak mocno przywiązać do siebie serce podobnej kobiety. A teraz, kiedy cel był bliski, jego ciekawość sięgała zenitu.
– To się okaże... – wymamrotał pod nosem.
Nie powiedział nic więcej, gdyż w tej chwili medyk otworzył przed mężczyznami małe czerwono-zielone drzwi obszernego pokoju, zapowiadając, że za chwilę przyśle im służących. Następnie klasnął trzy razy w ręce, zanim otworzył przed Katarzyną następne drzwi. Był to z pewnością najpiękniejszy pokój w całym domu: czerwono-złoty sufit z drzewa cedrowego, malowany niczym dywan, ściany ze złoconymi mozaikami, na marmurowej posadzce puszyste, miękkie dywany, gotyckie nisze z lustrami, świeczniki i naczynia niezbędne do toalety: misa i konewka. Do tego cztery miedziane kufry na stroje w każdym rogu i oczywiście niewidoczne łoże, na sposób muzułmański zwinięte i schowane gdzieś w kącie, poza zasięgiem ludzkiego wzroku, za to rzucająca się w oczy olbrzymia okrągła kanapa zarzucona mnóstwem kolorowych poduszek. A także okna wychodzące oczywiście na wewnętrzny dziedziniec.
Abu pozostawił Katarzynie czas, by mogła przyzwyczaić się do widoku komnaty, w której nic, co mogłoby urzec kobietę, nie zostało pominięte. Następnie powoli zbliżył się do jednego z kufrów i otworzywszy go wyciągnął zeń naręcze jedwabiu i kolorowych muślinów, które ostrożnie rozłożył na kanapie.
– Uwierz Katarzyno, że ja naprawdę czekałem na ciebie! Te wszystkie jedwabie zakupiłem na suku następnego dnia, kiedy dowiedziałem się, że twój mąż jest w naszym mieście!
Przez chwilę Katarzyna i jej przyjaciel stali nieruchomo naprzeciw siebie, po czym ona schyliła się, schwyciła dłonie medyka i zanim Abu zdążył jej w tym przeszkodzić, przywarła do nich ustami, nie starając się już nawet powstrzymać łez, które trysnęły z jej oczu. Abu łagodnie wyciągnął swoje dłonie.
– Gość zesłany przez Boga jest zawsze u mnie mile widziany – powiedział uprzejmie. – A kiedy tym gościem jest osoba bliska memu sercu, wtedy nie ma radości większej ni czystszej dla mnie, prawdziwego wiernego! To ja powinienem ci podziękować!
Godzinę później, wykąpana i odziana w stroje ofiarowane jej przez Abu, obszerne suknie z cienkiej wełny w biało-czarne paski, ściśnięte w talii szerokim, jedwabnym pasem przeznaczonym dla mężczyzn i w skórzanych papuciach haftowanych srebrną nicią, wraz z odświeżonymi i przebranymi w czyste szaty towarzyszami, Katarzyna usiadła na poduszkach leżących na podłodze wokół wielkiej srebrnej tacy stojącej na nóżkach, a służącej jako stół. Był on obficie zastawiony. Obok plastrów pieczonej baraniny piętrzyły się cienkie placuszki nadziewane farszem z gołębiego mięsa, jajek i migdałów oraz wielka rozmaitość owoców i jarzyn, wśród których część nie była znana gościom z północy.
– Osobiście przedkładam nad wszystko produkty ziemi – uśmiechnął się Abu rozcinając wielki, pachnący melon i rozdzielając wkoło jego soczyste kawałki. – W nich jest tyle słońca.
Na stole leżały też pomarańcze, cytryny, jabłka, dynie i świeży przyprawiony bób, bakłażany, groch, banany, winogrona, migdały i oczywiście granaty, ułożone w kolorowe stosy. Josse i Walter, popijając wino z wysmukłej butelki, próbowali zachłannie wszystkiego, zajadając z takim apetytem, że wywołali uśmiech na twarzy medyka, który sam jadł niewiele.
– Czy u ciebie, panie, zawsze tak się jada? – spytał Josse połykając kolejny smakowity kąsek.
– Nie nazywaj mnie panem, lecz po prostu Abu. Jestem tylko zwykłym człowiekiem. A co do twego pytania, to w istocie, tak się tu zawsze jada. W tej krainie nie wie się, co to głód. Słońce, woda i ziemia dają nam wszystkiego w nadmiarze. Pozostaje jedynie dziękować za te dobra Allahowi. Wiem, że w zimnych krajach ludzie nawet nie przypuszczają, że może istnieć taka kraina jak nasza. To zapewne z tej przyczyny – dodał ze smutkiem – Kastylijczycy chcieliby nas stąd wygonić, tak jak wygonili nas z Walencji, ze Świętej Kordony i z innych miejsc tego półwyspu, które uczyniliśmy szczęśliwymi i bogatymi. Oni nie rozumieją, że nasze bogactwa pochodzą także ze Wschodu i z Afryki, skąd przypływające statki swobodnie dobijają do naszych brzegów... lecz kiedy upadnie królestwo Grenady, wszystko się skończy!
Abu mówiąc, obserwował Katarzynę kątem oka. Pomimo długiej drogi prawie nie tknęła jedzenia. Zjadła parę kęsów kawona, kilka migdałów i fistaszków, a teraz małą, złotą łyżeczką machinalnie wyjadała sorbet różany, który niemowa postawił przed nią. Utkwiwszy wzrok w masie zieleni, nawet nie słuchała rozmowy. Jej myśli błądziły daleko stąd, wokół pałacu-fortecy, tak bliskiej i tak niedostępnej, za której różowymi murami serce Arnolda biło dla innej.
Abu zauważył, że zbiera jej się na płacz. Wezwał jednego z niewolników i szepnął mu coś na ucho. Murzyn skinął głową na znak, że rozumie, i szybko wyszedł. Po chwili na progu dał się słyszeć przenikliwy skrzek: – Dobrrrrrry... książe! Dobrrrrrry książe!
Katarzyna, wyrwana z zamyślenia, podskoczyła, jakby użądliła ją osa, kierując zdziwione spojrzenie na Murzyna, który postawił przed nią srebrny stojak, na którym pyszniła się wspaniała, niebieska papuga z długimi piórami w czerwone plamy.
– Gedeon! – krzyknęła w osłupieniu. – Ja chyba śnię!
– Nie śnisz, Katarzyno! Zapomniałaś, że dałaś mi go, kiedy wyjeżdżałem z Dijon? To pamiątka po tobie i cenny przyjaciel. Jak widzisz, opiekowałem się nim sumiennie.
Katarzyna z dziecinną radością głaskała pióra ptaka, który na swojej żerdzi przestępował z nogi na nogę, gruchając niczym turkawka i wlepiając w swą panią okrągłe ślepka. Otworzywszy na powrót czerwony dziób krzyknął: – Allah jest wielki, a Mahomet jest jego prrrrrrooorrrrrokiem!
– Widzę, że zrobił postępy! – powiedziała Katarzyna wybuchając śmiechem, po czym posmutniawszy nagle, pomyślała: Ileż wspomnień przywołuje ten ptak...
Gedeon w istocie był pierwszym prezentem, jaki dostała od księcia Filipa Burgundzkiego, kiedy się w niej zakochał. Był wiernym towarzyszem od chwili, w której schwytawszy księcia w swoje sieci, sama pokochała na śmierć i życie Arnolda de Montsalvy...
Z zamyślenia wyrwał ją głos Abu, który zamierzał rozwiać jej smutek.
– Nie po to kazałem przynieść ci ptaka, by obudzić twoją melancholię – rzekł łagodnie – lecz po to, abyś zrozumiała, że ani czas, ani ludzie nie zmieniają się tak bardzo. Zdarza się, że czas powraca.
– Czas księcia Filipa umarł dawno temu!
– Nie jego miałem na myśli, lecz te szczęśliwe godziny, jakie dała ci miłość.
– Dała mi ich tak niewiele!
– Wystarczająco, aby ich wspomnienie wypełniło twe życie... i aby nie wymazało się łatwo z serca twego małżonka.
– Skąd to wiesz?
– Od niego samego.
Wzrok Katarzyny zapłonął, a jej policzki poczerwieniały.
– Czy... widziałeś się z nim?
– Oczywiście! – odparł Abu z uśmiechem. – Zapominasz, że ongiś byliśmy wielkimi przyjaciółmi. Przypomniał sobie, że mieszkam w tym mieście, i zaledwie przybył do Alhambry, wezwał mnie do siebie.
– I udało ci się do niego dotrzeć?
– Jestem medykiem... i skromnym przyjacielem kalifa, który dobrze mnie traktuje. Muszę jednak ci wyznać, że księżniczka Zobeida, która więzi twego męża, nie cierpi mnie od chwili, kiedy uratowałem od śmierci małżonkę sułtana, Aminę, której ona nienawidzi, tak więc wyobrażam sobie, jak bardzo chce się przypodobać „francuskiemu panu”, skoro zgodziła się, by mnie wezwano. Dzięki temu miałem sposobność rozmawiać z panem Arnoldem przez całą godzinę.
– Powiedziałeś, że Arnold jest jej więźniem – rzuciła Katarzyna z zazdrością. – Dlaczego kłamiesz? Dlaczego nie użyłeś właściwego słowa, ty, który tak dobrze znasz się na znaczeniu słów? Dlaczego, zamiast „więzień”, nie użyłeś słowa „kochanek”?
– Ponieważ... nic mi o tym nie wiadomo! – odparł Abu z prostotą. – To sekret nocy w Alhambrze... gdzie wielu służących jest niemych.
– Czy rzeczywiście... uleczony jest z trądu?
– Nigdy nie miał trądu! Są choroby podobne do tego przeklętego choróbska, lecz wasi europejscy medycy nie znają ich. Medyk księżniczki, Hadżi Rahim, to święty człowiek, odbył też Wielką Pielgrzymkę, co nie przeszkadza, że według mnie jest patentowanym osłem. Jednakże to on od razu zauważył, że twój Arnold nie ma trądu. Aby się upewnić, zbliżył ramię pana Arnolda do płomienia. Twój mąż zawył, co udowodniło, że nie stracił czucia.
– Więc co to była za dziwna choroba? Sama widziałam na jego ramionach białawe plamy.
– Słynny Trotula ze szkoły salerneńskiej nazywał tę chorobę vitiligo lub biała plama i obawiam się, że w waszych leprozoriach przebywa wiele osób dotkniętych tym, z reguły niegroźnym, schorzeniem, które wasi niedouczeni medycy mylą często z trądem.
Znowu nastąpiła cisza. Walter i Josse stali nieruchomo jak posągi, nie mówiąc ani słowa. Nadstawiali tylko uszu, czekając na moment, kiedy ktoś zapyta ich o zdanie. Tymczasem Katarzyna zbierała siły. Pytania, które cisnęły się jej na usta, były jeszcze okrutniejsze.
– Dlaczego Arnold poszedł za tą kobietą? – spytała głucho.
– A dlaczego jeniec musi iść za zwycięzcą?
– Właściwie czyim jest jeńcem, siły czy... miłości?
– Siły, jestem tego pewien, gdyż opowiadał mi, jak Nubijczycy Zobeidy pojmali go pod Toledo. Co do miłości, to nic mi o tym nie mówił. Ale wątpię szczerze...
– Dlaczego?
– Nie powinnaś mnie o to pytać. Odpowiedź bowiem nie sprawi ci przyjemności: otóż dlatego, że Arnold de Montsalvy nie wierzy już w prawdziwą miłość. Powiedział, że jeśli potrafiłaś dla innego zapomnieć o łączącym was uczuciu, żadna inna kobieta nie potrafi dać mu czystej i szczerej miłości.
Katarzyna zniosła dzielnie ten nowy cios. Potrafiła być uczciwa wobec siebie samej i niełatwo było jej zapomnieć o zalotach Piotra de Brézé. Zbyt często wyrzucała sobie zbytnią wobec niego kokieterię, w szczególności zaś tamtą fatalną noc w ogrodzie w Chinon, gdzie Bernard d’Armagnac zaskoczył ją w ramionach pięknego rycerza.
– Zasłużyłam na to! – powiedziała szczerze. – Ale siła miłości jest wielka...
Czy ta kobieta kocha go?...
– Do szaleństwa! Z siłą, która przeraża jej otoczenie. „Francuski pan” ma nad Zobeidą całkowitą władzę. I ma wszelkie prawa... nie wolno mu tylko spojrzeć na inną kobietę. Biada tej, do której by się uśmiechnął czy skierował choć jedno słowo. Natychmiast zostałaby oddana w ręce kata. Już dziesięć kobiet spotkał ten los. Nawet służące Zobeidy nie śmią podnieść oczu na mężczyznę, którego kocha tą dziką miłością. Usługują mu na klęczkach i z całkowicie zasłoniętymi twarzami, jakby znajdowały się na ulicy. Pan Arnold bowiem ma pawilon w ogrodzie Zobeidy, chociaż według naszych zwyczajów mężczyźni żyją odseparowani od kobiet.
– I kalif zgodził się na to? Abu wzruszył ramionami.
– A dlaczego nie? Dopóki Arnold nie przyjmie islamu, jest dla niego tylko chrześcijańskim niewolnikiem. Traktuje go jak zabawkę swojej siostry, nic więcej. Zresztą, sułtan Muhammad zbyt dobrze zna fantazje Zobeidy, żeby się jej sprzeciwiać. Nasridowie to dziwna rodzina... gdzie łatwo się umiera, jak się dowiesz później. Utrzymanie się na tronie oznacza bezustanną walkę, wystarczy wspomnieć, że Muhammad VIII musiał swój zdobywać dwa razy. Ten różowy pałac to gniazdo żmij. Kto tam wejdzie, naraża się na ciągłe niebezpieczeństwa.
– To właśnie chcę zrobić. Mam zamiar tam wejść...
Abu zamilkł z osłupienia. Kiedy wreszcie przyszedł do siebie, spytał: – Masz zamiar wejść do Alhambry? Czy straciłaś rozum? Musimy zrobić inaczej. Chociaż Zobeida nienawidzi mnie, ja sam muszę się do niej udać pod jakimś pretekstem, żeby powiedzieć panu Arnoldowi o twoim przybyciu. Zresztą uprzedziłem go, że możesz się pojawić w Grenadzie.
– I co powiedział na to?
– Pokręcił głową z powątpiewaniem: „A po co miałaby przyjść?
– odpowiedział. – Przecież ma wszystko, czego zawsze szukała: miłość, zaszczyty, bogactwo... a mężczyzna, którego wybrała, potrafi zatrzymać kobietę. Nie, ona nie przyjdzie”.
– Ależ on mnie źle osądza – westchnęła z goryczą Katarzyna.
– Miałeś, panie, rację.
– I jestem z tego powodu szczęśliwy! Tak więc, ja udam się do niego i... Katarzyna przerwała mu, kładąc dłoń na ramieniu medyka.
– Nie, Abu, nie może tak być, a to z dwóch powodów: pierwszy to ten, że dowiadując się o mojej obecności, Arnold nie zechce mnie widzieć... i wtedy umrę, albo będzie chciał do mnie wrócić, narażając się na śmiertelne niebezpieczeństwo.
– To jeden powód, a drugi?
– Drugi to ten, że chcę sama zobaczyć, co rzeczywiście łączy go z tą kobietą. Chcę się przekonać, czy rzeczywiście ją kocha, pojmujesz, panie? Czy naprawdę udało się jej wygnać moje imię z jego serca, chcę zliczyć ich pocałunki, dojrzeć ich pieszczoty. Wiedz, panie, że nie mam żadnych złudzeń. Wiem, że nie jestem już młoda. A olśniewająca uroda tej Zobeidy napełniła moje serce rozpaczą... całkiem możliwe, że zdobyła go.
– A jeśli ta kobieta, podbiwszy serce pana Arnolda, uczyniła zeń swego niewolnika? Co wtedy byś zrobiła? – rzucił odważnie Walter.
Katarzyna pobladła. Zamknąwszy oczy, starała się przepędzić obraz Arnolda w ramionach księżniczki, obraz zbyt wyrazisty, od kiedy ujrzała Zobeidę w lektyce.
– Sama nie wiem... – odpowiedziała. – A jednak powinnam wiedzieć! Więc jeśli nie udam się do pałacu, to nigdy się nie dowiem!
– Pozwól mi tam pójść, Katarzyno! – rzekł Walter. – Sam się dowiem, czy twój małżonek odwrócił się od ciebie. A ty unikniesz niebezpieczeństwa!
W tej chwili Abu przyłączył się do wymiany zdań.
– A jak dotrzesz do niego, człowieku z Północy? Apartamenty księżniczki stanowią część haremu i choć znajdują się na uboczu, są pilnie strzeżone przez strażników kalifa. Żaden mężczyzna nie ma doń wstępu, z wyjątkiem eunuchów.
– A czyż pan Arnold jest eunuchem?
– On to co innego. Jest więźniem księżniczki, która zazdrośnie strzeże swego skarbu. Nie zyskując niczego, stracisz życie w całym przedsięwzięciu!
Walter chciał się sprzeciwić, lecz medyk nakazał mu milczenie i zwrócił się do Katarzyny.
– Pod jakim pretekstem zamierzasz wejść do Zobeidy?
– Nie wiem... Może jako służąca... Czy to niemożliwe? Dzięki Jossemu mówię waszym językiem i potrafię udawać.
Na poparcie swoich słów Katarzyna opowiedziała medykowi o swoim pobycie wśród Cyganów i jak przez wiele dni odgrywała swą trudną i niebezpieczną rolę.
– Wtedy myślałam tylko o tym, żeby się zemścić za siebie i za Arnolda. A teraz zrobię wszystko, by odzyskać moją jedyną rację bytu. Błagam cię, Abu, musisz mi pomóc dostać się do Alhambry! Muszę się z nim zobaczyć, muszę się dowiedzieć!
Wyciągnęła do niego dłonie w błagalnym geście, lecz Abu odwrócił głowę, czując zażenowanie na widok kobiecych łez.
– To czyste szaleństwo! – westchnął – chociaż wiem od dawna, że potrafisz postawić na swoim, jeśli bardzo czegoś pragniesz. Obiecuję ci, że poważnie się nad tym zastanowię. Musisz jednak dać mi trochę czasu. Takie przedsięwzięcie wymaga ciszy i zastanowienia. Tymczasem odpocznij w moim domu i ogrodzie. Zobaczysz, jak szybko przyjdzie ukojenie w moim obejściu.
– Mam czekać? – krzyknęła Katarzyna. – Mam odpoczywać, kiedy pożera mnie zazdrość i spalam się z niecierpliwości, by ujrzeć Arnolda?
Abu wstał i wsunąwszy dłonie w szerokie rękawy, popatrzył na nią surowo.
– Musisz jeszcze wytrzymać parę dni. Przed chwilą wspomniałaś o niebiańskiej urodzie Zobeidy... Czy masz więc zamiar pokazać się twemu mężowi z włosami bez połysku, ze skórą usianą piegami, z dłońmi o skórze stwardniałej od lejców i z wychudzonym ciałem?
Katarzyna spuściła głowę pod tym nagłym atakiem i poczerwieniała jak granaty piętrzące się na tacy.
– Jestem taka brzydka?... – wybełkotała.
– Sama dobrze wiesz, że nie... lecz u nas kobieta żyje tylko po to, by przypodobać się mężczyźnie. Jej ciało powinno być flakonem cennych perfum, które on będzie wdychał z lubością, harfą, której czułe struny z upodobaniem będzie trącać, ogrodem różanym i pomarańczowym, zaspokajającym jego najskrytsze żądze. Tę broń, którą posiada Zobeida... musisz teraz zdobyć ty... albo raczej odzyskać. Dopiero wtedy będziesz mogła stanąć do równej walki z twoją rywalką. Przypomnij sobie o pewnej damie z czarnym diamentem, która zawojowała serce księcia! Jutro sam zaprowadzę cię do pobliskiej łaźni i oddam w ręce Fatimy, która zajmuje się częścią kobiecą. To najokropniejsza starucha, jaką znam i królowa stręczycielek, lecz potrafi jak nikt inny uczynić z wychudłej szkapy ognistą klacz o lśniącej maści. Jest mi wielce oddana i zobaczysz, że z tobą także uczyni cuda! A teraz zostawiam cię. Muszę odwiedzić moich chorych. Zobaczymy się wieczorem!
Abu wyszedł ze zwykłą sobie godnością, pozwalając Katarzynie odpowiedzieć samej sobie na pytanie, czy „wychudła szkapa” ma z nią jakiś związek. Targające nią wątpliwości musiały być dobrze widoczne, gdyż nagły atak śmiechu wstrząsnął jednocześnie Walterem i Jossem.
– Jeszcze nigdy nie spotkałem tak śmiesznej postaci jak ten mały medyk – wydusił wreszcie Josse, dławiąc się i klepiąc po udach.
Katarzyna spojrzała na obu mężczyzn pokładających się ze śmiechu i tarzających się na poduszkach, rozważając, czy nie powinna się pogniewać. Ponieważ jednak śmiech jest zaraźliwy, wkrótce i ona wybuchnęła śmiechem.
Co słysząc Gedeon uznał, że grzeczność wymaga, by dołączyć do koncertu, i zaskrzeczał najgłośniej, jak potrafił: – Ka! Ka! Ka!... tarzyna! Dobrrrrry... książę!
Na co Walter celnym rzutem poduszki zamknął mu dziób.
Leżąc na marmurowej ławie przykrytej czerwonym kąpielowym ręcznikiem, starając się, zgodnie z zaleceniem, o niczym nie myśleć, Katarzyna poddawała się zabiegom Fatimy i jej pomocnic. Przymknęła oczy, żeby nie widzieć wyłupiastych, bezbarwnych oczu kąpielowej, która wydawała się jej jeszcze brzydsza, niż zapowiadał Abu.
Fatima była olbrzymią Etiopką, czarną jak węgiel i silną jak koń. Jej gęste, czarne i zmierzwione włosy, krótkie jak u mężczyzny, zaczynały siwieć. Podobnie jak pomocnice była naga aż do pasa, cała błyszcząca od potu, jej wielkie jak dynie piersi kołysały się ciężko w rytm jej ruchów. Od czasu do czasu wydymała grube, czerwone wargi, ukazując białe zęby, po czym na nowo miętosiła ciało Katarzyny rękami szerokimi jak łopaty.
Kiedy owinięta w szeroką, zieloną dżellabę przyjechała na ośle do hammamu w towarzystwie samego Abu i dwóch niemych Murzynów, Fatima wykonała przed medykiem głęboki ukłon, po czym wdała się z nim w rozmowę, wymawiając słowa tak szybko, że gdyby Abu nie uprzedził jej, iż najpierw wyjawi powód obecności białej kobiety w swoim domu, Katarzyna nie zrozumiałaby ani w ząb, o co chodzi.
Pomysł medyka był prosty, choć nieco dziwny, biorąc pod uwagę jego nieufność do kobiet: otóż kupił ze statku, który właśnie przybił do Almerii, tę piękną, białą niewolnicę, aby umilała mu życie na stare lata, oczywiście po cudownych zabiegach Fatimy, które miały ją uczynić godną łoża takiego jak on wyrafinowanego mężczyzny. Prosił jedynie, chcąc uniknąć plotek, by Fatima odseparowała jego piękną niewolnicę od pozostałych kobiet. Mały medyk robił przy tym miny pełne pruderii i spuszczał oczy tak, że Katarzyna z trudem zachowywała powagę, lecz Fatima, na widok złotych dinarów, którymi sypnął hojnie klient, nie zauważyła niczego, przekonana, że uczony Abu-al-Khayr zakochał się na stare lata.
Nie zwlekając zabrała się do dzieła. Najpierw dwie chude Arabki wprawnym ruchem zdjęły z niej okrycie i posadziły na niskim drewnianym taborecie w pomieszczeniu o ścianach pokrytych mozaikami i wypełnionym parą. Pozwolono jej się tam wypocić przez jakieś pół godziny, po czym na wpół uduszoną obie kąpielowe przeniosły do masażu na ławę, przy której stała już Fatima, podparłszy się pod boki jak kat czekający na swą ofiarę.
Olbrzymka naciągnęła na prawą dłoń rękawicę z szorstkiej wełny, w lewą chwyciła słój z maścią w kolorze ochry i w zawrotnym tempie zaczęła wcierać ją w ciało klientki, która w mgnieniu oka zamieniła się w figurę pokrytą błotem.
Widać było tylko oczy i usta. Następnie Fatima energicznie wklepała błoto w jej ciało, po czym zmyła je silnym strumieniem wody. Po tym zabiegu Katarzyna została zawinięta w prześcieradło z cienkiej wełny i przeniesiona na inny stół, wyposażony w podpórkę na szyję, dzięki której włosy mogły zwisać na zewnątrz.
Głowa Katarzyny została obficie namydlona i spłukana wiele razy, nabalsamowana pachnącym olejkiem i ponownie wypłukana, wreszcie natarta esencją jaśminową. Przez cały czas trwania zabiegów Fatima nie wypowiedziała ani jednego słowa. Przemówiła dopiero wtedy, kiedy klientka z głową owiniętą suchym ręcznikiem, otulona miękkim, białym szlafrokiem, została ułożona na leżance wypoczynkowej pośrodku wielkiej ilości poduszek. Fatima klasnęła w dłonie, na co pojawił się eunuch z pokaźną miedzianą tacą zastawioną mnogością przekąsek, którą postawił na małym stole przy leżance. Fatima, która nie raczyła zakryć swej nagości na widok eunucha, wskazała na tacę i rzekła: – Masz to wszystko zjeść!
– Wszystko? – krzyknęła Katarzyna z przerażeniem.
Na tacy leżały różnorakie dymiące kulki mięsne, dwa rodzaje zupy, w tym jedna również z kulkami, kiszone ogórki, smażone bakłażany, pachnący gulasz, wreszcie kilka gatunków ciastek ociekających miodem i najeżonych migdałami. Nawet dla Waltera byłoby tego za dużo!
– Nigdy nie pochłonę takiej ilości jedzenia... – powiedziała nieśmiało, czując respekt przed wielką posturą Fatimy. Ale kąpielowa, nie przejąwszy się wcale słowami kobiety, odparła: – Będziesz tak długo jadła, aż to wszystko zniknie! Zrozum mnie dobrze, Poranna Jutrzenko: twój pan, Abu-al-Khayr, oczekuje, iż uczynię z ciebie najpiękniejsze stworzenie całego islamu! Muszę dbać o reputację i dlatego nie wyjdziesz stąd, dopóki twoje ciało nie stanie się równie słodkie jak sorbet różany!
– Nie wyjdę stąd? Co masz na myśli?
– Że wyjdziesz stąd dopiero, by wejść do łoża twego pana i dostarczyć mu rozkoszy – oznajmiła spokojnie Etiopka. – Pozostaniesz tutaj aż do tego dnia. Tu będziesz obsługiwaną, poddawana zabiegom i pilnowana jak...
– Jak tuczona gęś! – uniosła się Katarzyna. – Ależ ja nie chcę! Chyba umrę z nudów!
– Nie będziesz mieć czasu na nudy! Jesteś piękna, lecz okropnie chuda i masz przesuszoną skórę. Jest wiele do zrobienia. Będziesz mogła zażywać spacerów w ogrodzie, odpoczywać na tarasie, wdychając wieczorne powietrze. Wreszcie, ukryta pod woalem i pod odpowiednią eskortą, będziesz mogła czasem wyjść do miasta. Uwierz mi, nie będziesz miała ani chwili na nudę! Zresztą czas twego tu pobytu zależeć będzie od twojej dobrej woli. Im szybciej będziesz gotowa, tym szybciej stąd wyjdziesz... choć, prawdę mówiąc, nie rozumiem, dlaczego tak ci śpieszno do karesów starego medyka, który jest tęgi na umyśle, ale pewnie mięśnie ma sflaczałe i kiepski musi być z niego kochanek. Jedz!
Zakończywszy swą przemowę, Fatima wyszła, zostawiając Katarzynę samą z jej gniewem, lecz zarazem z ochotą do śmiechu. Jak Abu śmiał zamknąć ją u tej strasznej kobiety? Rozmyślnie nie uprzedził, że nie wyjdzie z jej szponów, dopóki nie odzyska dawnego uroku, wiedząc, jaka byłaby jej reakcja. Zamykając ją u olbrzymki, chciał ochronić ją przed nierozważnymi czynami, a samemu zyskać czas do namysłu. W istocie, to było sprytne. Pozostawało poddać się jego woli...
Posłusznie, kęs za kęsem, pochłonęła zawartość tacy, wypiła, najpierw nieufnie, potem z coraz większą przyjemnością, miętową herbatę, mocną i słodką... po czym zapadła w głęboki sen. Kiedy się obudziła, Fatima stała u jej wezgłowia, szczerząc białe zęby.
– Spałaś dwie bite godziny, Jutrzenko! – oznajmiła triumfalnie. – I wszystko zjadłaś. To dobrze! Widzę, że się rozumiemy. A teraz możemy działać dalej.
Dwie służące podniosły ją z leżanki i ostrożnie, jakby była ze szkła, zaniosły do salonu epilacji, gdzie specjalistka pozbawiła jej ciało zbędnego puszku za pomocą gęstej mazi zrobionej z wapna i aurypigmentu, podczas gdy inna pokryła jej włosy lekką henną, która po spłukaniu pozostawiła cudowny odcień rudego złota. Po tych zabiegach oddano ją z powrotem w ręce Fatimy. Ta natarła całe ciało swej klientki pachnącą oliwką i zabrała się za masowanie. Katarzynie sprawiło to tym razem prawdziwą przyjemność. Czarne dłonie Fatimy potrafiły być bezwzględne, ale potrafiły też być zadziwiająco delikatne. Masując brzuch młodej kobiety, Etiopka stwierdziła dobitnie: – Kiedy skończę z tobą, będziesz mogła rywalizować z samą księżniczką Zobeidą, perłą haremu!
Katarzyna nadstawiła ucha i udając obojętność spytała: – Słyszałam o niej. Znasz ją? Ludzie powiadają, że jest bardzo piękna.
– Pewnie, że znam! Kiedyś, po przebytej chorobie, opiekowałam się nią. To najpiękniejsza pantera na całym Wschodzie! Jest okrutna i dzika, lecz bardzo piękna! Zresztą, ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Zobeida jest dumna ze swego ciała, ze swoich piersi, na których można by formować puchary... i wcale się z tym nie kryje. W swoich apartamentach przechadza się prawie naga, zaledwie okryta przezroczystymi muślinami, aby radować oczy swego kochanka.
Katarzyna poczuła, że zaschło jej w gardle.
– Jej kochanka?...
Fatima przewróciła Katarzynę na drugą stronę jak naleśnik i zabrała się do ugniatania jej pleców, po czym zaśmiała się szyderczo.
– Powinnam raczej rzec „kochanków”, gdyż ludzie powiadają na bazarach, że widziano, jak nocą niejeden piękny wojak wchodził przez tajemne drzwi do apartamentów księżniczki, by zaspokoić jej miłosne żądze. Podobno Zobeida potrafi czasami zadowolić się nawet jakimś muskularnym niewolnikiem...
którego ciało znajdowano potem w fosach Alhambry.
Katarzyna nie wiedziała, czy ta opinia ma ją cieszyć czy martwić. Z jednej strony, jeśli Zobeida była taką Messaliną, może łatwiej przyjdzie jej wyrwać zdobycz... Z drugiej strony jednak, kto mógłby zaręczyć, czy Arnolda nie czeka okrutny los tamtych niewolników...
– Ale od kilku miesięcy – ciągnęła Fatima – wszystkie plotkarskie języki przekazują sobie, że Zobeida ma tylko jednego kochanka, jakiegoś francuskiego jeńca, za którym szaleje, i że od dawna żaden inny mężczyzna nie przekroczył tajemnego wejścia do jej sypialni.
– Widziałaś tego mężczyznę? – spytała Katarzyna z bijącym sercem.
– Jeden raz. Jest przystojny, męski, wyniosły i cichy, a swoją dzikością przypomina Zobeidę. Miłosne uniesienia tych dwojga muszą być gwałtowne jak burza na morzu, a ich pieszczoty...
Tego już Katarzyna nie mogła znieść spokojnie.
– Zamilcz! – krzyknęła. – Rozkazuję ci, byś zamilkła! Fatima, zaskoczona gwałtownością tej spokojnej klientki, przestała ją masować, spojrzała na nią z zakłopotaniem i bezwiednie zaczęła wycierać dłonie w bawełnianą ściereczkę wiszącą u pasa. Katarzyna ukryła twarz w dłoniach. Fatima sądząc, że domyśla się powodu rozpaczy swojej klientki, roześmiała się, pochyliła nad jej leżącym ciałem i zniżając głos tak, żeby nikt nie usłyszał, wyszeptała: – Zgaduję, dlaczego rozpaczasz, Jutrzenko. Ciężko ci na myśl, że Zobeida ma pięknego kochanka, podczas gdy tobie przeznaczone są pieszczoty starca. Moim zdaniem masz rację, gdyż twoja uroda zasługuje na coś lepszego niż łoże medyka... Pociesz się jednak, moja piękna. Możliwe, że trafi ci się coś lepszego!
Katarzyna podniosła załzawione oczy.
– Co masz na myśli?
– Nic! Jeszcze za wcześnie, by o tym mówić! Popatrz, co zrobiłaś ze swoją twarzą, niemądre stworzenie! Muszę się teraz nią zająć...
Z zapadnięciem nocy tarasy domów w Grenadzie zamieniały się w dziwne, zwiewne ogrody. Wszystkie kobiety w jasnych lub ciemnych woalach, połyskujących cekinami, jedne obwieszone klejnotami, inne mające jedynie swą urodę za ozdobę, gromadziły się na dachach, by wdychać świeże wieczorne powietrze, zajadać słodkości i wymieniać między sobą ploteczki. Nawet służące miały prawo wyjść na taras. W tym czasie mężczyźni wylegali na place, gdzie oddawali się rozmowom, słuchali bajarzy lub oglądali popisy linoskoczków.
Tego wieczora, kiedy Fatima ulokowała klientkę na miękkich poduszkach pod nocnym niebem, ta miała dziwne uczucie, że jest inną kobietą. Czuła się wspaniale w swojej obecnej skórze, a nowa twarz wydawała się jej obca, lecz pociągająca. Przez ponad godzinę leniuchowała w wielkim basenie wypełnionym letnią wodą, a niewolnica przykucnięta nad brzegiem podawała jej obrane owoce.
Potem nałożono jej makijaż. Zęby wyszczotkowano specjalną pastą, usta pomalowano na piękny czerwony kolor, przyczernione oczy zdawały się zachodzić aż na skronie, pomalowane paznokcie zaś błyszczały jak różowe klejnoty. Nowe ubranie było bardzo wygodne: szerokie spodnie z różowego muślinu, związane na biodrach ciężkim, srebrnym pasem i pozostawiające odkryty brzuch i talię, do tego bluzka w tym samym kolorze z krótkimi rękawami, a na głowie okrągły wianek przytrzymujący olbrzymi różowy woal, w który musiała się zawinąć, zanim wyszła na dach.
Noc była łagodna, pachnąca jaśminami i kwiatem pomarańczowym. Z tarasu widok miasta, którego uliczki i otwarte jeszcze bazary rozświetliły się mnóstwem lampek oliwnych, był tak nieoczekiwany i baśniowy dla przybysza z Północy, przyzwyczajonego do ciemnych miast, do gaszenia świateł o zmierzchu, że Katarzyna nie mogła oderwać od niego wzroku. Dziwna muzyka, łzawa i drżąca, dochodząca z niedalekiej gospody mieszała się z łagodnym szemraniem pobliskiego strumienia.
Wkrótce jednak spojrzenie Katarzyny przeniosło się z miasta na olbrzymią sylwetkę pałacu, który górował nad domem Fatimy, rysując się na ciemnym niebie głębokimi otworami strzelniczymi. Żadnego światła, żadnego znaku życia oprócz szczęku zbroi niewidocznych strażników. W tych niemych murach czaiła się jakaś groźba. Zdawały się mówić, że nigdy nie wydadzą swego więźnia.
– Można by rzec – rzekła Fatima widząc, że jej klientka nie spuszcza oczu z pałacu – że pociąga cię ten widok, Jutrzenko. O czym marzysz, patrząc na niego?
– O kochanku księżniczki – odparła sprytnie Katarzyna. – O pięknym, białym niewolniku. Jestem z tego samego kraju co i on, jak ci wiadomo. To normalne, że mnie interesuje.
Fatima żywo położyła swą wielką łapę na ustach Katarzyny, która zauważyła, że Etiopka przewraca oczami ze strachu.
– Czy życie ci niemiłe? – syknęła. – Sąsiednie tarasy nie są daleko, a zauważyłam, że na jednym z nich pojawił się właśnie szafranowy woal Aiszy, żony bogatego handlarza przypraw, największej plotkarki w mieście. Ja jestem już stara i brzydka, ale lubię jeszcze wdychać zapach róż i jeść czarny nugat.
– Czy popełniłam jakąś nieostrożność, mówiąc w ten sposób?
– Owszem, gdyż mężczyzna, o którym wspomniałaś, jest jedynym w całej Grenadzie, o którym żadna kobieta nie ma prawa pomyśleć nawet we śnie. Kaci Zobeidy to jeńcy mongolscy, których podarował jej w hołdzie sułtan Mourad. Potrafią oni spowodować trwającą wiele dni agonię i lepiej już narazić się na gniew samego kalifa, niż wywołać zazdrość Zobeidy. Nawet faworyta sułtana, olśniewająca Amina, nie podjęłaby takiego ryzyka. Zobeida i tak wystarczająco jej nienawidzi, toteż rzadko przybywa do Alhambry.
– Gdzie więc mieszka?
Fatima skierowała gruby palec na południowy kraniec miasta, gdzie dało się zauważyć smukłe pawilony i zielone dachy dużego budynku otoczonego ogrodem, którego listowie przeglądało się w błyszczących nurtach rzeki.
– To Alcazar Genil, prywatny pałac kobiet sułtana. Łatwo go pilnować i Amina czuje się w nim bardziej bezpieczna. Sułtanki rzadko w nim zamieszkiwały, lecz Amina wie, jakie skutki przynosi nienawiść szwagierki. Muhammad kocha ją, ale do siostry ma słabość, której Amina się obawia.
– Gdyby Zobeida postanowiła ściąć jej głowę, wątpię, czy pałac ten długo by się obronił – zauważyła Katarzyna.
– Dłużej, niż sądzisz, gdyż jest jeszcze to – odparła Fatima, wskazując na fortecę stojącą nie opodal uniwersytetu, najeżoną strzelnicami i oświetloną licznymi koszami żarowymi, która strzegła południowej bramy miasta i sprawiała groźne wrażenie. – To siedziba Mansour-ben-Zegrisa, kuzyna Aminy, kochającego się w niej potajemnie i bez wątpienia najbogatszego człowieka w mieście. Rodziny Zegris i Banu Saradj to najpotężniejsze rody w mieście i oczywiście rywalizują ze sobą. Amina należy do rodu Zegrisów, jest to więc dodatkowy powód do nienawiści Zobeidy, która sprzyja rodowi Banu Saradj. Nie wyobrażasz sobie, ile kłopotów mamy z powodu tych wiecznych waśni! Sam kalif Muhammad już dwa razy stracił tron przez ród Zegrisów.
– I nie ukarał ich, wstępując na tron po raz trzeci? Fatima wzruszyła ramionami.
– Nie mógłby! Sułtan z rodu Merinidów, panujący w Fezie nad rozległymi ziemiami Magrebu, jest jego przyjacielem. Ukaranie Zegrisów wzbudziłoby jego gniew, a dzicy jeźdźcy pustyni szybko stanęliby pod naszymi murami. Muhammad wolał więc doprowadzić do ugody z nieprzyjacielem. Łagodność i dobroć Aminy, choć bardzo przywiązanej do rodziny, lecz kochającej mocno małżonka, przyczyniły się do zawarcia dziwnego układu. Oto dlaczego Muhammad znosi pod własnym nosem obecność Mansour-ben-Zegrisa, który w każdej chwili może ugryźć.
Fatima umilkła. Katarzyna myślała o wszystkim, co usłyszała przed chwilą. Informacje te mogły okazać się przydatne. Powtarzała w myśli wszystkie nazwiska, tak by dokładnie utkwiły jej w pamięci.
Otworzyła usta, by zadać swej towarzyszce następne pytanie, kiedy potężne chrapanie przeszyło nocną ciszę. Zmęczona dniem wytężonej pracy, potężna Etiopka osunęła się na rozrzucone na podłodze poduszki i z otwartymi ustami i z rękami założonymi na brzuchu zasnęła jak kamień. Katarzyna uśmiechnęła się tylko i umościwszy sobie wygodne miejsce na poduszkach, oddała się swoim myślom.
