Jesień 1923
Przeskakując przez kałuże, Aldo Morosini, książę antykwariusz z Wenecji, przebył biegiem Augustinerstrasse w kierunku opery i wszedł drzwiami dla artystów. Był to stary przywilej przysługujący klientom słynnego hotelu na wypadek złej pogody. A pogoda była rzeczywiście paskudna. Od przyjazdu księcia do Wiednia nieprzerwanie padał deszcz, zalewając potokami stolicę
Austrii.
Pomimo tajemniczego listu, który księcia tu sprowadził, Morosini zaczął tęsknić za ukochaną Wenecją, chociaż od kilku miesięcy strasznie się tam nudził, co zdarzyło się mu pierwszy raz w życiu.
Nie, nie stracił zainteresowania cennymi i rzadkimi przedmiotami - a w szczególności kamieniami szlachetnymi i historycznymi klejnotami. Po powrocie z Anglii nie potrafił jednak odnaleźć w sobie tej palącej ciekawości, która go nie opuszczała od dnia, gdy w głębokich podziemiach warszawskiej dzielnicy żydowskiej poznał tajemniczego Szymona Aronowa zwanego Kulawym. Trudno o osobę bardziej zagadkową i ujmującą zarazem. A jeszcze trudniej zachwycić się cennym przedmiotem, choćby nim była porcelanowa waza z Sevres wykonana specjalnie dla Katarzyny Wielkiej lub para weneckich stojaków na drewno należących do samego Ryszarda Wagnera, jeśli się miało w pamięci nie tak dawne przygody. Morosini doświadczył ich w towarzystwie przyjaciela, Adalberta VidalPellicorne'a, podczas poszukiwań klejnotów skradzionych w zamierzchłych czasach z pektorału arcykapłana Jerozolimy.
W pamięci Żydów i niektórych historyków pektorał stał się legendą. Lecz książę miał okazję trzymać go w dłoni - święty przedmiot pochodzący z dalekich wieków; przyczyna szaleństwa, nędzy i niejednej zbrodni.
Niezapomniana chwila! Kwadratowa płytka ze złota ukryta przez Aronowa w podziemnej kaplicy opromieniona wielowiekową historią sięgającą czasów splądrowania świątyni w Jerozolimie przez legiony Tytusa. Nosiła też namacalne ślady chciwych rąk złodziei: z dwunastu kaboszonów przedstawiających dwanaście plemion Izraela zostało tylko osiem i to najmniej cennych. Zginął szafir plemienia Zebulona, diament plemienia Beniamina, opal plemienia Dana i rubin Judy. A według tradycji lud Izraela miał odzyskać ojczyznę i niepodległość, kiedy kompletny pektorał powróci do kraju.
Dzięki wskazówkom Kulawego i szczęściu przyjaciołom udało się w dziewięć miesięcy odnaleźć dwa bezcenne kamienie: szafir zwany Błękitną Gwiazdą, który należał przez trzy stulecia do rodu Montlaure, przodków ze strony matki księcia Morosiniego, i diament o nazwie Róża Yorku, należący do spadku po Karolu Zuchwałym, księciu Burgundii, o który upominała się Korona Angielska.
Przyszło im to nie bez trudu. Jak każdy święty przedmiot sprofanowany przez chciwość oba klejnoty zdawały się sprowadzać nieszczęście. Księżna Izabela, matka Aida, straciła życie za sprawą Błękitnej Gwiazdy. Podobny los spotkał ostatniego właściciela szafiru, sir Eryka Ferralsa, niezwykle majętnego handlarza broni, zamordowanego -jak ustalono w śledztwie - przez kochanka żony. Co do diamentu, mnogość trupów towarzyszących jego dziejom była szokująca. Podobnie jak fascynujących i niebezpiecznych przygód przeżytych przez obu przyjaciół podczas poszukiwań tych bezcennych klejnotów. I to właśnie tego żałował Morosini najbardziej tu i teraz, czyli w Wiedniu roku 1923.
Po świętach Bożego Narodzenia i sylwestrze spędzonym w Wenecji wśród przyjaciół, w okolicy Matki Boskiej Gromnicznej Aldo został prawie sam. Jego najbliżsi, to znaczy ciotka, droga markiza de Sommieres, i panna Maria Andżelina du Plan-Crépin, kuzynka i dama do towarzystwa markizy, oraz Adalbert VidalPellicorne, z zawodu archeolog, który stał się największym przyjacielem Morosiniego, wyjechali, zostawiając go w towarzystwie starego nauczyciela, Hieronima Buteau i dwóch wiernych sług, Zachariasza i Ceciny Pierlunghi, którzy pamiętali dzień jego narodzin.
I to wszysto miało miejsce w chwili, kiedy odżyła w nim nadzieja na nowe przygody!
Ta nadzieja pojawiła się nagle 31 stycznia wraz z nadejściem listu z banku szwajcarskiego, który pośredniczył między Kulawym a jego wysłannikami. Niestety, choć zawierał weksel i bilecik skreślony ręką Aronowa, sam tekst sprawił księciu prawdziwy zawód: nie dość, że Żyd z Warszawy nie wyznaczał Morosiniemu daty kolejnego spotkania, to jeszcze po enigmatycznym pogratulowaniu mu sukcesu w zdobyciu „ostatniej przesyłki", radził, żeby książę „udał się na odpoczynek i sam nie podejmował żadnych kroków przed kolejnym poleceniem, tak aby sprawy trochę przycichły".
Następnego dnia pałac Morosinich opuścili wszyscy goście. Pierwszy wyjechał Adalbert, który w głębi duszy był zadowolony z zapowiedzianej przerwy i postanowił od razu udać się do Egiptu: spektakularne odkrycie grobowca młodego faraona Tutenchamona i jego skarbów nie dawało mu spać po nocach. Musiał to wszystko zobaczyć na własne oczy.
- To mi pozwoli - wyjaśnił - spędzić kilka dni z drogim profesorem Loretem, konserwatorem z Muzeum Kairskiego, którego nie widziałem ze dwa lata. Wyobrażam sobie, jak musi palić go zazdrość z powodu odkryć Anglików. Postaram się do ciebie napisać.
Po czym, nie zwlekając, wsiadł na pierwszy lepszy statek płynący do Aleksandrii, na którym znalazła się również markiza de Sommieres z Marią Andżeliną (ku wielkiemu zmartwieniu tej ostatniej). Przez cały styczeń pobożna panna starała się jak mogła najlepiej zastąpić niezrównaną Minę*, sekretarkę Aida, wywiązując się z tego zadania dość dobrze. Nabrała przy tym tak wielkiego zamiłowania do antyków, że wolała zostać w Wenecji. Niestety, jeśli nawet stara markiza bardzo kochała Aida, czuła się już dość zmęczona wenecką zimą, bardzo w tym roku wilgotną i chłodną. Najbardziej dokuczał jej reumatyzm, co starała się ukryć, aby nie zakłócać utartego trybu życia w pałacu. Kiedy jednak notariusz Massaria zawiadomił Morosiniego, że młody człowiek, którego polecił księciu na sekretarza, właśnie wrócił i w każdej chwili może podjąć obowiązki, markiza natychmiast zarządziła pakowanie, aby poszukać bardziej przyjaznego klimatu. Na próżno Maria Andżeliną protestowała.
- Jeśli zamierzamy w Paryżu znaleźć idealną pogodę, popełniamy wielki błąd - oświadczyła, używając dostojnej liczby mnogiej, jak to miała w zwyczaju, zwracając się do pani de Sommieres.
- Niech mnie pani nie uważa za szaloną, Plan-Crépin! Nie mam wcale zamiaru marznąć w Paryżu!
- Czyżbyśmy się zatem wybierały na Lazurowe Wybrzeże?
- Za duży ścisk! Zbyt kosmopolityczne towarzystwo! A dlaczego by nie do Egiptu?
- Egipt i Egipt! - rozzłościł się Aldo, nieco sfrustrowany. -I ciocia także?
- Nie miej nam tego za złe, ale kochany Adalbert przez miesiąc tak nas naszpikował archeologicznymi opowieściami, że w końcu dałam się skusić. A poza tym gorący oddech pustyni dobrze mi zrobi na chore stawy! Plan-Crépin, proszę iść do Cooka i zarezerwować dla nas kabiny oraz pokoje w Mena House w Gizie. To na początek... Potem zobaczymy...
- A kiedy wyjeżdżamy?
- Natychmiast!... Pierwszym statkiem!... No, ale proszę nie robić takiej kwaśnej miny! Znając się na tylu rzeczach, będziesz się mogła, moja droga, wykazać również przy łopacie i kilofie! To zawsze jakaś odmiana po wyczynach wspinaczkowych!
Dwa dni później kobiety wyjechały, zostawiając za sobą wielki żal i niemal namacalną pustkę, która dała się odczuć, kiedy Morosini i Hieronim spotkali się w salonie ozdobionym przedmiotami z laki, gdzie najczęściej siadano do stołu... Stary nauczyciel również źle się czuł w opustoszałym pałacu. Pod koniec pierwszego posiłku spożywanego w ciszy wyjawił, co go gryzie:
- Powinieneś się ożenić, Aldo! Ten wielki dom nie jest stworzony dla dwóch kawalerów...
- Ożeń się sam, mój drogi, jeśli masz na to ochotę! Mnie to nie bawi - odparł Aldo, który już dawno przeszedł ze swym dawnym nauczycielem na „ty". Zapaliwszy nonszalancko papierosa, dodał: - Czy nie sądzisz, że obaj jesteśmy śmieszni? W końcu nasi goście zabawili tu tylko przez miesiąc, a przedtem, jak pamiętam, żyliśmy sobie całkiem przyjemnie?
Usta pana Buteau pod cienkimi, siwymi wąsami rozciągnęły się w półuśmiechu.
- Nigdy nie byliśmy sami, Aldo! Mieliśmy Minę. Sądzę, że to jej najbardziej mi brakuje...
Morosini zmienił się na twarzy i nerwowo zgasił w popielniczce zapalonego papierosa.
- Proszę cię, Hieronimie, nie mówmy o niej! Dobrze wiesz, że Mina nie istniała. Była tylko przynętą, przykrywką przelotnej zachcianki dziewczyny z bogatego domu, która pragnęła się zabawić...
- Jesteś niesprawiedliwy, sam wiesz... Mina... lub raczej Liza, bo takie jest przecież jej prawdziwe imię, nigdy nie szukała u nas rozrywki. Kochała Wenecję i uwielbiała ten pałac. Chciała tu żyć...
- ...żeby w przebraniu bas bleu* skierować okular mikroskopu na dziwny okaz, za jaki niewątpliwie mnie uważała. Niestety, jej werdykt nie był dla mnie korzystny.
* Bas bleu (fr. „niebieska pończocha") - kobieta popisująca się uczo-nością i zaniedbująca dom. Także: nazwa, nadawana w XVIII w. klubom gromadzącym głównie kobiety zajmujące się nauką i literaturą; nieliczni panowie należący do klubu nosili niebieskie wełniane pończochy (zamiast tradycyjnych czarnych jedwabnych), aby zaznaczyć wzgardę dla konwenansów (przyp. tłum.).
- Co o niej myślisz, od kiedy poznałeś jej prawdziwą tożsamość? - Moja opinia nie ma tu nic do rzeczy! Kogo to może obchodzić?
- Na przykład mnie! - odparł Hieronim z uśmiechem. -Jestem przekonany, że właśnie takiej kobiety ci potrzeba...
- To twoja sprawa, a ponieważ tylko ty tak uważasz, niech tak pozostanie. Lepiej chodźmy się położyć. Jutro trzeba wprowadzić młodego Pisaniego w jego obowiązki, a poza tym mamy kilka spotkań, więc zapowiada się ciężki dzień. Jeśli chłopak się nada, szybko zapomnimy o Minie.
Na szczęście Morosini stwierdził od pierwszego wejrzenia, że nowy pracownik to trafny wybór. Ten młody i grzeczny wenecjanin z jasnymi włosami, dobrze ułożony, gustownie ubrany i raczej skąpy w słowach pasował do marmurów i sreber pałacu przekształconego na znany na całym świecie sklep z antykami. Młodzieniec powinien szybko się wdrożyć, gdyż widać w nim było prawdziwe zamiłowanie do starych przedmiotów, zwłaszcza pochodzących z Dalekiego Wschodu. Wkrótce Angelo Pisani błysnął erudycją, która zadziwiła nowego pracodawcę, kiedy dostrzegł na półce antykwariatu bukłak z seledynowym wieczkiem pochodzący z XVIII wieku i nie zadawszy sobie nawet trudu, żeby go odwrócić w celu sprawdzenia oznakowań - bez zająknienia krzyknął:
- Co za wspaniały okaz! To naczynie z potrójnym dziubkiem z epoki KienLong, zdobione reliefowymi diagramami talizmanicznymi, formami pięciu świętych gór*. Jest doskonałe, a przy tym bezcenne!
* Chińskie święte góry - dwie grupy po pięć wzniesień, jedna związana z taoizmem, druga z buddyzmem. Ważne centra religijne odwiedzane przez licznych pielgrzymów (przyp. red.).
- Mam jednak zamiar ustalić jego cenę - rzekł Morosini. - Niemniej chciałbym panu pogratulować. Mecenas Massaria nie wspominał mi, że jest pan takim wybitnym sinologiem.
- Za sprawą matki w moich żyłach płynie trochę krwi Marco Polo - wyjaśnił skromnie nowy sekretarz. - Moje zainteresowania wypływają bezsprzecznie z tego faktu, lecz wiem też co nieco o antykach z innych krajów.
- A drogie kamienie, stare klejnoty? Czy na nich również się pan zna?
- Niestety nie - przyznał młodzieniec z rozbrajającą szczerością. - Z wyjątkiem oczywiście przedmiotów z nefrytu i chińskiej biżuterii, lecz jeśli pan Buteau zgodzi się mnie doszkolić, z pewnością szybko nadrobię braki!
Wkrótce Pisani udowodnił prawdziwe zdolności, a ponieważ w sekretarzowaniu nie było zbyt wiele do nauczenia, Morosini odczuwał satysfakcję z faktu zatrudnienia nowego pracownika. Ubolewał jednak, że poza sprawami zawodowymi nie można było się o nim dowiedzieć zbyt wiele. W pałacu poruszał się niczym cień. Był cichy i skuteczny, lecz nudny, przez co Aldo jeszcze bardziej żałował odejścia Miny: dziewczyna zawsze miała gotową odpowiedź na wszystko, zwykle ciętą i niebanalną... * * *
Chcąc się nieco rozerwać, książę wdał się w miłą przygodę z węgierską śpiewaczką, która została zaproszona do Teatro la Fenice, by zaśpiewać partię Łucji z Lammermooru. Ta urocza, delikatna blondynka była trochę podobna do Anielki Solmańskiej i miała piękny, kryształowy głos godny anioła. Ale na tym jej anielskość się kończyła... Morosini odkrył szybko, że piękna Ida była nie tylko mistrzynią w sztuce miłości, lecz także rachunkowości. Potrafiła bowiem ze znawstwem odróżnić diament od cyrkonu i w żadnym razie nie widziałaby nic zdrożnego w dodaniu do miana primadonny tytułu księżnej... Morosini nie zamierzał jednak przeistoczyć tego wędrownego ptaka w kurę domową i pośpiesznie odebrał jej złudzenia. Pewnego czerwcowego wieczoru na peronie dworca Santa Lucia romans dobiegł końca, przypieczętowany podarunkiem w postaci szafirowej bransoletki, bukietu róż i wielkiej chusteczki do machania na do widzenia. Niestały amant widział, jak długo powiewała przez otwarte okno sleepingu, zanim pociąg zniknął za zakrętem.
Wrócił do domu z wyraźnym uczuciem ulgi i nagle wydało mu się, że samotność we dwóch z Hieronimem i świadomość, że są odcięci od reszty świata, nie jest wcale aż tak zła.
Może z powodu braku wiadomości od drogich mu osób...? Wydawało się, że piaski Egiptu zasypały Vidal-Pellicorne'a, markizę de Sommieres i Marię Andżelinę. Pierwszy mógł się tłumaczyć absorbującym zajęciem, lecz dlaczego dwie pozostałe osoby napisały przez pół roku tylko jedną kartkę pocztową?!
Nie było też wiadomości od Adriany Orseolo, kuzynki Aida. Piękna hrabina wyjechała zeszłej jesieni do Rzymu ze swym służącym - i zarazem kochankiem - Spiridionem, by sfinansować mu lekcje śpiewu u mistrza bel canta, i ślad po niej zaginął. Nawet wiadomość o kradzieży w jej domu nie spowodowała żadnej reakcji poza wysłaniem listu do komisarza Salviatiego, w którym pisała, że pokłada całkowite zaufanie w weneckiej policji i że jest zbyt zajęta, by opuścić Rzym. W końcu książę Morosini jest na miejscu i może czuwać nad jej sprawami...
Oburzony podobną bezceremonialnością, Aldo chwyci! za słuchawkę i zadzwonił do hotelu Villa Torlonia, gdzie Adriana podobno miała się zatrzymać. Ale dowiedział się tylko, że po tygodniu jego kuzynka wyjechała, nie zostawiwszy adresu. Z tonu rozmówcy Morosini domyślił się, że personel hotelu był z tego powodu raczej zadowolony.
Niepowodzenie spotkało go również w rozmowie z maestro Scarpinim: Grek powierzony jego artystycznej opiece miał wprawdzie piękny głos, ale zbyt trudny charakter, aby można było wytrzymać kilka miesięcy w jego towarzystwie. Nikt nie wiedział, gdzie mógł się udać...
W pierwszym odruchu Aldo chciał posłać kogoś ze służby po bilet na pociąg do Rzymu, ale szybko porzucił ten pomysł: szukać kuzynki w tak wielkim mieście było zajęciem beznadziejnym. Kochankowie mogli już dawno wyjechać do Neapolu lub gdzie indziej. Poza tym Hieronim stwierdził, że skoro hrabina wolała zniknąć ze sceny, trzeba to uszanować.
- Ale ja jestem jej jedynym krewnym - protestował Aldo. - Poza tym lubię ją i mam obowiązek się nią opiekować.
- Wbrew jej woli? To może doprowadzić tylko do kłótni. Sądzę, że opętał ją ten demon z południa. To typowe dla kobiet w jej wieku i nic na to nie poradzimy. Trzeba jej pozwolić zabrnąć aż na dno szaleństwa, lecz trzymać się wystarczająco blisko, żeby podać pomocną dłoń, kiedy przyjdzie na to czas.
- On ją w końcu zrujnuje. Nie jest zbyt bogata.
- Sama tego chciała.
Była to mądrość w czystej postaci. Od tego dnia Aldo unikał wymawiania imienia Adriany.
Zaniepokoiła go już w dniu, gdy w tajemnej szufladzie w jej florenckim gabinecie, zaraz po kradzieży, odkrył pewną korespondencję. Jego uwagę zwrócił zwłaszcza jeden list podpisany literą R, który Morosini zachował, by przyjrzeć mu się z bliska. I chociaż nie odkrył w nim nic poza wyznaniem miłości, nie mógł się zdecydować, czy podzielić się tą tajemnicą choćby z Hieronimem. Może nie chciał spojrzeć prawdzie w oczy: w głębi serca obawiał się bowiem, że odkryje, iż ta kobieta - jego pierwsza młodzieńcza miłość -była w jakiś sposób związana ze śmiercią matki...
Aldo nie miał szczęścia do kobiet. Matka została zamordowana, kuzynka przedzierzgnęła się w kobietę łatwą, a śliczna Anielka, w której zakochał się w parku wilanowskim, stanęła przez sądem oskarżona o zamordowanie męża, sir Eryka Ferralsa, za którego wyszła zgodnie z wolą ojca, hrabiego Solmańskiego. Po procesie oboje wyjechali w pośpiechu do Stanów Zjednoczonych. Anielka nie zdobyła się nawet na podziękowanie Morosiniemu za trud, który dla niej poniósł, by ratować ją przed stryczkiem. A przecież nie tak dawno zaklinała się, że kocha tylko jego...
A piękna Dianora? Wielka miłość z przeszłości, dawna kochanka, która wyszła za bankiera Kledermanna... Ta przynajmniej nie ukrywała, że nie zawaha się pomiędzy bogactwem a uczuciem. Zabawne było to, że wychodząc za Kledermanna, stała się, aczkolwiek bez wielkiego entuzjazmu, macochą Miny alias Lizy Kledermann, idealnej sekretarki księcia. Ona również rozpłynęła się pewnego szarego i mglistego poranka, nie domyślając się nawet, że jej byłego pracodawcę ucieszyłoby nawet jedno przyjazne słowo na pożegnanie.
* * *
Lato minęło. Ciężkie, mgliste i burzowe. Chcąc uciec od hord turystów i orszaków ślubnych, Aldo wymykał się od czasu do czasu na jedną z wysp na lagunie w towarzystwie przyjaciela - Franca Guardiniego, aptekarza z Santa
Margarita, w którym cenił naturalną małomówność. Spędzali beztroskie chwile wśród dzikich traw, na łasze piasku lub przy chylącej się ku ruinie kapliczce, łowiąc ryby, zażywając kąpieli i odnajdując proste radości dzieciństwa. Aldo starał się zapomnieć, że listonosz przynosi same rachunki lub listy dotyczące interesów.
Jedynym wyjątkiem w tym oceanie zapomnienia był krótki liścik od pani de Sommieres, w którym zawiadamiała, że udaje się do Vichy, aby podleczyć wątrobę, która, po afrykańskiej wyprawie nie miała się najlepiej: Przyjedź do nas, jeśli się nudzisz! pisała bezceremonialnie, co źle usposobiło jej siostrzeńca. To niepodobna, że niektórzy przypominali sobie o nim dopiero, kiedy zaczynali się nudzić! Postanowił więc, że uda obrażonego.
A jednak odczuwał coraz większy niepokój z powodu braku wiadomości od Vidal-Pellicorne'a. Jeśli nawet niebezpieczeństwa, na jakie wystawiony jest archeolog, nie są zbyt wielkie, rzeczy mają się zgoła inaczej, jeśli do tego spokojnego zajęcia doda się funkcję tajnego agenta. Przecież Adalbert był zdolny wpakować się w jakąś zasadzkę! A więc żeby uspokoić sumienie, Aldo postanowi! wysłać telegram do profesora Loreta, konserwatora muzeum kairskiego, by spytać o ostatnie poczynania przyjaciela.
Wróciwszy z poczty, znalazł na swoim biurku list.
List ten nie został jednak wysłany z Egiptu, lecz z Zurychu. .. Serce Morosiniego zabiło mocniej: Szymon Aronow! To mógł być tylko on! I rzeczywiście, po otwarciu koperty ujrzał kartkę złożoną we czworo, na której napisano na maszynie:
Środa, 17 października, Opera Wiedeńska, „Kawaler srebrnej róży". Niech Pan się stawi w loży barona Ludwika de Rothschilda.
Morosini poczuł, że odżywa. Ach ten upajający zapach przygody.
Pośpiesznie podjął odpowiednie kroki. Dzięki Bogu, Hieronimowi i Angelo Pisaniemu, jego sklep z antykami mógł się obyć bez niego.
Zmiana nastroju księcia zlikwidowała odrętwienie, w którym od dłuższego czasu pogrążony był pałac Morosinich. Jedynie Cecina, jego kucharka i najstarsza przyjaciółka, zmarszczyła brwi z dezaprobatą, kiedy oznajmił, że wyjeżdża.
Przerwała śpiewaną pod nosem piosenkę i burknęła:
- Tak ci spieszno nas opuścić? To miłe z twojej strony, nie ma co!
- Nie opowiadaj głupstw, Cecino! Jestem zadowolony, gdyż czeka mnie pasjonująca sprawa, wyzwolenie z codziennej rutyny.
- Z codziennej rutyny? Gdybyś choć trochę mnie słuchał, nie cierpiałbyś z tego powodu! Czy nie radziłam ci wiele razy, żebyś się wybrał w podróż? Już nie mogę patrzeć na twoją przygnębioną minę!
- No to powinnaś być zadowolona! Przecież wybieram się w podróż!
- Tak, ale nie byle gdzie! Ja bym wolała, żebyś pojechał do... na przykład do Wiednia!
Morosini spojrzał na Cecinę ze szczerym zdziwieniem.
- Dlaczego do Wiednia? Tam jest zbyt duszno w lecie. Cecina jęła bawić się wstążkami czepka.
- W lecie wszędzie jest duszno, ale ja przecież powiedziałam tylko tak sobie; równie dobrze mogłam powiedzieć: Paryż, Rzym, Vichy lub...
- Cecino, nie wysilaj się, bo przypadkowo jadę właśnie do Wiednia. Zadowolona?
Nie odpowiedziawszy, pokaźnej tuszy kobieta oddaliła się do kuchni, starając się ukryć rozpromienioną twarz, co bardzo dziwiło Morosiniego. Lecz wiedząc, że będzie milczała jak zaklęta, nie spytał, co ją tak cieszy, i udał się, by dopilnować pakowania.
Nie mając pojęcia, czy będzie mógł zostać w Wiedniu po wyznaczonym spotkaniu, wyjechał trzy dni wcześniej, aby mieć czas na wałęsanie się po mieście, które cenił za elegancję i lekką atmosferę utkaną z dźwięków walca, dobiegających z niejednego zaułka.
Kiedy pociąg wjechał w dolinę Dunaju i zbliżał się do stolicy, Morosini pomimo ponurej pogody poczuł euforię. Na zdrowy rozum ten błogi nastrój trudno byłoby wytłumaczyć. Wspomnienia wojenne, podobnie jak dwie podróże w interesach, które odbył do stolicy Austrii po zakończeniu wojny, gdy doczekał się uwolnienia ze starej, tyrolskiej fortecy, nie były przyjemne. Tym jednak razem Wiedeń stanowił dla niego coś więcej niż punkt wyjścia do poszukiwań zaginionego klejnotu. Czyż nie słyszał czasami w głębi pamięci pewnego radosnego głosu, który mówił: „Spędzę Boże Narodzenie w Wiedniu u mojej babci"?
Zważywszy liczbę babć mieszkających w stolicy Austrii, ta krótka informacja byłaby niewystarczająca, lecz Morosini miał niezawodną pamięć. Pamiętał pewne nazwisko, które w holu hotelu Ritz w Londynie wymówił Moritz Kledermann, ojciec Lizy: hrabina von Adlerstein.
Odszukanie jej adresu nie powinno nastręczać trudności; Aldo zdecydował się złożyć jej wizytę. Choćby po to, aby zasięgnąć języka na temat pewnej cennej pracownicy, która nagle zniknęła mu z oczu? Oczywiście nie udałby się w podróż tylko po to, ale skoro nadarzała się okazja, byłoby głupotą z niej nie skorzystać: przypadek Miny-Lizy był prawie tak samo intrygujący jak przygody związane z historią pektorału.
Kiedy Morosini wysiadł z pociągu na Kaiserin Elisabeth Westbahnhof, z nieba wylewały się potoki deszczu. Nie przeszkodziło mu to w pogwizdywaniu jakiejś kompozycji Mozarta, kiedy wsiadał do taksówki, każąc się zawieźć do hotelu Sacher.
Ta imponująca pamiątka po cesarstwie austro-węgierskim nosząca miano od nazwiska swego fundatora, dawnego kucharza księcia Metternicha, wznosiła się tuż za gmachem opery potężną bryłą utrzymaną w najczystszym stylu biedermeierowskim. To tu, od roku 1878, spotykali się najwybitniejsi przedstawiciele sztuki, polityki, armii i gastronomii w cesarstwie, a także wiele znakomitości zagranicznych. Tutaj miały miejsce wykwintne kolacje z udziałem arcyksięcia Rudolfa, tragicznego bohatera z Mayerlingu, jego przyjaciół i pięknych przyjaciółek. Hotel wsławił się poza tym wspaniałym smakołykiem - tortem Sachera - czekoladowym, przekładanym konfiturą i podawanym z bitą śmietaną, którego sława obiegła kulę ziemską. Anna Sacher, ostatnia z rodu, prowadziła hotel żelazną ręką w aksamitnej rękawiczce, paliła kubańskie cygara, trzymała niezbyt zabawne mopsy i pomimo wieku oraz pokaźnego obwodu w talii potrafiła jak nikt inny wykonać reweransa* przed niejedną królewską lub cesarską mością.
* Rewerans (dawn.) - głębokie dygnięcie z ukłonem (przyp. red.).
To właśnie ją ujrzał Morosini w holu udekorowanym roślinami i dwoma wielkimi posągami przedstawiającymi alegorie kobiece z potężnym biustem. Wkrótce książę całował pulchną dłoń pani domu. Jej obecność stanowiła jeden z uroków tego hotelu: Anna Sacher potrafiła przyjąć każdego gościa tak, jak na to zasługiwał, a stałych bywalców traktowała jak przyjaciół. Dotyczyło to właśnie Morosiniego. Pod ścisło upiętymi, srebrzystymi włosami, jej zawsze świeża, lecz nieco przyciężka twarz jaśniała radosnym uśmiechem.
- Jak miło widzieć księcia! Przywiózł pan ze sobą trochę cudownego słońca Italii! Jestem szczęśliwa, mogąc znowu pana powitać i życzyć miłego pobytu w naszych skromnych progach!
- Mam nadzieję, Frau Sacher, że będzie mi pani tego życzyć jeszcze nieraz!
- Jeden Bóg to wie! Czas nieubłaganie mija, a ja nie młodnieję. Czy zatrzyma się pan u nas na jakiś czas?
- Jeszcze nie wiem. To zależy od sprawy, którą mam tu załatwić. Ale to nie jedyny powód: drugi, to środowy wieczór w operze...
- Ach! „Kawaler srebrnej róż}'"! Wspaniała, wyborna komedia muzyczna! To będzie wielkie wydarzenie! Czy wypijemy wspólnie tradycyjną filiżankę kawy, podczas gdy służba zaniesie pańskie bagaże do pokoju?
- Rezerwuje pani czarujące zwyczaje dla swoich przyjaciół, Frau Sacher. Grzechem byłoby odmówić.
Razem udali się do Rote Cafe, eleganckiego salonu o ścianach pokrytych czerwonym adamaszkiem i oświetlonego kryształowymi żyrandolami, w którym pośpiesznie podano im słynną wiedeńską kawę z bitą śmietaną, za którą cała Austria przepadała. Morosini również. Według niego była to jedyna kawa w Europie mogąca rywalizować z włoską, podczas gdy inne pozostawały pospolitymi i niegodnymi lurami.
Delektując się napojem, rozmawiali o wszystkim i o niczym, o urodzie Wenecji i Wiednia, dokąd, na przekór trudnościom finansowym, wracało światowe życie. Było to zresztą konieczne, żeby przyciągać turystów z całego świata. Wiedeń bez muzyki i walca nie byłby Wiedniem. W przeciwieństwie do Niemiec, które ostatnio utraciły zagłębie Ruhry zaanektowane przez Francję i z dnia na dzień pogrążały się w anarchii i ekstremizmie, dawny bastion cesarstwa Habsburgów dążył do odzyskania duszy, a nawet do jej uratowania. Kanclerz, Ignaz Seipel, był księdzem! Ten eksprofesor teologii, zostawszy deputowanym, a potem przewodniczącym partii chrześcijańsko-społecznej, właśnie stawiał austriackie finanse na nogi, utworzył nową walutę - szylinga i dokonał ostrych cięć wydatków. Równocześnie starał się wprowadzić surową moralność. Co do Frau Sacher, ta dzielna kobieta uważała, że kanclerz był porządnym człowiekiem.
- Czasami wydaje się, że powróciły czasy naszego dobrego cesarza. Tylko stara arystokracja ośmiela się...
- Co się tyczy starej arystokracji, być może będzie mi mogła pani pomóc, Frau Sacher. Mam zamiar wykorzystać pobyt w Wiedniu, aby odnaleźć przyjaciółkę mojej matki, która gdzieś się zawieruszyła podczas wojny. A pani dobrze zna nie tylko całe
miasto, ale również Almanach Gotajski*.
* Almanach Gotajski - rocznik genealogiczny wydawany w jęz. niemieckim i francuskim w niemieckim mieście Gotha w latach 1763-1944 (przyp. red.).
- Jeśli tylko będę mogła...
- Bardzo dziękuję. Może pani wie, czy hrabina von Adlerstein jeszcze żyje?
Stara dama uniosła wysoko starannie narysowane brwi, podczas gdy jej dłonie miętosiły perlę zdobiącą aksamitną opaskę z czarnego aksamitu, którą miała na szyi.
- A dlaczego miałaby nie żyć? Mamy mniej więcej tyle samo lat...
- Widzę, że ją pani zna, skoro wie, ile ma lat?
- Rzeczywiście, znam ją, zwłaszcza z dwóch powodów: z powodu szumu, jaki spowodowała jakieś 25 lat temu, wydając córkę za szwajcarskiego bankiera.
- A drugi powód?...
- Znacznie bardziej prozaiczny - odparła Anna Sacher ze śmiechem. - Hrabina ma słabość do naszego tortu Sachera i bawiąc w Wiedniu, zawsze go zamawia. Ale od jakiegoś czasu z pałacu przy Himmelpfortgasse nie przyszło żadne zamówienie...
Morosini był tak zadowolony, że omal nie klasnął w dłonie: droga dama właśnie najniewinniej w świecie przekazała mu cenną informację: adres, o który niezręcznie byłoby spytać. Jego westchnieniu towarzyszył melancholijny uśmiech.
- A zatem, nie mam szczęścia! Będę musiał się zadowolić przesłaniem wizytówki z małym słówkiem. Być może hrabina mi odpowie...
- Och! Jestem tego pewna! Będzie zachwycona, mogąc pana przyjąć, podobnie jak ja!
Ale Morosini szczerze w to wątpił, gdyż babka Miny-Lizy w ogóle go nie znała.
Następnego dnia, po południu, pomimo deszczu spacerował po
Himmelpfortgasse, oddalonej zaledwie o jakieś dwieście metrów od hotelu. Była to uliczka, jakich wiele na starym mieście niegdyś otoczonym murami, które cesarz Franciszek Józef zastąpił Ringiem, wspaniałym okrągłym bulwarem wysadzanym drzewami i otoczonym ogrodami. Wzdłuż niego stały zabytkowe domy i pałace, z których zwłaszcza jeden zwracał uwagę: trzypiętrowy, z wysokimi oknami nad antresolą i imponującą bramą. Stojący po obu jej stronach muskularni Atlanci podtrzymywali wspaniały balkon z ażurowego kamienia. Do pałacu prowadziło dwoje mniejszych, bocznych drzwi. Ta skromna siedziba (tylko siedem okien na każdym piętrze) podobna była do domów burżuazji z XVIII wieku, lecz herb nad głównym wejściem wskazywał na arystokracje, a ponieważ przedstawiał czarnego orła na skale na złotym polu, Morosini nie miał żadnych wątpliwości: był to dom, którego szukał, ponieważ nazwisko Adlerstein znaczyło tyle co „orli kamień".
Przez długą chwilę stał w miejscu, przyglądając się budowli bez obawy, że zwróci na siebie uwagę przechodniów, bowiem w tym wspaniałym mieście turyści wciąż przystawali, by podziwiać ten czy ów zabytek.
Za podwójnymi oknami przez jakiś czas nie było widać oznak życia. Wtem przez małe drzwi wyszedł z koszem w ręku jakiś człowiek: na pierwszy rzut oka był to służący idący na zakupy. Morosini dopadł do niego jednym susem.
- Słuchaj, dobry człowieku - rzekł po niemiecku. - Czy to pałac hrabiny von Adlerstein?
Nie odpowiedziawszy od razu, nieznajomy dał sobie chwilę na dokładne obejrzenie eleganckiego obcokrajowca, którego postawa odróżniała od większości ludzi. Badanie musiało wypaść korzystnie, gdyż po chwili padło stwierdzenie:
- Tak, to tutaj.
- Dziękuję - odparł Morosini z rozbrajającym uśmiechem. - Jeśli przypadkowo należysz do służby, czy mógłbyś mi powiedzieć, jaką mam szansę, aby zostać przyjętym przez hrabinę? Jestem książę Morosini i przybywam z Wenecji - dodał pośpiesznie, dostrzegłszy błysk nieufności w oku mężczyzny.
Nieprzychylny do tej pory wyraz twarzy służącego częściowo ukrytej za wąsami a la Franciszek Józef nagle się zmienił, jakby padł na nią promień słońca.
- Wybaczcie mi, jaśnie panie! Niestety, pani hrabina jest nieobecna. Czy Wasza Ekscelencja zechce zostawić wiadomość?
Morosini jął nerwowo przeszukiwać kieszenie płaszcza.
- Owszem, ale nie wziąłem nic do pisania. A zatem, przyślę wiadomość przez umyślnego z hotelu Sacher, a kiedy pani hrabina wróci, mam nadzieję złożyć jej wizytę.
- Oczywiście, jeśli pobyt Waszej Ekscelencji się przedłuży. Pani hrabina miała ostatnio wypadek... na szczęście niegroźny, lecz musi odpoczywać. W tym celu udała się do swej letniej rezydencji w Salzkammergut. Jeśli Wasza Ekscelencja do niej napisze, przekażę jej list niezwłocznie!
- A czy nie byłoby prościej, dobry człowieku, gdybyś podał mi jej adres?
- Nie - odparł mężczyzna, którego uprzejmy głos nagle stał się nieprzejednany. - Pani hrabina nalega, aby jej korespondencja przechodziła przez Wiedeń. Dużo podróżuje, a to pozwala uniknąć gubienia listów. Do usług, jaśnie panie.
Co powiedziawszy, służący oddalił się w kierunku Kaertnerstrasse, zostawiając Morosiniego nieco zdezorientowanego. Nie przez ów konwencjonalny zwrot „jaśnie panie", ani austriacką uprzejmość, przeważnie czysto kurtuazyjną. Dziwna wydała mu się grzeczna, lecz zdecydowana odmowa wyjawienia adresu hrabiny. Co do listu, w tych warunkach nie było raczej powodu do jego napisania. Morosini i tak powinien zająć się czymś innym, niż poszukiwaniem jakiejś starej, być może zdziwaczałej, damy. Zaczął nawet żałować, że znalazł ów pałac. Gdyby Liza się dowiedziała, mogłaby nie zrozumieć jego intencji. Lepiej było porzucić ten pomysł.
Pokrzepiony podjęciem takiej decyzji i mając wolne popołudnie, Morosini postanowił przeznaczyć je na odświeżenie wiedzy na temat klejnotów koronnych Habsburgów. Przecież Szymon Aronow podczas pierwszego spotkania sugerował, że może wśród tychże znajduje się zaginiony opal. Książę udał się zatem do Hofburgu, dawnego pałacu cesarskiego, którego jedną część zajmowały biura rządowe, a drugą skarbiec. Wśród zgromadzonych tam kamieni szlachetnych ujrzał wspaniały węgierski opal sąsiadujący z hiacyntem* tego samego pochodzenia i hiszpańskim ametystem. Nie mógł być to jednak ten opal, którego szukał: tamten był znacznie większy.
Niejaką pociechę znalazł w podziwianiu wspaniałego szmaragdu wieńczącego cesarską koronę oraz w kontemplacji pozostałości skarbu Zakonu Złotego Runa**. Zdziwiło go, że nie widzi żadnego klejnotu z tych, które należały do dwóch ostatnich władców. Wiedział, że cesarzowa Elżbieta, w młodości czarująca księżniczka Sissi, miała przepiękny komplet biżuterii złożony z opali i diamentów. Dostała go z okazji ślubu od arcyksiężnej Zofii, swej ciotki, a zarazem przyszłej teściowej, która sama miała go na sobie w dniu własnych zaślubin. Nie natknąwszy się na najmniejszy jego ślad, Morosini poprosił o spotkanie z konserwatorem, lecz trafił na biuralistę, który okazał się nader oszczędny w słowach, a w wyjaśnieniach odbiegał od meritum.
* Hiacynt - kamień szlachetny, odmiana cyrkonu (przyp. red.).
** Zakon Złotego Runa - zakon rycerski założony w roku 1421 przez księcia Burgundii Filipa Dobrego (przyp. red.).
- Nie mamy tu żadnych prywatnych klejnotów koronnych. Zostały skradzione pod koniec wojny, co jest godne ubolewania. Tym bardziej że utraciliśmy również Florentczyka, wielki jasnożółty diament książąt burgundzkich. Jak zresztą i klejnoty cesarzowej Marii Teresy oraz wiele, wiele innych.
- Kto je zabrał?
- Nie sądzę, żeby to była pańska sprawa. A teraz, jeśli pan pozwoli... mam dużo pracy...
Morosini nie nalegał. Zatrzymał się na chwilę przed kołyską Napoleona II - króla Rzymu i nielicznymi pamiątkami po Marii Ludwice, jego matce. Pomyślał, że powinien udać się na grób tego chłopca, który jako jedyny prawowity syn Bonapartego zakończył swój krótki żywot zaledwie w wieku dwudziestu jeden lat. Udał się zatem do krypty kapucynów*.
Nie żeby darzył szczególnym uczuciem Napoleona, któremu Wenecja zawdzięczała swój upadek. Mimo że w żyłach Aida płynęła za sprawą matki francuska krew, jako spadkobierca rodu Morosinich nie mógł wybaczyć ani abdykacji ostatniego doży, Ludvico Maniniego**, ani szału radości, który ogarnął oddziały nowej Republiki po wkroczeniu Francuzów do miasta***. Jednak losy młodego człowieka, który tu spoczywał, wygnanego, na zawsze niewolnika Austrii, była pożywką dla romantycznych uniesień i zawsze wywoływała w Morosinim głębokie współczucie. Czuł potrzebę wracania na ten grób.
* Jego zwłoki przeniesiono na rozkaz Hitlera w roku 1940 do Kościoła Inwalidów w Paryżu (przyp. red.).
** Ludovico Manini - ostatni w historii doża Wenecji, miasta-państwa (17891797). Ustąpił, zmuszony do abdykacji przez Napoleona Bonapartego (przyp. red.).
*** W roku 1797 miało miejsce wkroczenie odziałów Napoleona do Wenecji; po podpisaniu francusko-austriackiego pokoju w Campo Formio Wenecja została włączona do Austrii. W ten sposób powstała najdłużej istniejąca w dziejach republika (przyp. red.).
