To, co się wydarzyło w domu nad jeziorem, przypominało kryminał. Około dziesiątej, kiedy Liza odprowadziła Elzę do pokoju, żeby pomóc jej się położyć, a Mateusz układał w szafie strzelby po dokonaniu ich szczegółowego przeglądu, Marietta, która zaczęła gasić lampy, usłyszała wzywający ją głos płaczącej kobiety. Myśląc, że któraś sąsiadka ma kłopoty, bez wahania i nawet nie pytając męża o zdanie, otworzyła zaryglowane drzwi i wtedy... została brutalnie wepchnięta do środka przez czterech zamaskowanych i uzbrojonych osobników ubranych na czarno.
Potem wypadki potoczyły się błyskawicznie: widząc, że Mateusz sięga po strzelbę, jeden z napastników powalił go ciosem siekiery. Marietta zaczęła krzyczeć, ale została uciszona jednym strzałem. Bandyci zaczęli przeszukiwać pomieszczenie. Liza, słysząc podejrzane odgłosy, postanowiła zejść na dół. W ręku trzymała wyciągnięty pistolet, gotowa strzelić, ale wtedy dosięgła ją kula bandyty.
- Po co strzelasz, baranie? - rzucił drugi opryszek wyglądający na szefa bandy. - Szukamy biżuterii, a wkrótce nie będzie tu nikogo, kto mógłby odpowiedzieć na nasze pytania!
- Przecież jest jeszcze ta wariatka! Ona nam wszystko wyśpiewa! Chodźmy na górę!
Dopadli do schodów, na których leżała Liza wyglądająca na zemdloną. Nagle zebrała wszystkie siły i przezwyciężając, ból chwyciła bandytów za nogi. Jeden z nich upadł, ale drugi zdzielił dziewczynę kolbą pistoletu. Cios był tak silny, że Liza straciła przytomność. Zanim to się jednak stało, zdążyła zobaczyć, jak jeden z bandytów wywleka Elzę z pokoju.
- Nic więcej nie widziałam... bardzo się o nią boję - wyszeptała Liza dwie godziny później, kiedy z zabandażowanym ramieniem, z którego doktor usunął kulę, znalazła się w jednym z pokoi u Marii Brauner wraz z oberżystką, Adalbertem i Aldem. - Ci ludzie szukali klejnotów i gotowi ją torturować, żeby z niej wyciągnąć informację, gdzie je chowa. .. Ale ona o niczym nie wie!
- Jak to? - zdziwił się Morosini. - Powiedziała mi pani, że oprócz srebrnej róży opal jest jej najdroższym klejnotem. Czyżby nie miała do niego dostępu?
- Do róży tak. Co do opalu, mogła go założyć, jeśli wyraziła takie życzenie, lecz sama wolała nie wiedzieć, gdzie jest schowany. Proszę nie zapominać, że ona sądzi, iż jest arcyksiężną! Boże, co oni z nią zrobią?
- Nie wydaje mi się, żeby coś jej groziło w tej chwili -oznajmił Adalbert. - Przecież ci ludzie uważają ją za wariatkę.
- Tak powiedział jeden z nich..,
- Jeśli mają choć trochę rozumu, najpierw będą starali się ją uspokoić. Dopiero potem zaczną zadawać pytania. Dlatego ją porwali, a nie zabili od razu.
- A co się z nią stanie, kiedy stwierdzą, że o niczym nie wie?
- Lizo, proszę! - przerwał jej Aldo, ujmując dłoń dziewczyny. - Musi pani myśleć o sobie i odpocząć. Frau Brauner się panią zaopiekuje...
- Co do tego może być pan spokojny - przytaknęła oberżystką. - Na razie nie możemy nic zrobić. Pan burmistrz zadzwonił na policję do Ischl. Policja przyjedzie jutro rano, ale niełatwo będzie trafić na ślady. Rybak Hans pływa po jeziorze przy każdej pogodzie i widział barkę odbijającą od brzegu, która wkrótce zniknęła mu z oczu w gęstej mgle. Chyba odpłynęła w stronę Steg... No, Fraulein Liza! Pora spać!... A panowie niech teraz wyjdą.
Kiedy wszyscy wstali i podeszli do drzwi, Morosini usłyszał wołanie:
-Aldo!
Liza pierwszy raz zwróciła się do niego po imieniu. Musiała być bardzo przejęta.
- Tak, Lizo?
Tym razem to ona szukała dłoni księcia i ścisnęła ją, rzucając mu błagalne spojrzenie.