Kiedy minął ósmy dzień kuracji, Katarzyna była nie do poznania. Spokojne, wygodne i bezczynne życie, bogate pożywienie, długie godziny błogiego leniuchowania w basenach z gorącą, zimną lub letnią wodą, a zwłaszcza skomplikowane zabiegi kosmetyczne w wykonaniu Etiopki uczyniły cuda. Jej ciało przestało być tragicznie chude, skóra wygładziła się, stając się delikatna jak płatek róży, a noszenie miejscowych strojów zaczęło sprawiać jej prawdziwą przyjemność.
Kilka razy w czasie trwania kuracji odwiedzał ją Abu, by sprawdzić poczynione postępy, lecz ani Walter, ani Josse nie mogli mu towarzyszyć. Były to krótkie i dosyć oficjalne wizyty, podczas których mały medyk sprytnie udawał kolekcjonera, który przyszedł sprawdzić, w jakim stadium jest naprawa drogocennego bibelotu, który udało mu się wyszperać.
Raz udało mu się szepnąć jej na ucho, że jeszcze nie wymyślił odpowiedniego sposobu na dostanie się do pałacu, co tylko wzmogło niecierpliwość Katarzyny. Czuła się całkowicie gotowa. Wielkie, polerowane lustra w sali masażu podpowiadały jej, że już czas wypróbować swoich nowych sił. Fatima jednak nie była jeszcze zadowolona ze swego dzieła.
– Cierpliwości! – mawiała malując jej twarz ze starannością ilustratorki. – Nie osiągnęłaś jeszcze całkowitej doskonałości!
Zazdrośnie chowała swoją piękną klientkę w czeluściach domu i jedynie jej służące i eunuchowie mogli się do niej zbliżać. Jednakże pewnego dnia, kiedy ociekająca wodą wyłoniła się z basenu, ujrzała, jak Fatima rozmawia z ożywieniem z jakąś starszą kobietą w zielonych brokatach, której wścibskie oczy dostrzegły jej nagie ciało. Obie kobiety rzucały ostre słowa i Katarzyna dałaby sobie głowę uciąć, że mówią o niej. Wreszcie, potakując głową, stara kobieta odeszła, szurając po posadzce pantoflami. Kiedy Katarzyna spytała Fatimę kto zacz, ta wzruszyła ramionami.
– To moja stara przyjaciółka. Kiedy przyjdzie tu znowu, musisz być dla niej uprzejma... gdyż może wiele dla ciebie zrobić, jeśli pragniesz mieć bardziej męskiego pana niż twój medyk!
Fatima nie chciała więcej nic powiedzieć, więc Jutrzenka musiała się zadowolić jej tajemniczymi słowami, domyślając się, co prawda, ich znaczenia. Przecież Abu napomknął, że Fatima była królową stręczycielek.
– Bardziej męskiego pana... z pewnością – powiedziała – lecz byłabym całkiem szczęśliwa, gdybym dzięki temu panu mogła wreszcie odkryć cuda Alhambry!
– To nie jest możliwe – odparła Fatima szorstko, więc Katarzyna zamilkła, widząc, że naleganiem nic nie wskóra.
Następnego dnia po wizycie starej w zielonych sukniach Fatima pozwoliła Katarzynie udać się na suk, oczywiście z dokładnie zakrytą twarzą i pod opieką dwóch służących, które ani na krok jej nie odstępowały, oraz wielkiego eunucha, trzymającego pod pachą długą pałkę pokrytą krokodylową skórą. Katarzyna skierowała pierwsze kroki na wielki targ jedwabny, rozciągający się u stóp podjazdu do Alhambry. Zapowiadał się upalny dzień. Miasto spowijała niebieskawa mgła, a mieszkańcy polewali ulice strumieniami wody. Było jeszcze dosyć wcześnie. Zaledwie dwie godziny temu wstał dzień i była to jedyna pora dnia, oprócz łagodnej godziny zmierzchu, kiedy przyjemnie było porzucić zacienione domy.
Od strony strzeżonej przez olbrzymich Nubijczyków bramy Bab-el-Ajuar dały się słyszeć dźwięki przeszywającej, wojennej muzyki. Nadjeżdżała grupa zbrojnych rycerzy, na których czele jechali mężczyźni dmiący w dudy i uderzający w małe okrągłe tamburyny. Żołnierze o śniadej cerze i dzikich oczach byli uzbrojeni w lance i na małych koniach andaluzyjskich otaczali grupę strojnych rycerzy, z których każdy trzymał na ręce odzianej w skórzaną rękawicę sokoła lub białozora. Głowy drapieżników zakrywały kapturki z czerwonego jedwabiu wysadzane drogocennymi kamieniami. Suknie rycerzy były z drogich brokatów, a ich broń ozdobiona wielkimi klejnotami. Wszyscy mieli dumne, delikatne twarze, krótkie czarne brody i oczy jak rozżarzone węgle. Tylko jeden z nich był bez turbanu. Jechał samotnie nieco z boku, trzymając się w siodle wyniośle i przytrzymując jedną ręką ognistego, śnieżnobiałego wierzchowca, który przykuł uwagę Katarzyny. To była Morgana! Katarzyna przeniosła wzrok na jeźdźca i okrzyk zamarł jej na ustach... Arnold!!!
Jadąc wyprostowany, przewyższał towarzyszy o głowę. Ubrany był na modłę orientalną, lecz jego czarne jedwabie odcinały się od kolorowych strojów pozostałych rycerzy. Na wierzch nałożony miał biały burnus, niedbale odrzucony do tyłu.
Jego piękna twarz o surowych rysach i wspaniałym profilu wydelikatniała, lecz była tak samo opalona jak twarze Maurów. Czarne oczy błyszczały ponurym blaskiem, a na skroniach, wśród czarnych włosów, pojawiły się siwe pasemka.
Katarzyna utkwiła w nim oczy, nie mogąc uczynić kroku, podczas gdy on zbliżał się jakby nieobecny i obojętny, nie zważając na otoczenie, jedynie na sokoła trzymanego w ręku, którego czasem przybliżał do twarzy, jakby chciał mu coś powiedzieć. Katarzyna pożerała go wzrokiem, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Przecież wiedziała, że żyje nie opodal, lecz zobaczyć go tak nagle... Był tak blisko niej, a zarazem tak daleko. Wydawał się taki niedostępny! Nie, nie była na to przygotowana!
Tymczasem rycerze odjechali swoją drogą, by za chwilę zniknąć za ścianą różowego pałacu, którego nieliczne okna wyposażone były w grube muszarabijja* [*Muszarabijja, arab. – drewniana lub kamienna krata umieszczona przed oknem (w krajach muzułmańskich), która pozwala patrzeć, nie będąc widzianym, i osłania przed palącym słońcem.], kiedy jakaś siła pchnęła Katarzynę za czarnym rycerzem, oddalającym się wąską uliczką. W tej samej jednak chwili chwyciły ją silne ramiona eunucha, który zagrodził jej drogę, przewracając z trwogi białymi gałami.
– Puść mnie! – krzyknęła. – Nie jestem waszym więźniem!
– Rozkazy Fatimy są ścisłe – wyjaśniła służąca nieśmiało. – Mamy nie dopuścić, byś uczyniła cokolwiek, co by mogło wystawić cię na niebezpieczeństwo. Chciałaś rzucić się śladem książąt, czy tak?
– Czy nie wolno mi zobaczyć ich z bliska?
– Ich żołnierze zgrabnie wywijają bułatami* [*Bułat – krzywa, szeroka szabla wschodnich ludów.], szczególnie gdy eskortują więźnia księżniczki. Nawet byś się nie spostrzegła, kiedy by ci spadła głowa, a Fatima stłukłaby nas za to na kwaśne jabłko.
Najwyraźniej służące Etiopki bardziej bały się razów niż tego, że jej spadnie głowa... lecz właściwie miały rację. Gdyby teraz wybuchł skandal, Zobeidzie doniesiono by o zajściu, co mogło oznaczać śmierć... nie tylko dla niej, lecz może i dla Arnolda. Lepiej, że tak się nie stało. Chwila ta jednak była zbyt okrutna.
Katarzyna odwróciła się drżąc z emocji.
– Wracajmy... – westchnęła cicho. – Nie mam już ochoty spacerować po suku. Jest za ciepło.
W pobliżu małego meczetu z zieloną kopułą jej uwagę zwróciło dwóch żebraków. Jeden z nich był wysoki i chudy, a drugi mały, pokręcony i siedział na jedynej nodze. Obaj przyglądali się znikającemu orszakowi myśliwych, wymieniając uwagi. Do uszu Katarzyny doszło kilka słów.
– Francuski więzień księżniczki nudzi się wśród cudów Alhambry. Widziałeś, jaki jest ponury?
– A który człowiek, utraciwszy największy skarb, jakim jest wolność, nie byłby ponury? Ten chrześcijanin jest wojownikiem. To widać po jego postawie... i jego bliznach. Zresztą wojaczka bardziej upaja niż napitki. Została mu tylko miłość, a to za mało...
– Dlatego Zobeida zamyśla wysłać go za błękitne morze. W rozległym Magrebie buntują się liczne plemiona i sułtan zgodzi się przyjąć wojaka, choć to niewierny... a zresztą nie byłby on pierwszym, który nawrócił się na prawdziwą wiarę!
– Czy nasz kalif pozwoli siostrze wyjechać?
– Nie sprzeciwi się woli Zobeidy. Czy widziałeś, kto pilnuje więźnia? Sam wezyr Aben-Ahmed Banu Saradj! Księżniczka wyjedzie, kiedy zechce, a sułtan w Fezie zgotuje jej wspaniałe przyjęcie.
W tej chwili żebracy przerwali rozmowę na widok zbliżających się bogatych mieszczek i zaczęli głośno lamentować.
Katarzyna nie zwlekając, ruszyła w kierunku domu Fatimy.
Gadanina żebraków wpędziła ją w panikę. Jeśli ci ludzie mówili o Arnoldzie z takim zainteresowaniem, jeśli jego imię dźwięczało na każdym rogu miasta, to osoba francuskiego więźnia musiała wzbudzać powszechną ciekawość. Zobeida musiała uczynić z niego wyjątkową, wręcz legendarną postać... A jeśli ta przeklęta księżniczka zabierze Arnolda do Afryki, trzeba będzie ruszyć za nim w nieznane, bez nadziei na pomoc. Za wszelką cenę nie wolno było do tego dopuścić! Należało odbić go wcześniej i uciec razem!
Miała ochotę pobiec prosto do małego medyka, lecz wiedziała, że o tej porze odwiedza chorych. Zresztą służące Fatimy schwytałyby ją z łatwością. Skierowała się więc do domu Fatimy i pobiegła na małe patio wewnętrzne, na którym rosły drzewa cytrynowe, granatowe i winorośl. Zatrzymała się dopiero pod kolumnami otaczającymi ogród. Po wąskich alejkach, wijących się wokół różowej fontanny, przechadzała się Fatima odziana w nieprawdopodobną sukienkę w paski we wszystkich kolorach tęczy. Towarzyszyła jej znowu tamta stara kobieta, ubrana tym razem w suknię w ciemnym łososiowym kolorze w wielkie, zielone kwiaty.
Fatima na widok zadyszanej Katarzyny przeprosiła swojego gościa i pośpieszyła do niej.
– Co się stało? Co ci się przytrafiło? Gdzie są służące? – spytała wielce zaniepokojona.
– Idą za mną. Przyszłam pożegnać się z tobą, Fatimo... i podziękować ci za wszystko! Muszę wracać do... mego pana!
– O ile wiem, nie przyszedł upomnieć się o ciebie. Czyżbyś się z nim spotkała? – spytała Murzynka z powątpiewaniem.
– Nie, jednak jak najszybciej muszę wrócić do jego domu.
– A cóż ci się tak śpieszy? Zresztą, nie ma go w domu. Wezwano go do Alcazar Genil. Sułtanka zraniła się w kąpieli.
– No to zastanie mnie po powrocie! Ot i wszystko! Spotka go niespodzianka...
– A dla ciebie niespodzianką będzie spędzona z nim noc! Fatima przyglądała się uważnie twarzy Katarzyny.
– Prędzej czy później... – wyszeptała, czyniąc wymijający ruch ręką.
– Wydawało mi się – powiedziała Fatima – że pragniesz nade wszystko dostać się do Alhambry?
Serce Katarzyny zamarło, lecz za wszelką cenę musiała okazać nonszalancję.
– Próżne marzenia... Nigdy się nie ziszczą...
– Posłuchaj mnie, a twoje marzenia zostaną niebawem spełnione. Chodź za mną!
Chwyciła Katarzynę za nadgarstek, chcąc ją pociągnąć za sobą, lecz Katarzyna w przypływie podejrzliwości opierała się.
– Gdzie chcesz mnie zabrać?
– Do kobiety stojącej nie opodal fontanny... a potem do Alhambry... jeśli nadal tego pragniesz! Ta stara nazywa się Morayma. Wszyscy ją tutaj znają i zabiegają o jej towarzystwo, ponieważ zarządza haremem sułtana. Tamtego dnia zauważyła cię i wróciła tu z twojego powodu. Pójdź za nią, a będziesz należeć do samego kalifa! Nie do jakiegoś starego medyka.
– Do samego kalifa?... Mam iść do haremu?
Katarzyna wzdrygnęła się na tę propozycję, ale przypomniała sobie rozmowę z Abu, który powiedział, że apartamenty Zobeidy stanowią część haremu i że pawilon Arnolda znajduje się w jej ogrodach. Była to więc wymarzona okazja, a już tyle razy uniknęła śmierci, że nie bała się katów Grenady. Przecież nie mogli być straszniejsi od tych z Amboise! Zresztą jeśli dotrze do Arnolda, we dwoje będzie raźniej odpierać wroga... a nawet umrzeć, jeśli taka miała być cena odnalezienia ukochanego. Lepiej było umrzeć wraz z nim, niż zostawić go we władaniu tej kobiety!
Katarzyna była gotowa. Podniósłszy głowę, napotkała zmartwione spojrzenie Fatimy i uśmiechnęła się do niej.
– Zgadzam się! I dziękuję! Proszę cię tylko o zaniesienie listu do medyka.
Był dla mnie taki dobry.
– Rozumiem. Abu dostanie twój list, a teraz chodźmy. Morayma zaczyna się niecierpliwić!
W istocie, stara kobieta zbliżała się do nich wielkimi krokami, jak ktoś, kto nie ma ani chwili więcej do stracenia. Widząc to Fatima jak wytrawny sztukmistrz zerwała z Katarzyny muślinowy woal, pozwalając jej jasnym włosom z wplecionymi w nie złotymi nitkami zalśnić w słońcu i odkrywając jej smukłe ciało, odziane zaledwie w obszerne spodnie z żółtego muślinu i w przetykane złotem krótkie bolerko z głębokim dekoltem, ukazującym krągłe piersi...
Oczy starej zabłysły pod łososiowym woalem, który stręczycielka zerwała z twarzy o skórze żółtej, pofałdowanej i wyschniętej, ukazując krwiożerczy profil starej Żydówki obwieszony klejnotami. Zapadnięte, bezzębne usta zamieniły jej uśmiech w ohydny grymas. Jedynie dłonie pokryte krzykliwymi pierścieniami były jeszcze piękne i przy każdym ruchu wydzielały duszący zapach perfum.
Katarzyną wstrząsnęło obrzydzenie, kiedy stara dotknęła ręką jej boku, żeby sprawdzić, czy jest dosyć gładki.
– Możesz być spokojna – zapewniła Fatima. – Skórę ma delikatną jak jedwab, bez skazy!
– Widzę – odparła tamta, bezceremonialnie rozchylając bolerko Katarzyny i dwoma palcami szczypiąc jej piersi.
– Najwspanialsze owoce miłości! – bezwstydnie zachwalała je Fatima, jakby sprzedawała dywany czy inne towary. – Znajdź mi takiego mężczyznę, który na ich widok nie straciłby rozumu! Nigdzie nie znajdziesz dla swego pana doskonalszego kwiatu!
Morayma zamiast odpowiedzieć kiwnęła tylko głową, po czym rzuciła: – Otwórz usta!
– Po co? – zjeżyła się Katarzyna, zapominając o swoim planie, – Po to, żebym mogła się przekonać, czy masz świeży oddech!
– odparła oschle. – Mam nadzieję, że masz uległy charakter i potrafisz być posłuszna! Nie mam zamiaru ofiarować kalifowi kobiety narowistej i krnąbrnej!
– Przebacz mi, pani... – rzuciła Katarzyna czerwieniąc się, po czym posłusznie otworzyła usta, ukazując różowe podniebienie i dwa rzędy białych, lśniących zębów, między które stara wsunęła ostrożnie swój nos. Katarzyna miała ochotę parsknąć śmiechem, na szczęście nos cofnął się, a stara posłała Etiopce bazyliszkowe spojrzenie.
– Co ty jej dajesz do żucia, stara czarownico? – spytała zazdrośnie.
– Jej oddech pachnie jak zefirek!
– Kwiaty jaśminu i goździki! – odpaliła Fatima, przybierając złą minę, gdyż nie znosiła zdradzać swoich sztuczek, ale wiedziała, że przy strażniczce haremu na nic zdadzą się wszelkie krętactwa. – No więc, jak brzmi twoja decyzja?
– Zabieram ją! Przygotuj się, kobieto, ale żwawo! Muszę już wracać! Katarzyna nie zwlekając pobiegła do swego pokoju, by poskładać ubrania. Tymczasem obie kobiety zaczęły dyskutować o tym, co dla Fatimy było rzeczą najważniejszą: o cenie, która obowiązkowo powinna być wysoka.
– Muszę przecież dać jakieś odszkodowanie medykowi! – wykrzykiwała olbrzymia Etiopka.
Na to strażniczka: – Jeśli kalif wyróżni jakąś niewolnicę, to każdy poddany mogący mu ją podarować powinien czuć się zaszczycony!
Katarzyna zatrzasnęła drzwi, aby więcej tego nie słyszeć. Te handlowe przepychanki były jej obojętne. Wiedziała, że Fatima i tak zatrzyma dla siebie większą część otrzymanego złota, a swojemu klientowi opowie historyjkę o sile wyższej i o niepisanych prawach władcy.
Pośpiesznie chwyciła kartkę papieru, pióro i skreśliła kilka słów do Abu, zawiadamiając o swoim odejściu do haremu Alhambry: „Jestem szczęśliwa, pisała. Wreszcie zbliżę się do mego małżonka. Nie martw się o mnie, przyjacielu, lecz staraj się nie dopuścić, by Walter i Josse wdali się w nie przemyślane przedsięwzięcia. Postaram się przekazać ci wiadomości, może przez Fatimę, chyba że sam znajdziesz sposób, by dostać się do haremu...” Z dołu dobiegły jej uszu nawoływania. Morayma zaczęła się niecierpliwić. Chwyciwszy pierwsze lepsze zawiniątko z ubraniem i woal noszony przed chwilą, wybiegła na patio, w chwili gdy Fatima przeliczała chciwie wielki stos złotych, połyskujących w słońcu dinarów. Morayma, zauważywszy zawiniątko pod pachą Katarzyny, wyrwała go jej ze złością i cisnęła z pogardą na posadzkę.
– Po co ci te łachy? W pałacu ubiorę cię według gustu pana. Idziemy!
– Jeszcze chwilkę! Chciałam pożegnać się z Fatimą!
– Jeszcze się z nią zobaczysz! Często korzystamy z jej usług w haremie. Zna wiele tajemnic urody i miłości czyniących cuda.
Tymczasem Fatima, schowawszy swój skarb do worka z koziej skóry, podeszła do Katarzyny i prawie matczynym gestem poprawiła jej woal. Chwila ta wystarczyła, aby ta wcisnęła jej list do Abu.
– Idź za swoim przeznaczeniem, Jutrzenko, a kiedy już będziesz ukochanym, cennym klejnotem kalifa, przypomnij sobie o Fatimie...
– Bądź spokojna – obiecała Katarzyna, starając się grać swą rolę do końca.
– Nigdy o tobie nie zapomnę.
Jej słowa były szczere. Trudno bowiem byłoby zapomnieć o tym, co przeżyła w domu Etiopki. Na dodatek Fatima była dla niej dobra, mimo że kierowała się zyskiem.
Przyprowadzono dwie mulice z czerwoną, skórzaną uprzężą, całe obwieszone wisiorkami, na których Katarzyna i jej nowy mentor zajęły miejsca. Następnie na klaśnięcie dłoni Moraymy z pobliskiego zaułka wyłoniło się czterech chudych, spowitych aż po oczy w biel Nubijczyków. Wyciągnąwszy z pochew bułaty o szerokich, zakrzywionych ostrzach, otoczyli kobiety i orszak ruszył w drogę.
Upał zrobił się nie do wytrzymania. Widać było jak gorące powietrze wibruje, a z prawie białego nieba lał się słoneczny żar. Katarzyna jednak nie czuła upału, była zbyt podniecona. Jej myśli krążyły wokół pałacu, którego wrota za chwilę miały się przed nią otworzyć. Odległość dzieląca ją od Arnolda stawała się coraz mniejsza. Tego poranka ujrzała go. Teraz spróbuje z nim porozmawiać, zabrać go ze sobą do kraju! Czy uda się im uciec z pałacu i dotrzeć do granicy francuskiej? Czy po jej przekroczeniu zniknie groźba zemsty Zobeidy, czy ujdą przed pościgiem? Szybcy jeźdźcy Muhammada zbyt często gwałcili granice królestwa Kastylii, żeby mieli się nimi przejmować tym razem... Nie, nie należało o tym teraz myśleć! To wszystko nie miało znaczenia. Liczyło się tylko jedno: odzyskanie miłości Arnolda! Za wszelką cenę! Nieważne, co będzie potem... Potem niech się dzieje, co chce...
Przekraczając czerwony łuk bramy Bab-el-Ajuar, Katarzyna zadrżała z radości. Nubijscy strażnicy nie zwrócili na orszak uwagi.
Dalsza droga wiodła doliną, przez którą płynęły czyste potoki, ocienione drzewkami oliwnymi o srebrzystych listkach, po czym wznosiła się w górę, prowadząc do wysokiej bramy w drugim rzędzie murów obronnych, która stanowiła właściwe wejście do pałacu. Katarzyna zauważyła wyrzeźbioną na marmurowej płycie dłoń wzniesioną prosto do nieba.
– To brama Sprawiedliwości – objaśniła Morayma. – Ręka ta symbolizuje pięć przykazań Koranu. A te wieże nie opodal, to więzienia...
Katarzyna właściwie oceniła informację, która zabrzmiała jak ostrzeżenie, wręcz groźba. Brama, wzmocniona żelaznymi płytami, nabijana olbrzymimi ćwiekami i strzeżona przez rycerzy w czerwonych burnusach i błyszczących zbrojach, w spiczastych hełmach na głowie, nasuniętych aż po same oczy, wyglądała bardzo groźnie. Kiedy na rozkaz władcy zamykano ją, niemożliwością musiało być pokonanie potężnych murów. Różowy pałac i miniaturowe miasto otoczone tymi murami, jego domy, młyny i siedem kopuł zwieńczonych smukłym minaretem i wielki meczet z pewnością zamykały się wtedy jak pułapka nad swoją ofiarą... chyba że znało się tajemne wejście, przez które przemykali amanci Zobeidy. A może była to tylko legenda? Trupy znajdowane w fosach mogły równie dobrze być zrzucane z wież.
Katarzyna poszukiwała wzrokiem tajemnego przejścia do tego wspaniałego i groźnego pałacu, pociągającego i niebezpiecznego jak trujący kwiat. Jednak na widok świeżo ściętych, krwawiących jeszcze ludzkich głów, zatkniętych na hakach w murze, odwróciła głowę. Przekraczając bramę pałacu poczuła śmiertelny strach ściskający ją za gardło, lecz mocno zacisnęła zęby, utkwiwszy wzrok w plecach Moraymy. Nie wolno było się poddać... szczególnie teraz i to z powodu zwykłego, zwierzęcego strachu! Zbyt długo czekała na tę chwilę...
Nagłe w głębi niewidocznego jeszcze, lecz pobliskiego ogrodu zaśpiewał słowik, posyłając w przestrzeń kilka czystych jak górski potok dźwięków. Słowik o tej porze dnia, w takiej spiekocie?... Katarzynie zrobiło się lżej na sercu. Pomyślała, że to szczęśliwy znak i spiąwszy mulicę ruszyła raźniej do przodu.
Droga wiodła przez chłodny tunel, po czym za zakrętem pięła się do góry w palącym słońcu. Przed ich oczyma ukazała się następna brama.
– To brama Królewska – wyjaśniła Morayma. – Prowadzi do Seraju, pałacu kalifa. My jednak przejedziemy przez bramę Winną, prowadzącą prosto do haremu przez miasteczko administracyjne Alhambry.
Widząc, że Katarzyna nie spuszcza wzroku z murów łączących trzy purpurowe wieże obronne, stara uśmiechnęła się.
– W tej części nigdy twoja noga nie postanie. To Alcazaba, forteca czyniąca Alhambrę nie do zdobycia. Popatrz na tamtą olbrzymią basztę górującą nad przepaścią! Podziwiaj w niej potęgę twego przyszłego pana i władcy. Nazywa się Ghafar i jest najważniejszym elementem naszej obrony. W nocy będziesz słyszeć dzwon, który wisi na górze. Nie bój się go, Jutrzenko. Nie zwiastuje niebezpieczeństwa, lecz tylko czas na irygację doliny, którą reguluje w nocy... A teraz, jedźmy szybciej, upał staje się nie do wytrzymania, a ja chciałabym, żebyś w pełnej krasie stanęła przed panem.
Katarzyna zadrżała. Najwidoczniej stara nie zamierzała zostawić jej zbyt wiele czasu na oddech przed prezentacją u kalifa. Jednak zarówno w tej, jak i w pozostałych sprawach postanowiła, by wypadki toczyły się swoim torem, starając się je jak najlepiej wykorzystać.
Nad długim basenem haremu, wyłożonym niebieskimi i złotymi mozaikami, unosiły się kłęby pary i mocny zapach perfum, kiedy pojawiła się tam Katarzyna z powiekami ciężkimi jeszcze od snu, popychana przez Moraymę. Na rozkaz starej Żydówki spała dwie godziny po posiłku, lecz bardzo niespokojnie. W sali panował hałas nie do opisania, gdyż pięćdziesiąt zgromadzonych w niej kobiet jazgotało naraz, jak oszalałe ptactwo w ogromnej wolierze. Wianuszek niewolnic, w większości czarnych, otaczał basen z letnią, niebieską wodą, w którym baraszkowała grupa ładnych dziewcząt, śmiejąc się, krzycząc i ochlapując się nawzajem. Woda, poruszana ruchem ciał, wyglądała jak morze podczas sztormu, z tą różnicą, że była przezroczysta i nie ukrywała nagości kąpiących się kobiet – ani ciemnobrązowej karnacji cór Afryki o szczupłych biodrach i sterczących piersiach, ani skóry Azjatek o łagodnym odcieniu kości słoniowej, ani różowego alabastru nielicznych Europejek czy bursztynu Arabek. Włosy czarne, rude, mahoniowe i blond, oczy we wszystkich kolorach i odcieniach i głosy o przeróżnych barwach. Na widok nowo przybyłej kobiety umilkły i skierowały wzrok na Katarzynę oraz jej anioła stróża, Moraymę, która szybkimi ruchami rozebrała podopieczną, rzucając jej odzienie na lśniącą posadzkę. Po plecach Katarzyny przeszedł nieprzyjemny dreszcz, kiedy zauważyła wrogość w oczach kobiet.
To było straszne. Wszystkie te nieprzyjazne twarze, łącznie z niewolnicami, zdawały się chłostać ją spojrzeniami przepełnionymi nienawiścią. Morayma widząc to, podniosła głos: – To niewolnica kupiona w Almerii. Nazywa się Jutrzenka. Uważajcie, żeby nic złego jej się nie stało, bo w przeciwnym razie nie obejdzie się bez chłosty! A więc miejcie się na baczności i nie wyobrażajcie sobie, że wmówicie mi jakąś historyjkę o śliskiej posadzce w basenie, zasłabnięciu podczas kąpieli, ataku niestrawności, uderzeniu nagle oberwanym gzymsem, przypadkowej żmii w ogrodzie, czy jakimkolwiek innym wypadku! Pamiętajcie o tym! A ty, Jutrzenko, idź do kąpieli!
Przemówienie Moraymy zostało skwitowane szmerem niezadowolenia, jednak żadna z kobiet nie ośmieliła się zaprotestować. Zanurzając gołą stopę w pachnącej wodzie, Katarzyna miała wrażenie, że wstępuje do gniazda żmij. Wszystkie te zwinne i błyszczące ciała wyginały się jak węże, a usta wydawały się gotowe do wyplucia śmiercionośnego jadu.
Katarzyna zanurzyła się po szyję i zaczęła pływać. Wszystkie kąpiące się schodziły jej z drogi z nieufnością, dlatego chciała, żeby jak najszybciej się to skończyło. Podpłynęła do brzegu, by oddać się w ręce przydzielonych jej dwóch służących, które czekały na nią z grubymi, suchymi ręcznikami. Wtedy kątem oka zauważyła, że leżąca na poduszkach rozrzuconych na brzegu okrągła blondynka o różowej skórze uśmiecha się do niej przyjaźnie. Machinalnie zbliżyła się do niej. Dziewczyna pojaśniała w uśmiechu, wstała z poduszek i wyciągnęła do Katarzyny trochę za szeroką jak na kobietę dłoń.
– Chodź położyć się koło mnie i nie zwracaj na nie uwagi. Zawsze tak jest, kiedy zjawia się nowa. Sama rozumiesz, nowa towarzyszka może stać się niebezpieczną faworytą.
– Dlaczego niebezpieczną? Czyżby wszystkie te kobiety były zakochane w kalifie?
– Na Boga, nie!... Chociaż nie brak mu uroku.
Nieznajoma instynktownie przestała mówić po arabsku, przechodząc na francuski.
– Jesteś Francuzką?
– Tak, pochodzę z Saone. Urodziłam się w Auxonne. W kraju nazywałam się Marie Vermeil, lecz tutaj zwą mnie Aisza – dodała ze smutnym uśmiechem. – A ty, też pochodzisz z Francji?
– Urodziłam się w Paryżu, lecz wychowałam w Dijon u wuja Mateusza Gautherina, prowadzącego sklep z materiałami przy ulicy Griffon pod szyldem świętego Bonawentury.
– Mateusz Gautherin? – powtórzyła Maria w zamyśleniu. – Znam to nazwisko... To dziwne, ale wydaje mi się, że i ciebie też już gdzieś spotkałam...
Nagle przerwała na widok pięknej Arabki o złocistej skórze, która podpłynęła w ich stronę, piorunując obie kobiety znad powierzchni wody swymi tygrysimi, zielonymi źrenicami.
– Strzeż się jej... – szepnęła Maria. – To Zora, obecna faworyta kalifa. Sępy krążące nad Wieżą Skazanych mają więcej serca niż ta żmija. Jest gorsza od samej księżniczki Zobeidy, ponieważ ta jest mistrzynią perfidii, której księżniczka nie cierpi. Jeśli spodobasz się kalifowi, strzeż się Egipcjanki!
Katarzyna nie miała czasu dowiedzieć się niczego więcej od Marii, gdyż Morayma uznawszy widocznie, że kobiety dosyć się nagadały, podeszła do nich z dwiema czarnymi służącymi.
– Pomówimy później – zdążyła szepnąć jeszcze Maria-Aisza, nurkując do wody z taką precyzją, że gdyby Zora nie odsunęła się w porę, to okrągła blondynka niechybnie wpadłaby na nią.
Choć jej ciało było prawie suche, Katarzyna poddała się spokojnie zabiegom dwóch służących, które wytarły ją sumiennie swymi barchanowymi ręcznikami, po czym namaściły jej ciało lekką oliwką, która nadała jej skórze patyny jasnego złota. W chwili kiedy Katarzyna miała założyć swoją pasiastą gandurę* [*Gandura, arab. – zwiewna bluzka.], w której przyszła nad basen, podeszła do niej Morayma i rzekła: – Nie, nie ubieraj się jeszcze! Pójdziesz ze mną!
Idąc za Żydówką, Katarzyna minęła kilka łaźni, gorących i zimnych, i doszła do pokoju ze smukłymi arkadami, zdobionymi ornamentem z kwiatów i liści w kolorze niebieskim, różowym i złotym. Wokół pierwszego piętra biegła galeria, zasłonięta złoconymi żaluzjami. W głębi alków, urządzonych między kolumnami, widać było łóżka zarzucone stertami barwnych poduszek, na których leżało pięć czy sześć pięknych, nagich dziewcząt w rozkosznych pozach i bez najmniejszego skrępowania. Morayma wskazała na jedyne puste łóżko i powiedziała: – Połóż się tutaj!
– Po co?
– Sama za chwilę zobaczysz...
Morayma, zmusiwszy Katarzynę do położenia się w pociągającej pozie, udała się na środek sali, gdzie szemrała woda w marmurowej fontannie. Uniosła głowę w kierunku zamkniętej galerii, jakby na coś czekając. Katarzyna z zaciekawieniem również spojrzała w tę stronę.
Zdawało jej się, że za cienką żaluzją stoi jakaś postać, lecz tak nieruchoma, że nie była pewna czy to nie złudzenie. Wszystkie te przygotowania, ten powolny rytm życia podsycały jej niecierpliwość. Kiedy wreszcie ujrzy Arnolda? Co robi wśród tych nagich, jak ona sama, kobiet?
Odpowiedź nie dała na siebie długo czekać. Czyjaś ręka uniosła żaluzję i rzuciła jakiś przedmiot na jej łóżko. Zaintrygowana, pochyliła się i widząc, że to zwykłe jabłko, chciała je podnieść. Szybsza jednak okazała się Morayma. Katarzyna zauważyła, że jest czerwona z podniecenia, a jej oczy błyszczą z radości.
– Pan wybrał ciebie! – rzuciła w jej stronę strażniczka haremu. – Ledwo się zjawiłaś! Jeszcze tej nocy dostąpisz zaszczytu i staniesz się królewską nałożnicą. A teraz chodź szybko, nie mamy wiele czasu na przygotowania. Panu się śpieszy!
I nie pozwoliwszy nawet Katarzynie zabrać swojego ubrania, pociągnęła ją za sobą i ruszyła biegiem przez sale i galerie do skromnego pawilonu, jednego z najskromniejszych w całym haremie, w którym ulokowała swój nowy nabytek.
Katarzyna nie miała czasu na stawianie pytań. Pożądanie kalifa wywołało istną gotowość bojową w całym haremie. Oddana w ręce całej armii masażystek, pedikiurzystek, fryzjerek, perfumiarek i garderobianych, uznała, że należy biernie poddać się ich zabiegom. Zresztą... ujrzeć z bliska kalifa, to mogło wkrótce się przydać... Może uda jej się uzyskać na niego jakiś wpływ? Co zaś do spraw związanych z intymnym kontaktem z królem Grenady, to nie potrafiła się nawet przeciw temu buntować. Trudno, nie miała wyboru. Wszelki opór mógł nie tylko zniweczyć jej plan, lecz także wystawić Arnolda na śmiertelne niebezpieczeństwo. W końcu jeśli się podjęło walkę, to należało doprowadzić ją do końca, nie kręcąc nosem przy wyborze środków.
Kalif Muhammad VIII, siedząc ze skrzyżowanymi nogami na kanapie pokrytej miękkimi dywanami, przypatrywał się stojącej przed nim Katarzynie spowitej w przezroczyste, różowe muśliny. We wzroku władcy widać było najwyższy zachwyt, w oczach Katarzyny zaś nieufność zabarwioną ciekawością. Bóg wie dlaczego – może z powodu niepokojącego portretu Zobeidy, jaki przed nią nakreślono – młoda kobieta spodziewała się, że jej starszy brat okaże się człowiekiem aroganckim, brutalnym i cynicznym, kimś w rodzaju Gillesa de Rais’go skrzyżowanego z panem de la Trémoille’em...
Otóż książę, którego miała przed oczami, nie przypominał tego, kogo spodziewała się zastać. Mógł mieć od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat, lecz, co dziwne w przypadku Maura, jego głowę pokrywała ciemnoblond czupryna, a krótka broda w podobnym odcieniu zdobiła śniadą twarz. Na jego ciemnej twarzy wybijały się jasne, szaroniebieskie oczy i białe, lśniące zęby. Zobaczywszy Moraymę z nową kobietą odłożył na bok zwój papieru, na którym pisał za pomocą stylu*. [*Styl – rylec do pisania na tabliczkach powleczonych woskiem, używany w starożytności.].
Schowany w podcieniu, patrzył, jak zbliżają się alejką otoczoną cyprysami i basenami z wodą. Był to Ogród Architekta, ulubione miejsce kalifa, w którym chętnie latem przebywał. Było w nim jeszcze więcej róż i jaśminów niż w seraju. Róż ciemnych, purpurowych lub białych z różowym środkiem, podobnych do śniegu w blasku jutrzenki, róż, które królowały na wzgórzu, nachylały się nad lustrami wody, owijały się wokół białych kolumn podcieni, upajając nocą swymi zapachami. Miejsce to – stworzone dla miłości – miało w sobie coś oszałamiającego, coś, co powodowało, że powieki stawały się ciężkie, zaczynało pulsować w skroniach, a krew w żyłach zwalniała bieg.
Kalif nie odpowiedział, kiedy Morayma z wielką uniżonością wyraziła radość nowej odaliski* [*Odaliska – niewolnica usługująca w haremie lub nałożnica haremowa.] z tego, że została wybrana już w pierwszym dniu, ani wtedy, kiedy zachwalała urodę i łagodność Jutrzenki, perły z kraju Franków, ani gdy podkreślała blask jej głębokich i ciemnych jak ametysty oczu, ani gdy chwaliła giętkość jej ciała... Gdy zaś umilkła i chciała zdjąć z Katarzyny okrywające ją muśliny, kalif powstrzymał ją władczym gestem, po czym rozkazał: – Odejdź, Moraymo! Wezwę cię później!
Kiedy zostali sami, kalif wstał. Był niższy niż sądziła, a jego nogi wydawały się za krótkie przy potężnym torsie odzianym w jedwabną, zieloną gandurę, przeciętą na piersiach aż do pasa, wysadzanego wielkimi, kwadratowymi szmaragdami. Zbliżył się do Katarzyny z uśmiechem.
– Nie trzęś się! Nie zrobię ci krzywdy!
Przemówił po francusku, co wprawiło Katarzynę w szczere zdziwienie.
– Ja wcale się nie trzęsę... Dlaczego miałabym się trząść? Ale... skąd znasz, panie, mój język?
Kalif był już całkiem blisko, tak że Katarzyna poczuła zapach werbeny wydzielający się z jego ubrania.
– Zawsze lubiłem się uczyć, a wędrowcy z twego kraju byli mile widziani na mym dworze. Władca powinien w miarę możliwości rozumieć język wysłanych do niego ambasadorów. Tłumacze są często niewierni... lub przekupieni! Pewien jeniec, święty człowiek z twojego kraju, nauczył mnie twego języka jeszcze gdy byłem dzieckiem. Oprócz tego... nie jesteś pierwszą kobietą zza wielkich gór, która pojawiła się w mym pałacu.
Katarzyna pomyślała o Marii i uznała, że to wyjaśnienie jest prawdziwe.
Tymczasem Muhammad swoimi długimi palcami zaczął zdejmować z głowy woal zasłaniający twarz Katarzyny. Jego ruchy były powolne i delikatne niczym ruchy miłośnika sztuki zdejmującego opakowanie z długo pożądanego dzieła. Ukazał się piękny profil okolony złotą masą lśniących włosów przytrzymanych wiankiem z drobnych pereł oraz drobna, wdzięczna szyja. Następnie, jeden za drugim, opadły kolejne woale zasłaniające jej ciało. Morayma, znająca jak nikt męskie upodobania, założyła ich kilka na Katarzynę, wiedząc, jaką przyjemność sprawi kalifowi zdejmowanie ich jeden po drugim. Katarzyna została w samych spodniach, ściśniętych w kostkach i przytrzymywanych na biodrach sznurkami pereł. Nie poruszała się, pozwalając działać miękkim dłoniom, które w miarę opadania kolejnych warstw stroju stawały się coraz bardziej pieszczotliwe. Miała ochotę podobać się temu pociągającemu mężczyźnie, najwyraźniej urzeczonemu jej urodą, który był łagodny i nie prosił o nic więcej, tylko o godzinę rozkoszy... rozkoszy, którą Gilles de Rais zdobył siłą, którą Cygan Fero wydarł jej dzięki zastosowaniu eliksiru, którą nieomalże ofiarowała Piotrowi de Brézé, a którą tak spontanicznie dała Walterowi. Już tylu mężczyzn przewinęło się przez jej życie, a kalif nie był znowu taki zły.