Nie pierwszy raz mnich otworzył przed nim cesarską kryptę poza godzinami zwiedzania. Aldo wiedział, jak to załatwić: tłumy zwiedzających - często Anglików - były zachęcane, by składać braciszkowi furtianowi datki na oświetlenie krypty i zupę dla ubogich, którą klasztor wydawał codziennie po południu. Morosini zawsze wręczał hojny datek zaraz przy wejściu.
Jednak tego dnia napotkał na lekki opór.
- Nie wiem, czy mogę pana wpuścić... Co prawda, czasem przychodzi tu pewna dama...
- W krypcie jest dość miejsca... Nie będę jej przeszkadzać. A czy może mi brat powiedzieć, kim ona się interesuje?
- Owszem, kwiaty, które przynosi, kładzie zawsze na grobowcu arcyksięcia Rudolfa... Ale widzę, że pan na grób księcia Reichstadt...* - dodał mnich, pokazując bukiecik fiołków, które Morosini trzymał w dłoni. - Proszę się postarać, żeby pana nie widziała. Zawsze chce być sama...
* Tytuł nadany Napoleonowi II w Cesarstwie Austrii po pozbawieniu go na wygnaniu prawa do imienia Napoleona, dotychczasowego tytułu i należnego dziedzictwa (przyp. red.).
A ty - pomyślał Morosini - chyba masz ochotę stracić obola, którego ci przynoszę. Mogę to zrozumieć...
- Bez obaw. Będę cicho jak myszka - obiecał książę. Kapucyn przeżegnał się i otworzył ciężkie wrota prowadzące do cesarskich grobowców.
Aldo zszedł na palcach do nekropolii Habsburgów. Minąwszy pierwszą rotundę, w której poczesne miejsce zajmowała cesarzowa Maria Teresa, matka królowej Marii Antoniny, wszedł do drugiej, poświęconej cesarzowi Franciszkowi II, który leżał w otoczeniu czterech żon, między córką Marią Ludwiką, żoną Napoleona I, a wnukiem, Orlątkiem - Napoleonem II. Grobowiec młodego człowieka, którego nienawiść Metternicha pozbawiła także tytułu księcia Reichstadt, widoczny był z daleka i nie można go było pomylić z żadnym innym, gdyż zasłany był bukiecikami świeżych lub zasuszonych fiołków, często przewiązanych trójkolorową wstążeczką w barwach Francji.
Aldo położył swój bukiecik wśród innych, uczynił znak krzyża i wspomniał słowa poety:
Książe! Ty wziąłeś w duszę wszystkich nas cierpienia,
Ta glorja, która czoło Twoje opromienia,
To ciężar co na wątłe ramiona dzieciny
Spadł, nim zostałeś mężem... i śniłeś wawrzyny!... * Ten wiersz był dla Morosiniego jak modlitwa.
* Fragment (w pisowni oryginalnej) dramatu w sześciu aktach Orlę autorstwa E. Rostanda; przekład Mariana Tatarkiewicza, Warszawa 1913 (przyp. red.).
W długiej krypcie pogrążonej w szarej poświacie, tym „królewskim magazynie", w którym spoczywało stu trzydziestu ośmiu nieboszczyków, dźwięczała cisza. Morosini, owładnięty atmosferą miejsca, zapomniał, że nie jest sam, gdy wtem usłyszał delikatny szelest dochodzący z najnowszej części krypty. Spoczywał tam Franciszek Józef, jego czarująca żona Elżbieta zamordowana przez włoskiego anarchistę i ich syn Rudolf.
Zdawało mu się, że ktoś szlocha...
Aldo przesunął się bezszelestnie i ujrzał sylwetkę kobiety.
Była wysoka i szczupła, twarz miała zasłoniętą długą woalką z krepy. Stała przed grobowcem, na którym położyła bukiet róż, i ukrywszy twarz w dłoniach, szlochała. Czy był to duch samej boleści, czy może duch księżniczki Sissi, która pewnej nocy, niedługo po śmierci syna, kazała otworzyć jego grobowiec, aby prosić Rudolfa o powrót z królestwa zmarłych?
Morosini zdał sobie sprawę, że będąc świadkiem tak wielkiej rozpaczy, działa z najwyższą niedyskrecją, zawrócił więc na palcach. Na górze, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, czekał na niego kapucyn, trzymając ręce ukryte w rękawach. Książę nie mógł powstrzymać się od pytania, kim jest nieznajoma, która zrobiła na nim takie wrażenie.
- A więc widział ją pan?
- Tak, ale ona mnie - nie.
- Tym lepiej. Prawda, że robi wrażenie? Nawet na mnie, a przecież widziałem ją już niejeden raz.
- Kim jest ta dama?
Morosini gotów był dorzucić grosza na posiłki dla ubogich, lecz mnich zdecydowanie odmówił.
- Nie wiem, kim jest, i musi mi pan uwierzyć. Jedynie nasz przewielebny ojciec przeor zna jej nazwisko. Wiemy tylko, że dostała od niego pozwolenie, by tu przychodzić, kiedy tylko zechce. Ale nie pojawia się zbyt często. Ja sam wpuszczałem ją tylko dwa razy.
- Może należała do rodziny cesarskiej...
Ale kapucyn nie chciał nic więcej powiedzieć, i tylko wzruszył głową, po czym, lekko się skłoniwszy oddalił się żwawym krokiem.
Aldo bił się z myślami. Z czystej ciekawości miał ochotę śledzić damę w czerni, by się dowiedzieć, gdzie mieszka. Instynkt mu podpowiadał, że tkwiła w tym jakaś tajemnica, a on przecież kochał tajemnice. Dlatego ukląkł przed ołtarzem i udając, że się modli, czekał aż do chwili, kiedy usłyszał odgłos otwieranych drzwi, przy których czuwał mnich - na progu ukazała się nieznajoma. Aldo zaczekał, aż wyjdzie, po czym pośpiesznie ruszył jej śladem, starając się nie czynić hałasu. Na jego widok kapucyn drgnął, gdyż zdążył już o księciu zapomnieć i miał właśnie zamykać kaplicę.
- A pan jeszcze tu?
- Modliłem się... Proszę mi wybaczyć...
Po krótkim pożegnaniu Aldo jednym susem wybiegł z kościoła, akurat, by spostrzec, jak dama w czerni wsiada do karety, która natychmiast ruszyła. Na szczęście na ulicach panował wieczorny tłok, więc nie jechała zbyt szybko. Dzięki temu oraz za sprawą wysportowanych nóg Morosini bez trudu mógł za nią nadążyć.
Kareta zmierzała przez Kaertnerstrasse w stronę katedry św. Szczepana, lecz po drodze skręciła w Singerstrasse, potem w Seilerstatte, a w końcu w Himmelpfortgasse. Był to dziwny i niepotrzebny objazd - kościół Kapucynów znajdował się blisko - który wycisnął z Morosiniego ostatnie poty i zepsuł mu humor. Ale kiedy książę dostrzegł, że kareta przekracza bramę pałacu Adlerstein, jego ciekawość wzrosła.
Co by to mogło znaczyć? Czyżby stara hrabina gościła przyjaciółkę lub krewną? Biorąc pod uwagę rodzinną fortunę, nie potrzebowała lokatora. Sama nie mogła też być zjawą z krypty, bowiem szczupła sylwetka należała do młodej kobiety. A więc kim była być postać, której powłóczyste suknie zdawały się pochodzić z innego stulecia? Do Wiednia nie trafiły wszak jeszcze nowoczesne zwyczaje i mody, a mimo to...
Ukrywszy się naprzeciwko pałacu w cieniu pierwszej lepszej bramy, Aldo powstrzymywał swój południowy temperament, żeby nie pociągnąć za dzwonek przy drzwiach tajemniczej siedziby. To byłoby nierozsądnym posunięciem: gdyby tajemnicza dama otworzyła, pomyślałaby, że Morosini jest wariatem lub szpiegiem. Poza tym w oknach nie świeciły się żadne światła, a dom wydawał się tak cichy i pusty, że Aldo zaczął się zastanawiać, czy nie śni. Lepiej było stąd odejść... Rzut oka na zegarek utwierdził go w przekonaniu, że należy wracać do hotelu, by zdążyć przebrać się w strój wieczorowy i zjeść co nieco przed wyjściem do opery. Wsunąwszy ręce do kieszeni, ruszył przed siebie smagany wiatrem i deszczem...
* * *
Dwie godziny później, wciśnięty w zamówiony w Londynie garnitur, który podkreślał jego muskularne ciało, książę Morosini wkroczył po wspaniałych, marmurowych schodach do Staatsoper, uważanej w Austrii za najważniejszy obiekt kultury narodowej. Ten okazały pomnik kultury, którego budowę zlecił cesarz Franciszek Józef, pozostał nietknięty zębem czasu. Włoskie marmury i złote kandelabry błyszczały w opalizującym świetle kulistych, szklanych kloszy. Jakby zatrzymał się czas... Kobiety w długich sukniach nosiły drogie futra i wspaniałe klejnoty. Nawet jeśli nie wszystkie były prawdziwe. Wiele dam emanowało tym szczególnym czarem, z którego znane były Wiedenki.
Kilka skierowało wesołe spojrzenie na przystojnego obcokrajowca, który z przyjemnością uwodzicielsko zerknął na tę czy tamtą.
Tego wieczoru miała się odbyć wielka gala: wystawiano „Kawalera srebrnej róży", stosunkowo nowe, lecz już sławne dzieło Ryszarda Straussa. Od chwili powstania w 1911 roku znalazło się ono w repertuarze opery, której Strauss był zarazem dyrektorem. Orkiestrę miał poprowadzić słynny niemiecki dyrygent Bruno Walter, w partii marszałkowej występowała Lotte Lehmann, a barona Ochsa - baryton Lauritz Melchior, dwoje najsłynniejszych śpiewaków epoki. Galę miał otworzyć sam kanclerz Seipel.
Bileterka wprowadziła Morosiniego do loży. Zajmował ją samotny mężczyzna w nieskazitelnie czarnym ubraniu, siedzący na wyścielanym aksamitem krześle. Miał twarz zwróconą w kierunku sali, skąd dochodziły szmery rozmów, a w tle słychać było odgłosy strojonych instrumentów. Al-do ujrzał jego siwe, dość długie włosy zaczesane do tyłu i profil oraz monokl. Ponieważ nigdzie nie było widać laski ze złotą rączką, pomyślał, że się pomylił, licząc na to, że spotka tu swego dziwnego znajomego. Ale już po chwili usłyszał znajomy glos: - Niech pan wchodzi, drogi książę! Nie myli się pan, to ja!
Morosini uścisnął wyciągniętą dłoń Szymona Arono-wa i usiadł na sąsiednim krześle.
- Nigdy bym pana nie poznał! - powiedział z podziwem. - Nie wierzę własnym oczom!
- Doprawdy?... Co u pana słychać, drogi przyjacielu?
- Zdrowie w jak najlepszym porządku, ale samopoczucie kiepskie. Prawdę mówiąc, wpadłem w szpony potwornej nudy, co mi się zdarza pierwszy raz...
- Interesy idą marnie?
- Nie, wszystko ma się dobrze, jeśli o to chodzi. Myślę, że... że to pana mi brakowało... i Adalberta! Od końca stycznia nie dostałem od niego żadnej wiadomości.
- Nie mógł wysłać do pana listu, ponieważ... siedział w więzieniu w Kairze.
- W więzieniu? - Morosini zesztywniał. - Czy to sprawa służb specjalnych?
- Ależ nie! - odparł Kulawy. - Ta historia ma związek z Tutenchamonem. Podobno nasz przyjaciel nie mógł się oprzeć urodzie pewnej statuetki wotywnej ze szczerego złota...
Aldo nie wierzył własnym uszom. Wiedział, że przyjaciel ma zwinne palce i zdolny jest do wszystkiego, lecz nie do podłej, pospolitej kradzieży!
- Ale niech się pan nie martwi! Przedmiot odnaleziono i Vidal-Pellicorne został wypuszczony wraz z przeprosinami. Myślę, że wkrótce go pan zobaczy! Od dawna jest pan w Wiedniu?
- Nie, dopiero od trzech dni. Chciałem odwiedzić kilka miejsc, a także zobaczyć cesarski skarb w Hofburgu. Czyż to nie pan twierdził, że opal stanowi jego część?
- Myliłem się. Opal, który wchodzi w jego skład, nie jest tym, którego szukamy.
- A ja zauważyłem, że żaden z klejnotów dwóch ostatnich cesarzy i ich rodzin nie jest eksponowany. Nie udało mi się też dowiedzieć, gdzie mogą się znajdować
- Uległy rozproszeniu i zostały sprzedane. Prywatne klejnoty rodziny cesarskiej zabrał w 1918 roku, na kilka dni przed zmianą rządu, hrabia Berchtold, który zawiózł je do Szwajcarii. Wiele z nich sprzedano i nie byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że pewien pana znajomy bankier kupił kilka z nich... Muszę dodać, że zbadałem klejnoty ślubne księżniczki Sissi, lecz żaden z opali nie był tym, którego szukam.
Nagle rozmowa się urwała. Wychynąwszy poza przepierzenie loży sąsiedniej loży, Aronowa pozdrowiła jakaś niezwykle wystrojona dama, nazywając go „swoim drogim baronem" i plotąc, co ślina na język przyniesie. Tymczasem Aldo zainteresował się pełną po brzegi salą przedstawiającą miły dla oka widok: kobiety całe w satynach, brokatach, aksamitach i żywych kolorach nosiły na odkrytych biustach lub we włosach diamenty, perły, rubiny, szafiry i szmaragdy. Z wielkim zadowoleniem książę stwierdził, że okropna moda dla kobiet na krótkie włosy nie dotarła jeszcze do Wiednia. Wiedeńska śmietanka z pewnością nie czytała do poduszki Chłopczycy, skandalizującej książki Victora Margueritte'a, na której punkcie od roku szalała cała Francja!
Morosini kochał piękne fryzury będące naturalną ozdobą kobiety. Cóż bardziej przyjemnego niż zanurzyć palce w miękkich splotach lub ukryć w nich twarz. Skracanie ich to zbrodnia. Nie miał natomiast nic przeciw czarującym krótkim spódnicom pozwalającym na podziwianie zgrabnych nóg, które do tej pory były zastrzeżone jedynie dla oczu męża lub kochanka.
Burza oklasków przywitała dyrygenta, po czym, kiedy ukazał się kanclerz Seipel, sala powstała, by odśpiewać hymn. Gdy wszyscy usiedli, lampy pogasły, a na sali zaległa cisza.
- Dlaczego umówił się pan ze mną właśnie tutaj? - spytał szeptem Morosini.
- Żeby panu pokazać kogoś, kto się jeszcze nie pojawił. Ale cicho sza!
Aldo zajął się oglądaniem przedstawienia. Kurtyna się uniosła, ukazując czarujące wnętrze buduaru z czasów cesarzowej Marii Teresy w pałacu marszałkowej. Ona sama, ładna kobieta, oddawała się miłosnym gierkom z młodym amantem - Oktawianem. A wszystko to przed wizytą oficjalnych konkurentów, do której zmuszała ją pozycja na dworze. Wśród nich był baron Ochs.
Morosini dał się porwać czarowi i lekkości przewrotnej sztuki interpretowanej przez wspaniałych śpiewaków, kiedy jego sąsiad położył mu dłoń na ramieniu.
- Niech pan patrzy - szepnął. - W loży naprzeciwko... Właśnie weszły tam dwie postaci w czerni: przodem mężczyzna w średnim wieku, który zdradzał fizyczną tężyznę. Nosił rodzaj welurowego surduta na jedwabnej, obszytej sutaszem podszewce na modłę węgierską. Rzuciwszy pobieżne spojrzenie na salę, ustąpił miejsca towarzyszce, którą posadził z wszelkimi oznakami wielkiego szacunku, a sam usunął się w głąb loży. Kobieta była jeszcze bardziej tajemnicza i zwróciła szczególną uwagę księcia. Wyglądała jak arcyksiężna i patrząc na nią, Morosini pomyślał o portrecie księżnej Alby pędzla Goi. Była jednocześnie ubrana i zamaskowana przez czarne koronki: z jej wysokiej fryzury opadał rodzaj mantyli. Nosiła rękawiczki z tego samego ciemnego i lekkiego materiału, który odbijał bladość nieskazitelnej skóry. Żadnych klejnotów, poza błyszczącą magicznym blaskiem broszką wśród pienistych koronek wspaniałego dekoltu.
Aronow, bez słowa, nie odwracając głowy w stronę księcia, wsunął w jego rękę lornetkę z macicy perłowej. Aldo przytknął ją do oczu i skierował najpierw na scenę, na której marszałkowa ubolewała nad upływem czasu, a następnie na lożę. Nieznajoma siedziała nieco z tyłu, jakby unikając bladych świateł rampy. Koronkowa maska nie pozwalała dostrzec rysów jej twarzy, ale po bladym odcieniu skóry, po sposobie trzymania się prosto z dumnie uniesioną głową na smukłej szyi można było się domyślić, że nie jest stara i że w jej żyłach płynie szlachetna krew.
- Niech pan się przypatrzy klejnotowi - szepnął Aronow.
Był to cesarski orzeł wykonany z diamentów, którego korpus stanowił wspaniały opal. Morosini obejrzał go przez lornetkę tak dokładnie, jak tylko to było możliwe, po czym skierował na swego towarzysza pytające spojrzenie.
- Tak, nie myli się pan - wyszeptał Kulawy. - Podejrzewam, że to on!
Morosini potwierdził skinieniem głowy, gdyż nie wypadało rozmawiać, lecz wkrótce, wśród oznak wielkiego entuzjazmu publiczności, skończył się pierwszy akt. Na sali zapłonęły światła.
Tajemnicza nieznajoma cofnęła się jeszcze bardziej w głąb loży i przesłoniła twarz wachlarzem.
- Kto to jest? - spyta! Morosini.
- Słowo honoru, nie wiem - odparł Aronow. - Kobieta o wysokiej pozycji, to pewne, lecz z pewnością niemieszkająca w Wiedniu. W żadnym hotelu jej nie znają i nigdzie jej nie widziano poza operą, i to na dodatek tylko wtedy, gdy wystawiają „Kawalera srebrnej róży". Co nie zdarza się często.
- Dziwne... Dlaczego właśnie „Kawaler..."?
- Proszę się lepiej przyjrzeć jej wachlarzowi.
Ukrywszy się za krzesłami, Morosini skierował lornetkę na wspaniały wachlarz wykonany z ciemnej macicy perłowej i koronki. Na jego rączce tkwiła srebrna róża. Morosini się uśmiechnął.
- Róża! Oto powód jej przywiązania do tej opery. Z pewnością coś jej ona przypomina, wywołuje jakieś wspomnienia...
- Zapewne, ale to tylko pogłębia tajemnicę. Jestem pewien, że klejnot, który nosi, musiał należeć do cesarzowej Elżbiety. Widziałem go na pewnym portrecie i już wtedy miałem świadomość, że środkowy kamień jest tym, którego szukamy. Dodam, że widzę tę damę pierwszy raz w życiu. Już dwa razy mi o niej mówiono, lecz nie byłem pewny, czy dzisiaj przyjdzie. Postanowiłem zaryzykować i zaprosić pana.
- Jestem wdzięczny bardziej, niż pan przypuszcza. Ale chyba nietrudno się dowiedzieć, kto wynajął tamtą lożę?
- Niestety, opera wynajmuje loże na cały rok. Nasza należy do hrabiny von Adlerstein.
Morosini nawet nie próbował ukryć zaskoczenia.
- Co za niesłychany zbieg okoliczności! Czy zna pan hrabinę?
- Osobiście nie. Wiem tylko, że jest teściową Moritza Kledermanna, znanego szwajcarskiego kolekcjonera.
- I babką mojej byłej sekretarki.
- Do diaska! Powinien mi pan o tym opowiedzieć!
- Proszę sobie wyobrazić, że to jeszcze nie wszystko! Otóż, zdaje mi się, że już raz spotkałem naszą nieznajomą, nie dalej niż dziś wieczorem w krypcie Kapucynów. Przyniosła kwiaty na grób arcyksięcia Rudolfa i to, jak się dowiedziałem, nie pierwszy raz. A na dodatek otrzymała specjalne zezwolenie, by przychodzić poza godzinami otwarcia.
- No, no! Coraz lepiej! Jeśli pan chce, potrafi być zdumiewający. Proszę opowiedzieć coś więcej.
Aldo, nie dając się dłużej namawiać, opowiedział o tajemniczym spotkaniu w krypcie: o wysokiej postaci w czerni, którą przez chwilę wziął za rozpaczającego ducha matki arcyksięcia Rudolfa i o tym, jak rzucił się w ślad powozu.
- Cale szczęście, że Wiedeń pozostał wierny konnej komunikacji! Gdyby odjechała automobilem, nie miałbym żadnej szansy.
- Bardzo dobra robota, przyjacielu! Nie ma już najmniejszej wątpliwości: tajemnicza dama musi mieszkać u hrabiny.
- Chciałem złożyć jej wizytę, lecz nie ma jej w Wiedniu. Uległa wypadkowi, przez co nie opuszcza domu na prowincji.
- To bez znaczenia, że ta kobieta mieszka u niej. Może jest jej krewną. W każdym razie będziemy ją śledzić po wyjściu z teatru. Przyjechałem autem.
Tymczasem antrakt dobiegł końca. Światła znowu pogasły. Obaj mężczyźni umilkli, lecz Aldo, który udawał, że podziwia muzykę i wykonawców, tak naprawdę nie wiedział, co się dzieje na scenie. Jego spojrzenie, raz przez lornetkę, raz bez niej, wracało ku wyniosłej sylwetce damy i jej broszy przypominającej samotną gwiazdę na nieboskłonie.
Zakończeniu drugiego aktu towarzyszyła euforia oczarowanej publiczności. Sala na stojąco oklaskiwała artystów w rytm walca. Tylko Aldo ani drgnął.
- Niechże pan wstanie! Niech pan się zachowuje jak inni - syknął Aronow, sam klaszcząc z całych sił. - Nie możemy się wyróżniać.
Morosini ocknął się i jął bić brawo.
Druga przerwa była krótsza od pierwszej. Publiczność raczej nie ruszała się z miejsc. Dwaj mężczyźni podjęli przerwaną rozmowę.
- Zastanawiam się, dlaczego w krypcie nosiła żałobę. I po co jej teraz ta koronkowa zasłona na twarzy? Co ta kobieta ukrywa? A może po prostu chce wzbudzić ciekawość, intrygować? W takim wypadku udaje się jej to wybornie.
- Też tak myślałem, zanim powiedział mi pan o krypcie. Teraz myślę, że chodzi o coś innego. Jeśli dobrze zrozumiałem, ta kobieta nosi żałobę po zamordowanym arcyksięciu Rudolfie? Ale to było prawie czterdzieści pięć lat temu... Czy nie wydaje się to panu dziwne?
- Może jest jego żoną?
- Stefanią Koburg? Co też pan opowiada! Wdowa jest już starą kobietą. W 1900 roku wyszła ponownie za mąż za pewnego Węgra i od tej pory słuch o niej zaginął. Nasza tajemnicza dama musi być znacznie młodsza, a poza tym jest wysoka i dumnie trzyma głowę, czego nie można było powiedzieć o biednej księżniczce.
- A może to jej córka? O ile wiem, miała dziecko?
- Tak, Elżbietę. Ale to nie ona! Tak się składa, że ją znam...
- W takim razie, jakaś fanatyczka? Albo wariatka? Chociaż jej spokój nie potwierdza tej ostatniej hipotezy. W każdym razie to nie wyjaśnia, dlaczego zasłania twarz.
- Być może jest szpetna... lub zniszczona. Wiele byłych znanych piękności ukrywa twarz i zasłania w domu lustra, żeby nie widzieć oznak mijającego czasu.
- Jeśli jest pan pewien, że tego opalu szukamy - stwierdził Morosini - musimy doprowadzić do spotkania z nią.
- Mógłbym przysiąc! Chociaż nie rozumiem, dlaczego diamentowy orzeł zdobi pierś nieznajomej. Arcyksiężna Zofia podarowała go ongiś synowej z okazji narodzin Rudolfa, z pewnością, by uzupełnić komplet, który sama dostała z okazji ślubu.
- Wydaje mi się, że to proste: powiedział pan, że prywatne klejnoty zostały sprzedane w Szwajcarii. Więc ten klejnot musiał zostać przez tę damę po prostu kupiony.
- Nie sądzę. Nie stanowił części skarbu...
Podczas trzeciego aktu Morosini poświęcił więcej uwagi przedstawieniu. Uroda Lotte Lehmann i jej ujmujący głos podziałały na niego jak magia. Jego towarzysz też uległ talentowi artystki i kiedy kandelabry i żyrandole rozbłysły na nowo wśród entuzjastycznych oklasków publiki, obaj spostrzegli, że loża naprzeciwko jest pusta. Nieznajoma, wraz z towarzyszem, wymknęła się przed końcem spektaklu. Morosini podszedł do tego ze stoickim spokojem.
- Wielka szkoda, ale to jeszcze nie katastrofa, gdyż jestem pewny, że dama z krypty i ta z loży to jedna i ta sama osoba.
- Miejmy nadzieję, że się pan nie myli - odparł Aronow. Sala opustoszała. Aronow i książę udali się do szatni, gdzie jeden odebrał ciepłą pelisę, a drugi obszerną pelerynę na podszewce z satyny, którą zawsze zakładał na smoking. Morosini zauważył laskę ze złotą gałką.
- Może odwieźć pana moim autem? - zaproponował Kulawy. - Porozmawiamy.
- Dziękuję, ale mieszkam tuż obok, w Sacherze. Jechać autem dwa kroki to przesada. A może zje pan ze mną kolację, drogi baronie?
Żyd roześmiał się, podczas gdy jego jedyne sprawne, ciemnoniebieskie oko (to, na którym tkwił monokl, musiało być szklane!) zaiskrzyło się od złośliwości.
- Proszę przyznać, intryguje pana mój tytuł? Otóż, niech pan będzie pewien, że jest prawdziwy i że mam do niego prawo. Natomiast nazwisko nie jest moje. Zmieniam je zależnie od wyglądu, jaki przybieram. Tutejsze towarzystwo zna mnie jako barona Palmera. I bardzo chętnie przyjmuję pańskie zaproszenie.
Ku zdumieniu Aida, Aronow zawołał do szofera długiego, czarnego mercedesa, który właśnie podjechał.
- Udaję się na kolację z przyjacielem! Frau Sacher zamówi dla mnie fiakra. - Po czym, biorąc księcia pod rękę, dodał: - Po kolacji u Frau Anny lubię wracać dorożką. To przywodzi na myśl dawne czasy. Zawsze jakaś czeka nieopodal. Na szczęście, niezależnie od reżimu, Austriacy pozostali wierni tradycji.
Trzymając się pod ręce, panowie weszli do hotelu. Deszcz dawno przestał padać, a w mokrych chodnikach odbijały się światła latarni. Frau Sacher, z cygarem w dłoni, powitała ich wylewnym uśmiechem i przekazała w ręce kierownika sali, który powiódł gości do dyskretnego stolika przykrytego obrusem z białego adamaszku. Z dala od cygańskiej orkiestry.
- Jak zwykle menu arcyksięcia? - spytała Frau Sacher z konfidencjonalnym uśmiechem, nie opuszczając gości ani na krok.
Chodziło o ostatnią kolację, którą podała księciu Rudolfowi dwa, czy trzy dni przed udaniem się przez niego „na polowanie" do Mayerlingu. Arcyksiążę sam wtedy ułożył jadłospis, który składał się z ostryg, zupy żółwiowej, homara po armorykańsku*, pstrąga w szarym sosie po wenecku, potrawki ze słonek, kurczęcia po francusku, sałaty, kompotu, puree z kasztanów, lodów, tortu Sachera, serów i owoców. To wszystko podlane chablis i szampanem Roedereret. Tak bogate menu zadowoliłoby apetyt samego Ludwika XIV.
* Nazwa potrawy pochodzi od masywu Armorykańskiego - pasma górskiego na terenie Bretanii i Normandii (przyp. red.).
- Trzeba być młodym, a na dodatek arcyksięciem, żeby zmieścić to wszystko - zauważył Aronow. - Widzę, że pan zgłodniał, drogi książę. Co do mnie, jestem raczej dość wstrzemięźliwy.
W końcu panowie wybrali ostrygi, potrawkę ze słonek, sałatę i słynny deser, a do tego dobrego szampana.
Morosini obserwował swego towarzysza rozmawiającego z gospodynią. Ten człowiek nie przestał być dla niego zagadką. Pomimo dwóch poważnych ułomności - był kulawy i jednooki - miał swoje sposoby, by wcielać się w rozmaite postaci, i to przy użyciu dość prostych środków: peruki, jak dzisiejszego wieczoru, kapelusza, ciemnych lub jasnych okularów, monokla czy brody ortodoksyjnego duchownego, w którego się zmienił na cmentarzu San Michele w Wenecji. Ponadto biegle opanował sztukę makijażu, czyniąc go ledwo widocznym. Lecz niezależnie od przebrania, nigdy nie rozstawał się z hebanową laską ze złotą rączką, po której można było go poznać. Czy stanowiła rodzaj talizmanu, czy może była drogą mu pamiątką? Nie chcąc być posądzonym o niedyskrecję, książę o nic nie pytał.
Było jednak coś jeszcze, co nie dawało mu spokoju: głos Kulawego, ten wspaniały, niski i aksamitny głos, nadający mu tyle uroku - czy i on ulegał transformacjom?
Morosini nie wytrzymał i zadał to pytanie, wywołując śmiech Aronowa.
- W tym względzie mogłaby pana spotkać niejedna niespodzianka, przyjacielu. Nie tylko mogę zmienić rejestr głosu, ale również potrafię mówić z różnym akcentem. Tylko proszę obiecać, że nie każe mi pan tego demonstrować!
- Nie śmiałbym prosić, lecz chciałbym spytać, jak to możliwe, że potrafi się pan wtopić w środowisko, w którym w danej chwili przebywa? W Londynie jest pan typowym angielskim dżentelmenem. W Wenecji - można by przysiąc - mnichem, który przybył prosto z góry Athos. Tutaj - typowym, a na dodatek znanym wiedeńskim arystokratą! Przypuszczam, że pan czasem zamieszkuje w tych miejscach. Ongiś powiedział mi pan, że Warszawa to pana ulubione miasto. A zatem, czyżby pan miał w każdym z tych miejsc swój dom?
- Tak jak marynarz, który w każdym porcie ma inną kobietę? Nie. Mam kilka domów, lecz tutaj mieszkam w pałacu wiernego i pewnego przyjaciela, przy Prinz Eugenstrasse.
Morosini uniósł brwi.
- U barona Rothschilda?
- Baron Palmer nie ma powodu, aby ukrywać ten fakt -odparł spokojnie Kulawy. - Tak, u barona Ludwika. Podobnie jak jego zmarły ojciec wie o mnie prawie wszystko i jestem pewien, że na wypadek... tragedii zawsze znajdę u niego schronienie i pomoc. Gdyby potrzebował pan pilnie się ze mną skontaktować, proszę bez wahania zwrócić się do niego. Pod płaszczem człowieka światowego kryje się człek pobożny i odważny.
- Wiem. Zdarzyło mi się go spotkać, lecz przyznam, że chciałbym go poznać nieco bliżej. Nie ma więcej niż czterdzieści lat, a obrósł już legendą.
Jego niezawodna pamięć przywołała obraz szczupłego, eleganckiego blondyna znanego z niezachwianej, zimnej krwi i wyposażonego w wiele talentów. Baron Ludwik nie dość, że zajmował się naukowo botaniką, anatomią i sztukami graficznymi, był wielkim myśliwym, jeździł konno jak centaur - jako jeden z nielicznych jeźdźców miał pozwolenie dosiadania słynnych białych Lipizzaners* z hiszpańskiej szkoły jazdy konnej w Wiedniu - i był świetnym graczem w polo. Pozostając zatwardziałym kawalerem, uwielbiał kobiety, z wzajemnością. Znany był z flegmatycznej natury, której legenda narodziła się jeszcze przed wojną, kiedy był bardzo młody. Podczas otwarcia pierwszej linii metra w Nowym Jorku wystąpiła awaria silnika i wentylacji. Kiedy wyciągnięto z wagonów spoconych, ledwo żywych i częściowo porozbieranych pasażerów, miody baron, jak gdyby nigdy nic, ukazał się w nienagannym stanie, jakby przed chwilą wyszedł z garderoby. Nie zdjął marynarki ani kamizelki, mimo to, według ratowników, nie miał na czole ani jednej kropli potu.
* Lipican, koń lipicański, lipicaner - przedstawiciel bardzo starej rasy pochodzącej od koni starohiszpańskich, starowloskich i arabskich, wyhodowany na Słowenii w stadninie Lipizza (przyp. red.).
- W tych dniach poluje w Czechach, ale później będę mógł doprowadzić do waszego spotkania. Sądzę, że się bardzo ucieszy, już mu o panu mówiłem.
- A inni członkowie rodziny? Czy również ich pan zna?
- Anglików, Francuzów? Doskonale - odparł Aronow i dodał ze skąpym uśmiechem: - Chociaż nie tak dobrze jak barona Ludwika. Znałem jego ojca. Ale pomówmy teraz o panu... Zdaje się, że posłuchał pan mojej rady w kwestii uroczej lady Ferrals?
Morosini wzruszył ramionami.
- To nie było zbyt trudne. Po procesie, który pan zapewne śledził, wyjechała do Stanów Zjednoczonych wraz z ojcem. Od tej pory nie miałem od niej żadnej wiadomości.
- Nie mogę uwierzyć! Nawet zwykłego: dziękuję? Kilku słów na kartce?
- Nic, zupełnie nic.
Aldo zesztywniał, kiedy padło imię tej, której ciągle nie potrafił zapomnieć. Szymon Aronow zauważył to natychmiast.
- Czy to bardzo boli?
- Trochę, ale czas leczy rany - przyznał Morosini, atakując słonki widelcem.
Przez chwilę mężczyźni jedli w milczeniu, pozwalając skrzypcom z orkiestry wypełnić ciszę wesołym klimatem. W końcu pierwszy odezwał się Kulawv.
- Teraz kolej na moje pytanie. Jak się mają sprawy w Wenecji, od kiedy w Rzymie panoszy się Benito Mussolini?
- Serenissima*, Wenecja jak zawsze jest piękna, jak zawsze spełnia oczekiwania turystów i młodych par w podróży poślubnej - westchnął Morosini. - Na pozór wszystko idzie utartym szlakiem... Ale to tylko złudzenie. Dawniej, tu i ówdzie, widać było dwóch karabinierów patrolujących zaułki. Teraz coraz częściej można spotkać młodych chłopców w czarnych koszulach i furażerkach. Przemieszczają się dwójkami, tak jak tamci, lecz lepiej nie wchodzić im w drogę. Uważają, że wszystko im wolno, i pod byle pretekstem atakują w imię najwyższej chwały Italii.
* Najjaśniejsza Republika Wenecka (wł. Serenissima Repubblica di Venezia) - północnowłoska republika kupiecka istniejąca od VIII wieku do 1797 r. (przyp. red.).
- Miał pan w związku z tym jakieś kłopoty?
- Nie. Mieszkańcy nie mogą przyzwyczaić się do nowego reżimu, lecz ja jestem tylko handlowcem i nie szukam z nikim zwady. Dopóki pozwolą mi podróżować i prowadzić interesy, tak jak mi się podoba...
- Niech pan tylko zachowa ostrożność! To bardziej rozsądne. Glos Kulawego nagle spoważniał.
Po chwili ciszy Morosini odparł:
- Pamięta pan, jak w Warszawie ostrzegał mnie pan przed rychłym powstaniem... czarnego zakonu zdolnego zagrozić wszelkim swobodom?
- ...i z tego powodu musimy odtworzyć pektorał oraz jak najszybciej wskrzesić państwo Izrael - podchwycił Aronow. - Pewnie mnie pan teraz spyta, czy faszyści są tym czarnym zakonem...
- Właśnie.
- Ujmę to tak: jest to pierwszy atak straszliwej zarazy, pierwszy silny poryw wiatru zwiastujący huragan. Mussolini jest zarozumiałym komediantem uważającym się za Cezara, lecz mógłby być co najwyżej Kaligulą! Prawdziwe niebezpieczeństwo czai się w Niemczech, gdzie gospodarka osiągnęła dno i podupadły nastroje. Pewien człowiek, bez żadnej ogłady, lecz wielki krzykacz, ogarnięty ponurym obłędem będzie usiłował wskrzesić niemiecką dumę, gloryfikując kult siły i podsycając najbardziej prymitywne instynkty. Czy słyszał pan o Adolfie Hitlerze?
- Co nieco... Wiem, że na wiosnę odbyła się jakaś manifestacja, w stylu demonstracji faszystów?
- Zgadza się. Możliwe, że powodzenie Mussoliniego dodało skrzydeł Hitlerowi. Na razie jest on drobnym przywódcą paramilitarnej bandy, lecz obawiam się, że ten ruch pewnego dnia zmieni się w gwałtowną falę zdolną pochłonąć całą Europę...
Kulawy, oparłszy się łokciami o stół, z kieliszkiem w dłoni, zdawał się zapomnieć o współbiesiadniku. Utkwił wzrok w próżni, do której Morosini nie miał wstępu. Stężałe rysy twarzy Aronowa zdawały się mówić, że to, o czym myśli, nie przedstawia sobą niczego dobrego. Aldo miał właśnie zadać mu pytanie, kiedy mężczyzna ocknąwszy się z zamyślenia, dokończył zdanie:
- Gdy zostanie wodzem - a pewnego dnia nim zostanie - dzieci Izraela znajdą się w śmiertelnym niebezpieczeństwie... Podobnie jak wiele innych nacji.
- W takim razie - przerwał Morosini - nie ma czasu do stracenia! Musimy jak najszybciej uzupełnić pektorał arcykapłana!
Aronow uśmiechnął się tajemniczo.
- A zatem wierzy pan w naszą starą tradycję?
- A dlaczego miałbym nie wierzyć? Nawet gdyby państwo Izrael nigdy nie miało zostać wskrzeszone, odzyskanie kamieni i ich powrót na miejsce w pektorale to jedyny sposób, by te nieszczęsne klejnoty przestały szkodzić tym, którzy je posiedli. Poświęcę się temu ciałem i duszą! Szafir i diament zostawiły krwawe ślady i obawiam się, że dwa pozostałe również są pechowe. Co do opalu. jeśli nieszczęśliwa Sissi go nosiła, sprawa jest przesądzona. Ta, która ma go obecnie, w żałobnej czerni również nie jest wcieleniem promiennego szczęścia. Musimy ją uratować, i to jak najszybciej!
- Zgadzam się z panem, lecz proszę zabrać się do tego bardzo delikatnie - mruknął Kulawy. - Możliwe, że jej zależy na tym klejnocie bardziej niż na czymkolwiek na świecie. Może nawet bardziej niż na własnym życiu. Obawiam się, że tak właśnie jest, a wtedy na nic pieniądze!
- Uważa pan, że o tym nie wiem? Przypuszczam też, że tym razem nie ma pan kamienia na wymianę, jak w przypadku dwóch poprzednich. Ponieważ... już dawno by mi pan o tym powiedział!
- Racja. Opalu nie da się podrobić. Wprawdzie Węgry je wydobywają i być może udałoby się znaleźć podobny okaz. Być może! Ale największy problem sprawiłaby oprawa. Nasz Biały Orzeł składa się z diamentów wyjątkowej jakości. To bardzo cenny klejnot, który jest w stanie skusić niejednego złodzieja. Dobrze, że naszej nieznajomej nigdy nie odstępuje ani na krok potężny ochroniarz.
- Pan mnie niepokoi... Ale załóżmy, że zgodzi się go sprzedać. Czy byłby pan w stanie zapłacić żądaną cenę?
- Proszę spać spokojnie! Dysponuję wystarczającymi środkami. A teraz muszę już pana opuścić. Bardzo dziękuję za posiłek.
- Kiedy pana znowu zobaczę?
- W razie potrzeby lub jeśli dowie się pan czegoś interesującego, proszę mnie odwiedzić w pałacu Rothschilda. Mam zamiar się tam pozostać jeszcze przez kilka dni.
Odprowadziwszy Aronowa do auta, Morosini zastanawiał się przez chwilę, co robić. Nie zamierzał wracać do hotelu. Nie chciało mu się spać.
Uniósłszy głowę, stwierdził, że niebo prawie całkiem się wypogodziło. Hotelowy odźwierny, widząc, że klient waha się, stojąc na schodach wejściowych, zaproponował pojazd.
- Nie, nie, dziękuję! Mam zamiar się przejść i zapalić cygaro. Proszę mi tylko przynieść z szatni pelerynę i kapelusz.
Już po chwili Aldo przemierzał Kaertnerstrasse wolnym krokiem spóźnionego bywalca, który postanowił zaczerpnąć świeżego, nocnego powietrza, aby rozwiać opary alkoholu zalegające w przyciężkiej głowie. Opustoszała o tej porze wielka, luksusowa arteria - dzwon katedry św. Szczepana wybił właśnie drugą - lśniła tysiącem świateł niczym wnętrze magicznej groty. Lecz skręciwszy w ciemną Himmelpfortgasse, książę odniósł wrażenie, że zagłębia się w szczelinę między dwiema skałami. Słabe światło latarni pozwalało co najwyżej nie zwichnąć sobie nogi na bruku, który musiał pamiętać czasy Marii Teresy. Światła w pałacu Adlerstein były pogaszone.
Owinąwszy się szczelniej peleryną, co uczyniło go prawie niewidocznym, Morosini ukrył się we wgłębieniu portalu i pogrążył w obserwacji niemego domu. I ślepego: zza zamkniętych żaluzji nie wydostawała się nawet najbledsza smuga światła.
Zastanawiał się, w jaki sposób rozwikłać sekret surowej fasady, która w nocy, z konwulsyjnymi kształtami atlantów podtrzymującymi balkon, wyglądała ponuro. Jednak po chwili miał już dość. Uznał, że stercząc tu po nocach, naraża się na śmieszność. Tajemnicza czy nie, dama w czarnych koronkach musiała spać o tej porze, podczas gdy on zaczai marznąć.