- Babcia!... Trzeba ją ostrzec... i czuwać nad nią! Kiedy do bandytów dotrze, że niczego nie wydobędą z zakładniczki, pomyślą o babce.
Aldo, przejęty widokiem niepokoju na szczupłej twarzy, pochylił się, by złożyć pocałunek na palcach zaciśniętych na jego dłoni.
- Ma pani rację, idę do niej!
- Niech pan nie plecie głupstw! Trzeba poczekać na statek i na pociąg - zaniepokoiła się Liza.
- Pani raczy chyba żartować! - wtrącił Adalbert. - Ile jest kilometrów do Steg drogą nad jeziorem? Około ośmiu. Kiedy już się tam dostaniemy, z pewnością znajdziemy jakiś środek transportu, aby pokonać dziesięć ostatnich kilometrów. A jeśli nie, resztę trasy przejdziemy na piechotę.
- Dwadzieścia kilometrów? - nie dawała za wygraną Liza.
- Niech nas pani nie traktuje jak starców, moja droga! Kilka godzin marszu dobrze nam zrobi. Idziesz Aldo?
- Tak. Jeszcze jedno, Lizo! Jak się nazywa pani biedna przyjaciółka? Jak brzmi jej prawdziwe nazwisko?
- Elza Hulenberg. Dlaczego pan pyta?
- Później pani powiem!
Aldo udał się do pokoju, wymyślając sobie od kretynów. Czy to możliwe, że on, taki dumny ze swej pamięci, nie połapał się, kiedy Liza opowiadała mu historię Elzy? Czy do tego stopnia był zafascynowany byłą sekretarką, że nie skojarzył faktów? Po ich rozmowie miał wrażenie, że coś mu umknęło, lecz nie wiedział co. A przecież to było takie proste!
Chwilę później, upewniwszy się, że Liza ma się dobrze, przyjaciele wyszli z oberży w sportowych ubraniach, solidnych butach i z plecakami, do których załadowali przybory toaletowe i bieliznę na zmianę. Ruszyli ścieżką prowadzącą do Bad Ischl.
- Wreszcie możemy porozmawiać - rzekł Adalbert, kiedy minęli dom, w którym rozegrał się dramat. Strzegło go kilku wolontariuszy oczekujących na przybycie policji. -Dlaczego prosiłeś Lizę, by zdradziła nazwisko Elzy? To było nie na miejscu.
- Ponieważ jestem głupcem, a do tego zawsze trudno się przyznać. Powiedz lepiej, czy nazwisko Hulenberg nie przypomina ci czegoś?
- Nie... A powinno?
- Pamiętasz, co powiedział portier w hotelu w Ischl, kiedy wspomnieliśmy o willi, w której tajemniczy gość Vivi zatrzymał się przed powrotem do Wiednia?
- To o to chodzi?
- Właśnie! Willę kupiła niedawno baronowa Hulenberg! Przysięgam, że nic mnie nie powstrzyma, by trochę tam nie powęszyć. Na przykład tej nocy.
- A kiedy będziemy spać?
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że takie pospolite sprawy mają dla ciebie jakieś znaczenie? Ktoś, kto nosi taki piękny kapelusz z piórkiem i posiada całe to wyposażenie typowe dla mieszkańców gór, musi się czuć jak wykuty z granitu. A więc przestań narzekać, ponieważ obaj będziemy potrzebowali całego naszego hartu ducha.
- Aby bronić starszej pani?
- Nie - odparł Morosini. - Aby jej opowiedzieć o pewnym wieczorze, który spędziliśmy pod oknami, śledząc jej małe sekrety.
- Czy sądzisz, że musimy się przyznać?
- Nie inaczej.
- Wyrzuci nas za drzwi!
- Możliwe. Ale wcześniej będzie musiała nas wysłuchać.
Pomimo niesłabnącego zapału przyjaciele byli wykończeni, kiedy około ósmej rano dotarli do Ischl i weszli do hotelu Elisabeth. Portier, który ich wpuścił, starał się ukryć zdziwienie, lecz w gruncie rzeczy był zachwycony, że widzi ich znowu; coraz mniej zaglądało tu klientów.
Po obfitym śniadaniu przyjaciele wzięli prysznic i zmienili ubrania, po czym każdy z nich zrozumiał, że nie powinien zbyt długo pozostawać w pokoju, gdzie ciepłe i wygodne łóżko stanowiło zbyt silną pokusę. Należało jak najszybciej stawić się u pani von Adlerstein, nawet jeśli ta wizyta nie jawiła się w zbyt różowych kolorach.
Adalbert z nieukrywanym zadowoleniem odnalazł swoje małe auto i podjął stanowcze postanowienie, że już nigdy się z nim nie rozstanie.
