Część trzecia Trąd w Wenecji

Rozdział dwunasty W potrzasku

Morosini pierwszy raz wracał do domu samochodem. Dotychczas, jak każdy prawdziwy, zakochany w lagunie wenecjanin, przemieszczał się drogą wodną. A na podróże zagraniczne wybierał wielkie europejskie ekspresy - wygodne, luksusowe hotele na szynach.

Jednak i tym razem był zachwycony podróżą: jego fiacik sprawował się nienagannie. W dodatku to pozwalało księciu zjawić się w domu niespodziewanie. Dzięki temu miał szansę odkryć, co naprawdę dzieje się pod jego własnym dachem.

Po przyjeździe do Mestre zostawił auto w jedynym garażu w mieście i po chwili wahania, czy wsiąść na niezbyt spieszną barkę, wybrał pociąg, który kursował między Mestre i Wenecją kilka razy dziennie. Piękność Adriatyku była połączona z lądem podwójnymi torami długości trzech tysięcy sześciuset metrów odponte sulla Laguna*

* Most drogowy został zbudowany w 1933 r. Bardzo dziękuję panu Leonello Brandolininiemu za tę cenną informację!

Wjeżdżając kilka minut później na wenecki dworzec, Morosini był przekonany, że nikt nie będzie na niego czekać, gdyż o tej porze nie przyjeżdżał żaden z pociągów dalekobieżnych. Dlatego nie mógł ukryć zaskoczenia na widok bagażowego, który wziął jego walizy.

- Przyjechałem do Mestre samochodem, a potem przesiadłem się na pociąg. Wydaje mi się, że teraz częściej będę jeździł koleją. Cóż, czasy się zmieniają...

- Dobrze pan mówi! - przytaknął bagażowy, pokazując brodą dwóch wyrostków w czarnych furażerkach, którzy przechadzali się wolnym krokiem z założonymi do tyłu rękami. - Wszędzie ich teraz pełno! Nie wiedzieć skąd się wzięli, ale nie wróży to nic dobrego! A żeby pan wiedział, jacy skorzy są do bójki!

- A policja? Co na to policja?

- Przymyka oczy! Tak jest wygodniej... No właśnie, a oto i oni!

Rzeczywiście, mundurowi szybko zainteresowali się eleganckim podróżnym, który sprawiał wrażenie, jakby znalazł się w tym miejscu przez przypadek.

- Skąd pan przybywa? - nie dbając o zbędne uprzejmości, spytał jeden z nich.

- Z Mestre, gdzie zostawiłem samochód. Czy to zabronione?

Jeden z mężczyzn, dłubiąc od niechcenia w zębach, odparł opryskliwie:

- Nie, ale to nienormalne. Obcokrajowiec?

- Jestem bardziej wenecki niż pan, i wracam do domu!

Nie zamierzając dłużej pertraktować z prostakami, Morosini ruszył dalej, lecz mężczyźni nie zamierzali zostawić go w spokoju.

- Powiadasz pan, że jesteś stąd... A jak się nazywasz?

- Możecie spytać pierwszego lepszego człowieka na dworcu: wszyscy mnie tu znają!

- To przecież książę Morosini! - wyjaśnił bagażowy. -Cała Wenecja go kocha, gdyż jest bardzo hojny!

- Jeden z tych próżniaków, którzy nigdy nie splamili rąk uczciwą pracą?

- Mylicie się, przyjaciele, ja pracuję! Jestem antykwariuszem... a teraz żegnam! Idziemy, Beppo!

Książę odwrócił się do natrętów plecami, przeklinając w duchu, że zamiast przypłynąć barką, przyjechał pociągiem. Gdyby wybrał drogę wodną, uniknąłby tego wielce nieprzyjemnego spotkania.

Wsiadł do łodzi należącej do hotelu Danieli, której sternik przypłynął po pakunki i zaproponował, że go podwiezie. Droga przez Canale Grandę stanowiła dla niego zawsze chwilę szczególnej łaski: tym razem chciał smakować jej urok w blasku zachodzącego słońca, jaki nieczęsto można oglądać u schyłku jesieni. Taki dzień jak dziś - niebieskie niebo i ciepłe powietrze przesycone zapachem morza - był w listopadzie rzadkością.

Kiedy łódź skręciła w prawo w rio Foscari, Morosini przeżył prawdziwy szok: przed jego pałacem, z karabinem na ramieniu stał na straży chłystek w czarnej koszuli podobny do tych, których spotkał na dworcu.

- Zdaje się, don Aldo, że ma pan gości! - rzucił człowiek z hotelu Danieli. - Te typy zaczynają się strasznie panoszyć!

- Rzeczywiście, wszędzie ich pełno - rzucił książę przez zaciśnięte zęby.

I nie czekając, aż nieproszony gość zacznie go wypytywać, zaatakował pierwszy. Młokos na pytanie, co tu robi, najpierw się zaczerwienił pod gniewnym spojrzeniem księcia, lecz wkrótce odzyskał pewność siebie i odparł bezczelnym tonem:

- To nie pańska sprawa! A wy, czego tu szukacie?

- Chcę wejść do domu! Ten pałac należy do mnie! Młokos odsunął się niechętnie i bezczynnie przyglądał się wyładowywaniu bagaży. Morosini zostawił walizy w przedsionku i udał się do biura, wołając Zachariasza. Poczuł narastający niepokój.

Pierwszy pojawił się Hieronim Buteau, blady jak chusta i tak przejęty, że Aldo myśląc, iż ten zaraz zemdleje, rzucił się, by go podtrzymać.

- Hieronimie, co ci jest? Jesteś chory?

- Rzeczywiście, umieram z niepokoju! Dzięki Bogu, że już wróciłeś! Przyszedł mój telegram?

- Nic nie dostałem. Kiedy go wysłałeś?

- Przedwczoraj. Zaraz po tej strasznej tragedii!

- Musiałem już być w drodze. Ale o jakiej tragedii mówisz?

- Cecina i Zachariasz... zostali zatrzymani przez faszystów! I wszystko za to, że próbowali wyrzucić za drzwi człowieka, który chciał tu zamieszkać! Och, Aldo...

to chyba jakiś koszmarny sen!

- Jaki człowiek? Mówże, na Boga! Buteau odwrócił głowę.

- To ten Solmański! Przyjechał dwa dni temu... Przyprowadziła go córka...

- Co takiego?...

Aldo pomyślał, że któryś z nich chyba oszalał. Solmański, ten nędznik i morderca, w jego domu?! Przyprowadzony przez Anielkę?! Przez kilka sekund próbował ochłonąć, ale nadal nic z tego wszystkiego nie rozumiał... Czy ta najsprytniejsza kobieta, jaką znał, zagrała mu na nosie, utrzymując, że się ukrywa przed rodziną, aby lepiej zacierać ślady tych, którzy, jak utrzymywała, ją prześladowali? To wcale by go nie zdziwiło. Od pierwszego spotkania Anielka kpiła z niego w żywe oczy!

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że mieli czelność u mnie zamieszkać?

- Owszem! Przyszli pod eskortą faszystowskiej milicji. Musisz wiedzieć, że ta kobieta podająca się za twą narzeczoną spędza większość czasu u nas.

-...I to wszystko przez głupotę młodego Pisaniego, któremu zawróciła w głowie. Już ja mu natrę uszu! A propos, gdzie on jest? Czy klęczy u stóp swej wybranki?

- Nie. Zniknął po tym, jak zagrała mu na nosie, nazywając go głupcem. Pewnie uciekł, gdzie pieprz rośnie, nie mogąc przełknąć wstydu.

- Ma szczęście, i tak wyrzuciłbym go za drzwi! Ale co z Ceciną, co z Zachariaszem, mówże!

- To wszystko stało się tak nagle... Widząc Solmańskich z bagażami, w asyście szefa czarnych koszul, Cecina wpadła w furię, z której znana jest przecież w całej Wenecji. Od słowa do słowa, wobec próby najazdu na to, co traktowała jak swoje terytorium, i niemożliwego do zniesienia pogwałcenia sprawiedliwości, ta krewka kobieta wyznała bez ogródek, co myśli o nowych władzach Włoch. Skutek był natychmiastowy: została aresztowana, a ponieważ Zachariasz ruszył żonie z odsieczą, oboje zostali zatrzymani za obrazę świętej osoby Duce! Możesz mi wierzyć, że zrobiłem wszystko, co w mej mocy, by ich uwolnić, ale ten Fabiani, który ich zabrał, groził, że jeśli nie odstąpię, to spotka mnie taki sam los! Dodał też, że hrabia Solmański jest osobistym przyjacielem Mussoliniego i wybranie naszego pałacu na lokum dla niego jest nadzwyczajnym zaszczytem, który należało docenić! Wyjaśniłem, że podczas nieobecności gospodarza nie wypada wprowadzać obcych ludzi pod ten dach. Ale dowiedziałem się, że twoja przyszła żona i jej ojciec nie są żadnymi obcymi ludźmi...

- Co za bezsensowna historia! A przecież nie ukrywałem przed lady Ferrals, co o tym myślę!

- Może myślała, że chcesz ją sprawdzić, albo Bóg wie co. Tak czy inaczej, musiałem ustąpić, nie chcąc zostawić domu bez opieki.

- A kto ośmieliłby się cokolwiek ci zarzucić, drogi przyjacielu? - rzekł Morosini przejęty przygnębieniem starego nauczyciela. - Są tutaj?

- Tak, w salonie z przedmiotami z laki, gdzie Liwia podała im herbatę.

- Czują się jak u siebie! Tak sobie myślę... kto zastąpił Cecinę w kuchni?

Buteau spuścił głowę i poczerwieniał jak burak.

- Och... z kawą czy herbatą całkiem nieźle radzą sobie Liwia i Fulwia... Co do reszty... to ja...

- Ty gotujesz? - zdziwił się Morosini. - Ośmielili się o to prosić?

- Nie. To ja sam tak zadecydowałem. Wiesz, jak Cecina kocha swoje królestwo, swoje garnki i patelnie, więc pomyślałem, że będzie jej lżej, jeśli zajmie się nimi przyjaciel. Musi być bardzo nieszczęśliwa...

Aldo objął starego nauczyciela i przycisnął do serca. Wiedział, że mimo licznych słownych utarczek, zwłaszcza na tematy kulinarne, więzi między Ceciną a Buteau stały się wręcz braterskie.

- Mam nadzieję, że szybko wróci, żeby powiedzieć, co o tym myśli... - dodał. - A teraz muszę się zająć najeźdźcą!

- Tylko bądź ostrożny! - ostrzegł pan Buteau. - Nie zapominaj, że jesteśmy pilnowani. Wystarczy, że jeśli ponure chłopię sterczące u wejścia wyciągnie gwizdek, a ściągnie nam na głowę całą watahę swych koleżków! Ci ludzie są zdolni zabrać nam wszystko!

- Niedoczekanie!

Książę rzucił się na schody, pokonując po cztery stopnie, lecz nagle zwolnił, by dać sobie czas do namysłu i pozwolić opaść emocjom. Gdyby dał się im ponieść, bez wątpienia, po przekroczeniu progu salonu, chwyciłby tego starego diabła Solmańskiego za gardło i wyrzucił przez okno do Canale Grandę!