Należało bez zwłoki złożyć wizytę hrabinie von Adlerstein. Skoro nie było jej w Wiedniu, pojedzie do jej alpejskiego zamku, ot i wszystko!
Już miał opuścić kryjówkę, kiedy skrzypienie ciężkich drzwi zatrzymało go w miejscu: wielka brama pałacu otworzyła się, uwalniając dwa snopy świateł automobilu. Morosini ujrzał wielką limuzynę w ciemnym kolorze, z kierowcą w liberii i trójką pasażerów, których trudno było rozróżnić, lecz mógłby przysiąc, że dwoje z nich to nieznajoma i jej opiekun z teatru.
Z tyłu umocowano kufer i kilka bagaży. Aldo nie zdążył dostrzec nic więcej. Wielkie auto skręciło w lewo, w stronę pobliskiego Ringu i zniknęło, podczas gdy niewidzialne ręce pośpiesznie zamknęły bramę.
Nie było wątpliwości: nieznajoma opuściła Wiedeń i Morosini nie widział sposobu, by się dowiedzieć, przynajmniej na razie, dokąd się udała. Lecz fakt, że postanowiła podróżować nocą, oznaczał, iż nie zamierzała rozwiać otaczającej jej tajemnicy.
Niezadowolony, opuścił stanowisko obserwacyjne i wielkimi krokami udał się do hotelu.
Nie zdążył skręcić na rogu ulicy, kiedy jakiś człowiek w stroju wieczorowym, szczupły i nieco niższy od niego, wyłonił się z jakiegoś zakamarka, zatrzymał na środku uliczki, po czym, wzruszywszy ramionami, ruszył śladem księcia.
* * *
Następnego dnia rano, po skończonej toalecie, Aldo usiadł za biurkiem i postanowiwszy nie korzystać z hotelowego papieru listowego, na jednej ze swych wizytówek skreślił kilka uprzejmych słów do pani von Adlerstein, prosząc o spotkanie „w bardzo ważnej sprawie". Następnie zakleił kopertę, włożył prochowiec i rękawiczki (pogoda była niepewna, na przemian serwując szare chmury i silny wiatr), przywdział tweedowy kaszkiet i ruszył z powrotem na Himmelpfortgassse z mocnym postanowieniem, że nie opuści posterunku, dopóki nie otworzy się przed nim brama.
Kiedy w końcu to nastąpiło, książę stanął oko w oko z mężczyzną, którego spotkał już poprzedniego dnia. On również go rozpoznał, ale nie wyglądał na zadowolonego z tego powodu.
- Czy Ekscelencja raczył czegoś zapomnieć? - spytał, marszcząc brwi.
- A co takiego miałbym zapomnieć? - odparł Morosini z wyższością, albowiem nie lubił bezczelnych służących. -Nie przypominam sobie, żebym wchodził do tego domu.
- Źle się wyraziłem i proszę Waszą Ekscelencję o wybaczenie. Chciałem spytać: czy zapomniał mi pan o czymś powiedzieć?
- Nic podobnego. Zapowiedziałem tylko, że przygotuję wiadomość: oto ona.
- Pamiętam. Ale czy nie miał jej przynieść posłaniec z hotelu Sacher?
- Być może, lecz zdecydowałem, że przyniosę ją sam. Czy to stanowi jakąś różnicę dla pana? Proszę lepiej dopilnować, aby jak najszybciej dotarła do pani hrabiny von Adlerstein!
- Jak tylko pani hrabina wróci, przekażę jej to bezzwłocznie.
- Kiedy wraca? To bardzo pilna sprawa.
- Przykro mi, ale ta wiadomość będzie musiała na nią jeszcze zaczekać. - A czy nie mógłby pan wysłać jej tego listu?
- Jeśli Wasza Ekscelencja się śpieszy, najlepiej jest zostawić go tutaj: pani nie powinna długo zabawić...
Morosini widząc, że nadęty osobnik kpi z niego w żywe oczy, poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość. Nie dość, że nie pozwolono mu wejść do środka, to jeszcze musiał znosić tę niedorzeczną rozmowę. Gwałtownym gestem wyrwał bilecik z rąk cerbera i włożył z powrotem do kieszeni.
- Dość tego! Pana dobra wola jest tak wzruszająca, że nie chciałbym jej nadużywać!
Zaskoczony gwałtownym gestem i ostrym tonem, lokaj cofnął się na tyle, że Morosini mógł rzucić okiem na dziedziniec w głębi. Stał tam mały, czerwony samochód z siedzeniami z czarnej skóry, który był podobny do auta VidalPellicorne'a. Chcąc przyjrzeć mu się z bliska, książę próbował ominąć strażnika, ale ten wcale nie dał za wygraną.
- Hola! Gdzie to panu tak spieszno?
- Czyj to samochód? Chyba nie hrabiny?
Nie mógł sobie wyobrazić starej damy w pojeździe, którego komfort był, powiedzmy szczerze, nie najwyższy.
- A dlaczegóżby nie? Proszę, niech pan odejdzie, bo będę musiał wezwać pomoc! Podczas nieobecności pani nie ma tu niczego do szukania!
Morosini, pomimo ogarniającej go złości, zauważył, że z mowy „odźwiernego" zniknęły wszelkie oznaki szacunku. Nie nalegał więc. Nierozsądne byłoby wywołanie skandalu przez taką błahostkę. Adalbert nie miał przecież wyłączności na małe, czerwone auta z czarnymi siedzeniami.
- Ma pan rację - westchnął. - Niech mi pan wybaczy, ale zdawało mi się, że widzę samochód przyjaciela...
Morosini przestał się upierać, dzięki czemu cerber z ulgą zamknął wreszcie bramę.
Książę był przekonany, że widział auto Adalberta. Tym bardziej, że fotograficzna pamięć podpowiedziała mu nagle pewien szczegół: dwie pierwsze cyfry numeru rejestracyjnego - pozostałe były schowane za wiadrem z wodą, którą służący mył pojazd - czwórka i jedynka. Numer Adala to 4173 F...
Wahając się między ochotą założenia obozowiska przed tajemniczym domem a potrzebą zjedzenia obiadu - rano Morosini wypił tylko filiżankę kawy - zastanawiał się, co wybrać. Zwyciężył głód i rozsądek. Książę miał zamiar wrócić tu później, ale w przebraniu.
Zresztą przyszła mu do głowy pewna myśl.
Udał się w kierunku Kaertnerstrasse, potem Planken-gasse i doszedł do Kohlmarkt, nie zauważywszy młodego, dobrze ubranego blondyna, który go obserwował. Nieznajomy złożył pośpiesznie „Wiener Tagblatt", którą pilnie studiował w pobliżu pałacu Adlerstein, i ruszył za księciem, trzymając się w przyzwoitej odległości.
W ten sposób obaj wkrótce dotarli do Demela, który był w Wiedniu uznaną instytucją jako ostatnia kawiarnia z czasów ancien regime* - zakład został założony w roku 1786 - i zarazem znana cukiernia. Demel, aż do upadku cesarstwa, był utytułowanym dostawcą dworu.
* Ancien régime (fr.) „stare rządy", „dawny ustrój" - synonim rządów przedrewolucyjnych, czyli monarchii absolutnej i czasów, gdy rządziła arystokracja, wykorzystująca swą uprzywilejowaną pozycję (przyp. red.).
Wejście, znajdujące się dwa kroki od Hofburgu, nie rzucało się w oczy. Dwuskrzydłowe drzwi i następne - szklane obrotowe - prowadziły do Dame Tartine, obszernej sali w kształcie litery L, w której stał gigantyczny, mahoniowy bufet, a na nim piętrzyły się słynne ciastka i zimne przekąski: gęsie wątróbki, volau-vent, wołowina w cieście, auszpiki i wszelkiej maści kanapki - pozwalające na zaspokojenie najtęższych apetytów. Drugie ramię „L" dzieliło się na dwie sale ze stolikami o marmurowych blatach. W jednej z nich można było palić. Stara marmurowa posadzka, zabytkowe lustra i kandelabry dopełniały miłego wystroju.
Morosini, dokonawszy wyboru przy bufecie (wziął porcję łososia w zielonym sosie, wołowinę w cieście i kilka ciastek), przekazał zamówienie jednej z kelnerek w biało-czarnym kostiumie, wybrał stolik w kącie sali dla palących i sięgnął po gazetę rozpiętą na wiklinowej ramie. Lecz nie oddał się lekturze, wolał chłonąć atmosferę tego przybytku, która zawsze wydawała mu się dość zabawna. Sala zaczęła zapełniać się stałymi bywalcami; pozdrawiając się, z upodobaniem używali oni niekończących się tytułów tak ulubionych przez Austriaków, dla których podstawą był zawsze Herr Doktor, nawet jeśli dany osobnik nie byl lekarzem, podobnie jak Herr Direktor czy Herr Profesor. Niektóre grzecznościowe określenia potrafiły być długie jak litania.
Siedzący Morosiniego blondyn zajął stolik naprzeciwko i w końcu książę nie mógł go nie zauważyć. Tym bardziej że młodzieniec przyglądał mu się tak natarczywie, że aż bezczelnie.
Zdenerwowany, ale nieszukający zwady z nieznajomym, którego fryzura przypominała zwariowaną strzechę, Morosini schował się za gazetą, czekając na zamówienie, które wkrótce pojawiło się na jego stole. Przystąpił więc do konsumpcji. Nieznajomy uczynił to samo, skupiając się na makaronikach z konfiturą, strudlu i bitej śmietanie, których zjadł niesłychaną ilość w iście olimpijskim tempie. Dzięki temu, kiedy Aldo zabierał się do wołowiny, tamten już wycierał usta po skończonym posiłku.
Przy trzeciej filiżance kawy młody łakomczuch poczerwieniał na twarzy i zmarszczył brwi tak, że prawie się złączyły. Nagle wstał, nacisnął na blond strzechę filcowy, zielony kapelusz z piórkiem i ruszy! prosto na Morosiniego.
- Drogi panie - zaczął. - Niech ją pan zostawi w spokoju! Aldo uniósł zdumione spojrzenie znad kawałka tortu i zatrzymał je na nieznajomym.
- Szanowny panie - odparł z uprzejmym uśmiechem - nie mam przyjemności znać pana i jeśli posługuje się pan zagadkami, trudno będzie się nam porozumieć. O kim mowa?
- Dobrze pan wie i jeśli jest pan przyzwoitym człowiekiem, domyśli się, że nie mogę wymienić tego nazwiska w kawiarni, nawet tak szacownej!
- Taka delikatność chwali się panu, ale czy w takim razie mógłby mi je pan zdradzić na zewnątrz? Najpierw jednak, czy mógłbym dokończyć deser i wypić kawę?
- Nie zamierzam czekać! Ale dam panu dobrą radę: proszę przestać węszyć! Zainteresowanie pewnym pałacem powinno panu pomóc zrozumieć, co mam na myśli. Kelner, płacić!
I nie dając Morosiniemu czasu na odpowiedź, kawaler w zielonym kapeluszu ruszył ku wyjściu, po czym zniknął w drzwiach obrotowych. Aldo domyślił się, że może chodzić tylko o damę w czerni i że nieznajomy musiał wiedzieć, gdzie ona teraz przebywa. Dlatego nie dokończywszy porcji tortu, położył pieniądze na stole i rzucił się ku wyjściu, ścigany zdegustowanym spojrzeniem kelnerki - takie nerwowe zachowanie było w tym miejscu nie do pomyślenia.
Niestety, chociaż na ulicy mignął tu i ówdzie zielony kapelusz z piórkiem, żaden nie należał do nieznajomego z kawiarni. Rozgorączkowany młody człowiek ulotnił się jak kamfora.
Po chwili zastanowienia Aldo postanowił nie wracać już do Demela, ale ponieważ nie wypił kawy, a miał na nią wielką ochotę, udał się do hotelu i zamówił ją w barze. Spokój panujący o tej porze sprzyjał refleksji, której nie omieszkał się oddać. Nie ukrywał sam przed sobą, że znalazł się w impasie: tajemnicza dama w czarnych koronkach zniknęła. Co do pałacu Adlersteinów, nie miał szans na przedostanie się do środka. Należało znaleźć sposób na spotkanie hrabiny poza Wiedniem, w jej włościach koło Salzburga.
Był to jeden z najpiękniejszych regionów w Austrii i Morosini z przyjemnością by się tam udał. Należało się tylko dowiedzieć, jak siedziba hrabiny się nazywa i gdzie należy jej szukać.
Próba zasięgnięcia języka u Frau Sacher nie przyniosła rezultatu. Jeśli nawet zacna Anna znała cały Wiedeń jak własną kieszeń, to prawie nic nie wiedziała o mieszkańcach prowincji.
- Może by pan spytał barona Palmera, skoro się przyjaźnicie? - zaproponowała.
- Przyjaźnimy, to za dużo powiedziane. Znamy się. A pani zna go od dawna?
- Przed wojną zatrzymał się u mnie parę razy. Nigdy na długo. Zawsze dużo podróżował. Związany jest z rodziną Rothschildów. Teraz zawsze zatrzymuje się u nich. Ale nigdy nie zapomina zajść do mnie na obiad czy kolację. Czasem przychodzi z baronem Ludwikiem i nie zdziwiłabym się, gdyby byli spokrewnieni.
Morosini nie odpowiedział od razu. Pokrewieństwo ze słynnymi bankierami nie pasowało do tego, co Aronow opowiedział mu o rodzinie zmasakrowanej w czasie pogromu w Niżnym Nowogrodzie w 1882 roku. Chociaż w historii można było odnaleźć przykłady bardziej niezwykłe... To wyjaśniałoby może, częściowo, olbrzymią fortunę, którą zdawał się dysponować Kulawy.
- Ja również - powiedział. Po czym z obojętną miną dodał: - Zawsze zatrzymuje się u... ach, nigdy nie pamiętam nazwy...
- Nie dziwota, bo jak zapamiętać nazwę zawierającą więcej spółgłosek niż samogłosek? Ja też nie potrafię. Pamiętam tylko, że to niedaleko Pragi - odparła niewinnie Frau Sacher, poprawiając liczne sznury pereł. - Muszę przeszukać stare fiszki, aby to odnaleźć.
- Niech się pani nie trudzi! Ja również gdzieś to sobie zapisałem - skłamał Morosini lekko zawiedziony, że jego pułapka nie przyniosła rezultatu. Okolice Pragi nic mu nie mówiły o jego tajemniczym kliencie. Wiedział jednak, że Aronow ma wiele domów. Dlaczego zatem nie w Pradze, jednym z ważnych dla Żydów miejsc?
Chwilę później, Morosini zatrzymał fiakra i udał się w stronę eleganckiej dzielnicy Belweder, w której poczesne miejsce zajmował pałac Rothschildów.
Sztywny kamerdyner przyjął go w wielkim holu zwieńczonym sufitem w kształcie kopuły, która stanowiła centrum pałacu, i zaprowadził do salonu urządzonego z nieco ciężkim, lecz spektakularnym przepychem, jaki cechował wszystkie siedziby tego rodu. Po chwili, na lśniącym parkiecie dal się słyszeć nierówny krok barona Palmera.
- Czy możemy tu rozmawiać? - spytał Morosini po wymianie powitalnych uprzejmości.
- Oczywiście. Służba Rothschildów nie ośmieliłaby się podsłuchiwać pod drzwiami. Wszyscy są bardzo dyskretni. Co się stało?
- Powiem, ale najpierw chciałbym wiedzieć, dlaczego mnie pan wezwał, skoro ma pan już Vidal-Pellicorne'a?
Aronow uniósł brew.
- Adalbert tutaj? Na honor, nic o tym nie wiem! Jak pan się dowiedział?
- Widziałem służącego myjącego auto na dziedzińcu pałacu Adlerstein. Tak się składa, że to jego samochód, i nie wiem, co by miał tam robić bez właściciela.
- Zgoda, ale skoro był pan na miejscu, trzeba było o to zapytać.
- Tak naprawdę to nie byłem. Właściwie wyrzucił mnie stamtąd służący, którego spotkałem już wczoraj. Mam wrażenie, że w tym pałacu dzieją się dziwne rzeczy... I że mieszkają w nim dziwni ludzie...
- Opowie mi pan o tym za chwilę...
Zaanonsowawszy przybycie dyskretnym pukaniem, kamerdyner w angielskiej liberii wszedł do salonu, niosąc tacę z kawą, którą postawił na okrągłym stoliku, po czym jął nalewać do filiżanek.
- Nie trzeba było dla mnie nic zamawiać - rzekł Aldo.
- Ależ ja nic nie zamawiałem - odparł Aronow z jednym z tych uśmiechów nadających jego surowej twarzy niezwykłego uroku. - To normalna gościnność Rothschildów. Kiedy kogoś przyjmują, natychmiast pojawia się poczęstunek. W Londynie podano by panu herbatę lub whisky. Tutaj to oczywiście kawa, narodowa pasja Austriaków.
- A to wszystko dlatego, że Turcy, po oblężeniu Wiednia w roku 1683, zostawili tu niezliczoną ilość worków kawy! Oto, jak się rzeczy mają! - Tak jest. A teraz, proszę mówić.
Morosini opowiedział o trzech przygodach, które przeżył w pobliżu Himmelpfortgasse* (nazwa wydała mu się w tej sytuacji dość ironiczna): nocna ucieczka damy w czerni, poranna nieprzyjemna reprymenda i wreszcie niezrozumiałe pretensje młodzieńca w zielonym kapeluszu.
* Himmelpfortgasse (niem.) - ulica o nazwie: „Brama do nieba" (przyp. red.).
Na koniec dodał, że zamierza spotkać się z hrabiną i w tym celu udaje się na prowincję.
- Na nieszczęście nie mam pojęcia, gdzie może przebywać. Wiem tylko, że w okolicach Salzburga, ale to tak, jakby szukać igły w stogu siana! Frau Sacher poradziła mi, żeby pana o to zapytać. Według niej, jest pan najlepiej poinformowanym człowiekiem.
- Frau Sacher czyni mi wielki zaszczyt. W międzyczasie zasięgnąłem języka. Nawet miałem panu wysłać bilecik: stary rodzinny zamek, a właściwie wiekowa ruina, znajduje się w pobliżu Hallstatt, ale ponieważ nie nadawała się do zamieszkania, Adlersteinowie, mający koneksje na dworze, wybudowali sobie willę, a raczej rzec można - pałacyk, w pobliżu Bad Ischl. Zwie się Rudolfskrone i podobno jest przepiękna. Z pewnością każdy wskaże panu drogę.
Morosini zapisał informacje w notesie, który zawsze nosił w kieszeni, dokończył kawę i wstał.
- Czy rychło pan wyrusza? - zagadnął Kulawy.
- Jeśli to możliwe, natychmiast. Wracam do hotelu, dowiem się, kiedy odjeżdża najbliższy pociąg do Salzburga i wyjeżdżam. Czy... mógłbym pana prosić o drobną przysługę? - Oczywiście.
- Proszę się dowiedzieć, co tu robi Adalbert. Nawet gdybym nie musiał wyjechać, nie mógłbym dzień i noc stać na straży przed pałacem Adlerstein, czekając, aż mój przyjaciel stamtąd wyjdzie.
- Czyta pan w moich myślach. Zajmę się tym. Niech pan jedzie spokojny.
Jednakowoż nie było dane Morosiniemu wsiąść do pociągu. W hotelu czekał na niego telegram.
Błagam Cię o wybaczenie, lecz proszę, żebyś natychmiast wrócił do domu. Znalazłem się w trudnej sytuacji, a sam nie potrafię podjąć decyzji. Tym bardziej, że Cecina grozi, iż odejdzie.
Z serdecznymi pozdrowieniami Hieronim Buteau
Morosini, niewymownie zmartwiony wiadomością, wcisnął niebieską kartkę papieru do kieszeni i sięgnął po słuchawkę telefonu z zamiarem zadzwonienia do domu, lecz po chwili namysłu odłożył ją na widełki i poprosił obsługę, by zarezerwowano dla niego miejsce w sleepingu do Wenecji. Skoro Hieronim Buteau, który równie dobrze jak on znał zalety telefonu, wybrał telegraf, musiał mieć ważny powód. Jeśli coś wprawiło starego Buteau w takie zakłopotanie, a Cecinę wyprowadziło z równowagi, musiało to być bardzo nieprzyjemne.
Zadzwoniwszy na pokojowego, by spakował walizy, Morosini poprosił o połączenie z pałacem Rothschildów, ale nie mógł rozmawiać z baronem Palmerem: Aronow właśnie wyszedł.
- Proszę przekazać baronowi wiadomość, że książę Morosini musiał nagle wyjechać do Wenecji, lecz wróci tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. Godzinę później wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć na dworzec.
Kiedy zgasł silnik i motorówka, ślizgając się siłą rozpędu po tafli wody, dobiła do schodów jego pałacu, z wielkiego holu wypadła Cecina, podobna do zażywnej Erynii, której nieskazitelny fartuch z coraz większym trudem opasywał krągłości zwalistej sylwetki. Tego ranka wielokolorowe wstążki jak zwykle wzbijające się w powietrze wokół neapolitańskiego czepca, były czerwonego koloru, jak gdyby dobry duch Morosinich przywdział, niczym niegdysiejsi korsarze i piraci, banderę ostrzegającą wroga, że opór na nic się nie zda. Wyraz jej twarzy wyrażał taką determinację i napięcie, że zaniepokojony Aldo zadrżał na myśl, iż znowu jakieś nieszczęście spadło na jego dom.
Lecz nie zdążył powiedzieć ni słowa, gdyż ledwo postawił stopę na schodach, Cecina chwyciła go za ramię i pociągnęła do środka z taką siłą, jakby zamierzała zakuć go w dyby. Próbował się wyzwolić, lecz bezskutecznie, zdążył tylko w przelocie rzucić „dzień dobry" Zachariaszowi i pokonał korytarz niczym przeciąg.
W kuchni korpulentna kucharka wreszcie postanowiła wypuścić swą zdobycz, ciskając nią w kierunku stołka. Pod wpływem szoku książę odzyskał mowę.
- A to ci dopiero powitanie! - rzucił. - Co cię napadło, żeby ciągnąć mnie jak worek kartofli?
- To był jedyny sposób, żebym pierwsza mogła z tobą pomówić!
- Mogłabyś przynajmniej wpuścić mnie spokojnie do środka i nalać filiżankę kawy! Wiesz, która jest godzina?
Cecina nie musiała odpowiadać, gdyż w tej chwili dzwony Wenecji zaczęły bić na roraty. Kucharka uczyniła zamaszysty znak krzyża, po czym udała się po dzbanek z kawą, który trzymała w cieple na kuchni. Następnie, przyjmując bojową postawę, zatrzymała się z drugiej strony wielkiego dębowego stołu, na którym już stała przygotowana filiżanka i cukiernica.
- Miałam nadzieję, że przyjedziesz porannym pociągiem! O tej porze wszyscy leżą pogrążeni we śnie i można spokojnie porozmawiać. Co do kawy, przygotowałam ją tylko dlatego, że jeszcze cię kocham, chociaż taki żmijowa-ty obłudnik jak ty na nią nie zasłużył!
- Ja jestem żmijowatym obłudnikiem? - spytał zdumiony Aldo. - Co to znaczy, że jeszcze mnie kochasz? Co to wszystko ma znaczyć?
Cecina z całą siłą oparła się obiema pięściami na wypastowanym stole i utkwiła w księciu mroczne, przeszywające spojrzenie.
- A jak nazwać człowieka, który utrzymuje sekrety przed tą, która zajmuje się nim od pierwszego dnia życia? Myślałam, że coś dla ciebie znaczę! Ale niestety się myliłam! Teraz, kiedy jestem już stara, przestałam się liczyć dla Jego Wysokości! Jego Wysokość ma narzeczoną, a ona uważa, żem jest niegodna, by o tym wiedzieć. Chociaż to prawda: nie ma się czym szczycić! Powiem więcej, gdybym była na twoim miejscu, umarłabym ze wstydu!
- Ja? Ja miałbym mieć narzeczoną? - z niedowierzaniem spytał Morosini. - Skąd czerpiesz takie sensacyjne wiadomości?
- Sam zobaczysz!... Ulokowałam ją w pokoju z chimerami, to znaczy najbardziej ponurym pokoju w domu. Chyba nie chciałbyś, żebym ją zainstalowała w twoim? Albo w pokoju twojej biednej matki? Te dzisiejsze dziewczęta! Nie ma toto żadnego wstydu! Będzie musiała się nim zadowolić... do dzisiejszego wieczoru! To byłoby nieprzyzwoite, gdyby panna spała pod tym samym dachem, co jej przyszły mąż. Chociaż muszę stwierdzić, że konwenanse i ta kreatura nie idą w parze, a ponieważ wygląda na dość bogatą, niech idzie do hotelu! Narzeczona czy nie, jeśli ona tu zostanie, ja odchodzę!
Cecina przerwała potok słów, by zaczerpnąć powietrza. Aldo dobrze wiedział, że jak już zacznie, trudno ją powstrzymać, i rozsądek nakazuje przeczekać burzę. Ale ponieważ otworzyła usta, by kontynuować, wstał, rzucił się w jej stronę i chwycił z całej siły za ramiona, zmuszając, by usiadła.
- Jeśli nie dopuścisz mnie do słowa, nigdy z tego nie wybrniemy! Powiedz wreszcie, jak się nazywa ta moja rzekoma narzeczona?
- Nie traktuj mnie jak jakiejś przygłupiej! Sam wiesz najlepiej!
- I tu się mylisz, droga Cecino! Nie wiem, lecz płonę z ciekawości!
- Sądzę, że będzie lepiej, jeśli ja wszystko ci wytłumaczę... - dał się słyszeć nagle nieśmiały głos Hieronima Buteau, który cicho wślizgnął się do kuchni. - Ale najpierw winieniem ci przeprosiny, mój drogi Aldo. Miałem zamiar czekać na ciebie na dworcu z Zianem i motorówką, ale spałem kamiennym snem i nawet nie usłyszałem budzika - dodał, gładząc dłonią nieogolony policzek i poprawiając pasek szlafroka. - A przecież nigdy mi się to nie zdarza!
- Nie przepraszaj, drogi przyjacielu! - rzucił Aldo, ściskając ręce starego nauczyciela. - Każdemu czasem zdarzy się zaspać. Filiżanka kawy pozwoli ci się obudzić - dodał, odwracając się w stronę Ceciny tak nagle, że ujrzał na jej kamiennej twarzy niewinny uśmiech zadowolenia. - Przyznaj się, że podałaś mu wczoraj przed snem napar z ziółek?
Książę sądząc, że zbije swoją kucharkę z pantałyku, srodze się mylił. Cecina uniosła perkaty nos i podparła się zawadiacko pod boki.
- Oczywiście, że podałam mu ziółek: zmieszałam kwiat pomarańczy, lipy i dzikiej róży, a do tego dodałam ździebko waleriany. Był strzępem nerwów! Chciałam, żeby się przespał... i żeby mi się nie plątał pod nogami! Chciałam zobaczyć cię pierwsza i być z tobą sam na sam!
- No to można rzec, że ci się udało, Cecino... - westchnął ciężko Morosini, siadając przy stole. - A teraz, gdybyś tak mogła podać nam prawdziwe śniadanie... Chciałbym pomówić z Zachariaszem. Przynajmniej nie będziesz mogła nam zarzucić, że spiskujemy za twoimi plecami.
- Ja nigdy niczego podobnego nie powiedziałam.
Ale nie zdążyła na nowo się zacietrzewić, gdyż Aldo. waląc pięścią w stół, zaczął krzyczeć:
- Czy w końcu któreś z was mi powie, kto śpi w pokoju z chimerami?
- Lady Ferrals! - wyrzucił z siebie Hieronim Buteau, słodząc z zapałem kawę.
- Czy mógłbyś powtórzyć? - spytał Aldo, myśląc, że się przesłyszał.
- Wczoraj rano przybyła lady Ferrals, utrzymując, że jest pańską narzeczoną, i domagała się gościny.
- Właśnie! Domagała się gościny! - powtórzyła Cecina. - Twierdziła, że kiedy wrócisz, będziesz wściekły, jeśli odeślemy ją do hotelu.
- Ależ to niedorzeczne! A skąd przybyła?
- Z Hawru, dokąd przypłynęła na transatlantyku „France". Przyjechała prosto tutaj. Wydawała się zdenerwowana i była wielce zawiedziona, że cię nie zastała. Zdawała się nie wątpić ani przez chwilę, że będziesz na nią czekać.
- Naprawdę? Nie widziałem się z nią od... Londynu, a ona się dziwi, że mnie nie zastaje, kiedy znienacka decyduje się pojawić? To chyba lekka przesada?
- Mnie też się tak wydawało, ale co miałem robić? Dlatego postanowiłem wysiać telegram.
- Dobrze zrobiłeś, Hieronimie. Muszę to wszystko wyjaśnić.
- A ja chciałabym poznać prawdę. Jest twoją narzeczoną czy nie?
- Nie. Przyznaję, że w zeszłym roku zaproponowałem jej, by została moją żoną, ale to jej nie zachwyciło. Dlatego, Cecino, nie masz powodu, by pakować walizki! Lepiej przyrządź mi scampi na obiad!
Morosini wyszedł z kuchni i udał się w stronę schodów z zamiarem odświeżenia się w pokoju, gdzie zastał Zachariasza, który przygotowywał mu kąpiel jak zawsze, kiedy książę wracał do domu.
- Zachariaszu, chciałbym, byś poszedł przywitać lady Ferrals w moim imieniu.
Powiedz jej, żeby przyszła o dziesiątej do biblioteki. Zrozumiałeś? - Zdaje się, że to bardzo proste. Ale może trochę zbyt oficjalne?
Zadanie nie zachwycało starego kamerdynera, który w przeciwieństwie do swej połowicy nigdy nie dyskutował na temat otrzymanych rozkazów. Spełniwszy swoją powinność, wrócił, by powiedzieć, że Anielka zgodziła się bez zbędnych komentarzy.
Zanurzywszy się w wannie, Aldo próbował napawać się chwilą, którą najbardziej lubił po całym dniu: moczyć się w wodzie pachnącej lawendą i palić papierosa. Wtedy zawsze najlepiej mu się myślało.
Przez wszystkie te miesiące często wspominał Anielkę. Ze wzrastającą irytacją. Jej tajemnicze zniknięcie po wyroku uniewinniającym najpierw wydało mu się zaskakujące - za tyle starań zasłużył przynajmniej na słowo „dziękuję" - potem ubliżające, wreszcie obraźliwe. I oto, piękna Polka spada tu jak z nieba, nie troszcząc się ani trochę o kłopoty, jakie może na niego sprowadzić, mieniąc się jego narzeczoną.
- A gdybym z kimś żył? - oburzył się. - Taki wybryk mógłby zniszczyć małżeństwo lub narzeczeństwo!
Wzbierająca w nim złość nie opuszczała go podczas toalety, po której założył bladoniebieską koszulę i flanelowy garnitur tak samo angielski, jak jego tytoń. Uczesał gęste, ciemne włosy przetykane srebrnymi pasmami na skroniach, co nadawało jego smagłej twarzy dodatkowego uroku. Twarzy, w której błysk śnieżnobiałych zębów ukazywanych w uśmiechu łagodził wydatność nosa i blask stalowoniebieskich, często kpiących oczu. Z roztargnieniem spojrzał na swoje odbicie w lustrze, po czym zszedł do biblioteki, zastanawiając się, jakie wrażenie zrobi na nim to spotkanie.
Ponieważ nie wybiła jeszcze dziesiąta, myślał, że przyjdzie pierwszy. Ale ona już na niego czekała. Jeśli sprawiło mu to przykrość, to tylko przez chwilę: wszedłszy bezszelestnie, mógł przyjrzeć się tej młodej kobiecie, która mając zaledwie dwadzieścia lat, miała już za sobą bogatą przeszłość, obarczoną dwoma mężczyznami: mężem, sir Erykiem Ferralsem, bogatym handlarzem broni, który został otruty, i amantem, Władysławem Wosińskim, który się powiesił.
Otworzyła jeden z mapników i stojąc w pobliżu wielkiego globusa na podstawie z brązu umieszczonego przed środkowym oknem, oglądała starą morską mapę. Jej szczupła sylwetka rysowała się harmonijnie w promieniach słońca; obrazek jak zwykle zachwycający. A jednak była jakaś inna... Aldo nie miał pewności, czy ta zmiana przypadła mu do gustu. Krótka do kolan sukienka w miodowym kolorze ukazywała najładniejsze nogi pod słońcem, lecz jej piękne, jasnoblond włosy zostały zredukowane do małego, błyszczącego kasku, ostatniego krzyku mody, który był znacznie mniej twarzowy niż poprzednia fryzura. Paryska chłopczyca dotarła aż tutaj, a to wielka szkoda...
Anielka musiała usłyszeć, jak nadchodzi. Nie spuszczając wzroku z wiekowego pergaminu, który badała, rzuciła najnaturalniej w świecie, jakby dopiero co się rozstali:
- Mój drogi Aldo, ma pan tu prawdziwe skarby!
- Biblioteka i pokój matki to jedyne pomieszczenia w pałacu, w których nic nie zostało naruszone, kiedy zakładałem antykwariat. Ale czy tylko po to tu pani przyjechała, żeby je podziwiać? Na świecie nie brak znacznie bardziej interesujących muzeów!
Anielka machnęła ręką, potrącając antyczny portulan*, który Aldo złapał w locie i postawił na miejsce.
* Portulan - średniowieczny podręcznik nawigacji ilustrowany mapami (przyp. red.).
- Muzea nigdy mnie nie pociągały; dobrze pan wie, że najbardziej kocham ogrody. Oglądałam pańskie bibeloty, żeby skrócić czas oczekiwania, chociaż potrafię poznać się na wartościowych przedmiotach.
- Nigdy bym tego nie powiedział - rzucił Aldo z chłodem i dodał: - Po co pani tu przyjechała?
Złociste oczy młodej kobiety zogromniały ze zdziwienia pełnego niewinności.
- Co za powitanie! Przyznam, że miałam nadzieję na coś więcej! Czyż nie oświadczył pan kiedyś, że jest moim rycerzem i chciał mnie namówić na wspólny wyjazd do Wenecji, przysięgając, że jeśli zostanę pańską żoną, nie będę musiała niczego więcej się bać?
- Ale czyż wkrótce potem nie postanowiła pani wyjść za innego? Jest pani nadal lady Ferrals, czy może się mylę? - Nie myli się pan, nadal nią jestem.
- A ponieważ nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek prosił tę damę o rękę, nie jestem zachwycony, że przybywa tu jakby nigdy nic, mieniąc się moją narzeczoną!
- I to pana tak rozeźliło? Niech pan nie będzie niemądry, przyjacielu! Zawsze pana kochałam i wcześniej czy później będziemy...
- Zapewnienie szalenie wzruszające, lecz obawiam się, że go nie podzielam. Trzeba przyznać, moja droga, że zrobiła pani wszystko, aby ostudzić moje uczucia. Ostatnim razem, kiedy na panią spojrzałem, wychodziła pani z budynku sądu wraz z ojcem, po czym zniknęła w angielskiej mgle, następnie udając się do Ameryki. O tym wszystkim dowiedziałem się od komisarza Warrena, gdyż pani nie raczyła mnie o tym zawiadomić! A cóż to za wysiłek napisać krótki bilecik?
Nie wspominając o zwykłej rozmowie telefonicznej!
- Zapomina pan o mym ojcu! Kiedy zostałam zwolniona, nie opuszczał mnie ani na krok. A poza tym on pana nie lubi pomimo tego, co pan dla mnie uczynił, aby mi pomóc, kiedy zostałam oskarżona o to potworne morderstwo. Rozsądek podpowiadał mi, żeby go słuchać, odjechać wraz z nim i żeby pan o mnie zapomniał, przynajmniej na pewien czas...
- W takim razie proszę się nie dziwić, że to się pani udało! A czy mogę spytać, jakie są pani obecne plany? I proszę usiąść.
- Nie jestem zmęczona... - Jak pani chce...
Anielka przechadzała się powoli po wielkim pomieszczeniu i podeszła do okna, tak że Aldo widział tylko zarys jej profilu.
- Czy już mnie pan nie kocha?... - wyszeptała.
- Nie chcę odpowiadać na takie pytanie. Jest pani jeszcze piękniejsza niż zwykle, chociaż ubolewam, że ścięła pani włosy. Ale gdyby pytanie zostało postawione inaczej, odpowiedziałbym, że nadal mi się pani podoba... - Innymi słowy, czy nadal jestem dla pana pociągająca?
- Co za pytanie!
- A zatem, jeśli nie chce się pan ze mną ożenić, zostanę pańską kochanką... Ale muszę tu zostać!
Nagle podbiegła do niego i położyła drobne dłonie na jego silnych ramionach, kierując na Aida błagalne spojrzenie. W jej oczach błyszczały łzy. Łzy i strach.
- Błagam, niech mnie pan nie odpycha! Niech mnie pan weźmie, niech pan ze mną zrobi, co chce, ale proszę zatrzymać mnie przy sobie!
Była pociągająca z tymi ślicznymi, drżącymi ustami, lśniącymi źrenicami i tym subtelnym, nieokreślonym zapachem - z pewnością jakąś drogą mieszanką sporządzoną specjalnie dla niej przez znanego mistrza zapachów - lecz Aldo nie poczuł dawnego wzlotu, takiego jak podczas widzenia w więzieniu Brixton, gdzie jedyną jej ozdobą była surowa, czarna sukienka i jasne włosy.
A jednak jej niepokój przeszył go do szpiku kości.
- Proszę - powiedział łagodnie, biorąc ją pod ramię i prowadząc ku wiekowej kanapie stojącej przy kominku. -Musi mi pani wszystko opowiedzieć, żebym wiedział, w jakiej sytuacji się pani znajduje. Potem zastanowimy się, co robić dalej. Ale najpierw muszę usłyszeć, czego lub kogo się pani tak boi?
Podczas gdy Aldo przykucnął, by podsycić ogień, Anielka poszła po małą torebkę leżącą na jakimś meblu, z której wyjęła plik papierów, i podała je księciu, siadając na kanapie.
- Tego się boję! Pogróżek, których dostawałam coraz więcej w Nowym Jorku.
Niech pan sam przeczyta! Grożą, że mnie zabiją!
Aldo rozwinął jeden z biletów i natychmiast go jej oddal.
- Szkoda, że nie dołączyła pani tłumaczenia: przecież nie znam polskiego...
- To prawda. Proszę wybaczyć. A więc, pokrótce: oskarżają mnie, że przyczyniłam się do śmierci Władysława Wosińskiego. Według nich nie popełnił samobójstwa, lecz został zabity po tym, jak go zmuszono do napisania kłamliwego wyznania ratującego mi skórę.
Morosini przypomniał sobie wyznania komisarza Warrena podczas ostatniej wspólnej kolacji przed opuszczeniem Anglii. On również miał wątpliwości co do tego zbyt dogodnego samobójstwa w skromnym mieszkaniu w Whitechapel, podczas gdy proces Anielki wielkimi krokami zmierzał ku wyrokowi: kara śmierci. Warren podejrzewał doskonale przygotowany przez hrabiego Solmańskiego, ojca Anielki, scenariusz, nie tracąc nadziei na znalezienie klucza do tego człowieka.
- A co na to pani ojciec?
- Zawiadomił policję, ale ta nie potraktowała pogróżek poważnie. Dla niej jest to historia między Polakami, ludźmi zbyt romantycznymi i porywczymi. Ojciec wynajął prywatnego detektywa, któremu kazał mnie pilnować, lecz nie udało mu się zapobiec dwóm wypadkom: pożarowi, który wybuchł znienacka w moim apartamencie w hotelu Waldorff Astoria, i próbie przejechania mnie autem, kiedy wychodziłam z Central Parku... Po tym wypadku wymogłam na ojcu, żebyśmy opuścili Amerykę; ludzie tam są wybuchowi, prymitywni, często źle wychowani, a jednocześnie niebywale z siebie zadowoleni.
- Chyba mi pani nie wmówi, że nie spotkała tam ani jednego człowieka na poziomie, konesera, który padłby pani do stóp i ofiarował swe ramię, służąc pani za obrońcę? -zadrwił Morosini. - Ani jednego absztyfikanta?
- Ma pan rację: było ich aż nazbyt wielu. Lecz trudno zgadnąć, który miał szczere zamiary, a który nie. Proszę nie zapominać, że jestem młodą, bogatą i raczej ładną wdową.
- Jakżebym śmiał. A więc, znalazła się pani w takim ambarasie, że pomyślała o mnie?
- Nie - odparła Anielka z rozbrajającą szczerością, która wywołała ironiczny uśmiech Aida. - Najpierw schroniłam się u brata w jego wspaniałej posiadłości na wybrzeżu Long Island, ale nie czułam się tam dobrze. Ethel, moja bratowa, jest raczej miłą osobą, ale razem z Zygmuntem prowadzą hulaszczy tryb życia - bankiet za bankietem, a w ich domu wiecznie kłębi się tłum gości.
- Muszą to lubić. Ale dlaczego została pani tam tak długo? Co panią tam zatrzymywało? Ma pani przecież majątki w Anglii i we Francji. Nie licząc tych, o których nie wiem.
- Mój ojciec utrzymywał, że należy ostatecznie zerwać z tym, co się stało w Europie, po to, aby ucichły echa tej nieszczęsnej afery. Wierzył, że wystarczy rok. W tym czasie wrócił do interesów. To bardzo łatwe w Stanach, jeśli dysponuje się odpowiednimi środkami. Zabrał się do interesów i dużo jeździł po kraju. Można by rzec, że ogarnęła go gorączka złota.
- Jeździł po kraju? Dziwny sposób chronienia córki!
- Och, nigdy nie zostawałam sama, ale strasznie, wręcz potwornie się nudziłam. Do tego stopnia, że czasem doceniałam ogarniający mnie strach; przynajmniej zajmował myśli! Aż któregoś dnia dowiedziałam się, że do Nowego Jorku przyjechał John Sutton. Wanda go widziała. Wtedy wpadłam w panikę. Korzystając z nieobecności ojca, postanowiłam uciec.
- Co za pomysł! Na pani miejscu stawiłbym czoło nieprzyjacielowi. Cóż mógł pani zrobić?
- Ależ stawiłam mu czoło! To było straszne. On nadal jest przekonany, że to ja zabiłam męża, a nawet utrzymywał, że ma na to dowód!