- Pojedziemy nim z powrotem do Hallstatt - oświadczył. - Już raz pokonałem tę trasę z panem Zielone Jabłuszko. Można je zaparkować w stodole jakieś dwa kilometry od celu, a może nawet uda mi się dojechać dalej...
- Jedź, gdzie chcesz, byłeś nie wpadł do jeziora! - rozzłościł się Morosini, zajęty układaniem w myślach tego, co powie hrabinie.
Wszystko zależało od tego, jak zostaną przyjęci.
Kiedy auto zatrzymało się przed wysoką bramą Rudolfskrone, Aldo poczuł przedsmak wizyty, kiedy ujrzał zagradzający wejście kordon służących na czele ze starym Józefem.
- Pani hrabina nie przyjmuje rano - obwieścił z godnością stary kamerdyner.
Nie przejmując się jego słowami, Morosini wyjął z portfela wizytówkę, którą wręczył służącemu.
- Proszę to zanieść hrabinie. Byłbym wielce zdziwiony, gdyby nas nie przyjęła. Czekamy.
Podczas gdy służący udał się do hrabiny, panowie wydobyli się z auta i oparli o nie, oglądając park, w którym jesień roztoczyła zachwycającą paletę barw od ciemnobrązowego przez rudy i czerwony po jasnożółty.
- Co napisałeś na wizytówce? - spytał Adalbert.
- Że Liza jest ranna i przychodzimy w ważnej sprawie. Służący wrócił po chwili i szepnął słówko na ucho Józefowi.
- Panowie pozwolą za mną.
Hrabina przyjęła ich w szlafroku, który włożyła, wychodząc z łóżka, lecz nie straciła przez to ani odrobiny godności. Mimo że jej blada, napięta twarz zdradzała niepokój, a dłoń drżała na lasce, stała z dumnie wyprostowaną głową otoczoną siwymi włosami upiętymi w luźny kok. W jej postawie było coś królewskiego i panowie będąc pod jeszcze większym wrażeniem niż za pierwszym razem, wykonali zgodnie głęboki ukłon. Ona jednak nie zważając na powitalne grzeczności, rzuciła:
- Co się stało Lizie? Mówcie!
- Tej nocy została ranna w ramię, ale kula została już wyjęta i w tej chwili odpoczywa w oberży Seeauer pod pieczą Frau Brauner - wyjaśnił Aldo. - Niestety, przynosimy też gorsze wieści, hrabino. Panna Hulenberg została porwana, jej dom splądrowany, a służący zabici.
Nagle wyraz ulgi na twarzy hrabiny zastąpiła czarna rozpacz.
- Mateusz i Mariettą nie żyją? To niemożliwe! Jak to się stało?
- On został zaatakowany siekierą, ona zginęła od kuli rewolweru. Zabójcy weszli podstępem. Zabili tych, których spotkali na swej drodze, i rzucili się przeszukiwać dom. Liza była na piętrze, pomagała przyjaciółce ułożyć się do snu. Słysząc hałasy, chwyciła za broń i zeszła na dół. Ale na schodach dosięgła ją kula... A my zrobiliśmy wszystko, by pani nie dowiedziała się o tej tragedii od żandarmów lub policji...
- A nie lepiej było zostać przy mojej wnuczce? Kto wie, czy nadal nie grozi jej niebezpieczeństwo!
- Tam, gdzie jest w tej chwili, bandyci musieliby się zmierzyć z całym miasteczkiem, żeby się do niej dostać. To ona nalegała, byśmy się udali do pani hrabiny. Otóż obawia się, że porywacze przypuszczą atak na panią, kiedy zauważą, że ich zakładniczka nic nie wie na interesujący ich temat. I dlatego nas tutaj wysłała.
- I, żeby było szybciej, całą drogę przebyliśmy na piechotę - uściślił Adalbert, który uważał, że zostali źle przyjęci i miał ochotę usiąść. - Auto zostało w hotelu, a do Hallstatt pojechaliśmy pociągiem, gdzie przesiedliśmy się na statek.
Na pobladłych ustach starej damy pojawił się cień uśmiechu.
- Panowie zechcą mi wybaczyć. Z pewnością jesteście bardzo zmęczeni. Siadajcie, proszę! - rzekła, zajmując miejsce na szezlongu. - Napijecie się kawy?
- Nie, dziękujemy, hrabino. Wystarczy krótki odpoczynek, gdyż nie chcielibyśmy się naprzykrzać.
- Cóż znowu! Zresztą wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać bardziej rzeczowo niż ostatnim razem...