Po dotarciu doportego, długiej galerii, gdzie pod wyniosłym spojrzeniem doży, Francesca Morosiniego, zgromadzono pamiątki z wielkich bitew morskich, pamiętnych lat sławy rodu, rzucił płaszcz, rękawiczki i kapelusz na jeden z morskich kufrów, i wbił mroczne spojrzenie w drzwi, za którymi czaił się nieprzyjaciel. Miał wrażenie, że jakiś obleśny robak toczy wspaniały owoc, dumną siedzibę osławioną wiekami świetności! Ale to nie była pora na filozofowanie. Zrobił głęboki wdech jak przed zanurkowaniem, otworzył zdecydowanym ruchem drzwi i wszedł do środka...

Ojciec z córką siedzieli przy starym, okrągłym stoliku, na którym leżała srebrna taca: on, zgodnie ze swym zwyczajem, cały ubrany na czarno, z monoklem, ona w zwiewnym wdzianku z białej wełny, nadającym jej wygląd bajkowej wróżki, który dawniej tak na Aida działał, lecz teraz pozostawił niewzruszonym.

Pierwsza odezwała się Anielka. Odstawiwszy filiżankę, wyciągnęła ręce i wyszła księciu na spotkanie.

- Aldo! Jesteś nareszcie! O jakżem szczęśliwa...

Była gotowa go uściskać, lecz on zatrzymał ją jednym oschłym gestem, nie obdarowując nawet pobieżnym spojrzeniem. I rzekł:

- A ja nie jestem pewien, czy długo nią pani zostanie! Po czym ruszył prosto na hrabiego, który popatrzył w jego stronę z półuśmieszkiem.

- Wynoście się stąd oboje! Nie macie tu czego szukać!

Solmański, odstawiając filiżankę, zdawał się zbierać siły. Na jego wygolonej twarzy w kąciku ust pojawił się odpychający grymas.

- Cóż za miłe przyjęcie! Spodziewałem się czegoś więcej po człowieku, któremu pomogłem spełnić najgłębsze aspiracje i zapewniłem szczęście!

- Moje szczęście? Czyżby? Wtrącając dowiezienia osobę, która jest mi jak matka, i najstarszego sługę? Czego się pan spodziewał?

Solmański wykonał wymijający gest, wstał i przeszedł kilka kroków po dywanie.

- Być może ta kobieta jest panu droga, lecz zadała cios pańskim interesom, odmawiając mi gościny, o którą poprosiłem, zresztą bardzo grzecznie, za pośrednictwem wielkiego człowieka, który wziął w swoje ręce los tego kraju i który...

- Czy to ma być zebranie wyborcze? Nie znam Benito Mussoliniego, a i on mnie nie zna i życzyłbym sobie, żeby tak zostało! A ponieważ siedziba Morosinich nigdy nie służyła za azyl dla morderców, takich jak pan, proszę natychmiast opuścić mój dom! Niech pan wyjedzie do Rzymu lub gdzie pan chce, byle jak najdalej od tego pałacu! I proszę zabrać córkę!

- Czy jej widok pana obraża? Do tej pory myślał pan inaczej.

- Jeśli o nią chodzi, już dawno zmieniłem zdanie. Jest zbyt dobrą komediantką jak na mój gust. W teatrze czeka na nią wielka przyszłość.

Anielka zaprotestowała, lecz przerwał jej ojciec, który miłym, acz nieznoszącym sprzeciwu tonem kazał jej udać się do pokoju.

- Z pewnością powiemy sobie kilka przykrych słów. Wolałbym, żebyś ich nie słyszała. Mogłabyś je długo pamiętać.

Ku zdziwieniu księcia Anielka nie zaprotestowała i wyszła z salonu tak cicho, że ani jedna klepka parkietu nie zaskrzypiała.

Aldo stanął przed wielkim portretem swej matki pędzla Sargenta, po czym odwrócił się do człowieka, którego uważał za współodpowiedzialnego za zbrodnię.

- W czasach, kiedy byłem zakochany, zastanawiałem się często, czy... lady Ferrals - książę nie mógł się zmusić do wymówienia jej imienia - faktycznie jest pańską córką. Lecz teraz mam pewność: za bardzo jest do pana podobna... I dlatego już jej nie kocham.

- Ależ, drogi książę, pańskie uczucia nie mają w tej chwili znaczenia. Nie będziecie pierwszą parą, która żyje bez miłości. Chociaż myślę, że Anielka jest zdolna zdobyć pana na nowo. Jej uroda należy do tych, które żadnego mężczyzny nie pozostawią obojętnym. A przebiegłość to zwykła kobieca skłonność, o której można łatwo zapomnieć przy twarzy anioła i ciele, które uwiodłoby samego Belzebuba.

Książę wybuchnął śmiechem.

- Z nim to by było kazirodztwo! Niech pan przyzna, Sol-mański, zamierza pan zostać moim teściem?

- Brawo! Szybko pan chwyta! - odparł hrabia, odpowiadając sarkazmem na sarkazm. - W rzeczy samej, postanowiłem oddać panu Anielkę. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że był taki czas, kiedy przyjąłby ją pan na klęczkach, lecz wtedy ten związek przeszkadzał moim interesom. Ale teraz sprawy mają się teraz zgoła inaczej i przybyłem tu tylko po to, by doprowadzić do tego małżeństwa.

- Nie brak panu tupetu! Dlaczego pan nie doda, że mój pałac wydał się panu doskonałą kryjówką przed policją, która depcze panu po piętach? I to nie za żadne błahostki: za kilka morderstw, porwanie i kradzież, gdyż jestem pewien, że maczał pan palce w rabunku w Tower!

Hrabia rozkwitł nagle jak słonecznik dotknięty pierwszym promieniem słońca.

- A więc zgadł pan? Jest pan bardziej inteligentny, niż myślałem, i muszę przyznać, że... na to właśnie liczyłem! Ale skoro podjął pan temat pektorału, a ja zgarnąłem szafir i diament, sądzę, że nie uzna pan za niestosowne oddać mi opalu, gdyż pan oraz Szymon Aronow i tak straciliście już trzy czwarte z tych bogactw.

- Pan też jest na straconej pozycji - odparł Morosini, który nagle zmienił ton, wiedząc, że klejnoty będące w posiadaniu Solmańskiego są fałszywe. - Aby zdobyć opal, musiałby pan zejść na dno wodospadu w okolicach Ischl, do którego rzuciła się pewna nieszczęsna kobieta skazana przez was na śmierć w płomieniach. Ale ona wybrała wodę.

- Kłamie pan! - krzyknął hrabia.

- Przysięgam na mój honor, chociaż to słowo musi być panu obce. Można przeczytać o tym wypadku w austriackiej gazecie, którą mam w walizce. Co do panny Hulenberg, oddzieliła opal od reszty klejnotów. Przez dziwne przywidzenia traktowała go jak talizman i cały czas miała go przy sobie. Tak, tak, Solmański, miał pan przez kilka dni opal na wyciągnięcie ręki! Na nieszczęście postanowiła się w niego przystroić na ostatnią kolację w swoim życiu i zabrała go do grobu... razem z dość ładnym diademem, który pani von Adlerstein pożyczyła jej na tę okazję. Będzie się pan musiał zadowolić klejnotami, które pan skradł, ale jest w tym pewna pociecha: nie musi się pan nimi dzielić z szanowną siostrą. Tam, gdzie jest w tej chwili baronowa, długo nie będzie mogła ich nosić.

- To przez pana została aresztowana! - rzucił wściekły hrabia. - To duża nieprzyzwoitość chwalić się tym przede mną!

Arogancja rzekomego Polaka legła w gruzach. Aldo zapalił papierosa, dmuchając adwersarzowi dymem prosto w nos, po czym oznajmił:

- Była to dla mnie prawdziwa radość i nie sądzę, żeby naprawdę czuł pan przykrość z tego powodu. Ludzie pańskiego pokroju nie żywią szlachetnych uczuć.

- Być może, ale lubię regulować swoje rachunki, a pański jest coraz wyższy. Co do opalu, wierzę, że kiedyś wpadnie mi w ręce: ciało można odszukać, nawet w wodospadzie!

- A nie pomyślał pan przez chwilę, że gdyby wrócił pan do Ischl, Polizeidirector Schindler byłby wielce szczęśliwy, mogąc pana zatrzymać?

- Każda rzecz w swoim czasie. W chwili obecnej chodzi o rychły ślub; za pięć dni uczyni pan z mojej córki księżnę Morosini!

- Niech pan sobie to wybije z głowy! - ryknął książę.

- Założymy się? -O co?

Oczy hrabiego, zimne jak ślepia gada, przeszyły księcia na wskroś.

- O życie tej grubej kobiety, którą nazywa pan swoją drugą matką, i o życie jej towarzysza. Moi przyjaciele i ja zadbaliśmy, by zamknięto ich w sekretnym miejscu, tak żeby policja nie miała najmniejszej szansy ich odnaleźć. Tam mogliby łatwo zniknąć na zawsze. Jeśli więc pan odmówi... tak właśnie się stanie.

Morosini poczuł, jak wzdłuż kręgosłupa spływa mu strużka zimnego potu. Ten zwyrodnialec był zdolny spełnić swą groźbę bez wahania, a nawet czerpać z tego przyjemność. Myśl o straszliwej śmierci, jaką hrabia zgotowałby wiernym sługom, których Morosini kochał od dzieciństwa była nieznośna.

- Czy Wenecja upadła tak nisko, że taki potwór jak pan, popełnia zbrodnie i nikt nie jest w stanie im zapobiec? Mam wielu przyjaciół wśród rządzących tym miastem...

-...z których żaden nie kiwnie nawet palcem w tej sprawie! To nie tylko Wenecja upada, ale cała Italia! Co za szczęście, że pojawił się odpowiedni człowiek. Wielu go popiera! Teraz to jego ludzie stanowią prawo. A ja mam zaszczyt należeć do grona jego przyjaciół. Pan również może do nas dołączyć, jeśli będzie mu pan posłuszny. Wkrótce zdobędzie większy posłuch i podziw, niż którykolwiek z tych waszych dożów...

- To się jeszcze okaże! Posłuszeństwo jest słowem, którego się tutaj nienawidzi, a co do mnie, nie podzieliłbym z panem nawet przyjaźni ze świętym!

- Czy to znaczy, że pan odmawia? Proszę się mieć na baczności: jeśli za pięć dni moja córka nie zostanie pańską żoną, pańscy ludzie nie zginą od razu, lecz codziennie będzie pan dostawał ich po kawałku: ucho, palec...

Tego już było za wiele. Książę ogarnięty świętym gniewem, nieprzebraną potrzebą poskromienia obmierzłej poczwary i uciszenia na zawsze tego wstrętnego głosu, rzucił się z impetem na niespodziewającego się ataku hrabiego. Przewrócił go na dywan, pociągając za sobą tacę, która uderzyła o podłogę z dźwięcznym łoskotem, i zacisnąwszy długie palce wokół żylastej szyi gada, zaczął go dusić, ciesząc się odgłosami rzężenia. Co za boskie uczucie czuć, jak kreatura wije się jak piskorz w bezwzględnym uścisku!