Wkrótce zwiewne muśliny zaległy na posadzce jak olbrzymie płatki wielkiej róży. Ręce sułtana pieściły teraz nagą skórę, lecz on sam nie zbliżał się jeszcze. Patrzył... cofając się nawet o parę kroków, by lepiej móc podziwiać to ciało w przyćmionym świetle padającym ze złotych lamp, zawieszonych w arkadach. Trwali tak przez długie minuty, ona ofiarując bez wstydu wspaniałość swojej urody, on kilka kroków od niej, tkwiący w niemym zachwycie. Spośród ciemnych zakamarków wysokich cyprysów dobiegł dźwięczny śpiew słowika, przypominający tego, który zaśpiewał, gdy przekraczała bramy Alhambry. Być może był to nawet ten sam mały śpiewak?...
Jakby wtórując ptakowi, w ciszy nocnej zabrzmiał głos Muhammada: Gdym zrywał w ogrodzie różę jutrzenki Głos słowika chwycił mnie za serce. Cierpiał tak jak ja, bo też kochał różę I wypełniał świt swoim cichym szlochem. Przemierzam bez końca smętne alejki Więzień tamtej róży, tamtego słowika...
Strofki były piękne, a ciepły głos kalifa nadawał im jeszcze więcej uroku, lecz poeta urwał nagle. Wypowiadając ostatnie słowa, zbliżył się do Katarzyny. Złożył ostatnie słowo na jej ustach, po czym wziął ją na ręce i uniósł w głąb ogrodu...
– Miejsce róży jest wśród jej sióstr... – wyszeptał. – Dlatego zamierzam zerwać cię w ogrodzie...
Nad lustrem wody, w której odbijały się gwiazdy, w zacisznym otoczeniu krzewów jaśminowych leżały jedwabne materace i aksamitne poduszki. Sułtan położył nań Katarzynę, po czym niecierpliwie zerwał z siebie gandurę i cisnął precz. Ciężki, wysadzany szmaragdami pas, ciśnięty do basenu, wkrótce zniknął z powierzchni wody. Wreszcie sam osunął się na poduszki i przyciągnął ją do siebie drżącą, niezdolną do obrony i oczarowaną urokiem tego mężczyzny i tego bajkowego miejsca przesyconego zapachami nocy, cykaniem cykad i czułym śpiewem słowika. Kalif biegły był w sztuce miłości i Katarzyna bez oporów oddała się wyrafinowanej grze, odbierając w momentach jego rozkoszy swoją porcję przyjemności.
A wielkie lustro wody, nad którym wznosił się srebrzysty sierp księżyca, w milczeniu odbijało obraz dwóch złączonych ciał.
Wydajesz się ulepiona z wszystkich kwiatów rosnących w tym ogrodzie, Jutrzenko, a twoje spojrzenie jest czyste, jak kryształowe wody górskich potoków. Kto, o najwonniejsza z róż, nauczył cię sztuki kochania?...
– szeptał sułtan do ucha Katarzyny.
Słysząc te słowa, zaczerwieniła się, błogosławiąc cień rzucany przez jaśminy, który ukrył jej zmieszanie. To prawda, lubiła się kochać i jeśli jej serce należało tylko do jednego, jej ciało potrafiło docenić wyrafinowane pieszczoty mistrza rozkoszy. Odpowiedziała z nutą hipokryzji: – Któraż uczennica nie nabrałaby wprawy przy takim mistrzu jak ty, panie? Jestem twoją niewolnicą, panie, i muszę cię słuchać.
– Czyżby? Sądziłem, że... ale dla kobiety takiej jak ty potrafię okazać cierpliwość. Nauczę cię kochać mnie nie tylko ciałem, ale i sercem. Nie będziesz tutaj miała nic innego do roboty, jak dać mi każdej kolejnej nocy rozkosz większą od poprzedniej.
– Każdej nocy, panie? A pozostałe kobiety?...
– Kto raz zakosztował boskiej ambrozji, już nigdy nie zadowoli się mdłym, baranim sadłem!
Katarzyna uśmiechnęła się, lecz wkrótce jej uśmiech zniknął na wspomnienie dzikich, kocich oczu Egipcjanki Zory. Oczu, przypominających oczy tej strasznej i nieszczęśliwej Marii de Comborn, która chciała ją zabić i którą Arnold zasztyletował... Było oczywiste, że sułtan chciał uczynić z niej swoją faworytę i Katarzyna obawiała się, że przestrogi Moraymy nie powstrzymają Egipcjanki przed zbrodnią, jeśli ta zostanie odrzucona przez kalifa...
– Czynisz mi wielki zaszczyt, panie... – zaczęła, lecz natychmiast przerwała, gdyż w tej chwili w podcieniach pojawili się jacyś ludzie z łuczywami, rzucającymi na pogrążony w mroku ogród czerwonawe blaski.
Muhammad podparł się na łokciu i zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
– Kto ośmiela się przeszkadzać mi o tej porze?
Ludzie sułtana prowadzili młodego, wysokiego, chudego mężczyznę z krótką, czarną brodą i w purpurowym turbanie na głowie. Sądząc po jego aroganckiej minie i bogatym stroju, musiał to być jakiś wysoki dostojnik. Katarzyna nagle rozpoznała w nim jednego z myśliwych, którzy tamtego ranka towarzyszyli Arnoldowi.
– Kto to? – spytała.
– To Aben-Ahmed Banu Saradj... nasz wielki wezyr – odparł kalif.
– Musiało stać się coś ważnego, jeśli ośmielił się przyjść aż tutaj.
W jednej chwili mężczyzna, który wydał się Katarzynie taki ludzki, stał się ponownie wszechmocnym kalifem, komandorem wiernych, przed którego obliczem każdy człowiek, bez względu na pozycję, powinien chylić czoła. Pośpiesznie zakryła swą nagość wśród poduszek w najciemniejszym miejscu pod jaśminami, Muhammad zaś przywdział gandurę i wyłonił się z gniazdka. Na jego widok niosący pochodnie padli na twarz, a wielki wezyr giął w pokłonach swoją dumną postać odzianą w brokaty. W blasku płomieni wyglądał jak wielki rubin, lecz błyski, jakie można było dostrzec w jego oczach, nie spodobały się Katarzynie. Wydał jej się człowiekiem fałszywym, okrutnym i niebezpiecznym.
– Czego chcesz, Aben-Ahmedzie? Czego szukasz o tej nocnej godzinie?
– Jedynie niebezpieczeństwo mogło skierować moje kroki do ciebie, komandorze wiernych, i zmusić mnie do przerwania rzadkich godzin odpoczynku. Twój ojciec, waleczny Yusuf, opuścił Gibraltar na czele swych berberyjskich jeźdźców i kieruje się na Grenadę. Pomyślałem, że należy uprzedzić cię o tym bez zwłoki...
– Dobrze uczyniłeś! Czy wiadomo, dlaczego mój ojciec opuścił swoją kryjówkę?
– Nie, Panie Wszechmocny, nie wiadomo, lecz jeśli zechcesz przyjąć radę wiernego sługi, sądzę, że mądrość nakazuje, byś wysłał wojska na spotkanie Yusufa, w celu zbadania jego intencji.
– Nikt oprócz mnie nie może sobie pozwolić na badanie zamiarów wielkiego Yusufa. Jest moim ojcem i mój tron był jego tronem. Jeśli ktokolwiek ma się udać na jego spotkanie, to tym kimś mogę być tylko ja, gdyż tego wymagają odwieczne więzy krwi... tym bardziej jeśli Yusuf chce wojny.
– Nie lepiej w takim przypadku, byś się bronił, panie?
– Czy bierzesz mnie za kobietę? Idź wydać rozkazy! Każ osiodłać konie i niech Maurowie będą w pogotowiu! Pięćdziesięciu ludzi będzie mi towarzyszyć.
– Nie więcej? Ależ to istne szaleństwo, panie!
– Ani jednego więcej! Odejdź! Za chwilę wracam do Alhambry! Aben-Ahmed, zgarbiwszy się pod siłą spojrzenia kalifa, wycofał się, lecz Katarzyna zauważyła w jego ciemnych oczach złowróżbne błyski radości, kiedy Muhammad zapowiedział swój wyjazd z Grenady. Po zniknięciu wezyra Muhammad zbliżył się do swej nowej faworyty i klęknąwszy przed nią, pogładził jej splątane włosy.
– Muszę cię opuścić, moja cudowna różo, i dlatego smutno mi na sercu. Będę się jednak śpieszyć, by nie strawić zbyt wielu nocy z dala od ciebie.
– Czy to niebezpieczna wyprawa, panie?
– A co to takiego niebezpieczeństwo? Panowanie rodzi każdego dnia wciąż nowe niebezpieczeństwa. Czają się wszędzie: i w kwiatach w ogrodzie, i w kubku miodu podanego ci niewinną ręką dziecka, i w słodkim zapachu... Może i ty sama jesteś najbardziej upajającym z nich... i najbardziej śmiertelnym?
– Panie, chyba nie wierzysz własnym słowom?
– Rzeczywiście, co się tyczy ciebie, nie! Masz zbyt łagodne, zbyt czyste oczy! To zbyt okrutne, że muszę cię opuścić...
Kalif całował ją długo i namiętnie, po czym wstał i klasnął w dłonie.
Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zza ciemnego szpaleru cyprysów wyskoczyła okrągła jak beczułka Morayma. Kalif pokazał jej młodą kobietę schowaną wśród poduszek i rzekł: – Odprowadź ją do haremu... i strzeż jak oka w głowie! Dopilnuj, żeby niczego jej nie zabrakło podczas mej krótkiej nieobecności! Gdzie ją ulokowałaś?
– Przy małym dziedzińcu kąpielowym, panie... Nie wiedziałam wtedy, że...
– Zainstaluj ją w dawnych apartamentach Aminy... tych, które przylegają do wieży Wodnej. Daj jej tyle służby, ile uznasz za konieczne, lecz przede wszystkim strzeż jej! Odpowiadasz własną głową za jej bezpieczeństwo!
Katarzyna zauważyła strach w oczach Moraymy. Najwyraźniej rezultat jej zabiegów przewyższał pokładane w nich nadzieje i stara Żydówka nie spodziewała się tak gwałtownych narodzin nowego i żarliwego uczucia swego władcy i pana. Dało się to odczuć w uniżoności, z jaką zwróciła się do nowej faworyty, co ją szczerze rozbawiło.
– Chcę, abyś przyniosła mi moje woale! Nie mam zamiaru tkwić bez końca w tych poduszkach!
– Już po nie biegnę, Jutrzenko! Tylko się nie ruszaj! Drogocenna perła kalifa nie powinna się przemęczać! Ja zajmę się wszystkim, a następnie przyślę ci służących z lektyką i zostaniesz zaniesiona do twych nowych apartamentów!
Już zamierzała się oddalić, gdy Katarzyna powstrzymała ją gestem.
– Tylko nie to! Odejdę z tego miejsca tak samo jak tu przyszłam, a mianowicie na piechotę. Podobają mi się te ogrody, a noc jest taka ciepła! Powiedz mi tylko... czy moje apartamenty znajdują się daleko od apartamentów Zobeidy?
Morayma uczyniła gest przerażenia i zaczęła się trząść jak w febrze.
– Niestety nie! Są całkiem blisko i to mnie martwi. Sułtanka Amina uciekła z nich aż do Alcazar Genil, aby być jak najdalej od swej nieprzyjaciółki. Nasz pan jednak nie chce uwierzyć, że jego ukochana siostra tak różni się od niego. Będziesz musiała bacznie się strzec, żeby jej nie rozgniewać, Jutrzenko, bo wtedy twoje życie zawisłoby na włosku... a moja głowa również wkrótce by się potoczyła, ścięta przez kata. Szczególnie musisz unikać prywatnych ogrodów Zobeidy. A jeślibyś przypadkiem ujrzała frankońskiego pana, którego ona kocha, to odwróć się jak najszybciej, zasłoń szczelnie twarz i uciekaj, uciekaj, jeśli ci życie miłe!
I puściła się pędem, jakby Mongołowie Zobeidy już deptali jej po piętach.
Przebierając krótkimi nóżkami pod obfitymi fałdami swej sukni tak szybko, że śmigały tylko jej wielkie spiczaste papucie, przypominała przestraszonego kaczora.
Natomiast nowa faworyta nie bała się. Za jednym zamachem zdobyła pierwszorzędną pozycję, a wkrótce miała zamieszkać w bezpośrednim sąsiedztwie nienawistnej kobiety... i tak blisko Arnolda! Będzie mogła go zobaczyć, tego była pewna, i na tę myśl krew zaczynała szybciej krążyć w jej żyłach. A upojne chwile spędzone w ramionach kalifa uległy natychmiastowemu zapomnieniu. Cóż, noc miłosna z kalifem była ceną, jaką musiała zapłacić, by wreszcie osiągnąć tak długo pożądany cel. W sumie nie była to cena zbyt wygórowana...
Kilka chwil później, zamotana w swoje zwiewne szaty, opuściła ogrody kalifa, podążając za żwawo drepczącą Moraymą.
Dawno już minęła północ, kiedy Katarzyna z Moraymą przekroczyły wejście do haremu, strzeżonego przez uzbrojonych eunuchów. Plątanina pomieszczeń zdobionych mozaikami, ażurowych galerii i sklepionych przejść zaprowadziła je na rozległe patio, zarośnięte gąszczem kwiatów i roślin. Jeden jego bok był rzęsiście oświetlony lampkami oliwnymi, lecz Morayma skierowała się w ciemny kąt patia, gdzie paliła się tylko jedna lampka. Nie zrobiły nawet paru kroków, kiedy w głębi haremu wybuchła nieopisana wrzawa, w której mieszały się krzyki, wrzaski, przekleństwa, a nawet jęki! Morayma wyciągnęła szyję jak stara szkapa bojowa na dźwięk trąbki i zmarszczywszy brew powiedziała: – Znowu się zaczyna!
– Co się zaczyna?
– Zora znowu wpadła w szał! Kiedy kalif wybiera inną kobietę na noc, zaczyna się wściekać. Musi wtedy wyładować swą złość na czymś lub na kimś. Z reguły na innej kobiecie, żeby tylko móc gryźć, drapać i przeklinać. Musi polać się krew, żeby jej przeszło.
– I ty jej na to pozwalasz? – spytała oburzona Katarzyna.
– Czy pozwalam?... Jeszcze mnie nie znasz! Idź do siebie: to tamte drzwi. Czekają na ciebie służące. A ja przyjdę potem zobaczyć, jak ci się mieszka. A wy dwaj, za mną!
To ostatnie zdanie było skierowane do czarnych jak heban eunuchów, odzianych w krwistoczerwone szaty, którzy w ciszy trzymali straż u wejścia na patio. Nawykli do takich interwencji, bez słowa ruszyli z miejsca, wyciągnąwszy zza pasków bicze z hipopotamiej skóry i wkrótce cała trójka zniknęła z oczu Katarzyny. Została sama pod mięsistym i błyszczącym listowiem drzew pomarańczowych. Odczuwała radość, że nareszcie jest sama i wcale nie miała ochoty zamykać się w swoich nowych apartamentach. Noc była taka błoga, roztaczała swe zapachy i ściszone dźwięki melancholijnej melodii, dochodzącej z oświetlonej części jednego z budynków.
Ta właśnie część przyciągała ją jak magnes. Ukryta wśród krzewów, nie mogła oderwać od niej oczu. Nie było wątpliwości! To musiały być apartamenty Zobeidy! Aby się o tym przekonać, wystarczyło spojrzeć na dziesiątkę czarnych niewolników, trzymających straż pod kolumnadą. Ci co prawda nie mieli biczy zatkniętych u pasa, lecz szerokie i błyszczące bułaty, nie wróżące niczego dobrego komuś, kto chciałby się do nich zbliżyć.
Katarzyna płonęła jednak z ciekawości, żeby zobaczyć, co się działo w pomieszczeniach, skąd łagodne światło przenikało przez gałęzie pnących jaśminów i kładło się miękkim blaskiem na czerwonym piasku w ogrodzie. Siódmy zmysł podpowiadał jej, że tam, za tą zaporą z marmuru i jaśminów, był Arnold. Znajdował się tak blisko, że gdyby coś powiedział, usłyszałaby jego głos. Czuła to po ściśnięciu serca i przypływie jadowitej zazdrości chwytającej za gardło. Pieszczoty sułtana szybko zostały zepchnięte w jej pamięci przez przypływ nagłego, niszczącego i brutalnego gniewu do roli koniecznej formalności. W końcu, była to tylko mała, wykalkulowana zemsta, połączona ze zdradą jej nie nasyconych zmysłów. Katarzyna z przerażeniem stwierdziła, że jej zazdrość pozostała nie zmieniona i tak pierwotna jak sama miłość.
Do dźwięku instrumentów przyłączył się teraz kobiecy głos, ciepły, niski, płonący uczuciem i tak gorączkowy, że Katarzyna cała zamieniła się w słuch. Nie rozumiała tych tak czule szeptanych słów, przeczuwała jednak, że było to najgorętsze wyznanie miłości...
Słuchała jak zaczarowana tego tajemniczego głosu, nie zauważywszy nawet, że światła w apartamentach Zobeidy, jedne po drugich, pogasły. W ogrodzie pociemniało, a jasność w kilku oświetlonych oknach stała się cieplejsza. Głos śpiewającej zniżył się jeszcze, drżąc na strunach uczucia... Katarzyna, nie potrafiąc dłużej się opierać pożerającej ją ciekawości, zbliżyła się do pawilonu księżniczki.
Nie była w stanie myśleć o niczym, nawet o grożącym jej niebezpieczeństwie. Zdjęła jedynie pantofle i stąpając boso po piasku, chyłkiem przemknęła pod krzakami. Wreszcie dopadła do okna, wokół którego wiła się jakaś egzotyczna roślina, pokryta kłującymi kolcami. Nie zważając na przeszkodę, wyciągnęła szyję nad parapet pokryty zielonymi kafelkami i z ledwością zapanowała nad krzykiem.
Ujrzała Arnolda, siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na wielkiej kanapie z różowego brokatu, usłanej poduszkami, zajmującej co najmniej połowę małego, przytulnego pokoju o ścianach pokrytych zielonymi, kryształowymi płytkami, upodabniającymi go do wnętrza olbrzymiego klejnotu. Jego opalenizna, czarne włosy i czarne, szerokie spodnie haftowane złotą nicią odcinały się od tego czułego, kobiecego tła. Ze swoimi szerokimi ramionami i potężnymi muskularni nie pasował do tego otoczenia, jak szpada nie pasuje do koronek. Obok niego widać było szczelnie zasłoniętą niewolnicę, dolewającą mu wina do szerokiego, złotego pucharu, który Arnold opróżniał bezustannie. Był jeszcze przystojniejszy niż dawniej. Katarzyna jednak, ku swemu osłupieniu, zauważyła, że ma błędny wzrok i domyśliła się, że jest na wpół pijany! To był dla niej prawdziwy szok. Nigdy bowiem nie widziała swego męża pod wpływem wina. Czerwone wypieki na twarzy i niezdrowo błyszczące oczy przywiodły jej na myśl porównanie z Gillesem de Raisem. Katarzyna miała przed oczami nieznajomego!
Nie opodal Arnolda, na srebrzystych poduszkach, wdzięczyło się pyszne, kobiece ciało. Była to sama Zobeida, tak piękna, że aż zapierało dech w piersi. To ona śpiewała, trącając nonszalancko struny małej gitary długimi, giętkimi palcami.
Jej szyję, ramiona i zgrabne kostki pokrywał deszcz wielkich, mlecznych pereł. Perły zdobiły też jej czarne, rozpuszczone włosy. Spowijająca ją mgiełka gazy w kolorze oliwkowozielonym nie ukrywała żadnych szczegółów doskonałego ciała. Widząc, że rywalka jest jeszcze bardziej uwodzicielska, niż to pamiętała z przypadkowego spotkania, Katarzyna zapałała gniewem. Zauważyła też, że Zobeida nie spuszcza oczu ze swego więźnia, który... wcale na nią nie patrzył. Oszołomiony winem, utkwił wzrok w próżni i Katarzyna z zadowoleniem stwierdziła, że nie było w nim ani krzty radości.
W końcu uparta obojętność Arnolda zdenerwowała księżniczkę. Odrzuciwszy instrument z irytacją, surowym gestem wypędziła niewolnicę, po czym wstała i położyła się obok Arnolda, kładąc głowę na kolanach kochanka.
Arnold nie poruszył się nawet, lecz powoli i ostentacyjnie opróżnił kolejny puchar. Zobeida chciała jednak zmusić go, by się nią zajął. Katarzyna z drżeniem zobaczyła, jak jej pokryte pierścieniami dłonie pieszczą powoli nagi tors Arnolda, ślizgają się do ramion, owijają się wokół szyi i przyciągają jego twarz. Arnold pogardliwym gestem cisnął precz pusty puchar. Katarzyna zamknęła oczy, gdyż w tej chwili Zobeida przywarła chciwie do jego ust, wyciskając na nich gorący pocałunek.
Jednak prawie natychmiast para rozłączyła się. Arnold poderwał się z kanapy, wycierając ręką krew perlącą się na jego wargach... Odepchnięta z wściekłością Zobeida stoczyła się na dywan.
– Suko! – krzyknął obłędnie. – Ja cię nauczę!
Chwycił leżący na stole bicz i zaczął nim smagać plecy i ramiona Zobeidy. Katarzyna na ten widok zdusiła okrzyk grozy, zapominając o swej zazdrości na widok gestu, który nie mógł oznaczać nic innego, jak tylko nienawiść Arnolda do księżniczki. Pomyślała, że Zobeida nie zniesie z pewnością takiego traktowania, że niechybnie pociągnie za gong znajdujący się przy kanapie, że zacznie krzyczeć i ściągnie na pomoc eunuchów, a nawet katów...
Nic podobnego!... Z cichym jękiem skargi, niepokonana Zobeida przyczołgała się po dywanie do nagich stóp kochanka i oplótłszy je ramionami, przywarła do nich ustami, wlepiając w twarz Arnolda przepełnione oddaniem oczy ujarzmionej, dzikiej bestii. Szeptała przy tym jakieś słowa, których Katarzyna nie mogła dosłyszeć, lecz które musiały powoli spełniać swoją czarodziejską magię, gdyż... nagle bicz wypadł mu z ręki i Arnold zanurzywszy swe dłonie we włosach Zobeidy, przyciągnął jej twarz do swojej i wpił się w jej usta, rozrywając jednocześnie jej przezroczyste muśliny. Dwa splątane ciała legły na dywanie.
Wokół Katarzyny wszystko zaczęło obłędnie wirować: niebo, drzewa i ściany. Ciężko dysząc, oparła się o ścianę czując, że za chwilę zemdleje, że umrze o dwa kroki od bezwstydnej pary, wsłuchując się w wydawane przez nich jęki rozkoszy. Powodowana ślepą, odwieczną żądzą zabijania, odruchowo sięgnęła po swój sztylet, zawsze zatknięty u pasa, lecz zamiast niego jej dłoń napotkała kawałek zwiewnego muślinu. O! Gdyby tak mieć broń pod ręką! Stanęłaby wtedy przed niewiernym mężem jak bogini zemsty i zadałaby śmiertelny cios tej kreaturze, ośmielającej się kochać ohydną miłością, miłością niewolnika!... Zamiast na broń ręka Katarzyny natrafiła na ostre kolce, które boleśnie wbiły się w jej skórę, przywracając natychmiast utraconą świadomość. Równocześnie odgłos kroków dochodzących z alejki przywrócił jej poczucie rzeczywistości. Rozpoznawszy nosowy głos Moraymy, Katarzyna opuściła pośpiesznie kryjówkę, przeczołgała się pod krzewami i dotarła do głównej alei na spotkanie Moraymy. Stara Żydówka spojrzała na nią podejrzliwie.
– Skąd się tu wzięłaś? Wszędzie cię szukam!
– Przechadzałam się po ogrodzie... Noc jest taka ciepła... Nie miałam ochoty wracać... – odpowiedziała Katarzyna z wysiłkiem.
Morayma, nie wdając się w dalszą rozmowę, chwyciła Katarzynę za nadgarstek i pociągnęła ją w stronę wieży Wodnej. Pod oświetloną kolumnadą spojrzała na nią i zmarszczywszy brwi zauważyła z niezadowoleniem: – Jesteś bardzo blada! Czyżbyś była cierpiąca?
– Nie... Jestem tylko trochę zmęczona...
– W takim razie nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie śpisz! Chodźże wreszcie!
Katarzyna dała się poprowadzić bez oporu, nie mogąc odpędzić sprzed oczu dopiero co widzianej sceny miłosnej. Morayma, spodziewając się okrzyków radości na widok zbytku, jakim kalif otoczył tę niewolnicę, zdziwiła się niepomiernie widząc, jak ta, po wejściu do swego apartamentu, w którym oczekiwała na nią armia służących, upadła na materace, zanosząc się szlochem.
Morayma wykazała jednak na tyle rozsądku, by nie stawiać żadnych pytań. Odesłała wszystkie służące, a sama usiadła na brzegu łóżka, czekając spokojnie, aż burza przeminie.
Przypisywała ją silnym wrażeniom, jakich nie poskąpił niewolnicy miniony dzień. Katarzyna płakała jednak tak długo, że dopiero zmęczenie położyło kres jej rozpaczy. Kiedy ustały łzy, pogrążyła się jak znużone zwierzę w głębokim śnie... Morayma dawno już spała, a nad Grenadą zaległa noc, której ciszę przerywał jedynie dźwięk dzwonu znad kanałów.
Gdy Katarzyna otwarła spuchnięte od płaczu oczy, zobaczyła, że wokół niej jest pełno ludzi. Zamknęła je natychmiast sądząc, że jeszcze nie skończył się niespokojny sen. Dopiero dotyk wilgotnych, chłodnych tamponów na powiekach uświadomił jej pomyłkę. Wtedy usłyszała półgłosem wypowiadane słowa: – Obudź się, Jutrzenko, moja słodka perło! Otwórz oczy, by napawać się swą chwałą!
Katarzyna podniosła ostrożnie powieki i ujrzała tłum niewolników klęczących wokół niej i dźwigających na ramionach różnorodne przedmioty, jedwabie, mieniące się kolorami muśliny, ciężkie, złote klejnoty wysadzane drogocennymi kamieniami niespotykanej wielkości, flakony z perfumami i rzadkimi olejkami, ptaki z długimi jedwabistymi piórami o bajecznych kolorach. Jednak tym, co przykuło natychmiast wzrok nowej faworyty, była otyła postać Fatimy siedzącej ze skrzyżowanymi nogami na wielkiej poduszce leżącej na podłodze, w sukniach w ostrym czerwonym kolorze, i wyraz jej nieruchomej twarzy, na której malował się uśmiech pełen zachwytu.
Widząc, że młoda kobieta przebudziła się i że na nią patrzy, Etiopka wstała i pokłoniła się jej z nieoczekiwanym wdziękiem, zamiatając przy tym podłogę pawimi piórami zdobiącymi jej koafiurę.
– Co ty tutaj robisz? – spytała cicho Katarzyna.
– Przybyłam, aby pokłonić się wschodzącej gwieździe, o nieopisana wspaniałości! W mieście nie mówi się dzisiaj o niczym innym, jak o rzadkiej perle, którą dane mi było odkryć...
– I dlatego skoro świt przyszłaś po nagrodę, jak sądzę? Pogardliwy ton nie zbił z tropu Fatimy ani nie pozbawił jej uśmiechu.
Widać było, że Murzynka tryska radością, której nic nie potrafi zniweczyć.
– Na Boga, nie! Przyszłam do ciebie z prezentem!
– Z prezentem? Od ciebie?
– Niezupełnie. Od Abu-al-Khayra, medyka! Pomyśl, Jutrzenko, nie znałyśmy jego wielkiej duszy!
Imię drogiego przyjaciela pozwoliło Katarzynie otrząsnąć się z przygnębienia, bólu i niesmaku, w jakich była zatopiona. Myśl o nim dodała jej sił. Uniósłszy się na łokciu, odepchnęła niewolnicę, która przecierała jej oczy tamponami.
– Co masz na myśli?
Czarna dłoń Fatimy wskazała na wielki, złocony kosz, wypełniony po brzegi egzotycznymi owocami, jakich Katarzyna nigdy jeszcze nie widziała.
– Odwiedził mnie o samym świcie, dźwigając to i prosząc, bym poszła do Alhambry zanieść ci to w darze!
– Ciebie prosił? Nie powinien tego robić, przecież wywiodłaś go w pole?
– Dlatego powiadam: medyk Abu ma wielkie serce! Nie tylko, że nie ma do mnie żalu, lecz na dodatek jest mi wdzięczny za to, co dla ciebie uczyniłam.
„Pozwoliłaś, bym dostarczył niechcący szczęścia memu kalifowi, powiedział ze łzami w oczach, i od tej pory komandor wiernych będzie pamiętał w swych modłach o Abu-medyku, który dla niego poświęcił swój bezcenny klejnot!”. Co do ciebie – ciągnęła potoczyście Fatima – medyk błaga, byś zechciała przyjąć te owoce, byś zaszczyciła każdy z nich dotykiem swych warg tak, by w zamian wzmocniły twoje serce przerażone własnym szczęściem, by dodały ci sił i blasku, które twoje szczęście uczynią wiecznym! Owoce te, zapewniał, posiadają magiczną moc, którą jednak mogą przekazać tylko tobie!
Fatima mogła jeszcze długo wyrzucać z siebie zgrabne zdania, lecz Katarzyna miała ochotę pozbyć się natychmiast tych wszystkich ludzi, a jej w pierwszej kolejności. Dotarło bowiem do niej, że te owoce musiały zawierać wiadomość od Abu. Zmusiwszy się więc do uśmiechu, rzekła: – Podziękuj memu dawnemu panu za jego hojność. Powiedz mu, że nigdy nie wątpiłam w dobroć jego serca i że uczynię wszystko, by zdobyć na zawsze serce tego, którego kocham! Jeśli to się nie uda, wolę umrzeć! – dodała, zgrabnie żonglując słowami.
Widząc, że Fatima nie zbiera się do wyjścia i że niewolnice nadal trwają z darami na swoich miejscach, Katarzyna wezwała do siebie Moraymę i kazała się jej schylić, by nikt nie słyszał, co mówi.
– Jestem bardzo zmęczona, Moraymo! Chciałabym jeszcze pospać, by odzyskać siły i być piękniejszą, kiedy wróci mój pan. Czy to możliwe?
– Teraz wszystko już jest możliwe, o różo wśród róż! Wystarczy, że rozkażesz! Pozostawimy cię w spokoju, jak długo zechcesz. Podoba mi się, że jesteś taka rozsądna, że tak dbasz o to, by się podobać. Widzę, że zajdziesz daleko! – Jej dłoń pomalowana henną wskazała na spuchnięte jeszcze powieki Katarzyny. – Całe szczęście, że pan jest nieobecny! Będziesz miała wiele czasu, by odnaleźć blask szczęścia. Wyjdźcie, wy wszyscy!
– Odwiedź mnie znowu, Fatimo! – rzuciła Katarzyna do Etiopki, która niezbyt zadowolona oddalała się wraz z innymi. – Będę cię potrzebować!
To zdanie wystarczyło, by przywiędłe jeszcze przed chwilą pawie pióra odnalazły swoją poprzednią pewność siebie. Fatima, pęczniejąc z dumy, widząc się już w roli konfidentki faworyty kalifa, a może nawet i przyszłej sułtanki, jeżeli ta urodziłaby kalifowi syna, wyszła majestatycznie, a za nią wszystkie niewolnice z prezentami.
– Śpij spokojnie! – powiedziała Morayma, zaciągając nad łożem Katarzyny cienkie różowe zasłony. – I nie zjedz za dużo owoców – dodała, widząc, jak młoda kobieta przyciąga do łóżka koszyk od Abu.
– Możesz dostać wzdęcia, a co się tyczy świeżych fig... Morayma, nie dokończywszy zdania, nieoczekiwanie rzuciła się na podłogę i wyciągnąwszy przed siebie dłonie, padła na twarz. W progu pokoju, pod pięknym mauretańskim łukiem, ukazała się bowiem księżniczka Zobeida. Miała rozpuszczone do pasa włosy i zwykłą, niebieskozieloną gandurę ściśniętą w talii szerokim, złotym pierścieniem. Pomimo niedbałego stroju jej szczupła postać przedstawiała obraz doskonałej dumy. Katarzynie krew uderzyła do głowy. Z ledwością usłyszała bojaźliwy szept Moraymy: – Wstań i padnij na kolana... To księżniczka...
Żadna siła na świecie nie zmusiłaby Katarzyny do zrobienia tego, czego żądała od niej Morayma. Ukorzyć się przed tą dzikuską, która ośmieliła się zabrać jej męża! Nawet najmniejsza cząstka instynktu samozachowawczego nie potrafiłaby jej do tego zmusić! Nienawiść, jaką czuła do tej kobiety, paliła jej wnętrzności. Pozostając w bezruchu, z podniesioną dumnie głową, patrzyła na zbliżającą się Zobeidę źrenicami zwężonymi ze złości.
– Miej litość dla mnie i dla siebie... – powtórzyła przerażona Morayma, na co Katarzyna tylko wzruszyła ramionami.
Tymczasem Zobeida podeszła do łoża. Jej wielkie, ciemne oczy wpatrywały się w Katarzynę z ciekawością przeważającą nad gniewem.
– Nie słyszysz, co się do ciebie mówi? Masz się przede mną ukorzyć! – rzuciła od niechcenia.
– Dlaczego? Nie znam cię!
– Jestem siostrą twojego pana, kobieto, a z tego tytułu również twoją władczynią! W mojej obecności nie wolno ci podnieść głowy! Wstań i ukorz się!
– Nigdy! – odparła Katarzyna. – Dobrze mi w łóżku i nie mam zamiaru wstawać! Lecz jeśli chcesz, to możesz usiąść.
Katarzyna pomyślała, że koniec z nią, widząc, jak pochmurnieje oblicze Zobeidy... Ta jednak opanowała się, a na jej czerwonych ustach zakwitł pogardliwy uśmiech.
– Widzę, że szczęście uderzyło ci do głowy, kobieto! – rzekła wzruszając ramionami. – Tym razem mogę okazać ci pobłażanie, ale przyjmij do wiadomości, że podczas nieobecności mego brata ja jestem tutaj panią! Zresztą... czy leżysz, czy klęczysz przede mną, i tak jesteś u mych stóp. Lecz pamiętaj, byś na przyszłość oddawała należne mi hołdy, gdyż następnym razem mogę nie być taka cierpliwa jak dziś! Dzisiaj... jestem w bardzo dobrym nastroju...
Katarzyna musiała powstrzymać atak narastającego gniewu. W dobrym nastroju? W rzeczy samej, zbyt dobrze pojmowała przyczynę tej niezwykłej łagodności. Wystarczyło spojrzeć na niedbały strój, na rozpuszczone włosy i na podkrążone oczy księżniczki... Musiała niedawno opuścić objęcia Arnolda!
Zapanowała nieznośna cisza, którą przerwał śmiech Zobeidy.
– Szkoda, że nie widzisz się w lustrze! Wyglądasz jak kot, ostrzący pazury do ataku. Mogłabym pomyśleć, że mnie nienawidzisz. Skąd przybywasz kobieto o żółtych włosach?
– Zostałam schwytana przez korsarzy i sprzedana na targu niewolników w Almerii – wyrecytowała Katarzyna.
– Z jakiego kraju pochodzisz? Czy może z kraju Franków?
– W rzeczy samej! Urodziłam się w Paryżu...
– Paryż... – przerwała księżniczka. – Podróżnicy, których mój brat chętnie przyjmuje, opowiadają, że ongiś było to miasto niezrównane pod względem bogactwa i nauki, lecz ponoć wojna i nędza rujnują je z dnia na dzień. Czy to dlatego jego mieszkańcy zostają niewolnikami?
– Obawiam się – odparła Katarzyna ostro – że nie rozumiesz zbyt dobrze spraw mojego kraju. A ja nie potrafiłabym ci należycie ich wytłumaczyć!
– Nieważne! To mnie nie interesuje. W sumie, z kilkoma wyjątkami, nadajecie się tylko do tego, by być niewolnikami, lecz nigdy nie zrozumiem, jak może się podobać mężczyźnie wasza biała skóra i wasze żółte włosy. Są takie mdłe! – Zobeida odwróciła się i skierowała do drzwi, lecz na progu zatrzymała się i rzuciła: – Byłabym zapomniała! Posłuchaj, co ci powiem, kobieto, i staraj się to zapamiętać, jeśli ci życie miłe: Kaprys mojego brata, który, możesz być pewna, nie potrwa długo, dał ci miejsce sułtanki, dzięki czemu mieszkasz w moim sąsiedztwie. Jednak nie zbliżaj się do moich apartamentów! Tylko moje służące mają do nich wstęp lub te osoby, które ja sama zaproszę! Ale nie zniosę w nich obcej, barbarzyńskiej kobiety! Jeżeli zobaczę, że kręcisz się w pobliżu, zginiesz!
Katarzyna milczała. Domyśliła się, że ten zakaz dotyczył szczególnie kobiety takiej jak ona, pochodzącej z kraju jej kochanka. Przez chwilę miała ochotę rzucić w twarz rywalce wszystko, co o niej myśli, lecz coś ją powstrzymało... Po co podsycać gniew tej niebezpiecznej tygrysicy? Z pewnością walka na słowa z Zobeidą nie zwróci jej Arnolda... Nie mogła jednak powstrzymać pytania: – Czyżbyś chowała jakiś skarb u siebie, pani?
– Jesteś zbyt gadatliwa i ciekawa, kobieto o żółtych włosach! Moja cierpliwość dla ciebie się kończy. Dziękuj Allachowi, że nie chcę zasmucić mego brata, niszcząc mu zabawkę, którą się jeszcze nie znudził! Ale powstrzymuj swój język, niewierna, i zasłaniaj oczy, jeśli ci są miłe! Ślepa i niema, nadawałabyś się w sam raz dla świerzbowatych z Maristanu! Pamiętaj: nie zbliżaj się do mej siedziby! A zresztą i tak niedługo będziesz moją sąsiadką!
– Dlaczego?
– Dlatego, że mnie zawiodłaś... W pałacu opowiadano o tobie istne cuda, chciałam więc sprawdzić osobiście, czy rzeczywiście jesteś taka piękna, jak powiadają, lecz...
Co mówiąc, Zobeida podeszła na powrót do łoża Katarzyny. Jej miękkie, kocie ruchy przywodziły nieodparcie na myśl skradającą się czarną panterę. Pochyliła się i ku przerażeniu Katarzyny wybrała z koszyka Abu największą, różową, pokrytą puszkiem brzoskwinię i wbiła weń swe małe, ostre zęby. Nie wiedząc, co zawiera kosz, Katarzyna zadrżała na myśl, że Zobeida odkryje pierwsza jego tajemnicę. Czy to coś było ukryte w owocu, czy na spodzie koszyka? Patrzyła niespokojnie, jak Zobeida zjada owoc, a różowy sok spływa jej po palcach. Kiedy skończyła, rzuciła pestką w Katarzynę, jakby była ona koszem na śmieci, i raczyła skończyć zdanie.
– Lecz... nie jesteś taka piękna, jak sądziłam! Nie! Zdecydowanie nie! W rzeczy samej, znam wiele ładniejszych od ciebie!
Pochyliła się znowu nad koszem i przedłużając w nieskończoność tortury Katarzyny, sięgnęła tym razem po czarną figę z odcieniem fioletu i w końcu oddaliła się swoim omdlewającym krokiem kołysząc biodrami. W samą porę! Wściekła ze złości Katarzyna chwyciła bowiem wielki, słodki melon i wycelowała nim w rywalkę. Niestety, zielone muśliny Zobeidy zdążyły w porę zniknąć z pola obstrzału i dorodny owoc wypadł z rak Katarzyny. Tymczasem Morayma podnosiła się z podłogi, gdyż Zobeida zapomniała kazać jej wstać. Przestraszona hardością nowej faworyty, wolała nie zwracać na siebie uwagi i przez cały czas wizyty księżniczki skutecznie wtapiała się w gruby, jedwabny dywan. Od tak długiej gimnastyki rozbolały ją stawy.
– Na Allacha! – zaczęła zrzędzić. – Moje stare kości trzeszczą jak łodyga winorośli w ogniu. Co ci się stało, Jutrzenko, żeby tak odpowiadać strasznej Zobeidzie? Dziwię się, że jeszcze żyjesz! Widocznie w nocy musiała zaznać wielkiej rozkoszy w ramionach kochanka, skoro okazała ci taką wspaniałomyślność!
Tego już było Katarzynie za wiele.
– Idź precz! – krzyknęła przez zaciśnięte zęby. – Zniknij z mych oczu, jeśli nie chcesz, żebym się poskarżyła na ciebie kalifowi, jak tylko wróci!
– Co ci się stało? – zdziwiła się stara Żydówka. – Nie powiedziałam nic obraźliwego!
– Pragnę spokoju! Rozumiesz? Spokoju! Odejdź i nie wracaj tu, zanim cię nie zawołam! Już ci tłumaczyłam, że chce mi się spać! Spać! Czy to jasne?