- Wydawało mi się, że była pani jak najbardziej rzeczowa...
- Bez wątpienia, i myślałam, że przekonałam was, iż nie ma sensu drążenie pewnych tematów. Sądziłam nawet, że was przekonałam, iż nie powinniście tu dłużej przebywać. Jak to się stało, że znaleźliście się w Hallstatt tej nocy?
- Byliśmy tam od kilku dni - wyjaśnił Vidal-Pellicorne. - Od dawna marzyłem, żeby zwiedzić pozostałości po prastarej, halsztackiej cywilizacji. Dzięki tej wyprawie poznałem znakomitego kolegę po fachu, profesora Schlumpfa, z którym odbyłem wiele pasjonujących rozmów. Mój przyjaciel, Morosini, chciał mi towarzyszyć.
- Naprawdę? Pan mnie zadziwia, książę! Jak to możliwe, że rozliczne zajęcia nie wezwały pana jeszcze do Wenecji?
- Ależ ja jestem w trakcie załatwiania ważnej sprawy i dobrze pani o tym wie. Podobnie jak o tym, że panna Kle-dermann, pod przybranym nazwiskiem Miny van Zelden, pracowała u mnie przez dwa lata.
- To ona panu o tym powiedziała?
- A któżby inny?
- A czy powiedziała również, że pana nie lubię? - spytała z okrutną szczerością hrabina.
- Proszę mi wierzyć, że szczerze nad tym ubolewam. Czy to dlatego, że nie uległem czarowi rzekomej Miny? Powinna ją pani wtedy widzieć! Jej własny ojciec spotkawszy ją w Londynie, dostał na jej widok ataku śmiechu!
- Szkoda, że mnie przy tym nie było. Widok mojego zięcia, symbolu powagi, oddającego się nagłej wesołości, jest wart podróży. Ale odłóżmy nasze uczucia na bok. Zagrajmy w otwarte karty! Nie stracił pan nadziei na zdobycie opalu?
- Nie interesuje mnie opal ani jego cena rynkowa, chociaż jestem gotów zapłacić za niego bajońską sumę. Muszę go zdobyć, gdyż przedstawia sobą zbyt wiele dla zbyt wielu. A poza tym nigdy nie rezygnuję, wiedząc, że mam rację.
Zaległa cisza, podczas której hrabina przyglądała się z natrętną uwagą człowiekowi, który siedział naprzeciw niej. Morosini byłby z pewnością zaskoczony, gdyby mógł czytać w jej myślach. Odkryła bowiem, że książę jest czarujący i że jego twarz jest interesująca. Pomyślała, że gdyby była młoda, z pewnością by się w nim podkochiwała. Nie mogła się też nadziwić, że Liza oparła się jego czarowi do tego stopnia, iż przez dwa lata ukrywała urok swej kobiecości, zachowując się jak entomolog pragnący obserwować w spokoju rzadki okaz owada. Co za niedorzeczny pomysł!
- No więc? - westchnęła. - Powie mi pan wreszcie, jak odnalazł moją wnuczkę? Przez czysty przypadek? Cudowne znalezisko archeologiczne? Czy to nie zbyt proste?
Morosini wymienił szybkie spojrzenie z Vidal-Pellicorne'em. Nadeszła decydująca chwila!
- Rzeczywiście, trochę - odparł, zachowując spokój. - Chociaż pomógł mi pewien zbieg okoliczności. Otóż w naszym hotelu zawarliśmy znajomość z panem von Apfelgriinem, który wpadł w zachwyt na wieść, że mój przyjaciel jest archeologiem. Uparł się, że zabierze go do Hallstatt na zwiedzanie, a ja w tym czasie snułem się po parku cesarskiej willi w poszukiwaniu duchów przeszłości. Chwalił - zresztą słusznie - to wyjątkowe miejsce, dodając, że jest kolebką rodu Adlersteinów.
- Dlatego - włączy! się Adalbert - wcale się nie zdziwiłem, kiedy ujrzałem tam pani kamerdynera. Stąd było już o krok do myśli, że dama, którą się pani opiekuje, może być niedaleko.
- Friedrich zawsze miał za długi język! - przerwała stara hrabina. - Chociaż...
Nie skończyła zdania, gdyż otworzyły się drzwi i do salonu wparował mężczyzna w stroju myśliwskim, który zachowywał się tak pewnie, jakby był domownikiem. Okazał się kuzynem hrabiny, Aleksandrem Golozienym.