- Puść go, Aldo!

Był to błagalny głos przerażonego Hieronima Buteau.

- Jeśli zginie, wszyscy za to zapłacimy!

Słowa podziałały na księcia jak kubeł zimnej wody, ręce rozluźniły śmiertelny uścisk i książę wstał, wycierając chustką spocone czoło.

- Wybacz mi, Hieronimie... - powiedział ledwo wydobywając słowa. - Zapomniałem chyba o wszystkim. Chciałem raz na zawsze skończyć z tym koszmarem. Za nic w świecie nie chciałbym uczynić ci krzywdy, ani nikomu z tych, których ten dach zawsze chronił.

Nie patrząc na swoją ofiarę, której Buteau pomógł wstać, książę wyszedł z salonu, trzasnąwszy drzwiami tak mocno, że echo zabrzmiało na całym portego.

Anielka czekała na niego, stojąc przy kufrze, do którego włożono jej ubrania.

Miała oczy pełne łez.

- Czy moglibyśmy przez chwilę porozmawiać? - spytała błagalnym głosem.

- Hrabia już wypowiedział się za was oboje. Muszę pogratulować: doskonale zastawiła pani pułapkę, wręcz po mistrzowsku, ale trudno się dziwić, w końcu odebrała pani dobrą szkołę. A ja, głupiec, znowu dałem się nabrać pani anielskiej powłoce, za którą kryją się wszystkie siły zła. Zawsze chciałem się dowiedzieć, kim właściwie jest lady Ferrals, ale teraz nie mam najmniejszej ochoty... Proszę mnie przepuścić...

Anielka oddaliła się bez słowa.

Po chwili wahania Aldo postanowił wyjść z domu, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Na schodach spotkał Liwie, która wnosiła jego bagaże. Miała czerwone oczy.

- Zostaw tę wielką walizę, sam się nią zajmę - powiedział. -1 nie bój się. To wszystko jest jak zły sen, lecz obiecuję, że wkrótce się skończy.

- A co się stanie z Ceciną i Zachariaszem?

- Uratuję ich! Ale jeśli się boisz, to wyjedź na jakiś czas do matki.

- Mam pozwolić, żeby Wasza Ekscelencja wszystko robił sam? Kiedy się należy do jakiegoś domu, don Aldo, razem przeżywa się zarówno dobre, jak i złe chwile. Fulwia myśli tak samo!

Wzruszony książę położył dłoń na ramieniu pokojówki i ścisnął delikatnie. - Czym zasłużyłem na takich służących?

- Wszystkim! Każdy dostaje to, na co zasługuje.

* * *

Zapadła noc. Po wyjściu z domu książę dostrzegł w świetle latarni, że na posterunku stoi już inny milicjant. Widocznie nastąpiła zmiana warty, lecz on nie miał czasu zastanawiać się nad tym, gdyż na pozieleniałych ze starości schodach dostrzegł Ziana:

- Don Aldo!! Pan wrócił? Dlaczego nikt mi nie powiedział?

- Ponieważ nie chciałem nikogo zawiadamiać. Popłynę gondolą. Zawieziesz mnie do pani Moretti... Skąd się tu wziąłeś o tej porze? - spytał, podczas gdy gondolier odbijał od przepasanych wstążkami pali. - Już nie pilnujesz pałacu Orseolo?

- Od dwóch dni już nie. Donna Adriana wróciła we wtorek wieczorem, kiedy właśnie zjawiłem się na posterunku, i prawdę rzekłszy, odprawiła mnie.

- To tak ci podziękowała? Co ją ugryzło?

- Trudno powiedzieć, ale miała zaczerwienione oczy, jakby dużo płakała... Nie jestem nawet pewien, czy mnie poznała...

- Była sama?

- Całkiem sama i odniosłem wrażenie, że nie przywiozła wszystkich bagaży, które zabrała ze sobą. Pewnie wpadła w tarapaty...

Morosini myślał podobnie. Przypuszczał, co mogło się wydarzyć pomiędzy nią a jej greckim służącym, z którego chciała zrobić wielkiego śpiewaka. Od dawna wyobrażał sobie następujący scenariusz: albo Spiridion zdobędzie sławę i znajdzie sobie znacznie młodszą, a zwłaszcza bogatszą towarzyszkę, albo nie osiągnie nic, ale ze swoją atrakcyjną aparycją również znajdzie młodszą i bogatszą kochankę.

W obu przypadkach nieszczęsna i prawie doszczętnie zrujnowana Adriana zostanie sama.

- Odwiedzę ją jutro - rzucił.

Annę Marię znalazł w małym salonie, po części biurze, skąd z gracją, lecz pewną ręką, zarządzała eleganckim, rodzinnym pensjonatem. Nie była sama, w niskim fotelu, z nietęgą miną siedział Angelo Pisani, trzymając szklankę w dłoni. Na widok księcia zerwał się na równe nogi.

- Wybacz, że nachodzę cię bez uprzedzenia, Anno Mario, ale musimy porozmawiać... A pan co pan tu robi?

- Nie bądź dla niego zbyt surowy, Aldo! - rzuciła kobieta, której uśmiech zdradzał, jak wielką przyjemność uczynił jej książę tą nieoczekiwaną wizytą. - Został nabity w butelkę przez tę pseudo-Campbell i jest całkiem załamany.

- Ale to nie powód, by porzucać pracę! Miał prowadzić moje sprawy pod nadzorem Hieronima Buteau, a tymczasem jak nie ugania się za spódniczkami, to znowu przychodzi wylewać swe żale do ciebie! Miast zostać na posterunku i rozmówić się ze mną jak mężczyzna z mężczyzną!

Chłoszczący ton księcia spowodował, że młodzieniec zbladł jak papier, lecz jednocześnie obudził w nim dumę.

- Dobrze wiem, książę, że mi pan zaufał, i z tego powodu jestem nieszczęśliwy. Jak mógłbym teraz spojrzeć panu prosto w twarz? I pomyśleć, że kobieta o twarzy anioła, kobieta doskonała, cudowna...

- Czy chce pan, abym podsunął inne epitety? Wiedziałem, że pan się w niej zadurzy, i powinienem był zabronić tych spotkań, ale i tak by mnie pan nie posłuchał, prawda?

Angelo Pisani zadowolił się spuszczeniem głowy, co było lepsze niż wszelka odpowiedź.

Tymczasem Anna Maria podała mu kieliszek cinzano. Książę kazał usiąść nieszczęsnemu Pisaniemu i zasypał go pytaniami.

- Rozmawiałem z Ceciną przez telefon, przed samą katastrofą. Powiedziała mi, że lady Ferrals zagnieździła się w moim domu. Co tam robiła?

- Nic wielkiego. Podziwiała zawartość sklepu i stale domagała się ode mnie informacji, anegdot...

- A zawartość kufrów? Czy i je chciała zobaczyć?

- Tak. Kilka razy, chociaż jej powtarzałem, że nie mam kluczy, gdyż ma je pan Butenu. Ale nawet gdybym je miał, daję panu słowo honoru, że nigdy bym ich dla niej nie otworzył! Nie mógłbym zawieść pańskiego zaufania!...

- To dobrze! A teraz ty, Anno Mario! Jak to się stało, że opuściła twój dom?

- Dwa dni temu, jakiś mężczyzna między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, z monoklem, o wyglądzie pruskiego żołdaka w cywilu, ale nienagannie elegancki, przyszedł odwiedzić miss Campbell, prosząc, bym zaniosła jej bilecik. Zeszła natychmiast, wpadli sobie w ramiona, po czym ona pobiegła się spakować, a on zapłacił rachunek i powiedział, że po nią przyjdzie. I tak się stało. Miss Campbell gorąco mi dziękowała za gościnę, on pocałował mnie w rękę i odpłynęli motorówką. Przyznam, że byłam zdezorientowana, biorąc pod uwagę to, o czym mi mówiłeś.

- To posłuchaj: ten człowiek, który utrzymuje, że jest bliskim przyjacielem Mussoliniego i zdaje się, ma wpływy u weneckich faszystów, zagnieździł się u mnie, zlecił czarnym koszulom porwać Cecinę i Zachariasza, a po moim powrocie oznajmił, że jeśli chcę ich zobaczyć całych i zdrowych, muszę ożenić się z jego córką i to nie dalej niż za pięć dni! Dodam, że ten Solmański jest poszukiwany przez austriacką policję i przez Scotland Yard. Ma co najmniej cztery morderstwa na sumieniu, nie licząc dawnych, ciemnych sprawek. Przypuszczam również, że maczał palce w zabójstwie sir Eryka Ferralsa.

- I taki typ żąda, byś ożenił się z jego córką? Dlaczego?

- Aby trzymać mnie w szachu! Obaj jesteśmy zamieszani w poważną aferę, a on myśli, że w ten sposób będzie mnie kontrolował.

- Jeśli pan pozwoli, książę - przerwał Angelo - pańska kolekcja starych klejnotów również go interesuje. Ann... to znaczy lady Ferrals zbyt często mi o nich wspominała, aby mogło być inaczej.

- Nie wątpię w to, przyjacielu. Ten człowiek kocha klejnoty, lecz w inny sposób niż ja.

Signora Moretti dolała gościom cinzano.

- Ależ to okropne! Chyba nie wprowadzisz tych ludzi do jednego z najznamienitszych rodów Wenecji?

- Niestety, nie widzę innego sposobu, aby uratować Cecinę i Zachariasza. Chyba że będziesz mogła mi pomóc. Czy nie wspominałaś, że szef miejscowej partii faszystowskiej jada ci z ręki?

- Fabiani? Rzeczywiście tak kiedyś było, ale teraz jakby mniej...

- Dlaczego?

- Ręka już mu nie wystarczała...

- W takim razie zapomnij o tym, co powiedziałem. Musisz myśleć o własnym bezpieczeństwie, a ja postaram się ci pomóc... Czy zawieźć pana do domu, Pisani?

- Nie, nie, dziękuję! Chciałbym się trochę przewietrzyć. Mały spacer po Wenecji dobrze mi zrobi.

- W takim razie niech pan się jutro nie spóźni! Musimy ostro zabrać się do pracy!

- Oczywiście - odparł Angelo, któremu na powrót rozwiązał się język. - O dziesiątej mamy klienta: księcia Mas-simo, który dziś wieczór przyjeżdża z Rzymu. Całe szczęście, że pan wrócił! Pan Buteau za nim nie przepada.

- Właśnie... żadnego nie lubi, z wyjątkiem mnie... I to tylko dlatego, że mnie wychował.

Radość młodzieńca, że może wrócić do ulubionego zajęcia, była wzruszająca, lecz książę przerwał mu, mówiąc, że nie należy męczyć signory Moretti sprawami sklepu, i uciął rozmowę.

Do domu wracał gondolą z Zianem i korzystając z chwili spokoju, zastanawiał się, jak wybrnąć z pułapki zastawionej przez Solmańskiego i jego córkę. Jak miał uwierzyć, że Anielka uciekła przed rodziną, skoro jej ojciec po przyjeździe do Wenecji przyszedł prosto do Anny Marii? Córka i ojciec musieli być w zmowie.