– Dobrze już, dobrze... Odchodzę.
Katarzyna tylko na to czekała i kiedy Morayma wreszcie wyszła, zapomniała o swoim gniewie i przyciągnąwszy do siebie koszyk, wysypała jego zawartość na łóżko. Abu był człowiekiem niezwykle ostrożnym i dopiero na samym dnie ukazały się trzy przedmioty, z których jeden wyrwał z jej piersi okrzyk radości. Tą rzeczą był sztylet z krogulcem, wierny towarzysz najtrudniejszych chwil jej życia. Obok leżała mała fiolka w srebrnym etui i list, który Katarzyna rozerwała z niecierpliwością.
„Kiedy strudzony wędrowiec zanurzy się w głębokim borze, w którym ryczą dzikie zwierzęta, potrzebna mu broń, by ocalić życie – pisał Abu. – Popełniłaś wielką nieostrożność odchodząc, nie usłyszawszy mego zdania, gdyż życzyłem ci co prawda życia mniej wystawnego, lecz za to o ileż bezpieczniejszego. Jednak ten, kto sprzeciwia się woli Allacha, jest nierozumny, a ty podążyłaś jedynie za swoim przeznaczeniem. Twoi słudzy czuwają z dala nad tobą. Josse wstąpił do armii wezyra. Mieszka teraz w Alcazabie, w pobliżu pałacu. Walter natomiast gra rolę niemego sługi u mojego boku. Wszędzie mi towarzyszy, a ja zamierzam złożyć kilka wizyt komandorowi wiernych, jak tylko wróci. Do tego czasu nie przyśpieszaj biegu wydarzeń. Cierpliwość również może być bronią.
W fiolce znajduje się błyskawicznie działająca trucizna. Mądry człowiek nie zapomina, że jego misja może się nie powieść, a mongolscy kaci są wprawni w zadawaniu okrutnych cierpień”.
List oczywiście nie zawierał żadnego podpisu. Katarzyna pośpiesznie spaliła go w wielkim kadzidle stojącym na środku komnaty. Patrzyła, jak cienki papier skręca się, czernieje i zamienia w popiół. Poczuła się nieporównanie lepiej; teraz, kiedy miała broń, jej szanse wydały się bardziej wyrównane. Mogła zadać śmiertelny cios rywalce i odebrać jej Arnolda, choćby sama miała wkrótce zginąć!
Przycisnąwszy do serca zimną stal ostrza, wcisnęła się głęboko w poduszki. Teraz należało zastanowić się spokojnie nad tym, co miało niechybnie nastąpić!...
Młoda odaliska, Maria, siedziała na olbrzymiej poduszce z haftowanej skóry i ssała różany sorbet, podobna przy tym do małego kota. Kątem oka obserwowała Katarzynę, która leżąc na brzuchu i podparłszy brodę rękami, zastanawiała się nad własnym losem. Była to pora sjesty i cały pałac pogrążony był w ciszy i spokoju. Jedynie niewolnice poruszały wielkimi wachlarzami z piór nad pięknymi śpiącymi. Pod palącym słońcem nawet drzewa w ogrodzie stały jak skamieniałe.
Wizyta Zobeidy sprzed trzech dni zniweczyła wszystkie projekty Katarzyny. Księżniczka bowiem, nie zadowoliwszy się wcale zakazem zbliżania się nowej faworyty do swych apartamentów, podjęła dodatkowo specjalne kroki dotyczące niebezpiecznej sąsiadki.
Otóż kiedy Katarzyna chciała wyjść do ogrodu, skrzyżowały się przed nią dwie lance, a jakiś gardłowy głos kazał jej wracać do swych apartamentów. Wobec zdecydowanego protestu przeciwko takiemu zamknięciu, eunuch czuwający osobiście nad jej bezpieczeństwem wyjaśnił, że podczas nieobecności kalifa drogocenna faworyta musi być pilnowana w dzień i w nocy, żeby nie stało się jej jakieś nieszczęście.
– Nieszczęście? W tym pięknym ogrodzie?
– Wszystko jest możliwe! – wyjaśnił strażnik. – Słońce pali, w wodzie można się utopić, owady tną, a żmija uśmierca! – dodał niewzruszenie. – Mamy wyraźne rozkazy! Masz siedzieć u siebie!
– Jak długo?
– Dopóki nie wróci kalif.
Katarzyna nie nalegała. Ta niezwykła troska Zobeidy nie pozostawiała najmniejszych złudzeń: księżniczka nienawidziła jej równie mocno, jak ona jej. A przecież nic nie wiedziała o łączących ją z Arnoldem więzach. Była dla niej tylko kobietą z haremu, nawet jeśli dzięki kaprysowi kalifa została wyniesiona ponad inne. Czy obawiała się, że jej kochanka mogłaby zainteresować nowa twarz? Czy może to, że pochodziła z tego samego kraju co on, było przyczyną takiej ostrożności?
Od trzech dni Katarzyna starała się znaleźć odpowiedź na dręczące ją pytania, ale na próżno. Morayma także nie chciała pisnąć słowa i stała się dziwnie małomówna, jakoś się skurczyła, przygarbiła i tylko czasem rzucała na swoją podopieczną spojrzenie, w którym nadzieja mieszała się z nieprzezwyciężonym strachem. Jej wizyty stały się bardzo krótkie. Przychodziła dowiedzieć się o życzenia młodej pani, po czym natychmiast znikała. Katarzyna nie wiedziała, co o tym myśleć, lecz żyjąc w ciągłym niepokoju, że Zobeida wyjedzie do dalekiego Magrebu, zabierając ze sobą Arnolda, doprowadziła się do rozstroju nerwowego. Zwłaszcza noce, w czasie których wyobraźnia podsycała jej zazdrość, stały się nie do zniesienia i była gotowa rzucić się głową naprzód w pierwsze lepsze szalone przedsięwzięcie, które przyszłoby jej do głowy.
Czwartego dnia tego gorączkowego oczekiwania odwiedziła ją Maria-Aisza. Była szczelnie zakwefiona, lecz widać było, że się uśmiecha.
– Pomyślałam sobie, że może się nudzisz – powiedziała zdejmując kwef* [*Kwef – nieprzezroczysta zasłona na twarz, noszona przez kobiety muzułmańskie.] – a Morayma nie czyniła zbyt wielkich trudności i zgodziła się, bym cię odwiedziła.
– A eunuchowie... pozwolili ci przejść?
– Dlaczego nie! Mają rozkaz, żeby cię stąd nie wypuszczać, lecz ty możesz przyjmować u siebie wizyty.
Obecność Marii była przyjemna. Dziewczyna była nastawiona do niej przyjaźnie, a poza tym pochodziła również z Burgundii. Słuchając jej historii, odnalazła wiele wspólnego z własnym życiem. Otóż ta piękna córka właściciela winnicy z Beaune zwróciła na siebie uwagę pewnego rycerza księcia Filipa. Człowiek ten, cieszący się poparciem swego pana, zażądał, by oddano mu Marię za żonę i pewnego dnia w ich małym domu w Beaune pojawił się posłaniec z książęcym rozkazem, by przygotować wesele Mana może i pogodziłaby się ze swoim losem, jako że ów rycerz Colas Laigneau, był raczej przystojnym chłopcem, gdyby od dawna nie kochała się w swoim kuzynie, Jehanie Goriot, któremu przysięgła miłość i wierność.
Choć z Jehana był niezły gagatek, nie trzymały się go bowiem pieniądze, lecz trzymały się zawsze ładne panny, to umiał prawić piękne słówka i zgrabnie przemawiać. Maria kochała go takim, jakim był i pomimo jego licznych zdrad uwielbiała go, więc kiedy nadszedł książęcy rozkaz, dziewczyna wpadła w panikę i błagała Jehana, żeby ją porwał do jakiegoś południowego kraju, pełnego kwiatów i słońca, o którym niejednokrotnie snuł jej barwne opowieści.
Jehan na swój sposób też kochał Marię. Była przecież mądra i piękna Ale przede wszystkim pożądał jej, i myśl o sprzątnięciu jej sprzed nosa innemu podniecała go bardzo. Do tego potrzebne były jednak pieniądze I wtedy stało się najgorsze! Maria zabrała ojcu połowę jego oszczędności, me mówiąc mu o tym, a Jehan splądrował dom pewnego sędziego który wyjechał w tym czasie w interesach. Jeszcze tej samej nocy kochankowie uciekli z domów, żeby więcej do nich nie wrócić. Maria, która myślała, ze łapie szczęście za nogi, wkrótce przeżyła wielkie rozczarowanie.
Otóż Jehan nauczył ją sztuki miłości i ona, zasmakowawszy w niej oddawała mu się bez skrępowania, co spowodowało, że straciła szacunek w oczach kochanka. W końcu, kochając go za bardzo, znudziła mu się a zaczęły go pociągać ciemne oczy kobiet z południa. Wkrótce chłopiec miał już tylko jedno na myśli: jak pozbyć się Marii, która bez ustanku wspominała o ślubie. W tym celu posłużył się najbardziej podłym ze sposobów: kupcząc świeżą urodą swej narzeczonej, sprzedał ją greckiemu przemytnikowi z Marsylii, który porwał ją pod osłoną nocy i wsadził na swój handlowy statek, po czym na targu w Aleksandrii odsprzedał dostawcy kalifa Grenady...
– Oto w jaki sposób znalazłam się tutaj – zakończyła swą opowieść Mana.
– Ileż razy żałowałam mojego burgundzkiego ślubu i domu moich rodziców. Ten Colas mógł być przyzwoitym człowiekiem i mogłam z nim być szczęśliwa!
– A Jehan? – spytała Katarzyna, przejęta tą opowieścią. W oczach Marii pojawiła się żądza mordu.
– Jeśli go kiedyś spotkam, zabiję jak psa! – odparła tak zdecydowanie i pewnie, że Katarzyna nie mogła w to wątpić. Po czym, zachęcona okazanym jej przez Marię zaufaniem, opowiedziała historię swego życia nowej przyjaciółce.
Trwało to bardzo długo, lecz Maria słuchała, nie przerywając ani razu.
Dopiero po jej zakończeniu westchnęła: – Co za historia! Jak w powieści. A więc tajemniczy Francuz jest twoim mężem? A ja myślałam, że jesteś... że jesteś, pani, taką samą biedną dziewczyną jak ja! Już wiem, gdzie cię wcześniej widziałam: to było w Dijon, dokąd ojciec zabrał mnie na targ. Byłam jeszcze mała, lecz w pamięci utkwił mi obraz pięknej damy, jaśniejącej urodą.
– Czy uważasz, że się zmieniłam? – spytała Katarzyna z odrobiną goryczy.
– I nie ma powodu, żebyś mówiła do mnie pani. Teraz, kiedy poznałyśmy się lepiej, nie ma między nami żadnej różnicy!
– Czy się zmieniłaś? – powtórzyła mała Maria z powagą. – Chyba tak, lecz wtedy, w Dijon, pani stroje nie pozwalały dokładnie ocenić pani urody. Teraz widać ją dokładnie. Jesteś, pani, inna, ot i wszystko.
– Błagam cię, nie traktuj mnie jak wielką damę – powiedziała Katarzyna grzecznie. – Traktuj mnie jak przyjaciółkę, tak bardzo mi tego potrzeba!
Na takie dictum Maria z radością zgodziła się porzucić zbyteczne formułki i lody między dwiema kobietami zostały ostatecznie przełamane. Teraz były wspólniczkami, złączonymi tajemnicą, jak więzami krwi, na dobre i złe.
– Obiecaj mi, że jeśli uda ci się uciec, to zabierzesz mnie ze sobą, a uczynię wszystko, by ci pomóc! Musisz strasznie cierpieć z powodu Zobeidy.
– Jeśli opuszczę ten zamek i to miasto, obiecuję ci, że wezmę cię ze sobą, przysięgam!
Wtedy młoda dziewczyna przekazała swej nowej przyjaciółce kilka bardzo interesujących informacji.
– Jesteś w niebezpieczeństwie – powiedziała. – Jeśli kalif nie powróci, twoje godziny będą policzone.
– Dlaczego miałby nie wrócić?
– Ponieważ Aben-Ahmed Banu Saradj, wielki wezyr, nienawidzi go z całego serca, podobnie jak pożąda Zobeidy, która była jego kochanką, zanim pojawił się francuski rycerz. Chciałby także zdobyć tron, aby wprowadzić nań siebie i Zobeidę... a ta ekspedycja Yusufa, ojca Muhammada, przeciw własnemu synowi, to historia wyssana z palca. Ojciec i syn nie kochają się po prawdzie, lecz stary Yusuf ma dosyć panowania. Sam był ongiś kalifem i trudno uwierzyć, by na stare lata chciał synowi odebrać tron, który ongiś porzucił z własnej woli. To zwykłe insynuacje wezyra... obawiam się więc, czy nie zastawiono na niego pułapki!
– A wtedy będę zgubiona?
– Nie, nie tak szybko! Muhammad jest człowiekiem łatwowiernym, a zarazem jednym z najwaleczniejszych rycerzy. To wojak i z pewnością sobie poradzi. Właśnie dlatego Zobeida kazała cię pilnować: jeśli bowiem brat wróci z ekspedycji, dowie się, że siostra kazała pilnie strzec jego ukochanej faworyty. Gdyby zginął, natychmiast każe cię uśmiercić!
– Dlaczego? Co ja takiego jej zrobiłam?
– Ty nic, lecz Zora zajęła się tobą. Księżniczka toleruje ją, gdyż tamta zawsze była dla niej niezwykle usłużna. A ponieważ Zora pragnie nade wszystko twojej śmierci, użyła swej wyobraźni... a raczej geniuszu, gdyż przypadkiem odkryła prawdę!...
– Co masz na myśli?
– Zora wiedząc, że tylko Zobeida może sprzeciwiać się kalifowi, postanowiła uczynić z niej twego bezlitosnego wroga. W tym celu wykorzystała jej zazdrość o francuskiego kapitana. Zora wmówiła księżniczce, że jesteś zakochana w jej więźniu i że pragniesz się do niego zbliżyć.
– O mój Boże! Jestem zgubiona! A dlaczego nie zostałam wydana katu?
– Na to właśnie liczyła Zora, znając temperament księżniczki. Ale Zobeida nie jest głupia: zabić w czasie nieobecności kalifa faworytę, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia, to by oznaczało przyznanie się do udziału w spisku wezyra. Jeśli kalif wróci, zastanie cię żywą, lecz bądź pewna, że długo nie pożyjesz. Co prawda nie zginiesz z ręki kata, ale Zobeida obmyśli taki wypadek, żeby sama została poza kręgiem podejrzanych. Zobeida zna swego brata i wie, że ten z pozoru łagodny poeta ma dziką duszę godną swej siostry. Rzadko wpada w gniew, lecz kiedy to się stanie, potrafi być straszny. I tak bardzo ciebie pożąda! Jeśli wierzyć temu wszystkiemu!
Tu Maria wskazała ręką na zwój papieru opakowany w aksamit pokryty szafirami. Były to wiersze, które kalif przysłał ukochanej. Zakochany władca codziennie przysyłał oblubienicy coś innego, raz perły, innym razem złotą klatkę z niebieskimi papugami. Wśród prezentów było też wspaniałe dzieło sztuki: złoty paw z rozpostartym ogonem, wykonanym z drogocennych kamieni.
– Zresztą to znak, że kalif żyje – stwierdziła Maria. – Niech go Allach zachowa!
Niewolnice, które nadeszły z posiłkiem, przerwały kobietom ich zwierzenia. Podczas gdy Maria ochoczo zabrała się do jedzenia, Katarzyna zamyśliła się nad swoją sytuacją, która w świetle rewelacji odkrytych przez przyjaciółkę była gorsza, niż ośmielała się przypuszczać. W każdej chwili mogła dotrzeć do pałacu wiadomość o śmierci kalifa. A wtedy!... Bóg wie, ile minut życia jeszcze jej zostało. Nawet nie będzie mogła uprzedzić Arnolda i umrze dwa kroki od ukochanego, który o niczym się nie dowie. Jak wezwać na pomoc przyjaciół? Josse przebywał w Alcazabie. Czy można byłoby wysłać do niego posłańca? Czy mogła wezwać Fatimę i powierzyć jej list do Abu-al-Khayra? Czy ten list do niego dotrze? I ciągle to samo pytanie: czy zdąży?
Tymczasem Maria dokończyła sorbet i sięgnęła po lśniącego daktyla, kiedy Katarzyna przerwała swą medytację i utkwiwszy wzrok w Marii rzekła: – Nie mam ani chwili do stracenia! Muszę zacząć działać natychmiast!
– Co zamierzasz?
Katarzyna nie odpowiedziała od razu. Przed wypowiedzeniem decydujących słów pozwoliła sobie na chwilę wahania, ponieważ chodziło o jej życie i o to, że właściwie wcale nie znała tej młodej dziewczyny. Maria spojrzała na nią jednak tak jasno i tak szczerze, że Katarzyna porzuciła resztki nieufności. Jeśli nie mogła zaufać tej małej, to nikomu nie mogła zaufać. Czas naglił. Trzeba było się zdecydować.
– Muszę stąd wyjść i zobaczyć się z mężem!
– To oczywiste. Ale jak? Chyba żeby... Chyba żebyśmy zamieniły się ubraniami i żebyś wyszła zamiast mnie! Arabski strój ma swoje dobre strony. Aby zorientować się, kto ukrywa się pod tymi metrami materiału, trzeba nie lada sprytu, tym bardziej że mamy taki sam kolor skóry, a przy spuszczonych powiekach nie widać koloru oczu.
Serce Katarzyny zabiło mocniej. Maria sama zaproponowała jej to, o co ona nie śmiała poprosić. Ująwszy dłoń przyjaciółki w swe ręce powiedziała: – Czy zdajesz sobie, Mario, sprawę, że ryzykujesz własnym życiem? A jeśli ktoś tu przyjdzie w czasie mojej nieobecności?
– Wtedy powiem, że rzuciłaś się na mnie i że mnie związałaś. Nie brakuje tu cienkich i mocnych materiałów. Ja będę miała wytłumaczenie.
– A jak wytłumaczysz moją nieobecność, gdyby przyszła tu Morayma?
– Powiem jej, że się dusiłaś w zamknięciu i wyszłaś na świeże powietrze.
– I tylko dlatego cię związałam, żeby ci zabrać ubranie?
– Dlaczego nie? Gdybyś wiedziała, jak nieprawdopodobne pomysły podsuwa nuda kobietom zamkniętym w haremie, wiedziałabyś, że Morayma nie dziwi się już niczemu. Lecz strzeż się! To, co chcesz zrobić, jest niezwykle niebezpieczne. Dostać się do francuskiego rycerza oznacza niechybną śmierć. Jeżeli Zobeida zastanie cię u niego, to nawet strach przed gniewem brata nie uratuje twojej głowy!
– Trudno. Kto nie ryzykuje, ten nie osiąga niczego. Martwi mnie jedno: jak przejść przez stanowiska strażników? Prywatny ogród Zobeidy znajduje się z drugiej strony jej apartamentów. Słyszałam, że w nim znajduje się samotny pawilon, w którym mieszka mój mąż.
– W istocie. Nazywany jest pałacem Księcia, gdyż został zbudowany dla brata kalifa Muhammada V. Jego mury wznoszą się nad basenem z błękitną wodą. Francuski rycerz może go opuszczać jedynie udając się na polowanie, i to pod dobrą eskortą. Zobeida obawia się, żeby tęsknota za krajem nie wzięła góry nad jej urokami osobistymi, więc z wezyra uczyniła głównego jego strażnika.
– Sądziłam, że wezyr jest w niej zakochany?
– To okrucieństwo w stylu Zobeidy. Wezyr nienawidzi swego rywala i niewątpliwie ma nadzieję, że kiedy zostanie sułtanem, to się go pozbędzie, a na razie pragnie tylko jednego: przypodobać się swej księżniczce. Nie mogła wybrać lepszego strażnika i dobrze o tym wie. Powróćmy jednak do naszego planu. Dotrzeć do ogrodu Zobeidy nie jest trudno. W pobliżu mojego pokoju są małe drzwi, zawsze zamknięte na klucz, lecz łatwo je otworzyć za pomocą noża i odrobiny zręczności. Drzwi te prowadzą do ogrodów. Ogród Zobeidy oddzielony jest murem, lecz niezbyt wysokim i łatwo go przeskoczyć, podciągając się na gałęziach okalających go cyprysów. Chyba potrafisz to zrobić?
– Potrafię! Lecz... jeśli tak łatwo przeskoczyć ten mur, to dlaczego mój mąż dotąd jeszcze nie uciekł?
– Ponieważ pałac Księcia jest pilnie strzeżony przez najwierniejszych eunuchów Zobeidy. Jest ich wielu, są jej ślepo oddani, a ich bułaty tną gładko!
Nie było to zbyt pocieszające. Niemniej Katarzyna kazała sobie dokładnie objaśnić drogę, najpierw do pokoju Marii bez wzbudzania zainteresowania, potem do tajemniczych małych drzwi, które młoda odaliska opisała jej z niezwykłą dokładnością.
– Można by rzec, że znasz je bardzo dobrze! – zauważyła Katarzyna. – W ogrodzie kalifa rosną wielkie, soczyste śliwki, które mi bardzo smakują, a są przeznaczone wyłącznie na stół kalifa... – przyznała ze wstydem Maria.
Katarzyna roześmiała się, słysząc o takim łakomstwie, i przyjaciółki spędziły dalsze chwile na rozmowie, czekając aż zapadnie noc.
Plan, jaki wspólnie uknuły, nie mógł się powieść w pełnym słońcu, dlatego czekanie na ciemności wydało się Katarzynie całą wiecznością, tym bardziej że każda nadchodząca noc była dla niej istną męczarnią, zbyt dobrze bowiem wiedziała, w jaki sposób Zobeida zapełniała Arnoldowi nocne godziny.
Na widok zachodzącego słońca Katarzyna odetchnęła z prawdziwą ulgą, a kiedy jej niewolnice przyniosły wieczerzę, kazała im wszystko zostawić i znikać.
– Wrócimy, by położyć cię do łóżka, pani – oznajmiła główna służąca.
– Nie, nie trzeba. Położę się sama. Moja przyjaciółka zostanie jeszcze przez chwilę ze mną. Chcę, żebyście nas zostawiły w spokoju! Uprzedź Moraymę, że zwalniam ją z wieczornych odwiedzin. Nie potrzebuję niczego oprócz spokoju.
Możesz zgasić część lamp. Silne światło razi mnie w oczy!
– Jak sobie życzysz, pani! Życzę ci przyjemnej nocy!
Kiedy tylko niewolnice zniknęły, pozostawiając obie kobiety w półmroku, Katarzyna i Maria skubnęły trochę baranich zrazików i miodowych ciasteczek, po czym zabrały się za wprowadzenie planu w życie.
Maria zdjęła z siebie wszystkie rzeczy i wręczyła je Katarzynie, ta zaś podała jej swoje. Były prawie tego samego wzrostu, Katarzyna była tylko nieco szczuplejsza, toteż mocniej ścisnęła w pasie niebieskie, muślinowe spodnie Marii. Następnie obie kobiety podarły długie woale i wykonały z nich więzy, którymi Katarzyna spętała przyjaciółkę, uprzednio włożywszy ją do swego łóżka.
– Nie zapomnij mnie zakneblować! – przypomniała Maria – Inscenizacja musi być przekonywająca.
Posłużyła do tego jedwabna chusta, lecz zanim Katarzyna zatkała nią usta przyjaciółce, ta powiedziała: – Uważaj, żebyś cały czas była szczelnie zakryta, nawet jeśli będzie ci to przeszkadzać w pokonaniu muru. A teraz, do dzieła! I niech Bóg ma cię w swej opiece!
– I ciebie, Mario! Bądź spokojna, nie zapomnę o danej ci obietnicy... chyba że zginę!
– To się rozumie samo przez się! A teraz zaciśnij knebel! Upewniwszy się, czy Maria może oddychać, gdyż realizacja planu mogła zabrać parę dobrych godzin, Katarzyna pochyliła się nad nią i pocałowała ją w czoło. Zaciągnęła zasłony wokół łóżka i odeszła parę kroków, by sprawdzić efekt tych przygotowań. Za cienką zasłoną z muślinów Mana przypominała ją samą... Iluzja doskonała... Katarzyna owinęła się niebieskim woalem przyjaciółki, włożyła jej spodnie i krótką, ledwie zasłaniającą piersi bluzkę. Pomimo woalu czuła, że jej ruchy nie są skrępowane i po krótkim pożegnaniu, pewnym krokiem oddaliła się w stronę drzwi.
Strażnicy, jak zwykle, skrzyżowali przed nią lance, lecz ona, naśladując najlepiej jak tylko potrafiła głos swej nowej przyjaciółki, powiedziała: – Wracam do siebie! Przepuśćcie mnie! Jestem Aisza!
Jeden z eunuchów odwrócił do niej swoją szeroką, czarną twarz ze spłaszczonym nosem i rzucił szyderczo: – Dość późno wracasz! A co porabia faworyta?
– Śpi! – odparła Katarzyna, zaniepokojona tymi nieoczekiwanymi pytaniami. – Pozwól mi przejść!
– Muszę najpierw sprawdzić, czy nie wynosisz czegoś – odparł opierając lancę o mur. – Faworyta dostała wiele cennych prezentów I Murzyn jął ją obmacywać z taką gorliwością, że Katarzyna zaczęła wątpić w całkowity brak męskości tego eunucha. Słyszała, że niektóre z tych odpychających istot nie są całkowicie wykastrowane, co może tłumaczyć ich dziwne apetyty. Ten musiał być jednym z nich, więc kiedy zabrał się do odpinania jej paska, stanowczo zaprotestowała: – Zostaw mnie w spokoju! Bo zacznę krzyczeć!
– Nikt cię nie usłyszy. Mój towarzysz jest głuchoniemy, a na dodatek nienawidzi kobiet!
– Zawołam faworytę! – rzuciła odważnie. – Jest moją przyjaciółką i jeśli przyjdzie, to biada ci! Każe kalifowi ściąć ci głowę, a on z pewnością nie odmówi jej tak skromnego prezentu!
Katarzyna z zadowoleniem zauważyła, że Murzyn poszarzał ze strachu. Eunuch cofnął ręce i chwyciwszy swą lancę, wzruszył ramionami.
– To już nie można nawet trochę pożartować... Zmykaj więc, ale szybko!
Jeszcze się spotkamy!
Katarzyna nie kazała sobie tego powtarzać dwa razy i zamotawszy szczelniej swój woal zniknęła w ciemnościach zalegających na patio. Bez wahania przeszła przez ogród i znalazła się w samym sercu haremu, w sali Dwóch Sióstr, nazywanej tak z powodu dwóch olbrzymich bliźniaczych płyt zdobiących ją na samym środku. Tu zaczynało się niebezpieczeństwo, gdyż w tej świetlanej sali, ozdobionej stalaktytami jak jakaś nadmorska grota, pod jej przezroczystymi kopułami podobnymi do plastra miodu przebywało kilka kobiet. Leżąc na kanapach, poduszkach i dywanach rozmawiały, jadły słodycze lub drzemały. Inne spały tutaj, nie mając własnego pokoju.
Na szczęście, żadna z nich nie zwróciła na Katarzynę uwagi. Kobiety zazwyczaj nie interesowały się tym, co robią inne, chyba że którąś z nich wezwano do kalifa. Były podobne jedna do drugiej, a ich życie upływało w gnuśności i nudzie.
Katarzyna przeszła przez salę, powtarzając sobie wskazówki Marii, żeby się nie zgubić i żeby wyglądać na taką, która zna doskonale rozkład pomieszczeń. Za rzędem kolumienek znajdowała się perła Alhambry i haremu zarazem: dwanaście lwów z białego marmuru otaczających fontannę. Z ich pysków tryskały strumienie wody, spływając do wykutych w czerwonej ziemi kanałów, wyłożonych zielonymi i złotymi kafelkami. Olbrzymie drzewa pomarańczowe napełniały zapachem patio, gdzie ciszę przerywał jedynie szmer wody w fontannach i łagodny odgłos przelewającej się w marmurowym basenie wody. Katarzyna wyobraziła sobie siebie i Arnolda w tym bajkowym miejscu... Jakże musiało być cudownie kochać tutaj, słuchać szmeru wody i zasnąć pod tym niebem usianym gwiazdami, rzucającymi łagodny blask na wielobarwne dachówki pokrywające pawilony galerii... Szybko jednak otrząsnęła się z marzeń i przeszła bez szmeru przez patio, którego w ciszy strzegły lwy, stojąc na wyprostowanych nogach. Pokój Marii znajdował się tuż obok, a dalej ciągnął się ciemny korytarz, na końcu którego Katarzyna znalazła wreszcie małe drzwi wiodące do ogrodów. Miejsce to było tak ciemne, że z trudem namacała zamek. Wyciągnąwszy zza paska ukryty tam sztylet, włożyła go do zamka, który po kilku próbach puścił. Cedrowe drzwi otworzyły się bezszelestnie; Katarzyna prześlizgnęła się na zewnątrz i poczuła pod stopami piasek. Jej oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, bez trudu więc dostrzegła w głębi ogrodu rząd cyprysów i mur broniący dostępu do apartamentów Zobeidy. Wkrótce pokonała i tę przeszkodę. Przed jej oczami za szerokim lustrem wody pojawiły się zgrabne, oświetlone podcienia, pod którymi kręcili się niewolnicy, i kwadratowa wieża Dam, stanowiąca część apartamentów Zobeidy. Po prawej stronie, w otoczeniu cyprysów i drzewek cytrynowych, Katarzyna z biciem serca zauważyła pawilon, który, zgodnie z opisem Marii, musiał być pałacem Księcia. Jego smukłe kolumny i elegancka wartownia odbijały się w tafli wody. Tam również paliły się światła i Katarzyna spostrzegła groźne sylwetki eunuchów w żółtych turbanach i szerokich, haftowanych spodniach. Uzbrojeni w błyszczące bułaty, wolnym krokiem chodzili tam i z powrotem przed wejściem do apartamentów.
Katarzyna przez chwilę obserwowała pawilon, starając się dostrzec znajomą sylwetkę. Nie miała jednak pewności, czy jest w środku i czy jest sam... Jak dostać się do tak dobrze strzeżonego budynku?...
Nie znajdując odpowiedzi na te pytania, chyłkiem przemknęła się do rzędu cyprysów i wtedy, ku jej radości, na progu pawilonu ukazał się Arnold. Był sam.
Wolnym krokiem zbliżył się do tafli wody i usiadł na marmurowym brzegu basenu. Tym razem nie był pijany, lecz jego twarz wyrażała samotność i nudę. Nadarzała się jedyna okazja, żeby się do niego zbliżyć. Nie zastanawiając się dłużej, Katarzyna zzuła pantofle pod drzewami i rzuciła się w stronę męża...
W chwili kiedy ukazała się blisko basenu w miejscu oświetlonym przez lampki oliwne, czyjeś mocne ręce chwyciły ją za ramiona. Chcąc wyrwać się z trzymających ją szponów krzyknęła, na co Arnold odwrócił głowę. Trzymało ją dwóch potężnych Sudańczyków, chociaż wystarczyłby jeden. Pomimo dławiącego ją strachu widziała tylko jedno: swego męża. Był tuż obok niej! Na wyciągnięcie ręki! Chciała krzyknąć jego imię, lecz głos uwiązł jej w gardle. Tymczasem, ku zgrozie Katarzyny, obok Arnolda pojawiła się księżniczka Zobeida.
Na jej widok Sudańczycy trzymający Katarzynę stanęli na baczność, nie wypuszczając jednak swego więźnia z rąk.
– Co tu się wyprawia? Co to za hałasy? – spytała księżniczka.
– Złapaliśmy kobietę ukrywającą się w ogrodzie, pani! Przeszła przez mur. Szliśmy za nią aż tutaj.
– Dajcie ją tu bliżej!
Katarzyna została zawleczona przed oblicze Zobeidy, rzucona na kolana i przytrzymana siłą w tej pozycji. Arnold widząc to skrzywił się z obrzydzeniem i odszedł na bok. Serce Katarzyny waliło jak oszalałe. Och, gdyby tak można było wykrzyczeć jego imię, schronić się w jego ramionach! Niebezpieczeństwo było jednak zbyt duże, zarówno dla niej, jak i dla niego.
– To z pewnością jakaś ciekawska albo żebraczka z miasta...
– powiedział obojętnie Arnold. – Pozwól jej odejść!
– Nikt nie ma prawa wchodzić do mnie! – odparła surowo Zobeida.
– Ta kobieta musi zapłacić za swoje przewinienie!
– To nie jest zwykła ciekawska! – przerwał jeden z Sudańczyków.
– Oto, co znaleźliśmy przy niej! – dodał triumfalnie, wyciągając sztylet z krogulcem odebrany jej w czasie szamotaniny.
Srebrno-złoty krogulec zalśnił w czarnej dłoni Sudańczyka. Zobeida nachyliła się, żeby lepiej przyjrzeć się przedmiotowi, lecz Arnold był szybszy. Na widok sztyletu rzucił się na Sudańczyka, wyrwał mu broń i przyglądał się jej z dziwnym wyrazem twarzy. Następnie jego wzrok spoczął na klęczącej kobiecie.
– Skąd wzięłaś ten sztylet? – spytał gardłowym głosem. Katarzyna nie mogła wydusić z siebie ani słowa, gdyż dławiło ją wzruszenie, tylko błagalnie patrzyła na męża swymi fiołkowymi oczami, zapominając o Zobeidzie, której postawa nie wróżyła niczego dobrego.
– Znasz tę broń? – spytała księżniczka.
Arnold jednak nie odpowiadał, lecz przyglądał się uparcie sylwetce klęczącej na piasku i dziwnie znajomym oczom. Nagle zbladł i zanim ktokolwiek mógł mu przeszkodzić, rzucił się w stronę nieznajomej i zerwał z jej głowy niebieską zasłonę... Na widok odkrytej twarzy stanął jak wryty.
– Katarzyno! Ty tutaj? – krzyknął.
– Tak, to ja, Arnoldzie... – szepnęła.
I w tej chwili nastąpił cudowny moment; oboje, zapominając o bożym świecie, oddali się nieogarnionej radości ze spotkania. Nie liczyło się nic – ani otaczający ich Maurowie, ani księżniczka obserwująca ich z narastającą wściekłością, ani niebezpieczeństwo, które zawisło nad ich głowami. Wszystko zniknęło, wszystko się zatarło. Liczyły się tylko ich złączone spojrzenia i dwa serca bijące tym samym rytmem. Wreszcie Arnold włożywszy sztylet za pas, podał żonie dłoń, by pomóc jej wstać.
– Katarzyno... moje serce... – szeptał z niewysłowioną czułością, jak to tylko on potrafił.
Niestety, chwila błogiego zapomnienia szybko minęła, gdyż Zobeida rzuciła się pomiędzy małżonków jak pantera, chcąc ich rozdzielić.
– Co to wszystko ma znaczyć? – spytała po francusku, co zdziwiło Katarzynę. – To niewolnica! Nazywa się Jutrzenka i jest ostatnią konkubiną mego brata i jego faworytą!
Z twarzy Arnolda zniknęła poprzednia łagodność, a w jego czarnych oczach błysnął gniew.
– Ta kobieta nazywa się Katarzyna de Montsalvy! – ryknął jak lew. – I jest moją... siostrą!
Chwila wahania była prawie niedostrzegalna, trwała tyle, co jedno uderzenie serca. Przyznać się, że Katarzyna jest jego żoną, oznaczałoby skazać się na najokrutniejszą ze śmierci. Arnold znał zbyt dobrze bezgraniczną zazdrość księżniczki.
Zwężone źrenice Zobeidy przenosiły się badawczo z jednego na drugie, nie próbując nawet ukryć zdziwienia ani nieufności.
– Twoja siostra? Wcale nie jest do ciebie podobna! Arnold wzruszył ramionami.
– Kalif Muhammad ma jasne włosy i niebieskie oczy, a przecież jest twoim bratem – odparł spokojnie.
– Mieliśmy dwie różne matki! – wyjaśniła księżniczka.
– My również! Nasz ojciec ożenił się powtórnie. Czy chcesz wiedzieć coś jeszcze?
Arnold przemawiał wyniosłym, opryskliwym tonem, wykorzystując przewagę, jaką mu dawała nad niebezpieczną kochanką jej prawie poddańcza miłość do niego. Jednak obecność tej obcej kobiety przy jej kochanku doprowadzała ją do wściekłości.
– Chciałabym się dowiedzieć jeszcze paru rzeczy – odparła zimnym tonem.
– Na przykład, czy jest w zwyczaju w kraju Franków, że szlachetnie urodzone damy zaludniają targi niewolników? I co spowodowało, że twoja siostra dotarła aż tutaj?
Tym razem odpowiedzi podjęła się Katarzyna, mając nadzieję, że Arnold nie uczynił wcześniej zbytecznych zwierzeń.
– Mój brat wyruszył z domu, by prosić o uzdrowienie u grobu wielkiego świętego. Ale może ty nie wiesz, pani, co to jest święty?
– Pilnuj swego języka, kobieto, jeśli chcesz, bym wysłuchała cię do końca!
– odpaliła Zobeida. – Wszyscy Maurowie znają Syna Pioruna* [*Syn Pioruna – nazwa nadana Jakubowi z Composteli przez Maurów.], który ich poraził.
– Tak więc – ciągnęła Katarzyna, nie dając zbić się z tropu – mój brat opuścił dom w Montsalvy i przez wiele długich miesięcy nie mieliśmy od niego żadnych wiadomości. Mijały wiosny i zimy, a on ciągle nie wracał. Wtedy ja postanowiłam udać się do grobowca świętego, którego ty nazywasz Synem Pioruna, mając nadzieję, że po drodze natrafię na ślad brata. Wtedy spotkałam sługę, który uciekł, kiedy ty pojmałaś Arnolda, i on opowiedział mi, co się stało. Przybyłam tu, by odnaleźć tego, o którym myśleliśmy już, że nie żyje...
– Myślałam, że zostałaś pojmana przez korsarzy i sprzedana w Almerii.
– To prawda, zostałam sprzedana – skłamała Katarzyna bez zmrużenia oka, nie chcąc narażać małego medyka – lecz nie przez piratów, tylko u granic tego królestwa.
– Co za wzruszająca historia – burknęła złośliwie Zobeida: – Czuła siostra rzuca się na szlak przygód w poszukiwaniu ukochanego brata, a chcąc do niego dotrzeć, poświęca się do tego stopnia, że zostaje nałożnicą kalifa Grenady! I na dodatek zostaje faworytą, ukochaną władcy, najcenniejszą perłą haremu...
– Zamilcz! – przerwał Arnold blednąc jak chusta.
W tej bowiem chwili zrozumiał okrutny sens jej słów i miejsce niedawnej radości na jego twarzy zajął gniew.
– Czy to prawda? – spytał tak twardo, że Katarzyna aż zadrżała. Zbyt dobrze znała nieprzejednaną zazdrość małżonka, by nie zadrżeć na widok jego zaciśniętych zębów i oczu ciskających pioruny. Jednak szyderczy uśmiech Zobeidy przywrócił jej zimną krew. Jak śmie mówić do niej tym tonem, kiedy ta kobieta od miesięcy jest jego kochanką?
– Prawda! – odparła spokojnie. – Musiałam dostać się do ciebie! W takich przypadkach wszystkie sposoby są dopuszczalne!
– Tak uważasz? Chyba zapomniałaś...
– Wydaje mi się, że to ty zapomniałeś! Czy możesz mi powiedzieć, co ty tutaj robisz?
– Zostałem pojmany! Powinnaś to wiedzieć, jeśli spotkałaś Fortunata...
– Każdy więzień stara się odzyskać utraconą wolność! A co ty uczyniłeś w tym celu?
– To nie miejsce ani czas, by o tym mówić.
– To są zwykłe wykręty, a ja...
– Dosyć tego! – przerwała Zobeida ze zniecierpliwieniem. – Wasze sprawy rodzinne nie obchodzą mnie! Sądzicie, że gdzie jesteście?
Słowa Zobeidy rozzłościły Arnolda, który swój gniew skierował przeciw księżniczce.
– A kimże ty jesteś, żeby mieszać się w nasze sprawy? Wedle twojego, jak i naszego obyczaju mężczyzna posiada całkowitą władzę nad kobietą należącą do jego rodu. To moja krew i dlatego mam prawo domagać się od niej wytłumaczenia swego postępowania. Jej honor jest moim honorem i jeżeli go zbezcześciła, to...
Gest, który towarzyszył tym słowom, był tak groźny, a twarz wyrażała tak gwałtowne uczucia, że Katarzyna cofnęła się odruchowo. Zasmuciła się w obliczu ogromu egoizmu zranionego samca. Jak mógł nie rozumieć, ile musiała znieść cierpień, niepokojów, łez i trudów, żeby tu dotrzeć? Nie, nic się dla niego nie liczyło oprócz tego, że oddała się kalifowi!