- A więc na co czekał? - rzucił Aldo z pogardą.
- Wymyślił coś znacznie lepszego, utrzymywał, że zakochał się we mnie, i chciał, żebym za niego wyszła! Poczułam się jak w potrzasku między ciemnymi sprawami Polaków a nim. Zostało mi tylko jedno wyjście - zniknąć. I tak zrobiłam. Pomogli mi Wanda i Zygmunt, który załatwił fałszywy paszport.
- Widzę, że nadal utrzymuje kontakty z szumowinami.
- W Ameryce za pieniądze można zdobyć wszystko. Teraz nazywam się Ann Campbell. Zygmunt załatwił mi też miejsce na transatlantyku „France".
- A jaki cel podróży podała pani swemu drogiemu bratu? Ze zamierza udać się do mnie?
Anielka omiotła Aida surowym spojrzeniem.
- Nie pora na żarty! Zygmunt pana nienawidzi...
- To eufemizm. Ja bym wręcz powiedział, że czuje do mnie obrzydzenie. Bez wątpienia darzyłbym go podobnym uczuciem, gdybym uważał, że jest tego wart.
- Niech pan nie będzie podły! Oznajmiłam mu, że zamierzam wyjechać do Francji lub Szwajcarii, dodając, że zawiadomię go, jak tylko znajdę pewne i przyjemne schronienie.
- I sądzi pani, że rodzina i znajomi zapomnieli o moim istnieniu, biorąc pod uwagę nasze kontakty w przeszłości?
- Z pewnością. Przecież nie kontaktowaliśmy się od prawie roku i muszą myśleć, że zakochałam się wtedy w panu jak nastolatka bez żadnych konsekwencji. Nie, nie sadzę, żeby szukano mnie w Wenecji.
- Moja droga, trudno odgadnąć myśli nawet najbliższego sąsiada. Nie ma mowy, żeby pani tu została!
Bolesne rozczarowanie, które wyczytał w kiedyś tak uwielbianych oczach, sprawiło mu przykrość, lecz nie wytrąciło z równowagi. Zresztą nie bardzo wiedział, co właściwie się z nim dzieje. Rok wcześniej otworzyłby przed nią ramiona, nie troszcząc się o konsekwencje. Lecz rok temu był szaleńczo zakochany w Anielce, gotów narazić się na wszelkie ryzyko. Przewidział to dokładnie Szymon Aronow, próbując go powstrzymać. Lecz teraz sprawy miały się zgoła inaczej. Być może dlatego, że ślepe zaufanie zniknęło za sprawą sprzecznych wyznań lady Ferrals, która przysięgając, że kocha tylko Morosiniego, postanowiła zostać ze znienawidzonym mężem i nie wahała się wrócić do dawnego narzeczonego - Władysława Wosińskiego. Na próżno się zaklinała, że to nieprawda. Aldo nie mógł uwierzyć, że można doprowadzić kochanka do zamordowania człowieka, dając mu w zamian tylko czubek palca do pocałowania.
Nie, nie był już zauroczony jak kiedyś...
- A zatem, wypędza mnie pan? - wyszeptała kobieta.
- Nie, ale nie może pani zostać w moim domu. Nie jest w nim pani bezpieczna, a nawet może narazić na niebezpieczeństwo moich domowników. Za żadną cenę nie chciałbym, aby spotkały ich przykrości. Są dla mnie jak rodzina i bardzo mi na nich zależy.
- Jeśli dobrze rozumiem, nie czuje się pan na siłach, by mnie bronić - odparła Anielka z nutą pogardy w glosie. - Czyżby był pan strachliwy?
- Niech pani nie plecie głupstw! Chyba wystarczająco udowodniłem, że jest na odwrót! Nie obawiam się ryzyka, a ludzie, którzy tu mieszkają, też nie są tchórzami, lecz i nie są już młodzi. Co do mnie, byłem w interesach za granicą, wróciłem tylko na jakiś czas i wkrótce znowu wyjeżdżam. Dlatego nie ma mowy, abym zostawił dom i domowników sam na sam z panią! Proszę sobie wbić do tej ślicznej główki, że jeśli nawet sama Wenecja nie jest duża, to jej kolonie są pokaźne, a poza tym to czarujący, plotkarski zaścianek. Obecność w moim domu tak ładnej kobiety wzbudziłaby zainteresowanie i komentarze.
- To niech się pan ze mną ożeni! Nikt nie będzie temu przeciwny.
- Czyżby? A pani ojciec i brat, którzy tak mnie kochają? Dodajmy do tego, że nie jest pani jeszcze pełnoletnia. Będzie nią pani za rok, jeśli mnie pamięć nie myli.
- Co innego pan mówił w zeszłym roku w ogrodzie zoologicznym w Paryżu!
Wtedy chciał mnie pan natychmiast porwać i ożenić się ze mną...
- Byłem szalony, przyznaję otwarcie, lecz ja tylko myślałem o błogosławieństwie ślubnym, po czym trzymałbym panią w ukryciu aż do chwili uregulowania sytuacji wobec prawa.
- A więc uczyńmy to! Przynajmniej będziemy mogli się kochać... kiedy oboje będziemy mieli na to ochotę! Niech pan nie zaprzecza! Wiem, czuję, że pan mnie pragnie!
Niestety, była to prawda. Anielka chcąc uwieść księcia, stała się bardziej pociągająca niż zwykle. Patrząc, jak sunie w jego kierunku z otwartymi dłońmi w geście ofiarowania, z ciałem poruszającym się pod miękką suknią, z błyszczącymi, półotwartymi ustami, Aldo zrozumiał w mgnieniu oka, że jest w wielkim niebezpieczeństwie. W ostatniej chwili umknął na bok, tuż przed atakiem, i stanął przed kominkiem, odwrócony do Anielki plecami. Zamierzał zapalić papierosa i odzyskać samokontrolę.
- Przecież powiedziałem, że musiałem być szalony -rzeki nieco zmieszany. -
Nie ma mowy o małżeństwie! Czy już pani zapomniała, że znowu mam wyjechać?
- Ależ to wspaniale się składa! Niech mnie pan zabierze ze sobą! To może być bardzo przyjemne pod każdym względem.
Morosini pomyślał, że nigdy się jej nie pozbędzie i należy jak najszybciej znaleźć jakieś rozwiązanie. Jego ton stał się bardzo oschły.
- Nigdy nie łączę interesów z przyjemnością!
- Mógł pan powiedzieć: z miłością! - żachnęła się Anielka.
- Kiedy wkrada się zwątpienie, nie może być o niej mowy. A jednak ma pani rację, twierdząc, że pani nie opuszczę. Przyjechała tu pani, by znaleźć schronienie, nieprawdaż?
- Nie, żeby pana odnaleźć! Aldo machnął ręką.
- Nie mieszajmy wszystkiego! Mam pomysł, w jaki sposób zapewnić pani bezpieczne schronienie. Ale na pewno nie u mnie!
- Dlaczego?
- Dlatego, że gdyby ktoś przenikliwy wpadł na pani ślad, z pewnością wylądowałby w moim domu! A ponieważ nie ma również mowy o jednym z tych luksusowych hoteli, do których jest pani przyzwyczajona, muszę znaleźć dla pani jakieś inne lokum przed wyjazdem. Chyba że zdecyduje się pani na opuszczenie Wenecji i wyjazd do Francji lub Szwajcarii, zgodnie z wcześniejszymi planami.
- Nigdy nie miałam takiego zamiaru! Zawsze chciałam przyjechać tutaj, a skoro tu jestem, to tu zostanę - jak powiedziała pewna, nie wiem już sama która, słynna osoba.
Anielka znowu zbliżała się do księcia, lecz tym razem jej zamiary wydawały się bardziej stonowane, a i on się nie poruszył, aby nie zamieniać tego spotkania w wyścigi. Zresztą Anielka tylko podała mu dłoń, której nie mógł odtrącić.
- Voila - powiedziała z pięknym uśmiechem - wyzywam pana na pojedynek najsłodszy pod słońcem; od tej chwili jedynym moim celem będzie zdobyć pana na nowo, ponieważ, jak widać, nasze więzi uległy rozluźnieniu. Proszę mnie umieścić, gdzie się panu podoba, pod warunkiem że w tym mieście. Jeszcze pan wspomni moje słowa: pewnego dnia to pan przywiezie mnie do swego pałacu i będziemy w nim żyli długo i szczęśliwie.
Pomyślawszy, że rozsądniej będzie zadowolić się połowicznym zwycięstwem, Aldo złożył lekki pocałunek na wyciągniętej dłoni i uśmiechnął się, ale w jego uśmiechu kryło się wyzwanie.
- Zobaczymy. Zajmę się pani lokum, miss Campbell! Zanim to nastąpi, proszę się czuć jak u siebie w domu i mam nadzieje, że uczyni mi pani zaszczyt zjedzenia obiadu ze mną i moim przyjacielem Hieronimem.
- Z przyjemnością! Czy to znaczy, że mogę poruszać się swobodnie po pałacu? - spytała, obróciwszy się z gracją na wysokich obcasach, pozwalając zawirować fałdom sukienki, co odsłoniło jeszcze bardziej jej zgrabne nogi.
- Oczywiście! Z wyjątkiem pokoi... i kuchni! Jeśli pani chce, Hieronim oprowadzi panią po antykwariacie.
- Och, niech się pan nie obawia - odparła Anielka uszczypliwie - nie zamierzam wtykać nosa w rondle tej grubej kobiety, której się wydaje Bóg wie co, a jest tylko zwykłą kucharką!
- I tu się pani myli, moja droga! Cecina jest kimś więcej niż prostą kucharką. Była tu, zanim się urodziłem, a moja matka bardzo ją kochała. I ja również - dodał poważnie. -Jest w pewnym sensie dobrym duchem tego domu. Proszę o tym nie zapominać!
- Rozumiem... Jeśli pewnego dnia mam zostać księżną Morosini, muszę najpierw oswoić smoka - westchnęła Anielka.
- Niech się pani nie łudzi: ten smok nie da się oswoić! Do zobaczenia!
Zostawiwszy Anielkę samą wśród wysokich regałów biblioteki, żeby wybrała sobie książkę do czytania, Aldo udał się na poszukiwanie Ceciny. Nie musiał długo szukać, gdyż ukazała się nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy tylko znalazł się w portego, długiej galerii muzealnej, typowej dla większości weneckich pałaców. Cecina z podejrzaną zapalczywością odkurzała miotełką pękatą butelkę z karawelą w środku, stojącą na jednej z konsoli. Aldo nie dal się jednak nabrać na jej pozornie obojętny wyraz twarzy.
- To bardzo nieładnie podsłuchiwać pod drzwiami! -powiedział. - Powinnaś się z tego wyspowiadać.
- Zabawne! Jakbyś nie wiedział, że te drzwi są za grube, by można było przez nie cokolwiek usłyszeć! - żachnęła się Cecina.
- Z pewnością... kiedy są zamknięte! Ale te nie były.
- Dobrze, zostawmy to! - przerwała Cecina. - I co zamierzasz z nią zrobić?
- Ulokuję ją u Anny Marii. Nikt jej tam nie będzie szukał i będzie miała spokój. - To ona potrzebuje... spokoju? Sądząc po jej wyglądzie, nigdy bym nie zgadła!
- Bardziej, niż możesz przypuszczasz. Jeśli chcesz wiedzieć, grozi jej wielkie niebezpieczeństwo. To jedna z przyczyn, dla których nie mogę jej u nas zatrzymać. Nie zamierzam narażać ani domu, ani jego mieszkańców.
Odwrócił się z zamiarem zejścia do biura i zatelefonowania, ale się zatrzymał.
- Ach! Byłbym zapomniał. Który z domowników zna jej nazwisko?
- Zachariasz oczywiście, ponieważ to on ją przyjął, a także nasz przyjaciel, pan Hieronim Buteau, ale nie młody Pisani, gdyż był nieobecny.
- A pokojówki?
- Och nie! One prawie jej nie widziały! Co do mnie, to ja nigdy nie potrafiłam zapamiętać zagranicznych nazwisk. Wiem tylko, że to lady... jakaś tam!
- Od dzisiaj nie ma lady jakiejś tam! Od dzisiaj jest miss Ann Campbell. Zawiadomię Zachariasza i Hieronima.
Pierwszą myślą Aida było zatelefonować do przyjaciółki, Anny Marii, aby zarezerwować mieszkanie dla Anielki, ale po chwili zastanowienia postanowił osobiście się do niej udać. Znał z doświadczenia panienki z centrali telefonicznej w Wenecji: nieustannie trawione przez niezaspokojoną ciekawość roznosiły wiadomości po mieście, kiedy tylko te były wystarczająco pikantne. To nie wydawało się w tej sytuacji wskazane.
Anna Maria Moretti mieszkała w uroczym różowym domu z ładnym ogrodem, który dochodził aż do Canale Grandę. Po wojnie, na której zginął jej mąż, lekarz, przekształciła to miejsce w rodzinny pensjonat, w którym przyjmowała tylko osoby polecone, chcąc za wszelką cenę zachować spokój. Wdowa po Giorgio Morettim zrobiła to z powodów finansowych, lecz nie zamierzała przyjmować w rodzinnej siedzibie ludzi hałaśliwych i źle wychowanych. Oczekiwała, że jej goście będą się u niej zachowywać tak, jakby zaproszono ich do jednego z okolicznych, wytwornych pałaców.
Powitała Aida gorąco, jak się przyjmuje przyjaciela z dzieciństwa. Była bowiem siostrą aptekarza, Franca Guardiniego, z którym Morosini spędził dzieciństwo i młodość aż do osiągnięcia wieku dojrzałego, i przez cały ten czas nic nie zakłóciło ich przyjaźni. Anna Maria, młodsza od brata, mając trzydzieści pięć lat, z burzą jasnych włosów, należała do tych kobiet, na których widok powiadano: „Jaka piękna!". Rysy jej twarzy i kształt ciała przywodziły na myśl greckie posągi; jednak nadawały jej przez to aurę pewnego chłodu. Może to dlatego Aldo nigdy się do niej nie zalecał. Jego uczucia wobec Anny Marii były zawsze braterskie. Tym lepiej, gdyż Anna Maria była kobietą jednej miłości. Wraz z utratą męża skończyło się jej życie uczuciowe.
- Może wypijemy szklaneczkę w ogrodzie? Taki przyjemny poranek! - rzekła.
Jesień tego roku była wyjątkowo piękna, a mały ogródek nad wodą obfitował w kwiaty i dzikie wino w kolorze głębokiej purpury, które pnąc się po ścianach domu i sąsiedniego pałacu, tworzyło iście królewską oprawę budynków.
Lecz Aldo nie przyjął zaproszenia.
- Chętnie wypiję kieliszek mrożonego cinzano, ale w twoim biurze. Mam do ciebie pewną sprawę.
- Jak sobie życzysz.
Książę szybko poinformował ją o zaistniałej sytuacji, lecz Anna Maria, nie przejąwszy się zbytnio niebezpieczeństwem, które groziło jej przyszłej podopiecznej, zaczęła się nagle śmiać.
- Jestem pewna, że w tym, co ci opowiedziała, jest wiele przesady! Przecież znasz kobiety. Ta wbiła sobie do głowy, że musi zostać księżną Morosini. A ponieważ nie jesteś ani biedny, ani odpychający, wcale się jej nie dziwię. Może uda się jej doprowadzić plan do końca?
- Na pewno nie! To prawda, że kiedyś chciałem się z nią ożenić, ale te czasy dawno minęły i byłbym zdziwiony, gdyby powróciły. A jednak nie bagatelizuj problemów związanych z Anielką. O wszystkim ci opowiedziałem, bo jesteś przyjaciółką. Ale też, byś mogła odmówić, poznawszy szczegóły.
- Chcesz, żebym odmówiła?
- Nie, oczywiście, że nie. Mam nadzieję, że się zgodzisz, ale weź pod uwagę, że czasy się zmieniły i obcokrajowcy przebywający we Włoszech dłuższy czas są inwigilowani przez ludzi Mussoliniego, a za nic nie chciałbym, żebyś przeze mnie wpadła w tarapaty.
- Nie ma obawy. Po pierwsze, mam poważanie wśród władz, a po drugie szef miejscowego fascio* je mi z ręki. Poza tym twoja znajoma ma paszport amerykański. A musisz wiedzieć, że Czarne Koszule kochają Amerykanów i ich dolary. Jeśli miss Campbell dobrze zagra swoją rolę, nie powinniśmy mieć żadnych kłopotów. Możesz ją przyprowadzić.
* Fascio (wl.) - określenie dot. radykalnych grup politycznych (przyp. red.).
- Przyprowadzę ją po południu. Jesteś kochana!
Po powrocie do pałacu Aldo udał się na poszukiwanie Anielki, chcąc ją powiadomić o podjętych krokach, lecz nigdzie nie mógł jej znaleźć. Nie podejrzewał, że może być w sklepie... A jednak tam była, lecz nie sama. Towarzyszył jej Angelo Pisani, najwyraźniej oczarowany młodą damą. Młodzieniec oprowadzał ją z nabożną czcią przez dwie wielkie sale, które w czasach świetności Wenecji służyły za skład towarowy. Lecz obecnie, zamiast rzadkich korzeni, zwojów jedwabiu, dywanów i innych towarów, zgromadzono tu wiekowe dzieła stworzone przez artystów i rzemieślników Europy.
Kiedy Aldo dołączył do dwojga młodych ludzi, Anielka trzymała w dłoni wielki, kryształowy puchar grawerowany złotem, którym się bawiła, obracając go w blasku promieni słonecznych, podczas gdy Angelo, zaróżowiony na twarzy z emocji, opowiadał jej drżącym głosem o historii tego pięknego przedmiotu. Po wejściu pracodawcy młodzieniec poczerwieniał jak burak, jak gdyby książę złapał go na gorącym uczynku.
- Miałem przy... przy... przyjemność zostać przedstawiony... miss Campbell przez pana Hieronima Buteau -wybełkotał - i właśnie pokazuję jej nasze skarby.
- Niech pan się otrząśnie, mój drogi! - odparł Aldo z miłym uśmiechem. - Dobrze pan uczynił, zajmując się naszym gościem.
- Ależ to istna jaskinia Ali Baby, drogi książę! - rzuciła młoda kobieta z zachwytem, odstawiając puchar na miejsce. - Brakuje tylko klejnotów i drogich kamieni. Gdzież je pan chowa?
- W tajemnym miejscu. Kiedy mam jakieś do sprzedania, oczywiście. Lecz w tej chwili nie mam żadnego.
- Ale... przecież jest pan uznanym kolekcjonerem?... A zatem, gdzie jest pańska kolekcja? Nie pokaże mi jej pan?
Ton i uśmiech Anielki były równie prowokujące i księciu nie spodobało się to nagłe zainteresowanie czymś, co traktował - podobnie jak inni antykwariusze - jak swą najskrytsza tajemnicę. To mu przypomniało, że czarująca osóbka, którą ongiś prawie uwielbiał, była córką hrabiego Solmańskiego, człowieka, którego podejrzewał o zlecenie zamordowania matki. Księżna Izabela straciła życie za sprawą gwiaździstego szafiru zwanego Błękitną Gwiazdą, który przed wiekami stał się klejnotem rodzinnym.
- Ludzie opowiadają, co im ślina na język przyniesie - westchnął ciężko. - Zbliża się pora posiłku, a Cecina nie toleruje spóźnialskich przy stole.
- A zatem nie pozwólmy jej czekać! Pokaże mi pan to wszystko po południu - odparła wesoło Anielka.
- Ubolewam, lecz niestety, nie będziemy mieli na to czasu. Udajemy się do Casa Moretti, gdzie przygotowano dla pani mały apartament. Potem wyjeżdżam w kolejną podróż, tak jak już wspominałem, miss Campbell!
- Jak to? Już?... Przecież dopiero pan przyjechał!
- W rzeczy samej... ale jest czwartek, a Orient Express do Paryża wyjeżdża z Wenecji kwadrans po piątej...
- Ach tak... a więc jedzie pan do Paryża...
- Będę tam tylko przejazdem. Sprawa, którą zostawiłem w zawieszeniu, wzywa mnie gdzie indziej.
Młoda kobieta była najwyraźniej zawiedziona. Zauważył to młody Pisani. Ochoczo pośpieszył na pomoc zrozpaczonej piękności.
- Jeśli podczas nieobecności księcia boi się pani nudy, miss Campbell, jestem do pani dyspozycji... przynajmniej w wolnym czasie - poprawił się, rzucając niespokojne spojrzenie w kierunku pracodawcy. - Z największą przyjemnością pokażę pani Wenecję! Znam ją lepiej niż niejeden przewodnik!
Anielka wyciągnęła do niego dłoń z radosnym uśmiechem, na co Pisani ponownie poczerwieniał jak piwonia.
- Jaki pan miły! Wezwę pana, proszę być pewnym! Morosini ubolewał, że młody Pisani nie został z powodu obowiązków dwa lub trzy dni dłużej poza tym miejscem.
Aż nadto rzucało się w oczy, że ten nieopierzony młokos zadurzył się w miss Campbell, a to nie ułatwiało zadania. W niezadowoleniu Morosiniego nie było cienia zazdrości. Pomyślał tylko, że nieszczęsny chłopiec zaplątawszy się w beznadziejne uczucie, skazany był na cierpienie, a bardzo lubił Angela.
Hieronim Buteau, który słyszał sam koniec rozmowy w sklepie, myjąc ręce przed udaniem się do stołu, spytał:
- Myślałem, że wracasz do Wiednia?
- Nie zamierzałem jechać do Wiednia, lecz do Salzburga, ale mam ważny powód, by zahaczyć o Paryż: chciałbym sprawdzić, czy są tam jakieś wiadomości o Adalbercie, którego milczenie zaczyna mnie niepokoić. To nie będzie wielkie nadłożenie drogi, ponieważ wsiądę tam do Suisse-Arlberg-Vienne Expressu*, który zawiezie mnie do miasta Mozarta najwygodniej w świecie! Wolałbym jednak, żebyśmy o tym nie wspominali przy stole.
Po obiedzie wydanym naprędce przez Cecine, której pilno było zobaczyć, jak intruz wynosi się z pałacu, Aldo zaprowadził Anielkę do Anny Marii. Tam lady Campbell oznajmiła, że jest zachwycona zarówno miejscem, jak i przyjęciem.
Następnie książę wrócił, by załatwić jeszcze dwie czy trzy sprawy ze współpracownikami. Zian zawiózł go na dworzec, gdzie Aldo przybył około kwadransa przed odjazdem pociągu, co pozwoliło mu kupić kilka gazet na drogę.
Z prawdziwą ulgą zajął jednoosobowy przedział. Cieszyło go, że zdołał w ciągu jednego dnia załatwić tak delikatną sprawę. Wiedział, że było to tylko tymczasowe rozwiązanie, lecz hołdując zasadzie, że dosyć ma dzień swojej biedy**, był zadowolony, mogąc odsunąć od siebie to zmartwienie i poświęcić się poszukiwaniom damy ukrytej za czarnymi koronkami.
* Pociąg ten stanie się kilka lat później Arlberg Orient Expressem (przyp. red.).
* * Nowy Testament, Mt 6,34 (przyp. tłum.).
Kiedy otworzył jedną z zagranicznych gazet, rzucił mu się w oczy pewien tytuł: Kradzież w Tower: Klejnoty Korony w niebezpieczeństwie. Wielkie poruszenie w całej Anglii.
Ku ogólnemu zdumieniu skradziono tylko jeden klejnot, i to z taką łatwością, że dziennikarz zastanawiał się, czy można obdarzać zaufaniem środki ochrony zapewnione Skarbowi Wielkiej Brytanii. To prawda, że biorąc pod uwagę reklamę rozpętaną ostatnio wokół Róży Yorku, konserwatorzy Tower uznali, że lepiej będzie umieścić ją w oddzielnej, nawet gorzej strzeżonej gablocie. Ale kto mógł przypuszczać, że ktoś ukradnie ten stary diament, mniej interesujący niż inne jemu podobne, kiedy największe i najsłynniejsze na świecie znajdowały się na wyciągnięcie ręki? Redaktor wysnuł z tego wniosek, że operacja była zapewne dziełem jednego z licznych kolekcjonerów zawiedzionych faktem, że rząd odzyskał ten historyczny diament. Naturalnie komisarz Warren znowu zajął się sprawą, przez którą nie przespał już wielu nocy.
Lektura artykułu skłoniła Morosiniego do posłania ciepłej myśli Warrenowi, zwanemu przez księcia Pterodaktylem.
Kto mógłby podjąć ryzyko - a było nie do przecenienia - zagarnięcia przeklętego kamienia lub raczej... jego wiernej kopii? Lady Mary od dawna spoczywała w szkockiej krypcie rodu Killrenanów, a jej mąż wiódł spokojne dni pod ścisłym nadzorem w klinice psychiatrycznej. Został jeszcze hrabia Solmański, ojciec Anielki, zaciekły wróg Szymona Aronowa, gotowy na wszystko, aby zagarnąć pektorał. Myślał przecież, że ma już szafir stanowiący jego część... Tak, ta zuchwała kradzież mogła być jego dziełem... Anielka wspomniała, że często wyjeżdżał „w interesach".
Albo zrobi! to jakiś kolekcjoner nieznający sprawy, lecz dysponujący środkami na wynajęcie sprytnego złodzieja i wspólników. W każdym razie, skoro teraz prawdziwy diament wrócił na swoje miejsce, Morosiniego przestało interesować, co mogło się stać z jego kopią. A ponieważ z korytarza dobiegł dźwięk dzwonka wzywającego na posiłek, książę złożył gazetę, wsunął ją pod pachę i udał się do wagonu restauracyjnego.
Trzy dni później Aldo wysiadł z pociągu na dworcu w Salzburgu. Był w ponurym nastroju. Nie lubił tracić czasu, tymczasem postój w Paryżu nic nie dał poza długimi godzinami samotnej zadumy. W dalszym ciągu nie wiedział, co się stało z jego przyjacielem Adalbertem.
W mieszkaniu przy ulicy Jouffroy, strzeżonym przez egipskie bóstwa, zastał tylko Teobalda, wiernego sługę archeologa, zawsze skrytego, który i tym razem był zamknięty niczym tebański sarkofag. Pomimo radości na widok księcia na jego pytania odpowiadał „tak*' lub „nie'", nie wdając się w szczegóły. Tak, pan wrócił z Egiptu, gdzie przedłużył swój pobyt. Nie, nie ma go w Paryżu, ale nie wiadomo, gdzie może się teraz znajdować...
Jednak Morosini. wziąwszy Teobalda w krzyżowy ogień pytań, dowiedział się. że przyjaciel nie wrócił prosto z Kairu. Udało mu się też wydobyć ze służącego pewien drobny szczegół: pan podróżował z pewną damą, lecz co do celu podróży Teobald, będąc na skraju załamania nerwowego, zaklinał się na wszystkie świętości, że nic mu o tym nie wiadomo, i przesłuchanie na tym się skończyło.
Co do auta. Vidal-Pellicorne pożyczył je przyjacielowi. Chcąc nic chcąc. Morosini musiał zadowolić się zbyt niekompletnymi informacjami, by mogły zaspokoić jego ciekawość.
Na peronie dostrzegł pewnego pasażera, który wczoraj wieczorem spożywał kolację naprzeciw niego w wagonie restauracyjnym. Był to mężczyzna około pięćdziesiątki, szczupły i elegancki, niezwykle uprzejmy i zadziwiająco skromny jak na stawnego człowieka: ni mniej, ni więcej Aldo patrzył na samego Franciszka Lehara, który po pobycie w Brukseli i Parvzu udawał się na odpoczynek do swojej willi w Bad Ischl.
Dowiedziawszy się, że towarzysz podróży jedzie również do słynnego uzdrowiska, autor „Wesołej wdówki" zaproponował mu miejsce w samochodzie, który po niego przysłano.
- Mamy przed sobą sześćdziesiąt kilometrów, a wspólna podróż będzie milsza niż przesiadka...
- Przyjąłbym pańską propozycję, mistrzu, z największą przyjemnością, gdybym nie zamierzał zatrzymać się w Salzburgu.
- W takim razie, niech mnie pan odwiedzi. Mam wielki sentyment do starych przedmiotów, a pan potrafi o nich opowiadać jak nikt inny! Och, byłbym zapomniał, proszę nie wynajmować pokoju w hotelu Grand, który zamykają z końcem września. Znacznie wygodniej będzie panu w hotelu Elisabeth leżącym nad brzegiem Traunu, prawie naprzeciwko mnie. To miejsce o wieloletniej tradycji, gdzie dba się o to, by przyjmować wyłącznie najlepszych gości. Pamięta czasy, kiedy do Ischl zjeżdżał dwór! A tutaj, niech pan wybierze Österreichisches Hof. Również leży nad rzeką, co jest wielce przyjemne.
Morosini grzecznie podziękował, nie wspominając, że nie zamierza spędzić kilku godzin w rodzinnym mieście Mozarta po to, by udać się na koncert, lecz by wynająć auto bez szofera, aby mieć pełną swobodę. Poza tym ten au-strowęgierski kompozytor był czarujący jak jego muzyka, lecz i gadatliwy. A zatem należało się go wystrzegać.
Po wejściu do starego pałacu zwanego pompatycznie Austriackim Dworem, gdzie nic się nie zmieniło od daty jego powstania, Morosini pomyślał, że nie przez przypadek stanowi replikę Hofburgu, tak bardzo uroczysta panowała tam atmosfera i ściszony był ton rozmów. Hol wypełniono ciężkimi meblami w stylu biedermeier.
Do tego odpowiednio dobrano personel: portier, który go wpuścił, miał prezencję premiera, lokaj - poważną minę szambelana, a bagażowy - surowy wygląd dostojnika kościelnego. Zaprowadzili go do pokoju na pierwszym piętrze, którego okna wychodziły na rwący bieg rzeki Salzach. Dalej widać było twierdzę Hohensalzburg i starą fortecę książąt biskupów. Można tam było dostać się tylko kolejką lub polnymi drogami. Miasto Mozarta roztaczało barokowe piękno: kopuły, dzwony i czarujące wzgórza, tworzące urocze tło obleczone za sprawą jesieni złotem, miedzią i purpurą.
Morosini, który jeszcze nigdy nie był w Salzburgu, z przyjemnością podziwiał widok z balkonu, gdy wtem chwilę błogiej zadumy przerwały wystrzały sportowego silnika, a jego uwagę zwrócił mały roadster* w żywym, czerwonym kolorze z siedzeniami z czarnej skóry, który wyjechał zza rogu i zatrzymał się przed hotelem. Był to amilcar z kierowcą odzianym w kombinezon z czarnej skóry i w duże okulary, w którym Aldo rozpoznał, ni mniej ni więcej, swego przyjaciela bezskutecznie poszukiwanego od dłuższego czasu.
* Roadster - typ nadwozia dwumiejscowego samochodu osobowego, przeważnie pozbawionego dachu (przyp. red.).
Nie zwlekając, zbiegł po cztery schody do holu.
Na widok Morosiniego oczy Adalberta Vidal-Pellicorne'a rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Ty tutaj?... A co cię tu sprowadza?
- Mógłbym również tobie zadać to pytanie. A nawet pytania, gdyż mam ich wiele!
- Będziemy mieli na to dość czasu. Jakżem kontent, widząc cię tutaj.
Był to okrzyk z serca i wkrótce uściskom nie było końca.
- Nie zgadniesz, co się ze mną działo, od kiedy się rozstaliśmy - westchnął Adalbert, podając paszport recepcjoniście, po czym okręcił się wokół własnej osi, by udać się za lokajem. - Nigdy nie zgadniesz, skąd przybywam!
- Spróbuję... Według mnie przybywasz z Wiednia, ale jeszcze niedawno gniłeś na wilgotnej słomie w egipskim więzieniu - wyrecytował Morosini, nie mogąc ukryć uśmiechu satysfakcji na widok osłupiałej miny przyjaciela.
- A skąd ty, u licha, wiesz o tym wszystkim?
- Wiedeń to owoc mojej osobistej dedukcji, ale o twojej egipskiej przygodzie dowiedziałem się od Szymona Aronowa.
- Widziałeś się z nim?
- W zeszłym tygodniu, właśnie w Wiedniu. Razem podziwialiśmy niezwykle piękne przedstawienie. Mógłbyś zadać sobie nieco trudu i napisać do mnie choć parę słów! To nie jest zabronione wśród przyjaciół!
- Tak, wiem, ale... są rzeczy, które lepiej wyjaśnić osobiście. Poza tym wiesz przecież, że nie znoszę pisać.
- Uważałem cię za literata na równi z archeologiem... że nie wspomnę o innych twoich rozlicznych umiejętnościach.
- Napisać książkę lub artykuł dla takiej czy innej akademii, owszem, to leży w mojej naturze, ale sztuka epistolarna nie jest mą mocną stroną!
Lokaj właśnie otworzył przed nimi drzwi pokoju sąsiadującego z pokojem Aida. Adalbert ujął go za ramię.
- Opowiesz mi o tym wszystkim, a ja tymczasem wezmę prysznic i przebiorę się.
- Nie ma mowy! Ja również muszę wziąć prysznic. Właśnie przyjechałem i jeszcze muszę wynająć auto przed kolacją. Porozmawiamy przy stole.
- Chwileczkę! Na co ci auto? Przecież moje jest na dole!
- Wiem, widziałem, ale ponieważ nic nie wiem o twoich planach, pozwól, że ja zajmę się swoimi - odparł Morosini.
- Nie mam żadnych planów oprócz tego, że zamierzam wrócić do Paryża. Jeśli potrzebujesz mnie i mojego auta, jesteśmy do twojej dyspozycji. A propos, po co przyjechałeś do Salzburga?... i co robiłeś w operze z Szymonem? - dodał VidalPellicorne. - Czy przypadkowo... nie chodzi o jakąś...
Zawahał się, podczas gdy lokaj przejęty swoją rolą oddalał się uroczystym i powolnym krokiem. Aldo szeroko się uśmiechnął.
- Załóż się, a wygrasz! - odparł radośnie. - Ale czy chcesz, czy nie, zaczekasz do kolacji!
- Czy to ładnie wystawiać moją ciekawość na takie katusze?
- A to ci dobre! Posłuchaj mnie, niegodziwy człowieku! Od tygodnia zachodzę w głowę, co się z tobą stało, a z twojego bezcennego Teobalda nie mogłem nic wyciągnąć. Możesz być z niego dumny! Jest bardziej dyskretny niż ksiądz w konfesjonale!
- Byłeś u mnie?
- Co za niezwykła dedukcja! Wszystko, co udało mi się z niego wydusić, to że wyjechałeś na urlop z pewną damą. Tak więc, zechcesz, mój drogi, zaczekać do kolacji.
Adalbert nie nalegał dłużej, lecz, ku zdumieniu przyjaciela, poczerwieniał jak burak i czym prędzej zniknął w swoim pokoju.
* * *
Dwaj przyjaciele w eleganckich smokingach zajęli miejsca przy stole w Roten Salon, salzburskim hotelu, w którym wyrażono uwielbienie do cesarstwa przez nadanie nazwy „Österreichischer Hof jednej z dwóch restauracji. Adalbert, który zwykł w niej jadać, zajął się studiowaniem karty dań. Równocześnie wziął przyjaciela w krzyżowy ogień pytań, korzystając z faktu, że byli jeszcze sami w prawie pustej sali.
- Wybacz, że nie przestrzegam twoich zasad, lecz to, co mi się przydarzyło w ostatnich miesiącach, nie jest tak pasjonujące, jak nasze sprawy z Szymonem. Opowiedz, błagam cię, co robiliście razem w operze!
Morosini nie odpowiedział, tylko zaatakował kieliszek Gespritzera*, który podano im jako aperitif, co jeszcze bardziej podsyciło ciekawość Adalberta.
* Gespritzer - woda gazowana zmieszana z winem, napój bardzo popularny w Austrii (przyp. red.).
- No powiedzźe wreszcie, o czym rozmawialiście! - naciskał. - Czy natrafił na ślad opalu lub rubinu?
- Opalu. A nawet zaproponował mi obejrzenie go... z daleka, na pewnej damie o wyniosłej postawie i bardzo tajemniczym zachowaniu.
I nie dając dłużej się prosić, książę opowiedział o wieczorze w operze, a dbając perwersyjnie o budowanie napięcia, zawiesił głos, opowiadając o chwili, w której obaj z Aronowem spostrzegli, że dama w czarnych koronkach zniknęła.
- Zniknęła! - jęknął Adalbert - To znaczy, że pozwoliliście jej zniknąć!
- Nie całkiem... albo nie jeszcze! Wyobraź sobie, że za sprawą przypadku widziałem ją już wcześniej w krypcie Kapucynów.
- A co ty tam robiłeś?
- Zwiedzałem! Za każdym razem będąc w Wiedniu, udaję się tam, żeby złożyć bukiecik fiołków na grobowcu małego Napoleona. W takich chwilach górę we mnie bierze domieszka krwi francuskiej.
Nastąpił dramatyczny opis dziwnego spotkania, ale tym razem Morosini skończył na szalonej pogoni ulicami Wiednia za zamkniętą karetą.
- I dokąd tak biegłeś? - niedowierzająco spytał Adalbert, tak zaintrygowany opowieścią, że aż zapomniał o kawałku węgorza na widelcu, który znieruchomiał w połowie drogi między talerzem a jego ustami.
- Aż do pewnego domu, który łatwo rozpoznałem, ponieważ kiedyś już tam byłem. A kiedy Aronow powiedział mi, do kogo należy loża, w której siedziała nieznajoma, bez trudu skojarzyłem fakty. Ale ty również znasz ten paląc.
- Powiedz, jak się nazywa...
Kawałek węgorza zniknął w ustach archeologa, ale niemal wypadł z powrotem, kiedy Morosini rzucił z uśmiechem:
- Adlerstein! Przy Himmelpfortgasse... Masz, wypij trochę, bo jeszcze się udławisz - dodał, podając szklankę wody przyjacielowi, który pozieleniał, walcząc z upartym kawałkiem ryby.
- Nie przypuszczałem, że to zrobi na tobie takie wrażenie!
Adalbert odsunął szklankę z wodą i wychylił kieliszek wina.
- To nie przez ciebie!... To ta ryba... ma takie straszne ości! A co do wspomnianego pałacu, nigdy tam nie byłem... nie znam go.
- W takim razie, skąd się tam wzięło twoje auto, które służący mył na dziedzińcu?
Jeśli Morosini spodziewał się okrzyków oburzenia lub protestu, to mógł być wielce zawiedziony. Adalbert spojrzał obojętnie w jego stronę i pocierając z zakłopotaniem czubek nosa, uparcie milczał. Aldo podjął więc atak z powrotem.
- Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Jeśli twoje auto było tam zaparkowane, to gdzie, u diaska, ty się podziewałeś?
- Pożyczyłem je...
- Pożyczyłeś?... A komu, jeśli wolno spytać?
- Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej dochodzę do przekonania, że lepiej będzie, jeśli opowiem o mych przygodach. Wtedy wszystko zrozumiesz.
- Słucham.
- Wiesz, że w Egipcie o mały włos nie stałem się ofiarą pomyłki sądowej?
- Oskarżono cię o kradzież posążku, który na szczęście się odnalazł?
- Nie na szczęście... raczej przez czysty przypadek, w zakamarku grobowca, do którego musiał chyba wrócić sam. Prawdziwy złodziej - a mam pewne podejrzenia, kim jest - musiał go tam podrzucić, przestraszywszy się tajemniczej śmierci lorda Carnarvona...
- Tak, słyszałem o tym. Mówi się jednak, że lord zmarł od ugryzienia komara.
- Które wywołało śmiertelne zakażenie, lecz wielu ludzi widzi w tej śmierci rodzaj przekleństwa dotykającego tych, co nie przejęli się napisem odkrytym u wejścia do grobowca: „Śmierć dotknie swymi skrzydłami tego, kto zakłóci spokój faraona". Potem były jeszcze dwa niewytłumaczalne zejścia śmiertelne, zatem powtarzam, mój podejrzany musiał nieźle się wystraszyć.
- A ty wierzysz w to przekleństwo?
- Nie. Nieszczęsny Carnarvon zmarł 5 kwietnia, kiedy sala zawierająca sarkofag nie została jeszcze nawet otwarta. Ale to mnie ocaliło przed więzieniem. Szczerze mówiąc, chętnie bym się zaopiekował tym posążkiem i nigdy bym go nie oddał... Wierz mi, wart był narażenia się na przekleństwo - westchnął egiptolog łamiącym się głosem. - Zachwycająca mała, naga niewolnica ze szczerego złota trzymająca kwiat lotosu. Idealne przedstawienie kobiecej urody! I kiedy pomyślę, że ten nieszczęśnik przetrzymywał ją całymi tygodniami...
- Przestań! - przerwał Aldo. - Jeśli zagłębisz się w tej historii, to nieprędko skończymy. Wróćmy zatem do punktu wyjścia - twego auta, które w cudowny sposób znalazło się w Wiedniu. Zacznij opowieść od chwili twojego uwolnienia...
- Zgoda! Nie muszę ci chyba mówić, że dostałem przeprosiny od ekspedycji i od angielskich władz. Nie mówiąc już o tym, że chcąc załagodzić całą sprawę, zwrócili się do mnie, bym eskortował do Londynu przesyłkę dla British Museum.
- Co za zaszczyt! - zakpił Morosini. - Podejrzewam, że wołałbyś wysłać cenną zawartość do Luwru?
- Bez dwóch zdań! Pomyślałem nawet, czy to nie kolejny podstęp, gdyż lord Carnarvon obiecał, że przekaże Egipcjanom całość znaleziska, ale Carter, który żyje i ma się dobrze, chciał, by jego kraj skorzystał nieco z jego odkryć, a ponieważ to on jest odkrywcą... Tak więc wyruszyłem do Londynu, gdzie zostałem przyjęty z wielkimi honorami i miałem okazję widzieć się z naszym przyjacielem, komisarzem Warrenem.
- Biedaczysko! Wiesz, co mu się przytrafiło? Nasza Róża Yorku znowu zniknęła!