Kogo prosić o pomoc? Instytucje państwowe opanowane są przez faszystów, policja nie była w stanie obronić uczciwych ludzi... Król?... Nie, Wiktor Emanuel III nie kiwnie palcem przeciw przyjacielowi groźnego Mussoliniego. A jeszcze mniej królowa Helena, mimo że ongiś ta piękna Czarnogórka utrzymywała przyjazne stosunki z księżną Izabelą Morosini... A poza tym, oboje przebywali w Rzymie, który zdawał się teraz leżeć na końcu świata. I to z prostej przyczyny:

inwigilowany przez czarne koszule książę nie miał szans na wyjazd z Wenecji.

Do kogo zatem się zwrócić? Do Boga?

- Zawieź mnie do la Salute! - nagle zmienił zdanie. -Muszę się pomodlić!

- Bliżej też są przecież kościoły, a jest już późno!

- Ale ja muszę tam. W domu zagnieździła się dżuma, a kościół la Salute został zbudowany jako wotum dziękczynne po epidemii dżumy w Wenecji. Być może Madonna uczyni i dla mnie cud.

Krótki postój u stóp „Zdjęcia z krzyża" Tycjana nieco uspokoił Aida. Było już późno, a zatem pora ostatnich modlitw dnia, i wielki, okrągły kościół, skąpo oświetlony zaledwie kilkoma świecami i lampą na chórze, wydawał się oazą spokoju i bezpieczeństwa.

Morosini pomyślał, że on, człowiek niezbyt pobożny, nie powinien zaniedbywać chrześcijańskich obowiązków. Modlitwa nigdy nie zaszkodzi, a zdarza się, że bywa wysłuchana.

Wrócił do pałacu w bardziej pogodnym nastroju, zdecydowany rozprawić się z najeźdźcą. Może będzie zmuszony ożenić się z Anielką, lecz za żadną cenę nie dopuści, by Solmański zagnieździł się w pałacu.

Znowu spotkał Liwie na schodach; tym razem służąca niosła stos ręczników.

- Właśnie przybyła donna Adriana - powiedziała. - Jest w bibliotece razem z tym hrabią, jak mu tam... Nie potrafię zapamiętać tego nazwiska.

- Nieważne! Co ona tam z nim robi?

- Nie wiem, ale to o niego pytała po przyjściu.

To był już szczyt wszystkiego! Skąd, u diaska, Adriana mogła znać tego padalca? Ale ponieważ lepiej było podsłuchać ich rozmowy, niż stawiać sobie próżne pytania, Aldo wbiegł na górę, pokonując po cztery schody. Przez portego przebiegł na palcach, starając się powstrzymać złość.

Kiedy dotarł na miejsce, odemknął drzwi bez jednego skrzypnięcia. Po chwili usłyszał głos swojej kuzynki.

Napięty i błagalny ton oraz to, co mówiła, było więcej niż dziwne.

- Czy nie rozumiesz, że twoja tu obecność jest dla mnie nieoczekiwaną szansą? Jestem zrujnowana, Romanie, zupełnie zrujnowana! Przegrałam wszystkie zakłady! Został mi jeszcze tylko dom i to, co w środku. Więc kiedy przyszłam tu przedwczoraj i zobaczyłam cię razem z córką, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Pomyślałam, że teraz wszystko się dla mnie zmieni...

- Nie widzę powodu... A twoja wizyta tutaj to istne szaleństwo!

- Aida nie ma w domu, nic nam nie grozi.

- Niedawno wrócił do miasta i mogłaś się na niego natknąć.

- A co w tym złego? Jest moim kuzynem, prawie go wychowałam i bardzo mnie lubi.

- Wyszedł z domu nie wiedzieć gdzie, ale może wrócić lada moment!

- I cóż? Spotkaliśmy się tu przypadkiem i rozmawiamy: nic bardziej naturalnego! Romanie, proszę cię, musisz coś dla mnie zrobić! Przypomnij sobie! Kiedyś mnie kochałeś! Czy zapomniałeś o Locarno?

- To ty zapomniałaś! Kiedy posłałem ci Spiridiona, nawet nie przypuszczałem, że zostanie twoim kochankiem!

- Wiem, byłam szalona... ale zostałam srodze ukarana! Musisz mnie zrozumieć! Ma taki cudowny głos, a ja byłam pewna, że uczynię z niego wielkiego śpiewaka. Gdyby tylko mnie słuchał... gdyby należycie nad sobą pracował, lecz on nie jest zdolny narzucić sobie nawet krzty dyscypliny. Pijatyki i dziewczęta, tylko to mu w głowie, no i leniuchowanie. Oto, jaki tryb życia mu odpowiada. To potwór!

- Dlaczego? - roześmiał się Solmański. - Bo ci powiedział, że cię kocha, a ty byłaś tak głupia, że mu uwierzyłaś?

- A dlaczego miałam nie wierzyć? - obruszyła się Adriana. - Tak wspaniale potrafił mi to udowadniać...

- W łóżku, jak sądzę? A gdzież to podziewa się teraz?

- Nie wiem. Opuścił mnie w Brukseli, gdzie musiałam sprzedać perły, żeby zapłacić za hotel i zdobyć pieniądze na powrót. Pomóż mi, Romanie, błagam!

Jesteś mi to winien!

- Dostałaś zapłatę i to sowitą zapłatę!

Rozmowa trwała nadal, z jednej strony w tonie błagalnej prośby, z drugiej - nieprzejednanej odmowy.

Morosini musiał oprzeć się o najbliższy mebel, tak gwałtownego doznał szoku. A więc tajemnicze R. na jednym z listów, który znalazł u Adriany, to Solmański! Na papierze było wszystko: miejsce spotkania, związek miłosny, który uczynił z rozsądnej hrabiny Orseolo narzędzie, i jego wieczna żądza pieniędzy. Teraz pojął: chcąc ofiarować kochankowi szafir Morosinich, Adriana nie wahała się zamordować księżnej Izabeli, która ją kochała jak własną siostrę!

Tak naprawdę nie czuł się zaskoczony: czytał setki razy tajemniczy list, którego każde słowo znał już na pamięć:

Musisz zrobić to dla sprawy bardziej niż dla tego, dla którego jesteś całym życiem! Spiridion Ci pomoże...

Teraz, gdy zniknęły ostatnie wątpliwości, księcia zalała ogromna fala odrazy i rozpaczy. Był rozdarty między ochotą ucieczki a tym, by wedrzeć się do biblioteki i własnymi rękami udusić morderczynię. Czyż nie przysiągł sobie, odmawiając wezwania policji, że sam dokona aktu sprawiedliwości, jak uczyniłby każdy z jego przodków?

Słyszał, jak serce łomoce mu w piersi. Łapiąc oddech, usłyszał pogardliwe słowa Solmańskiego:

- Dość tego! Nic więcej dla ciebie nie zrobię i chciałbym, żebyś mi zeszła z drogi, gdyż przeszkadzasz w moich planach. Jeśli potrzebujesz pomocy, zwróć się do kuzyna; jest wystarczająco bogaty!

Adriana nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż w tej chwili, gwałtownie otwierając drzwi, w progu stanął Morosini. W jego wyglądzie musiało być coś strasznego, gdyż kobieta wydała z siebie okrzyk trwogi i rzuciła się w stronę swego towarzysza z płonną nadzieją znalezienia w nim oparcia.

Lecz Aldo się nie poruszył. Stał nieruchomo, wyniosły i zimny jak przodkowie z portretów na galerii, tylko jego płonące oczy zdradzały potworne emocje, które nim w tej chwili targały. Patrzył na tych dwoje wyzywająco, konstatując z zadowoleniem, że Solmański nagle poczuł się nieswojo. Potem przeniósł swój nieprzejednany wzrok na Adrianę, która drżała jak osika.

- Wyjdź stąd! - powiedział głosem tnącym powietrze niczym ostrze gilotyny.

Adriana złączyła dłonie jak do modlitwy, lecz książę nie pozwolił jej powiedzieć ani słowa.

- Odejdź! - powtórzył. - Odejdź i nigdy więcej tu nie wracaj! Ciesz się, że darowałem ci życie!

Domyśliła się, że kuzyn musiał wszystko słyszeć. Jednak coś nie pozwalało jej poddać się bez walki.

- Aldo! Odtrącasz mnie?

- Już moja matka powinna była to uczynić! Wyjdź z tego domu i nie zmuszaj mnie do użycia siły.

Odsunął się, by ją przepuścić, i ze wstrętem odwrócił głowę. Hrabina Orseolo, zgarbiwszy się pod ciężarem oskarżenia, od którego nie było już odwołania, opuściła pałac, w którym zawsze była przyjmowana z radością. Wiedziała, że nigdy już tu nie wróci...

Kiedy umilkł odgłos jej kroków, Morosini zamknął za sobą ciężkie, dębowe drzwi zdobione okuciami z brązu, i zbliżył się do hrabiego.

- Może pan iść w jej ślady - wycedził przez zęby - co szczerze panu doradzam. Kochała pana, a pan uczynił z niej kryminalistkę! Coś się jej chyba od pana należy!

- Nic jej nie jestem winien! Wprawdzie pańskim słowom nie brak patosu, lecz czy uważa pan, że są rozsądne? Droga hrabina może i zgrała się do suchej nitki, lecz oddała pewne usługi faszystom i mogłaby szukać poparcia w Rzymie!

- Zwłaszcza z pańską pomocą, ponieważ ma pan znajomości w sferach rządowych. A teraz, proszę opuścić mój dom! Wypędziłem ją, ale do zbrodni podżegał ją pan! A więc wynoście się oboje, pan i pańska córka!

- Pan chyba oszalał! Albo postanowił zapomnieć o starych sługach? Mogą wiele wycierpieć przez pański brak skłonności do współpracy!

Morosini wyciągnął z kieszeni rewolwer i wycelował w Solmańskiego.

- Gdybym o nich zapomniał, już byś pan nie żył! A teraz chciałbym zostać dobrze zrozumiany. Za pięć dni ożenię się z lady Ferrals, ale pod pewnymi warunkami.

- Nie może pan stawiać warunków!

- A ja myślę, że tak! Z powodu tego przedmiotu - odparł Aldo, wymachując rewolwerem. - Albo się pan zgodzi, albo wpakuję panu kulkę w łeb!

- W ten sposób podpisałby pan dla siebie nakaz aresztowania, a i dla swoich służących przy okazji także.

- Nie wiadomo! Po pańskim zniknięciu może dogadam się z pańskimi protektorami? Jeśli jest się w stanie zapłacić naprawdę dużą sumę...

- Co to za warunki?

- Są trzy. Pierwszy: Cecina i Zachariasz będą obecni na ślubie, wolni. Drugi: ceremonia odbędzie się tutaj. Trzeci: już dzisiaj wyniesie się pan i zamieszka gdzie indziej. Wróci pan tylko na ślub. Zabójca nie ma prawa bezcześcić domu ofiary. Pańska córka będzie panu towarzyszyć aż do ustalonej godziny. Przyszli małżonkowie nie powinni mieszkać pod jednym dachem.