Groźba wyczuwalna w postawie Arnolda zafrapowała nawet Zobeidę. Ten gniew nie mógł być udawany i jeśli jeszcze przed chwilą odczuwała wiele wątpliwości na widok jego zbyt pięknej siostry, która prawie spadła z nieba, to teraz księżniczka zaczęła liczyć na to, że gniew Arnolda pozwoli się jej pozbyć. Niechaj ją zabije w porywie śmiertelnego szału i wszystko dobrze się skończy! Kalif będzie musiał zrozumieć urażony honor brata. Zobeida odwróciła się w stronę kochanka, a jej czerwone usta przyoblekły się w uśmiech.
– Masz rację, panie! Honor twojej rodziny jest wyłącznie twoją sprawą.
Możesz zrobić z siostrą, co ci się podoba, a jeśli ją ukarzesz, nie bój się gniewu kalifa. Na pewno zrozumie ten rodzaj zemsty... ja zaś wstawię się u niego za tobą!
Dała znak Sudańczykom, by odeszli precz, a sama również zabrała się do wyjścia, kiedy w ogrodzie pojawiła się Morayma, biegnąc w kierunku zgromadzonych ile tchu w piersi. Na widok księżniczki stara Żydówka padła na ziemię, rzuciwszy na Katarzynę oburzone spojrzenie.
– Czego chcesz, Moraymo? – spytała księżniczka. – Możesz wstać! Ledwo Morayma wstała, natychmiast skierowała oskarżycielski palec w stronę Katarzyny i rzekła: – Ta kobieta uciekła ze swego apartamentu, związawszy uprzednio jedną z towarzyszek i zabrawszy jej odzienie! A teraz, cóż widzą moje oczy, ośmieliła się przedostać do ciebie, o Piękności! Oddaj mi ją, a dostanie karę, na jaką zasłużyła: biczowanie!
Twarz księżniczki pojaśniała w złym uśmiechu.
– Chyba oszalałaś, Moraymo! Biczowanie! Żeby kalif, który niebawem ma wrócić, odczytał na jej ciele krwawe ślady? Na ciele, do którego płonie pożądaniem! Nic z tego! Zostaw ją mnie! Od tej chwili nie opuści mych pawilonów, chyba że obudzą się zmysły kalifa. Widzisz, to szlachetna dama z kraju Franków, siostra mojego ukochanego. Od tej pory będzie mi bardzo droga i cenna. Moje własne służące będą się nią zajmować, kąpać ją, perfumować i balsamować jej ciało, kiedy wezwie ją kalif, aby jej ciało było doskonałym poematem, którym będzie upajał się mój brat wśród róż swego ogrodu...
Zobeida potrafiła dolewać oliwy do ognia jak nikt. Każde jej słowo było tak wyważone, by podsycić gniew Arnolda... liczyła bowiem na to, że popchnie go do zbrodni. Arnold istotnie był napięty do granic wytrzymałości i drżał zaciskając pięści. Zobeida obdarowała go czarującym uśmiechem.
– Zostawiam ci ją. Zrobisz, co ci nakazuje obowiązek, lecz nie pozwól, bym długo na ciebie czekała! Każda minuta bez ciebie to cała wieczność. – Zmieniając nagle ton, dodała: – Co do ciebie, Moraymo, zostaw ich także, lecz nie odchodź. Jak tylko mój rycerz skończy z nią, dopilnujesz, by ją ulokować... zgodnie z jej potrzebami i jej urodzeniem!
Katarzyna przygryzła wargi z wściekłości. Na co liczyła ta krwiożercza pantera? Na to, że Arnold ją zabije? Z pewnością mieszkanie, które miała na myśli, było głębokim grobowcem. Co do intencji księżniczki nie miała najmniejszych złudzeń. I kiedy Mauretanka kocim krokiem odeszła do swych apartamentów, Katarzyna rzuciła na odchodnym: – Nie ciesz się zbyt wcześnie, Zobeido! Jeszcze nie jestem martwa! Nie leży bowiem w naszych zwyczajach, by brat zabijał siostrę czy mąż żonę!
– Wszystko jest w rękach Allacha! Jakie ma znaczenie, czy będziesz żyła, czy umrzesz. Jednak ja na twoim miejscu wybrałabym śmierć, gdyż żywa nie unikniesz swego losu, losu niewolnicy pośród setki innych, cenionej i obdarowywanej tak długo, dopóki będziesz się podobać, lecz opuszczonej i biednej, kiedy twój czas minie!
– Koniec tych dysput, Zobeido! – przerwał Arnold gwałtownie. – Sam dobrze wiem, co mam robić! Odejdź już!
Księżniczka roześmiała się i zniknęła w ciemnościach. Arnold i Katarzyna zostali sami. Twarzą w twarz...
Przez jakiś czas stali nieruchomo, wsłuchując się w odgłosy wrogiego pałacu i Katarzyna pomyślała z goryczą, że nie tak wyobrażała sobie spotkanie z ukochanym. Teraz, kiedy dosięgły ich zatrute strzały Zobeidy, zamiast paść sobie w ramiona, będą rozszarpywać swoje rany z zaciekłością śmiertelnych wrogów... Czy po to szukali się tak długo, kochali wbrew ludziom, wojnom i księciom oraz tylu burzom mogącym pokonać nawet najsilniejszego.
Katarzyna nie śmiała nawet podnieść wzroku na męża, który skrzyżowawszy ramiona na piersi, odwrócił głowę, wstydząc się łez, które napłynęły mu do oczu. Czekała, żeby przemówił pierwszy, lecz kiedy to nie nastąpiło, zaatakowała.
Uniósłszy dumnie głowę, wskazała ręką sztylet, który Arnold zatknął u pasa i rzuciła wyzwanie: – Na co czekasz? Czy nie nazbyt jasno dano ci do zrozumienia, co masz zrobić? Wyciągnij sztylet i zabij mnie! Jestem winna: to prawda, że oddałam się Muhammadowi... lecz zrobiłam to tylko dlatego, żeby dostać się do ciebie. Nie mogłam postąpić inaczej!
– A pan de Brézé? Czy z nim też nie mogłaś postąpić inaczej? Katarzyna zaczerpnęła powietrza. Jeśli Arnold sięga tak daleko, walka może być krwawa!
– Brézé nigdy, wbrew temu, co mogłeś sądzić, nigdy nie był moim kochankiem. Chciał się ze mną ożenić. Przez jakiś czas wahałam się, czy się nie zgodzić. Było to po upadku La Trémoille’a i nie mogłam już dłużej tego znieść. Marzyłam o spokoju, o łagodności i opiece. Ty nie wiesz, jak wyglądała wiosna zeszłego roku, ani ile kosztowało mnie nasze zwycięstwo. Gdyby nie pan de Brézé, pozostałaby ze mnie tylko krwawa plama za sprawą katów pani de La Trémoille...
Przerwała na chwilę, gdyż wspomnienie tych strasznych chwil nie pozwalało jej mówić. Kiedy emocja minęła, westchnęła i ciągnęła dalej: – Brézé ocalił mnie, następnie dopomógł w dokonaniu zemsty, walczył w twojej sprawie, a myśląc, żeś poległ, nie sądził, że źle czyni, proponując mi małżeństwo, gdyż jest dobry i lojalny...
– Ależ ty go bronisz! – przerwał z goryczą Arnold. – Zastanawiam się, dlaczego nie poddałaś się jego urokowi...
– Po pierwsze dlatego, że mi w tym przeszkodzono! – odpaliła Katarzyna, w której narastał gniew, po czym przyznając się uczciwie do swych błędów, dodała: – Gdyby nie kadet Bernard, pewnie bym się zgodziła, lecz przysięgam przed Bogiem, że kiedy Brézé przyjechał po królewski pergamin do Montsalvy, nie wiedział, jak brzmi moja odpowiedź. A brzmiała ona: nie!
– Co za wzruszająca historia! A co zrobiłaś po zerwaniu? – spytał Arnold. Katarzyna zacisnęła zęby, żeby nie wybuchnąć. Inkwizytorski i agresywny ton Arnolda był nie do zniesienia. Zbyt dobrze grał rolę brata o urażonym honorze, domagając się wyjaśnień, bez najmniejszego czułego gestu, tak jakby zapomniał o latach ich miłości. Nawet list zostawiony w Montsalvy nie wyrażał tyle goryczy i zaciętości... Przeciwnie, był przepełniony miłością... być może dlatego, że w obliczu nadchodzącej śmierci, której się spodziewał lada dzień, znalazł w sobie słowa zrozumienia i przebaczenia. Odzyskując zdrowie, odzyskał swój nieprzejednany, straszny charakter, przez który już tyle wycierpiała...
Uśmiechnęła się z trudem i wyciągnąwszy do niego ręce, powiedziała: – Chodź ze mną. Nie stójmy tu, gdzie każdy może nas usłyszeć... Chodźmy na koniec basenu, do kamiennego lwa, który zdaje się wyrażać całą mądrość świata...
– Czy tak potrzebujesz mądrości? – spytał Arnold, uśmiechając się nieznacznie.
Słysząc brzmienie jego głosu, Katarzyna pomyślała z nadzieją, że złość mu przechodzi. Zresztą dał się poprowadzić bez sprzeciwu w kierunku kamiennego lwa. Katarzyna usiadła na brzegu basenu, opierając się plecami o kamienny posąg. Naprzeciwko nich błyszczały różowo podcienie i wieża, nierealne jak złudzenie i lekkie jak sen. W pałacu zalegała całkowita cisza, nie licząc nocnych ptaków w ogrodzie i szmeru wody w fontannach. Woda drżała, poruszana lekką bryzą i magiczne piękno pałacu ponownie zawładnęło Katarzyną, jak przedtem na dziedzińcu z lwami.
– To miejsce jest stworzone dla szczęścia i miłości... dlaczego więc my musimy ranić siebie nawzajem? Nie po to przebyłam tyle mil, by uczynić ci krzywdę ani byś ty mi ją uczynił...
Arnold nie pozwalał się rozczulić. Postawiwszy stopę na brzegu basenu, skierował wzrok w pustkę i rzekł: – Nie próbuj, Katarzyno, skierować mego umysłu na ukwiecone ścieżki poezji! Oczekuję, że dokładnie mi opowiesz, co się z tobą działo, od kiedy opuściłaś Carlat!
– To bardzo długa historia. Myślałam, że opowiem ci ją później, w spokoju, czy zapominasz, że tutaj grozi nam niebezpieczeństwo?
– Tobie z pewnością nie! – odparł szyderczo. – Czyż nie jesteś ukochaną faworytą kalifa? Nikt nie ośmieliłby się ciebie tknąć!
– Ty zawsze wiesz, co powiedzieć, żeby mnie zranić – odpowiedziała ze smutkiem. – Posłuchaj więc, ponieważ tak bardzo tego chcesz, ponieważ nie jesteś takim człowiekiem jak dawniej, ponieważ twoje zaufanie umarło...
W tej chwili Arnold chwycił ją tak mocno za ramię, że nieomal krzyknęła z bólu.
– Bez wykrętów, Katarzyno! Spróbuj zrozumieć, że ja muszę wiedzieć!
Muszę wiedzieć, dlaczego moja żona, najukochańsza na świecie istota, pocieszywszy się w ramionach mego towarzysza broni, sprzedała swe ciało niewiernemu!
– A ty sam co zrobiłeś? – krzyknęła Katarzyna, nie panując nad gniewem. – Jak nazwiesz to, co robiłeś w łóżku Zobeidy przez długie miesiące?... Co zresztą mogłam widzieć na własne oczy, rozumiesz, na własne oczy, stojąc pod waszym oknem pewnej nocy!
– A co takiego widziałaś? – spytał wyniośle.
– Widziałam ciebie i ją, jak spleceni stoczyliście się na podłogę! Widziałam, jak ją oćwiczyłeś batem i jak potem zaspokoiłeś swoje pożądanie... słyszałam wasze jęki, liczyłam pieszczoty! Dwa zwierzęta w rui! To było obrzydliwe! Byłeś co prawda pijany, lecz i tak myślałam, że umrę!
– Zamilknij! Nie mogłem przecież wiedzieć, że tam jesteś! – rzucił Arnold z iście męską logiką. – A czy robiłaś coś innego w ramionach kalifa? W dodatku wiedziałaś, że jestem blisko ciebie...
– Blisko mnie! W łóżku Zobeidy! Czy myślałeś wtedy o mnie?
– Musiałem ostudzić jakoś swoją gorączkę, która mnie ogarniała za każdym razem, gdy wyobrażałem sobie ciebie w ramionach de Brézégo, całującą go, rozmawiającą z nim, żyjącą obok niego, oddającą mu swe usta i... ciało! Ciało kobiety jest jak puchar wina: może dostarczyć chwili zapomnienia...
– Te chwile trwają u ciebie bardzo długo! Były inne sposoby, bardziej godne twego nazwiska, by zapomnieć! – rzuciła Katarzyna, zapominając o resztkach ostrożności. – Nie mogłeś spróbować ucieczki? Powrócić do Montsalvy, do rodziny?
– Żebyś została uznana za bigamistkę i spalona na stosie? Zazdrość mniej by mnie dręczyła, gdybym nie kochał cię... tak bardzo... lecz nie chciałem dopuścić, byś spłonęła na stosie.
– A zwłaszcza – przerwała Katarzyna, udając, że nie słyszy wyznania miłości – wolałeś oddawać się słodkiemu zapomnieniu w ramionach księżniczki, wolałeś zapomnieć, że jesteś rycerzem i chrześcijaninem, spędzając swój czas na polowaniach, piciu wina i kochaniu... To nie o tym pisałeś mi w swoim liście. W rzeczywistości gdybym nie spotkała Fortunata, mogłabym cię szukać w samej Ziemi Świętej, bo zdrowy czy chory, zawsze chciałeś znaleźć śmierć w służbie Boga, na przekór królowi.
– Chyba nie robisz mi wyrzutów, że jeszcze żyję? To byłby szczyt wszystkiego!
– Dlaczego nie starałeś się uciec?
– Próbowałem tysiące razy... lecz z Alhambry nie ma ucieczki! Ten pałac ukryty wśród róż i drzew pomarańczowych jest lepiej strzeżony niż najsroższa forteca królewska. Kwiaty mają tu oczy i uszy. W każdym kwiatku schowane jest oko lub ucho, każdy krzak jest szpiegiem. A jeśli spotkałaś Fortunata, to musiał ci powiedzieć, jaką zleciłem mu misję?
– W istocie: powiedział mi, że wysłałeś go do swej matki, by zawiadomić ją o szczęśliwym uzdrowieniu!
– ...i o uwięzieniu w Grenadzie. Kazałem mu dyskretnie, sądząc, że ponownie wyszłaś za mąż, powiedzieć jej prawdę, prosić ją, by udała się do konetabla de Richemonta, opowiedziała mu, co mi się przytrafiło, prosząc go, by nikomu o tym nie mówił, lecz by wysłał delegację z okupem za mnie do sułtana Grenady. Następnie pod przybranym nazwiskiem zamierzałem udać się do Ziemi Świętej lub do włości papieskich, aby wszelki słuch po mnie zaginał. Przynajmniej prowadziłbym żywot godny swego nazwiska.
– Fortunat o niczym takim nie mówił. Jedyne, co potrafił, to wyrazić mi swoją nienawiść i radość, że jesteś szczęśliwy w ramionach niewiernej księżniczki, w której jakobyś był po uszy zadurzony.
– A to kawał bałwana! I pomimo to nie przestałaś mnie szukać?
– Należysz do mnie tak jak ja do ciebie. Dla ciebie zrezygnowałam ze wszystkiego, nie miałam więc zamiaru zrezygnować z ciebie dla innej!
– Dzięki czemu w ramionach kalifa odczuwałaś miłe uczucie zemsty, nieprawdaż? – rzucił uparty Arnold.
– Być może! – przyznała Katarzyna. – Istotnie, moje skrupuły zmalały, gdyż wierz mi, że między schroniskiem dla pielgrzymów w Roncevaux, gdzie spotkałam Fortunata, a tym przeklętym miastem droga jest daleka. Miałam sporo czasu na myślenie, na wyobrażanie sobie tego, co mój pech pozwolił mi ujrzeć na własne oczy.
– Nie wracaj ciągle do tego samego! Przypominam ci, że nadal czekam na twą opowieść.
– A po co? I tak nic nie chcesz zrozumieć. Muszę za wszelką cenę okazać się winna, żeby uspokoić twoje wyrzuty sumienia, czy tak? A to wszystko dlatego, że już mnie nie kochasz... gdyż zależy ci na tej kobiecie do tego stopnia, że zapomniałeś o własnej żonie... i o tym, że mamy syna!
– Nie zapomniałem o niczym! – krzyknął Arnold. – Jak mógłbym zapomnieć o swoim dziecku? Jest ciałem z mego ciała, tak jak ja jestem ciałem mej matki.
Katarzyna wstała i małżonkowie stanęli twarzą w twarz jak dwa nastroszone koguty, z których każdy szukał słabej strony przeciwnika, by celniej zaatakować, lecz myśl o małym Michale rozbroiła Arnolda, tak jak wspomnienie Izabeli de Montsalvy stopiło gniew Katarzyny. Miała żal do męża, lecz kochała go zbyt mocno, by znieść bez cierpienia to, co miała mu teraz powiedzieć. Spuściwszy głowę, wyszeptała: – Nie ma jej już wśród nas... Zgasła cichutko następnego dnia po dniu Świętego Michała. Zdążyła przeżyć dzień, w którym wasale ogłosili naszego małego Michała panem de Montsalvy... Kochała cię i modliła się za ciebie do ostatniej chwili...
Po tych słowach nastąpiła ciężka, przygnębiająca cisza. Słychać było tylko szybki, urywany oddech Arnolda. Nie mówił nic, więc Katarzyna podniosła głowę. Jego piękna twarz wydawała się zmieniona w kamień, a w jego oczach nie było widać ani bólu, ani zaskoczenia, jedynie wzdłuż matowych policzków spływały ciężkie łzy. Katarzyna, przejęta do żywego, wyciągnęła dłoń i położyła ją nieśmiało na ramieniu Arnolda.
– Arnoldzie... – wyszeptała. – Gdybyś wiedział...
– A kto zajmuje się Michałem, podczas gdy ty wędrujesz po świecie? – spytał głuchym głosem.
– Sara i przeor Montsalvy, Bernard de Calmont d’Olt... Jest też Saturnin i Donatka... i wszyscy poddani z Montsalvy, którzy powoli odzyskują radość życia i bycia twoimi wasalami. Ziemia odżywa... a mnisi z opactwa budują nowy zamek w pobliżu bramy południowej, żeby bronił miasteczka, jeśli powróci niebezpieczeństwo.
W miarę jak Katarzyna opowiadała, sprzed oczu małżonków zniknęły zarysy bajecznego, lecz obcego pałacu z jego olśniewającą roślinnością, a pojawiła się stara Owernia z jej wyżynami smaganymi przez wiatr, z jej rwącymi i dzikimi rzekami, głębokimi, ciemnymi borami, z jej mgłami zalegającymi na stokach wygasłych wulkanów, z jej nieurodzajną ziemią, w której dojrzewało złoto, srebro i błyszczące kamienie, z jej purpurowymi zachodami słońca i świeżymi porankami...
Pod dotykiem dłoni Katarzyny ramię Arnolda zadrżało. Dłonie zaczęły szukać się niecierpliwie po omacku i złączyły się. Dotyk mocnej, ciepłej dłoni Arnolda przyprawił Katarzynę o drżenie radości, które przebiegło ją aż do samego serca.
– Nie chcesz więcej zobaczyć tego wszystkiego? Nie ma na świecie takiego więzienia, z którego nie można by uciec – wyszeptała. – Wracajmy do domu Arnoldzie, błagam cię!
Niestety, nie było już czasu na odpowiedź. Nagle sen zniknął, rozlatując się na tysiące kawałków. Brzegiem basenu nadchodziła Zobeida w towarzystwie Moraymy, poprzedzana armią eunuchów z zapalonymi pochodniami w dłoniach. Zdawało się, że woda się zapaliła, noc zniknęła, a złączone dłonie musiały się rozdzielić.
Zobeida spojrzała na Katarzynę, a potem jej pytający wzrok padł na Arnolda. Spojrzeniu temu towarzyszyło zmarszczenie brwi, co mogło oznaczać, że Mauretanka jest zdziwiona, widząc ją jeszcze przy życiu, lecz po chwili powiedziała: – A więc przebaczyłeś swej siostrze, mój panie? Z pewnością masz swoje powody. Zresztą... – dodała z wyrachowaniem – cieszy mnie to, gdyż mój brat będzie ci za to wdzięczny. Zapowiedział swój powrót do Alhambry na jutro! Nikt nie wątpi, że śpieszno mu do ukochanej...
W miarę jak Zobeida mówiła, Katarzyna czuła, ku swej rozpaczy, jak rozpada się wszystko, co z takim trudem udało się jej zdobyć na powrót. Ręka Arnolda już nie trzymała jej dłoni, a w jego oczach na powrót pojawił się gniew. Rzeczywistość i jej straszni, niemożliwi do usunięcia bohaterowie, kalif i jego siostra, upominali się znowu o swoje prawa. Mimo to Katarzyna próbowała jeszcze walczyć.
– Arnoldzie... – szepnęła błagalnie – mam ci jeszcze tyle do opowiedzenia.
– Powiesz mu to później! – syknęła księżniczka. – Moraymo, zabierz ją do jej domu i dopilnuj, by była gotowa, kiedy mój wielki brat powróci do pałacu!
– Dokąd ją zabierasz? Chcę wiedzieć! – rzucił spokojnie Arnold.
– Niedaleko. Jej pokój wychodzi na ogród. Zobacz, jaka jestem dla ciebie dobra! Przyjmuję twą siostrę u siebie, żebyś mógł ją odwiedzać! W haremie, do którego nie wolno ci wchodzić, byłoby to niemożliwe. A teraz pozwól jej odejść. Noc mija i nie możemy rozmawiać tu aż do świtu...
Och! Ten mruczący głos, usypiający i przekonywający! Kto, słysząc go, przypuściłby przez chwilę, że należy do istoty perfidnej i przepełnionej nienawiścią? Arnold jednak zdążył przeniknąć prawdziwą naturę Zobeidy.
– Dziwne, że nagle jesteś taka zgodna! To całkiem do ciebie niepodobne! Księżniczka wzruszyła ramionami i odpowiedziała słodkim głosem: – Jest twoją siostrą, a ty moim panem! Ot i wszystko! Katarzyna również nie łudziła się co do prawdziwych intencji księżniczki.
Jej nagłe oznaki dobroci z pewnością nie wróżyły nic dobrego, gdyż ani łagodny głos, ani uśmiech nie złagodziły zimnego wyrachowania malującego się w oczach.
Katarzyna odeszła w towarzystwie Moraymy, czując miłe ciepło w sercu, gdyż widziała, że Arnold odprowadza ją wzrokiem.
Okna jej pokoju istotnie wychodziły na ogród. Z wąskiej, lecz wygodnej kanapy, na której położyła ją Morayma, Katarzyna dostrzegała pomiędzy kolumnami błyszczącą taflę wody w basenie i odbicie księżyca. Morayma nie omieszkała zwrócić jej uwagi na dyskretny urok tego niewielkiego pokoju o ścianach pokrytych kryształowymi płytkami w kolorach łososiowym i migdałowo-zielonym w cedrowych, pozłacanych ramkach.
– Może i mniej tu przepychu niż w twoim starym apartamencie – powiedziała – lecz za to co za gust! Zobeida nie lubi dużych pomieszczeń. Tutaj niczego ci nie zabraknie i będziesz miała wrażenie, że mieszkasz w ogrodzie!
Stara Żydówka siliła się bardzo, by zachwalić nowe mieszkanie Katarzynie. Czy chciała jej dodać odwagi, czy też sobie? – myślała Katarzyna, lecz widząc jak Morayma drży, doszła do wniosku, że sama jej potrzebowała.
– Czemu się tak trzęsiesz, Moraymo? Ty się chyba czegoś boisz?
– Ja?... Nie boję się – odparła fałszywie. – Jest mi tylko zimno!
– W taką ciepłą noc? Wiatr ustał i nawet jeden listek się nie porusza...
– A jednak mi zimno... Mnie zresztą jest zawsze zimno! – odparła stawiając u wezgłowia łóżka dzbanek mleka, co Katarzyna powitała ze zdziwieniem.
– Po co to mleko? – spytała.
– Na wypadek gdyby chciało ci się pić. A zresztą, musisz pić dużo mleka, bo dzięki niemu będziesz miała piękną skórę!
Katarzyna westchnęła ze zmęczenia. W środku nocy zajmować się skórą! Zdawało się, że w tym pałacu najwięcej uwagi poświęcano sekretom urody i zaczynało ją to szczerze nudzić. Jakby nie miała innych zmartwień poza dbałością o swój wygląd.
Morayma tymczasem oddaliła się żwawo na krótkich nóżkach i Katarzyna mogła wreszcie zastanowić się nad własną sytuacją. Nie obawiała się bezpośredniego sąsiedztwa Zobeidy. Księżniczka z pewnością zastanowiłaby się ze sto razy zanim zaatakowałaby tę, którą uważała za siostrę swego ukochanego. Tym, co martwiło ją najbardziej, był Arnold! Na samym początku, kiedy ją rozpoznał, nie wątpiła w jego szczerą radość ze spotkania ani nawet w jego miłość. Zobeida zdmuchnęła jednak tę radość swymi zatrutymi insynuacjami i Arnold, zapomniawszy o szczęściu, słuchał już tylko swojej zazdrości i honoru zdradzonego małżonka. Gdyby jeszcze dowiedział się, co się stało w obozie Cyganów albo w zamku w Koce, odwróciłby się od niej na zawsze. Nigdy nie może się o tym | dowiedzieć...
Zmęczenie wywołane tymi wszystkimi przeżyciami w końcu zamknęło jej oczy, lecz nie był to głęboki, wzmacniający sen. Katarzyna spała źle, nerwowo, rzucała się na łóżku i dręczyły ją okropne koszmary. Podświadomie wyczuwała jakieś grożące jej niebezpieczeństwo.
Nagłe dławiące uczucie duszenia się zbudziło ją w jednej chwili i kazało usiąść na łóżku. Była cała spocona, a jej serce biło jak opętane. Światło księżyca znalazło się teraz na posadzce pokoju... ukazując jakiś długi, oślizgły kształt pełznący w stronę jej łóżka! Katarzyna krzyknęła z trwogi.
To nie był przypadek i zrozumiała to w ułamku sekundy. Dzban z mlekiem, ulubionym przysmakiem węży! Strach Moraymy i jej pośpieszne wyjście! To wszystko było sprawką Zobeidy, a ją czekała najstraszliwsza ze śmierci!
Podciągnęła przykrycie do nagich piersi i czując, jak po plecach spływa strużka zimnego potu, patrzyła na zbliżającą się śmierć oczami zogromniałymi z przerażenia. Nie mogła się ruszyć ani krzyczeć. Patrzyła jak zahipnotyzowana, a wąż zbliżał się coraz bardziej. Nie był zbyt wielki, miał szeroką, płaską, trójkątną głowę. A przecież Arnold był niedaleko, wystarczyłoby go zawołać. Wreszcie z jej piersi wydobył się przeciągły krzyk: – Arnoldzie! Arnoldzie!
I stał się cud. Katarzyna myślała przez chwilę, że strach pomieszał jej zmysły, kiedy w świetle księżyca zobaczyła jego sylwetkę, wyłaniającą się z ciemnego ogrodu jak dobry duch ze wschodnich bajek. Arnold jednym spojrzeniem objął skuloną w kącie łóżka Katarzynę, drugim kobrę, która podnosiła już głowę. Wyrwawszy sztylet zza pasa runął na gada.
Śmierć węża była natychmiastowa. Ostrze sztyletu wbite u podstawy głowy odcięło ją od ciała, które opadło bezwładnie na posadzkę. Arnold wstał i spojrzał na żonę. W blasku księżyca jej twarz była tragicznie blada. Jej zaciśnięte ręce nie wypuszczały przykrycia, trzęsła się jak w febrze. Żeby ją uspokoić, Arnold wyszeptał: – Nie bój się! Zabiłem go!
Ona ledwo go jednak słyszała. Ogarnięta aż do wnętrza potwornym strachem, siedziała z wytrzeszczonymi oczami, szczękając zębami. Arnold zaniepokojony usiadł przy niej na łóżku.
– Katarzyno, proszę cię! Odpowiedz! Nic ci się nie stało? Otworzyła usta, lecz słowa nie chciały przejść przez ściśnięte gardło i drżące usta. Miała ochotę płakać, ale nie mogła. Arnold widząc utkwione w nim wciąż przerażone, fiołkowe oczy, nie namyślając się wziął ją w ramiona.
Zrobiło mu się jej ogromnie żal, gdy tuliła się do jego piersi niczym przerażone dziecko. Przycisnął ją mocniej i pogłaskał po jasnej głowie.
– Biedactwo! Tak się wystraszyłaś! A to nędznica! Wiedziałem, że jest zdolna do wszystkiego, dlatego nie zmrużyłem oka. Ale żeby wymyślić coś tak podłego! Uspokój się, jestem przy tobie... Obronię cię. Uciekniemy razem, wrócimy do domu. Kocham cię...
Słowa te przyszły same. Jego zazdrość zniknęła. Przed chwilą niespokojnie krążąc po ogrodzie i wracając uporczywie w pobliże pokoju Katarzyny, zaledwie usłyszał jej wołanie, a kiedy stanął w progu i ujrzał strasznego gada pełznącego w stronę łóżka żony, lęk o nią uzmysłowił mu, jak bardzo ją kocha. Trzymając ją teraz drżącą w ramionach zrozumiał, że nikt ani nic nigdy więcej nie stanie między nimi, że mają jedno wspólne serce i dwa ciała. W ramiona Zobeidy pchnął go tylko kaprys, uczucie zbyt nędzne w porównaniu ze szczęściem przyciskania Katarzyny do piersi.
Katarzyna przywarła do niego gorączkowo, szepcąc jakieś niezrozumiałe słowa przy jego szyi. Arnold przestraszył się, że postradała zmysły.
– Posłuchaj mnie! Popatrz na mnie! Nie poznajesz już mnie? Dała znak, że rozumie, więc stał się mniej niespokojny i ponownie zaczął gładzić jej włosy.
– Moje serce! – szeptał. – Uspokój się. Nie musisz się już bać! Co mogę zrobić, żebyś się uspokoiła?
Czuł się niezręczny wobec tej bezbronnej istoty chroniącej się w jego ramionach... Wtedy nagle Katarzyna wybuchnęła szlochem. Arnold zrozumiał, że jest uratowana, że szaleństwo oddaliło się i zaczął ją kołysać jak niemowlę.
– Płacz! – powiedział łagodnie. – Płacz do woli! To ci dobrze zrobi. Chmury strachu rozproszyły się, jakby przegnał je wiatr. Katarzyna nigdy nie płakała tak jak teraz. Były to łzy miesięcy cierpień, strachu i rozpaczy, które odchodziły na zawsze. Płakała ze szczęścia, z radości, z miłości, nadziei, a nawet z wdzięczności, w odnalezionej, najdroższej oazie ramion ukochanej istoty. Przeszłość i przyszłość przestały się liczyć. Liczyło się tylko ciepło ukochanego mężczyzny, które ją ogarniało, i to cudowne poczucie bezpieczeństwa, jakie potrafił jej dać. Wkrótce szloch ustał i Katarzyna uspokoiła się.
Łzy na twarzy Katarzyny wyschły, a ona nie poruszyła się, smakując szczęście w ramionach Arnolda, wsłuchując się w bicie jego serca i wpatrując się w ogród zalany poświatą księżyca. Czuła jedynie dłoń pieszczącą jej włosy jak dawniej. Cudownie było czuć Arnolda tak blisko, wdychać jego męski zapach po tylu miesiącach męczarni, kiedy wyobrażała sobie, że utraciła go na zawsze.
Poczuła, jak w jej żyły wślizguje się coś na kształt upojenia. Czuła przepełniające ją szczęście, które musiało znaleźć ujście i prostując głowę, przytknęła jeszcze wilgotne usta do szyi Arnolda. Zadrżał, odgadując z niepokojem rodzące się w nim pożądanie. Katarzyna wyczuwała je również i przedłużyła pieszczotę, zbliżając się do jego twarzy i do ust.
Arnold nie pozostał długo obojętny i jego zachłanne usta uwięziły usta żony w nie kończącym się pocałunku, który wzburzył krew małżonków. Ręce Arnolda pieściły nagie ramiona i plecy, wreszcie odrzuciły dzielącą ich jedwabną kołdrę. Katarzyna nie opierała się, przeciwnie, pomagała mu, płonąc z chęci oddania się ukochanemu... Opadło ostatnie prześcieradło i odepchnięte niecierpliwymi nogami zsunęło się na resztki węża, który miał przynieść jej śmierć. Lecz ona zdążyła już o tym zapomnieć: na nowo wrzało w niej życie, płomień miłości palił aż do wnętrza. Odsunąwszy się od Arnolda, ułożyła się na plecach, by mógł ją lepiej widzieć.
– Powiedz, czy nadal jestem ładna? – szepnęła, znając z góry odpowiedź. – Powiedz, czy nadal mnie kochasz?
– Jesteś coraz piękniejsza... i wiesz o tym! Co do kochania...
– Powiedz! Wiem, że mnie kochasz, czuję to! Czy ja się wstydzę przyznać, że cię uwielbiam? Kocham cię, najdroższy! Kocham cię najbardziej na świecie!
Na nowo zbliżyła się do niego, aby przełamać jego ostatni opór, objęła go miękkimi ramionami, oszałamiając go dotykiem swej skóry. Czując, że jest pokonany, wziął ją w ramiona.
– Moje kochanie... moja droga Katarzyno... – szeptał czule, muskając jej usta swoimi ustami.
To, co nastąpiło potem, było nieuniknione. Zbyt długo czekali na siebie, zbyt długo marzyli o tej chwili. Różowy pałac mógł się w tej chwili zawalić, co nie przeszkodziłoby Katarzynie oddać się mężowi. Przez długie minuty kochali się namiętnie, zapominając o niebezpieczeństwie, czyhającym w tych bogatych murach, poszukując tej niezrównanej rozkoszy drzemiącej w ich rozbudzonych ciałach.
I z pewnością kochaliby się jeszcze godzinami, gdyby nagle w pokoju nie zapaliło się światło, a przenikliwy i gniewny głos nie powiedział: – Cóż widzę? Co za dziwne zachowanie jak na brata i siostrę! A może kazirodztwo leży we frankońskich zwyczajach?
Kochankowie rozdzielili się nagle. Arnold zerwał się na równe nogi, Katarzyna zaś patrzyła z przerażeniem na wykrzywioną ze złości twarz Zobeidy, stojącej na środku pokoju wraz z dwoma służącymi niosącymi płonące pochodnie. Księżniczka była nie do poznania. Nienawiść zniekształciła jej rysy, a jej złocista skóra poszarzała. Jej wielkie źrenice ciskały błyskawice, a zaciśnięte pięści gotowe były do ataku. Zaciskała zęby tak mocno, że z ledwością wypowiadała swe myśli.
– Zdradziłeś mnie... lecz nie na tyle, na ile sądziłeś! Przeczuwałam, że między tobą a tą kobietą jest coś więcej niż więzy krwi! Czułam to... po swojej nienawiści! Mogłabym pokochać twoją siostrę... lecz tę tu... znienawidziłam od pierwszego wejrzenia! Dlatego jej pilnowałam!
Arnold końcem stopy odrzucił kołdrę, przykrywającą ciało kobry.
– Pilnowałaś, czyżby? Więc jak wytłumaczysz to? Gdybym nie przybył w porę, już by nie żyła!
– Pragnęłam jej śmierci, bo przeczuwałam, że coś was łączy! Byłam pewna! Przyszłam, żeby zabrać jej trupa... i zobaczyłam was, zobaczyłam!
– Przestań wyć! – przerwał pogardliwie Arnold. – Stoisz tu i krzyczysz jak pierwsza lepsza fatma* [*Fatma, arab. – kobieta.] na bazarze, której mąż ogląda się za innymi! Posłuchaj więc! Nie znaczysz dla mnie nic! Nic! Jesteś tylko niewierną, a ja jestem twoim jeńcem!
– Arnoldzie! – krzyknęła Katarzyna widząc, że Zobeida zbladła jak papier.
– Uważaj!
Zobeida jednak nie zwróciła na nią uwagi.
– A ta biała kobieta znaczy dla ciebie wiele, nieprawdaż?
– Ona jest moją żoną! – odpalił rycerz. – Moją żoną przed Bogiem i przed ludźmi! I jeśli chcesz wiedzieć, mamy syna w naszym kraju! Zrozum to, jeśli potrafisz!
Pomimo niebezpieczeństwa duszę Katarzyny wypełniła radość. Ogarnęło ją szczęście, że rzucił rywalce w twarz jak obelgę jej tytuł małżonki.
– Ja mam to zrozumieć? – spytała księżniczka głosem przepełnionym niebezpieczną słodyczą. – To ty masz zrozumieć, mój panie! Sam to powiedziałeś: jesteś moim jeńcem i zawsze nim pozostaniesz!... Przynajmniej do czasu, kiedy mi się nie znudzisz! Na co liczyłeś, oznajmiając mi, że ta kobieta jest twoją małżonką? Że zapłaczę ze wzruszenia, że połączę wasze dłonie, każę otworzyć bramy Alhambry i dam wam eskortę aż do granic królestwa, życząc szczęścia?
– Istotnie, gdybyś była godna swego rodu, córko wojowników z Atlasu, tak byś postąpiła!
– Moja matka była niewolnicą, księżniczką turkmeńską, sprzedaną w niewolę Wielkiemu Chanowi i podarowaną w prezencie mojemu ojcu. Była dzikim zwierzęciem stepów, znała tylko przemoc i zabiła się po moim urodzeniu, ponieważ nie byłam chłopcem. Jestem do niej podobna: znam jedynie przemoc i krew. Jeśli ta kobieta jest twoją żoną, tym gorzej dla niej!
– Co chcesz z nią zrobić?
– Powiem ci! – W spojrzeniu Zobeidy zapłonęła dzika żądza krwi. – Otóż każę ją przywiązać nagą na dziedzińcu niewolników, żeby nacieszyć ich oczy przez cały dzień i całą noc. Następnie przywiąże się ją na murach, żeby słońce spaliło i poorało tę piękną skórę, która tak ci się podoba, po czym Yuan i Kong zajmą się nią... Nie martw się jednak, nie stracisz nic z tego widowiska. To będzie twoja kara. Myślę, że po tych zabiegach nie będziesz miał więcej ochoty porównywać jej ze mną. Możesz być pewien, że moi kaci znają się na rzeczy! Wy tam! Zabrać mi stąd tę kobietę!
Serce Katarzyny zamarło, odruchowo wyciągnęła ręce do Arnolda. Eunuchowie jednak nie zdążyli uczynić nawet kroku, gdyż Arnold, chwyciwszy leżący obok łóżka sztylet, rzucił się pomiędzy żonę i niewolników.
– Niech żaden z was nie śmie jej tknąć! – wycedził z lodowatym spokojem.
– Pierwszy, który ośmieli się zbliżyć, zginie!
Eunuchowie stali nieruchomo, lecz Zobeida roześmiała się.
– Jesteś szalony! Zaraz zawołam straże, stu, dwustu, trzystu ludzi! Ile zechcę! Będziesz musiał się poddać. Zostaw tę kobietę jej losowi. Przy mnie szybko o niej zapomnisz! Uczynię cię królem!
– Sądzisz, że omotasz mnie obietnicami? – odparł szyderczo Arnold. – To nie ja, lecz ty sama jesteś szalona!
I zanim ktokolwiek uczynił najmniejszy gest, chwycił Zobeidę unieruchomiając jedną ręką jej obydwa nadgarstki i przyciągnął ją do siebie. Drugą zaś przytknął do jej szyi stalowe ostrze sztyletu.
– Zawołaj swoje straże, Zobeido! Zawołaj, a będzie to twój ostatni krzyk!...
Wstań, Katarzyno, i ubierz się! Uciekamy!
– Ale w jaki sposób?
– Zobaczysz! Rób, co ci każę! Co do ciebie, księżniczko, to grzecznie nas poprowadzisz do tego tajemniczego przejścia, które znasz tak dobrze. Jeśli zrobisz niepotrzebny ruch albo krzykniesz, zginiesz!
– Nie ujdziecie daleko! Zostaniecie schwytani w mieście!
– To nasza sprawa! Ruszaj!
Katarzyna i Arnold popychający księżniczkę ruszyli w kierunku drzwi. Niewolnicy ustąpili im z drogi albo uciekli. Katarzynie plan wydawał się szalony i skazany z góry na przegraną. Nie bała się tortur, które przed chwilą opisała jej Zobeida. Księżniczka musiała zapomnieć bowiem o rychłym powrocie kalifa... Arnold zgadując jej myśli powiedział: – Mylisz się, sądząc, że strach przed bratem powstrzymałby tę bestię.