- To, przyjacielu, najmniejsze z moich zmartwień. I proszę cię, nie zmieniajmy tematu - przerwał mu Adalbert. -Tak więc zostałem odpowiednio potraktowany, a nawet wróciłem do Francji z bagażami sir Stanleya Baldwina, który udawał się tam z oficjalną wizytą. Zostałem też zaproszony na wielkie przyjęcie, które wydał lord Crewe, ambasador Wielkiej Brytanii w Paryżu. Spotkałem tam pewną czarującą, młodą osóbkę w potrzebie. Kiedy wyszedłem do ogrodu, żeby wypalić cygaro, byłem świadkiem wielce nieprzyjemnej sceny: jakiś osobnik tarmosił kobietę, chcąc zmusić ją do pocałunku.
-1 pośpieszyłeś jej z pomocą? - z niewinną miną spytał Morosini.
- Ty zachowałbyś się tak samo, lecz ja ruszyłem jej w sukurs z tym większym zapałem, że spostrzegłem, iż to... Liza Kledermann!
W tej chwili Aldo stracił ochotę do żartów.
- Liza? A co ona tam robiła?
- Utrzymuje bliskie kontakty z jedną z córek ambasadora i po przyjeździe do Paryża na zakupy zatrzymała się u niej.
Morosini przypomniał sobie nagle, że w Londynie Kledermann powiedział mu, iż jego córka ma wielu przyjaciół we Francji.
- A kim był napastnik?
- O, nikt taki. Jakiś zwykły attache wojskowy przekonany, że uniform wystarczy, by podbić kobiece serce. Zresztą wkrótce niepostrzeżenie opuścił przyjęcie.
- A Liza?
- Podziękowała mi za wybawienie jej z przykrej sytuacji, a potem rozmawialiśmy. O wszystkim i o niczym. To było bardzo przyjemne - westchnął Adalbert, który najwyraźniej był myślami daleko stąd.
- A czy teraz dobrze się czuje?
Adalbert uśmiechnął się anielsko, nie zauważywszy, że ton Aida stawał się coraz bardziej oschły.
- Bardzo dobrze... To wspaniała dziewczyna! Spotkaliśmy się potem dwa czy trzy razy, na obiedzie, koncercie, na pokazie mody...
- Innymi słowy, od tej pory się nie rozstawaliście? I jakby tego było wam mało, wyjechaliście razem na urlop?
Zdecydowanie kwaśny ton przyjaciela przebił w końcu miękki kokon błogostanu, w którym Vidal-Pellicorne zamknął się na kilka chwil. Otrząsnąwszy się, spojrzał na przyjaciela z miną kogoś, kto obudził się właśnie z głębokiego snu.
- A cóż ty insynuujesz? Nawiązaliśmy prawdziwą nić przyjaźni! Oczywiście wspominaliśmy czasem o tobie...
- Co za zbytek łaski!
- Myślę - ciągnął Adalbert - że ona nadal bardzo cię lubi, pomimo stylu, w jakim się rozstaliście. I bardzo tęskni za Wenecją.
- Nikt jej nie zabrania tam wrócić. A co do tej podróży?...
- Już mówię! Pewne biuro, o którym już ci chyba wspomniałem, poprosiło mnie, bym udał się na krótki wypad do Bawarii, gdzie miałem obserwować poczynania niejakiego Hitlera, który ostatnio zaatakował słownie Republikę Weimarską i gromadzi wokół siebie coraz większe rzesze zwolenników. Lecz żebym nie zwracał zbytnio na siebie uwagi, poproszono mnie, abym udał się tam samochodem jak zwykły turysta. A najlepiej, żebym kogoś ze sobą zabrał. A ponieważ Liza miała wrócić do Austrii na urodziny babki, pomysł odbycia podróży moim samochodem wydał się jej zabawny, i pojechaliśmy... jak przyjaciele - uściśli! Adalbert, rzuciwszy zaniepokojone spojrzenie na chmurną twarz przyjaciela.
- I chociaż wysłano cię do Niemiec, przyjechałeś do Wiednia?
- Nie. Do Monachium, gdzie moje zadanie zatrzymało mnie dłużej, niż się spodziewałem. Dlatego, nie chcąc krępować Lizy, pożyczyłem jej auto, by mogła dotrzeć do Bad Ischl na czas. Pomimo że miała na to ochotę, najpierw odmówiła, gdyż planowała potem pojechać do Wiednia. Lecz przekonałem ją, mówiąc, że przyjadę po auto, jak tylko zakończę swoje sprawy. No i jestem! Dodam, że nie widziałem się z Lizą. Kiedy przyjechałem, powiedziano mi, że wyjechała na bal do Budapesztu. To wszystko.
- A czy ona wiedziała, po co jedziesz do Niemiec?
- Nie żartuj! Powiedziałem jej, że organizuję kongres archeologiczny.
- I uwierzyła?
Spojrzenie, które Adalbert utkwił w twarzy Aida, wyrażało najwyższy stopień niewinności.
- Nie miała powodu, aby mi nie wierzyć. Już ci mówiłem, że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.
- No to masz więcej szczęścia niż ja! A teraz zapomnijmy o tym i zajmijmy się opalem. Czy masz jakiś pomysł, jak przekonać damę w czarnych koronkach, żeby nam go sprzedała?
- Jak to? Przecież znam ją jeszcze mniej niż ty! Nigdy jej nie widziałem! Najlepiej będzie pojechać jutro do Ischl. Powinniśmy zastać tam panią von Adlerstein, gdyż kiedy dzisiaj zabierałem auto, jeszcze nie wróciła.
* * *
Następnego dnia, podczas gdy mały, czerwony amilcar przemierzał pięćdziesiąt sześć kilometrów dzielących Salzburg od Bad Ischl poprzez czarujący, pagórkowaty pejzaż okraszony jeziorami, Aldo błądził myślami wokół swej dawnej sekretarki. Gdyby nie fakty, nigdy by nie uwierzył, że może pójść na bal, dać się emablować w ogrodzie ambasady natrętnemu oficerowi, prowadzić sportowe auto, czy wreszcie, podróżować w towarzystwie Adalberta... Jednocześnie nie śmiał mu zadać otwarcie pytania, czy ten przypadkiem się w niej nie zakochał.
Nagle doznał olśnienia: myśląc o Lizie jak o kobiecie, odwracał się od rzeczywistości. Jeśli Liza przebywała w Wiedniu podczas pobytu w nim tajemniczej damy, musiała ją znać! A zatem, miast planować podbój starej hrabiny, którą z pewnością trudno będzie zawojować, czyż nie prościej było odnaleźć wnuczkę?
- Do diaska! - obwieścił wynik rozmyślań. - W końcu pracowała ze mną przez dwa lata! Jeśli ktoś miałby nam udzielić informacji, to właśnie ona!
Adalbert, nie odrywając oczu od drogi, wybuchnął śmiechem.
- I ty sądzisz, że Liza byłaby dobrym źródłem informacji? Kłopot w tym, jak ją przekonać.
- Myślę, że nie powinno ci to nastręczyć trudności, skoro jesteście tak dobrymi przyjaciółmi - odparł Morosini ze szczyptą sarkazmu.
- Nie bardziej niż tobie. To płocha dziewczyna i nie wiem, jakie ma plany.
- Pożyczyłeś jej swój ukochany samochód, służyłeś jako rycerz przez...
- Dwa tygodnie! Nie dłużej!
- ...i nie powiedziała ci, dokąd się wybiera po pobycie w Budapeszcie?
- Nie. Zagadnąłem ją o to, lecz nie dostałem konkretnej odpowiedzi. Może planowała krótki wypad do Polski, gdzie ma przyjaciół, albo do Istambułu... a może do Hiszpanii. Odniosłem wrażenie, że nie chce, bym mieszał się w jej życie. Jest taka niezależna... A może, po prostu, miała mnie dość?
* * *
Ischi zawdzięczało swą sławę naturalnym źródłom słonym i siarkowym. Dwór wybrał to ładne miasto u zbiegu rzek Ischi i Traun na letnią rezydencję, a arystokracja, która podążała za rodziną cesarską, uczyniła z niego jeden z pierwszych najelegantszych kurortów w Europie. Ściągali tu najwięksi artyści, aby prezentować swe dzieła przed wyjątkową publiką.
Powiadano, że Franciszek Józef, a po nim jego bracia, zawdzięczali przyjście na świat słonym kąpielom przepisanym przez doktora Wirer-Rettenbacha arcyksiężnej Zofii, ich matce. Również tutaj miał miejsce „cesarski romans", zaręczyny, o których postanowiono w kilka minut, młodego cesarza i jego czarującej kuzynki, Elżbiety, oraz ogłoszono zawarcie związku małżeńskiego jej starszej siostry - Heleny.
I chociaż monarchia była już tylko wspomnieniem, pozostawiła po sobie wiele nostalgii. Miłośnicy, a zwłaszcza miłośniczki dawnych czasów, zjeżdżali tu licznie podczas pełni sezonu, aby śnić o przeszłości w parku lub przed kolumnami przypominającego greckie budowle pałacu Kaiser Villa, gdzie miało miejsce wiele pamiętnych wydarzeń. Nie brakowało gości także jesienią, i ci byli najbardziej zagorzali w poszukiwaniu śladów minionej epoki.
Ischi sprawiało wrażenie, jakby czas stanął tu w miejscu. Dotyczyło to zwłaszcza wyglądu kobiet: mało lub żadnego makijażu, brak krótkich fryzur i długie suknie bądź tradycyjne stroje regionalne.
- Nie do wiary! - wyszeptał Morosini, kiedy amilcar zatrzymał się przed hotelem, na miejscu, które zwolniła właśnie jakaś kareta. - Bez tego auta czułbym się tu jak własny ojciec. Pamiętam, że odwiedził Ischl dwa czy trzy razy.
- Miejscowi mają swój rozum. Dobrze wiedzą, że relikwie cesarstwa są ich najlepszą reklamą. Hotel nosi imię Elżbiety, łazienki - Rudolfa lub Giseli, a najpiękniejsza panorama - Zofii. Nie licząc placów Franciszka Józefa czy Franciszka Karola. Co do nas, ulokujemy się, zjemy obiad i zaczekamy, aż przyjdzie odpowiednia chwila, by udać się do pałacu. Adlersteinowie wybudowali Rudolfskrone, kiedy ich stara, górska siedziba przestała nadawać się do zamieszkania z powodu groźnego osuwiska.
- Zadziwiasz mnie! Znasz takie szczegóły! - rzucił Morosini z podziwem. - A przecież nie jesteśmy w Egipcie.
- Nie, lecz jeśli się spędziło dłuższy czas w podróży w towarzystwie, trzeba podtrzymywać rozmowę. A można powiedzieć, że dużo rozmawialiśmy z Lizą.
- To prawda. Zapomniałem. A nie wiesz przypadkiem, gdzie się ten pałac znajduje?
- Na lewym brzegu rzeki Traun, na zboczu Jainzenbergu - odparł VidalPellicorne z niewzruszoną miną.
* * *
Tonąca w morzu zieleni willa Rudolfskrone, zbyt duża jak na dom myśliwski, a dzięki loggiom, frontonowi i wielu oknom wychodzącym na przepiękną panoramę przypominająca wenecki pałac, przedstawiała miły dla oka widok. Podziwiając go, łatwo można było zrozumieć, dlaczego pani von Adlerstein opóźniała wyjazd, chociaż jesień zawitała tu już na dobre. Z pewnością przyjemniej było mieszkać w tym miejscu niż w pałacu przy Himmelpfortgasse.
Kamerdyner noszący z godnością skórzane, sznurowane spodnie i kurtkę z ciemnozielonej ratyny*, co wywołałoby ból zębów u jego brytyjskich kolegów, przyjął gości przed wysoką bramą.
* Ratyna - gruba tkanina, rodzaj flauszu (przyp. red.).
Pomimo kompletu zaprezentowanych mu kart wizytowych wyraził wątpliwość, czy pani ich przyjmie bez wcześniejszej zapowiedzi. A zresztą hrabina była cierpiąca. Aldo postanowił jednak, że dłużej nie pozwoli wodzić się za nos i spytał:
- A czy panna Liza jest w domu?
Magiczne słowa! W jednej chwili surowa maska służącego opadła.
- Och, jeśli panowie jesteście jej przyjaciółmi, to co innego! Właśnie mi się zdawało, że już widziałem nie tak dawno to małe, czerwone auto.
- Pożyczyłem je pannie Lizie - wyjaśnił Vidal-Pellicorne - ale jeśli jest cierpiąca, nie zamierzamy przeszkadzać. Przyjdziemy kiedy indziej.
- Zaczekajcie, szanowni panowie, będę próbować. Kilka minut później kamerdyner otworzył drzwi do małego salonu o ścianach pokrytych beżowym adamaszkiem, gdzie długie firanki w oknach zasłaniały widok na drzewa w parku. Salon wypełniały fotografie w srebrnych ramkach, a na szezlongu, trzymając na kolanach kałamarz, leżała dama o siwych włosach, lecz gładkiej twarzy. Na widok wchodzących odstawiła go energicznym ruchem. Gościom wydawało się, że kobieta pochodzi z innych czasów, tych zatrzymanych na pożółkłych fotografiach. Lecz jej ciemne oczy zachowały zadziwiający blask. Uśmiech, który zagościł nagle na jej twarzy, był dokładną repliką uśmiechu Lizy.
Bez wahania wyciągnęła w stronę Adalberta szczupłą dłoń ozdobioną pięknymi pierścieniami, nad którą archeolog się niezwłocznie pochylił.
- Pan Vidal-Pellicorne, nieprawdaż? - spytała. - Miło mi pana poznać. Chociaż żałuję nieco, że pan tak łatwo ulega kaprysom mojej wnuczki. Kiedy ją ujrzałam za kierownicą pańskiego auta, byłam zaskoczona i zaniepokojona. Czy to aby bezpieczne?
- Całkowicie, pani hrabino! Panienka Liza świetnie prowadzi.
Stara dama zwróciła się teraz do drugiego gościa, lecz jej uśmiech był już tylko zdawkowy.
- Pomimo znakomitego nazwiska, książę Morosini, nie mam przyjemności znać pana. A jednak zdaje mi się, że postanowił pan przypuścić oblężenie na mój dom w Wiedniu? Doniesiono mi, że pytał pan o mnie kilka razy.
Oschły ton wyraźnie mówił, że zawziętość Aida była jej nie w smak.
- Przyznaję, jestem winny, hrabino, i proszę o wybaczenie... To szpiegowanie było nie na miejscu.
Hrabina drgnęła i zmarszczyła brwi.
- Szpiegowanie? Co za okropne słowo! A powód? Proszę mi podać powód!
- Chciałem rozmawiać z panią w niezwykle ważnej sprawie, którą obecny tu mój przyjaciel interesuje się na równi ze mną.
- A cóż to za sprawa?
- Zaraz to wyjawię, lecz wcześniej, czy pozwoli pani, że zadam jej jedno pytanie?
- Proszę, niech pan siada.
Aldo zagłębiając się w wyścielanym adamaszkiem fotelu, równocześnie spytał:
- Utrzymuje pani, że mnie nie zna. A czy panna Kledermann nigdy o mnie nie wspominała?
- A powinna? Musi pan zrozumieć - dodała pani von Adlerstein, aby złagodzić nieco obcesowość tej uwagi - że Liza zna wiele osób rozsianych po całej Europie. Trudno zliczyć jej przyjaciół. A więc, twierdzi pan, że już kiedyś ją spotkał? A gdzież to?
- Tam, gdzie mieszkam, w Wenecji.
Morosini stwierdził, że wyjawienie prawdy nie ma sensu. Jeśli Liza - może dlatego, że nie była z tego dumna - nie uznała za słuszne opowiedzieć babce, co robiła w pałacu Morosinich, to zdradzenie tego nie należało do niego.
- To mnie wcale nie dziwi - zauważyła hrabina. - Ona kocha to miasto, gdzie, jak mi się zdaje, często przebywa. Lecz co miał mi pan tak ważnego do powiedzenia?
Morosini milczał przez chwilę, by lepiej dobrać słowa.
- Oto, jak się sprawy mają. Siedemnastego października tego roku, razem z baronem Palmerem, siedziałem w loży Ludwika Rothshilda na przedstawieniu „Kawalera srebrnej róży". Dodam, że przybyłem z Włoch na zaproszenie barona tylko po to, by wysłuchać tej opery. Tego wieczoru, kiedy uniosła się kurtyna, zobaczyłem, jak do pani loży weszła niezwykle elegancka dama, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie. I właśnie na temat tej damy chciałem z panią porozmawiać, pani hrabino. Chciałbym ją poznać.
- A dlaczegóż to, jeśli wolno spytać? - Ton hrabiny znowu stał się wyniosły, lecz książę postanowił się tym nie przejmować. - Może przez zamiłowanie do romantyzmu? Jest pan wenecjaninem, a tajemnica, która otacza tę kobietę, podsyca pańską ciekawość i wyobraźnię.
Najwyraźniej, nie przypadłem jej do gustu - pomyślał Morosini. - Ten typek z Wiednia musiał ją źle do mnie nastawić.
Postanowił grać w otwarte karty.
- Chodzi o poważną aferę, powiedziałbym, bardzo poważną. Dama ta posiada klejnot, który muszę zdobyć za wszelką cenę.
Zdziwienie i oburzenie odebrało hrabinie na chwilę mowę, by po chwili zamienić się w gniew.
- Pospolita i ordynaryjna chciwość handlarza! Ot, co! Kwestia pieniędzy! Nawet jeśli nie miałam okazji poznać pana, słyszałam o panu jako o sprytnym handlarzu starymi klejnotami. W tej sytuacji - dodała - sądzę, że nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia! Zegnam pana! A przy okazji, zwrócę uwagę wnuczce, by lepiej dobierała przyjaciół!
Aldo miał wielką ochotę rzucić w twarz opryskliwej, starej damie, że jej cudowna wnuczka, przebrana za kwakierkę, pracowała u niego przez dwa lata, lecz zachował zbyt wiele przyjaźni dla fałszywej Holenderki, aby jej to zrobić. Przełknąwszy złość, próbował przekonać hrabinę.
- Proszę mnie nie potępiać, póki mnie pani nie wysłucha! To nie jest tak, jak pani myśli, przysięgam, że nie ma w tym żadnej chciwości ani nadziei za zysk! Ten klejnot... a przynajmniej opal, który tkwi w środku, ma tragiczną historię, jak to zwykle się dzieje w przypadku kamienia zabranego z przedmiotu otoczonego kultem. Tak jest i w tym przypadku, jeśli, jak mnie zapewniono, klejnot nosiła nieszczęsna cesarzowa Elżbieta. Odkupić go od tej damy, to oddać jej wielką przysługę, niech mi pani wierzy...
- Lub złamać jej serce! Dość tego, książę! Dotyka pan rodzinnej tajemnicy, której ja na pewno tu nie odkryję! A teraz, przykro mi, ale nie mam więcej czasu dla pana!
Trudno byłoby obstawać przy swoim, nie zachowując się jak grubianin. Adalbert postanowił przyjść przyjacielowi z pomocą.
- Hrabino, niech mi pani pozwoli wtrącić słowo. Wszystko, co powiedział książę Morosini, jest czystą prawdą! On i ja poszukujemy kilku klejnotów, które w dawnych czasach były związane z przedmiotem kultu. Odnaleźliśmy już dwa. Zostały jeszcze dwa kolejne i opal jest jednym z nich.
- Nie kwestionuję pańskich słów, ani słów księcia, ale w takim razie, chcąc kupić ten klejnot, będziecie musieli zaczekać, aż dostanie się w ręce spadkobierców właścicielki, gdyż dopóki ona żyje, nie zdobędziecie go. A teraz, żegnam panów!
Hrabina wezwała dzwoneczkiem kamerdynera, który zaprowadził gości do wyjścia.
- Domyślasz się, czego się tak przestraszyła? - szepnął przyjacielowi na ucho Morosini, kiedy zbliżali się do auta.
- Nie mam pojęcia, ale odniosłem to samo wrażenie.
- Być może zaatakowałem ją zbyt gwałtownie? Mam nieprzyjemne uczucie, że popełniłem straszną gafę.
- Jest taka możliwość, ale nie na pewno. Z takimi kobietami trzeba rozmawiać szczerze. Może lepiej by się stało, gdybyśmy tylko spytali ją, gdzie jest Liza? Wnuczka mogłaby się okazać bardziej... elastyczna?
- Nie bądź taki pewien! A poza tym, ona może nic nie wie na ten temat.
Hrabina nie ma pojęcia, że jej kochana wnuczka spędziła dwa lata u mnie...
- A ty nie możesz tego strawić!
Przyjaciele wsiadali do amilcara, kiedy na dziedziniec zajechała kareta i zatrzymała się tuż przed maską samochodu. Wypadł z niej młody człowiek z walizką, którego Morosini poznał od pierwszego spojrzenia. Był to ów napastnik z hotelu Demel. Zresztą, tamten również poznał przeciwnika. Postawiwszy walizkę, rozogniony młodzieniec rzucił się do Aida.
- To znowu pan? Zdaje mi się, że przestrzegałem pana, ale pan, jak widać, jesteś uparty! Dlatego ostrzegam po raz ostatni: proszę dać jej spokój, inaczej będzie miał pan ze mną do czynienia!
Miał odejść, kiedy Morosini straciwszy cierpliwość, chwycił awanturnika za poły szarej kurtki z zielonymi wyłogami, zmuszając go, by stanął z nim twarzą w twarz.
- Hola, mój chłopcze! Zaczyna mi pan grać na nerwach, więc ustalmy coś raz na zawsze! Nikomu nie zakłócam spokoju, zamierzam tylko spotkać się z panią von Adlerstein i chciałbym się dowiedzieć, co ma pan przeciw temu?
- Niech pan nie udaje niewiniątka! Nigdy nie chodziło panu o moją ciotkę Vivi, ale o mą kuzynkę Lizę! Więc niech pan przyjmie do wiadomości, że ja, Friedrich von Apfelgrüne*, mam zamiar się z nią ożenić i nie będę tolerować absztyfikantów kręcących się wokół niej! A teraz, proszę mnie puścić, bo jeszcze mnie pan udusi!
* Apfelgriine po niemiecku znaczy ..zielone jabłko" (przyp. red.).
- Wolnego, młody człowieku! Nie wypuszczę pana, póki mnie pan nie przeprosi! - huknął Morosini, jeszcze mocniej ściskając elegancika. - Nikt nie będzie mnie nazywać absztyfikantem!
- Ni... gdy! - zabulgotał młodzieniec.
- Puść go! - rzucił Adalbert, widząc, co się święci. - Tak ściskasz to zielone jabłko, że jeszcze dojrzeje za wcześnie!
Na odsiecz młodzianowi ruszył kamerdyner.
- Panie Fritz, proszę się opamiętać! Przecież sam pan wie, że panna Liza nie cierpi pańskiego sposobu traktowania jej przyjaciół powyżej dziesiątego roku życia. Co do Waszej Wysokości, niech pan raczy wypuścić pana Frit-za! Pani hrabina będzie bardzo niezadowolona, kiedy się dowie...
- Chodź tu do mnie, Fritz, i przestań błaznować! - huknęła stara dama, która ukazała się na schodach wsparta na lasce. - Kiedy ty wreszcie zmądrzejesz? Proszę przyjąć, książę, moje przeprosiny i jego również! Ten młodzieniec traci rozum, kiedy tylko chodzi o kuzynkę.
Morosiniemu nie pozostało nic innego, jak wypuścić zdobycz, ukłonić się i zająć miejsce w aucie obok Adalberta, który ruszył tak gwałtownie, że spod kół posypał się żwir.
Przyjaciele jechali w stronę miasta w milczeniu, każdy zajęty swoimi myślami, wreszcie Adalbert mruknął:
- Wyobrażasz sobie, że Liza mogłaby zostać żoną tego chłystka?
- Ani trochę! - odparł zapalczywie Morosini. - Na szczęście Fritz należy do ludzi biorących pobożne życzenia za rzeczywistość! Ale coś mi się zdaje, że Liza bardzo cię interesuje? Cały czas myślisz tylko o niej, podczas gdy my ponieśliśmy właśnie sromotną klęskę.
- Tak, gdyż od tej chwili jest ona jedyną osobą, która może nas naprowadzić na ślad tajemniczej damy z opalem.
- Wszystko zepsułem! - rzucił wściekły Morosini. - Nie powinienem tak otwarcie atakować hrabiny. Teraz nigdy nam nie powie, gdzie się znajduje nasza droga Mina.
- Przestań ją tak nazywać! - przerwał Adal. - To nie do wytrzymania! A może babka wyjawi to przede mną? Na przykład jutro? Powiem jej, że wyjechałeś...
- Dlaczego nie? W naszej sytuacji... - Morosini wzruszył ramionami zniechęcony.
Tymczasem łaskawy los nieoczekiwanie zesłał im pomocnika.
Po ponurej kolacji złożonej z pstrągów spożytych w prawie pustej jadalni przyjaciele dla kurażu, po deszczu, który spadł po południu gnany przenikliwym wiatrem, udali się na coś mocniejszego do baru. Był on jedynym, nieco cieplejszym miejscem w hotelu. Czekała tam na nich niespodzianka: przy wysokim, mahoniowym kontuarze, ledwo utrzymując się na taborecie, młody Apfelgrime wylewał żale przed znudzonym barmanem.
- Żeby wysłać mnie do hotelu, mnie, wnuka... rodzonej siostry! Powiedzieć, że nie ma dla mnie miejsca, podczas gdy pod tym przeklętym dachem jest co najmniej... piętnaście pokoi! A ja przenoszę się do hotelu! Rozumiesz coś z tego, Wiktorze?
- Nie pierwszy raz się to panu przytrafia, panie Fritz. Zawsze kiedy willa Rudolfskrone jest pełna gości.
- Ale o to chodzi, że żadnych gości nie ma! Nie widziałem tam psa z kulawą nogą! Mojej kuzynki Lizy też nie ma... ale ciotka Vivi nie chce mnie widzieć na oczy. Gdybym tylko wiedział dlaczego. Nalej mi jeszcze jednego sznapsa, Wiktorze. To mi dobrze zrobi.
Przyjaciele zająwszy miejsca przy sąsiednim stoliku, wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Obaj myśleli o tym samym: może należało pokręcić się wokół domu? Hrabina bała się czegoś lub kogoś, a mimo to przepędziła siostrzeńca, który mógł się jej przydać.
Ale ponieważ natychmiastowe wyjście mogło wzbudzić podejrzenia, zamówili jeszcze dwie wódki z wodą i usiedli wygodniej, nastawiając uszu na lamenty Fritza von Apfelgrüna, które z każdym sznapsem stawały się coraz bardziej bełkotliwe. W końcu nadeszło nieuniknione: Fritz padł na bar z głową ukrytą w dłoniach i zasnął.
- A niech to diabli...! - jęknął barman przez zaciśnięte zęby. - Będę musiał zanieść go do łóżka.
- Przyślemy panu portiera - rzucił Morosini, kładąc kilka monet na stoliku.
- Panowie już wychodzą?
- Idziemy odwiedzić przyjaciela...
- W takim razie, zaraz zamykam. Pewnie już nikt nie przyjdzie. Psa by nie wygonił w taką pogodę.
W rzeczy samej, znowu rozpadał się deszcz, bębniąc monotonnie o hotelowe markizy. Adalbert i Aldo udali się do pokoi, zabrali kaszkiety, płaszcze nieprzemakalne, a smokingi zamienili na wełniane swetry i flanelowe pan-talony. Tak zabezpieczeni przed pluchą zeszli do garażu i podnieśli dach w aucie.
- Przed nami długa droga - powiedział Vidal-Pellicorne. - Ukryjemy auto w jakimś gąszczu, a dalej pójdziemy na piechotę.
- Czy dobrze robimy, urządzając tę ekspedycję? - spytał Morosini. - Może ponosi nas wyobraźnia?
- Nie sądzę. Skoro hrabina wyekspediowała Fritza, który wygląda mi na poczciwca i ją lubi, to znaczy, że jego obecność jej w czymś przeszkadza. Musi na kogoś czekać. Dałbym się pokroić na kawałki, że mam rację.
Pokonując zbocze Jainzenberg, potężna limuzyna jadąca przed amilcarem zwolniła, a snopy jej świateł ślizgały się wolno po sosnach, jakby szukając drogi. Tknięty intuicją Adalbert zgasił reflektory i silnik, sam nie wiedząc dlaczego. Już po chwili się okazało, że miał rację. Wkrótce limuzyna wjechała w aleję prowadzącą do Rudolfskrone.
- Oto ten lub ci, na których czekała hrabina i powód, dla którego chciała zostać sama... - rzekł Morosini.
- Teraz my musimy znaleźć ustronne miejsce.
Adalbert ponownie włączył silnik i światła, co wystarczyło, by trafił na leśny trakt, przy którym wkrótce zatrzymał pojazd.
- No to w drogę! - rzucił Aldo, wyskakując z wozu.
Po niebie przepływały gęste, deszczowe chmury, ale było dość jasno; mężczyźni zaczęli biec, aż wreszcie ich oczom ukazał się niewielki pałacyk, czy może raczej ogromna willa, a przed jej drzwiami limuzyna widziana wcześniej na drodze.
W dwóch oknach salonu, w którym zostali przyjęci po południu, dostrzegli światło.
- Chyba nie będzie trudno się wspiąć - szepnął Adalbert - ale musimy zachować ostrożność. Podczas naszej poprzedniej wizyty słyszałem szczekanie psów.
- Tak, ale jeśli hrabina oczekiwała nocnych gości, z pewnością kazała je zaniknąć.
Główna aleja biegnąca przed domem przecinała na pół trawnik wysadzany cisami przyciętymi, naprzemiennie, w stożki i kule. Aldo i Adalbert obeszli go dookoła, zanim niepostrzeżenie dotarli do celu.
Pokonanie muru zbudowanego z wielkich, kamiennych bloków nie sprawiło większego trudu mężczyznom niestroniącym od sportu i ćwiczeń fizycznych. Pomagając sobie nawzajem, Aldo i Adalbert wspięli się bezszelestnie i weszli do loggi, gdzie światło padające z okien pozwalało poruszać się bez trudu wśród ustawionych tam mebli i roślin.
Posuwając się na czworakach, spiskowcy podeszli do okien, upewniając się, czy mają pod ręką broń.
To, co ujrzeli, wprawiło ich w osłupienie.
Spodziewali się jakiejś dramatycznej sceny, może widoku hrabiny stawiającej czoło nieprzyjacielowi, a tymczasem obrazek był niemal sielski. Nieopodal kominka, w którym rozpalono ogień, siedziała pani von Adlerstein w długiej, aksamitnej sukni z weluru, ozdobionej kilkoma sznurami pereł. Hrabina spoglądała spokojnie na starszego mężczyznę ze szpakowatą bródką i koroną białych włosów otaczających łysinę. Jego opalona twarz i piękne, silne ręce zdradzały tryb życia na świeżym powietrzu i mniej zaawansowany wiek, niż na to wyglądał po pierwszym pobieżnym spojrzeniu. Siedząc przy małym stoliku, zaspokajał niemały apetyt dorodnym pasztetem i białym winem wypełniającym kryształowy rżnięty kieliszek.
Kobieta i mężczyzna milczeli, co obserwatorzy mogli stwierdzić przez jedno z półotwartych okien.
- Nie sądzisz, że powinniśmy stąd odejść? - szepnął Morosini, zażenowany intymnością tej sceny. - Myliliśmy się i teraz zachowujemy się jak nicponie.
- Bądź cicho! Musimy tu zostać! Nie zrobiliśmy tego na próżno. A poza tym... nigdy nic nie wiadomo!
Tymczasem w salonie starszy pan wstał i podszedł do kominka. Oparł się o jego brzeg łokciami i zapalił cygaro, pytając uprzednio o zgodę.
- Droga Walerio, dziękuję, że pamiętała pani o moim potężnym apetycie!
Posiłek był wyśmienity.
- A może filiżanka kawy? Józef zaraz przyniesie...
- Jest późno. Nie śmiałem o nią prosić.
Stara dama jednym gestem rozwiała obiekcje gościa i wezwała Józefa.
- A teraz czekam na wyjaśnienia. Pański list mnie wystraszył; cała ta tajemnica wokół wizyty, podczas gdy prościej byłoby przyjechać jawnie.
- Sam bym wolał takie rozwiązanie od jazdy z Wiednia do Ischl i powrotu w środku nocy, lecz moje zadanie wymaga zachowania tajemnicy i to w pani interesie, Walerio. Nikt nie może się dowiedzieć, że tu jestem. Czy wykonała pani dokładnie moje zalecenia?
- Oczywiście. Oddaliłam służbę, oprócz starego Józefa, i zamknęłam psy. Czyżby chodziło, na Boga, o sprawę wagi państwowej?
- To właściwe słowo, kiedy się jest wysłannikiem kanclerza. Jego wielebność Seipel chciał, żebym porozmawiał o pani protegowanej.
- O Elzie...?
Gość nie odpowiedział natychmiast, gdyż dało się słyszeć dyskretne pukanie i do salonu wszedł Józef z kawą, bitą śmietaną, mrożoną wodą i ciasteczkami. Zastawioną po brzegi tacę postawił na małym stoliku, który przysunął w stronę kominka, po czym odszedł, nisko się kłaniając.
- A widzisz, że dobrze zrobiliśmy, zostając - szepnął Adalbert. - Coś mi mówi, że usłyszymy tu wielce interesujące rzeczy.
Ponieważ taca znajdowała się na wyciągnięcie ręki, pani von Adlerstein sama nalała gościowi kawy. Delikatna porcelana dźwięczała, zdradzając niepokój starej damy.
- Czego chce nasz kanclerz? - spytała drżącym głosem.
- Obawia się, że Elza jest w niebezpieczeństwie, a sama pani wie, do jakiego stopnia ten wielki chrześcijanin przejął się kolejnymi tragediami, które dotknęły dom Habsburgów. Chciałby za wszelką cenę zakończyć tę ponurą serię.
- Bardzo mu za to dziękuję, lecz proszę powiedzieć, w jaki sposób ta nieszczęsna kobieta żyjąca w ukryciu może ściągnąć na siebie zły los?
- W ukryciu?... Niezupełnie. Zdarza się jej pokazywać w operze i to w pani loży.
- Do tej pory nikomu to nie przeszkadzało. Zresztą rzadko się pojawia. Widziano ją tam tylko trzy razy.
- O trzy za dużo! Niech pani zrozumie, Walerio, ta kobieta o dostojnej postawie i niedzisiejszej elegancji, ukrywająca z taką starannością twarz, lecz niedbająca o ukrycie klejnotów nie może nie wzbudzać ciekawości. Sam byłem w operze na ostatnim spektaklu i zauważyłem, że kilku widzów obserwuje ją z wielką uwagą. Zwłaszcza dwóch mężczyzn, którzy zajmowali lożę barona Rothschilda. Nie spuszczali z niej oczu i sądzę, że nie byli jedyni. Musimy z tym skończyć albo wpędzimy się w kłopoty!
- Zabronić jej chodzenia cło opery? Wystaw pan sobie, że myślałam już o tym, ale przyjdzie mi to z trudem. To dla niej tyle znaczy! Jest to jej jedyna nadzieja... Chociaż, muszę przyznać, stara się zachować wszelkie środki ostrożności, dlatego zawsze przychodzi po podniesieniu kurtyny, kiedy wszyscy ci melomani są już w swoistym transie. Podczas przerw nie wychodzi, chowa się w głębi loży, tak że widać tylko jej wachlarz, do którego przyczepiła srebrną różę. A wychodzi, jak tylko zabrzmią ostatnie akordy. Czyż nie prosiłam pana, by rozpuścił plotkę, że jest chora, na wypadek gdyby stawiano jakieś pytania?
- Wzbudza coraz większe zainteresowanie. Ten jej wygląd, ta postawa, która przypomina... inną kobietę, nadal obecną w pamięci wielu ludzi. Nie, moja droga, należy położyć temu kres! Chyba że przyjdzie z odsłoniętą twarzą i w innej sukni. - To niemożliwe!
- Dlaczego? Czyżby... była podobna do cesarzowej?
- Tak, i to o wiele bardziej niż przed dwunastu laty. To nawet trochę dziwne.
Hrabina sięgnęła po laskę, wstała i powoli ruszyła w stronę postumentu, na którym spoczywało popiersie Elżbiety. Kobieta, którą przedstawiało, otrzymała od życia cios, z którego nigdy się nie podniosła: śmierć dziecka. Powyżej wysokiego kołnierza sięgającego aż do uszu, jej piękna twarz pod koroną warkoczy była napięta, naznaczona boleścią, lecz dumna i wyniosła. Oblicze istoty, która nie mając już nic do stracenia, wyzywała los. Stara dama położyła dłoń na marmurowym ramieniu.
- Elza darzy ją kultem i zależy jej, jak sądzę, na podkreślaniu podobieństwa, ale jeśli ukrywa twarz, to nie tylko przez ostrożność. Ona nie wie, co to jest. Niech mnie pan nie pyta o przyczynę, gdyż tego panu nie powiem!
- Jak pani sobie życzy. A czy wie pani, że uważa się ją za córkę cesarzowej i Ludwika II Bawarskiego*?
* Cesarzową Elżbietę (zwaną Sissi) i Ludwika II, króla Bawarii - jej bliskiego kuzyna - łączyła głęboka przyjaźń poparta podobną wrażliwością i poczuciem osamotnienia. Ludwik uważany był przez sobie współczesnych za szalonego
(przyp. red.).
- To niedorzeczne! Wystarczy spojrzeć na daty. Kiedy Elza w roku 1888 przyszła na świat, nasza władczyni była już takim wieku, że nie mogłaby powić dziecka!
- Tak, wiem o tym, ale nie ulega wątpliwości, że Elza należy do rodziny. Otóż to przekonanie trwa w masowej wyobraźni, zwłaszcza wśród Węgrów, którzy nigdy nie przestali czcić pamięci tej, która była ich królową. Z drugiej strony są jednak tacy, którzy się sprzysięgli, by wymazać wszelki ślad znienawidzonej dynastii: to ci, którzy zamordowali Rudolfa w Mayerlingu, samą Elżbietę w Genewie, Franciszka Ferdynanda w Sarajewie. Oni mieli swoje powody, lecz znam również takich, którzy wątpią, czy choroba, która w zeszłym roku zabrała młodego cesarza Karola na Maderze*, naprawdę była chorobą...
* Karol I Habsburg, ostatni cesarz Austrii i król Węgier, spędził w roku 1922 na wygnaniu na Maderze ostatnie miesiące życia (przyp. red.).
- To nierozumne! - przerwała hrabina. - Bieda, zniszczone zdrowie, czyż to nie wystarczy? Przekleństwo, może, ale nie wierzę w ludzi, którzy mieliby być jego narzędziem. Tym bardziej że Karol zostawił ośmioro dzieci. Razem z ich matką, cesarzową Zitani, arcyksiężnymi Gizelą i Walerią, nie licząc córki Rudolfa, to nam daje, Bogu niech będą dzięki, całkiem sporą liczbę książąt i księżnych będących jeszcze przy życiu!
- Niech pani myśli, co chce. W każdym razie do policji dotarły pogłoski, jakoby pani protegowana była poszukiwana i jeśli nie przedsięweźmiemy środków ostrożności...
- Od piętnastu lat stosuję je tylko przeciw wrogom, których znam; tym, którzy mają chrapkę na jej klejnoty stanowiące jedyny jej majątek. Oprócz mnie i tych, którzy jej strzegą, nikt nie wie, gdzie mieszka. Co do jej trzech podróży do Wiednia, to zawsze odbywała je w nocy...
- Czy ona mieszka u pani? A służący?...
- Służą mi od wielu lat i są poza wszelkimi podejrzeniami. Można powiedzieć, że stanowią część rodziny. Podsumowując, o co pan mnie chce prosić? Żeby Elza więcej nie opuszczała swego schronienia? Uczynię wszystko, co w mojej mocy, gdyż jej ostatnia podróż nie przebiegła jak należy. Co nie znaczy, że mi się uda. Kiedy odradza się marzenie, które uważało się za zaprzepaszczone, trudno z niego zrezygnować. A ona chwyta to, co jej odpowiada, nie troszcząc się o resztę. Jej życie, drogi Aleksandrze, jest jednym długiem oczekiwaniem: ujrzeć tego, który dwanaście lat temu ofiarował jej srebrną różę, wyznając miłość...
- I ciągle żyje nadzieją, że wróci? Po dwunastu latach? To raczej niemożliwe!
- Znając ją, nie jest to niemożliwe. Historia Elzy nie należy do zwyczajnych. Zaczęła się w 1911 roku, podczas premiery „Kawalera srebrnej róży", na której poznała młodego dyplomatę, Franza Rudigera. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Następnego dnia przedstawił się, darując jej srebrną różę, i od tej chwili uważali się za narzeczonych. Niestety, po kilku dniach Rudiger musiał wyjechać: Franciszek Józef wysłał go z misją do Ameryki Południowej. Była to misja tak długa i trudna, że gdyby dwa lub trzy listy nie przyszły z Buenos Aires i z Montevideo, moglibyśmy uznać go za zmarłego.
- Misja w Ameryce Południowej? Masz ci los!... A co pani na to?
- Kiedy rozkaz wydaje cesarz, nie stawia się pytań. Powinien pan o tym wiedzieć. Tak czy inaczej, Rudiger wrócił do Europy po wybuchu wojny. Pojawił się w Wiedniu, nie racząc nas odwiedzić. Elza dostała trzy listy, a potem nastąpiła cisza, która trwała przez długie miesiące. Dowiedziałam się, że kapitan Rudiger został uznany za zaginionego. Elza pogrążyła się w czarnej rozpaczy. Lecz nagle, któregoś wieczoru, jakieś półtora roku temu, przyszedł list. Rudiger żył, ale był ciężko chory, ranny i bardzo cierpiał. Pytał, czy Elza jest wolna i czy nadal go kocha... Wtedy zaproponował jej dwie daty spotkania: pierwsze i ostatnie przedstawienie „Kawalera srebrnej róży" w sezonie. Jeśli nie wydobrzeje na pierwsze, miał się stawić na ostatnim...
- A dlaczego nie podał po prostu adresu?