Solmański przyjął ten ostatni warunek zmarszczeniem brwi, przez co monokl spadł mu z nosa, lecz ledwo umieścił go z powrotem na miejscu, jego twarz przybrała na powrót wyraz obojętności.

- Nie zamierzam mieszkać w hotelu. Można tam spotkać kogoś niepożądanego...

- Zwłaszcza jeśli się jest poszukiwanym przez policję co najmniej dwóch krajów. Ale może pan zamieszkać u pani Moretti, u której znalazłem lokum dla pańskiej córki. To chodząca dyskrecja i wystarcz}', że do niej zadzwonię... No więc jak?

- A jeśli się nie zgodzę?

- Położę pana jednym strzałem! I proszę nie wzywać pomocy. Zian, mój gondolier, a jest z niego kawał chłopa, jest na dole i gładko sobie poradzi ze strażnikiem.

- Pan blefuje! - odparł hrabia, wzruszając ramionami.

- Proszę spróbować, to się pan przekona! I proszę sobie wbić do głowy, że my, wenecjanie, nie znosimy poddaństwa. Wolimy śmierć. Proszę się cieszyć, że udał się panu szantaż, i przyjąć moje warunki!

Hrabia widocznie podjął już decyzję, gdyż nawet przez chwilę się nie namyślając, spytał:

- Za pięć dni moja córka zostanie księżną Morosini?

- Ma pan moje słowo...

- Więc niech pan zadzwoni do znajomej i każe nas tam zawieźć. Musimy się przygotować!

* * *

Aldo stojąc przy oknie w bibliotece, obserwował, jak ojciec i córka, z pomocą Ziana, wsiadają do motorówki.

W ostatniej chwili Anielka się odwróciła i spojrzała w stronę okna, w którym majaczyła postać księcia, odgadując jego obecność.

Aldo po chwili zszedł do kuchni, w której pan Buteau zamotany w jeden z szerokich fartuchów Ceciny, siekał świeże zioła, a Fulwia stawiała wodę na makaron.

- Proszę to zostawić - powiedział. - Pozbyliśmy się wroga na całe pięć dni, a ty się już dość napracowałeś. Zabieram cię do San Travaso na una zuppa di verdure i na scampi u Montina. Będziemy jadali w restauracji aż do soboty. Tego dnia, mam nadzieję, oddadzą nam Cecine.

- A więc ślub się odbędzie?

Na twarzy starego belfra widać było smutek i złość. Aldo chwycił go za ramiona, ucałował i odparł:

- Nie miałem wyboru, muszę ich uratować.

- Cecina nienawidzi tej kobiety. Nigdy się nie zgodzi...

- Będzie musiała. Chyba że nie kocha mnie tak jak, ja ją kocham...

Fulwia, która do tej pory się nie odzywała, podbiegła do swego pana i pocałowała go w rękę. Ona również miała w oczach łzy...

- Zrobimy wszystko, żeby panu pomóc, don Aldo! Obiecuję też, że Cecina zrozumie! Zresztą, ta młoda kobieta jest bardzo ładna! I zdaje się bardzo zakochana!

Co za ironia losu! Był taki czas, nie tak dawno, że Aldo oddałby cały majątek, by śliczna Anielka chciała zostać jego żoną, i marzył o dniach i nocach z nią spędzanych. A teraz, kiedy została mu oddana, odczuwał bezgraniczny wstręt.

Zresztą, nie oddana, lecz sprzedana! Sprzedana... za cenę podłego szantażu. Szantażu, na który wyraziła milczącą zgodę, a może nawet sama go wymyśliła. Zbyt wiele cieni kładło się teraz między nimi, zbyt wiele rodziło się wątpliwości. Nic nie mogło być takie jak dawniej.

* * *

- A gdybyś postawił sobie jedyne sensowne pytanie? -podpowiadał Hieronim podczas przyjemnej kolacji w restauracji Montin, w której przy nakrytych kraciastymi obrusami stolikach zbierała się wenecka bohema.

- Jakie pytanie?

- Kochałeś ją... Czy już nic nie pozostało z dawnego uczucia?

Odpowiedź księcia była gwałtowna i bezwzględna:

- Nic. Jedyne uczucie, jakie ona we mnie wzbudza w tej chwili, to nieufność. I zapamiętaj sobie przyjacielu: w wyznaczonym dniu dam jej moje nazwisko, lecz wiedz, że nigdy nie zostanie moją żoną, nigdy!

- Nie należy mówić: nigdy. Życie jest długie, drogi Aldo, a Anielka jest jedną z najładniejszych kobiet, jakie widziałem w swoim życiu.

- ...a ja jestem tylko mężczyzną? No proszę, dokończ!

- Dobrze. Jeśli ona naprawdę cię kocha, drogi chłopcze, będzie to twardy orzech do zgryzienia. Zacznie cię wodzić na pokuszenie!

- To możliwe, lecz wiem, jak temu sprostać: nawet jeśli się zgodzę, pod groźbą, żeby córka tego bandyty, który zabił moją matkę, została moją żoną w oczach świata, nigdy nie wyrażę zgody, aby w żyłach moich dzieci płynęła jej zdradziecka krew!

Rozdział trzynasty Niespodziewany przybysz

W sobotę, ósmego grudnia o dziewiątej wieczór, w malej, przypałacowej kaplicy wybudowanej w 1630 roku przez bogobojną antenatkę, książę Morosini poślubił lady Ferrals. Surowe sanktuarium z kamienia, pomimo magii obrazu Veronesego przedstawiającego Matkę Boską w iście królewskich szatach, która uśmiechała się nad ołtarzem, nie pozwalało, by ceremonia była radosna.

Tylko panna młoda, w kostiumie z białego aksamitu wykończonego gronostajowym futrem, wydawała się szczęśliwa.

Świadkami Aida był jego przyjaciel Franco Guardini, aptekarz z Santa Margarita, i Hieronim Buteau. Przyszłej księżnej towarzyszyła Anna Maria Moretti, która zgodziła się na to ze względu na przyjaźń z księciem, i commendatore Ettore Fabiani. Futro z kruczoczarnych karakułów tej pierwszej nie było weselsze od uniformu tego drugiego. W dalekim kącie stał Zachariasz z wyrazem zaciętości na twarzy. U jego stóp Cecina, w ostentacyjnej żałobie, modliła się, klęcząc. Oboje w dobrym stanie zostali przywiezieni do pałacu tego samego rana.

- Nie miałeś prawa się zgadzać! - wykrzyczała księciu prosto w twarz. - Nawet dla nas! To wszystko moja wina! Gdybym trzymała język za zębami, nie zabraliby nas! Aleja nigdy nie umiałam milczeć!

- I za to cię kocham, Cecino! Nie przejmuj się, nawet gdybyś nic nie powiedziała, Solmański wymyśliłby co innego, by zmusić mnie do małżeństwa. A i tak by was zabrali, może nawet z panem Buteau. Co tam ślub, skoro wy zostaliście uwolnieni!

Cecina wpadła mu w ramiona, szlochając, a on ukołysał to wielkie, zapłakane dziecko, podczas gdy Zachariasz na pozór spokojny, z trudem starał się zachować fason. I kiedy wreszcie wzajemnym pocieszeniom stało się zadość, Aldo oznajmił, że mają oboje zamieszkać w domu, który kupił rok temu, niedaleko mostu Rialto, dodając, że nie chciałby ich, a zwłaszcza jej, zmuszać do służby, która im niemiła.

Na co Cecina gwałtownie osuszyła łzy i na nowo wpadła w straszną złość.

- Czy myślisz, że cię zostawimy tu samego z tą trucicielką? Nigdy!"

- To nieprawda - odparł Morosini. - Jak zwykle przesadzasz, Cecino! Ona nigdy nikogo nie otruła.

- A jej mąż? Ten angielski lord, przez którego poszła do więzienia, jesteś pewien, że nie maczała w tym palców?

- Została uznana za niewinną, lecz proszę cię, zanim . odmówisz, zastanów się, jak będzie wyglądało życie w pałacu z nową księżną. Jeśli zostaniesz, będziesz musiała jej usługiwać.

- W tym domu? Może jeszcze mi powiesz, że w pokoju donny Izabeli?

Aldo wziął ją za rękę i pociągnął w stronę schodów.

- Chodź ze mną! I ty też, Zachariaszu... Poprowadził ich przed dwuskrzydłowe drzwi do pokoju matki, do którego po jej śmierci nikt nie miał wstępu; drzwi zostały zabarykadowane dwoma skrzyżowanymi wiosłami.

- Voila ! Fulwia i Liwia zrobiły porządek, zamknęły żaluzje, a Zian zamocował wiosła. Co do Anielki, kazałem przygotować dla niej pokój laurowy, przeznaczony do tej pory dla znamienitych gości.

Oniemiawszy z wrażenia, Cecina nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wreszcie spytała:

- Ty też będziesz w nim mieszkał?

- Nie ma powodu, bym opuścił mój pokój.

- Z drugiej strony domu?

- A tak! Będziemy mieszkać pod jednym dachem, lecz nie będziemy dzielić łoża.

- A... ojciec?

- Z wyjątkiem dzisiejszej uroczystości jego noga nigdy więcej tu nie postanie. To był jeden z moich warunków, które on przyjął. Czy zatem będziesz mogła tu żyć, nawet kiedy będę nieobecny?

- Bądź spokojny! A teraz wracam do kuchni. Czyli do siebie! Dopóki ja tu jestem, możesz jeść spokojnie - zapewniła z godnością, którą podkreślała suknia z czarnej tafty i wykrochmalony czepiec.

* * *

Dla Morosiniego ślubowanie małżeńskie było prawdziwym wyzwaniem. Przyrzekając swojej towarzyszce miłość, wiedział, że pierwszy raz w życiu nie dotrzyma danego słowa. Myśl ta była uciążliwa i starał się ją szybko wymazać, wmawiając sobie, że to małżeństwo nie jest niczym więcej, jak maskaradą, a ślubowanie zwykłą formalnością. Czyż ta, która miała zostać jego żoną, nie wymawiała podobnych przyrzeczeń, kiedy wychodziła za sir Eryka Ferralsa? Z wiadomym skutkiem. Zastanawiał się, co też może odczuwać w tej chwili kobieta o twarzy anioła i ciele nimfy, na którą nawet nie spojrzał?

Kiedy podał jej ramię przed wyjściem z kaplicy, aby udać się do salonu, w którym podano kolację, poczuł, że dłoń Anielki drży.

- Czy jest pani zimno? - spytał.

- Nie, lecz w dniu naszych zaślubin nie ofiarował mi pan nawet jednego uśmiechu...

- Proszę wybaczyć, lecz okoliczności mi na to nie pozwalają.

- A jeszcze tak niedawno powtarzał pan, że mnie kocha - westchnęła. - Był pan gotów popełnić dla mnie każde szaleństwo.

- Niedawno?... Wydaje mi się, że to było wieki temu! Gdy się chce zachować miłość mężczyzny, pewnych środków nie wolno używać.

- To mój ojciec jest odpowiedzialny...

- Ma mnie pani za głupca? Wszystko ukartowaliście razem i nie byłoby go tutaj, gdyby go pani nie wezwała!