Opętały ją dzikie demony i niezdolna jest do normalnego rozumowania.
Istotnie, pomimo ostrza raniącego jej szyję, Zobeida zaczęła krzyczeć jak opętana, skręcając się w żelaznym uścisku Arnolda.
– Do mnie! Na pomoc!...
Po chwili jednak krzyk zamarł na jej ustach i dało się słyszeć potworne rzężenie: to sztylet Arnolda wbił się w jej gardło. Zobeida bezwładnie osunęła się na piasek z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.
– Zabiłeś ją? – jęknęła z osłupieniem Katarzyna.
– Zabiła się sama – odparł. – Wcale nie chciałem jej zabić... Sztylet sam się wbił w jej gardło...
Stali przez chwilę pochyleni nad ciałem, wreszcie Arnold chwyciwszy żonę za rękę rzucił: – Uciekajmy! Eunuchowie musieli powiadomić straże. Jedyną naszą szansą jest dotarcie do tajemnego przejścia zanim nadeślą posiłki.
Katarzyna bez wahania podała rękę mężowi i ruszyła za nim poprzez gąszcz liści i kwiatów. Niestety, było już za późno. Wstał dzień i zewsząd dochodziły odgłosy budzącego się pałacu. Ze wszystkich stron nadbiegali eunuchowie z krótkimi, zakrzywionymi szablami. Zza krzaków, gdzie leżał trup Zobeidy, zaczęły dochodzić lamenty, obowiązujące służbę i niewolników.
– Jesteśmy straceni – stwierdził spokojnie Arnold. – Pozostaje nam tylko umrzeć z godnością.
– Jeśli nas nie rozdzielą, potrafię umrzeć z godnością – odparła, ściskając gorączkowo dłoń męża. – Nie pierwszy raz śmierć zagląda nam dwojgu w oczy! Przypomnij sobie Rouen...
– Pamiętam – rzekł z ulotnym uśmiechem. – Tutaj nie ma jednak Jana Sona, który przyszedłby nam z pomocą.
– Ale jest mały medyk, Abu... są Walter i Josse, mój giermek, który zaciągnął się do armii kalifa, żeby móc dostać się do Alhambry!... Nie jesteśmy sami!
Arnold spojrzał na żonę z podziwem.
– Josse? A któż to taki?
– Zbój z Paryża, który wybrał się na pielgrzymkę, by odkupić swe grzechy... Jest mi bardzo oddany.
Pomimo bliskiego niebezpieczeństwa, pomimo nadciągających zbrojnych ludzi, Arnold nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Katarzyno, ty zawsze będziesz mnie zadziwiać! Nawet szatana potrafiłabyś oswoić jak pieska! Cieszę się też bardzo, że jest tutaj Walter. Spróbuj teraz swej mocy na tamtych – rzekł wskazując zbliżających się ludzi.
Tworzyli oni dwie grupy. Na czele jednej szło dziesięć kobiet niosących ciało księżniczki. Drugą prowadził mężczyzna w turbanie z purpurowego brokatu. Katarzyna poznała wielkiego wezyra, Aben-Ahmeda Banu Saradja.
– Masz rację, jesteśmy zgubieni! Wezyr nienawidzi cię, nie ma też powodu, żeby mnie lubić.
Śmierć, która teraz zbliżała się do nich pod postacią tego młodego, przystojnego mężczyzny, wydawała się jeszcze straszniejsza niż ukąszenie kobry, bo strasznie jest umierać, kiedy po tylu trudach odnalazło się miłość i szczęście.
Obie grupy połączyły się i zatrzymały przed winnymi. Kobiety położyły przed wezyrem ciało księżniczki zawinięte w niebieskie muśliny. Wezyr długo patrzył na nieżywą księżniczkę, po czym spokojnie podszedł do Arnolda i Katarzyny.
– Czy to ty zabiłeś księżniczkę? – spytał obrzucając Arnolda ciężkim, pustym spojrzeniem.
– Tak, to ja! Chciała uśmiercić moją żonę, więc musiałem ją zabić!
– Żonę?
– Oto moja żona, Katarzyna de Montsalvy, która z narażeniem życia i zdrowia przybyła po mnie do Grenady.
Wezyr skierował na Katarzynę swe czarne oczy, w których wypisana była ironia. Ten człowiek zastał ją ongiś w ramionach kalifa, więc informacja uzyskana od Arnolda musiała go rozbawić. Katarzyna spłonęła ze wstydu, gdyż półuśmiech wezyra powstał kosztem Arnolda.
– Miałeś do tego prawo, jednakże przelałeś krew samego komandora wiernych, więc czeka cię śmierć!
– Niech tak będzie, lecz pozwól mojej żonie odejść! Jest niewinna!
– Nigdy! – zaprotestowała Katarzyna, przyciskając się do męża. – Nie rozdzielaj nas, wezyrze! Jeśli musi zginąć, ja chcę zginąć wraz z nim!
– To nie ja zadecyduję o waszym losie – odparł wezyr – lecz sam kalif.
Właśnie zbliża się do miasta. Za godzinę będzie w Alhambrze. Zapominasz, kobieto, że należysz do niego. Co do tego mężczyzny...
Zamilkł i dał znak strażnikom, którzy podbiegli do pary, oderwali Katarzynę od Arnolda, a następnie związali mu ręce na plecach. Katarzyna została oddana służącym z haremu.
– Zaprowadźcie ją do jej pokoju i pilnujcie jak oka w głowie. I niech przestanie krzyczeć!
– Przestanę krzyczeć – zawyła Katarzyna na widok spętanego i otoczonego strażnikami męża – jeżeli i mnie każesz spętać i pozwolisz mi zostać razem z nim!
– Katarzyno, uspokój się! Potrzebuję twojej odwagi!
– Zatkajcie jej usta! – rozkazał wezyr. – Nie mogę znieść jej krzyków! Na Katarzynę rzuciła się chmara kobiet, które, dusząc ją i oślepiając, zatkały jej usta chustą. Drugą chustą związały jej nogi i jak tobołek zaniosły do pokoju. Wściekłość i gniew paliły ją tak mocno, że nawet nie miała ochoty płakać. Czy Bóg dopuści do takiej niesprawiedliwości? Czy Arnold musi zginąć?... Nie, nie! To nie może się stać!
Uratuję cię... uratuję... – przysięgała w duszy. Nawet gdybym musiała się czołgać u stóp kalifa, całować proch pod jego stopami, uzyskam twoje ułaskawienie!
Znowu była gotowa do popełnienia każdego szaleństwa. Wiedziała jednak, że Arnold nie chciałby otrzymać ułaskawienia za cenę, jaką ona była gotowa zapłacić...
Kiedy wieczorem Morayma przyszła po nią, by zaprowadzić ją do kalifa, nowa nadzieja wstąpiła w jej serce.
– Nareszcie! Czekałam na ciebie cały dzień!
– Zamilcz! – przerwała stara Żydówka surowo. – Nie wolno mi z tobą rozmawiać. I nie próbuj uciekać! To byłby twój koniec!
Za drzwiami czekała na Katarzynę eskorta, składająca się z dziesiątki eunuchów z błyszczącymi bułatami u boku. Morayma, zasłoniwszy twarz swej podopiecznej, powiedziała: – Wiodę cię do Méchouar, pałacu, w którym rządzi nasz pan. Jest bardzo zirytowany. Współczuję ci, bo będziesz musiała znieść jego gniew! Ukorz się, jak tylko potrafisz!
– Ja się nie boję! – odparła dumnie Katarzyna. – Idź przodem! Katarzyna w otoczeniu eunuchów przeszła przez harem do bram pałacu zajmowanego przez kalifa. Kobiety, jedne z ciekawości, inne z nienawiści, stłoczyły się na jej widok. Słyszała śmiechy i żarty. Zora na jej widok splunęła. Na dziedzińcu z lwami panował taki tłok, że eskorta musiała siłą torować sobie drogę wśród wyległych nań kobiet. Te jednak nie zamierzały ustąpić, wybuchło zamieszanie i przepychanka, w czasie której usłyszała znajomy głos Marii, mówiącej po francusku: – Zaprowadzili go do Ghafar! Sprawa więc się odwlecze! Katarzyna spojrzała z wdzięcznością w kierunku, skąd dobiegał ten głos.
A więc zawiedli Arnolda do wieży w Alcazabie... to znaczyło, że nie umrze natychmiast!
Eunuchowie, torując sobie drogę trzaskaniem z bicza, zaprowadzili Katarzynę do bramy łączącej dwie części pałacu, przy której groźni Maurowie w spiczastych hełmach, uzbrojeni w lance, w uroczystej postawie trzymali przednią straż przed przybytkiem sprawiedliwości. Eskorta i Morayma zostawili Katarzynę u wejścia do Sali Ambasadorów. Wąskie okna wykonane z różnokolorowych szkiełek nie wpuszczały zbyt wiele światła do wnętrza, wypełnionego dostojnikami i służbą. W środku sali, na szerokim tronie wysadzanym drogimi kamieniami, siedział kalif patrząc na zbliżającą się Katarzynę. Na głowie miał turban z zielonego jedwabiu spięty wielkim szmaragdem, a w ręku trzymał berło, długi, zakręcony bambus wysadzany złotem.
Dwóch służących w zielonych sukniach chwyciło ją pod ramiona i pchnęło na kolana przed tronem. W tej chwili Katarzyna straciła resztki nadziei. Nie mogła niczego oczekiwać od tego człowieka, dla którego z góry była winna. Czekając aż przemówi, patrzyła na niego z wyzwaniem.
Kalif jednym gestem kazał służącym odejść, a po zniknięciu ostatniego z nich rozkazał: – Zdejmij kwef! Nie masz do niego prawa... bo nie jesteś jedną z nas!
Katarzyna spełniła rozkaz z radością, równocześnie wstała z klęczek z mocnym postanowieniem, że dłużej nie pozwoli deptać swojej dumy. Jeśli nie może uratować Arnolda, była gotowa zmusić kalifa, by odesłał ją do jego celi.
– Kto pozwolił ci wstać?
– Ty, panie! Sam powiedziałeś, że nie jestem jedną z was! To prawda! Jestem wolną kobietą i pochodzę ze szlachetnego rodu. W mojej ojczyźnie sam król zwraca się do mnie z szacunkiem!
Mięsiste usta Muhammada rozszerzył kpiący, a zarazem pogardliwy uśmiech.
– Twój król nie posiadał cię! Ja, owszem!... Czy więc mogę żywić do ciebie szacunek?
– Czy tylko po to mnie wezwałeś, potężny kalifie, aby mi to powiedzieć?
To zupełnie niepotrzebne, chyba że lubisz znieważać kobiety!
– Istotnie, mogłem posłać cię na śmierć bez słowa, lecz chciałem cię ujrzeć... choćby po to, by ocenić, czy jesteś zręczna w kłamstwie.
– W kłamstwie? A po co zadawałabym sobie tyle zbytecznego trudu? Pytaj, panie! Odpowiem na każde twoje pytanie. Kobieta mego pokroju nie kłamie!
Nastąpiła cisza. Kalif przyzwyczajony do charakterów leniwych, giętkich i służalczych, które za największy zaszczyt poczytywały sobie móc paść przed nim na kolana, patrzył ze zdziwieniem na tę kobietę, ośmielającą się podnieść przed nim czoło bez strachu, ale i bez arogancji, z dumą i godnością, pomimo sytuacji nie do pozazdroszczenia...
– Doniesiono mi, że frankoński rycerz... zabójca mojej ukochanej siostry... jest twoim mężem? – powiedział siląc się na obojętność.
– Tak, to prawda!
– A więc skłamałaś! Nie jesteś wcale niewolnicą kupioną na targu w Almerii!
– To inni cię okłamali, panie. Ja nie powiedziałam nic, bo i o nic mnie nie pytałeś! Dzisiaj oznajmiam ci, że nazywam się Katarzyna de Montsalvy, pani Lasu Kasztanowego, i że przybyłam aż tutaj, aby odzyskać męża, którego ukradła mi twoja siostra!
– Ukradła? Wiele razy spotykałem tego mężczyznę i wydawał się bardzo zadowolony ze swego losu i... z miłości księżniczki Zobeidy.
– Który jeniec nie próbuje przyzwyczaić się do swego losu? Co zaś do miłości, ty sam, panie, biorąc kobiety w zależności od chwilowego kaprysu, bez udziału serca, powinieneś wiedzieć, że mężczyzna z łatwością ulega swej męskiej chuci.
Kalif odrzucił swoje bambusowe berło i poruszył się nerwowo na tronie.
Katarzyna dostrzegła smutek w jego niebieskich oczach.
– A więc to tak postrzegasz pewne sprawy? – rzekł z goryczą. – Przez kilka dni dałem ci tyle miłości, że spodziewałem się większego uczucia z twojej strony! Myślałem nawet przez moment, że w tobie odnalazłem ideał kobiety, którego dawno zaprzestałem szukać... A tymczasem byłaś w moich ramionach tylko niewolnicą... jak setki innych?
– Nie, panie. Uczyniłeś mnie szczęśliwą – przyznała uczciwie Katarzyna. – Nie znałam cię i zostałam mile zaskoczona, że jesteś właśnie taki, jaki jesteś. Spodziewałam się kogoś strasznego... a tymczasem ty okazałeś się dobry i delikatny. To wspomnienie tamtej nocy... dlaczego nie miałabym przyznać, że istotnie noc ta była wspaniała i słodka? Przecież obiecałam ci, że nie będę kłamać.
Ruchem szybkim i zręcznym kalif zerwał się z tronu i zbliżył do Katarzyny. Krew uderzyła mu do głowy, a oczy zaszły mgłą.
– No więc – szepnął niskim, zachęcającym głosem – dlaczego nie przedłużyć tego poematu w miejscu, gdzie się urwał? Wszystko może być jak dawniej. Należysz ciągle do mnie, a ja mogę zapomnieć o więzach łączących cię z tamtym mężczyzną.
Płomień jego słów wywołał jej drżenie, chociaż wiedziała, że za nic w świecie nie może wyjść naprzeciw jego uczuciu. Pokręciła głową ze zmęczeniem.
– Lecz ja nie mogę zapomnieć! Jest moim mężem – powiedziałam ci już. Nasz związek pobłogosławił ksiądz. Będę jego żoną aż do chwili, w której śmierć nas rozdzieli!
– Co wkrótce nastąpi! – odparł kalif. – Niebawem będziesz wolna, moja różo, i rozpoczniesz tutaj nowe życie, przy którym wszystko, co do tej pory przeżyłaś, będzie jak zły sen. Uczynię z ciebie sułtankę, królową wszystkiego, co żyje i oddycha. Będziesz miała wszystko, czego zapragniesz, i dam ci większą władzę, niż sam posiadam... bo będziesz miała władzę nade mną!
Twarz Muhammada znowu wyrażała płomienne uczucie, jak w tamtą noc w ogrodzie z szemrzącymi wodami. Katarzyna zrozumiała, że kalif kocha ją naprawdę, że dla niej gotów jest wiele poświęcić i pójść na ustępstwa... z wyjątkiem tego jednego, z pewnością... Mogła co prawda skłamać i udawać, że i ona go kocha, lecz czuła, że nawet to nie uratowałoby Arnolda, który nie przebaczyłby jej tej ostatniej zdrady. Postanowiła, że będzie szczera, a więc wytrwa do końca. Być może zresztą kalif, który zawsze wydawał się jej dobry i prawy, znajdzie w swoim głębokim umyśle dosyć szlachetności, by okazać wspaniałomyślność...
– Nie zrozumiałeś mnie, panie, lub zrozumiałeś źle – powiedziała ze smutkiem w głosie. – Jeśli przybyłam tu pokonując tyle niebezpieczeństw, to tylko dlatego, że kocham swego męża ponad wszystko na świecie!
– Powiedziałem ci już przecież, że wkrótce nim być przestanie!
– Ponieważ przysiągłeś mu śmierć? Ależ, panie, jeśli prawdą jest, że tak bardzo mnie kochasz, nie chcesz chyba rzucić mnie w objęcia rozpaczy? Czy sądzisz, że mogłabym cię kochać po jego śmierci? Przyjąć pieszczoty z twoich rąk, czerwonych od jego krwi?
Nagle przyszła jej do głowy szalona myśl, lecz śmiertelne niebezpieczeństwo, w którym znajdował się Arnold, nie pozostawiało wyboru. Miała przecież prawo poświęcać się dla niego, a kalif kochał ją wystarczająco, żeby przyjąć to, co zamierzała mu ofiarować.
– Posłuchaj, panie – powiedziała z naciskiem. – Jeśli naprawdę mnie kochasz, nie możesz przegrodzić nas takim okrutnym wspomnieniem. Wypuść mego męża. Każ go odprowadzić do granic królestwa... a ja zostanę jako twoja niewolnica, jak długo zechcesz!
Nie było to prawdą, gdyż z pewnością próbowałaby uciec, lecz trzeba było zyskać na czasie i za wszelką cenę oddalić wiszącą nad Arnoldem groźbę śmierci.
Powoli zbliżyła się do kalifa, owionęła go swym zapachem i ośmieliła się położyć dłoń na jego ramieniu. Do diabła ze skrupułami! Życie Arnolda przede wszystkim!
– Wysłuchaj mnie, panie, i okaż łaskę dla mego męża!
– Nie mam prawa go ułaskawić! – odparł chłodno, nie patrząc na nią. – Zapominasz, że zabił moją siostrę i że całe królestwo pragnie krwi zabójcy!
To, że cała Grenada chciała pomścić znienawidzoną Zobeidę, wydało się Katarzynie co najmniej wątpliwe, lecz nie odezwała się ani słowem, czując, że kalif drży pod pieszczotą jej dłoni, a to w tej chwili było najważniejsze.
– No to pozwól mu uciec! – zaryzykowała śmielej. – Nikt nie odważy się mieć ci za złe jego ucieczki.
– Uciec? A czy wiesz, że sam wielki wezyr podjął się pilnować skazańca? I czy wiesz, że oprócz jego dwudziestu ludzi pilnuje więźnia armia wielkiego kadiego* [*Kadi, arab. sędzia muzułmański, pełniący funkcje cywilne i religijne.]. A to wszystko dlatego, że sam Allach żąda krwi zabójcy księżniczki Grenady. Żeby twój mąż mógł uciec, musiałbym kazać odwołać tych wszystkich ludzi... i mógłbym stracić tron!
W miarę jak kalif mówił, topniała nadzieja Katarzyny. Zrozumiała, że ten człowiek znajdzie wszelkie możliwe preteksty, by odmówić jej tej jedynej łaski. Z pewnością nienawidził Arnolda bardziej dlatego, że był jej mężem, niż z powodu Zobeidy. Katarzyna jednak jeszcze raz podjęła próbę, by go rozczulić.
– Twoja siostra chciała wydać mnie na uciechę niewolnikom, przywiązać nagą na murach, następnie oddać w szpony swoich mongolskich katów! Arnold zadał cios, by mnie uratować, a ty odmawiasz mi jego życia! I ty mówisz, że mnie kochasz!
– Powiedziałem ci, że nie mogę!
– A czyż nie jesteś tutaj władcą i panem wszystkiego, co żyje? A kimże była Zobeida, jeśli nie tylko jedną z tych pogardzanych tutaj kobiet? I chcesz mi wmówić, że sam wielki kadi, święty człowiek Grenady, żąda głowy mego męża?
– W żyłach Zobeidy płynęła krew samego proroka! – huknął Muhammad. – A kto przeleje krew proroka, musi umrzeć! Zbrodnia zaś jest jeszcze większa, kiedy dokona jej niewierny! Przestań żądać ode mnie rzeczy niemożliwej, Jutrzenko! Kobiety nie są w stanie zrozumieć męskich spraw!
– Gdybyś jednak zechciał... ty, o którym się powiada, że wszystko może!
– Mogę, lecz nie chcę!
Kalif odwrócił się gwałtownie w jej stronę, chwycił ją w nagłym gniewie za ramiona i zbliżył swą czerwoną z wściekłości twarz do jej twarzy.
– Czy nie rozumiesz, słaba kobieto, że twoje prośby podsycają moją niechęć do niego. Dlaczego nie powiesz wprost: uwolnij go, bo go kocham i nigdy nie przestanę kochać? Uwolnij go, bo muszę wiedzieć za wszelką cenę, że żyje... nawet za cenę twoich pocałunków! Szalona! To właśnie twoja miłość do niego – stokroć bardziej niż chęć pomszczenia siostry – powoduje, że tak go nienawidzę! Gdyż nienawidzę go... z całych sił! Rozumiesz? Ponieważ ma to, czego ja sam pragnąłem najbardziej: być kochanym przez ciebie.
– Czy myślisz, że cię pokocham, jeśli go zabijesz? – spytała zimno Katarzyna. – Umarli posiadają siłę, o jakiej ci się nie śniło. Możesz mieć żonę Arnolda de Montsalvy, lecz wdowy nie będziesz mieć nigdy!
Katarzyna wyrwała się z rąk kalifa i odeszła parę kroków, obrzucając go wrogim spojrzeniem. Jakże podobny był w swoim rozwścieczeniu do innych mężczyzn, których kochała, i tych, z którymi walczyła.
Kalif z trudem pokonał swą złość, usiadł na tronie i ujął w dłoń berło, jakby szukając w oznakach władzy obrony przed tą kobietą, której pragnął najbardziej na świecie.
– Nie umrzesz, Jutrzenko – rozpoczął łagodnie.
– Przestań nazywać mnie tym imieniem! – przerwała. – Nienawidzę go! Moje imię brzmi: Katarzyna!
– Nie jestem przyzwyczajony do tych barbarzyńskich imion, lecz spełnię twoją prośbę. Tak więc, nie umrzesz... Katarzyno, ponieważ dopilnuję, żebyś nie mogła tego uczynić! I będę cię miał, kiedy tylko zechcę. Nie... nie protestuj. A na mych dłoniach nie będzie śladów krwi twego męża... ponieważ... ty sama go zabijesz!
W piersi Katarzyny zamarło serce. Myśląc, że się przesłyszała, spytała z niepokojem: – Co powiedziałeś, panie? Chyba źle zrozumiałam...
– Zadasz mu śmiertelny cios swoją małą, śliczną rączką! Posłuchaj: twój mąż znajduje się w głębokim lochu i zostanie tam aż do dnia uroczystości żałobnych mojej siostry, które rozpoczną się za tydzień o zachodzie słońca. Tego dnia umrze, by jego krwawe szczątki mogły towarzyszyć Zobeidzie w drodze na tamten świat i by leżąc w grobie, mogła spoglądać triumfalnie na trupa swego zabójcy. Do tego dnia twój mąż nie dostanie nic do jedzenia ani do picia, nie będzie też spał, żeby lud zobaczył, co moja złość może uczynić z frankońskiego rycerza. Lecz te cierpienia to jeszcze nic w porównaniu z torturami, jakie przyjdzie mu znieść przed samą śmiercią. Na oczach zgromadzonego ludu, oddany w ręce katów, będzie żałował po stokroć, że się urodził... chyba że...
– Chyba że co?... – spytała Katarzyna ze ściśniętym gardłem.
– Chyba że sama skrócisz jego męczarnie. Będziesz bowiem w nich uczestniczyć, moja różo, odziana jak prawdziwa sułtanka. Będziesz miała prawo skrócić jego tortury, zadając mu śmiertelny cios bronią, od której zginęła moja siostra.
A więc to takie rozwiązanie znalazł kalif, by pogrążyć ją w cierpieniu? Pozostawił jej okropny wybór: zadać cios najukochańszej istocie lub patrzeć w milczeniu na męki skazańca! Boże! Jak zabić życie, od którego zależało jej własne?
– Będzie błogosławił śmierć, którą zada mu moja dłoń – wyszeptała sama do siebie.
– Nie sądzę! Ponieważ dowie się, że od tej pory należysz całkowicie do mnie! W dniu kaźni dowie się bowiem, że jeszcze tego samego wieczoru zostaniesz mi poślubiona!
Na twarzy kalifa malowało się tak bezgraniczne okrucieństwo, że Katarzyna odwróciła oczy ze wstrętem.
– A mówi się, że jesteś, panie, dobry, szlachetny i że masz wielkie serce! Ludzie nie znają cię jednak! Nie ciesz się za szybko! Ty też mnie nie znasz! Są pewne granice cierpienia!
– Wiem. Powiedziałaś, że sama się zabijesz... Jednak nie wcześniej niż po dniu kaźni, gdyż nikt oprócz ciebie nie uwolni go od tortury. Musisz żyć dla niego, słodka pani!
Katarzyna spojrzała na kalifa oczami topielca. Cóż to za miłość, która w jednej chwili kazała mówić czułe słowa, a w drugiej poddawała ukochaną osobę najgorszym torturom z zimnym okrucieństwem. A przecież niemożliwe, by w sercu tego poety nie było choć trochę miejsca na odrobinę litości... Katarzyna powoli osunęła się na kolana i pochyliła głowę.
– Panie... błagam cię... Patrz, korzę się u twych stóp, zapominając o dumie i miłości własnej... Jeśli, jak utrzymujesz, choć trochę mnie kochasz, nie pozwól, bym tak strasznie cierpiała. Nie możesz skazywać mnie na torturę, jaką dla mnie będą następne dni, nie możesz pragnąć, żebym umierała powolną śmiercią, mieszkając pod tym samym dachem co ty. Jeśli nie możesz lub nie chcesz darować życia memu mężowi, pozwól mi dołączyć do niego! Pozwól mi dzielić jego cierpienia i jego śmierć, a przysięgam przed Bogiem, że w chwili śmierci będę błogosławić twe imię!
Wyciągnęła do niego swe ręce w błagalnym geście i podniosła piękną, zalaną łzami twarz. Jednak zamiast litości, serce Muhammada stwardniało jak kamień.
– Wstań! – rzucił oschle. – Nie korz się przede mną! Jak rzekłem, tak się stanie!
– Nie, panie, ty nie możesz być taki okrutny! Po co ci moje ciało, jeśli dusza nie może należeć do ciebie? Zlituj się nade mną...
Katarzyna ukryła twarz w dłoniach. Z sąsiedniego minaretu zabrzmiał głos muezina, wzywającego wiernych do wieczornej modlitwy, który zagłuszył szloch wstrząsający jej piersią. Kalif wskazał ręką drzwi i rzekł: – Odejdź! Tracisz czas po próżnicy. To czas mojej modlitwy. Nagle łzy Katarzyny wyschły w porywie płomiennego gniewu. Wstała z klęczek wbijając w kalifa spojrzenie pełne nienawiści.
– Idziesz się modlić? – rzuciła z miażdżącą pogardą. – A więc potrafisz się modlić? Nie zapomnij więc wyznać Bogu, w jaki sposób zamierzasz zniszczyć związek dwojga ludzi i zmusić żonę, by zabiła męża! Jeśli cię pochwali, to będzie znaczyć, że różni się od jedynego i prawdziwego Boga, jak też to, że każdy ma takiego Boga, na jakiego zasłużył!
Katarzyna zebrała swoją zasłonę i niedbałym krokiem wyszła na zewnątrz, gdzie czekała na nią Morayma wraz z niewolnikami.
Długi, zielony dziedziniec wyludnił się, gdyż mężczyźni udali się do meczetu. Zostali tylko czterej ogrodnicy, zajęci przycinaniem mirtowego żywopłotu. Jeden z nich, olbrzymi Maur, zakaszlał, kiedy Katarzyna przechodziła obok niego. Spojrzała nań machinalnie i... aż zamarła z zaskoczenia. Pod wielkim, białym turbanem lśniła twarz Waltera.
Ich spojrzenia skrzyżowały się, lecz ona nie mogła ani nic powiedzieć, ani zatrzymać się. Musiała iść swoją drogą, podczas gdy ogrodnicy skierowali swe kroki do meczetu. Widok Waltera dodał Katarzynie nieco otuchy i po powrocie do swego pokoju zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób mógł dostać się do Alhambry, lecz jeśli tak się stało, to z pewnością była w tym zasługa małego medyka. Z pewnością musiał udawać głuchoniemego, co w przypadku fałszywego muzułmanina było bezpieczniejsze. Myśl, że znajdował się w pobliżu niej, była tak pocieszająca, że rozpłakała się z radości. Josse przebywał w Alcazabie, blisko Arnolda, może nawet wśród pilnujących go żołnierzy. Cóż z tego jednak, skoro Josse nawet nie znał Arnolda, zresztą jak mógłby ulżyć jego męczarniom? Kalif chciał uczynić z niego strzęp człowieka. A ona sama musi wbić w jego serce sztylet, który tyle razy ocalił mu życie. Na tę myśl jej serce zamierało. Wiedziała, że dzień po dniu będzie cierpieć wraz z ukochanym mężczyzną...
Pocieszała ją tylko jedna myśl: „Po zadaniu mu ciosu sama też wbiję sobie sztylet w serce”.
Morayma, która do tej pory nie odezwała się nawet słowem, rzekła: – Odpocznij. Przyjdę po ciebie za godzinę.
– Po co?
– Żeby zaprowadzić cię do kąpieli... bowiem, począwszy od dziś, każdej nocy będziesz prowadzona do łoża naszego władcy.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że...
Oburzenie odebrało jej głos, lecz Morayma tylko wzruszyła ramionami z fatalizmem właściwym swojej rasie.
– Należysz do niego. Pożąda cię... Cóż bardziej naturalnego? Mądrość nakazuje pogodzić się z losem, jeżeli nie można go uniknąć.
– I ty sądzisz, że ja się z tym zgodzę?
– A co możesz zrobić innego? Jesteś piękna. Pan kocha cię na swój sposób. Może załagodzisz jego gniew...
Jedno spojrzenie Katarzyny pozwoliło domyślić się starej Żydówce, co faworyta sądzi o jej dobrych radach, wobec czego wolała się wycofać. Kiedy wyszła, Katarzyna upadła na łóżko, nieprzytomna z bezsilnej złości. I pomyśleć, że pokładała nadzieję w kalifie, a on potraktował ją z takim zimnym okrucieństwem! Cóż, był przecież nieodrodnym bratem Zobeidy! Wykazał taką samą jak ona arogancję, taką samą dziką zazdrość, taki sam bezgraniczny egoizm. Zobeida myślała, że Arnold pozwoli umrzeć żonie, że zapomni o niej w jej ramionach, Muhammad zaś zamierzał ją posiąść w chwili, kiedy skazał jej męża na najokropniejsze cierpienia!
Katarzyna była gotowa bronić się zajadle, lecz cóż, jej prześladowca miał nad nią przewagę, a ona nawet nie miała swego sztyletu. Ze smutkiem wyjęła truciznę z kryjówki, którą zrobiła za odłupanym kafelkiem. Gdyby mogła posłać połowę Arnoldowi, sama wypiłaby drugą połowę... lecz to nie było możliwe. Musiała żyć, żeby oszczędzić Arnoldowi spotkania z katami...
Podskoczyła na odgłos kroków niemego eunucha, który przyniósł tacę z jedzeniem, i szybko ukryła buteleczkę w dłoni. Zamiast na stole postawił tacę blisko niej, na łóżku. Chciała odepchnąć ze złością posiłek, na który nie miała ochoty, kiedy zauważyła, że Murzyn mruga do niej porozumiewawczo, wyciągając zza rękawa zwitek papieru, i kładzie go na tacy, po czym ukłoniwszy się do ziemi zgodnie ze zwyczajem wyszedł cofając się do tyłu.
Katarzyna pośpiesznie rozwinęła papier i przeczytała kilka słów napisanych ręką małego medyka.
„Ten, kto śpi snem głębokim, nie zna cierpień ani wypadków na zewnątrz. Konfitura z róż, którą ci podają co wieczór, sprowadzi na ciebie kilka godzin głębokiego snu, z którego nic nie będzie w stanie cię obudzić...” W liście nie było nic więcej, lecz te parę słów od wiernego przyjaciela wypełniło serce Katarzyny wdzięcznością za to, że Abu, sobie tylko wiadomymi metodami, czuwał nad nią z daleka. Zrozumiała podstęp małego medyka: każdego wieczoru, kiedy Morayma przyjdzie po nią, by zaprowadzić ją do kalifa, zastanie ją pogrążoną w głębokim śnie i władca będzie musiał zrezygnować ze swoich żądań. Nikt nie pomyśli o konfiturze z róż, bez której nie obywał się żaden posiłek w Grenadzie.
Schowawszy starannie truciznę w schowku, zabrała się do posiłku. Należało zjeść jeszcze coś, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Nie było to łatwe, bo nic nie przechodziło jej przez gardło, lecz zmusiła się do skosztowania kilku dań, wreszcie połknęła kilka łyżeczek wspomnianej konfitury i spokojnie ułożyła się na łóżku. Miała zbyt wiele zaufania do małego medyka, by nie wykonać ściśle jego poleceń. Była pewna, że Abu czuwa także nad Arnoldem. Jeśli był tak dobrze poinformowany o tym, co się z nią działo, to musiał wiedzieć także o tragicznej sytuacji Arnolda. Obecność Waltera w ogrodach Alhambry była również tego dowodem. Powoli napięcie nerwowe mijało. Tajemniczy narkotyk znajdujący się w konfiturach zaczął działać szybciej, niż się spodziewała...
Kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, u stóp podwójnej wieży, wznoszącej się nad bramą Siedmiu Pięter, zgromadził się tłum. W tym miejscu rozciągał się obszerny płac, na którym odbywały się manewry wojsk kalifa, a także największe święta państwowe. Zbudowano nań drewniane rusztowania dla publiczności oraz pokryte różnokolorowymi jedwabiami trybuny dla kalifa i jego dostojników. Tego dnia jednak tłum był tak gęsty, że rusztowania zostały wzięte szturmem, a dla wielu chętnych zabrakło miejsca i część gapiów musiała stać.
Już od kilku dni przez miasto niosła się wieść, że komandor wiernych organizuje uroczystości żałobne swojej ukochanej siostry, w czasie których niewierny, który ją zabił, poniesie zasłużoną karę. O wyznaczonej porze zjawiło się więc całe miasto: mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy, tworząc kolorowy, rozkrzyczany i poruszony tłum. Z okolicznych gór zeszli chłopi w swoich brązowych dżellabach, odcinających się ziemistym odcieniem od czerwonych, białych, niebieskich czy pomarańczowych okryć mieszkańców miasta. Widać było też grupy żołnierzy najemnych, przybyłych z dalekiego Maghrebu, zakrywających twarze jak kobiety i noszących dziwne skórzane tarcze, a wyglądających bardziej tajemniczo i groźnie niż mauretańscy jeźdźcy w swych błyszczących hełmach.
Powoli zapełniały się także trybuny. Zajmowali na nich miejsca dostojnicy w odświętnych szatach, kapiących od złota i srebra. Widać było też sudańskich niewolników z pałacu w krzyczących strojach, każdy z pierścieniem poddaństwa w uchu, cieszących się jak dzieci na czekające ich widowisko.
Nad placem panowała atmosfera kiermaszu. Nawet okoliczni komedianci ściągnęli na plac, pewni licznej publiki; akrobaci, zaklinacze wężów, czarownice przepowiadające przyszłość z muszelek, prześmiewcy i błazny, tabuny żebraków, cały ten ludek w tumanach czerwonego kurzu wzniecanego tysiącem stóp i zalatującego odchodami końskimi i słomą.
W jednym z otworów strzelniczych nad bramą wjazdową do Alhambry ukazała się na chwilę postać kalifa, który rzucił ostatnie spojrzenie na plac, by osobiście sprawdzić, czy wszystko jest gotowe do rozpoczęcia ceremonii.
Wokół placu zajęły pozycje szwadrony jeźdźców w spiczastych hełmach i białych turbanach. Na szczytach wież Alhambry stały bociany, drzemiąc na jednej nodze.
W tym czasie w apartamentach sułtanek kobiety pod dowództwem Moraymy przygotowywały Katarzynę do uroczystości. Stojąc nieruchomo pośrodku pokoju, usłanego jedwabiami, wśród pootwieranych kufrów, pozwalała ubierać się bez słowa, nieczuła na wszystko, co się wokół działo, podobna do posągu o płonących oczach. W pokoju słychać było tylko zrzędzenie Moraymy, ciągle niezadowolonej z uzyskanego efektu, podobnej w tej chwili do kapłanki w czasie uroczystego obrzędu. Katarzyna została pokryta złotem, rubinami i szmaragdami od stóp do głów. Najważniejszym elementem stroju był szeroki, ciężki pas, arcydzieło sztuki perskiej, wysadzany diamentami, rubinami i szmaragdami, który Morayma z wielkim namaszczeniem założyła na biodra przyszłej sułtanki.
– Przysyłając ci ten pas, nasz władca dał wyraz swej woli poślubienia cię. Wszystkie sułtanki nosiły go w dniu zaślubin.
Katarzyna jednak nie słuchała. Od tygodnia bowiem żyła jak w półśnie i jej zachowanie wywołało w haremie i u Moraymy zabobonny strach. Dziwny i głęboki sen, w jaki zapadała każdego wieczoru od czasu ujęcia jej męża, najpierw pogrążył Muhammada w gniewie, potem w zdziwieniu zmieszanym ze strachem. Nic ani nikt nie był w stanie jej obudzić, jakby sam Allach swoją ręką zamykał każdego wieczoru powieki niewolnicy. Podejrzewano narkotyki, lecz nic w zachowaniu młodej kobiety nie było anormalne. W końcu Muhammad doszedł do wniosku, że to znak niebios: nie wolno mu tknąć tej kobiety, żony zabójcy, dopóki jej prawy właściciel żyje, i od trzeciego wieczoru przestał wzywać Katarzynę. Lecz Morayma, osoba przesądna i czuła na sprawy tajemne, zaczęła uważać nową faworytę za istotę niezwykłą. Jej uparte milczenie wydawało się starej Żydówce oznaką umysłu opanowanego przez niewidzialne duchy.
Istotnie, narkotyk małego medyka działał coraz silniej na mózg Katarzyny i jego skutki były coraz trudniejsze do usunięcia. W ciągu dnia żyła w dziwnym letargu, który miał tę zaletę, że usuwał strach i uśmierzał ból. Być może bez niego oszalałaby, tyjąc z nieustanną myślą, że tuż obok Arnold męczy się w ponurej wieży. Jednakże czując, że doprowadza się tym do zupełnej obojętności, w ostatnich dniach tygodnia przestała zażywać narkotyk, udając wieczorami, że ogarnia ją sen. Zamierzała mieć umysł jasny w dniu kaźni...
Jeszcze ostatnie muśnięcie czernidłem na powiekach i Morayma owinęła Katarzynę zwiewną szatą, haftowaną złotem, czyniąc z niej jakąś barbarzyńską boginię.
– Już czas – szepnęła podając jej rękę.
Katarzyna odrzuciła jednak jej dłoń, przekonana, że idzie na śmierć i że te ozdoby są zbędne ofierze idącej na kaźń. Za chwilę zasztyletuje Arnolda, żeby oszczędzić mu okrutnych tortur, po czym sama wbije sobie ostrze w serce i wszystko się skończy. Jej dusza złączona na zawsze z duszą ukochanego uleci do nieba, gdzie już nigdy nie dosięgnie ich cierpienie, ból, zwątpienie i zazdrość...
Kiedy przyszła sułtanka w otoczeniu kobiet i licznej grupy eunuchów ukazała się na trybunach, kalif i jego orszak byli już na miejscach. Podniecenie zgromadzonego tłumu sięgało zenitu. Pojawienie się faworyty na chwilę zwróciło jego uwagę. Wyglądała tak tajemniczo w otoczeniu zwiewnych kobiet w niebieskich, różowych i zielono-migdałowych zasłonach. Pod złocistym obłokiem jedwabiu ukrywającym jej ciało przebłyskiwały drogocenne klejnoty. Katarzyna zajęła miejsce na trybunie znajdującej się poniżej tej, którą zajmował kalif. Trybunę tę, pokrytą niebieskim jedwabiem, tylko kilka schodków oddzielało od zaimprowizowanej, piaszczystej areny.
Muhammad patrzył w ciszy na nadchodzącą, targając nerwowo jasną brodę. Ich spojrzenia spotkały się, lecz kalif odwrócił głowę uderzony dzikim wyrazem jej ciemnych oczu, kierując swą uwagę na arenę, na którą wybiegła grupa młodych berberyjskich tancerzy w długich białych sukniach, o delikatnych twarzach wymalowanych jak u kobiet. Ich tańce, o skomplikowanych figurach i gestach miłości, nie podobały się Katarzynie, odwróciła więc głowę, czym skierowała na siebie nienawistne spojrzenia tancerzy. Nie mogła znieść ich nienaturalnych gestów i ich kobiecości w tym święcie śmierci. Było to bowiem święto śmierci, a tłum ściągnął tu, by napawać się widokiem krwi.