- Trudno powiedzieć. Uznałam tę historię za nieco dziwną, lecz Elza była tak szczęśliwa, że nie miałam odwagi jej powstrzymywać. Wtedy, chcąc oszczędzić jej kłopotów, zawiadomiłam pana. Niestety, Rudiger się nie pojawił, wysłał tylko list z przeprosinami, pełny miłosnych zaklęć. Był wtedy jeszcze bardzo słaby, ale przysięgał, że stawi się na spektakl siedemnastego października. Znowu musiałam się zgodzić, lecz wypadek, któremu uległam, nie pozwolił mi pojechać razem z nią. Lecz to będzie ostatni raz... Muszę ją przekonać...
- A jeśli dalej będzie siał listy?
- Będę musiała je przed nią zataić. Zawsze przychodzą tutaj, więc pierwsza o nich wiem. Coś mi się zdaje, że ostatni list był pułapką. Może pan zapewnić kanclerza Seipela, że już nigdy więcej w mojej loży nie pojawi się zagadkowa postać. Proszę więc wracać do Wiednia z lekkim sercem.
- Chwileczkę, ja jeszcze nie skończyłem. Niech no mi pani powie, droga Walerio, jak to się stało, że mając takie koneksje w całej Europie, poczynając ode mnie, nie starała się pani dowiedzieć czegoś więcej na temat tego Rudigera?
- Miałam taki zamiar - westchnęła hrabina - lecz kocham Elzę i nie chciałam się jej sprzeciwiać. Otóż nie zgadzała się, by drążyć tajemnicę ukochanego. Musi pan wiedzieć, drogi Aleksandrze, że ona, podobnie jak jej matka, jest wielką miłośniczką muzyki Ryszarda Wagnera i nie bez kozery ma na imię Elza!
- Rozumiem: uważa swego Rudigera za Lohengrina* i boi się, że stawiając zakazane pytanie, na zawsze go utraci. Poza tym ten mężczyzna nazywa się Rudiger jak margrabia Bechelaren i imię to kojarzy się jej z pierścieniem Nibelungów i fantastycznym światem Wagnera. Ta pani protegowana żyje z głową w chmurach, Walerio!
* Lohengrin - postać z opery Ryszarda Wagnera pod tym samym tytułem. Występuje w niej m.in. Elza z Brabancji, która postawieniem zakazanego pytania niweczy swe szczęście (przyp. red.).
- Zostały jej tylko marzenia i nie mogę sprowadzić jej na ziemię zbyt gwałtownie...
- Cóż, pochodzi z takiej rodziny! Lecz ponieważ w moich żyłach nie ma ani jednej kropli romantycznej krwi Wittelsba-chów, postaram się wyjaśnić tę historię. Jeśli Rudiger jest dyplomatą, łatwo będzie natrafić na jego ślad. Zresztą...
Aleksander odłożył cygaro do popielniczki, zagłębił się w fotelu i splótłszy dłonie, popadł w zadumę. Chwila ta niezmiernie dłużyła się Aldowi i Adalbertowi, gdyż zaczęli odczuwać skurcze łydek.
- O czym pan myśli? - przerwała ciszę hrabina.
- O misji kapitana w Ameryce Łacińskiej. Przypomniałem sobie, że przed wojną Franciszek Józef niezadowolony, iż jego spadkobiercą zostanie siostrzeniec, Franciszek Ferdynand, którego nie lubił, wysłał do Patagonii posłańca, aby odszukał ślady arcyksięcia Jana-Salwatora, pani dawnego sąsiada w zamku w Orth.
- Po co miałby to robić? Przecież on nienawidził Jana--Salwatora, którego oskarżał o to, że sprowadził jego syna na manowce przez swoje wywrotowe poglądy!
- Może powodowała nim ciekawość? Nie zamierzał proponować mu tronu, lecz było dość normalne, że stary człowiek, w obliczu zbliżającej się śmierci, chce raz na zawsze skończyć z sekretami, zagadkami i tym wszystkim, co obciążało pamięć Habsburgów...
- ...ale umacniało ich legendę! Całkiem możliwe, że ma pan rację... W takim wypadku moja biedna Elza na próżno żywiła nadzieję. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żeby człowiekowi, któremu powierzono tajemnicę państwową, pozwolono prowadzić życie zwykłych ludzi.
- Moja droga Walerio, pozwól, że dokończę to, z czym do pani przyszedłem. Nie wystarczy, że zabroni pani Elzie pokazywać się publicznie. Musi nam ją pani przekazać, abyśmy mogli zapewnić jej ochronę.
W ciemnych oczach pani von Adlerstein pojawił się błysk, lecz jej głos nadal był spokojny i zimny.
- Nie, nie zgadzam się. Nie ma mowy.
- Dlaczego?
- Dlatego, że to by zagrażało jej delikatnej naturze i naruszało spokój. Ona przyzwyczajona jest do swojego schronienia i do osób, którymi się otacza i które się nią opiekują. Czuje się tam pewnie i jak dotąd udało się wszystko zachować w tajemnicy.
- W zbyt wielkiej tajemnicy... Niech mi pani wybaczy, że to mówię, droga kuzynko, nawet jeśli to wyda się okrutne, lecz nie jest już pani młoda. Co stanie się z Elzą, jeśli przytrafi się pani jakieś nieszczęście?
Hrabina uśmiechnęła się, a jej uśmiech był tak podobny do uśmiechu jej wnuczki, że Aldo pomyślał przez chwilę, iż widzi Lizę za kilkadziesiąt lat.
- Niech się pan o to nie martwi. Podjęłam już odpowiednie kroki. Jeśli umrę, Elza nie ucierpi z tego powodu. Pański argument nie ma racji bytu.
- Ale to wielka tajemnica. Czy nie chciałaby się pani nią podzielić z kimś oddanym, takim jak ja?
- Nie miej mi tego za złe, Aleksandrze, ale nie. Im mniej osób wie o tajemnicy, tym lepiej jest strzeżona! Może później, jak już będę bardzo stara - dodała, widząc, jak gościowi rzednie mina. - Ale, na razie, proszę nie nalegać, bo nic pan nie wskóra!
- Jak pani sobie życzy - westchnął ciężko Aleksander. -Zrobiło się późno, muszę wracać...
- My również - szepnął Adalbert.
Dwaj nieco skostniali i zesztywniali przyjaciele opuścili loggię i wrócili bezpiecznie do auta. Ale, ku zdziwieniu Aida, Adalbert długo nie włączał silnika.
- Nie masz ochoty wracać?
- Właśnie... Mam wrażenie, że ta komedia jeszcze się nie skończyła. Coś mnie tu niepokoi.
- Co takiego?
- Gdybym to ja wiedział... To tylko ulotne wrażenie, ale kiedy mi się to zdarza, muszę się tego słuchać.
- Trudno - odparł z rezygnacją Morosini. - W takim razie daj mi papierosa.
- Za dużo palisz! - odparł archeolog, spełniając prośbę przyjaciela.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Zerwał się wiatr, przeganiając chmury; sklepienie niebieskie, które ukazało się między czubkami sosen, pojaśniało. Przez otwarte szyby auta wpadło świeże powietrze przesycone zapachem lasu i mokrej ziemi. W połączeniu z wonią tytoniu i upojnym zapachem przygody wszystkie te aromaty były dla Aida synonimem szczęścia i przyjemności. Wdychał je pełną piersią, kiedy nagle dał się słyszeć odgłos nadjeżdżającego samochodu i po chwili podwójne snopy reflektorów wydobyły z ciemności drogę. Adalbert, wydając z siebie okrzyk zwycięstwa, włączył silnik, ale nie zapalił świateł.
- Zobaczmy, przyjacielu, dokąd nas zaprowadzi!
- To auto, które stało pod pałacem. Dlaczego chcesz za nim jechać, przecież słyszałeś, że Aleksander wraca do Wiednia?
- Nie znasz tej okolicy, prawda?
- Prawda. W Austrii znam tylko Tyrol i Wiedeń.
- No to posłuchaj mnie uważnie - odparł Adalbert, pokazując wnętrze dłoni. - Jeśli to auto jedzie do Wiednia, to tutaj mi kaktus wyrośnie! Droga na Wiedeń znajduje się akurat z drugiej strony i właśnie to mi się nie zgadzało. Wydało mi się dziwne, że człowiek, którego znamy jako Aleksandra, utrzymuje, że przyjechał ze stolicy. Przypomnij sobie! Jechaliśmy za nim: on jechał z Ischl. A teraz, zamiast kierować się w stronę Traunsee i Gmun-den ku dolinie Dunaju, zmierza w odwrotnym kierunku! Jestem wielce ciekaw, co się za tym kryje! Mam nadzieję, że ty również?
- No to ruszajmy za nim!
Auto archeologa ze zgaszonymi światłami wjechało na drogę w ślad za limuzyną, ale w bezpiecznej odległości, tak żeby pozostać niezauważonym. Z niedowierzaniem przyjaciele dostrzegli, że wóz przed nimi zmierza prosto na południe, przejeżdża przez Ischl, przekracza obie rzeki ze zgaszonymi światłami, aż dotarł do otwartego na oścież ogrodzenia, za którym zniknął. Kierowca musiał znać drogę na pamięć, gdyż wokół panowały egipskie ciemności i nic nie wskazywało na to, że w tym miejscu znajdują się jakieś zabudowania.
- Coraz bardziej pasjonujące - rzekł Adalbert, który zatrzymał się trochę dalej. - Jeśli wrócił do domu, nie pozostaje nam nic innego, jak pójść spać.
- Jeszcze nie! Nie zamknięto bramy. Może nasza zwierzyna jest tu tylko przejazdem?
- A po co by tu przyjeżdżał w środku nocy?
- Ile stąd kilometrów do Wiednia?
- Około dwustu sześćdziesięciu...
Adalbert miał zamiar zaprzeczyć, ale zamilkł i zamienił się w słuch. Po chwili usłyszał, jak limuzyna z powrotem rusza w drogę. I rzeczywiście, wkrótce wyjechała z posiadłości, skręciła w lewo, potem przejechała most i oddaliła się, nie wywołując żadnej reakcji śledzących. Nie ulegało wątpliwości, że zmierzała do pierwotnego celu.
- Tym razem myślę, że możemy wracać - rzekł Adalbert.
Ruszył z miejsca, szukając miejsca, by zawrócić. Kiedy przyjaciele ponownie przejeżdżali przed bramą, stwierdzili, że została zamknięta.
- Przyjęcie skończone - rzucił Aldo spokojnie. - Jutro musimy się dowiedzieć, kto je wydal.
- Powinno się nam to udać bez trudu. To jedna z tych obszernych willi należących do wielkich rodzin, które wchodziły w skład dworu i które tu przyjeżdżały, by wypełniać obowiązki, jednocześnie dbając o podreperowanie zdrowia.
Zegar na wieży kościelnej wybijał pierwszą, kiedy przyjaciele wrócili do hotelu. Wieczór obfitował w wydarzenia, zdziwili się więc, słysząc ów dźwięk; mieli wrażenie, że jest o wiele później.
Pomimo zmęczenia Morosini tak był podekscytowany ostatnimi wypadkami, że nie mógł zasnąć. Dlatego obudził się dopiero o wpół do dziesiątej i było za późno na śniadanie w pokoju. Po szybkiej toalecie zszedł do jadalni na Gabelfrühstück - śniadanie złożone z zimnych mięs.
Siedział przy stoliku niecałe pięć minut, kiedy ujrzał Adalberta z podkrążonymi oczami i włosami w nieładzie.
- Przez całą noc biłem się z Habsburgami, dawnymi i obecnymi - westchnął archeolog, tłumiąc ziewnięcie -i nie doszedłem do żadnego rozsądnego wniosku. Kim, do diaska, może być Elza? Skłaniałbym się ku twierdzeniu, że to nieślubne dziecko. Ale czyje? Franciszka Józefa? Jego żony? Jego syna?... Kawy! Proszę podać dużo mocnej kawy - zakrzyknął na widok kelnera, który przyjął od niego zamówienie.
- Nie dwojga pierwszych, w każdym razie - odparł Aldo. - Podobna jest do Sissi, a zatem cesarz nie ma tu nic do rzeczy. Co zaś do pięknej cesarzowej, słyszałeś: to niemożliwe! Natomiast ja jestem zdania, że to arcyksiążę Rudolf jest jej ojcem, ponieważ, przypominam ci, że widziałem, jak Elza zanosi kwiaty na jego grób w krypcie kapucynów.
- Zgoda! To najbardziej logiczne. Arcyksiążę miał wiele kochanek, ale nie rozumiem tajemnicy, która otacza tę kobietę, kurateli sprawowanej nad nią przez tak wielką damę jak hrabina von Adlerstein, a w końcu sprawy klejnotów, które posiada.
- Ja doszedłem do tego samego wniosku: ojcem, bez dwóch zdań, jest Rudolf, ale matką nie mogła być pierwsza lepsza cygańska pieśniarka. A zatem kto?
- Na to pytanie nie znam odpowiedzi... przynajmniej na razie - bąknął Adalbert. - Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, nasza sprawa zaczyna się gmatwać. Jeszcze wczoraj myśleliśmy, że nikt nam nie pomoże zbliżyć się do właścicielki opalu...
- .. .a dzisiaj już wiemy, że próbując się z nią skontaktować, możemy sprowadzić jej na głowę osoby o co najmniej podejrzanych zamiarach. Nie lubię narażać kobiet na niebezpieczeństwo. A więc, co robimy?
- Ja uważam, że nie powinniśmy rezygnować.
- Słusznie, musimy dalej prowadzić poszukiwania, starając się ograniczyć szkody. Kto wie, czy kiedy znajdziemy kryjówkę Elzy, nie będziemy mieli okazji przydać się jej na coś. Może nawet broniąc lub pomagając?
- Ten pomysł ma ręce i nogi! Na dodatek rola naszego przyjaciela Aleksandra nie jest zbyt jasna. A więc, na początek, zasięgniemy języka na temat willi, w której zatrzymał się wczoraj wieczorem. Pojedziemy tam i wypytamy miejscowych.
Co powiedziawszy, Adalbert zaatakował Nockerln* z serem, których solidną porcję nałożył sobie na talerz. Aldo spojrzał na niego z nieukrywanym obrzydzeniem i zapalił papierosa. Tego ranka naprawdę nie był głodny: dwie kiełbaski i trochę liptauera** zaspokoiły wystarczająco jego głód. Nagle, w kłębach niebieskiego dymu, ujrzał Friedricha von Apfelgrüne'a, który, jak zwykle elegancki, wszedł do jadalni.
* Nockerln - rodzaj kopytek typowych dla regionu Salzburga (przyp. red.).
** Liptauera - biały ser z dodatkiem ziół, papryki, pasty sardelowej, kminku i kaparów (przyp. red.).
- Spójrz - szepnął Aldo - oto i nasz przyjaciel, Zielone Jabłuszko. Zdaje się, że przyszedł do siebie. Co za pewne spojrzenie, jaka tęga mina! O, Boże, zdaje się, że wali prosto na nas! Lepiej przestałbyś się opychać! Bóg jeden wie, jakie ma względem nas zamiary!
Ale zbliżywszy się na cztery kroki od ich stołu, młody Austriak strzelił obcasikami, ukłonił się niezwykle przepisowo.
- Ja by chciał złożyć pana moje najuniżeńsze przeproszenie - powiedział do Morosiniego dość karkołomną i dziwną francuszczyzną, która wzbudziła najwyższy zachwyt Vidal-Pellicorne'a. - Ja być całkiem przykro, że tak strasznie obraziła pana, ale ja tracić moja głowa, kiedy chodzi o kuzynka Liza!
Młodzieniec był tak pełen dobrej woli, że aż prawie wzruszający. Aldo wstał i podał mu rękę. Być może tego chłopca zesłały im same niebiosa; przecież on musiał doskonale znać okolicę i jej mieszkańców, nie licząc znajomych ciotki Vivi.
- Niech pan o tym zapomni! Doprawdy, nic się nie stało...
- Wirklich... Wy nie mieć obrzydzenie na mnie?
- Ani trochę! Już o wszystkim zapomniałem. Czy zechce pan się do nas przysiąść? Przedstawiam panu wielkiego archeologa, pana Vidal-Pellicorne'a.
- Och, ja być taki szczęśliwy!
Dwaj kelnerzy donieśli niezbędne uzupełnienia zastawy i Fritz z radosną miną zasiadł do stołu. Zdawało się, że przyjmując tak uprzejmie jego przeprosiny, Aldo zdjął z młodzieńca wielki ciężar.
- A więc - powiedział po niemiecku, aby skłonić Frit-za do wysławiania się w rodzinnym języku - jest pan siostrzeńcem pani von Adlerstein?
- Nie, nie. ja nie jest siostrzeniec! - odparł Fritz po francusku, być może chcąc udowodnić talent do języków. - Ja być wnuk jej siostry.
- Jeśli dobrze pana zrozumiałem, jest pan narzeczonym kuzynki?
Pan Zielone Jabłko poczerwieniał jak burak.
- Ja tylko bardzo chcieć! Ale to nie być prawdziwa prawda. Rozumie pan - dodał, porzuciwszy język, który nie pozwalał mu na dokładny opis siły swych uczuć. - Liza i ja znamy się od dziecka, a ja od dziecka jestem w niej zakochany. To nawet bawiło rodzinę, która zawsze powtarzała, że jesteśmy narzeczonymi. Taka gra, ale ja nadal w nią gram.
- A ona?
- No cóż... - westchnął Fritz ogarnięty nagle melancholią - ona jest taka niezależna! Trudno się domyślić, kogo kocha, a kogo nie. Zapewne bardzo mnie lubi. Ale znacie ją, ponieważ powiedział pan Józefowi, że jest pan jej przyjacielem? - dodał z odrobiną urazy pan Zielone Jabłko, który może i był lekkoduchem, ale miał dobrą pamięć. Toteż Adalbert pośpiesznie dostarczył mu wszelkich niezbędnych zapewnień.
- Jesteśmy przyjaciółmi, ale nie bliskimi. Co do obecnego tu księcia Morosiniego, określenie znajomość wydaje mi się bardziej właściwe - dodał, spoglądając niewinnie i zarazem pytająco na przyjaciela. - Nie sądzę, żeby kiedykolwiek się przyjaźnili...
- Istotnie - potwierdził Aldo z równą dozą hipokryzji. -Bardzo mało znam pannę Kledermann.
- A przecież jest pan Włochem, na dodatek wenecjaninem, a Liza zawsze była zakochana w pańskim mieście. Podobno mieszkała tam potajemnie przez dwa lata...
- Przyznaję, że spotkałem ją dwa, może trzy razy na salonach...
- Ma pan więcej szczęścia niż ja. Do Zurychu, gdzie jest jej dom rodzinny, nigdy nie przyjeżdża.
- I myślał pan, że spotkają tutaj?
- Taką miałem nadzieję, gdyż na próżno szukałem jej w Wiedniu. Wie pan, od kiedy porzuciła swoje włoskie fantazje, często przyjeżdża do babki, którą bardzo kocha. A pan po co przybył do Rudolfskrone?
W jego głosie brzmiały resztki nieufności, toteż Adalbert puścił perskie oko do przyjaciela, dając mu do zrozumienia, że podejmuje się wyjaśnień. W zmyślaniu był niezrównany, a należało się dowiedzieć, czy Fritz wie coś, co mogłoby się im przydać.
- Pani von Adlerstein nic panu nie opowiedziała wczoraj wieczorem?
- Ona? Nic a nic! Była tak zła, kiedy mnie ujrzała, że wyrzuciła mnie za drzwi pod pretekstem, iż nie lubi, gdy się ją odwiedza bez uprzedzenia. Dlatego nie ośmielę się tam wrócić i to mnie martwi, gdyż chciałem ją o coś prosić...
- Mieszka pan w Wiedniu?
- Tak, z rodzicami - wyjaśnił Fritz. - Dzięki Bogu, są bardzo majętni, dzięki czemu mogę korzystać z wolności. Ale pomówmy raczej o panu!
Vidal-Pellicorne znalazł zgrabny sposób na połączenie rzeczywistości z fantazją: opowiedział, że jego przyjaciel
Morosini, ekspert od kamieni szlachetnych i kolekcjoner, interesujący się historią Habsburgów, zamierzał zebrać klejnoty koronne sprzedane w Genewie podczas wojny przez hrabiego Berchtolda. Zaproszony do Opery Wiedeńskiej przez przyjaciela, dostrzegł jeden z nich na szyi pewnej damy. Myśląc, że jest to hrabina von Adlerstein, ponieważ zajmowała jej lożę, od tej pory próbuje się z nią spotkać.
- Wie pan, jacy potrafią być kolekcjonerzy... - dodał z pobłażaniem. - Dostają małpiego rozumu, kiedy natrafią na rzecz, która się im podoba. Niestety, niepowodzenie na całej linii: dama z opery jest przyjaciółką pańskiej ciotki, która nie ukrywała przed nami, co o tym myśli. Właścicielka klejnotu uznałaby wszelką propozycję sprzedaży za nieprzyzwoitą. Nie chciała nawet podać nam jej nazwiska i adresu.
- To mnie wcale nie dziwi. Ciotka Vivi ma trudny charakter. Ale gdybym mógł wam w czymś pomóc, chętnie to uczynię, chociaż, muszę przyznać, nie bywam w operze... Ci wszyscy aktorzy, którzy biegają po scenie, wołając wielkimi głosami, że chcą umrzeć, lub siadają, równocześnie śpiewając, że trzeba uciekać, nudzą mnie śmiertelnie. A pana? Jeśli dobrze zrozumiałem, jest pan archeologiem?
- Głównie egiptologiem, ale od dłuższego czasu chciałem lepiej poznać starą cywilizację Hallstattu i dlatego przyjechałem tu z wizytą. Tak się złożyło, że w Salzburgu spotkałem księcia Morosiniego, więc przybyliśmy razem. Ale archeologia pewnie równie mało pana pociąga co opera? - dodał Adalbert z troską.
- Rzeczywiście, lecz muszę przyznać, że znam ten region jak mało kto! Mamy tu ruiny Hochadlerstein, starej osady zbudowanej na zboczach masywu górskiego Dachstein, wśród których często się bawiłem w czasie wakacji... kiedy byłem mały.
- Chyba nie mieszkał pan w ruinach? - zdziwił się Aldo, któremu przyszła do głowy pewna myśl.
- Oczywiście, że nie! Wynajmowaliśmy dom, moja matka bardzo lubi ten zakątek. Chętnie pokażę panu Hallstatt - dodał Fritz pod adresem Adalberta. - Zostanę tu jeszcze kilka dni, czekając, aż ciotce Vivi poprawi się humor. A ponieważ pewnie zostanie pan sam...
Zdecydowanie bardziej podobał mu się Vidal-Pellicorne i w jego glosie brzmiała nadzieja. A ponieważ był to chłopiec uczciwy i dobrze wychowany, złożył Morosiniemu stosowne przeprosiny, nie obdarzając go jednak zbyt wielką dozą sympatii. Aparycja przystojnego wenecjanina była tu nie do przecenienia.
- Dlaczego miałby zostać sam?
- Pan wyjedzie, ponieważ nie udało się panu załatwić sprawy. Ja pana zastąpić! - podsumował radośnie, wracając do malowniczej francuszczyzny. - Dzięki temu ja robić duży postęp na język!
- Ze mną pan robić jeszcze większy postęp! - skomentował kwaśno Morosini.
- Och, to pan zostać? - zmartwił się Zielone Jabłko.
- Na Boga, tak! Niech pan sobie wystawi, że Habsburgowie pasjonują mnie do tego stopnia, iż zamierzam napisać książkę na temat życia codziennego w Bad Ischi za czasów Franciszka Józefa - oznajmił, obserwując z rozbawieniem zawód malujący się coraz wyraźniej na twarzy młodziana. - A teraz chciałbym przejść się po mieście. I nie mam nic przeciwko temu, żebyście we dwóch ruszyli na przechadzkę po okolicy.
- To bardzo dobry idea! - krzyknął Fritz uradowany. -Ja wsiąść do mała, czerwona auto! Ale ja pana ostrzegać: droga nie idzie aż do Hallstatt, trzeba iść na noga albo pływać na statek!
- Zobaczymy - rozeźlił się Adalbert, którego spojrzenie wyraźnie mówiło, co myśli o pomysłach Aida. - To o której się widzimy?
- Może przy kolacji. Po tym wszystkim, co przed chwilą pochłonąłeś, chyba nie masz zamiaru jeść obiadu?
- Nie! - przerwał Fritz. - My się spotkać o piątej w kawiarnia Zauner! To tam bije serce Bad Ischl, a chcąc napisać o tym książkę, nie można jej ominąć!
Zobaczy pan, że wszystko jest tam takie, jak za czasów Franciszka Józefa.
- Niech będzie u Zaunera - zgodził się Aldo. - A zatem o piątej!
Zostawiwszy młodzieńca i Adalberta przy stole, książę udał się do pokoju po kaszkiet i płaszcz nieprzemakalny.
* * *
Włożywszy ręce do kieszeni i podniósłszy kołnierz płaszcza Burberry, wolnym krokiem udał się nad rzekę Traun. Szary i chłodny dzień nie potrafił w pełni ukazać zalet uzdrowiska, w którym większość willi miała pozamykane żaluzje. Mimo tego urok małego miasteczka uśpionego w głębi doliny tak Morosinim zawładnął, że w głębi duszy był zadowolony, iż słota przegoniła hordy kuracjuszy.
Po przejściu przez most bez trudu dotarł do ogrodzenia widzianego w nocy. Za bramą spostrzegł aleję wysadzaną wysokim żywopłotem, wiodącą do dość obszernego domu koloru ochry, ze spadzistym i wystającym dachem, który, nie licząc skomplikowanych żelaznych okuć balkonów, nadawał mu wygląd schroniska. Z drogi widać było tylko piętro, na którym, ku zaskoczeniu Aida, żaluzje były również pozamykane.
Po chwili zauważył kobietę w stroju wieśniaczek z Sałzkammergut - sukience z ciemnej wełny z bufiastymi rękawami, w kolorowym szalu i filcowym kapeluszu ozdobionym piórem - która zbliżała się w jego stronę.
- Pan czegoś szuka? - spytała grzecznie.
Była urocza, miała okrągłą, świeżą twarz, która zachęcała do uśmiechu.
- I tak, i nie - odparł Morosini, zdejmując kaszkiet. -Bardzo dawno tu nie byłem i chyba się zgubiłem. Czy ta willa należy do barona von Biedermanna? - spytał, wymyślając na poczekaniu pierwsze lepsze nazwisko.
- Och nie, myli się pan. Ta willa należała do hrabiego Auffenberga. Powiedziałam, że należała, gdyż właśnie została sprzedana, ale nie znam nazwiska nowego właściciela.
- To bez znaczenia, droga pani, skoro nie jest tą, której szukam. Dziękuję za uprzejmość!
Kobieta grzecznie dygnęła i poszła swoją drogą. Aldo również ruszył przed siebie, stwierdziwszy, że z domu nie dochodzą żadne oznaki życia. Dziwna siedziba, gdzie przyjeżdżało się na parę chwil w środku nocy, by po chwili udać się w dalszą drogę... Żeby odwiedzić ducha? A może kogoś, kto wolał pozostać w ukryciu? Rola Aleksandra stawała się coraz bardziej niejasna.
Aldo pomyślał ze smutkiem, że jego własna droga doprowadziła go w ślepy zaułek, czego nie znosił. Nie wiedział, jak z niego wybrnąć. Odwiedzić jeszcze raz hrabinę, żeby jej opisać dziwne zachowanie człowieka, którego, jak się zdaje, darzyła pełnym zaufaniem? Ale jak tu się przyznać, że razem z Adalbertem byli świadkami całej rozmowy? Można było sobie wyobrazić, z jakim oburzeniem spotkałoby się podobne wyznanie osoby, która hrabinie już wystarczająco działała na nerwy.
Myśl, że pan Zielone Jabłko mógł coś wiedzieć, nie miała sensu, tego postrzeleńca nie interesowało nic oprócz niego samego i Lizy!
Zrezygnowany, postanowił udać się do piwiarni, a następnie pojechać do Kaiser Villa. Wierzył w aurę pewnych miejsc, a zanurzenie się w atmosferze letniej rezydencji rodziny cesarskiej mogło natchnąć go do jakiegoś pomysłu.
Wielką siedzibę, której obecną właścicielką była arcyksiężna Maria Waleria, można było w pewnej części zwiedzać. Morosini nie przekroczył jednak progu budowli o jasnych murach, przypominającej nieco Schonbrunn. Słyszał bowiem, że wnętrza pełne były licznych trofeów myśliwskich, takich jak głowy jeleni, dzikich świń, a przede wszystkim kozic, których, jak powiadano, Franciszek Józef ubił ponad dwa tysiące. Wyczyny myśliwskie nigdy nie pociągały Morosiniego, a te jeszcze mniej niż inne. A poza tym, po co szukać śladu kobiety kochającej zwierzęta pośrodku mauzoleum ich zagłady? Wolał udać się do parku w poszukiwaniu pawilonu z różowego marmuru, który wybudowała cesarzowa, aby w nim pisać, marzyć, medytować, wyobrażać sobie, że jest panią na włościach, móc patrzeć nieskrępowanie na otaczające drzewa i rośliny dające schronienie, za którym nie czai się żaden strażnik.
Należąc do narodu, który przez długie lata był więźniem Austrii, książę nie czuł sympatii do rodziny cesarskiej, ale człowiek wielkiego serca nie mógł odmówić podziwu dla władczyni, której uroda była zjawiskowa, ani współczucia dla ran na jej sercu.
Z uczuciem zawodu przyglądał się budynkowi. Zdecydowanie nie spodobał się ów pawilon zbudowany z różowego marmuru, nawiązujący do francuskiego stylu troubadour*.
* Troubadour — styl, który w różnych rodzajach sztuk, też architekturze, próbował oddać wyidealizowaną atmosferę średniowiecza; odpowiedź na neoklasycyzm (przyp. red.).
Wtem tuż obok usłyszał miły głos.
- Nigdy nie lubiłem tej budowli. Widać w niej zbytnie zamiłowanie książąt bawarskich do Ryszarda Wagnera. Aż nadto przypomina, że nasza cesarzowa Elżbieta była kuzynką nieszczęsnego króla Ludwika II, którego kochała.
Owinięty peleryną, w zielonej, filcowej czapce z piórkiem, pan Lehar opierając się na lasce, patrzył na swego towarzysza podróży z przewrotnym uśmiechem.
- Zataił pan - dodał - że jest miłośnikiem Sissi?
- Nie do końca, lecz przychodząc tu, nie sposób się uwolnić od magii związanej z jej osobą. Pewna wysoko postawiona dama, należąca do mojej klienteli, darzy ją rodzajem uwielbienia; mam dla niej odszukać przedmioty należące do Sissi.
- Jestem pewien, że znajdzie ich pan wiele, lecz byłbym wielce zdziwiony, gdyby sprzedano panu choć jeden z nich.
- Nawet o tym nie marzę. Chociaż nigdy nic nie wiadomo. Ja chciałbym spotkać osoby, którym cesarzowa ufała...
- Będące mniej lub bardziej w potrzebie? To całkiem możliwe, a muszę panu powiedzieć, że wiele z nich odwiedza ten park. O, proszę spojrzeć! Właśnie nadchodzi jedna z nich - dodał kompozytor, dyskretnie wskazując damę w kostiumie z czarnego weluru wychodzącą właśnie z budynku. Kobieta, ukrywszy dłonie w mufce, zatrzymała się na kobiercu purpurowych liści zaścielających ziemię pod małą werandą oplecioną dzikim winem w kolorze głębokiej czerwieni.
- Nie wygląda na kogoś w potrzebie - zauważył Morosini, rozpoznając hrabinę von Adlerstein.
- W istocie, nie jest, a nawet pomaga innym. Mogłaby pomóc i panu. Chodźmy, przedstawię pana.
Lehar ruszył z miejsca, a Aldo, po chwili wahania, poszedł w jego siady. Był ciekaw, jak zostanie przyjęty.
Kompozytor został powitany niezwykle wylewnie. Twarz starej damy na jego widok przyoblekła się szczerym uśmiechem, który natychmiast zniknął, kiedy w jej polu widzenia znalazł się książę.
- Jest pan zbyt zapalczywy, drogi mistrzu - powiedział Morosini, zginając się przed hrabiną w ukłonie, który mógłby zadowolić królową. - Miałem już przyjemność być przedstawionym pani von Adlerstein... i nie jestem pewien, czy ponowne spotkanie ze mną będzie jej w smak.
- Dlaczego nie, pod warunkiem że nie poprosi mnie pan o niemożliwe, książę. Po pańskim odjeździe miałam pewne wyrzuty, ale, tamtego dnia, byłam bardzo zdenerwowana. A pan stał się ofiarą. Przykro mi. Bardzo tego żałuję.
- Nie należy nigdy niczego żałować. Zwłaszcza szczerego odruchu. Chce pani chronić swą przyjaciółkę, lecz, na honor, ja nie chcę uczynić jej krzywdy. Wręcz przeciwnie.
- A zatem, myliłam się - odparła hrabina, wyciągnąwszy z mufki jedwabną chusteczkę, którą musnęła nos tak lekceważącym gestem, że odebrało to jej słowom całą skruchę. -Czy zamierza pan się tu zatrzymać? - dodała natychmiast. - Myślałam, że wyjechał pan wraz ze swoim przyjacielem, archeologiem...
Do diaska, ona naprawdę ma wielką ochotę się mnie pozbyć! - pomyślał Morosini, lecz mimo to odparł ze stoickim spokojem:
- Właśnie dlatego, że przyjaciel jest archeologiem, nadal tu jesteśmy. Pasjonuje się starą cywilizacją w Hallstatt, a ponieważ dawno się z nim nie widziałem, zamierzam cieszyć się jego towarzystwem jeszcze przez jakiś czas.
Aldo mógłby przysiąc, że na dźwięk słowa Hallstatt, pani von Adlerstein zadrżała. Może było to tylko wrażenie, lecz z pewnością powróciło jej zdenerwowanie.
- Dlaczego więc nie jesteście w tej chwili razem?
- Ponieważ mnie opuścił, hrabino! - odparł książę niezwykle uprzejmie. - Wczoraj w hotelu mieliśmy okazję lepiej się poznać z pani siostrzeńcem. Pan von Apfelgrüne nalegał, aby służyć za przewodnika mojemu przyjacielowi, a jako że w jego aucie są tylko dwa miejsca, ja musiałem samotnie wędrować po Ischl. Ale miałem szczęście, przyznaję!
- Mój Boże! Do czego to doprowadzi, jeśli ten postrzeleniec zacznie się mieszać do archeologii! On nie byłby zdolny odróżnić skamieliny od zwykłego kamienia. Mam nadzieję, że jeszcze pana zobaczę, książę, a pan, drogi mistrzu, niech odwiedza Rudolfskrone, kiedy tylko zechce.
- Wkrótce skorzystam z zaproszenia - pośpiesznie odparł kompozytor, nieco obrażony, że z taką lekkością został odsunięty na boczny tor. - Mam nadzieję dostarczyć pani dobre nowiny od pani krewnego, hrabiego Golozie-ny'ego. Spotkaliśmy się w Brukseli i...
Ale pani von Adlerstein już schodziła stromą drogą prowadzącą do Kaiser Villa. Słysząc nazwisko hrabiego, odwróciła się jednak.
- Aleksandra? Niedawno mnie odwiedził. Proszę do mnie wpaść.
Porozmawiamy o nim przy filiżance herbaty.
Hrabina ruszyła w swoją stronę i więcej się nie odwróciła.
- Co za dziwne zachowanie - westchnął Lehar zbity z pantałyku. - Kobieta, która zawsze była wcieleniem uprzejmości...
- To wszystko moja wina, mistrzu. Nie podobam się jej, ot co! Powinien mnie pan zostawić. Ale, ale, wymienił pan pewne nazwisko, które nie jest mi obce. Hrabia...
- Golozieny? - podjął kompozytor, nie dając się prosić. - Nie dziwi mnie, że udało się panu go spotkać. Ma jakieś stanowisko w rządzie, lecz to nie przeszkadza mu podróżować za granicę. Paryż, Londyn, Rzym... i ładne kobiety!
Które, jak sądzę, dużo go kosztują. Proszę nikomu o tym nie mówić! A zwłaszcza hrabinie. Jest Węgrem, jak ona, i jej kuzynem...
- Obawiam się, że nie będę miał wielu okazji, by ją spotkać.
- Załatwiłbym to, gdybym miał czas, lecz za dwa dni wracam do Wiednia. Jeśli zatem chciałby pan mnie odwiedzić, musi się pan pośpieszyć! Wraca pan?
- Nie. Jeszcze trochę tu zostanę... Lubię to miejsce
- Ma pan rację, ale ja mam wrażliwe gardło i zaczynam odczuwać chłód. A zatem, do rychłego zobaczenia!
Kiedy autor „Wesołej wdówki" zniknął wśród drzew, Aldo spojrzał na zegarek, przeszedł obok pawilonu cesarzowej i spokojnie udał się do miasta. Zbliżała się piąta i wkrótce mieli zamknąć bramę.
Wróciwszy do Zaunera, zastał Adalberta i jego towarzysza przy jednym z małych, okrągłych stolików z białego marmuru, pośród woni czekolady i wanilii.
Dwaj podróżnicy opychali się ciastkami, popijając je gorącą czekoladą.
- Zdaje się, żeście bardzo zgłodnieli?
- Świeże powietrze zaostrza apetyt - wyjaśnił pan Zielone Jabłuszko, pochłaniając olbrzymią porcję Linzertorte z bitą śmietaną. - Pan robić dobra promenada?
- Dobra promenada! A nawet lepsza, niż przypuszczałem - dodał Aldo, rzucając sardoniczny uśmiech przyjacielowi. - A jak tam wasza wycieczka?
- Wspaniała! - odparł Adalbert, rewanżując mu się tym samym. - Nie wyobrażasz sobie, jakie to było interesujące. A nawet pasjonujące. Muszę tam spędzić kilka dni. Powinieneś to zobaczyć!
Nie ulegało wątpliwości, że Adalbert dokonał jakiegoś odkrycia. Aldo w myślach wysłał do wszystkich diabłów elegancika, który nie pozwalał im swobodnie rozmawiać. Dopiero po powrocie do hotelu przyjaciele zaczęli zasypywać się pytaniami.
- Wiem, kim jest Aleksander! - rzekł dumnie Aldo. -A dom, który widzieliśmy ostatniej nocy, właśnie zmienił właściciela, ale nie dowiedziałem się, kto go kupił. Potem spotkałem panią von Adlerstein, która wcale nie była zadowolona, że Zielone Jabłuszko zabrał cię na zwiedzanie Hallstatt.
- Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Hallstatt to wyjątkowe, wspaniale i ponadczasowe miasto, w którym można spotkać wielu dziwnych ludzi. Czy wiesz, kogo widziałem, pijąc piwo w oberży? Starego Józefa, kamerdynera naszej hrabiny. Szedł drogą pomiędzy domami, ale nie mogłem go śledzić z powodu mojego towarzysza.
- A od niego nie mogłeś się czegoś dowiedzieć?
- Nie. Nawet nie był zdziwiony. Według niego Józef ma w okolicy znajomych. Ot i wszystko.
- Nie można powiedzieć, żeby był błyskotliwy! - rozzłościł się Morosini. - Uważam, że jutro powinniśmy przenieść tam nasze rzeczy, ale co zrobimy z nim?
- Posłuchaj, mój stary! Szczęście się dzisiaj do mnie uśmiechnęło. Mam nadzieję, że szybko mnie nie opuści!
- Myślisz, że pomoże nam się go pozbyć?
- A dlaczego nie? Należę do tych, którzy nigdy nie przestaną wierzyć w Świętego Mikołaja!
Kiedy przyjaciele zeszli na kolację, w recepcji czekała na nich wiadomość od pana Zielone Jabłuszko: został nagle wezwany przez ciotkę Vivi, która nawet przysłała po niego auto. Zapraszała go na obiad; miał się stawić odpowiednio ubrany. Jest mi tak smutno - pisał. -Ja zrobić' taki postęp dla francuski z wami. Ja mieć nadzieja, że my się spotkam wkrótce...
- A więc hrabina nie traci czasu - rzucił Aldo.
- Czy dlatego chce go odzyskać, że zabrał mnie do Hallstatt?
- Daję głowę! Jesteśmy na dobrej drodze, drogi Adalbercie! Jutro się tam zainstalujemy. Zostawimy twoje rzucające się w oczy auto i pojedziemy pociągiem.
Vidal-Pellicorne chętnie przystał na propozycję przyjaciela. Morosini poinformował recepcjonistę, że opuszczają hotel na kilka dni, a automobil zostanie na parkingu. Po czym, jakby od niechcenia, rzucił:
- Czy wie pan może, kto kupił willę hrabiego Auffenberga, tę za mostem? Poszedłem go odwiedzić, ale zastałem dom pozamykany na cztery spusty. Napotkana kobieta wspomniała coś o zmianie właściciela...
Przybierając minę odpowiednią do okoliczności, recepcjonista poinformował go, iż parę miesięcy temu hrabia Auffenberg zszedł z tego świata.
- Willę kupiła kilka tygodni później baronowa Hulenberg. Nie jestem pewien, czy już w niej mieszka.
- To bez znaczenia, nie znam jej. Ale dziękuję panu.
- Zaczyna mi brakować Fritza! - rzucił Vidal-Pellicorne do przyjaciela, kiedy poszli do baru czegoś się napić. -Może on by coś wiedział o Aleksandrze i baronowej... Jestem prawie pewien, że tych dwoje utrzymuje stosunki. Przecież ten szanowany członek rządu nie przyjechał w środku nocy po to, by zobaczyć się z kucharką czy ogrodnikiem.
- Pewnie i tak byś się od niego niczego nie dowiedział. Jak myślisz, czy ten chłopak jest taki głupi, na jakiego wygląda?
- Czas pokaże.
* * *
Było późne popołudnie, kiedy pociąg łączący Ischl z Aussee i Stainach-Irdning zatrzymał się na małej stacyjce w Hallstatt. Wysiadło tam z dziesięć osób, w tym Morosini i Vidal-Pellicorne, którzy mieli wsiąść na statek, żeby dostać się na drugą stronę jeziora. Przyjaciele dźwigali góry sprzętu do łowienia ryb, wycieczek górskich, a nawet do malowania. Ten ostatni pomysł należał do Aida, który pomyślał, że sztalugi są doskonałym pretekstem dla kogoś, kto zamierza tkwić w jednym miejscu w celu dokonania obserwacji.