- Czy nie może pan zrozumieć, że kocham pana i że chciałam zostać pańską żoną? Jeśli się jest prawdziwą kobietą, wszystkie środki są dozwolone do osiągnięcia celu.

- Jeśli pani pozwoli, zajmijmy się naszymi gośćmi. Potem ustalimy modus vivendi, który dla nas wymyśliłem.

Młodzi państwo udali się do salonu, w którym pod okiem Zachariasza przygotowano stół szwedzki. On sam oferował na tacy kieliszki szampana. Aldo podał jeden z nich żonie, zaczekał, aż wszyscy zostaną obsłużeni, po czym oświadczył:

- Drodzy przyjaciele, musicie nam wybaczyć tak skrom- -ną ceremonię, lecz nie mieliśmy zbyt wiele czasu na przygotowania. Zresztą, nie chciałbym, żeby było inaczej. Pragnę wam podziękować. Nie za przyjaźń, ponieważ jest mi ona od dawna dobrze znana, i wiem, że zawsze mogłem na nią liczyć, a jej dowód daliście, przychodząc do mnie. Od dziś będzie tu mieszkać moja żona, która również zechce ją zdobyć. Wznoszę toast za nową księżnę Morosini!

- Za księżnę Morosini i za szczęście jej męża! - jak echo powtórzył Fabiani. - Który mężczyzna nie chciałby być na jego miejscu? Jestem szczęśliwy, że mogłem przekazać życzenia od naszego Duce oraz jego zaproszenie do Rzymu dla pary tym droższej jego sercu, że została połączona dzięki jego staremu przyjacielowi, hrabiemu Solmańskiemu, którego proszę, aby dołączył do mego toastu!

Aldo sądząc, że Solmański powstrzyma się od udziału w skromnym przyjęciu, bardzo się mylił. Co prawda teść podczas mszy zachowywał się dyskretnie, lecz teraz na jego twarzy zakwitł uśmiech triumfu. Zbliżywszy się do swego kolegi, Solmański klepnął go w plecy, po czym zabrał głos:

- Dziękuję ci, drogi przyjacielu, dziękuję z głębi serca! Dziękuję też wielkiemu człowiekowi, który chciał poświęcić chwilę swego cennego czasu, by przesłać tak gorące pozdrowienia moim drogim dzieciom! Może być pewien, że wkrótce z radością skorzystamy z zaproszenia i że...

Jego drogie dzieci? Dotknięty do żywego taką bezczelnością i przekonany, że ojciec Anielki po raz kolejny skłamał i zamierza wedrzeć się w jego życie, Morosini zamierzał wyrazić swój gniew, kiedy jakiś zimny głos z brytyjskim akcentem przerwał mówcy w pół słowa:

- Na pana miejscu, Solmański, zmieniłbym swoje plany, gdyż będzie pan musiał zrezygnować z zamku Saint-Ange na rzecz Tower!

W trenczu bliżej nieokreślonego koloru i kaszkiecie z podwójnym daszkiem w stylu Sherlocka Holmesa, komisarz Gordon Warren stał na progu w towarzystwie komisarza Salviati z policji weneckiej. Widząc, że w salonie są damy, zdjął nakrycie głowy, jednocześnie podchodząc do celu swoich poszukiwań. Osaczony hrabia pobladł, próbując zbić komisarza z tropu.

- Co to ma znaczyć? Czego pan tu szuka?

- Aresztuję pana na podstawie międzynarodowego listu gończego, który mam w kieszeni, oraz w imieniu króla Jerzego V, a także prezydenta Republiki Austrii, przez którego zostałem upoważniony. Jest pan oskarżony...

- Chwileczkę! - przerwał Fabiani. - Co to za historia? Jesteśmy we Włoszech i żaden angielski, austriacki czy nawet międzynarodowy nakaz nie jest ważny! Na szczęście mamy silnego przywódcę, który nie da się zastraszyć pierwszemu lepszemu! A pan, Salviati, będzie miał wielkie kłopoty...

Komisarz zadowolił się wzruszeniem ramion i zrobił minę mówiącą, że wcale nie przejął się pogróżką. Zresztą Warren uciął protesty, zwracając się tym razem do napuszonego osobnika, który w protekcjonalny sposób położył rękę na ramieniu Solmańskiego.

- To pan jest commendatore Fabiani?

- W rzeczy samej.

- Mam do pana list. Napisał go sam Duce, z którym widziałem się dzisiaj rano po tym, jak zostałem przyjęty przez Jego Wysokość, króla Wiktora Emanuela III, któremu przekazałem list od mojego władcy. Zawiadomiony o wyczynach pańskiego protegowanego Mussolini nie uznał za stosowne kontynuować z nim znajomości, tak szkodliwej dla wizerunku głowy państwa.

Fabiani przebiegł wzrokiem wiadomość, poczerwieniał jak burak, lecz wypiąwszy się jak struna, stuknął obcasami i ukłonił się.

- W tych okolicznościach nie śmiałbym przeciwstawić się opinii naszego Duce! Salviati, zaprowadzi pan tego człowieka do więzienia, z którego komisarz Warren zabierze go do Anglii. Proszę udzielić mu wszelkiej pomocy, aby przekazanie więźnia odbyło się jak należy... Książę Morosini, jestem niezmiernie zaszczycony, że mogłem wziąć udział w tym rodzinnym święcie... lecz współczuję panu z całego serca!

I bez jednego spojrzenia w stronę tego, którego jeszcze przed chwilą traktował tak poufale, commendatore odwrócił się na pięcie i udał do wyjścia tak żwawo, jak to tylko możliwe.

Solmański nie posiadał się ze złości.

- Niech pan idzie do diabła, i ten cały pański Duce! To tak mi się dziękuje za oddane przysługi? Chciałbym wiedzieć, o co jestem oskarżony?

- Już pan nie pamięta? - spytał ironicznie Warren, ściskając dłoń Morosiniego. - Czyżby jakieś luki w pamięci? Jest pan oskarżony o to, że dwudziestego siódmego listopada 1922 roku, zamordował pan w Whitechapeł człowieka znanego pod nazwiskiem Władysław Wosiński...

- To niedorzeczne! On się powiesił po spisaniu wyznania na temat śmierci sir Eryka Ferralsa, mego zięcia!

- Nieprawda! To pan mu w tym pomógł! Na nieszczęście dla pana mam świadka, żydowskiego flaczarza, który mieszkał w tym samym domu i już wcześniej pana widział podczas pogromu na Ukrainie, gdzie działał pan pod nazwiskiem Orczakow. Nieszczęsny Żyd tak bardzo był wystraszony, że najpierw postanowił nic nie mówić, lecz przerwał milczenie, kiedy pokazałem mu pewną fotografię, na której widać pana podczas procesu córki. Poza tym jest pan oskarżony o to, że w październiku skradł z Tower diament zwany Różą Yorku. Opłacił pan szczodrze swoich dwóch wspólników, którzy, na szczęście, nie mogli się dogadać co do podziału łupu. Ktoś usłyszał ich kłótnię; zostali zatrzymani, przesłuchani i wszystko gładko wyśpiewali. Dalszy ciąg pańskich wyczynów interesuje policję austriacką, ale...

- Aldo! - krzyknął Franco Guardini, rzucając się w stronę Anielki. - Twoja żona zasłabła!

Rzeczywiście, Anielka wydając ciche westchnienie, osunęła się bez czucia na dywan. Morosini podniósł szczupłe ciało i zaniósł do pokoju, wzywając Liwie.

- Zajmę się nią - zaproponował Guardini, który szedł za nimi.

- Dziękuję ci, stary, gdyż ja muszę wracać do gości!

- Co za historia! Ta biedna mała nieprędko zapomni swój ślub!

- Wyobraź sobie, że ja również! - rzuci! Aldo, nie wiedząc, czy czuje ulgę, czy przykrość.

Ulgę, że jego wstrętny teść nareszcie miał ponieść zasłużoną karę, lecz przykrość, że komisarz i jego list gończy nie pojawili się godzinę wcześniej... Zaledwie sześćdziesiąt minut, a byłby uniknął tego okropnego małżeństwa! Teraz będzie musiał żyć u boku kobiety, której już nie kochał i którą na dodatek będzie musiał pocieszać! Nie licząc okropnej perspektywy posiadania w rodzinie kryminalisty, pod którym pewnego dnia otworzy się zapadnia szubienicy...

Po powrocie do salonu spotkał w progu Annę Marię, która spytała:

- Chcesz, żebym się nią zajęła?

- To zależy... Czy zaprzyjaźniłaś się z nią, kiedy mieszkała u ciebie?

- Nie. Traktowała mnie jak hotelarkę.

- W takim razie nie ma potrzeby robić nic więcej. Dziękuję, że przyszłaś - dodał, składając pocałunek na jej ręce. - Odwiedzę cię wkrótce. Zachariasz odprowadzi cię do gondoli.

Kiedy wszedł do salonu, Solmański był już skuty kajdankami. Przechodząc obok Morosiniego, więzień wykrzywił twarz w złowieszczym uśmiechu.

- Nie sądź, że tak łatwo się mnie pozbędziesz... drogi zięciu! Jeszcze mnie nie powiesili, a zostawiam tu kogoś, kto będzie umiał podsycać wspomnienie o mnie!

- Niech pan nie będzie takim optymistą! - rzucił Warren. - Jestem jak buldog angielski - kiedy dostanie mi się kość, już jej nie wypuszczam!

- Jeszcze zobaczymy... Nie mówię adieu, Morosini! Komisarz miał ruszyć za eskortą, ale Aldo go zatrzymał.

- Mam nadzieję, że nie wraca pan od razu do Londynu, mój drogi Warrenie.

Proszę u mnie zagościć.

Na zmęczonej twarzy policjanta pojawił się słaby uśmiech.

- Chętnie przyjąłbym zaproszenie, lecz w dniu takim jak ten mógłbym tylko przeszkadzać.

- Przeszkadzać? Żałuję, że nie przyjechał pan wcześniej. Nie byłbym w tej chwili żonaty i w połowie okryty hańbą. Niechże pan zostanie! Zjemy razem kolację i porozmawiamy. Myślę, że mamy sobie wiele do powiedzenia!!

- All Wright! Dołączę do Salviatiego, wezmę walizkę, którą zostawiłem w komisariacie, i zaraz wracam!

Kiedy Pterodaktyl wyszedł, Aldo kazał przygotować pokój, usunąć bufet i nakryć stół dla trzech osób, po czym udał się do świeżo poślubionej, aby się dowiedzieć, jak się czuje, lecz w galerii łączącej pokoje natknął się na Cecinę.

- Pan Bóg i Madonna wysłuchali moich modlitw - rzuciła z daleka na widok Aida. - Przeklęty pomiot zostanie przykładnie ukarany, a ty, moje dziecko, jesteś wolny!

- Wolny? O czym ty mówisz, Cecino? Jestem żonaty... i to w obliczu Boga, niestety!

- Twoje małżeństwo jest nieważne! Dobrze słyszałam, co powiedział Anglik: ten diabeł nie nazywa się Solmański, ale Or... jakoś tak. A ją możesz wyrzucić za drzwi - dodała, grożąc palcem w stronę pokoju Anielki.