- Powiedziano mi, moja droga Walerio, że już pani wstała - rzucił od progu. - A zatem, przyszedłem panią ucałować, zanim udam się tropić zwierzynę... ale, może przeszkadzam? - dodał, spostrzegłszy nieznajomych.
- Ani trochę, drogi Aleksandrze. Właśnie miałam po pana posłać. U Elzy okropna tragedia, dwa trupy, moja wnuczka Liza ranna, a nasza przyjaciółka porwana! Tę straszną wiadomość przynieśli ci panowie...
Aleksander Golozieny przerwał hrabinie w pół słowa, przyglądając się podejrzliwie nieznajomym.
- Chwileczkę! A jak to się stało, że ci panowie znajdowali się na miejscu tragedii? Czy znali sekret, którego pani nigdy nie chciałaś mi zdradzić?
Widać było po jego minie, że jest zły, lecz hrabina zdawała się tym zbytnio nie przejmować.
- Niech pan nie będzie śmieszny! Jedynie przypadek sprawił, że byli wtedy na miejscu! Pan Yidal-Pellicorne jest archeologiem interesującym się epoką halsztacką. Przybył z przyjacielem, obecnym tu księciem Morosinim. Dodam, że obaj są również przyjaciółmi Lizy, która kilka dni temu przyjechała do Elzy, aby się nią opiekować.
- A więc mieszka w Hallstatt?
- Pomówimy o tym potem, jeśli pozwolisz, drogi Aleksandrze. Panowie, przedstawiam wam mojego kuzyna: hrabia Aleksander Golozieny, attaché vi departamencie spraw zagranicznych.
Panowie niechętnie wymienili uścisk dłoni, co nie wzmogło wzajemnej sympatii; dłoń hrabiego była wilgotna, czego zarówno Aldo, jak i Adalbert nie znosili. Spojrzenie dyplomaty było zimne i świdrujące; odkrycie w otoczeniu kuzynki dwóch przystojnych, pełnych energii mężczyzn było dla niego niemiłym zaskoczeniem. Ponieważ uczucie niechęci okazało się wzajemne, Aldo postanowił opuścić towarzystwo.
- Wkrótce zjawi się tu policja - powiedział, zwracając się do gospodyni. - Sądzę, że lepiej będzie, jeśli przyjmie ich pani w gronie rodzinnym. Gdyby jednak potrzebowała nas pani, zatrzymaliśmy się w hotelu Elisabeth.
- Mam nadzieję, że to nie ja panów wypłoszyłem? - rzucił obłudnie hrabia.
- W żadnej mierze - skłamał Morosini. - Mamy sprawy do załatwienia i potrzebujemy odpoczynku. Dzięki pańskiej obecności, hrabio, możemy mieć nadzieję, że pani von Adlerstein nic już nie grozi. Proszę nad nią czuwać.
- Możecie zdać się na mnie! Będę miał oko na wszystko!
- Odwiedźcie mnie wieczorem! - rzuciła hrabina tonem zdradzającym niepokój. - Może będą nowe wiadomości. I zjecie z nami kolację.
Mężczyźni przyjęli zaproszenie, pożegnali się i udali do samochodu bez słowa. Dopiero kiedy byli wystarczająco daleko, Adalbertowi rozwiązał się język.
- Co za wstrętny hipokryta! Dałbym sobie uciąć rękę, że jest zamieszany w spisek przeciw nieszczęsnej Elzie!
- Czy to rozsądne zostawiać staruszkę sam na sam z hrabią?
- Jakakolwiek próba ataku oznaczałaby zdemaskowanie się. Nie sądzę, żeby był tak głupi.
- To co tu robi? Nagle zachciało mu się polowania w Rudolfskrone?
- Przeciwnie! Może swobodnie poruszać się po terenie, na co liczą jego wspólnicy. Przyszedł sprawdzić, co dzieje się u hrabiny, powęszyć i może wtrącić tu i tam jakąś roztropną radę.
- Jak taka inteligentna kobieta może mu ufać? Bije od niego nieszczerość!
- To jej kuzyn. Nie wyobraża sobie, że mógłby ją zdradzić. Niestety, jego pojawienie się pokrzyżowało nam plany: nie mogliśmy się wyspowiadać ani jej ostrzec, by miała się na baczności. A teraz zawieź mnie na stację.
- Co zamierzasz? Powinieneś się trochę przespać!
- Prześpię się w pociągu. Mam zamiar pojechać do Salzburga, wynająć auto mniej rzucające się w oczy niż twoje i jeśli się uda, mniej hałaśliwe. Twój amilcar to nie automobil, lecz żywa reklama...