Powyżej, w królewskim meczecie zaczęto walić w bębny. Ich ponure dźwięki dopadły tancerzy jak burza. Tancerze padli na ziemię i znieruchomieli. Powoli otworzyła się ciężka brama Siedmiu Pięter, dając przejście uroczystemu orszakowi. Dwudziestu niewolników niosło na srebrnych noszach zabalsamowane ciało Zobeidy, przykryte purpurowym całunem. Na przedzie szła gromada grajków z piszczałkami i tamburynami. Ciało zmarłej otaczała procesja duchownych w białych szatach, za którą widać było grupę czarnych eunuchów, prowadzonych przez ich przewodnika, wielkiego Sudańczyka, którego bułat był odwrócony na znak żałoby. Na widok sztywnego ciała rywalki Katarzyna poczuła, że ogarnia ją zimna nienawiść i bunt, ponieważ z jej powodu za chwilę przyjdzie jej poświęcić ukochanego i samej zginąć. Tymczasem niewolnicy ustawili nosze na niskim podium naprzeciw trybuny kalifa, który powstał i wraz z wezyrem i kilkoma dostojnikami zszedł na arenę, by oddać cześć zmarłej. Katarzyna chciała odwrócić głowę, lecz jakaś siła nie pozwoliła jej tego uczynić. Poczuła na sobie ciężar czyjegoś spojrzenia i odruchowo spojrzała w tym kierunku. Jakież było jej zdziwienie, kiedy w orszaku kalifa rozpoznała małego medyka, Abu, którego do tej pory zasłaniała wysoka sylwetka kapitana straży. Mały medyk w swoim pomarańczowym turbanie wpatrywał się w nią uporczywie i wreszcie, kiedy ich spojrzenia się spotkały, posłał jej nieznaczny uśmiech, po czym ruchem głowy zachęcił ją do zwrócenia uwagi na pierwsze rzędy, gdzie dostrzegła Waltera, udającego dla niepoznaki jednego z ciekawskich. Odziany w płócienną opończę ogrodnika, z wciśniętym na oczy czerwonym, stożkowatym kapeluszem, wyglądał tak spokojnie i błogo, jakby przyszedł na zabawę, a nie na egzekucję.
Następnie oczy Abu skierowały się na grupę mauretańskich jeźdźców, wśród których Katarzyna dostrzegła Jossego w spiczastym hełmie. Niełatwo było rozpoznać paryżanina wśród pozostałych żołnierzy, gdyż w swoim stroju i z ciemną opalenizną wyglądał równie dziko i groźnie jak jego towarzysze. Josse tak dokładnie wcielił się w swoją rolę, że praktycznie nic nie odróżniało go od innych jeźdźców. Wydawał się nie interesować tym, co się rozgrywa na arenie, skupiając całą uwagę na utrzymaniu konia w linii. Zwierzę wydawało się bardzo zdenerwowane i tańczyło w miejscu.
Na widok trzech przyjaciół w Katarzynę wstąpiła nowa nadzieja. Wiedziała, że wszyscy oni są odważni, oddani i gotowi na wszystko, by uratować ją i Arnolda...
Po ukazaniu się ciała księżniczki nastąpiła długa ceremonia ze śpiewami, uroczystymi tańcami i nie kończącym się kazaniem wielkiego starca z białą brodą, chudego jak topola w zimie, o wzroku płonącym ogniem fanatyzmu. Katarzyna wiedziała, że był to wielki kadi i kiedy zaczął wzywać, by Allach i kalif sprowadzili karę na głowę niewiernego, który ośmielił się podnieść świętokradczą rękę na potomkinię proroka, zrozumiała, że nadeszła godzina śmierci dla Arnolda i dla niej. Słaba iskra nadziei obudzona na widok trzech przyjaciół zgasła na powrót... Cóż mogli poradzić w trójkę, mając przeciw sobie całą armię i tłumy nienawidzące niewiernego, radujące się na myśl o jego rychłej śmierci!... Pozostała już tylko modlitwa. Katarzyna skierowała swe myśli do Boga, do Świętej Dziewicy z Puy i do Świętego Jakuba z Composteli.
Dodaj mi, Boże, sił i odwagi, bym mogła zadać ten cios!
Z tyłu za murami słychać było wolne walenie bębnów i w tej chwili w bramach pałacu ukazali się idący parami kaci. Wszyscy byli olbrzymi, muskularni i czarni jak noc, ubrani w niebieskie koszule z podwiniętymi rękawami i w szerokie, żółte spodnie w czerwone wzory. Nieśli dziwne narzędzia, na widok których Katarzyna pobladła. Ustawili się wokół areny. Równocześnie grupa półnagich niewolników ustawiła przed trybuną kalifa niski szafot, na którym umocowano drewniany krzyż, podobny do tego, który ongiś wzniesiono na wzgórzu Jerozolimy, lecz znacznie niższy po to, by katom było poręczniej zadawać tortury. Następnie, niewolnicy przynieśli kosze żarowe i zanurzyli w nich różnorakie szpikulce, dźgadełka, pręty żelazne i kleszcze. Podniecony ich widokiem tłum wstrzymał oddech, wydając okrzyk zadowolenia na widok olbrzymiego Murzyna niosącego na plecach wór, do którego po skończonej kaźni miał włożyć głowę skazańca, żeby pokazać ją kalifowi przed zatknięciem jej na dachu wieży Sprawiedliwości. Był to Bekir, najważniejszy z katów, wielka osobistość, o czym świadczył jego bogaty strój z czerwonego jedwabiu, przetykanego srebrną nicią. Uroczyście wyszedł na szafot i stanąwszy nieruchomo w rozkroku, wypiął dumnie pierś i skrzyżował ramiona, czekając na skazańca.
Katarzyna gorączkowo szukała wzroku małego medyka, lecz ten zdawał się drzemać z przekrzywioną głową, a Walter stał nieruchomo jak posąg.
Kiedy bramy Alhambry zaskrzypiały trzeci raz, pomiędzy jej potężnymi, okutymi skrzydłami ukazał się skazaniec...
Katarzyna, niezdolna panować dłużej nad sobą, zerwała się z miejsca z okrzykiem zgrozy. Blady i na wpół nagi, przepasany skrawkiem materiału na biodrach Arnold słaniał się na nogach jak pijany. Miał związane na plecach ręce, zarośniętą twarz i błędny wzrok, choć starał się nie poddawać w tej godzinie śmierci. W pewnej chwili potknął się o kamień i upadł na kolana. Otaczający go strażnicy podnieśli go z ziemi. Brak snu i pożywienia zrobił swoje i strażnicy musieli go podtrzymywać, by pomóc mu zejść na arenę.
Morayma uczepiwszy się rozpaczliwie Katarzyny, próbowała skłonić ją, by usiadła, lecz ona, zesztywniała z bólu, nie słyszała ani nie widziała nic oprócz tego ciemnego ciała ciągniętego przez Maurów na miejsce kaźni. Tymczasem Muhammad ogarnął ponurym wzrokiem Katarzynę i nie spuszczał z niej oczu. Morayma szepnęła błagalnie: – Zaklinam cię, Jutrzenko, uspokój się i wróć na swoje miejsce. Pan na ciebie patrzy!
– A niech patrzy... – jęknęła Katarzyna. – Co mi tam!
– Jego gniew może zaciążyć na skazanym... – szepnęła Żydówka. – Nie wyzywaj go tak ostentacyjnie. Wielcy tego świata każą drogo sobie płacić za doznane upokorzenia!
Katarzyna zrozumiała, że powodowany gniewem kalif może odebrać jej straszliwą łaskę, może nie dopuścić, by ona, Katarzyna, przerwała okropne męczarnie Arnolda. Powoli usiadła z powrotem na miejscu, lecz cała drżąca czuła, że sama wyzionie ducha i próbowała walczyć ze swoją słabością. Jej oczy i dusza skierowane były na mającego umrzeć człowieka, którego kaci zdążyli już wprowadzić na szafot. W tej chwili powietrze przeszył świst, przywitany przez tłum z uznaniem, a przez Arnolda jękiem. Dwaj łucznicy stojący u stóp trybuny kalifa wysłali w kierunku skazańca dwie celne strzały, które trafiły w jego otwarte dłonie i przebiły je mocując do krzyża. Arnold pobladł śmiertelnie, a wzdłuż jego skroni spłynęły krople potu. Histeryczne okrzyki kobiet wznosiły się w ciepłym powietrzu, podczas gdy jeden z katów wyciągnął z kosza żarowego rozpalony do czerwoności żelazny pręt i zbliżył się do skazańca zachęcany entuzjastycznymi okrzykami gawiedzi.
Katarzyna wyrwała się z rąk Moraymy, która na próżno starała się ją powstrzymać, zbiegła na arenę i rzuciła się w stronę trybuny kalifa. W jednej chwili tłum zamilkł, a kat cofnął się ze zdziwieniem. Wśród śmiertelnej ciszy dał się słyszeć przenikliwy, oskarżycielski głos: – Czy to mi obiecałeś, kalifie? Na co czekasz, by spełnić dane mi słowo honoru? A może nie wiesz, co ono oznacza?
Kalif uśmiechnął się nieznacznie i odparł: – Chciałem jedynie zobaczyć, jaka będzie twoja reakcja, Jutrzenko. A teraz możesz spełnić to, co sam ci obiecałem.
Wstał z miejsca, rzucając władcze spojrzenie na tłum zamarły w oczekiwaniu.
– Słuchajcie, wierni poddani królestwa Grenady! Tego wieczoru kobieta, którą tu widzicie, zostanie moją żoną. Posiadła me serce i jako prezent ślubny obiecałem jej, że własną ręką będzie mogła zabić mordercę mojej ukochanej siostry. Ten, który zabił kobietę, niechaj zginie z ręki kobiety!
Jego słowa zostały powitane pomrukiem niezadowolenia, który jednak nie trwał długo, gdyż kompania łuczników stojąca przed trybuną uniosła łuki. Nie należało protestować, kiedy przemawiał kalif!
Katarzyna szukała gorączkowo wzroku małego medyka, lecz ten nie poruszył się. Serce Katarzyny wypełniło się goryczą: ten przyjaciel opuścił ją w chwili, w której potrzebowała go najbardziej!
Tymczasem przed nią zatrzymał się niewolnik i klęknąwszy podał jej złotą tacę, na której złowrogo błysnął sztylet Montsalvych. Katarzyna chwyciła go chciwie. Nareszcie miała w ręku wyzwolenie Arnolda i swoje własne!
Wyprostowała się dumnie i obrzucając kalifa wyniosłym spojrzeniem, rozerwała jednym cięciem złocony kwef osłaniający jej twarz.
– Nie należę ani do twojej rasy, ani do twojej religii! Pamiętaj o tym, sułtanie!
Powiedziawszy to, pewnym krokiem ruszyła w stronę szafotu. Nadeszła godzina największej chwały... Tłum zamilkł na widok tej pięknej kobiety, niosącej śmierć ukrzyżowanemu mężczyźnie...
Wówczas Arnold podniósł dumnie głowę, spojrzał jasno na Katarzynę, a później na kalifa i rzekł: – Odmawiam, panie, tej łaski. Moja szybka śmierć, którą obiecałeś tej kobiecie, to ujma na męskim honorze. Który rycerz, godny tego imienia, zgodziłby się umrzeć ugodzony ręką kobiety? Oprócz pohańbienia mnie obarczyłbyś tę kobietę własną zbrodnią, chcąc z niej uczynić zabójczynię własnego męża! Słuchajcie, ludzie! – tu głos skazańca spotężniał, atakując zgromadzonych siłą pioruna. – Ta kobieta, którą wasz sułtan zamierza dzisiejszego wieczoru pojąć za żonę, jest moją małżonką i matką mego syna! Wiedzcie też, że to dla niej zabiłem księżniczkę Zobeidę, żeby uchronić żonę przed gwałtem i torturą, żeby ta, która nosiła mego syna, nie została zbrukana przez niewolników. Zabiłem Zobeidę i jestem z tego dumny! Nie zasługiwała na to, by żyć! Nie chcę jednak umrzeć z ręki kobiety! Odejdź, Katarzyno!
– Arnoldzie... błagam cię... w imię naszej miłości!
– Nigdy! Rozkazuję ci, byś odeszła! I żebyś żyła dla naszego syna!
– Jak mogłabym żyć bez ciebie?... Pozwól mi... użyć sztyletu, bo jeśli nie, to...
W tej chwili dwóch strażników chwyciło ją za ręce, gdyż kalif, domyśliwszy się, że Katarzyna po ugodzeniu męża sama również się zabije, postanowił temu przeszkodzić. Tymczasem skazaniec krzyknął gniewnie: – Zbliżcie się, kaci! Popatrz, kalifie, jak umiera de Montsalvy! Niech Bóg chroni mego króla i niech zlituje się nad mą duszą!
Katarzyna, u kresu sił, upadła na piasek areny i rzuciła błagalnie: – Chcę umrzeć z tobą! Chcę...
Tymczasem kalif skinięciem ręki dał znak katom, by przystąpili do tortur. Tłum zawrzał... kiedy nagle za czerwonymi murami Alhambry ponownie odezwały się bębny...
Wszystkie głowy odwróciły się, wszystkie gesty zamarły, gdyż ich bębnienie w niczym nie przypominało poprzedniego; tym razem bębny waliły szybko, gwałtownie i z dziką wściekłością. Jednocześnie w fortecy rozległy się krzyki, jęki, wycia, okrzyki bólu i zwycięstwa. Dwór kalifa i zgromadzony na placu tłum zamarli w oczekiwaniu czegoś, sami nie wiedząc czego. Tymczasem Abu zdecydował się poruszyć. Nie troszcząc się o maniery, przeraźliwie ziewał...
W tej chwili Josse popuścił uzdę swego narowistego konia, który zaczął galopować na lewo i prawo, tratując wszystko, co napotkał po drodze i łamiąc szyki strażników. Widząc to Walter roztrącił zdumionych sąsiadów i dziesiątkując najbliżej stojących strażników, rzucił się w kierunku szafotu. Olbrzym szalał. Ogarnięty świętym gniewem, jaki zawsze wstępował w niego na polu boju, położył w parę chwil strażników Katarzyny, katów i przyłożył solidnie samemu Bekirowi, który plując zębami wpadł wraz z wieloma innymi prosto pod kopyta szalejącego na swym koniu Jossego. Oniemiała z wrażenia Katarzyna poczuła, że ktoś ciągnie ją za rękę.
– Chodź szybko... – usłyszała cichy głos małego medyka. – Mam tu konia dla ciebie.
Równocześnie zerwał z jej głowy złocony kwef i zarzucił na ramiona ciemny płaszcz, który cudownie znalazł się pod jego suknią.
– A Arnold?
– Walter się nim zajmie!
Istotnie, Walter wyrwał właśnie strzały, którymi przybite były do krzyża ręce Arnolda, po czym zarzucił sobie jego bezwładne ciało na plecy i zbiegł po drabinie z szafotu. Josse zaś opanowawszy swego konia, znalazł się przy nim, prowadząc za uzdę ciężkiego konia bojowego z szerokim zadem. Walter, pomimo dodatkowego ciężaru, lekko na niego wskoczył, po czym spiął go ostrogami ukrytymi pod fałdami sukni. Wielki koń ruszył z kopyta jak kula armatnia, tratując rozsypujący się tłum i leżących na ziemi.
– Jak widzisz – powiedział medyk – poradził sobie sam.
– Powiedz, Abu, co się tutaj dzieje?
– Nic wielkiego: coś w rodzaju małej rewolucji. Potem wszystko ci wyjaśnię. Najważniejsze, że nasz kalif jest zajęty. To odpowiednia chwila. Uciekajmy, nikt nas nie zauważy.
Istotnie, na placu panował wielki zamęt. Wszędzie wybuchały bójki. Kobiety, starcy i dzieci rozpierzchli się w wielkim popłochu na wszystkie strony, uciekając sprzed kopyt oszalałych koni. Strażnicy pałacu ścierali się z zastępem na czarno ubranych jeźdźców, którzy zjawili się nie wiedzieć skąd. Bito się także na trybunach, łącznie z Muhammadem, który poczynał sobie dzielnie. Jęki agonii mieszały się z okrzykami zwycięstwa.
W centrum tego zamieszania znajdował się przywódca czarnych rycerzy, olbrzymi mężczyzna z wielkim rubinem na turbanie. Jego bułat siekł na lewo i prawo niczym miecz archanioła, ścinający głowy jak sierp żniwiarzy kłosy. Katarzyna, umykając z placu boju, ujrzała jeszcze, jak ginie wielki wezyr i jak jego krwawa głowa zwisa u siodła czarnego rycerza.
W królewskim meczecie Alhambry nie przestawano walić w bębny... Miasto oszalało. Katarzyna, jadąc wraz z Abu krętymi uliczkami, wśród białych ścian bez okien, oglądała sceny, które przypomniały jej Paryż z okresu dzieciństwa. Wszędzie bili się ludzie, wszędzie lała się krew. Niebezpiecznie było przejeżdżać pod tarasami, gdyż spadał z nich grad pocisków, dosięgający przeciwnika w ciemności. Abu pospieszył konia.
– Spieszmy się – powiedział. – Możliwe, że bramy miasta zostaną wcześniej zamknięte.
– Dokąd mnie prowadzisz? – spytała Katarzyna.
– Tam, dokąd Walter miał zawieźć Arnolda: do Alcazar Genil, do sułtanki Aminy.
– Ale... dlaczego?
– Odrobinę cierpliwości! Już ci mówiłem, szczegółów dowiesz się później. Jedźmy szybciej!
Cały ten zamęt, te krzyki i jęki nie umniejszały głębokiej radości Katarzyny. Była wolna! I Arnold był wolny! Zniknęło potworne narzędzie tortur, a jej serce biło teraz mocno w rytm kopyt końskich. Na szczęście brama Południowa była jeszcze otwarta, przebyli ją więc galopem i wkrótce ich oczom ukazał się mur okalający dwa pawilony, do których prowadziła brama ze smukłymi kolumnami. Kiedy Abu, zwinąwszy dłoń w trąbkę, wydał dziwny okrzyk, strażnicy pośpiesznie otworzyli bramę. Obaj jeźdźcy przebyli ją galopem i brama za nimi została natychmiast zamknięta i zabarykadowana.
Katarzyna zsunęła się z konia i wpadła w objęcia Waltera, który uniósł ją do góry jak piórko z radością tak gwałtowną, że kazała mu zapomnieć o jego zwykłej powściągliwości.
– Żywa! – krzyknął. – I wolna! Niech będą pochwaleni Odyn i Thor Zwycięzca, którzy pozwolili cię nam odzyskać! Umieraliśmy całymi dniami ze strachu o ciebie.
– A Arnold?... Gdzie jest?
– W pobliżu. Opiekują się nim.
– Nie jest...
Nie miała odwagi dokończyć. Przypomniała sobie, jak Walter wyrywał strzały z jego dłoni, lejącą się krew i bezwładne ciało zwisające z pleców olbrzyma.
– Jasne, jest osłabiony, stracił wiele krwi. Teraz zajmie się nim Abu.
– Pójdźmy doń! – rzekł na to medyk, który z trudem zsunąwszy się z wielkiego konia nadał swemu turbanowi wygląd co nieco zwichrowany.
Ciągnąc Katarzynę za rękę, Abu ruszył za Walterem przez piękną salę udekorowaną mozaikami w kolorowe, kwietne wzory. Dalej znajdował się mały pokój, w którym na jedwabnym materacu leżał Arnold. Obok niego stała nieznajoma kobieta i Josse w swoim wojskowym stroju. Josse na widok Katarzyny uśmiechnął się szeroko, lecz ona, nie troszcząc się ani o niego, ani o nieznajomą, upadła u wezgłowia męża.
Arnold leżał bez czucia, blady jak kreda, ze ściągniętymi rysami i głęboko podkrążonymi oczami. Krew z jego przebitych dłoni zostawiła czerwone plamy na zielonym jedwabnym materacu i na dywanie, lecz przestała się lać. Jego oddech był krótki, słabo wyczuwalny.
– Myślę, że będzie żył – powiedział ktoś poważnym głosem. Katarzyna odwróciwszy się, napotkała głębokie spojrzenie młodej, ładnej kobiety, o twarzy łagodnej, lecz dumnej, której skórę pokrywały dziwne małe znaki niebieskiego koloru. Nieznajoma, widząc zdziwienie Katarzyny, uśmiechnęła się nieznacznie.
– Wszystkie kobiety pochodzące z Wielkiego Atlasu są podobne do mnie.
Jestem Amina. Chodź ze mną! Trzeba zostawić rannego sam na sam z medykiem. Abu-al-Khayr nie lubi, kiedy kobiety mieszają się do jego pracy.
Katarzyna odpowiedziała uśmiechem, ponieważ uprzejmość jest zaraźliwa, a poza tym te słowa przypomniały jej pierwsze spotkanie z Abu w oberży na drodze do Peronne. Abu leczył wówczas Arnolda, którego ona wraz z wujem Mateuszem znalazła rannego i nieprzytomnego przy drodze. Znała zręczność małego medyka, toteż bez sprzeciwu zgodziła się odejść, tym bardziej że zostawał przy nim Walter.
Kobiety udały się do ogrodu i usiadły nad brzegiem wąskiego kanału stanowiącego jego oś. Otoczony był podwójnym pasmem róż, spryskiwanych cienkimi strużkami wody, przydającymi temu miejscu orzeźwiającej świeżości, w której znikało zmęczenie i upał letniej nocy. Na cembrowinie piętrzyły się różnokolorowe poduszki, a obok stały wielkie lampy z pozłacanego brązu i wielkie złote tace, pełne ciastek i soczystych owoców. Amina odesławszy służące, które zniknęły jak mgła w czeluściach ogrodu, poprosiła Katarzynę, by ta usiadła koło niej.
Przez jakiś czas kobiety nie odzywały się do siebie. Katarzyna, ponieważ właśnie ożyła i teraz mogła napawać się pięknem tego pachnącego ogrodu i spokojem, jakim napełniała ją obecność tej siedzącej obok niej kobiety. Po dniach ciężkich zmagań z własnym strachem, kiedy już myślała, że umrze z rozpaczy i bólu, czuła się tutaj jak w raju. Śmierć i strach zniknęły. Arnold wyzdrowieje... była tego pewna.
Sułtanka nie przerywała zamyślenia swego gościa, lecz w końcu, wskazując na zastawione tace, powiedziała: – Musisz być zmęczona i głodna. Odpoczywaj i jedz!
– Nie jestem głodna – odparła – lecz chciałabym wiedzieć, jak to się stało, że się tu znalazłam. Czy możesz mi to wyjaśnić, ty, która przyjmujesz mnie z taką gościnnością?
– Dlaczego nie miałabym okazać ci przyjaźni? Czy tylko dlatego, że mój pan chciał uczynić z ciebie swoją drugą małżonkę? Nasze prawo pozwala mu posiadać tyle żon, ile sam zechce... a jeśli chcesz znać moje uczucia, od dawna jest mi zupełnie obojętny.
– Mówi się jednak, że jesteście mocno związani.
– To tylko pozory. Być może zależy mu na mnie, lecz jego słabość do Zobeidy, jego pobłażanie dla jej najokropniejszych uczynków, łącznie ze zbrodnią, łącznie z próbami zabicia mnie, zgasiły miłość do niego. Witaj, Jutrzenko, cieszę się, że mogę cię gościć pod swym dachem, tym bardziej że wiem, ile wycierpiałaś. To piękne i szlachetne ze strony kobiety ryzykować życie dla ukochanego mężczyzny. Podobała mi się twoja historia. Dlatego też postanowiłam pomóc Abu-al-Khayrowi w realizacji jego planu.
– Wybacz, że nalegam, lecz opowiedz mi dokładnie, co się stało. Amina ukazała w miłym uśmiechu małe, białe zęby. Wzięła leżący obok niej wachlarz z malowanych i pozłacanych cienkich liści palmowych i poruszała nim delikatnie trzymając w cienkich, pomalowanych henną palcach.
– W tej chwili pan Mansour-ben-Zegris próbuje odebrać tron Grenady Muhammadowi! – powiedziała.
– Dlaczego?
– Żeby mnie pomścić. Myśli, że jestem umierająca. Nie, nie patrz tak na mnie! Czuję się dobrze, lecz medyk Abu rozpuścił plotkę, że wielki wezyr, który oszalał na wieść o śmierci Zobeidy, kazał mnie otruć, abym towarzyszyła mojej nieprzyjaciółce w drodze do świata zmarłych i abym nie mogła się cieszyć ze śmierci księżniczki.
– I Mansour-ben-Zegris uwierzył w to?
– Tego ranka przybiegł tu jak oszalały. Zastał moje niewolnice rozdzierające szaty i służbę rwącą włosy z rozpaczy... oraz mnie leżącą nieruchomo na łóżku... Mansour widział mnie tylko z daleka i postanowił zaatakować Alhambrę. Abu zasugerował, że najlepszym momentem na atak będzie chwila egzekucji, ponieważ kalif, dwór i duża część wojska będą przebywać poza fortecą. Wszystko tak zostało pomyślane, że kiedy bębny w królewskim meczecie zagrzmią na alarm, Abu ziewaniem da umówiony znak twoim przyjaciołom. Dalszy ciąg wypadków poznałaś sama...
Katarzyna wreszcie zrozumiała: Abu wzniecił rewoltę, podburzając Mansoura, aby w ogólnym zamieszaniu umożliwić ucieczkę skazańcowi.
Bogu niech będą dzięki, że pozwolił memu mężowi znieść tyle cierpień. Odwróciła się na dźwięk cienkiego głosu małego medyka, który spuszczając rękawy nad świeżo umytymi rękami, sadowił się na poduszkach.
– Nie był aż tak osłabiony, jak się wydawało, gdyż trzeba było zmylić przeciwnika – powiedział zdejmując z tacy ciastko ociekające miodem i pochłaniając je bez upuszczenia choć jednej kropli.
– Co masz na myśli, przyjacielu?
– Że jeśli nawet dużo nie jadł w lochu, to dzięki Jossemu, który trzymał straż w Ghafar, mógł pić do woli, no i mógł spać. A jak smakowała ci ostatnio różana konfitura?
– Była pyszna! Lecz wracając do Arnolda, myślałam, że strażnicy mieli za wszelką cenę nie pozwolić więźniowi zasnąć i że wielki kadi posłał specjalnie w tym celu swoich ludzi.
Mały medyk roześmiał się.
– Kiedy ktoś śpi tak głęboko, że nic nie jest w stanie go obudzić, najlepiej udawać, że się o tym nie wie, jeśli otrzymało się zadanie, aby temu za wszelką cenę przeszkodzić. Ludzie kadiego boją się o swoją skórę jak każdy zwykły śmiertelnik. Twój mąż mógł więc spać przez trzy kolejne noce.
– Ale nie dzięki konfiturom?
– Nie, dzięki wodzie przynoszonej mu przez Jossego w małej manierce schowanej pod turbanem.
– A co dzieje się z nim teraz?
– Śpi głęboko, pilnowany przez Waltera. Zaaplikowałem mu kozie mleko z miodem i trochę narkotyku.
– A jego ręce?
– Nie umiera się od przebitych rąk, jeśli krew zatrzymana zostanie w porę, a rany będą odpowiednio opatrzone. Ty również powinnaś pomyśleć o odpoczynku. Pod tym dachem, niezależnie od wyniku walki, jesteście bezpieczni.
– A kto zwycięży?
– Tego nikt nie wie. Zamach Mansoura został zbyt pośpiesznie przygotowany. Oczywiście, działając z zaskoczenia, miał przewagę, a jego ludzie pustyni to dzielni wojownicy. Jednak jest ich zbyt mało, a kalif ma dużo żołnierzy. Choć prawdą jest, że co najmniej połowa miasta stoi po stronie Mansoura.
– Wznieciłeś rewoltę, żeby nas uratować. Poświęciłeś tyle ludzkich istnień?
Amina położyła delikatnie swą dłoń na ręce Katarzyny.
– Ci dwaj mężczyźni są w stanie wiecznej wojny. Wystarczy mała iskra i znów skaczą sobie do oczu.
– Lecz jeśli Mansour zostanie pokonany? Co się z nim stanie? – spytała Katarzyna, którą zaczął interesować ten człowiek, z pewnością okrutny i krwawy – sama widziała jak ściął głowę wielkiemu wezyrowi. Jemu to jednak zawdzięczała życie męża i swoje własne. Czuła, że jest współwinna spisku, którego ten człowiek padł ofiarą.
Wzruszywszy ramionami, Abu sięgnął po kolejne ciastko.
– Uspokój się! On nie da się tak łatwo pokonać. A zawsze będzie mógł uciec do Fezu, gdzie ma piękny zamek i dużo ziemi. Po czym... wróci tu po paru miesiącach z nowymi siłami... i wszystko rozpocznie się na nowo. Jednak tym razem musi naprawdę strzec się Banu Saradja: ten człowiek prawie oszalał, dowiadując się o śmierci Zobeidy.
– Ależ wielki wezyr zginął!... – powiedziała Katarzyna. – Widziałam, jak czarny rycerz z wielkim rubinem w turbanie ściął mu głowę i przytroczył ją sobie do siodła.
Katarzyna ku swojemu zdziwieniu zobaczyła, że twarz Abu pokraśniała z zadowolenia.
– Uczony powiada, że nie należy błogosławić śmierci nieprzyjaciela... lecz muszę się przyznać do jednego: nie będę opłakiwać śmierci wezyra.
– Szkoda tylko – wtrąciła gwałtownie sułtanka – że Mansour nie wybił całej jego rodziny! Ci straszni ludzie mnożą się jak króliki!
W chwili gdy Amina wypowiadała te słowa, rozległo się gwałtowne walenie do bramy. Dały się też słyszeć krzyki i nawoływania. Niewolnicy rzucili się do bramy, która bezszelestnie obróciła się na potężnych zawiasach. Otwierający ją ludzie ledwo uskoczyli na bok, kiedy wpadła kawalkada czarnych rycerzy. Na czele pędził rycerz z rubinem w turbanie i zwisającą u siodła głową wielkiego wezyra. Amina nie okazując zdziwienia wstała i przysłoniła szczelniej twarz pozłacanym kwefem. Na jej widok czarny rycerz stanął w miejscu jak wryty. Miał piękne, lecz okrutne usta podkreślone cienkimi wąsami, dzikie oczy i chudą twarz.
Mansour-ben-Zegris zeskoczył z konia i jak lunatyk zbliżył się do Aminy.
– Ty żyjesz? – wybełkotał. – Jakim cudem?
– Dzięki medykowi Abu – odpowiedziała spokojnie. – To wielki człowiek. Podał mi narkotyk, który zwalczył truciznę.
– Allach jest wielki! – westchnął Mansour z ekstazą. Katarzyna zdusiła uśmiech. Ten wojownik o fanatycznej twarzy wydał się jej nieco naiwny. Można mu było wmówić największe kłamstwo.
Mansour skierował swe czarne oczy na Katarzynę, dziwiąc się obecności obcej kobiety.
– Kim jest ta kobieta? Nigdy jej nie widziałem.
– To biała faworyta Muhammada. Abu pomógł jej uciec, a także skazanemu, który zabił Zobeidę, będącemu zresztą jej mężem.
Twarz Mansoura wyrażała szczere zdziwienie. Widać było, że wojownik nic nie wie o Arnoldzie i Katarzynie.
– Co to za historia i co to wszystko znaczy?
Katarzyna zauważyła poprzez przezroczysty kwef Aminy, że ta się uśmiecha. Musiała dobrze znać reakcje swego ukochanego, gdyż bawiła się nim z niezwykłą zręcznością.
– To znaczy – odparła z uroczystą nutą w głosie – że kalif zamierzał obrazić święte prawo, odbierając cudzą własność. Kobieta ta, narażając życie i zdrowie, przybyła z dalekiego kraju Franków odebrać Zobeidzie własnego męża, którego ta więziła u siebie, lecz jej piękno wzbudziło miłość w sercu Muhammada. Aby obronić żonę przed śmiercią, rycerz frankoński musiał zabić Panterę!
Słowa Aminy zrobiły na czarnym rycerzu wielkie wrażenie. Wrogowie kalifa stawali się automatycznie jego przyjaciółmi. Groźne spojrzenie Mansoura nabrało ciepłego wyrazu.
– A gdzie jest frankoński rycerz?
– Tutaj. Opiekuje się nim medyk Abu. – Musi uciekać! I to jeszcze tej nocy!
– Dlaczego? – spytała Amina. – Kto ośmieli się go tu szukać?
– Strażnicy kalifa! Śmierć tego psa, którego głowa wisi u mego siodła, połączona z ucieczką faworyty i zabójcy jego siostry wprawiły Muhammada we wściekłość. Tej nocy wszystkie domy w Grenadzie, a nawet na wsi zostaną przeszukane... łącznie z twoim pałacem, księżniczko!
Twarz Aminy zachmurzyła się.
– A więc przegrałeś?
– A co pomyślałaś na mój widok? Że przybyłem, by złożyć u twych stóp koronę kalifa? Nie, przybyłem, by moi ludzie posilili się przed ucieczką. Mój pałac już jest w rękach wroga. Jestem szczęśliwy widząc cię przy życiu, lecz teraz muszę uciekać. Jeśli twoi goście chcą uniknąć zemsty Muhammada, muszą także tej nocy uciekać z Grenady, gdyż kalifowi bardziej zależy na nich niż na mnie!
– A więc znowu mnie opuszczasz, Mansourze? – spytała z wymówką Amina. – Kiedy więc ujrzę cię znowu?
– Przecież możesz jechać ze mną! Dlaczego zostajesz przy mężczyźnie, który dał ci tylko rozczarowania i ból? Kocham cię, wiesz dobrze, i mogę dać ci szczęście. Wielki sułtan przyjąłby cię z otwartymi ramionami...
– Lecz nie przyjąłby niewiernej żony. Dopóki Muhammad żyje, muszę tu pozostać. A teraz musisz uciekać za morze! Jaką drogę wybierasz? Przez Motril?
– Tam będą mnie szukać przede wszystkim! Nie! Przez Almerię! Droga jest co prawda dłuższa, lecz książę Abdullah jest moim przyjacielem, a w porcie czeka mój statek.
– Więc zabierz ze sobą frankońskiego rycerza i jego małżonkę. Sami nie dadzą sobie rady. Muhammad z łatwością ich schwyta. Co innego z tobą. Z tobą może im się uda!
– Nie wierzę w to! W tej chwili rączy posłańcy ruszyli do wszystkich punktów granicznych i wszystkich portów... Ja zawsze sobie poradzę, gdyż wszędzie mam sprzymierzeńców. Nie dałbym jednak złamanego szeląga za skórę tych dwojga!
– Chwileczkę, panie Mansourze! – wtrącił się Abu. – Zgódź się tylko, by pojechali z tobą, a moja w tym głowa, by ich ukryć. Mam pewien pomysł, a zresztą, jeśli pozwolisz, pojadę z wami. Nie wrócę do domu, dopóki moi przyjaciele nie znajdą się poza zasięgiem katów kalifa!
Przemówienie małego medyka tchnęło prostotą i szlachetnością i Mansour nie ośmielił się odmówić.
Kiedy Katarzyna ściskała z wdzięcznością rękę starego przyjaciela, czarny rycerz mruknął: – Zgoda... Rób, jak chcesz, medyku, ale wiedz jedno: za niecałą godzinę zamierzam opuścić pałac. Jeśli twoi przyjaciele nie będą do tego czasu gotowi, nie będę czekać!
Abu skłonił się w ciszy, a Mansour oddalił się do swojego szwadronu, który zbity w czarną masę czekał u wrót, po czym na rozkaz przywódcy ruszył w kierunku zabudowań pałacu. Widząc to, Abu zwrócił się do obu kobiet: – Chodźcie, nie mamy wiele czasu.
Przekraczając próg pałacu, Katarzyna wpadła na pewien pomysł. Odpięła bogaty pas zdobiący jej biodra i wręczyła go sułtance.
– Weź! Należy do ciebie! Za nic w świecie nie chciałabym zabrać go ze sobą!
Przez chwilę szczupłe palce Aminy gładziły olbrzymie klejnoty, lecz po chwili powiedziała ze smutkiem: – W dniu, w którym założyłam go po raz pierwszy, myślałam, że to prawdziwy pas szczęścia. Lecz wkrótce zrozumiałam, że to tylko pas... tylko zwykły pas... do tego taki ciężki! Zaczęłam marzyć o tym, żeby zrzucić pęta. Niestety, ciągle istnieją, a ten pas jest ich dowodem! Mimo wszystko dziękuję!
Obie kobiety wraz z Abu miały udać się do apartamentów prywatnych Aminy, kiedy pojawiły się dwie czarne niewolnice, wlokąc jakąś niewielką kobietę, całą odzianą na czarno, która wyrywała się im, ile sił.
– Znaleziono ją przy bramie! Wykrzykiwała, że musi się widzieć z medykiem Abu, który jest tutaj.
– Puśćcie ją – rozkazał Abu i zwracając się do nieznajomej spytał: – Czego chcesz?
Ta jednak nie odpowiedziała, gdyż rozpoznawszy Katarzynę, zerwała z twarzy kwef i rzuciła się jej na szyję.
– Nareszcie cię odnalazłam! A przecież obiecałaś mi, że beze mnie nie odjedziesz!
– Maria! – krzyknęła Katarzyna z radością i ze wstydem, gdyż w całym tym zamieszaniu zupełnie zapomniała o niej i o danej obietnicy.
– Jak udało ci się uciec i odnaleźć mnie? – dodała ściskając ją mocno.
– To nie było trudne! Byłam wśród innych... w czasie egzekucji i nie spuszczałam z ciebie oczu ani przez chwilę, widziałam więc, jak uciekasz z medykiem. Na placu był taki rozgardiasz, że mogłam wmieszać się w tłum. Strażnicy i eunuchowie mieli co innego do roboty. Udałam się do domu Abu, licząc na to, że tam cię znajdę, lecz powiedziano mi, że medyk leczy sułtankę Aminę w Alcazar Genil. A więc jestem! Nie gniewasz się, że przyszłam? Wiesz, tak bardzo pragnę wrócić do Francji!...
Zamiast odpowiedzi Katarzyna ponownie ucałowała dziewczynę i rzekła: – Dobrze zrobiłaś i zechciej mi przebaczyć, że nie dotrzymałam obietnicy!
– Najważniejsze, że jesteśmy razem!
– Kiedy skończycie wymieniać grzeczności – przerwał kpiąco Abu – przypomnijcie sobie, że czas nagli i że Mansour nie będzie czekać.
Grupa ludzi, która pół godziny później cicho wyszła z Alcazar Genil, nie przypominała w niczym rycerzy, którzy wcześniej wpadli do pałacu pod dowództwem Mansoura. Czarni rycerze z zasłoniętymi twarzami zamienili się w strażników kalifa, ich czarne stroje zastąpiły białe burnusy. Nawet sam Mansour porzucił swój turban z rubinem i przebrał się za zwykłego oficera. Walter i Josse wmieszali się w zastęp żołnierzy, ukrywszy twarze pod szerokimi turbanami, a wszyscy otaczali wielką lektykę o szczelnie zasuniętych zasłonach, w której leżał Arnold pod uważnym nadzorem medyka Abu, Katarzyny i Marii.
Obie kobiety przebrały się za służące z dobrego domu. Maria za pomocą packi na muchy zrobionej z piór wachlowała rannego, a Katarzyna trzymała jego dłoń owiniętą bandażami. Ręka ta była gorąca i Katarzyna z niepokojem patrzyła na twarz Arnolda i jego zamknięte oczy. Abu kazał przebrać go za kobietę, więc wyszukano największe kobiece szaty, ubierając Arnolda w zasłony z niebieskiej satyny w złote paski, w szerokie spodnie i haftowane pantofle. Wyglądał jak wielka dama złożona niemocą.
– Co powiemy, jeśli napotkamy ludzi kalifa? – spytała Mansoura, sadowiąc się w lektyce.
– Że eskortujemy starą księżniczkę Zeinabę, babkę emira Abdullaha, panującego w Almerii, powracającą z wizyty u sułtanki, z którą żyje w wielkiej przyjaźni.
– I uwierzą nam?
– Kto ośmieli się nie uwierzyć? – przerwał mały medyk. – Kalifowi zależy na dobrych stosunkach z Abdullahem, gdyż Almeria jest najważniejszym naszym portem. Co do mnie, to normalne, że jako medyk towarzyszę starszej damie w podróży – dodał sadowiąc się na poduszkach.
W nocnej ciszy słychać było jedynie stąpanie końskich nóg. W pobliskim mieście trwało zamieszanie. Wszystkie światła były zapalone, a na murach płonęły ogniska. Grenada lśniła w nocy jak wielki robaczek świętojański.
– Kalif załatwia swoje porachunki – rzekł Mansour. – Musimy jechać szybciej! Jeśli zostanę rozpoznany, nie mamy szans, jest nas tylko dwudziestka.
– Zapominasz o nas, panie! – wtrącił Walter jadący tak blisko lektyki, że Katarzyna mogłaby go dotknąć. – Mój przyjaciel to tęgi chwat, a ja sam potrafię się bić za dziesięciu!