- Myślałem o tym, ale nie mam złudzeń. Ten człowiek nie jest z tych, którzy zdają się na przypadek w podobnej sprawie: zdobył dla siebie i swoich potomnych polskie nazwisko, a co za tym idzie, polskie obywatelstwo. Tylko papież mógłby udzielić mi dyspensy.

Na napiętej twarzy Ceciny, rozczarowanie natychmiast ustąpiło miejsca stanowczemu postanowieniu:

- Musi ci jej udzielić! Sama pójdę go o to błagać! A ty pojedziesz ze mną!

Morosini nie odpowiedział. Rzucił imię Ojca Świętego niemal żartem, lecz... dlaczego nie? Małżeństwo zawarte w takich okolicznościach i nieskonsumowane...?

- Może nie jest to zła myśl, Cecino, lecz musisz wiedzieć, iż można się ożenić w pięć minut, lecz na unieważnienie trzeba czekać znacznie dłużej! To czasem zabiera wiele lat! Trzeba uzbroić się w cierpliwość, a tymczasem, musisz traktować księżnę zgodnie z jej pozycją, służyć jej i zajmować się nią. Ostatni raz proponuję ci...

- Nie, nie! Zrobimy to, co należy! Chyba mam prawo myśleć po swojemu! Wielka mi księżna!... Jak z koziej dupy trąba!

I Cecina, mrucząc i złorzecząc pod nosem, z całym impetem ruszyła na swoich krótkich nogach w stronę schodów.

Aldo wszedł do laurowego pokoju.

Franco siedział u wezgłowia młodej kobiety, która ukrywszy głowę w ramionach, płakała, i próbował ją pocieszyć. Sam był tak przejęty, że o mało nie wybuchnął płaczem. Na widok Aida z piersi wyrwało mu się westchnienie ulgi.

- Miałem już iść po ciebie - wyszeptał - gdyż tylko ty możesz coś zrobić.

Widzisz, w jakim ona jest stanie?

- Zajmę się tym, bądź spokojny... dziękuję ci za pomoc...

Odprowadziwszy przyjaciela, wrócił do posłania. Anielka przestała szlochać na dźwięk głosu księcia. Po chwili podniosła głowę, odrzucając krótkie, splątane, jasne włosy i ukazując opuchniętą twarz i oczy pełne blasku.

- Co pan teraz ze mną zrobi? Wyrzuci mnie pan?

- Czy będę musiał? Zapomniała pani, że właśnie wzięliśmy ślub? Winny jestem pani opiekę i pomoc, a mój dom ma być jej domem. Przysięgałem... To, że ojciec został zatrzymany, nie zmienia prawa, które nas łączy. Jest pani u siebie.

Anielka obrzuciła spojrzeniem obszerny pokój, którego ściany, podobnie jak łóżko z baldachimem, wyścielane były brokatem w kolorze kości słoniowej. Panował tu bałagan, który z reguły towarzyszy młodej kobiecie w podróży. Jeden z kufrów był otwarty, a z dwóch waliz wręcz wylewała się plątanina koronek i jedwabiu. Toaletka zastawiona była buteleczkami, flakonikami, pudełeczkami i wieloma drobnymi przedmiotami niezbędnymi do pielęgnacji urody.

- Przyślę tutaj Liwie. Pomoże pani się położyć i posprząta cały ten rozgardiasz... W tym czasie każę przygotować jakieś jedzenie. Powinna się pani wzmocnić. Na co ma pani ochotę? Bulion, herbata?...

Anielka wyskoczyła z łóżka, jakby poruszana sprężyną, i krzyknęła:

- Nic z tych rzeczy! Kieliszek szampana, jeśli pan również ze mną się napije. Jest to, jak sądzę, odpowiedni sposób na rozpoczęcie nocy poślubnej. A co do pokojówki, nie potrzebuję jej! Czyż nie jest w zwyczaju, że to mąż rozbiera żonę?

Postawiwszy jedną nogę na fotelu, Anielka rzucała mu wyzwanie z całą siłą uwodzicielskiej natury. Suknia z białego weluru i kaskada pereł - które dostała od pierwszego męża - otulały czarujące kształty, ukazując nagie ramiona i delikatną szyję, a głęboki dekolt odsłaniał ponętne piersi. Uśmiechała się, zapomniawszy o smutku.

Nie traci czasu - pomyślał Morosini. - Oto sposoby, które, jak powiedziała kiedyś, są naturalną bronią kochającej kobiety.

Lecz w tę miłość już nie wierzył. Prawdę mówiąc, już dawno przestała go interesować.

Oparł się o kominek i zapalił papierosa.

- Cieszy mnie, że już się pani lepiej czuje - rzucił. - To mi ułatwi zadanie. Wyjaśnijmy sobie, jak ma wyglądać nasze wspólne życie: będziemy żyć na pozór w harmonii. Z mojej strony może pani oczekiwać szacunku i kurtuazji, niczego więcej.

- Niczego? Ale co to znaczy?

To dziecinne pytanie wywołało uśmiech na twarzy księcia.

- Myślę, że wyraziłem się dość jasno: będzie pani moją żoną tylko formalnie. - Nie będzie pan ze mną spał dziś wieczór?

- Ani dziś wieczór, ani nigdy. I proszę znowu nie płakać! Zmusiła mnie pani do tego małżeństwa...

- To nie ja!

- Mogła się pani domyślić, że te metody mnie zranią, i gdyby kochała mnie pani tak, jak utrzymuje, nigdy by się na nie zgodziła. Tak mnie upokorzyć!...

- Przecież zwolniliśmy pańskich służących!

- Całe szczęście! Gdyby nie to, nie byłoby tu pani, a ojciec byłby już na tamtym świecie!

- Zabiłby go pan? Dla tych ludzi?

- Bez chwili wahania! Zresztą, o mały włos by... Proszę zapamiętać, że ci ludzie są mi niezwykle drodzy!

- To dla nich ożeni! się pan ze mną?

- Proszę nie udawać niewiniątka! Dobrze pani o tym wiedziała, lecz za wszelką cenę chciała się tu znaleźć. Udało się, proszę więc się tym zadowolić. A teraz może pani robić, co zechce, na przykład podróżować, ale pod dwoma warunkami: proszę mi nie przeszkadzać i nie zbrukać nazwiska, które musiałem pani ofiarować! A teraz, dobrej nocy!

Z drwiącym uśmiechem na ustach Morosini ukłonił się i wyszedł z pokoju, by nie słuchać krzyku wściekłości, którego grube mury nie były w stanie zagłuszyć. Anielka wyładowywała złość na przedmiotach, lecz jeśli to miała być cena spokoju, książę był gotów na takie poświęcenie.

* * *

Godzinę później, po zimnym posiłku, Aldo w towarzystwie komisarza Warrena i Hieronima Buteau udał się do biblioteki, gdzie podano kawę, hawańskie cygara i francuskie trunki. Komisarz kończył opowiadać o długim pościgu uwieńczonym aresztowaniem Solmańskiego, o dyskretnym patrolowaniu transatlantyków, drobiazgowym i zakamuflowanym śledztwie w Whitechapeł i o śledzeniu podejrzanego, od kiedy tylko postawił stopę na brytyjskiej ziemi, znacząco wspieranym przez Johna Suttona, którego nie opuszczała nienawiść do tegoż przestępcy.

- To również zasługa pańskiego przyjaciela, Bertrama Cootesa** - powiedział Warren. - Ten gryzipiórek jest urodzonym szperaczem. To on, po kradzieży w Tower, był świadkiem kłótni dwóch złodziei, co pozwoliło ich aresztować. Ponieważ nie mieli już kamienia, zadenuncjowali zleceniodawcę. Lecz było za późno: uciekł swoim aniołom stróżom i spokojnie wsiadł na statek odpływający do Francji, akurat wtedy, gdy zdobyłem pewność, że to on jest zabójcą Wosińskiego. Dlatego, by móc go zatrzymać, musiałem zdobyć międzynarodowy nakaz aresztowania, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych zawsze daje się prosić, wymyślając tysiące mętnych powodów. Na szczęście francuski Urząd Bezpieczeństwa pomógł mi go śledzić aż do granicy szwajcarskiej, lecz potem nastąpił całkowity blackout*.

* Blackout - zjawisko utraty przytomności przez pilota samolotu w wyniku odpłynięcia krwi mózgu na skutek przeciążeń występujących podczas powietrznych ewolucji (przyp. red.).

Nie traciłem jednakże nadziei: musiałem schwytać tego człowieka i starając się więcej o nim dowiedzieć, zrobiłem wszystko, by zebrać dowody, które były mi potrzebne. Kiedy otrzymałem wiadomość od niejakiego Schindlera, dyrektora policji w Salzburgu, który doniósł mi o wielce interesujących sprawach, udałem się do premiera. Równocześnie Paryż poinformował mnie, że kurier z Wenecji przyjeżdża regularnie do hotelu Meurice, skąd wysyłano go do Monachium. Na szczęście ostatnia wiadomość przyszła do Paryża i mogliśmy ją przechwycić. Pochodziła od lady Ferrals i była jedną z wielu. W ostatniej młoda dama wyrażała zdziwienie, że ojciec opóźnia przyjazd, i nalegała, by się pośpieszył, dodając, że pan, książę, wkrótce wróci. Resztę już pan zna.

Uważając, że tak długą mową zasłużył na łyk koniaku, Gordon Warren napełni!

sobie kieliszek. Zamknąwszy oczy, smakował alkohol w ustach, po czym spytał:

- Co pan teraz zamierza?

Pytanie komisarza wyrwało Morosiniego z zamyślenia. - W jakiej materii? - spytał zmęczonym głosem.

- Oczywiście pańskiego małżeństwa. Jest pewne, że został pan schwytany w pułapkę, podobnie jak niegdyś nieszczęsny Eryk Ferrals, a pańscy przyjaciele - do których sam się zaliczam - woleliby, żeby nie spotkał pana podobny los. Jestem pewien, że to ona go otruła. Wiem to, czuję, ale na nieszczęście mam związane ręce!

- Dlaczego? - spytał Hieronim. - Nie ma pan dowodów?

- Nawet gdybym je miał, byłyby nieskuteczne. W Anglii nie można być sądzonym dwa razy w tej samej sprawie. Lady Ferrals została uniewinniona.

- Myślę o innym sądzie, o sądzie papieskim, przed którym zamierzam prosić o unieważnienie mojego małżeństwa zawartego vi coactus*.

* Vi coactus (tac.) - ulegając sile, będąc zmuszonym (przyp. red.).

- Tylko w ten sposób może się pan uwolnić - westchnął komisarz - lecz apeluję o ostrożność. Podejmując kroki, musi się pan postarać, żeby były możliwie jak najdyskretniejsze, gdyż naraża się pan na wielkie niebezpieczeństwo. Lady Ferrals zadała sobie zbyt wiele trudu, by wyjść za pana, i tak łatwo nie wypuści zdobyczy. Myślę, że na razie użyje innej broni: to jedna z najpiękniejszych kobiet, jakie kiedykolwiek widziałem.

- Jej urok od dawna już na mnie nie działa. Może dlatego, że nie cierpię wszystkiego, co mętne, wątpliwe i dwuznaczne.