Przyjaciele zaopatrzyli się również w sportowe buty, ubrania z lodenu i grube skarpety, nie posuwając jednak dbałości o szczegóły aż do skórzanych, sznurowanych spodni na szelkach. Tylko Adalbert nie mógł się oprzeć szerokiej pelerynie i zielonemu kapeluszowi z piórkiem, w którym, według Aida, wyglądał jak arcyksiążę po libacji.
- Szkoda - dodał - że nie miałeś czasu zapuścić wąsów, podobieństwo byłoby całkowite!
Bagażowy pomógł im wnieść rzeczy na statek, który już czekał na pasażerów. Pozbywszy się balastu, Aldo oparł się o poręcz, aby podziwiać niezwykły, surowy krajobraz. Długie na osiem kilometrów i szerokie na dwa Jezioro Halsztackie* wciskało się między ciemne ściany lasu i strome podnóża masywu Dachstein, najwyższego w Górnej Austrii, na którego szczytach leżały wieczne śniegi. Tego dnia słońce prawie się nie pokazało i miejsce to przedstawiało o zmierzchu imponujący, lecz ponury obraz czarnych i stromych zboczy gór opadających wprost ku ciemnej tafli jeziora. Z drugiej strony, w oddali, wzdłuż brzegu rozciągało się miasteczko uczepione skalistych i niegościnnych zboczy, których surowość można było dostrzec powyżej draperii niemal czarnych lasów.
W miarę jak statek zbliżał się do Hallstatt, którego odwrócony obraz można było teraz dostrzec w lustrze wody, miasteczko, które z daleka zdawało się przyklejone do kamiennych stoków porośniętych jodłami, wyglądało jak płaskorzeźba. Wystawały z niej dzwonnice dwóch kościołów. Pierwsza, spiczasta i smukła, należała do świątyni protestanckiej zbudowanej tuż nad taflą wody. Druga, bardziej przysadzista, nad którą górowało coś na kształt małej pagody, była częścią starego, katolickiego sanktuarium wzniesionego nieco wyżej. Wokół nich, niczym kury na żerdziach, tłoczyły się zbudowane na podmurówkach z kamienia domy z szeroko rozpostartymi, drewnianymi frontonami i balkonami... W samym środku miasta wytryskała malownicza kaskada - Mülhbach, tocząc spienione wody prosto do jeziora.
Aldo zafascynowany widokiem przypomniał sobie, co wczoraj wieczorem powiedział Adalbert: „To wyjątkowe miasto, wspaniałe i ponadczasowe...". Miał rację! To przypominało bajkę...
Gdzie w tej nierealnej scenerii mogli się ukrywać „znajomi" starego Józefa?
Jego uwagę zwrócił jeden z najbardziej odległych domów, którego ściany zdające się wychodzić prosto z ciemnej toni były zarazem fragmentem starych murów obronnych. Aldo miał ochotę obejrzeć je z bliska, lecz lornetka znajdowała się teraz przy nosie Adalberta.
Kiedy wreszcie statek przybił do brzegu i można było wysiąść, książę zauważył, że ta dziwna miejscowość była całkowicie pozbawiona ulic. Domy, zbudowane na zboczu jedne ponad drugimi na małych, naturalnych lub sztucznych, tarasach, łączyły schody i arkady. Miejsce to mogło bez wątpienia uwieść malarzy i romantyków...
Adalbert wybrał oberżę o nazwie „Seeauer". Ponieważ widziano go już tutaj poprzedniego wieczoru, a na dodatek wracał z drugim klientem, obu zgotowano iście królewskie przyjęcie i oddano dwa najlepsze pokoje z balkonami pozwalającymi na podziwianie jeziora w całej okazałości. Właściciele przybytku, Georg Brauner i jego żona Maria, poinformowali nowych gości, że nazajutrz ma się tu odbyć wesele, co zakłóci spokojny sen. Najlepszym rozwiązaniem byłoby przyłączenie się do zabawy.
- Co za wspaniały pomysł! - ucieszył się Aldo. - Z pewnością to wesele będzie bardziej radosne niż ostatnie, w którym dane nam było uczestniczyć - dodał, myśląc o wystawnym, lecz bezsensownym mariażu nieszczęsnego sir Eryka Ferralsa z hrabianką Anielką Solmańską.
- W końcu będzie można się zabawić! - dorzucił Adalbert. - A jutro wypłyniemy na jezioro łowić ryby - dodał, uśmiechając się do Marii. - Nie wie pani, kto mógłby wypożyczyć nam łódź?
- Oczywiście Georg - odparła hotelarka. - Mamy ich kilka i możemy wam jedną pożyczyć. Chcecie ją dzisiaj obejrzeć?
- Wystarczy jutro rano.
Po rozpakowaniu bagaży przyjaciele zeszli do wielkiej sali udekorowanej jodłowymi girlandami i kwiatkami z papieru. Usiadłszy przy długiej ławie, dobrali się do góry knedli, suszonego mięsa i wybornego białego wina, które podano im w pękatych zdobionych dzbankach.
- Powiedz no - rzucił Aldo po zaspokojeniu pierwszego głodu - co ci przyszło do głowy, żeby wybierać się na ryby o świcie? Chyba zapomniałeś, że jesteś archeologiem.
- Kultura halsztacka* czekała na mnie przez całe tysiąclecia. Mam nadzieję, że może jeszcze trochę zaczekać. Chciałbym najpierw obejrzeć z bliska pewną średniowieczną wieżę lub coś, co ją przypomina, a co zobaczyłem, kiedy dopływaliśmy do brzegu.
* Kultura halsztacka - przypada na epokę żelaza, rozwijała się w latach 800450 p.n.e. Nazwa pochodzi od stanowiska archeologicznego w okolicach Hallstatt, gdzie w 2. pol. XIX wieku odkryto wielkie cmentarzysko (przyp. red.).
* * *
Nastał chłodny, spokojny i przejrzysty ranek.
Po spokojnej nocy spędzonej w wygodnych „wiejskich" łóżkach z pachnącą pościelą suszoną na świeżym, górskim powietrzu, przyjaciele wypłynęli na ryby. Wybrali łódkę z płaskim dnem, ponieważ spośród tych, które im oferowano, tylko ta była wyposażona w wiosła. Pozostałe napędzały silniki, na czym nie znał się żaden z nich. Aldo zabrał się do wiosłowania, podczas gdy Adalbert przygotowywał wędki. Wkrótce wypłynęli na środek jeziora zgodnie z zaleceniami Georga, który długo patrzył za nimi, zanim wrócił do swych zajęć.
Miasteczko było zajęte przygotowaniami do wesela.
Mała łódka sunęła cicho po spokojnej, ciemnozielonej, gładkiej jak lustro tafli jeziora.
Oddaliwszy się na tyle, by nikt ich nie zauważył, skierowali się prosto do miejsca, które wskazywał Vidal-Pellicorne uzbrojony w lornetkę. Wkrótce znaleźli się w pobliżu ruin małej fortecy gęsto porośniętej krzakami. Trudno więc było cokolwiek zauważyć, nawet ślad dymu z komina zdradzającego obecność ludzi. Widoczna była jedynie wąska wieża bez dachu i kawałek muru opadającego prosto do wody.
- Chciałbym wiedzieć, jak się nazywa to prastare dzieło sztuki? - rzucił Adal. - Być może to stare lenno naszej hrabiny. ..
- Hochadlerstein? Chyba żartujesz! Znajduje się na poziomie wody. Zbyt nisko na to hoch*. Sam widziałem, że w okolicy stoi wiele ruin szlacheckich siedzib wzniesionych na stoku. To musi być jedna z nich. Może byśmy spróbowali przybić do brzegu?
* Hoch (niem.) - wysoki, wysoko, w górę (przyp. red.).
- To nam się nie uda, chyba że chcesz się skąpać w jeziorze. Wrócimy pieszo, nieco później. Tymczasem możemy tu zostać, udając, że łowimy ryby. To nam pozwoli obserwować okolicę.
- Naprawdę uważasz, że uda się nam coś złowić? - spytał Aldo, widząc, że przyjaciel sięga po długą wędkę. -Chciałbym, żebyś nie miał złudzeń. W tej materii jestem do niczego!
- Rób, co ci powiem, i udawaj. Nigdy nic nie wiadomo. O dziwo, tego dnia Aldo złowił trzy pstrągi. I chociaż się obawiał, że dzień może być męczący, była to prawdziwa chwila spokoju i odpoczynku, umilana radosnym biciem dzwonów w kościele zwiastującym szczęśliwą nowinę i przerwana smacznym posiłkiem dzięki obfitym zapasom, o które zatroszczyła się dla nich Maria. Jednak obserwacja starego fortu przyniosła tylko rozczarowanie; wyglądało na to, że budynek jest opuszczony.
Kiedy przyjaciele wrócili do oberży, atmosfera była już bardzo gorąca. Długie stoły zastawiono malowanymi naczyniami, glinianymi dzbanami, w których pieniło się piwo, i wysokimi zielonymi kieliszkami. Zewsząd tłumnie napływali goście w pięknych, odświętnych strojach: mężczyźni w skórzanych spodniach i haftowanych kamizelkach, kobiety w licznych halkach pod obfitymi spódnicami, bluzkach z bufiastymi rękawami wyszywanych złotą nicią. Tium szczęśliwych ludzi, śmiejących się, śpiewających i żartujących z młodej pary: ona, zaczerwieniona była z emocji, on na skutek popijania wina z piwniczki Georga. Na estradzie przygrywali dwaj akordeoniści, akompaniując chórkom w oczekiwaniu na tańce.
Aldo i Adalbert udali się do kuchni, gdzie krzątała się Maria wraz z pomocnicami. Ryby, które przynieśli, wzbudziły wielki podziw kobiet.
- Chodźcie - rzekła Maria - przedstawię wam młodą parę.
- Najpierw musimy się przebrać - odparł wesoło Aldo. Już mieli wyjść, kiedy znów usłyszeli głos Marii:
- Byłabym zapomniała! Jest tu Herr Professor Schlumpf, który chciałby się z wami spotkać, żeby porozmawiać o wykopaliskach. Cale życie poświęcił tej sprawie. Mieszka tutaj. Powiedziałam mu, żeby przyszedł się z wami spotkać dziś wieczór.
- Dobrze pani zrobiła! - odparł Adalbert, myśląc coś dokładnie przeciwnego. - To może być pouczające doświadczenie: rozmowa o archeologii przy dźwiękach akordeonu, wśród tyrolskich przyśpiewek i pijackiego bełkotu! - rzucił do Aida, kiedy wchodzili do swoich pokoi.
- Znasz się na tym?
- Epoka żelaza? Co nieco o tym wiem, ale to nie moja specjalność.
- Jeśli zaczniesz opowiadać brednie, dźwięki orkiestry i ogólna wrzawa zagłuszą twoje słowa.
- Ja nigdy nie opowiadam bredni - żachnął się Adalbert, lecz szybko dodał: - Może jednak masz rację...
Profesor Werner Schlumpf z Uniwersytetu Wiedeńskiego wyglądał dokładnie tak, jak w powszechnym mniemaniu powinien wyglądać stary uniwersytecki profesor: był niski, nieco nerwowy, miał wąsy, bródkę i okulary, a jego siwiejące włosy zaczynały porzucać miejsce w okolicach „wysokiego czoła". Lewą brew przecinała mu blizna.
Cechowały go ponadto nienaganne maniery i uprzejmość.
Zamieniwszy z kolegą po fachu grzeczne powitanie, zajął miejsce przy stole, gdzie przyjaciele siedzieli już przy kawie i cygarach. Jedno z nich zostało zaoferowane profesorowi wraz ze sznapsem podanym z wielkim namaszczeniem przez samego Georga. Profesor wychyliwszy kilka kieliszków, wbił przenikliwe spojrzenie w Morosiniego, który od chwili ujawnienia swego książęcego pochodzenia, zdawał się Schlumpfa szczególnie interesować.
- Nie jest pan chyba archeologiem? - zagadnął. - Arystokraci przeważnie nie imają się żadnej pracy.
- Muszę pana wyprowadzić z błędu. Jestem antykwariuszem, a moja pasja są stare klejnoty.
- Ha! Zaczynam rozumieć, lecz się obawiam, że pobyt w Hallstatt może pana rozczarować, wszystkie cenne przedmioty znalezione w grobowcach odkrytych po roku 1846 w okolicy kopalni soli w górach, znajdują się obecnie w Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu. Niektóre z nich zostały tutaj, w naszym małym, lokalnym muzeum, ale nie te najważniejsze. W każdym razie, jest więcej niż pewne, że nie uda się panu natknąć na cokolwiek, co by było na sprzedaż...
- Nie mam takiego zamiaru - odparł Morosini z rozbrajającym uśmiechem. - Interesują mnie tylko kamienie szlachetne, a przybyłem tu po to, by dotrzymać towarzystwa przyjacielowi, Adalbertowi Vidal-Pellicorne'owi.
Profesor zrobił obrażoną minę.
- Popełnia pan wielki błąd, pogardzając naszymi klejnotami. Są wykonane z najczystszego złotego kruszcu, a niektóre z nich są rzadkiej urody. Świadczą o zaawansowanej kulturze. Ludu, który tu się osiedlił, nie można identyfikować z Celtami, tak jak sądzono na początku, to raczej kultura iliryjska. Musiała mieć związek z Siginami zajmującego się na tym terenie handlem, o czym wspomina
Herodot. Lud ten osiedlał się w pobliżu wielkich szlaków bursztowych, solnych i handlu żelazem. Koniecznie musi się pan udać do wieży Rudolfa, aby zwiedzić nekropolię, której najstarsze grobowce dowodzą, że pierwotnie kultywowano tu zwyczaj spopielania zmarłych.
Nie ulegało wątpliwości, że uczony był szczęśliwy, iż trafił na neofitę. Zapomniawszy o koledze po fachu, zaczął wykład, nie pozwalając Adalbertowi, pomimo jego rozpaczliwych wysiłków, ani na chwilę dojść do słowa. Rozbawiony Aldo podał się regułom tej gry, słuchając starego profesora z uwagą.
Nagle jego wzrok pobiegł w stronę kontuaru, gdzie pojawił się potężnie zbudowany mężczyzna, który zaczął się zbliżać do Georga Braunera zajętego wycieraniem szklanek.
Fotograficzna pamięć natychmiast pozwoliła Morosiniemu przywołać poprzednie wcielenie nieznajomego: to on niezapomnianego wieczoru w operze eskortował tajemniczą damę ukrytą za czarnymi koronkami. Wtedy miał na sobie rodzaj węgierskiej liberii, z czarnymi wyłogami i srebrnym szamerunkiem.
Zniecierpliwiony głos profesora Schlumpfa sprowadził Aida na ziemię.
- Pan mnie słucha, książę?
- Ależ słucham, proszę mi wybaczyć! A więc powiada pan...?
Boże, jak trudno było znosić tego starego gadułę! Na szczęście Adalbert, widząc, że dzieje się coś ciekawego, pospieszył z pomocą.
- Herr Professor, nie ukrywam, że rytuały pogrzebowe w Hallstatt zawsze były dla mnie niejasne. Nie ulega wątpliwości, że w ciągu wieków wojownicy przeszli od spopielania do grzebania...
- To z pewnością wpływy celtyckie.
- Dlaczego w niektórych grobach znaleziono zwęglone fragmenty szkieletów?
Tym razem udało się odwrócić uwagę profesora i Aldo mógł się oddać obserwacji. Nieznajomy przy barze pociągał piwo z kufla, rozmawiając z karczmarzem, ale po chwili skończył, pożegnał się i skierował do wyjścia.
- Przepraszam na chwilę! - rzucił Aldo, gdyż żadna siła nie była w stanie go powstrzymać od ruszenia za nieznajomym.
Torując sobie drogę wśród rozbawionego tłumu, w samą porę dotarł do placyku, na który wychodziły okna oberży - obiekt jego zainteresowań właśnie skręcił w prawo w zaułek. Tak też uczynił Aldo. Zapadła już noc i książę potrzebował chwili, by przyzwyczaić wzrok do ciemności. Kiedy dotarł do końca zaułka, potknął się o schody. Nastawił uszu, by zgadnąć, czy nieznajomy wchodzi, czy schodzi, ale nie usłyszał żadnych odgłosów. Zrezygnowany Aldo musiał zawrócić.
Po powrocie do oberży udał się na poszukiwanie Brau-nera, ale ten zniknął jak kamfora.
Korzystając z faktu, że obok przeciskała się Maria z tacą pełną kufli piwa, Aldo zagadnął ją o męża. Odparła, że mąż zszedł do piwnicy, żeby odszpuntować beczkę. Księciu nie pozostało nic innego, jak wrócić do kompanów, którzy nadal toczyli spór w kwestii rytuałów pogrzebowych w Hallstatt. Nie przeszkodziło to jednak profesorowi zagadnąć księcia, gdzie, do diabła, tak długo się podziewał.
- Byłem w swoim pokoju - łgał Aldo bez zająknienia. -Musiałem wziąć aspirynę, bo od tego hałasu i piwa zaczęła boleć mnie głowa.
- Nasze piwo jeszcze nikomu nie zaszkodziło i lepiej by pan zrobił, wychodząc na dwór, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. To najlepsze lekarstwo, dobre na wszelkie dolegliwości. Nasze góry to raj dla zdrowia, a wy, mieszkańcy zadymionych miast, powinniście częściej korzystać z tego dobrodziejstwa.
Przecież już dawno udowodniono dobroczynne działanie...
Morosini otworzył usta, żeby zaprotestować; nazwanie jego ukochanej Wenecji rozpostartej na lagunie zadymionym miastem było jawnym nadużyciem, lecz w ostatniej chwili zmilczał. Tymczasem stary gaduła rozpoczął kolejny wykład, wzmacniając się co jakiś czas kilkoma sznapsami. Minęła długa godzina, zanim wyciągnął z kieszonki marynarki wielki, srebrny zegarek na łańcuszku i spojrzawszy na niego, uznał, że czas udać się na spoczynek. Ale najpierw umówił się na kolejne spotkanie z „szanownymi kolegami" - po zaaplikowaniu sobie tylu kieliszków wódki nie odróżniał już antykwariusza od archeologa - w celu zaprowadzenia ich na miejsce wykopalisk z samego rana.
- To bardzo obiecujące! - zrzędził Morosini, wracając do pokoju bez nadziei na spokojny sen, gdyż obaj zamieszkiwali dokładnie nad „salą weselną".
- Zapomnij o tym i powiedz, dlaczego tak nagle wybiegłeś z oberży - spytał Adalbert.
- Nie zauważyłeś tego wielkoluda o wyglądzie mongolskiego dowódcy?
- Owszem. Domyśliłem się, że to za nim pobiegłeś.
-1 nie bez powodu. To jego widziałem w Operze Wiedeńskiej spełniającego rozkazy tajemniczej Elzy. Z całą pewnością miał za zadanie nad nią czuwać.
- No i... odkryłeś, dokąd się udał?
- Niestety nie. Zgubiłem go za pierwszym zakrętem. Było ciemno choć oko wykol, a to miasteczko jest niczym labirynt - istna gmatwanina schodów, pasaży i ślepych zaułków.
- Czy twoja zwierzyna udała się do fortu, który oglądaliśmy po południu?
- Nie, tego jestem pewien. Wielkolud po wyjściu z hotelu skręcił w prawo.
- No, to już coś! Nie pozostaje nam nic innego, jak zadać kilka zgrabnych pytań poczciwemu Georgowi.
- Pod warunkiem że go znajdziemy. Kiedy wróciłem, jego żona powiedziała, że zszedł do piwnicy odszpuntować beczkę. Chyba jeszcze nie wrócił, gdyż nie widziałem go na górze.
- A Maria?
- Nie było jej tutaj, kiedy pojawił się olbrzym. Chyba go nie widziała.
- Nie przejmuj się! Zajmiemy się tym jutro. Spróbuj się przespać. Jeśli zatkamy sobie uszy watą, a na głowę zarzucimy poduszki, może uda się nam zasnąć.
Owszem, udało się, ale dopiero około trzeciej nad ranem, kiedy biesiadnicy się zmęczyli. Kiedy Adalbert i Aldo zeszli o dziewiątej na śniadanie, Maria powiedziała im, że jej mąż udał się do Ischl porannym statkiem. Co do osobnika, który tak bardzo intrygował jej klientów, nawet go nie widziała, i w ogóle nie miała pojęcia, o kim mówią.
Adalbert zmarszczył brwi.
- Nie uważasz, przyjacielu, że to zmowa milczenia?
Aldo wzruszył ramionami, po czym stwierdził, że za żadne skarby nie spędzi poranka w towarzystwie profesora Schlumpfa.
- Powinien mu wystarczyć jeden z nas. Ja udam się na badania meandrów miasteczka. Może szczęście się wreszcie do mnie uśmiechnie?
Zaopatrzony w szkicownik i pudełko węgli Aldo ruszył przez wąskie nabrzeże poprzecinane tarasami i pergolami wiszącymi tuż nad taflą wody. Skręcił w jedyną uliczkę wijącą się wzdłuż malowniczej, stromej skarpy nad jeziorem. Wokół biegły drewniane schodki, które znikały przy starych domach o dachach zdobionych girlandami.
Do Hallstatt nie prowadziła żadna droga. Ta wzdłuż zachodniego brzegu jeziora w jego części północnej skręcała na południe od Steg i wznosiła się do Gosau*.
* Steg, Gosau - nazwy miejscowości; obecnie turystyczne ośrodki narciarskie (przyp. red.).
Wolnym krokiem, niczym artysta szukający natchnienia, pokonał senne, jesienne miasteczko pozbawione kwiatów, chociaż w niektórych oknach czerwieniły się jeszcze odporne na chłody pelargonie. Niemal we wszystkich domach gospodynie wietrzyły pościel, firanki i pierzyny, chcąc zdążyć przed pierwszym śniegiem. Nie zwracały uwagi na spacerowicza, przyzwyczajone do widoku turystów, może tylko trochę zdziwione, że ten wybrał najsmutniejszy miesiąc roku, zamiast przyjechać na wiosnę, kiedy wzdłuż polnych ścieżek niebieszczą się niezapominajki i żółcą kaczeńce. Podczas krótkiego postoju na tarasie kościoła parafialnego Aldo, obserwując morze dachów poniżej, pomyślał, że jeśli nieznajomy zniknął jak kamfora, to zapewne wszedł do któregoś budynku niedaleko hotelu.
Ale instynkt podpowiedział mu wkrótce, że to mało prawdopodobne. Dama w koronkach żyła w ukryciu, a jak tu się ukrywać w tak małej mieścinie?
Aldo doszedł do jedynej ulicy wiodącej na północny kraniec Hallstatt.
Dostrzegłszy wielką skałę, z której mógłby obserwować domy, zatrzymał się. Jeden z nich szczególnie zwrócił jego uwagę. Wyglądał tak, jakby wynurzał się prosto z otchłani jeziora. Szeroki dach zwieńczony małą dzwonnicą przypominał tłustą kurę rozpościerającą skrzydła nad kurczętami. W małym ogródku kobieta w dirndlu*, korzystając z ładnej pogody rozwieszała pranie - prześcieradła i poszewki ozdobione szerokimi koronkami, nieco zbyt eleganckie jak na wieśniaczkę, choćby nawet bogatą. Pościel musiała należeć do damy.
* Dirndl - kobiecy ubiór, który stal się austriackim strojem narodowym (przyp. red.).
Aldo zrozumiał, że wreszcie znalazł to, czego szukał.
Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, ruszył w drogę powrotną, starając się zapamiętać różne szczegóły, poczynając od drewnianego pomostu, przy którym na falach tańczyła długa barka.
W hotelu zastał Georga Braunera nad rachunkami. Podszedł do niego, zacierając dłonie.
- Zimny wiatr tego ranka! - rzucił z wesołą miną. - Zrobiłem kilka szkiców i ścierpły mi ręce. Może byśmy się czegoś napili przed obiadem?
Georg popatrzył na klienta z zakłopotaniem, poruszając niespokojnie rudawymi wąsiskami.
- Z przyjemnością, ekscelencjo, ale muszę jak najszybciej dokończyć papierkową robotę. Ale panu podam, czego pan sobie tylko życzy, przy kominku.
- W takim razie zaczekam na przyjaciela. Nie lubię pić sam. Mam nadzieję, że wkrótce się zjawi.
- Zgodnie z życzeniem - odparł karczmarz, wracając do pracy.
Jakiś dzisiaj nierozmowny - pomyślał Morosini, dziwiąc się tej zmianie, gdyż kiedy tu przyjechali, Braunerowie trajkotali jedno przez drugie.
Aldo udał się do kuchni, skąd unosił się zapach ciepłego chleba i czekolady, a Maria, z pomocą starej kobiety i młodej dziewczyny, wyrabiała ciasto na Knödeln.
Na widok księcia uśmiechnęła się szeroko.
- Czy pan sobie czegoś życzy, książę?
- Nie, nie, Frau Brauner, ale już na ulicy poczułem tak wspaniałe zapachy, że nie mogłem się oprzeć chęci sprawdzenia, co pani przygotowuje.
- To moje ciasto, właśnie przygotowałam Gugelhupf* i krem czekoladowy na deser. A jak udał się spacer?
* Gugelhupf - alzacka babka drożdżowa (przyp. red.).
- Bardzo. To miasto jest wspaniałe. Takie czarujące...
- Nieprawdaż? Wielka szkoda, że przyjechał pan po sezonie. Jest zimno, wilgotno, a o słońcu trzeba zapomnieć aż do wiosny.
- Przyjeżdża się, kiedy czas na to pozwala. Ja dużo pracuję, a miałem okazję spędzić kilka dni w towarzystwie starego przyjaciela. A poza tym, pogoda mi nie przeszkadza, jeśli tylko nie odbiera charakteru jakiemuś miejscu. Lubię szkicować piękne domy, a tu ich nie brakuje. Zaczynając od waszego - dodał, otwierając szkicownik.
- Ależ pan ma talent! - zawołała Maria z podziwem, rzucając okiem na rysunek.
- Dziękuję. Też mi się podoba.
Aldo przewrócił stronę, odkrywając naszkicowany dom nieznajomej. Kiedy oberżystka na niego zerknęła, jej uśmiech natychmiast zgasł.
- Ten również nie jest zły - powiedział Aldo od niechcenia, obserwując oberżystkę kątem oka. - Jeśli pogoda pozwoli mi na rozłożenie sztalug, namaluję obraz. To miejsce leży na uboczu i jest takie romantyczne!
Maria, bez słowa, wytarła białe od mąki dłonie w ściereczkę, chwyciła Aida za ramię i wyciągnęła na zewnątrz. Dopiero wtedy wypuściła go z uścisku.
- Nie powinien pan go malować. Są inne, równie ładne.
- A dlaczego nie ten? Twarz Marii spoważniała.
- Gdyż może to komuś przeszkadzać, a nawet ranić tych, którzy w nim mieszkają. Widzieć, że ich dom staje się tematem obrazu, jest ostatnią rzeczą, której by sobie życzyli, gdyż to oznacza, że będzie ich pan obserwował całymi godzinami.
Aldo wybuchnął śmiechem.
- Do diaska! Wystraszyła mnie pani! Chyba ten dom nie jest nawiedzony?
- Nie trzeba żartować! Mieszka tam... pewna bardzo chora osoba, kobieta, która wiele wycierpiała. Niech pan nie pogłębia jej cierpienia, czyniąc z niej obiekt niezdrowej ciekawości.
Co rzekłszy, Maria zamierzała wrócić do kuchni, lecz Aldo zatrzymał ją w progu.
- Proszę zaczekać!
- Mam huk roboty.
- Tylko małą chwileczkę!
Energicznym gestem wyrwał stronę ze szkicownika i podał ją młodej kobiecie.
- Proszę, niech pani weźmie i zrobi z tym, co zechce. Więcej nie będę malować tego domu.
- Dziękuję - odparła Maria z ulgą. - Widzi pan, tutaj wszyscy ją kochamy... Nie chcielibyśmy, żeby spotkało ją coś złego.
Po czym oberżystka wróciła do swoich zajęć. Aldo zamyślił się i niespiesznie udał się do pokoju. Jeśli całe miasteczko mogło stanąć między nim a tą, którą chciał spotkać, sprawy mogły się skomplikować. Było mu wstyd, że jego gest wobec Marii był owocem hipokryzji - nigdy nie zamierzał malować tego domu. Mało tego, nadal był zdecydowany zgłębić jego tajemnicę.
Z pustym żołądkiem czekał na powrót Adalberta. Dochodziła prawie druga, kiedy zagadnął gospodarza o przyjaciela.
- Gdy Herr Professor znajdzie się na stanowisku archeologicznym, żadna siła nie jest w stanie go stamtąd wyrwać - wyjaśnił Georg. - Na pewno zabrał ze sobą kanapki i piwo, żeby się podzielić z kompanem. Mogę się założyć, że wrócą dopiero po zapadnięciu zmroku.
- Mógł mnie uprzedzić - złościł się Morosini, zasiadając do stołu przed półmiskiem racuchów z szynką, gulaszem cielęcym na modłę węgierską, kremem czekoladowym z kawałkiem babki Gugelhupfna deser oraz butelką wina, którą Georg przyniósł z piwnicy.
Po skończonym posiłku, chcąc zabić czas, Aldo postanowił pożyczyć barkę od Braunera i wypłynąć na ryby w okolice tajemniczego domu, lecz zerwał się niewielki, lecz przenikliwy wiatr, co nie wróżyło niczego dobrego.
- Jeśli rozpęta się burza, trudno będzie panu wrócić - oznajmił Georg. - Jak już się zacznie...
- Tak jest ze wszystkimi górskimi jeziorami. Udam się zatem na małą przechadzkę, zanim wrócą nasi uczeni.
Jak powiedział, tak zrobił, lecz tym razem nie zabrał ze sobą żadnego sprzętu. Wsunąwszy ręce w kieszenie płaszcza poszedł w stronę miasta, lecz aby nie wzbudzać podejrzeń, skręcił tym razem w lewo. Chciał dotrzeć do domu z dzwonnicą. Dla niepoznaki wybrał najbardziej karkołomną ścieżkę, minął protestancką świątynię, dotarł do wieży i wrócił przez dziedziniec kościoła, skąd ruszył w dół do celu, uważając, by nie być widocznym dla ewentualnego obserwatora z oberży.
Kiedy dotarł na miejsce, zaczęło zmierzchać. Nad jeziorem unosiła się mgła, zasłaniając przeciwległy brzeg.
Do jego uszu dobiegł z dala przytłumiony gwizd lokomotywy.
Znalazłszy się przy tej samej skale co rano, Aldo zatrzymał spojrzenie na zagadkowym domu. Nie było widać żadnego ruchu i gdyby nie wstęga szarego dymu z komina, można by sądzić, że jest niezamieszkały. Żadnego, najmniejszego dźwięku poza lekkim chrzęstem łańcucha łączącego barkę z przystanią.
Wstrzymał oddech. Miał nadzieję, że z nadejściem nocy mieszkańcy zapalą lampy i może uda się zajrzeć przez okna do środka, lecz jego nadzieja okazała się płonna. Przed zapadnięciem zmroku kobieta, która rano wieszała pranie, zamknęła po kolei wszystkie żaluzje.
Aldo wstał z westchnieniem, przez chwilę walcząc z przemożną ochotą, by zejść na dół i zapukać do drzwi. Jeśli miał kiedykolwiek okazję odkupić od tajemniczej damy opal, to właśnie teraz! Gdyby powodowana niepokojem pani von Adlerstein postanowiła ukryć swą protegowaną gdzie indziej, wtedy już nigdy jej nie znajdzie...
Mimo że sam przyznał sobie rację, Aldo nie mógł opanować zniechęcenia. Z powodu niesprzyjających okoliczności gorączka poszukiwań, która ogarnęła go od pierwszej rozmowy z Szymonem Aronowem w podziemiach Warszawy, powoli zaczęła go opuszczać. Kulawy nie mógł od Aida żądać, by wyrwał nieszczęśliwej kobiecie skazanej na życie w ukryciu przedmiot drogi jej sercu, nawet jeśli przynosił pecha.
Wewnętrzny głos podpowiedział mu jednak, co w tych okolicznościach powiedziałby Aronow: przywrócenie klejnotom ich pierwotnego znaczenia i roli to jedyny sposób na to, by zdjąć z nich przekleństwo ciążące na kolejnych właścicielach. Kto wie, może Elza pozbywszy się opalu, odnalazłaby utracone szczęście?
To nie jest dobry powód - przyznał Aldo w duchu. - Człowiek zawsze jakiś wymyśli, chcąc dostać to, co do niego nie należy... Lecz czy mój jest aż tak zły?
A jednak dobrze wiedział, że musi przekroczyć próg tajemniczego domu i stanąć twarzą w twarz z nieznajomą w czarnych koronkach. Im wcześniej, tym lepiej.
Nie próbując dłużej dyskutować z samym sobą, ruszył ścieżką prowadzącą do tajemniczego domu, dotarł pod mały daszek chroniący wejście i, po krótkim wahaniu, zdjął kaszkiet, po czym podniósł miedzianą kołatkę, która opadła z głośnym dudnieniem. Jego serce zamarło.
Spodziewał się, że spytają go o nazwisko i każą odejść. Drzwi się otworzyły, ukazując szczupłą i wysoką postać kobiety w tradycyjnym stroju i z lampą w dłoni. Ku swemu zdumieniu usłyszał:
- Zastanawiałam się, ile czasu minie, zanim zdecyduje się pan tu przyjść.
Proszę wejść, ale tylko na chwilę.
Był to spokojny głos Lizy Kledermann.
Aldo spojrzał na nią tak, jakby zobaczył zjawę, na poły z zachwytem, na poły z radością i obawą. W żółtym świetle lampy ciemne oczy dziewczyny błyszczały niczym fioletowe diamenty pod bujną koroną ognistozłocistych włosów. Pomyślał, że przypomina ikonę, lecz ona natychmiast sprowadziła go na ziemię.
- No więc? Czy to wszystko, co pan ma do powiedzenia? Ktoś, kto czyta romanse, pewnie by krzyknął: „To pani? Pani tutaj?", a ja odpowiedziałabym coś równie mądrego, w stylu: „A dlaczego nie?" lub: „Świat jest taki mały!". Jednak wolę spytać wprost, po co pan przyszedł?
- To długa... i zawiła historia. Czy mógłbym wejść na chwilę do środka?
- Mowy nie ma! Gdyby to nie był pan, zawołałabym Mateusza i kazała poszczuć pana psami. Lecz przyznaję, że musimy porozmawiać. - No więc?...
- Tutaj to niemożliwe. Spotkajmy się jutro o drugiej w kościele farnym. Będziemy tam mogli spokojnie rozwikłać pewną bardzo irytującą kwestię. Ale niech pan przyjdzie sam i nie przyprowadza swego drogiego Adalberta!
- Skąd pani wie, że tu jest?
Przelotny uśmiech na jeden moment rozpogodził twarz dziewczyny.
- Trudno go nie zauważyć. Wiem więcej o was dwóch niż wy o mnie. A teraz proszę wracać do hotelu. Mam nadzieję, że po tym, co pan ode mnie usłyszy, zostawi nas pan w spokoju, moją rodzinę i mnie.
- Nigdy nie zamierzałem się narzucać! - zaprotestował Morosini. - Nie wiedziałem nawet, że pani tu jest...
- Do jutra! - przerwała zdecydowanie Liza. - Porozmawiamy jutro. Dobrej nocy, książę!
Morosini wycofał się pod daszek. Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz pod władczym spojrzeniem Lizy porzucił ten zamiar i tylko westchnął:
- Jak pani sobie życzy! A zatem, do jutra!
Z całego domu udało mu się zobaczyć jedynie mały, pobielony wapnem i skromnie umeblowany przedpokój. Poza drewnianym, malowanym kufrem, dwoma krzesłami z rzeźbionymi oparciami i naiwnym obrazem przedstawiającym scenę z miasteczka nie zauważył nic więcej.
Spotkanie z Lizą zniwelowało uczucie zawodu, chociaż kiedy mu się ukazała za dębowymi drzwiami z lampą w dłoni, miała w sobie coś z anioła zagłady, któremu Pan Bóg kazał stać w bramach raju i nie wpuszczać grzeszników. Lekkim krokiem ruszył w drogę powrotną. Za kilka godzin opadną wszystkie zasłony i koronkowe woalki!
Myśl ta była pocieszająca i dzięki niej wrócił mu dobry nastrój.
Widząc Adalberta grzejącego się przed wielkim piecem z zielonych, fajansowych kafli oraz kieliszek na stole obok, uśmiechnął się szeroko.
- No i co, mój poczciwcze? Jak ci minął dzień? Adalbert spojrzał na przyjaciela z przygnębieniem:
- Męczący, straszny! Ten nasz profesor ma łydki ze stali i wspina się po górach jak kozica. Jestem wykończony!
- Coś podobnego! Co z ciebie za archeolog? Zwykły łachudra!
- Jestem egiptologiem! A my, egiptolodzy, pracujemy w płaskim terenie. I pomyśleć, że profesor ciągle nie ma dość i jutro chce zacząć od nowa. Mam wielką ochotę powiedzieć mu, że wracamy do Ischl.
- Powiedz mu, co chcesz! Ja mam spotkanie w kościele.
- Żenisz się?
Pytanie było tyle nieoczekiwane, co zjadliwe.
- To całkiem niezła myśl - odparł Aldo, uśmiechając się w myślach do pewnej wizji, którą tylko on mógł zobaczyć. -No, nie siedź taki naburmuszony, mój drogi! Weź kieliszek i chodź ze mną, wszystko ci opowiem.
Pokonując zadaszone schody wiodące do kościoła, dobrych dwadzieścia minut przed czasem, Morosini zastanawiał się, co za zrządzenie losu skazało go, katolickiego księcia, ale o pobożności, powiedzmy szczerze, dość powierzchownej, na odwiedzanie sanktuariów, gdy w grę wchodziło spotkanie z kobietą... Inni spotykają się w parkach, kawiarniach, nad brzegiem rzeki czy w jakimś zacisznym salonie... Sam z nostalgią wspominał chwile spędzone z Anielką w ogrodzie zoologicznym w Paryżu. Wtedy był w niej śmiertelnie zakochany i gotów uczynić wszystko, by ją zdobyć. A teraz, po pozbyciu się jej jak zbędnego przedmiotu i oddaniu w ręce Anny Marii Moretti, pośpiesznie uciekł do Austrii, gdzie czekała na niego sprawa z pewnością pasjonująca, lecz trudna do rozwikłania... i spotkanie z ładną dziewczyną w domu bożym.
Pod naciskiem skrzypnęły stare drzwi, odbijając ten dźwięk głuchym echem we wnętrzu pustej świątyni. Książę zatrzymał wzrok na wspaniałym tryptyku z XV wieku, pozłacanym i bogato rzeźbionym, który wznosił się nad ołtarzem. Patrzył na niego z przyjemnością, lecz bez zaskoczenia; bogactwo austriackich kościołów było mu znane.
Usiadł w ławce, by lepiej móc podziwiać arcydzieło. Słysząc skrzypienie drzwi, poderwał się z miejsca i stanął przed postacią ukrytą pod czarną peleryną z kapturem, ukazującą jedynie szczupłe kostki w białych pończochach i buty z klamerkami. Strój Lizy doskonale pasował do atmosfery starego kościoła.
Zbliżywszy się do Aida, dziewczyna uklękła, odmówiła krótką modlitwę i pokazała mu gestem, by usiadł przy niej. Pomimo jej poważnej miny Aldo nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Kto by pomyślał w czasach weneckich, że kiedyś będziemy mieli sekretne rendez-vous w austriackim kościele?
- Proszę, niech pan nie wspomina o Wenecji! Nie chcę o niej myśleć w tej chwili. A co do naszego spotkania, może być pan pewien, że następnego nie będzie.
- Szkoda... Ale dlaczego tutaj, a nie u pani w domu lub w oberży?
- Ponieważ nie chcę, żeby ktokolwiek się dowiedział, iż się znamy. Skoro to już ustaliliśmy, proszę się nie trudzić
1 nie wyjaśniać, po co pan przyjechał do Hallstatt. Sama się dowiedziałam.
- Przypuszczam, że od pani von Adlerstein?
- Oczywiście! Jak tylko się zorientowała, że przybył pan do Wiednia, zawiadomiła mnie.
- Dlaczego? Jestem dla niej tylko nieznajomym...
-1 tu się pan myli! Wie o panu prawie tyle, co ja... Widzi pan, książę, ja nigdy niczego nie ukrywałam przed babcią. Od śmierci mojej matki - innymi słowy, od zawsze - babcia się mną zajmowała, starając się, żebym nie wyrosła na marionetkę wychowaną przez guwernantki. Bardzo ją kocham i zawsze o wszystkim jej mówię.
- Nawet o wcieleniu Miny van Zelden?
- Zwłaszcza o tym! Zawsze wiedziała, gdzie mnie szukać, podczas gdy mój ojciec był przekonany, iż wyjechałam do Indii studiować filozofię buddyjską lub do Ameryki Środkowej w poszukiwaniu śladów kultury Majów.
Morosini wydał okrzyk przerażenia.
- Chyba nie jest pani archeologiem? Jeden w zupełności mi wystarczy!
- Niech pan będzie spokojny! Mam tylko lekkie ciągoty w tym kierunku. A tak na marginesie, jak się miewa nasz drogi Adalbert?
- No cóż... co do humoru, nieszczególnie. Miał wielce skwaszoną minę, kiedy przed chwilą wyprawiłem go do nekropolii halsztackiej w towarzystwie niezastąpionego profesora Schlumpfa!
- Można by rzec, że to panu sprawia przyjemność. Po co mu pan o mnie mówił?
- Ponieważ miałem ochotę utrzeć mu nosa. Od kiedy odbyliście razem kilka podróży, zachowuje się jak pani właściciel, co mnie nieco denerwuje.
Tym razem Liza nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Jest taki czarujący, naprawdę bardzo go lubię. Ta krótka, wspólna podróż była bardzo zabawna. Co do pana, fakt, że przez dwa lata pracowałam jako pańska sekretarka, nie upoważnia pana do traktowania mnie jak części ruchomości.