Wzrok Mansoura padł na olbrzyma. Katarzyna po brzmieniu jego głosu domyśliła się, że uśmiecha się mówiąc: – No to powiedzmy, że jest nas trzydziestu jeden i niech Allach nad nami czuwa!
Po tych słowach ruszył na czoło kolumny, która wkrótce stała się mniej widoczna na ciemnej wiejskiej drodze. Niebawem światła Grenady zniknęły za skalistym wzgórzem.
– Droga przez góry nie będzie łatwa – powiedział Josse – lecz z drugiej strony łatwiej się w nich bronić.
Nagle ciszę nocną przerwał brutalny rozkaz i grupa stanęła. Zaniepokojona Katarzyna rozsunęła zasłony lektyki, rzuciwszy pełne troski spojrzenie na Arnolda. Ten jednak spał głęboko, nieczuły na to, co się wokół dzieje. Skaliste wzgórze zniknęło i znowu widać było Grenadę i pałac Aminy.
– Popatrzcie! Uciekliśmy w porę!
W oddali widać było grupę rycerzy w białych płaszczach, którzy z zapalonymi pochodniami i zielonym sztandarem kalifa na czele stanęli u bram Alcazar Genil, żądając ich otwarcia.
– Jesteśmy zbyt daleko, żeby mogli nas zauważyć. Błogosławiony niech będzie Mahomet, gdyż musielibyśmy się bić jeden na pięciu.
Atak nastąpił dwa dni później w samym środku gór o zachodzie słońca. Uciekinierzy zmierzali górską drogą wiodącą nad przepaścią, na której dnie płynął rwący potok. Na tej wysokości nie było tak gorąco jak w Grenadzie. Niedaleko już leżał śnieg, a droga wiodła prosto w kierunku pionowych ścian, nad którymi górowały trzy olbrzymie szczyty. Mansour wskazał palcem na największy z nich i rzekł: – Nazywa się Mulhacen, ponieważ jest w nim ukryty grób kalifa Moulaya Hacena. Zamieszkują go same sępy, orły i rozbójnicy słynnego Jednookiego.
– Jesteśmy zbyt silni, by obawiać się rozbójników! – rzucił Walter z pogardą.
– Nie jest to takie pewne! – odparł Mansour. – Kiedy Jednooki potrzebuje złota, oddaje się w służbę kalifa i wtedy ze wzmocnionymi siłami potrafi być groźny!
Ostatnie ukośne promienie słońca oświetlały białe burnusy i złocone hełmy fałszywych strażników kalifa, które odcinały się jasnymi plamami na tle czarnych skał. Nagle rozległy się dzikie i tak przenikliwe wycia, że konie stanęły dęba. Jeden z nich zrzucił swego jeźdźca z grzbietu na dno przepaści. Zza skały ukazał się najpierw jeden wojownik... a wkrótce zaroiło się na ścieżce. Byli to ludzie gór, odziani w straszne łachmany, lecz ich bułaty błyszczały bardziej niż ich ostre zęby. Dowodził nimi mały i szpetny mężczyzna w brudnym turbanie na głowie z wetkniętym weń pękiem orlich piór i z brudną przepaską na oku.
– To Jednooki! – krzyknął Mansour. – Zgrupujcie się wokół lektyki! W dłoniach wojowników błysnęły bułaty. Walter popędziwszy konia stanął do walki ramię w ramię z wodzem, krzycząc do Jossego, żeby osłaniał lektykę.
Tymczasem zasłony lektyki rozsunęły się raptownie ukazując twarz Arnolda, który odepchnąwszy Katarzynę starającą się go powstrzymać, krzyknął: – Dajcie mi broń! Konia i broń!
– Nie! – jęknęła Katarzyna. – Jesteś jeszcze za słaby!
– Kto to powiedział? Czy uważasz, że będę przyglądać się bezczynnie, jak inni rozganiają tę hałastrę? Siedź tu i nie ruszaj się! A ty, Abu, czuwaj nad nią, by nie zrobiła jakiegoś głupstwa!
I z wściekłą niecierpliwością rozdarł owijające go niebieskie szaty, zostając w samych spodniach i w bolerku, zbyt wąskim jak na jego szerokie ramiona.
– Dajcie mi konia! Broń! – powtórzył.
– Oto broń! – rzekł Josse podając mu własny bułat. – Możesz też wziąć, panie, mojego konia!
– A ty?
– Ja wezmę konia rycerza, który spadł w przepaść. Nie martw się o mnie, panie!
– Arnoldzie! – krzyknęła Katarzyna. – Błagam cię!
On jednak nie słuchał. Wskoczył zgrabnie na rumaka i ścisnąwszy jego boki nagimi stopami dołączył do Mansoura i Waltera, zmagających się wściekle z dziesiątką zbójników. Jego pojawienie się podziałało jak wybuch pocisku. Na widok tego wielkiego mężczyzny w damskich szatach, w zwiewnych muślinach, który rzucił się w wir walki z okropnym okrzykiem na ustach, nieprzyjaciel oniemiał. Z chwili nieuwagi skorzystał Mansour, gromiąc napastników jak muchy...
– Nie umkniesz mi, Mansourze! – krzyknął Jednooki przenikliwym głosem. – Kiedy dowiedziałem się o twojej ucieczce, byłem pewien, że udasz się tą trudną drogą do Almerii, dzięki czemu wpadłeś prosto w moją pułapkę!
– W twoją pułapkę? – odparł pogardliwie książę. – To za wiele powiedziane! Wiedziałem, że myszkujesz w tej okolicy i wcale się ciebie nie wystraszyłem, jak widzisz! Lecz jeśli liczysz na złoto i klejnoty, to się zawiedziesz. Nie posiadamy nic oprócz broni.
– Zapomniałeś o swej głowie! Kalif zapłaci mi za nią dziesięć razy tyle, ile sama waży, i wreszcie wjadę do Grenady jako zwycięzca!
– Kiedy twoja własna głowa zgnije na murze, wtedy będziesz spoglądał na Grenadę jako zwycięzca!
Dalsza potyczka słowna została zagłuszona szczękiem broni. Maria przytuliła się do Katarzyny drżąc jak osika.
– Jeśli nas pojmą – szepnęła dziewczyna – tobie nic się nie stanie, bo kalif cię kocha... lecz ja zostanę wydana katu i wbita na pal...
– Nie pojmą nas nigdy! – odparła Katarzyna z ufnością, której w głębi serca wcale nie odczuwała.
Dzień chylił się ku zachodowi. Słońce oświetlało już tylko ośnieżone szczyty. Zbocza pociemniały. Śmierć zbierała swe żniwo po obu stronach. Czasem z przeraźliwym rzężeniem koń wraz z jeźdźcem spadał w przepaść. Po stronie rozbójników straty w ludziach były znaczne, a uciekinierzy stracili tylko pięciu ludzi. Katarzyna bezwiednie wbiła paznokcie w dłonie, zaciskając zęby, Maria zaś nie mogła oderwać wzroku od krwawego widowiska, obawiając się ewentualnej klęski. Abu zagłębił się w modlitwie, przesuwając paciorki różańca...
Raptem potworny ryk odbił się szerokim echem po górach. Katarzyna rozsunęła zasłony lektyki i ujrzała, jak Arnold jednym wprawnym cięciem odrąbał głowę Jednookiego, która upadła na ziemię jak pocisk. Lecz to, co zobaczyła obok, było jeszcze straszniejsze: Walter na koniu z otwartymi w nie kończącym się okrzyku ustami i lancą, która utkwiła mu w piersi, a następnie jego upadek na ziemię.
– Walterze! Na Boga! – krzyknęła rzuciwszy się w jego kierunku i upadła przy nim na ziemię. Arnold jednak już był przy nich i odsuwając Katarzynę powiedział: – Zostaw! Nie ruszaj go!
Na jego wezwanie przybiegł mały medyk i uklęknąwszy przy olbrzymie położył dłoń na jego sercu. Z kącików ust Waltera sączyły się wąskie strużki krwi.
– Żyje... – powiedział Abu. – Trzeba ostrożnie, bardzo ostrożnie wyjąć lancę. Ja będę go trzymał, a ty ją wyjmiesz, Arnoldzie!
Arnold zerwawszy z dłoni bandaże, chwycił za lancę, a Abu rozchylił delikatnie brzegi rany.
– Teraz... – powiedział. – Tylko ostrożnie! Żebyśmy go nie uśmiercili wyciągając lancę!
Arnold pociągnął. Kawałek po kawałku, śmiercionośna broń wychodziła z wnętrza piersi olbrzyma. Wreszcie była cała na wierzchu i Arnold gniewnym gestem cisnął ją precz, podczas gdy mały medyk starał się zatamować upływ krwi za pomocą pośpiesznie przygotowanych przez Marię tamponów.
Wokół nich zapanowała cisza. Rozbójnicy utraciwszy swego przywódcę rozpierzchli się w popłochu, a ci z uciekinierów, którzy przeżyli, zgromadzili się wokół rannego. Mansour spokojnie wytarł swój bułat, zawiesił go u pasa, po czym skrzyżowawszy spojrzenie z Arnoldem rzekł: – Jesteś walecznym wojownikiem, panie, lecz twój sługa także jest dzielny.
Na Allacha, jeśli przeżyje, wezmę go jako porucznika. Czy uda ci się uratować go, medyku?
Abu, który ze zwykłą sobie zręcznością obnażył pierś olbrzyma, pokiwał głową z powątpiewaniem.
– Uratuj go! – błagała Katarzyna. – On nie może umrzeć! Nie on...
– Rana jest głęboka... – mruknął Abu – lecz zrobię, co w mej mocy. Trzeba szybko go stąd zabrać. Tu nic nie widać.
– Zanieśmy go do lektyki! – rzucił Arnold. – Niech mnie diabeł porwie, jeśli dam się do niej wsadzić!
– Jesteś jeszcze słaby... Masz bose nogi... – przerwała Katarzyna.
– Nic nie szkodzi! Zdejmę ubranie z któregoś trupa. W tym damskim przebraniu wyglądam jak głupek. Możecie tu poświecić?
Dwaj wojownicy, dyszący jeszcze ciężko po bitwie, zapalili pochodnie, inni ostrożnie zanieśli Waltera do lektyki, w której przewidujący medyk zgromadził lekarstwa i jedzenie.
Tymczasem zrobiło się zimno i zerwał się przenikliwy wiatr, wyjąc w przepaści jak ranny wilk.
– Musimy znaleźć schronienie na noc – powiedział Mansour. – Dalsza droga nad urwiskiem jest zbyt niebezpieczna, a rozbójnicy Jednookiego już nam nie zagrażają. Hej, wy tam! Uprzątnijcie trupy!
Rozlegający się raz po raz plusk wody pozwolił Katarzynie domyślić się, że wrogowie, jak i sprzymierzeńcy udawali się wspólnie na ostatnią wędrówkę. Arnold zniknął, by wrócić po chwili w białym burnusie i turbanie z nałożonym nań hełmem.
Lodowate podmuchy kładły płomienie łuczyw. Uciekinierzy ruszyli w dalszą drogę stromą ścieżką nad przepaścią. Mansour jadąc na przedzie, rozglądał się za dogodną kryjówką. Na końcu niesiono lektykę.
Wkrótce przed oczami wędrowców ukazała się obszerna jaskinia. Ludzie i zwierzęta stłoczyli się wewnątrz. Rozpalono ognisko, przy którym zasiadł Arnold i Katarzyna. Abu zabandażował ranę Waltera, dał mu środek uspokajający, lecz gorączka wzrastała i mały medyk nie ukrywał swego pesymizmu.
– Być może jego silny organizm przetrzyma, lecz nie śmiem w to wierzyć – rzekł do Katarzyny.
Pogrążona w smutku usiadła przy mężu, przytuliła się do niego i położyła głowę na jego ramieniu. Arnold otoczył ją czule ramieniem i otulił burnusem, po czym zajrzał w jej mokre od łez oczy.
– Płacz, moja dziecino – szepnął. – Nie powstrzymuj się! Rozumiem dobrze twój ból, wiesz... Ja kiedyś... byłem o niego zazdrosny. To jego wierne oddanie, ta nieustanna opieka, którą cię otaczał, denerwowały mnie... a teraz sam oceniłem jego wierną przyjaźń. Bez niego może nigdy byśmy się nie odnaleźli. Zrozumiałem, że się myliłem. Jeśli cię kochał, to nie taką miłością, o jakiej myślałem... lecz on ubóstwiał cię jak świętą...
Katarzyna zadrżała, a jej serce zaczęło bić mocniej. Przypomniała sobie noc w Koce, gorącą i szaloną, i ogarnęła ją fala wstydu i wyrzutów sumienia.
Czuła pokusę, żeby się tego pozbyć, żeby natychmiast się przyznać, że Walter był jej kochankiem, że była szczęśliwa w jego ramionach. Zaczęła mówić: – Arnoldzie... Muszę ci coś wyznać...
Lecz on zamknął jej usta szybkim pocałunkiem.
– Nie, nie mów nic... Jeszcze nie nadeszła pora na wspomnienia ani na wyrzuty sumienia... Walter przecież jeszcze żyje, a Abu być może dokona cudu, w który sam nie wierzy!
Ich dwa przytulone ciała przenikało wspólne ciepło. Ramiona Arnolda były pewnym i miękkim schronieniem dla udręczonej duszy Katarzyny. Jeśli się przyzna, to co zrobi Arnold? Z pewnością ją odepchnie, a wtedy jej serce pęknie z żalu. Tak jej było dobrze w jego silnych ramionach... Chwyciła żarliwie zranioną rękę męża i przywarła doń ustami.
– Kocham cię... – szepnęła. – Tak bardzo cię kocham! Arnold nie odpowiedział, tylko przytulił ją mocniej do siebie.
Jego przenikliwe spojrzenie padło na nieprzeniknione oblicza wojowników Mansoura. Siedząc wokół ogniska, tworzyli cichy krąg nieruchomych, zagadkowych postaci. Żaden z nich nie patrzył w ich stronę. Zdrowi zajmowali się rannymi, lecz żaden się nie odzywał. Ci wojownicy żyli jeszcze niedawną walką. Zaprawieni od małego do niebezpieczeństw, nie tracili ani chwili, poświęcając każdą z nich na odnowienie utraconych sił. Kto mógł zaręczyć, czy nie przyjdzie im stoczyć jeszcze jednej walki tej nocy?
Katarzyna na długo zachowała w pamięci ich dziwny i prawie nierealny widok. Ta noc spędzona w sercu gór była jakby przystankiem w grocie dżinnów* [*Dżinn – muzułmański duszek z bajek arabskich.], tych dobrych i złych duchów z legend arabskich, których nasłuchała się u Fatimy i w haremie... Wkrótce przy ognisku pojawiła się wysoka postać Mansoura. Coś szepnął do swoich ludzi w dialekcie niezrozumiałym dla Katarzyny, po czym okrążył ognisko i usiadł przy Arnoldzie. Jeden ze służących zbliżył się do nich, niosąc w wyciągniętych dłoniach daktyle i banany. Maur wziął od niego wszystkie owoce i wręczył je Arnoldowi. Był to z jego strony pierwszy kurtuazyjny gest w stosunku do Francuza, a miał on oznaczać, że uważa go za równego sobie.
– Wielkiego wojownika można poznać po pierwszym machnięciu szpadą – stwierdził Mansour. – Jesteś jednym z nas!
Znowu zapadła cisza. Wojownicy odpoczywali i posilali się, lecz Katarzynie jedzenie stawało w gardle. Cały czas spoglądała w stronę lektyki ustawionej przy wejściu do groty. Zapalona w jej wnętrzu lampka oliwna upodobniła ją do wielkiej latarni, wewnątrz której Abu czuwał nad rannym olbrzymem, Od czasu do czasu ze środka dolatywał jęk, od którego zamierało jej serce. Za chwilę Arnold miał zastąpić małego medyka, aby i on mógł nieco odpocząć. Katarzyna postanowiła, że pójdzie czuwać przy rannym wraz z mężem. Wiedziała, że będzie to ciężkie przeżycie i że potworne uczucie niemocy pogłębi się w obliczu rannego przyjaciela, być może... śmiertelnie rannego.
W górach rozległo się wycie wilków i Katarzyna zadrżała: to był zły znak. Widząc smutek żony, Arnold nachylił się do niej i wyszeptał gorącym, uspokajającym głosem: – Nigdy już nie będziesz cierpiała, moja duszko. Nigdy już nie będziesz głodna i nie będzie ci zimno, nigdy nie będziesz się bała. Przysięgam przed Bogiem, że póki życia mi starczy, zrobię, co w mojej mocy, żebyś zapomniała o wszystkich strasznych przejściach.
Kiedy pięć dni później grupa uciekinierów dotarła do Almerii, Walter jeszcze żył, lecz było jasne, że jest umierający. Życie, pomimo zaciekłej walki wydanej śmierci przez małego medyka, uciekało powoli z jego potężnego ciała.
– Nic nie da się już zrobić – oświadczył medyk. – Nic nie przedłuży mu życia. Właściwie gdyby nie jego silna budowa, umarłby już w dniu, w którym zadano mu cios. A poza tym... – dodał po chwili namysłu – on nie chce żyć. On mi nie chce pomóc!
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała Katarzyna.
– Że on nie chce dłużej żyć. Można by rzec, że jest szczęśliwy, iż umiera! Nigdy nie spotkałem człowieka przyjmującego własny koniec z takim spokojem.
– Ale ja chcę, żeby on żył! – zbuntowała się Katarzyna. – Czy nie można go do tego zmusić?
– Nic na to nie poradzimy! Myślę, że on uważa swoje ziemskie zadanie za zakończone, jako że odnalazłaś męża.
– Chcesz powiedzieć, że... już go nic nie obchodzę?
– Według mnie obchodzisz go nawet za bardzo. I dlatego, myślę, jest zadowolony, że umiera.
Katarzyna zamilkła. Domyśliła się bowiem, co miał na myśli mały medyk. Teraz, kiedy znowu była z Arnoldem, Walter nie widział już dla siebie miejsca w życiu Katarzyny i nie chciał po tym, jak wspólnie przeżyli tyle ciężkich chwil, być biernym świadkiem jej szczęścia z Arnoldem.
– Jak długo będzie jeszcze żyć? – spytała. Abu wzruszył ramionami.
– Tego nikt nie wie. Może kilka dni, a może kilka godzin. Szybko traci siły... a tak liczyłem na zbawienne działanie morskiego powietrza!
Morze! Katarzyna ujrzała je ze szczytu wzgórza. Rozciągało się u jej stóp aż po horyzont, połyskliwe, gładkie i ciemnoniebieskie, a słońce przebłyskiwało w nim tysiącem diamentów. W dole widać było wielkie, olśniewająco białe miasto* [*„Białe miasto” – Almeria.] z dominującą nad nim fortecą i z wielkim portem, w którym kołysały się statki o różnobarwnych żaglach. Na tle oślepiająco niebieskiego nieba poruszały się ciemnozielone pióropusze palm.
Miasto to leżało w przedłużeniu szerokiej doliny, porośniętej pomarańczowymi i cytrynowymi drzewami. Morze we Flandrii miało kolor szarozielony i toczyło wściekle swe spienione, wysokie fale, roztrzaskując je o targane wiatrem wydmy. Katarzyna, zapominając na chwilę o zmartwieniu, chwyciła Arnolda za rękę.
– Popatrz! To z pewnością najpiękniejsze miejsce na ziemi. Czy nie bylibyśmy cudownie szczęśliwi, mogąc tu zamieszkać?
On jednak pokręcił głową, a w kąciku jego ust pojawiła się surowa zmarszczka, którą ona tak dobrze znała.
– Nie! Nie bylibyśmy szczęśliwi! Jesteśmy przyzwyczajeni do czegoś innego. Ja przynajmniej nie jestem stworzony dla tego kraju, którego uroki kryją w sobie okrucieństwo i grzech, dzikie instynkty i wiarę, która jest nam obca. Żeby żyć na ziemi islamu, trzeba najpierw podbijać, zabijać, niszczyć, a potem panować... Wierz mi, że nasza poczciwa, surowa Owernia, jeśli kiedyś do niej wrócimy, da nam o wiele więcej prawdziwego szczęścia. – I uśmiechnąwszy się do niej, pocałował ją szybko w oczy i odjechał w stronę Mansoura.
Grupa zatrzymała się na wzgórzu, ażeby się naradzić. Mansour wskazał na białą fortecę i rzekł: – To Alcazaba, siedziba księcia Abdullaha. Ma dopiero piętnaście lat, ale obchodzi go jedynie wojaczka. Na jego ziemiach nie musisz już obawiać się kalifa, Arnoldzie. Co zamierzasz?
– Znaleźć statek, który zawiózłby nas do ojczyzny.
– W porcie stoją dwa moje statki. Ja popłynę jednym do Afryki, aby obmyślić tam zemstę. Wy wsiądziecie na drugi i popłyniecie do Walencji. Od kiedy zostaliśmy wypędzeni przez Cyda* [*Cyd (arab. pan) – przydomek Rodriga Diaza (ok.
1040-1099), hiszp. bohatera narodowego, pogromcy Maurów.], nie przybijamy do portu nawet w celach handlowych. Kapitan wysadzi was nocą na wybrzeżu. W Walencji nie będzie kłopotu ze znalezieniem statku, który zawiezie was do Marsylii.
Arnold skinął głową. W Marsylii, należącej do królowej Yolandy, hrabiny Prowansji, czułby się już jak w domu. Widząc jego uśmiech, Katarzyna odgadła powód mężowskiej radości.
– A czy możemy odpłynąć jeszcze tej nocy? – spytał z niepokojem.
– Po co ten pośpiech? U Abdullaha znajdziecie braterską gościnę, którą ja sam chętnie bym wam ofiarował, gdybym mógł was zabrać do Magrebu. Może dzięki temu nie zachowasz, panie, aż tak złego wspomnienia z islamskiego kraju.
– Możesz być pewien, że nawet jeśli nie zachowam dobrego wspomnienia o całym islamie, to o tobie z pewnością. Poznanie ciebie, Mansourze, to był dar niebios, i dziękuję im za to! Ale jest jeszcze ranny...
– Nie przeżyje. Abu już wam mówił.
– Wiem, lecz gdyby przynajmniej mógł poczekać, zanim dotrzemy do francuskiej ziemi.
– Nie przetrzyma podróży – odparł Mansour po chwili namysłu. – Rozumiem jednak twój zamiar, bracie, stanie się więc, jak chcesz: jeszcze tej nocy na statku zostaną wciągnięte żagle!
Mansour wsiadł na konia, Katarzyna zaś wróciła do lektyki. Walter na chwilę odzyskał przytomność, lecz oddychał z coraz większym trudem, a jego twarz owionął podmuch śmierci. Pomimo to, spojrzał całkiem świadomie na Katarzynę, która odsunąwszy zasłony powiedziała łagodnie: – Oto morze, które zawsze kochałeś, o którym tyle mi opowiadałeś. Nad nim szybko przyjdziesz do zdrowia!
Lecz Walter tylko pokręcił głową, a na jego bladych wargach pojawił się bolesny uśmiech.
– Nie... i tak jest lepiej. Ja... umieram...
– Nie mów tak! – krzyknęła. – Zaopiekujemy się tobą!
– Nie! Po co kłamać? Ja wiem, że... I jestem szczęśliwy... Proszę cię tylko o jedno... Musisz mi coś obiecać, Katarzyno!
– Wszystko, czego chcesz!
Walter dał znak, żeby się zbliżyła. Katarzyna pochyliła się tak nisko, że jej ucho dotknęło prawie ust nieszczęśnika.
– Przysięgnij, że Arnold nigdy się nie dowie o tym, co się zdarzyło w Koce.
To by go zabolało... a przecież to była z twojej strony tylko jałmużna! Nie warto mu o tym wspominać!
Katarzyna wyprostowała się i chwyciła żarliwie bezwładną rękę, leżącą na materacu.
– Nie! – powiedziała z przekonaniem. – To nie była jałmużna! Zrobiłam to z miłości. Przysięgam na wszystko, co mi jest najdroższe: tamtej nocy kochałam cię naprawdę! Dałeś mi tyle radości! Do tego stopnia, że... – dodała zniżając głos – że miałam ochotę porzucić zamysł udania się do Grenady!
Katarzyna umilkła. Twarz Waltera pojaśniała z niewysłowionego szczęścia, jak u zadowolonego dziecka i po raz pierwszy od tamtej pamiętnej nocy Katarzyna odnalazła w jego wzroku płomień, który palił się w nim wtedy.
– Żałowałabyś tego, moje kochanie... – wyszeptał – ale dziękuję ci, że mi o tym powiedziałaś! Teraz odejdę szczęśliwy!
Katarzyna otworzyła usta, żeby zaprotestować, lecz on dodał słabnącym głosem: – Nie mów nic więcej... Zostaw mnie... Chciałbym mówić z medykiem, a nie mam już wiele czasu... Żegnaj, Katarzyno! Tylko ciebie zawsze kochałem...
Katarzyna poczuła ucisk w gardle, lecz nie ośmieliła się odmówić jego prośbie. Pochyliwszy się, złożyła na jego bladych wargach ostatni pocałunek, po czym zwróciła się do Marii, która siedząc w kąciku cicho jak myszka, była świadkiem ich rozmowy.
– Zawołaj Abu! Ja wysiadam z lektyki.
Orszak posuwał się krok za krokiem, gdyż na drodze prowadzącej do białego miasta panował tłok. Musiał to być dzień targowy. Maria zawołała medyka, a Katarzyna połykając łzy, ześlizgnęła się na ziemię. Arnold jechał na przedzie obok Mansoura. Zawołała go z takim bólem w głosie, że zatrzymał się i spojrzawszy na jej zalaną łzami twarz, pochylił się w siodle i podając jej dłoń powiedział: – Chodź!
Podniósł ją z ziemi, posadził na koniu przed sobą i otoczył ramionami. Katarzyna ukryła twarz na jego piersi i gorzko załkała.
– Czy to już koniec? – spytał.
Nie mogąc odpowiedzieć, skinęła głową.
– Płacz, płacz, moja droga! To był wyjątkowy człowiek!
Grupa Mansoura torowała sobie drogę do statków stojących przy nabrzeżu wśród handlarzy ryb i mięczaków, jarzyn, owoców i przypraw, którzy siedzieli na ziemi przy koszach wypełnionych po brzegi towarem. Oprócz łodzi rybackich w porcie stało kilka wielkich statków handlowych, dwie barbarzyńskie galery i dwa imponujących rozmiarów statki wojenne z wiosłami. Mansour wskazał na nie ręką.
– Oto moje statki!
Montsalvy uśmiechnął się w duchu. Domyślił się bowiem, że oprócz zysków ciągnionych z dóbr w tajemniczym Maghrebie Mansour-ben-Zegris trudnił się piractwem. Myśl o oddaniu się w ręce jakiegoś barbarzyńskiego kapitana, który na pełnym morzu mógł zmienić kierunek na Aleksandrię lub Trypolis i wystawić Marię i Katarzynę na targu niewolników, napełniła go poważnymi wątpliwościami. Bliska śmierć Waltera wiele zmieniała. Czy zdoła – tylko z pomocą Jossego – przeciwstawić się całej załodze i obronić kobiety? Abu wróci do Grenady i muzułmanin nie wystąpi w obronie chrześcijanina przeciwko chciwości barbarzyńców.
Ogarnięty tymi ponurymi przeczuciami, Arnold mocniej przycisnął Katarzynę do piersi, lecz ta nie zareagowała na jego uścisk. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się bowiem w miejsce, gdzie wpływał do portu jakiś statek, zastanawiając się, czy ją wzrok nie myli.
Statek ten nie przypominał stojących w porcie. Zamiast trójkątnych, wąskich jak ostrze lancy żagli, ten miał jeden wielki kwadratowy żagiel w niebiesko-czerwone pasy. Był szeroki i przysadzisty z wysoko ustawioną, rzeźbioną rufą. Jednak to nie kształt statku przykuł uwagę Katarzyny, lecz łopoczące nad bocianim gniazdem proporce. Na jednym z nich, srebrno-złotym, widać było trzy czarne muszle świętego Jakuba i trzy czerwone serca. Znała dobrze te znaki sygnalizacyjne.
– Jakub Serce! – krzyknęła. – Ten statek należy do niego! Arnold także patrzył na zbliżający się piękny statek, podziwiając największą flagę powiewającą majestatycznie na wietrze.
– Lilie Andegawenii, szlak Sycylii, pale Aragonii i krzyże Jeruzalem! – krzyknął oniemiały. – Królowa Yolanda!... Ten statek wiezie z pewnością ambasadora.
Serca małżonków wypełniła bezgraniczna radość. Ten statek oznaczał ojczyznę, przyjaźń, lojalność i szlachetność... Na nim czuliby się już jak w domu.
– Myślę – powiedział Arnold do Mansoura – że nie będzie nam już potrzebny twój statek. Tamten należy do przyjaciela i wiezie na pewno ambasadora mojego kraju.
– Kupca! – zauważył Mansour z pogardą, dodając: – Ale dobrze uzbrojonego!
W istocie, nawet z daleka widać było otwarte w stronę nabrzeża paszcze sześciu wielkich katapult. „Magdalena”, bo tak nazywał się statek, nie miała jednak zamiaru przybijać do nabrzeża. Pośrodku portu zarzuciła kotwicę i spuściła na wodę barkę, w której znajdowało się trzech mężczyzn, jeden w turbanie i dwóch w haftowanych kapturach. Poruszając energicznie wiosłami, szybko dotarli do brzegu. Ponieważ jeden z nich wydał się Katarzynie znajomy, więc nie zważając na Arnolda, ześlizgnęła się z konia i pomagając sobie łokciami, przebrnęła przez tłum ciekawskich. Prawie wpadła na Jakuba Serce, kiedy ten wyskakiwał z barki na ląd...
Jakub nie poznał jej zrazu i chciał odepchnąć tę zakurzoną muzułmankę, która się do niego przyczepiła, lecz przyjrzawszy się dokładniej jej twarzy, zbladł jak chusta.
– Katarzyna?! – krzyknął zdziwiony. – To niemożliwe! Czy to naprawdę pani?
– Ależ tak, przyjacielu! To ja i jakżem szczęśliwa z tego spotkania! Chyba niebiosa cię tutaj zesłały! To niemożliwe... To jakiś cud...
Sama już nie wiedziała, co mówi, ogarnięta radością nie do wysłowienia. Arnold tymczasem popędził konia i także znalazł się przy barce.
– I pan Arnold jest tutaj! – krzyknął oszołomiony mistrz Jakub. – Co za szczęście spotkać was, zaledwie dotknąłem ziemi! A czy wiecie, serdeńka, że w tych okolicznościach moja misja jest skończona?
– Jakże to?
– A tak, że przybyłem tu, aby was odnaleźć. Czy nie zauważyliście królewskiego herbu na statku? Jestem ambasadorem księżnej-królowej i przybyłem żądać od kalifa Grenady wydania pana de Montsalvy i jego małżonki... W zamian za wydanie jednego z jego najlepszych kapitanów, schwytanego o wybrzeży Prowansji. Coś w rodzaju wymiany.
– Ryzykowałeś własnym życiem! – krzyknęła Katarzyna.
– Niewiele – uśmiechnął się Jakub Serce. – Mój statek jest potężny, a ludzie w tyra kraju szanują ambasadorów i interesują się wymianą handlową. Zawsze dochodzę do porozumienia z dziećmi Allacha, od kiedy włóczę się po Morzu Śródziemnym.
Radość trojga przyjaciół nie miała końca. Śmiali się i mówili wszyscy naraz, zapominając o bożym świecie. Pytania padały jedno za drugim, nie czekając na odpowiedź, gdyż wszyscy chcieli natychmiast wszystko wiedzieć.
Arnold i Jakub poklepywali się przy tym po plecach. Pierwsza otrząsnęła się Katarzyna, widząc jak zza zasłon lektyki ukazuje się zaniepokojona twarz małego medyka. Poczuła wyrzuty sumienia, że na chwilę zapomniała o umierającym przyjacielu, i skierowawszy błagalne spojrzenie na Jakuba Serce, chwyciła go za ramię, wyrywając go prawie z objęć Arnolda.
– Jakubie! Zabierz nas stąd jak najszybciej! Natychmiast!
W kilku słowach opowiedziała mu smutną historię Waltera i opalona twarz przyjaciela spochmurniała.
– Biedny Walter! – powiedział zasmucony. – Nigdy bym nie uwierzył... Natychmiast przeniesiemy go na pokład, żeby oddał ostatnie tchnienie na ojczystej ziemi!
I odwracając się w stronę towarzyszących mu ludzi, z których jeden, mały człowieczek o żywych oczkach, był sekretarzem, jeśli sądzić po trzymanym przez niego pulpicie do pisania i po zwoju pergaminu, drugi zaś, w turbanie na głowie, spokojnie i nieruchomo stał z tyłu, skierował słowa do tego ostatniego: – Panie Ibrahimie, jesteś w swoim kraju i jesteś wolny, ponieważ ja odnalazłem swoich przyjaciół.
– Dziękuję za kurtuazję, panie... Wiedziałem, że nie muszę się niczego obawiać z twojej strony. Nieczęsto zdarza się więźniowi przebywać w takim więzieniu jak twój statek. Dlatego płynąłem z tobą bez strachu.
– Miałem twoje słowo, panie, że nie uciekniesz, i to mi wystarczyło!
– odparł Jakub. – Żegnaj, Ibrahimie!
Więzień, skłoniwszy się głęboko, zniknął w tłumie. Tymczasem marynarze Jakuba wynieśli ciało umierającego z lektyki i umieścili je w barce. Abu usiadł obok niego i powiedział: – Zostanę przy nim do końca, Kiedy ruszacie w morze?
– Pojutrze – odparł Jakub Serce. – Muszę załadować jedwabie, meble inkrustowane, przyprawy, wyprawione skóry, garnki i zwoje pergaminu...
Katarzyna uświadomiła sobie, że Jakub co prawda przybył po nich jako przyjaciel, lecz ta podróż – przedsięwzięta z przyjaźni – musiała mu się jednak zwrócić...
Kiedy barka z umierającym ruszyła w stronę statku, Katarzyna zbliżyła się do Jakuba i spytała: – W jaki sposób dowiedziałeś się, przyjacielu, że tutaj jesteśmy?
– To długa historia, lecz odpowiem w dwóch słowach: wszystko stało się dzięki starej hrabinie de Châteauviliain. Ponoć opuściliście ją w samym sercu gór, zostawiając w jej rękach giermka pana Arnolda. Dama ta pociągnęła go ostro za język, po czym szybko wróciła do Angers do księżnej pani i opowiedziała jej całą historię. A królowa Yolanda wezwała mnie i razem zorganizowaliśmy moją wyprawę.
– To niewiarygodne! – krzyknęła oszołomiona Katarzyna. – Ermengarda, która chciała za wszelką cenę połączyć mnie z księciem Filipem!
– Możliwe... dopóki sama wierzyła, że jest to dla ciebie najlepsze rozwiązanie. Lecz kiedy zrozumiała, że raczej dasz się posiekać, niż zaprzestaniesz poszukiwań pana Arnolda, zrezygnowała ze swego pomysłu i postanowiła ci pomóc. Starszej pani zależy przede wszystkim na twoim szczęściu. Nie możesz sobie wyobrazić, ile zamieszania było przez nią przed moim wyjazdem. Z trudem udało mi się wyperswadować jej podróż statkiem!
– Kochana Ermengarda... – westchnęła Katarzyna z rozczuleniem.
– To wyjątkowa kobieta... Lecz powiedz mi, skąd hrabina mogła wiedzieć, że dotrę żywa do Grenady i że odnajdę Arnolda?
Jakub Serce uśmiechnął się kpiąco i rzekł: – Hrabina zna cię dobrze! Wiedziała, że gdyby twój mąż został uwięziony w samym sercu Afryki, znalazłabyś sposób, żeby go stamtąd wyrwać! Oczywiście droga byłaby tylko trochę dłuższa...
Zbliżał się świt, kiedy w kajucie znajdującej się na rufie Walter wyzionął ducha z twarzą zwróconą w stronę morza, którego nie dane już mu było przebyć. Jego agonia była straszna. Powietrze nie docierało do poszarpanych płuc i walka ze śmiercią była z góry przegrana.
Przebywający wraz z nim w kajucie Katarzyna, Arnold, Abu, Josse, Maria i Jakub Serce w milczeniu uczestniczyli w beznadziejnej walce olbrzyma o życie.
W końcu nastąpiły ostatnie konwulsje i westchnienie podobne do rzężenia, po czym olbrzymie ciało zesztywniało kołysane łagodnie ruchami zakotwiczonego statku, który w tej chwili zazgrzytał ponuro, a mewy i rybitwy siedzące na pokładzie zerwały się do lotu z przeraźliwym jazgotem.
Katarzyna zrozumiała, że to koniec. Szlochając dotknęła dwoma palcami powiek przyjaciela, zamykając na zawsze jego oczy, po czym przytuliła się do Arnolda ukrywszy zalaną łzami twarz na jego piersi.
Przygnębiającą ciszę przerwało ciche kaszlnięcie Jakuba.
– Kiedy wstanie słońce, wrzucimy jego ciało do morza.
– Nie! – zaprotestował Abu. – Obiecałem mu, że dopilnuję jego pochówku. Zaraz ci powiem, co masz czynić!
Obaj wyszli, a Katarzyna uklękła z Arnoldem przy łożu zmarłego, by pomodlić się za jego duszę. Dołączyli do nich Josse i Maria. Mimo że Josse miał oczy błyszczące od łez, to nie spuszczał wzroku z małej Marii, którą od pewnego czasu jakby wziął pod swoją opiekę.
Trzy godziny później przed załogą zgromadzoną na pokładzie „Magdaleny”, przy nieustających dźwiękach okrętowego dzwonu towarzyszącemu pochówkowi, odbyła się niecodzienna ceremonia.
Statek powoli wpłynął do portu, a za nim płynęła łódź żaglowa, wyłożona słomą, na której leżało ciało Normandczyka owinięte całunem. Na wysokości latami morskiej Montsalvy wskoczył do łodzi i podniósł żagiel, następnie, po linie łączącej statek z łodzią, Arnold wspiął się na „Magdalenę”. Po powrocie na pokład przeciął sznur. Barka, jakby popychana niewidzialną ręką, nabrała wiatru w żagiel i szybko minęła czerwony kadłub statku o spuszczonych wiosłach. Zebrani na pokładzie widzieli, jak unosi długi, biały kształt. Wtedy Abu podał Arnoldowi wielki jesionowy łuk. Umieściwszy w nim płonącą strzałę, napiął muskuły... Strzała świsnęła i utkwiła w samym środku łodzi, zapalając słomę. Barka momentalnie stanęła w płomieniach. Ciało zniknęło za zasłoną ognia, podniecanego przez wiatr, który uniósł łódkę na pełne morze...
Arnold opuścił łuk i spojrzawszy błyszczącymi oczami na Katarzynę rzekł: – Tak odchodzili ongiś drogą ku wieczności kapitanowie statków-wężów. Ostatni wiking miał taki pogrzeb, jakiego sobie życzył...
Następnego dnia o świcie niebiesko-czerwony żagiel „Magdaleny” został wciągnięty na maszt i statek Jakuba Serce majestatycznie opuścił port w Almerii. Katarzyna przytulona do Arnolda pod wspólnym płaszczem spoglądała na oddalające się białe miasto, starając się wypatrzyć wśród ruchu panującego na nabrzeżu śmieszny, pomarańczowy turban Abu-al-Khayra.
Po śmierci Waltera było jej ciężko na duszy, gdyż jemu zawdzięczała odzyskane szczęście, lecz mały medyk nie pozwolił jej na rozczulenie.
– Mędrzec powiedział: „Nieobecność istnieje dla tych, którzy nie potrafią kochać. Jest jak zły sen, z którego człowiek budzi się pewnego dnia, żeby natychmiast o niej zapomnieć”... Pewnego dnia zapukam do waszych drzwi. Muszę zbadać jeszcze wiele dziwnych zwyczajów, jakim hołdujecie w waszym kraju – dodał.
Kiedy miasto zniknęło z oczu, Katarzyna udała się na dziób, by obserwować, jak statek tnie niebieską wodę morską, i krążące nad pokładem białe mewy. Daleko za horyzontem czekała Francja, ziemia rodzinna, śmiech małego Michała, poczciwa twarz Sary, żylaste ręce i wierne oczy ludzi z Montsalvy. Spojrzała na Arnolda, którego wzrok również błądził po linii horyzontu.
– Wracamy do domu... – szepnęła. – Czy tym razem już na zawsze?
Uśmiechnął się do niej na swój sposób, czule i kpiąco zarazem, po czym odparł: – Sądzę, kochana, że to ostatnia wędrówka pani de Montsalvy!
„Magdalena” wypłynęła na pełne morze, nabrała wiatru w żagiel i jak ogromny, wyzwolony ptak uleciała na grzbietach niebieskich fal.