- Cieszy mnie to niezmiernie! Tak czy inaczej, proszę posłuchać mej rady i mieć się na baczności!

* * *

Morosini, przeczuwając, że tej nocy nie zmruży oka, w ogóle się nie położył. Świt zastał go przy oknie, za którym mgliste niebo zlewało się z szarówką zalegającą nad Canale Grandę. Trwał w oczekiwaniu pierwszej różowej poświaty, nadziei na słońce, która przebije mglisty i wilgotny kokon spowijający jego ukochane miasto... Pierwszy raz w życiu czuł się w nim jak więzień, jak zbrodniarz oczekujący na przewiezienie do lochu.

Przy bramie pałacu nie było już milicjanta na straży. Podstępna, faszystowska dżuma zalewała Włochy jak plama oleju. Sama Wenecja została nią skażona aż po fundamenty. I jego najbliższa rodzina. Adriana, którą tak kochał, odmieniona była przez miłość do mężczyzny i pieniędzy tak bardzo, że przyłożyła rękę do zamordowania kobiety, od której doznała samej dobroci i czułości! To zdawało się mu najgorsze.

Co miał z nią zrobić? Zabić, tak jak poprzysiągł? Jeśli taka była cena spokoju duszy jego matki, dlaczego nie...? Nie czuł do Adriany niczego poza odrazą i obrzydzeniem, podobnie jak do kreatury, która przebywała w pokoju obok. Czy istniało jakieś powiązanie między Adriana a Anielką?... Co się wtedy stanie z nim i jego bliskimi, wziętymi w dwa ognie nienawiści? Nie, trzeba było coś z tym zrobić!

Około dziesiątej rano Morosini udał się do mecenasa Massarii, by sporządzić testament na korzyść Hieronima Buteau, Adalberta Vidal-Pellicorne'a oraz Ceciny i Zachariasza. Po czym, znacznie spokojniejszy, wrócił do domu, aby zająć się zaległymi sprawami. Jeśli umrze, Anielka i Adriana niczego nie dostaną.

* * *

Luksemburski bankier zamknął szkatułkę ze złotą klamrą wysadzaną rubinami, włożył ją do kieszeni, ścisnął wylewnie dłoń Morosiniego i założył rękawiczki.

- Nie wiem jak panu dziękować, książę! Moja matka będzie szczęśliwa, otrzymując na Boże Narodzenie klejnot rodzinny, który zaginął przed stu laty. To prawdziwa niespodzianka! Jest pan cudotwórcą, drogi książę!

- Pan mi w tym pomógł. Jest pan cierpliwy, a ja uparty: reszty dopełnił łut szczęścia...

Patrzył, jak jego klient wsiada do gondoli, którą Zian miał go zawieźć w okolice dworca. Do Bożego Narodzenia zostały dwa dni i Luksemburczyk nie miał ani chwili do stracenia.

Tymczasem on sam nie podzielał radości klienta. Zbliżające się święta pogłębiły jego apatię, zwłaszcza kiedy przypominał sobie poprzednie. Rok temu o tej porze, jemu i Adalbertowi udało się przekazać Szymonowi Arono-wowi diament Burgundczyka. Poza tym mieszkańcy pałacu Morosinich, mimo nieobecności Miny przy wigilijnym stole, świętowali radośnie wraz z ciotką Amelią, Marią Andżeliną i Adalbertem Vidal-Pellicorne'em. Wszyscy szczęśliwi, że mogą przebywać z Aldem w te najpiękniejsze święta w roku.

Tym razem niepowodzenie goniło niepowodzenie: opal przepadł na zawsze, a najbliższa rodzina Aida składała się z podejrzanej kobiety i kryminalisty czekającego na wyrok.

A przy stole miało zabraknąć drogich mu osób. Pani de Sommieres, złożona grypą, leżała przykuta do łóżka w swym paryskim pałacu pod opieką Marii Andżeliny. Adalbert pewnie spędzi święta w Wiedniu z Lizą i jej babką... W końcu, dlaczego miałby się pozbawić takiej radości?

Nagle książę poczuł dreszcze i zaczął kichać. To nierozsądne tak stać w oknie i wystawiając się na wiatr znad laguny, rozpamiętywać niepowodzenia. Równie dobrze można to było zrobić w głębi domu.

Kiedy już miał odejść, jego uwagę zwrócił jakiś ruch w oddali. W stronę rio Ca Foscari skręciła gondola z hotelu Danieli, kogoś wioząc. Obok gondoliera widać było elegancką postać w czapce i futrze z niebieskiego lisa. Sądząc po sylwetce, była to kobieta. Kiedy się odwróciła, serce Aida zabiło mocniej. Ale łódka przybijała już do schodów i zanim Aldo zdążył ochłonąć, z gondoli na pałacowe schody wyskoczyła Liza.

- Dzień dobry! - krzyknęła. - Niespodzianka!

Od tej młodej kobiety biło takie światło i ciepło, że Aldo zapomniał o dreszczach. Musiał się opanować, by nie chwycić jej w ramiona, lecz zadowolił się podaniem dłoni.

- Rzeczywiście, nie spodziewałem się pani! Właśnie gryzłem się ponurymi myślami, kiedy pojawiła się pani, i nagle świat pojaśniał. Co za szczęście widzieć tu panią dzisiaj!

- A czy moglibyśmy wejść do środka? Zmarzłam na kość... - Oczywiście!

Aldo zaprowadził Lizę do gabinetu. Zachariasz, który nadszedł z herbatą, ujrzawszy Lizę, postawił tacę na kufrze i zakrzyknął:

- Panienka Liza!... Co za niespodzianka! A to się Cecina ucieszy!

I zanim zdołano go zatrzymać, żwawo podreptał w stronę kuchni, myśląc tylko o tym, jaką radość sprawi swej żonie. Tymczasem Aldo wprowadził Lizę do dużego salonu o ścianach wyłożonych materiałem w słonecznych kolorach, gdzie tak często pracowali razem.

Dawna sekretarka z przyzwyczajenia usiadła w fotelu, w którym siadywała, stenografując listy dyktowane przez Morosiniego. Zanim jednak zamienili pierwsze słowa, drzwi otworzyły się z hałasem i do pokoju wparowała Cecina, która śmiejąc się i płacząc na przemian, rzuciła się na Lizę, nieomal miażdżąc ją potęgą swego entuzjazmu.

- Na wszystkich świętych, to ona, to ona we własnej osobie! Nasza mała!... O Najświętsza Panienko, co za prezent nam uczyniłaś na Boże Narodzenie!

- Jeśli jeszcze ma pani jakieś wątpliwości co do uczuć, jakimi darzą panią mieszkańcy tego domu, to chyba właśnie się rozwiały - rzucił Aldo, kiedy Lizie udało się uwolnić z wykrochmalonego fartucha Ceciny. - Mam nadzieję, że pani zostanie z nami?

- Dobrze pan wie, że to niemożliwe. Tak jak w ubiegłym roku, wracam do Wiednia do babki, która prosiła, by przekazać panu serdeczności. Bardzo pana lubi.

- Ja również! To wspaniała kobieta! Jak się czuje?

- Bardzo dobrze. Czeka na mego ojca i macochę. Co ją zachwyca tylko w połowie, lecz względy gościnności obligują i nie chcę, by sama musiała podołać temu obowiązkowi, bez żadnej pomocy.

- No, a ten nagły przyjazd do Wenecji? Czy to aby naprawdę do nas?

Nie odważył się powiedzieć „do mnie", chociaż miał taką nadzieję.

W tej właśnie chwili zdał sobie sprawę, co naprawdę czuje do Lizy. Zrozumiał, dlaczego nie kocha już Anielki, dlaczego już nigdy nie będzie mógł jej kochać, zakładając, że to, co do niej kiedyś czul, było miłością.

- Oczywiście, że do was! Kocham Wenecję... ale czymże by była bez was wszystkich? Chociaż, szczerze mówiąc, jest jeszcze coś.

Echo czyichś szybkich kroków przerwało w pół jej słowa. Księciu pociemniało przed oczami, a Cecina schowała się w cieniu biblioteki.

Do biura weszła Anielka. Na jej widok wszyscy umilkli.

- Przepraszam, jeśli przeszkadzam - rzuciła jasnym głosem - lecz chciałabym wiedzieć, Aldo, co z kolacją u Calergich? Zamierza pan tam pójść czy nie?

- Pomówimy o tym później - odparł książę, pobladłszy ze złości. - To nie miejsce i czas, by o tym rozmawiać. Czy może nas pani zostawić?

- Jak pan sobie życzy.

Anielka wzruszyła pogardliwie ramionami i wyszła z salonu. Wokół jej zgrabnych nóg zawirowała zwiewna sukienka z jasnej żorżety.

Liza wstała. Ona również pobladła. Skierowała na Aida wzrok, w którym zaskoczenie mieszało się z niezrozumieniem.

- Czy mnie oczy mylą?... To była lady Ferrals? Odpowiedź nie mogła księciu przejść przez usta... Ale trzeba było...

- Rzeczywiście, lecz teraz nosi inne nazwisko...

- Chyba nie nazywa się... Morosini?... Och, to straszne! Liza również chciała wybiec z pokoju, lecz Aldo zatrzymał ją siłą.

- Chwileczkę, niech pani zaczeka! Tylko chwilę! Proszę mi pozwolić wytłumaczyć...

- Niech mnie pan wypuści! Tu nie ma nic do wyjaśniania! Chcę odejść... Nie zostanę ani chwili dłużej!

Jej ton zdradzał najwyższe wzburzenie. Cecina postanowiła przyjść księciu z pomocą.

- Książę zaraz wszystko wytłumaczy! To nie jego wina!

- Niech mu pani przestanie matkować, Cecino! Ten wielki gamoń jest na tyle dorosły, żeby wiedzieć, co robi... a poza tym, zawsze wiedziałam, że kocha tę kobietę.

- Ależ nie, pani nic nie rozumie...

- Dość tego, Cecino! Bardzo panią lubię, ale proszę nie żądać ode mnie zbyt wiele! Adieul

Pochyliła się, by ucałować starą przyjaciółkę, po czym odwróciła się do Aida, który zdał sobie sprawę, że właśnie stało się nieodwracalne, i nie próbował nawet oponować.

- Byłabym zapomniała, jaki jest mój prawdziwy powód przybycia! Proszę! - dodała, rzucając na stół mieszek z czarnej skóry. - Weźcie go sobie! Odnaleźliśmy ciało Elzy...

Spadając na papiery, sakiewka otworzyła się, uwalniając opal w oprawie z diamentów.

Diamenty się roziskrzyły, a z tajemniczych głębi opalu zdawały się wydobywać wszystkie odcienie światła.

Aldo tylko na moment odwrócił wzrok. To wystarczyło. Panny Kledermann nie było już w salonie.

Nawet nie próbował jej dogonić. Co miał jej powiedzieć?

Patrząc na klejnot, którego nie śmiał dotknąć, słyszał oddalający się odgłos silnika łodzi, którą odpłynęła Liza. Daleko, bardzo daleko. Zbyt daleko, by kiedykolwiek mógł ją spotkać..

Saint-Mande, grudzień 1995 r.

Загрузка...