Morosini zgodził się z tym twierdzeniem bez sprzeciwu. Może dlatego, że w owalnym otworze czarnego kaptura twarz Lizy, z małym noskiem usianym piegami i burzą jasnych włosów, stanowiła uroczy obrazek skłaniający do życzliwości.
- Zgoda - westchnął. - Zostawmy Adalberta w spokoju i wróćmy do pani babki. Nie wiem, co jej pani naopowiadała na mój temat, ale ona mnie nienawidzi.
- To nieprawda! Wręcz przeciwnie, uważa, że jest pan na swój sposób czarujący, ale obawia się pana!
- No pięknie! Widzę, że już jej pani doniosła o mojej wizycie!
- Oczywiście! A teraz, proszę wyjaśnić, co pana popycha do tego, aby za wszelką cenę wejść w posiadanie klejnotu należącego do kogoś, kto jest nam obu bardzo drogi? Ujrzawszy go w operze, postanowił pan nagle, że musi mieć ten właśnie opal, a nie żaden inny?
- Właśnie! Ten i żaden inny! Chciałem wyjaśnić pani von Adlerstein, z jakiego ważnego powodu muszę zdobyć ten kamień, lecz nie raczyła mnie wysłuchać.
- A więc - rzekła Liza, siadając wygodniej w ławce i krzyżując dłonie na kolanach - słucham tej pańskiej historii. Jeśli dobrze zrozumiałam, znowu chodzi o jakiś przeklęty klejnot?
- Tak, tak jak w przypadku wszystkich, które obiecaliśmy odnaleźć, Adalbert i ja...
- Adalbert i pan? Czyżbyście zostali wspólnikami?
- Tylko w tym przedsięwzięciu, które jest bez wątpienia najważniejszym w całej mojej karierze antykwariusza. Proszę mi pozwolić wskrzesić Minę na jedną chwilę.
- Dlaczego nie... - odparła Liza z uśmiechem. - Lubiłam ją, wie pan?
- Ja także... Czy pamięta pani tamten wiosenny dzień sprzed blisko dwóch lat, kiedy pani biegła za mną, by wręczyć mi telegram z Warszawy?
Liza nagle się ożywiła, jakby wróciła pasja, z którą wykonywała pracę w pałacu Morosinich.
- Telegram od słynnego Szymona Aronowa? Jakbym mogła zapomnieć! To przecież po spotkaniu z nim rzucił się pan w wir tej nieprawdopodobnej historii, podczas której odnalazł pan szafir skradziony pańskiej matce. Przywiozłam go potem do Wenecji.
- Już go tam nie ma! Kilka tygodni później oddałem go Szymonowi Arnowowi, z którym spotkałem się na cmentarzu San Michele. Potem przekazałem mu Różę Yorku, którą odnalazłem w Anglii w dramatycznych okolicznościach.
- Różę Yorku? Ależ... ona została niedawno skradziona z Tower!
- Ta była fałszywa i bardzo proszę, niech mi pani pozwoli wyjaśnić, z jakiego ważnego powodu nigdy nie wyjawiłem prawdy. Prosił mnie o to Aronow w swojej kryjówce w Warszawie. To nie była kwestia braku zaufania... Ale dałem słowo. Jeśli dzisiaj je złamię, to tylko dlatego, że nie mam wyboru. Potem sama pani oceni... i postara się o tym jak najszybciej zapomnieć.
Liza milczała. Morosini opowiedział o swoich przygodach w Polsce, nie wdając się jednak w szczegóły znajomości z córką hrabiego Solmańskiego. Wspomniał tylko, że przeszkodził jej w samobójstwie i że kiedy ją śledził po przyjeździe do Paryża, spostrzegł na jej szyi Błękitną Gwiazdę, której poszukiwał wspólnie z Aronowem.
Ku jego zdziwieniu Liza nie reagowała podczas opowiadania do tego stopnia, że w pewnej chwili pomyślał, iż zasnęła. Ale kiedy zamilkł, uniosła głowę i rzuciła na niego żywe spojrzenie.
- Przejdźmy teraz do Róży Yorku, gdyż, jak sądzę, jest to drugi skradziony kamień - powiedziała.
Aldo spełniwszy jej prośbę, stwierdził z radością, że dziewczyna słucha jego opowieści z widocznym zainteresowaniem.
- To brzmi jak powieść kryminalna - dodała - która byłaby nawet dość zabawna, gdyby nie te trupy! Ale mam jedno pytanie: czy wierzy pan w niewinność lady Ferrals?
Aldo nie spodziewał się tego i żeby dać sobie czas na odpowiedź, sam sformułował pytanie, podobnie jak to było w zwyczaju Anielki.
- Można by sądzić, że pani zupełnie nie wierzy.
- Ani przez chwilę. Czytałam artykuły, w to pan chyba nie wątpi, na temat sprawy Ferralsów i procesu. Teatralne zakończenie wydało mi się dziwne, zbyt dobrze obmyślone i zbyt precyzyjnie wykonane. Wspólnik będący jednocześnie kochankiem wiesza się po napisaniu wyznania w najdogodniejszej chwili dla oskarżonej? Nie, nie wierzę w to!
- Jeśli pani podejrzewa zmowę z policją, to się pani myli. Dobrze znam komisarza Warrena i mogę panią zapewnić, że działał pod wpływem zaistniałych wypadków. Ale potem zaczął sobie stawiać pytania...
- No a pan? Jeszcze nie odpowiedział pan na moje pytanie.
- Ja też mam wiele wątpliwości - odparł Aldo, nie chcąc dłużej rozwodzić się na ten temat. - Lecz chciałbym przejść do trzeciego klejnotu: opalu! To z jego powodu tu jesteśmy, Adalbert i ja.
- Uważacie, że kamień w diamentowej oprawie jest tym, którego szukacie?
- Szymon Aronow jest o tym przekonany, a jeszcze nigdy się nie pomylił. Zresztą może się pani o tym łatwo przekonać, gdyż, jak sądzę, ma pani dostęp do biżuterii tajemniczej damy, której tak zazdrośnie strzeżecie razem z babką.
- W jaki sposób?
- Na odwrocie każdego klejnotu pektorału wygrawerowano miniaturową gwiazdę Salomona. Aby ją zobaczyć, potrzebne jest mocne szkło powiększające. Proszę spróbować!
- Spróbuję, ale szczerze mówiąc, nie liczyłabym na to, że go panu sprzeda. Jest to bowiem ulubiony klejnot naszej przyjaciółki. Dostała go od swojej słynnej babki.
Morosini milczał, powstrzymując pytanie, aby dać jej czas do namysłu, gdyż był pewien, że sama je odgadnie.
- Czy nie uważa pani, że nadeszła pora, aby odsłonić imię tajemniczej postaci, która mi się ukazała w loży operowej? A co do babki, sądzę, że wiem, kim jest, gdyż prawie na pewno odkryłem, kim był jej ojciec. Czyż nie jest córką nieszczęsnego Rudolfa, tragicznego bohatera z Mayerlingu?... Uprzedzając pani pytanie, dodam, że widziałem, jak ukryta pod czarną woalką kładła kwiaty na jego grobie kilka godzin przed spektaklem.
- Wie pan więcej, niż sądziłam! - rzuciła Liza, nie kryjąc zaskoczenia.
- Co do cesarskiego opalu w diamentowej oprawie, po narodzinach Rudolfa został dołączony do kompletu z opali ofiarowanego przez arcyksiężną Zofię przyszłej synowej, kilka dni przed jej ślubem z Franciszkiem Józefem. Nosiła go sama Zofia na swoim ślubie i chciała, żeby Elżbieta uczyniła podobnie. Dodam, że całość, z wyjątkiem broszki, została sprzedana w Genewie razem z innymi prywatnymi klejnotami rodziny, kilka lat temu.
Zdziwienie Lizy zamieniło się w rozbawienie.
- Jaka ja jestem głupia! Jak mogłam zapomnieć o pana zamiłowaniu do historycznych klejnotów i pięknych kamieni, że nie wspomnę o pana nienasyconej ciekawości... i o tym, że jest pan, być może, największym europejskim ekspertem w tej materii.
- Dziękuję! A teraz, czy nie sądzi pani, że nadeszła pora, by mi zaufać? Chcę poznać jej nazwisko... i historię! No, Mino! Zaklinam panią na pamięć naszej dobrej współpracy! Moje zadanie jest szlachetne i warto o nie walczyć!
- Nawet za cenę cierpienia niewinnej osoby?
- A może raczej dla jej wybawienia? Opal, tak jak reszta kamieni, jest przeklęty. Może mógłbym uratować pani przyjaciółkę...
- Nazywa się Elza Hulenberg - przerwała Liza - i jest nie tylko wnuczką cesarzowej Elżbiety, ale również jej siostry Marii, ostatniej królowej Neapolu. To od niej powinnam zacząć. W... 1859 roku, Maria, trzecia córka księcia Maksymiliana i jego małżonki Ludwiki, wychodzi za mąż za księcia Kalabrii, następcę tronu w Neapolu. Ma osiemnaście lat, on dwadzieścia trzy i można przypuszczać, że będzie to udane małżeństwo, chociaż małżonkowie nigdy wcześniej się nie widzieli...
- Chwileczkę, Lizo! - przerwał Morosini. - Niepotrzebny mi wykład z historii, zwłaszcza włoskiej. Nie zapominaj, że jestem wenecjaninem. Wiem, co się wydarzyło w Neapolu; śmierć króla Ferdynanda II kilka tygodni po ślubie i wstąpienie na tron młodej pary w chwili, kiedy Garibaldi i jego czerwone koszule rozpoczęli marsz ku niepodległości. Osiemnaście miesięcy panowania, a potem ucieczka do Gaety, gdzie zamknęli się w fortecy i gdzie młoda królowa Maria z niezwykłym oddaniem opiekowała się rannymi. Była podziwiana w całej Europie, lecz to nie pomogło jej ocalić tronu. Wraz z małżonkiem schroniła się w Rzymie pod kuratelą papieża... Ale, mam wrażenie, że pani, jako Szwajcarka, wie o tym więcej niż inni?
- Owszem - odparła Liza. - Ponieważ moja opowieść zaczyna się tam, gdzie kończy się wielka historia. Po dniach pełnych niebezpieczeństw nasza młoda, bo zaledwie dwudziestoletnia królowa, bez tronu poczuła pustkę... Jej mąż straciwszy pozycję, podupadł na zdrowiu. Papieski pałac Farnese, wówczas rezydencję koronowanych głów na wygnaniu*, ochraniali żuawi**. Maria zakochała się w jednym z nich, przystojnym, belgijskim oficerze.
* Od roku 1871 siedziba ambasady Francji w Rzymie (przyp. red.).
** Żuawi - formacja wojskowa (przyp. red.).
Sprawy zaszły tak daleko, że pewnego dnia trzeba było podjąć decyzję: należało jak najszybciej odseparować ją od męża. Pod pretekstem, że klimat Rzymu nie odpowiada jej delikatnym płucom, wysiano ją na odpoczynek do ukochanego Possenhofen w Bawarii, gdzie jednak nie przebywała długo, po czym zamknęła się w klasztorze w Augsburgu, gdzie wkrótce wydała na świat córkę Małgorzatę. To ona jest matką Elzy.
- Boże... - westchnął zdumiony Aldo. - Nie do wiary! Nigdy nie słyszałem o separacji królowej Marii z Franciszkiem II.
- Szybko się pogodzili, zamieszkali w Paryżu, a nawet stali się najlepszym z małżeństw...
- A co na to wszystko cesarzowa Elżbieta i Rudolf?
- Właśnie do tego zmierzam. Sissi bardzo kochała młodszą siostrę, która również była bardzo ładna. Poza tym ze swoją romantyczną naturą podziwiała bohaterkę z Gaety prawie tak bardzo, jak jej kuzyn, Ludwik II Bawarski. Z wielkim oddaniem zajmowała się małą dziewczynką, którą Maria wychowywała w posiadłości pod Paryżem pod nazwiskiem, którego panu nie wyjawię. A kiedy Małgorzata, którą nazywano Daisy, wyrosła na śliczną dziewczynę, zapraszała ją wielokrotnie, głównie na Węgry, do swojego zamku w Gödöllö, gdzie jesienią organizowano wielkie polowania. Na jednym z nich Rudolf poznał śliczną Daisy.
Sam żył w nieudanym związku małżeńskim ze Stefanią Belgijską, którą często zdradzał, i zakochał się w Daisy, w jednym z tych płomiennych porywów, do których tylko on był zdolny. Ale ten słomiany ogień szybko zgasł...
- Czy płonął wystarczająco długo, aby spowodować konsekwencje? A jak arcyksiążę zareagował na tę sytuację?
- Zaproponował młodej dziewczynie, żeby umarła razem z nim, lecz ona zbuntowała się przeciwko tak ostatecznym rozwiązaniom. Przeciwnie, bardzo ceniła sobie zwykłe życie rodzinne. Odmówiła, lecz opowiedziała o wszystkim cesarzowej, która znalazła jedyne możliwe rozwiązanie: szybki ślub. Kandydata na męża nie trzeba było długo szukać, w Daisy zakochany był baron Hulenberg. Pochodził z dobrej i bogatej rodziny. Był też dość przystojny, dlatego okazał się odpowiednim pretendentem, którego zaakceptowała matka. A ponieważ królowa Maria nie mogła ofiarować nic poza biżuterią, posagiem zajęła się cesarzowa Elżbieta, która podarowała także kilka klejnotów, a wśród nich opal oprawiony w diamenty, namacalny znak rodowodu dziewczyny.
Gdy Elza miała dwa lata, po krótkiej chorobie, wobec której medycyna była bezsilna, zmarła jej matka. Hulenberg kilka miesięcy później ponownie się ożenił. Jedynymi zaletami nowej wybranki były młodość i uroda. Poza tym okazała się chciwa i pozbawiona serca. Lecz dobrze umiała ukryć prawdziwą naturę. Wkrótce obecność Elzy okazała się dla niej nieznośna, gdyż dziewczyna zbytnio przypominała jej o pierwszej żonie Hulenberga.
- Nie była dobrą macochą?
- Niestety nie! Wtedy do akcji postanowiła wkroczyć Sissi. Pomimo cierpienia z powodu śmierci syna nie opuszczała dziewczyny. Postanowiła wysłać ją do klasztoru w okolicach Salzburga i zobowiązała moją babcię, aby nad nią czuwała. Z czego babcia wywiązywała się sumiennie przez wiele lat aż do dziś. Również jej powierzono przechowanie klejnotów Elzy. I całe szczęście, gdyż po kilku latach baron Hulenberg zmarł, a wdowa, której zapisał w testamencie cały majątek, zaczęła domagać się klejnotów Daisy jako części majątku męża. Na szczęście bez skutku! Cesarzowa została zamordowana, ale Franciszek Józef jeszcze żył. Wiedział o historii Elzy i zapewnił jej ochronę, a także babce, którą uczynił jej prawną opiekunką. Wszystko toczyło się spokojnie aż do dnia, w którym Elza opuściła klasztor.
- Domyślam się, że pani von Adlerstein wzięła ją wtedy do siebie.
- Tak, i tym chętniej, że Elzie podobało się w klasztorze do tego stopnia, iż obawiano się, by w nim nie została. Opuściła jego mury później, niż czyniły to zazwyczaj inne dziewczęta. Była to panna nadmiernie poważna i całkowicie świadoma swego świetnego pochodzenia. Chociaż nigdy nie wspominała o swoich korzeniach, chyba że przy mojej babce. Kawalerowie jej nie interesowali. Jej jedyną pasją była muzyka i chcąc się nią cieszyć, wróciła do życia pozaklasztornego. A może również z powodu nowej matki przełożonej, której nie lubiła. Zamieszkała u nas, lecz nie czuła się dobrze z powodu zbyt światowego trybu życia, jaki prowadziłyśmy. Wtedy znalazłyśmy dla niej willę na uboczu, w okolicy Schönbrunn, gdzie zamieszkała wraz z parą węgierskich służących, którzy byli jej wielce oddani, Mariettą, pokojówką i damą do towarzystwa, i jej mężem Mateuszem, istnym cerberem wyposażonym w niespotykaną silę. Dobrze się tam czuła i wychodziła tylko na spacery, na koncerty lub do opery, w której zajmowała lożę babki. Zawsze dyskretnie ubrana, nigdy nie zwracała na siebie uwagi mimo podobieństwa do cesarzowej. Aż do pewnego pechowego wieczoru w 1911 roku, kiedy ukazała się na premierze „Kawalera srebrnej róży" cała w białych koronkach, zjawiskowo piękna, ze słynnym opalem na piersi. Ten nagły rozkwit zaniepokoił babkę. Tego wieczoru sala była pełna dostojnych gości, łącznie z cesarzem, a wszystkie kobiety założyły na ten wieczór najpiękniejsze klejnoty. Był tam też pewien młody dyplomata, którego przyjaciel przedstawił Elzie podczas antraktu. Dziewczyna została ugodzona strzałą Amora prosto w serce...
Aldo znał już tę historię, lecz nie wiedząc, jak Liza przyjęłaby opowieść o wyczynach Adalberta i jego własnych, wolał milczeć, pozwalając błądzić myślom i jednocześnie obserwując dziewczynę.
Właściwie, była całkiem czarująca i nie mógł pojąć, w jaki sposób udało się jej przez dwa lata udawać brzydulę. I że on, który potrafił w mig ocenić urok każdej kobiety, wcześniej nie dostrzegł urody tej jednej. Tu, w półmroku zimnego kościoła, z jasną twarzą okoloną czarnym kapturem przypominała postać z obrazu Boticellego, z tą różnicą, że biły od niej ciepło i życie...
Liza była zbyt spostrzegawcza, by nie zauważyć, że jej rozmówca nie słucha jej zbyt uważnie.
- Jeśli to pana nie interesuje, odchodzę... Wstała, lecz Aldo przytrzymał ją za połę peleryny.
- Dlaczego twierdzi pani, że nie słucham?
- To oczywiste. Opowiadam taką smutną historię, a pan patrzy na mnie z głupim uśmiechem.
Widząc, że charakter Lizy nie zmienił się ani trochę, Aldo postanowił przyznać się do winy.
- Przyznaję się do chwili nieuwagi - odparł, przybierając najbardziej uwodzicielski z uśmiechów. - Ale to pani wina, że na nią patrzyłem.
- Oglądał mnie pan przez dwa lata. To powinno panu wystarczyć.
- Proszę nie pleść bzdur! To, co wtedy widziałem, to nie była pani, lecz... karykatura. Prawdę mówiąc, po prostu brzydula.
- Zostawmy to! - przerwała. - Niebawem będę musiała wracać. O czym to mówiliśmy?
- O listach otrzymanych po wojnie, podczas gdy wszyscy myśleli, że ten cały Rudiger zaginął - odparł Morosini po krótkim wahaniu.
Uff! Udało się.
- Ach tak! - podjęła Liza. - Przepraszam, pan rzeczywiście słuchał, a ja myślałam... A zatem, po przyjściu pierwszego listu Elza szalała z radości, a babcia z niepokoju, gdyż w tym czasie trzeba było wywieźć dziewczynę z Wiednia, gdzie nie była bezpieczna.
- I co się wtedy stało?
- Wydarzyły się trzy dziwne wypadki. Powiedziałabym nawet, zamachy, które miały miejsce po wojnie. Pierwszy, w parku Schónbrunn, gdzie Elza spacerowała z Mariettą. Jakiś mężczyzna rzucił się na nią z nożem. Na szczęście w pobliżu był strażnik. Rozbroił napastnika, któremu jednak udało się zbiec. Innym razem ledwo uszła z życiem przed pędzącą karetą zaprzężoną w dwa konie; to cud, że nie została stratowana na miejscu. Wreszcie, jakiś czas potem, w jej domu wybuchł pożar. Mateuszowi udało się wyciągnąć ją z płomieni, ale została ciężko poparzona. Policja nie znalazła żadnych śladów. Po wojnie na policji panowało rozprzężenie, a w kraju dojrzewała rewolucja. Ci, którzy chcieli zamordować Elzę, mieliby łatwe zadanie. Babka, za radą mego ojca, rozpowiadała na lewo i prawo, że Elza poniosła śmierć, a w tym czasie szukała dla niej bezpiecznego schronienia. Burmistrz Hallstatt, jeden z jej starych przyjaciół, miał dom nad jeziorem i zgodził się go odstąpić. Elza zamieszkała tam jako panna Staubing, z Mariettą i Mateuszem.
- A czy jej przyjazd do miasteczka nie wzbudził ciekawości mieszkańców?
- Burmistrz jest człowiekiem inteligentnym. Rozpuścił plotkę, że udzielił schronienia zaprzyjaźnionemu małżeństwu, których córka, ranna w zamachu na Węgrzech, doznała pomieszania zmysłów i uważa się za Jej Wysokość. Tutejsi ludzie lubią słuchać łzawych historii, a przy tym są bardzo serdeczni. Wszyscy zaakceptowali azylantów ze zrozumieniem.
- A gdzie przyszedł pierwszy list?
- Do Ischl, na ręce mojej babki.
- Dlaczego nie zabroniła jej pokazywać się w teatrze?
- Nie było takiej siły, która... Elza szalała ze szczęścia i babce zmiękło serce. Zastosowano najwyższe środki ostrożności i wieczorem na spektaklu przyszła w takim stroju, jaki pan widział.
- Lecz dlaczego w czerni? Powiedziała pani, że podczas spotkania z Rudigerem była w bieli?
- Ma teraz trzydzieści pięć lat i nosi żałobę po ojcu i dziadkach.
- Dlaczego ukrywa twarz? Czy nie chce, żeby ją rozpoznano?
- Częściowo. Srebrna róża miała służyć jako znak rozpoznawczy. Ale narzeczony nie przybył na spotkanie. Może pan sobie wyobrazić zawód Elzy! Tymczasem przyszedł kolejny list, w którym Franz napisał, że przecenił swe siły, przeprasza i jest bardzo nieszczęśliwy. Pisał też, że lepiej zaczekać jeszcze kilka miesięcy, do pierwszego przedstawienia kolejnego sezonu...
- To trochę długo...
- Nie, jeśli się pamięta, że chodzi o chorego. Drugie spotkanie zostało więc wyznaczone na ubiegły miesiąc, kiedy pan również był w operze.
- I nic się nie wydarzyło. Przynajmniej ja niczego nie zauważyłem.
- Myli się pan! Próbowano porwać Elzę, kiedy wychodziła z teatru. Dwaj ludzie wtargnęli do auta, które na nią czekało. Przewrócili Mateusza i na złamanie karku ruszyli przez Wiedeń. Dzięki Bogu, Mateusz doścignął napastników, pozbył się ich i odwiózł Elzę do domu, lecz to było poważne ostrzeżenie. Spakowano walizki i w pośpiechu wrócono do Hallstatt.
- Biedna kobieta... westchnął Morosini. - Jej marzenie prysło jak bańka mydlana... Jak to przyjęła? Myślę, że nie było najmniejszej wątpliwości co do pochodzenia listów. Ktoś dowiedział się o smutnej miłości nieszczęśliwej kobiety i zdecydował się nią posłużyć, żeby wywabić ją z ukrycia. Dla mnie to jasne...
- Niestety, zrozumiano to zbyt późno. Babka odchodziła od zmysłów, kiedy się dowiedziała, co zaszło. Wysłała do mnie telegram do Budapesztu, prosząc, bym wróciła.
- Elza musi być załamana.
- Tak, trudno ogarnąć bezmiar jej rozpaczy. Patrząc na nią, zdaje się, że uleciało z niej życie. Z nikim nie rozmawia i całymi godzinami siedzi przy oknie w swym pokoju z oczami wbitymi w taflę jeziora, a kiedy czasem spojrzy na człowieka... zdaje się, że go nie widzi. A przecież bardzo mnie lubiła.
Liza umilkła, gdyż gorycz ścisnęła jej gardło.
Aldo padł przed nią na kolana, ujmując jej dłonie. Dotąd myślał, że Liza, opiekując się nieszczęśliwą kobietą, czyni to z obowiązku, lecz był poruszony tym, co zobaczył.
- Lizo, proszę dysponować mną do woli! Jak mógłbym pomóc? Jestem pani przyjacielem... i Adalbert również -dodał nie bez pewnego wysiłku.
Liza utkwiła błyszczące od łez oczy w Morosinim.
- Niech pan wstanie, proszę. To nie przystoi w kościele...
- A cóż się robi w kościele, jeśli nie modli? Proszę pozwolić sobie pomóc! Jeśli przyjaciółka jest w niebezpieczeństwie, to pani grozi ono również, a do tego nie mogę dopuścić! - oznajmił książę, wstając z klęczek i siadając na ławce.
- Nie, nie trzeba. Przynajmniej na razie... Dom nad jeziorem jest naszym najlepszym schronieniem. Lepiej wyjedźcie i zostawcie nas w spokoju. Za bardzo... rzucacie się w oczy, a wasza obecność może tylko przyciągnąć uwagę. Błagam, wyjedźcie stąd! W zamian obiecuję, że zrobię wszystko, żeby przekonać Elzę, aby pozbyła się nieszczęsnego klejnotu.
- Nie chce mnie pani więcej widzieć? - zapytał z goryczą, której nie osłodziła krótka odpowiedź Lizy. Było to stanowcze „nie chcę", a ponieważ Morosini milczał, dodała:
- Niechże pan wreszcie zrozumie. W razie zagrożenia możemy liczyć na pomoc wszystkich tutejszych mieszkańców. ..
- Oraz uroczego kuzyna, który jest również pani adoratorem? Dlatego dziwi mnie, że jeszcze się tu nie zjawił. Jest jak pies myśliwski, który zwietrzy zwierzynę z dziesiątek kilometrów.
- Fritz? Ależ to poczciwy chłopiec, niestety, trochę namolny. Na szczęście babka pozbyła się go, wysyłając do Wiednia. Zresztą, on nie ma pojęcia o domu nad jeziorem.
Liza wstała z ławki i książę uczynił to samo z nieprzyjemnym odczuciem, że nagle zaczął tak samo jej zawadzać jak Fritz... Ofiarował szczerą pomoc, która została odrzucona, ale widać było, że Liza wcale się tym nie przejęła. - A więc? - zapytała. - Wyjedziecie?
- Jeśli tak trzeba... odparł, wzruszając ramionami. -Lecz nie wcześniej niż za dzień lub dwa. Trąbiliśmy na lewo i prawo, że przyjechaliśmy łowić ryby, malować i zwiedzać. Zresztą Adalbert zaprzyjaźnił się z profesorem Schlumpfem. Nie miałbym odwagi rozdzielić ich zbyt gwałtownie.
- Biedny Adalbert! - rzuciła Liza ze śmiechem. - Dobrze znam professoral Wykorzysta każdą okazję, żeby popisać się wiedzą. Zresztą pański przyjaciel dorównuje mu w tej materii, wystarczyła jedna, krótka wspólna podróż, a dowiedziałam się od niego wszystkiego o XVIII dynastii faraonów.
Podała rękę księciu, który ujął ją pośpiesznie i przytrzymał.
- Gdzie mogę panią spotkać, na wypadek gdybym miał coś ważnego do przekazania?
- Ależ to proste. U mojej babki w Wiedniu lub Ischl...
- A dlaczego nie tutaj? Przecież chyba nie porzuci pani Elzy z dnia na dzień?
- Nie, ale chcę ją zabrać do Zurychu do dobrego lekarza... mam na myśli psychiatrę.
- Jest pani niezwykle przywiązana do Szwajcarii, chociaż macie w Wiedniu największego specjalistę w tej materii.
- Dlatego zamierzam zwrócić się właśnie do niego, kiedy Elza znajdzie się już w naszej najlepszej klinice. Tylko jak ją przekonać? Sądzę, że przeraziła ją próba porwania, a jednocześnie przywiązana jest do domu, który kocha. Tam pragnęła żyć z Rudigerem... A ja nie mogę i nie chcę jej do niczego zmuszać. A teraz proszę pozwolić mi odejść.
Książę wypuścił jej dłoń i usunął się na bok.
- Niech tak będzie... ale twierdzę, że popełnia pani błąd, odrzucając bezinteresowną pomoc.
- Doprawdy? Kogo chce pan przekonać? - nagle przybrała oschły ton. - Sam mi pan powiedział, że za wszelką cenę musi odzyskać opal.
- Niech pani myśli, co chce - odparł, czując, że blednie, i kłaniając się z zimną kurtuazją, dodał: - Sądziłem, że zna mnie pani lepiej.
Morosini dotarł do drzwi, nie odwracając się ani razu. Nie mógł widzieć, że Liza nie spuszcza oczu z jego eleganckiej sylwetki.
Książę czuł się urażony. Ostatnie słowa Lizy zirytowały go i zawiodły. Nie liczył na to, że dziewczyna go polubi, ale miał nadzieję, że po dwóch latach ścisłej współpracy ma prawo do szacunku, może nawet do odrobiny przyjaźni, a tymczasem ona potraktowała go jak handlarza, przedstawiciela świata, w którym rządzi pieniądz. To było nie do zniesienia.
Również Adalbert zdenerwował się okrutnie, kiedy przyjaciel zdał mu sprawę ze schadzki w kościele. Jego zwykle dobry humor zniknął bezpowrotnie dlatego, że Aldo udał się na spotkanie bez niego.
- Więc to tak? - grzmiał archeolog. - A więc wzgardziła naszą pomocą? W takim razie porzućmy zasady rycerskości!
- Co masz na myśli, przyjacielu?
- Nic takiego... Historia Elzy jest przeraźliwie smutna. Mogłaby posłużyć za kanwę powieści, lecz my mamy coś lepszego do roboty - misję do spełnienia! Czy wiemy, gdzie znajduje się opal arcykapłana?
- Owszem, ale nie mam pojęcia, jak go odzyskać, i wcale nie wierzę w niejasną obietnicę Lizy. Jej protegowana popada w obłęd i nie wiem, w jaki sposób mogłaby ją przekonać, by nam sprzedała swój drogi skarb.
- Ale może uda się przekonać pannę Kledermann, aby nam pożyczyła ów opal w diamentowej oprawie na kilka dni?
- Co ci chodzi po głowie? Zamierzasz wykonać kopię? Dobrze wiesz, że to prawie niemożliwe: jak znaleźć diamenty tej samej wielkości i jakości, a przede wszystkim identyczny opal... i genialnego szlifierza. I to wszystko w kilka dni? Jesteś szalony!
- Mylisz się, mój przyjacielu! Wiesz, gdzie można znaleźć najładniejsze opale na ziemi?
- W Australii i na Węgrzech.
- Do diabła z Australią! Ale co powiesz o Węgrzech? Mógłbyś jutro rano wybrać się do Budapesztu. Taki bywalec jak ty musi znać tam jakiegoś jubilera, antykwariusza, szlifierza, czy Bóg wie kogo, kto mógłby załatwić kamień podobny do tego, którego szukamy.
- Tak, ale...
- Żadnego ale! Wszystkie kamienie z pektorału mają taki sam kształt i są tej samej wielkości, a przypuszczam, że znasz ich wymiary na pamięć.
Aldo nie odpowiedział. Wyobraził sobie plan Vidal-Pellicorne'a i uznał, że nie jest wcale taki niemożliwy do wykonania. Znalezienie wielkiego opalu za rozsądną cenę nie było aż tak trudne. Ze wszystkich brakujących kamieni ten byl najmniej cenny, a czasem zdarzały się wielkie egzemplarze, jak ten ze skarbca w Hofburgu.
- Załóżmy, że uda mi się znaleźć podobny opal, i że go przywiozę. Chyba nie ty wyjmiesz oryginał i włożysz podróbkę na jego miejsce?
Adalbert przywołał na twarz bezwstydny grymas zadufania, spoglądając na swe długie, szczupłe palce.
- Owszem - odparł. - Chyba już ci mówiłem, że stopy robią mi często brzydkie figle, ale za to jestem zręczny manualnie. Jeśli dostarczysz mi potrzebnych narzędzi, jestem w stanie dokonać tej operacji.
- Już to kiedyś robiłeś? - spytał zdumiony Aldo.
- Hmm... no może raz czy dwa. Zrozum, że archeolog musi znać się na wszystkim, od wykopów ziemnych po odnawianie fresków, mebli czy biżuterii...
Aldo miał dodać: „włamania do sejfów", lecz niewinny uśmiech Adalberta był w stanie rozbroić każdego...
- Zgoda, pojadę do Budapesztu, lecz co ty będziesz robił w tym czasie?
- Będę się nadal nudził w towarzystwie Schlumpfa, któremu bezwstydnie schlebiam. Muszę ci powiedzieć, że ten nudziarz ma dobrze wyposażoną pracownię. A poza tym -dodał już bardziej poważnie - spróbuję spotkać się z Lizą i ją przekonać. Tak czy siak, to by było najlepsze rozwiązanie dla tej nieszczęsnej kobiety. Uwolniłaby się od klejnotu, który nie przyniósł szczęścia.
- Pewnie ten nie jest lepszy od pozostałych. Opale też nie mają dobrej reputacji.
- Pomyśleć, że sam król ekspertów wygaduje takie głupstwa - westchnął Adalbert, wznosząc oczy do nieba. -Myślisz jak bohaterka powieści Waltera Scotta, która odnajduje spokój dopiero po wyrzuceniu swego opalu do morza. Lecz nie zapominaj, mój drogi, że na Wschodzie kamień ten nazywany jest kotwicą nadziei, wychwalaną przez Pliniusza. Królowa Wiktoria obdarowała opalem każdą ze swych córek z okazji zaręczyn. Ale przecież nie ciebie!
- Masz rację, powiedzmy, że wygrałeś: wsiądę na poranny statek i udam się do Budapesztu, by odwiedzić Elmera Nagy. I tak nie mamy wyboru, a poza tym jest to nasza ostatnia nadzieja. Życzę ci powodzenia z panną Kledermann! Jak tylko odważysz się jej wspomnieć o opalu, skoczy ci do gardła!
Adalbert zauważył mimochodem, że Liza na nowo stała się „panną Kledermann", i wywnioskował z tego to i owo, lecz nie wyraził na głos swych myśli. Tym bardziej że perspektywa rozmowy, nawet bardzo burzliwej, z dziewczyną, w której się podkochiwał, dość mu się podobała.
- Biorę na siebie to ryzyko - odparł rozanielony. - A teraz, może pójdziemy się nieco ogarnąć przed kolacją? Maria obiecała, że po potrawce z zająca z galaretką z brusznicy poda strudel z jabłkami, rodzynkami i śmietaną.
- Ty przebrzydły pasibrzuchu! - rozzłościł się Morosini. - Kiedy wrócę, będziesz gruby jak beczka smalcu, a ja będę się z ciebie naigrawać!
Nawet jeśli Aldo uznał pomysł przyjaciela za dobry, myśl o opuszczeniu Hallstatt była mu niemiła. Szósty zmysł podpowiadał mu, że źle robi, wyjeżdżając, że wydarzy się coś nieodwracalnego... A to dlatego, że tak bardzo chciał być potrzebny. Czysta próżność!... Liza i Elza chronione przez wielkoluda Mateusza, Mariettę i całe miasteczko nie miały się czego obawiać.
Jednak, po wyśmienitej kolacji, paląc papierosa na balkonie i wsłuchując się w plusk wody w jeziorze, czuł coraz większy niepokój. Dom dwóch kobiet był niewidoczny z okien hotelu, nawet gdy świeciło słońce, a tego wieczoru wstała mgła, przez którą trudno było dostrzec jakiekolwiek światło z przeciwnego brzegu.
Nagle, od strony gór usłyszał dwa dalekie wystrzały. W pierwszej chwili nie zwrócił na to uwagi; w kraju polowań, nie wspominając o kłusownictwie, nie było to nic szczególnego.
Lecz równocześnie pomyślał, że polowanie podczas takiej mgły nie jest czymś normalnym.
Uznając, że to nie jego sprawa, zapalił kolejnego papierosa i poszedł się spakować, by o świcie być gotowym na statek.
Wtem usłyszał krzyki dochodzące z drugiego krańca miasteczka, które narastały. Przeczuwając, że dzieje się coś niedobrego, wybiegł z pokoju, wpadł na Adalberta i razem stoczyli się po schodach na dół. Tymczasem odgłosy zamieszania dotarły do oberży, gdzie w głównej sali Georg ustawiał kufle na regale.
Raptem do baru, słaniając się na nogach, wbiegła przerażona kobieta. Resztką sił dotarła do kontuaru i upadła bez czucia na ziemię. Na pomoc zemdlonej rzucił się Brauner i jego żona. Przy otwartych drzwiach tłoczyli się ludzie. Chyba już całe miasteczko przybyło do oberży, na czele z burmistrzem. Podczas gdy Maria wymierzała policzek za policzkiem zemdlonej kobiecie, Georg nalał kieliszek mocnego alkoholu i spróbował ją zmusić do przełknięcia trunku. Podwójna terapia okazała się skuteczna, gdyż po kilku sekundach kobieta otworzyła oczy i wybuchnęła konwulsyjnym kaszlem, który przeszedł w szloch.
Brauner zaczął nią niecierpliwie potrząsać.
- No, Ulryko, przestańże wreszcie! Powiedz no, co się stało! Wpadasz tu jak upiór, mdlejesz, a teraz płaczesz i milczysz jak zaklęta!
- Dom... dom Schoberów!... Nie mogłam zasnąć, usłyszałam strzały. Wstałam, ubrałam się i... poszłam zobaczyć, co się dzieje. Światła były zapalone, drzwi otwarte... Weszłam i... zobaczyłam... To straszne!... Trzy trupy! - wyrzuciła z siebie Ulryka i znów wybuchnęła płaczem.
Aldo ogarnięty strasznym przeczuciem, spytał:
- Który to dom Schoberów?
- Ten, który wynajmuję młodej kobiecie - odparł burmistrz. - Idziemy!
Lecz Aldo nie czekał na pozostałych. Wraz z Adalbertem rzucił się do drzwi i torując sobie drogę przez tłum, pognał krętą ulicą, a za nimi pobiegli inni.
Gdy dotarli do domu nad jeziorem, przed szeroko otwartymi drzwiami stało już kilkanaście osób. Na widok ich przerażonych twarzy Aida ogarnęło straszne przeczucie.
- Lizo! - krzyknął, próbując wejść do środka, ale jakiś człowiek zagrodził mu drogę.
- Niech pan nie wchodzi! Tam jest pełno krwi! Trzeba zaczekać na policję!
- Może uda się ją ocalić! - krzyknął książę gotowy się bić. - Niech mnie pan puści!
Widząc, że mężczyzna nie zamierza ustąpić, Aldo i Adalbert chwycili go pod pachy i cisnęli precz niby wiązkę siana, po czym wdarli się do środka.
Widok, który ukazał się ich oczom, był straszny. W salonie, w kałuży krwi leżał Mateusz z czaszką rozpłataną siekierą. Nieopodal znajdowała się Marietta, którą kula dosięgła prosto w serce.
- Liza! Gdzie jest Liza? - krzyknął Aldo. - Kobieta mówiła o trzech trupach!
Wielki salon wyglądał jak po przejściu huraganu. Zabójcy plądrowali, gdzie się dało, przewracając meble, książki, bibeloty. W końcu Morosini odkrył dziewczynę leżącą na schodach prowadzących na piętro. Z uczuciem ulgi stwierdził, że żyje, choć także została postrzelona.
- Bogu niech będą dzięki! Oddycha!
Podniósł ją i zaniósł na szezlong ukryty pod poprzewracanymi krzesłami.
Adalbert pośpiesznie usuwał piętrzące się przeszkody.
- Poszukam czegoś na opatrunek; bardzo krwawi.
- Lekarza! - jęknął Aldo, szukając wzrokiem pomocy.
- Lekarz zaraz tu będzie! - zapewnił burmistrz. - Już posłałem po niego. Ale dlaczego pan nie powiedział, że zna pannę Kledermann? Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi pani hrabiny von Adlerstein, jej babki, której rodzina pochodzi z tych stron...
- Jeszcze do wczoraj nie wiedziałem, że tu przebywa - odparł Morosinini - i gdybym jej nie spotkał... przypadkowo dziś po południu, nadal bym o tym nie miał pojęcia.
- Obawiała się czegoś? - spytał burmistrz.
- Nic mi o tym nie wiadomo - przezornie odparł książę.
Burmistrz, z sumiastymi, rudymi wąsiskami i przysadzistą sylwetką, wyglądał na poczciwca, lecz Aldo uznał, że ostrożność nie zawadzi i sam postanowił zadawać pytania.
- Czy podejrzewa pan, kto mógł popełnić tę straszną zbrodnię? To istna masakra, tyle ofiar!
- Niestety, nie... Biedny Mateusz, biedna Mariettą! Tacy porządni ludzie! Uciekinierzy z Węgier, którymi pani hrabina się zaopiekowała. Zawsze mnie intrygowało, że zamieszkali tu ze swoją córką, biedną, niezrównoważoną dziewczyną, która nigdy się nie pokazywała i uważała się za księżniczkę. Ale... właśnie... przecież tu są tylko trzy ofiary...
- Czyżby zniknęła? Może się schowała? Kiedy wpadli zabójcy, musiała być przerażona.
- Na górze nie ma nikogo! - rzucił Adalbert, niosąc alkohol, watę i bandaże.
Ale ani, on ani Aldo nie zdążyli udzielić Lizie pierwszej pomocy, gdyż właśnie nadszedł lekarz. W iście górskim stroju przypominał Wilhelma Telia. Zbadawszy ranę, wykonał prowizoryczny, lecz skuteczny opatrunek, po czym oznajmił, że zabiera ranną do swego gabinetu, by wyciągnąć kulę.
- Prowadzi pan klinikę? - spytał Morosini zaniepokojony.
Doktor spojrzał na księcia z niechęcią.
- Jeśli mówię, że zabieram chorą do siebie, to znaczy, że mam wszystko, co trzeba, by operować. Opiekuję się całym okręgiem górskim i górnikami. Wśród nich często zdarzają się wypadki. Będę ją reanimować.
- Ale dlaczego jest ciągle zemdlona? - spytał Adalbert zaniepokojony, że Liza nadal leży bez czucia. - To silna, wysportowana dziewczyna...
- Widzę z tyłu głowy wielkiego guza. Musiała się uderzyć, spadając ze schodów.
Kilka chwil później Liza powróciła do świata żywych. Otworzywszy z trudem oczy, jęknęła:
- Elza... Oni porwali Elzę...