- W takim razie, zapomnij o swoich książęcych upodobaniach i nie przyjeżdżaj rolls-royce'em! - rozeźlił się Adalbert dotknięty do żywego w swej miłości do małego, czerwonego cudu techniki.
Aldo wrócił po południu szarym i skromnym jak siostra miłosierdzia, niedużym fiatem. Autko było solidne, zwrotne i ciche; Morosini musiał je kupić, gdyż w mieście Mozarta można było wynająć tylko duże auta, przeważnie razem z szoferem.
Zadowolony z zakupu zaparkował pod drzewami nad brzegiem rzeki Traun, niedaleko hotelu, a następnie zaaplikował sobie dwie godziny porządnej drzemki przed udaniem się na kolację do Rudolfskrone. Adalberta nie było w pokoju...
Kiedy brał prysznic, do łazienki wpadł Adal, nie troszcząc się o to, by zapukać. Jego oczy błyszczały.
- Przynoszę wieści! - rzucił już od progu. - I to nie byle jakie! Po pierwsze, tajemnicza willa jest zamieszkana: żaluzje są otwarte, a z kominów dobywa się dym... A propos dymu, masz papierosa?
- Na sekretarzyku - odparł Aldo, owijając się ręcznikiem kąpielowym. - To rzeczywiście niezła wiadomość, lecz podejrzewam, że chowasz jeszcze coś w zanadrzu?
- Owszem! I to jest najlepsze! Kiedy przechadzałem się wokół tego domu niespiesznym krokiem znudzonego kuracjusza, przed bramą zatrzymało się auto. Nim brama się otworzyła, rozpoznałem kierowcę. Nigdy byś nie zgadł, kto to!
- Nawet nie próbuję - rzucił Aldo ze śmiechem i zbliżył brzytwę do policzka pokrytego mydłem.
- No to odłóż to niebezpieczne narzędzie, bo jeszcze się zatniesz! To był... hrabia Solmański!
Morosini zamarł z wrażenia i popatrzył najpierw na lśniące ostrze, potem na zadowoloną minę przyjaciela.
- Nie mogę wprost uwierzyć...
- Wiem, że trudno w to uwierzyć, lecz nie ma najmniejszej wątpliwości: to był nasz drogi Solmański, uroczy teść sir Eryka Ferralsa i ewentualnie kiedyś twój. Taki jak zwykle: dumna mina, rzymski profil i monokl. Jeśli to nie on, to w każdym razie jego doskonały sobowtór.
- Sądziłem, że przebywa w Ameryce.
- Musimy przyjąć, że go tam nie ma. A co tu robi...
- ...nietrudno zgadnąć? - przerwał Morosini, który otrząsnąwszy się z zaskoczenia, powrócił do golenia. - Z pewnością ma coś wspólnego z wczorajszą tragedią. Byłem prawie pewny, że baronowa Hulenberg jest przyczyną podwójnego morderstwa, ale teraz dałbym się pokroić na kawałki, że to prawda! Obecność Solmańskiego u niej to jak podpis...
- Zwłaszcza że chodzi o klejnoty z pektorału! W jaki sposób się dowiedział, że opal jest tutaj?
- Szymon Aronow też o tym wiedział. Dlaczego zatem nie jego wróg? Nie zapominaj, że Solmański jest przekonany, iż posiada szafir i diament. Jestem pewny, że to on jest sprawcą kradzieży w Tower.
- Ja również, i mam pewną myśl...
Siedząc na brzegu wanny, Adalbert wypuszczał kłęby dymu. Tymczasem Aldo skończył się golić.
- Założę się, że wiem, co masz na myśli.
- Och, nic takiego... - żachnął się Adalbert
- Sądzę, że zamierzasz doradzić nieocenionemu komisarzowi Warrenowi spóźnioną kurację w dobroczynnych źródłach Bad Ischl!
- Owszem... - skromnie przyznał archeolog. - Tylko, niestety, nie mam pojęcia, do czego mógłby się nam przydać. Nie wie zbyt wiele.
- Sądzę, że byłby w stanie się tego i owego dowiedzieć. W przypadku klejnotów koronnych jest zdolny do wszystkiego. .. oczywiście pod warunkiem że ma w ręku dowody. Wniosek: musisz do niego napisać. A teraz zostaw mnie na chwilę samego...
Godzinę później, chroniąc smokingi pod wygodnymi płaszczami z lodenu, przyjaciele wsiedli do amilcara i udali się do Rudolfskrone. Czekała tam na nich niespodzianka: w ciągu dnia wróciła Liza. Na rozkaz babki, która nie mogła znieść myśli, że ranna wnuczka jest daleko od niej, wielka, czarna limuzyna, którą Aldo widział pewnej październikowej nocy wyjeżdżającą z pałacu Adlerstein, udała się po nią na przystań, dokąd przybyła z Józefem statkiem parowym.
Liza była ciepło ubrana i zaopatrzona w szereg zaleceń Marii Brauner. Jej stan wydawał się zadowalający i teraz odpoczywała w pokoju, do którego zostali zaproszeni książę i archeolog.
- Ucieszy się, widząc was - powiedziała hrabina. - Pytała o was kilka razy. Józef was zaprowadzi.
Liza nie należała do osób, które uskarżają się na stan zdrowia. Pomimo męczącej podróży siedziała na szezlongu w pięknym szlafroku z białego jedwabiu przetykanym błękitną nicią. Była blada, a w rozcięciu rękawa widać było kawałek zabandażowanego ramienia. Jednak jej zachowanie pełne dumy przypominało postawę babki. Przywitała ich krótkim:
- Bogu niech będą dzięki! Jakie przynosicie wieści?
- Chwileczkę! - przerwał Morosini. - To nie pani powinna domagać się wieści, lecz my! Po pierwsze, jak się pani czuje?
- A jak pan myśli? - spytała z filuternym uśmiechem, który widział u niej pierwszy raz.
- Nie widać po pani - wtrącił Adalbert - że zaledwie wczoraj usunięto pani kulę. Wygląda pani znakomicie!
- Oto człowiek, który potrafi przemawiać do kobiet! - westchnęła Liza. - Nie mogę tego samego powiedzieć o panu, książę!
- Dlatego nie zamierzam nawet próbować - odparł Morosini. - W czasach naszej współpracy też nie układałem dla pani madrygałów... Zresztą, z pani winy!
- Nie wracajmy do przeszłości i zajmijmy się ostatnimi wypadkami. Jakie przynosicie wieści?
- Nie najlepsze, dlatego się obawiam, że mogłaby je pani przyjąć równie źle, jak pani babka, gdyby przyszło nam do głowy, aby je jej przekazać.
- Ukryliście coś przed nią?
- Nie mogliśmy uczynić inaczej - odparł Adalbert. - Czy wyobraża sobie pani, że opowiemy, jak leżąc plackiem pod jej oknami, podsłuchiwaliśmy, o czym rozmawiała z pewnym Aleksandrem?
- Golozienym? Kuzynem? Dlaczego to was interesowało?
- Jeszcze do tego wrócimy - rzeki Aldo - ale najpierw chcielibyśmy wiedzieć, co pani o nim myśli?
Liza wbiła oczy w sufit, po czym westchnęła.
- Nic albo niewiele... Jest jednym z tych dyplomatów żądnych pieniędzy, kutych na cztery nogi, lecz niezdolnych do osiągnięcia szczytów kariery. Ludzi tego pokroju można spotkać w kancelariach i kręgach rządowych. Pieniądze bardzo go interesują.
- Cudownie! - przerwał jej rozpromieniony Aldo. -A teraz, Adalbercie, będzie ci znacznie łatwiej opowiedzieć o naszej wyprawie, o tym, co zobaczyliśmy przez okno, i o tym, co się stało potem. To urodzony gawędziarz! - wyjaśnił Lizie.
Tym razem Vidal-Pellicorne rozwinął się jak słonecznik, na który padły promienie słońca. Jego spojrzenie skierowane w stronę Morosiniego było przepełnione wdzięcznością, gdyż przyjaciel dał mu okazję zabłyszczeć przed tą, która pociągała go coraz bardziej. Dokładnie opisał nocną scenę, nie pomijając najmniejszego szczegółu, a zwłaszcza tego, co nastąpiło potem: dziwną, krótką wizytę Aleksandra w willi baronowej Hulenberg.
Liza słuchała z uwagą, lecz nie mogła powstrzymać się od przytyku.
- Podsłuchiwać pod oknami to coś nowego! Nie wiedziałam, że tak traktujecie przyjaciół.
- Chciałem pani przypomnieć, że do tej pory hrabina nie traktowała nas jak przyjaciół. Lecz jeśli to, co pani opowiedzieliśmy, zasługuje tylko na kpinę...
Liza delikatnie dotknęła dłoni księcia.
- Proszę się nie gniewać. Moja ironia jest nie na miejscu i wynika z tego, że odczuwam prawdziwy niepokój. To, co odkryliście, jest bardzo ważne i trzeba o tym powiedzieć babce. Co do mnie, wcale mnie to nie dziwi, zawsze podejrzewałam kuzyna o złe zamiary.
Wstała i żywym krokiem podeszła do drzwi, lecz Adalbert przytrzymał ją za róg szlafroka.
- Niech się pani tak nie śpieszy. Jest może coś lepszego do zrobienia.
- Ale co, na Boga! Chcę, żeby ten typ natychmiast opuścił dom!
- Tym sposobem się wymknie i nigdy go nie złapiemy! - zadrwił Aldo. - Niech pani nie będzie dzieckiem. Dopóki jest tutaj, przynajmniej mamy go na oku. Coś mi mówi, że mógłby doprowadzić nas do Elzy.
- Pan chyba śni! Może nie jest wybitnie inteligentny, ale to szczwany lis.
- Być może, ale nawet szczwane lisy wpadają czasem w pułapkę uśmiechu młodej dziewczyny - zauważył Aldo. - A zatem, niech pani będzie dla niego czarująca, moja droga, nawet jeśli...
Ciemne oczy Lizy zaiskrzyły złością.
- Po pierwsze, nie jestem pańską drogą, a po drugie, nigdy mnie nie zmusicie, abym była miła dla tego starego capa! Czy może pan sobie wyobrazić, że ktoś w jego wieku stara się o moją rękę?
- No to jeszcze jeden... Stanowi pani prawdziwe zagrożenie dla męskiego rodu!
- Proszę sobie darować to grubiaństwo! Jeśli mój czar osobisty wydaje się panu niewystarczający, musi pan wiedzieć, że fortuna mego ojca czyni ze mnie bardzo atrakcyjną partię. Tak naprawdę... nigdy nie byłam bardziej szczęśliwa niż przez te dwa lata, podczas których ukrywałam się pod maską Miny - dodała z goryczą.
Przybity, że sprawił Lizie przykrość, Morosini chciał ująć jej dłoń, kiedy z głębi domu dobiegł odgłos dzwonka zwiastujący kolację.
- Siadajcie do stołu - powiedziała Liza. - Zobaczymy się później.
- Pani nie idzie z nami?
- Mam dobrą wymówkę, by uniknąć spotkania z Golozienym. I zamierzam z niej skorzystać.
- To całkiem zrozumiałe - powiedział Adalbert - ale chyba nie ma pani racji.
Przydałaby się dodatkowa para oczu i uszu.
- Troszczcie się o swoje... i nie zapomnijcie przyjść się ze mną pożegnać.
Jeśli Liza planowała chwilę spokojnej refleksji, to się zawiodła. Zaledwie skończyła mówić, kiedy do pokoju, niczym trąba powietrzna, wpadła hrabina. Wyglądała na bardzo wzburzoną. Za nią, jak cień, podążał Aleksander.
- Popatrz, co przed chwilą znalazł Józef - rzekła stara dama, podając Lizie kartkę papieru. - Leżała na stole nakrytym do kolacji, obok mojego nakrycia. Zuchwałość tych padalców nie zna granic! Ośmielają się wkroczyć pod mój dach!
Liza wyciągnęła dłoń po kartkę, lecz Morosini był szybszy. Rzut oka wystarczył, by odszyfrować wiadomość, krótką i okrutną:
Jeśli chce Pani ujrzeć pannę Hulenberg całą i zdrową, proszę być posłuszną naszym rozkazom i pod żadnym pretekstem nie zawiadamiać policji. Proszę zostawić klejnoty jutro wieczorem w miejscu, które wskażemy później.
- Czy domyśla się pani, w jaki sposób dostarczono wiadomość? - spytał Morosini, podając papier Lizie.
- Nie mam pojęcia! Odpowiadam za moich służących jak za siebie samą! - odparła hrabina. - Chociaż... jedno z okien w jadalni było otwarte i Józef przypuszcza...
- Że list wpadł przez okno? Musiałby chyba mieć skrzydła! Nie, nie, ktoś musiał go podrzucić. Czy pozwoli mi pani spojrzeć? Zostań z paniami, Adalbercie - dodał, obrzucając kuzyna hrabiny spojrzeniem pozbawionym wyrazu. - Jedna osoba wystarczy.
Morosini, prowadzony przez starego kamerdynera, udał się do salonu, gdzie długi stół na trzydzieści osób został nakryty dla czterech. Zauważył, że miejsce hrabiny znajdowało się najbliżej otwartego okna.
Uważnie zlustrował wszystkie szczegóły, wyjrzał na zewnątrz, by ocenić wysokość, po czym wyszedł z salonu i poprosił Józefa, żeby przyniósł mu latarkę.
Razem obeszli cały dom, aż znaleźli się na wysokości jadalni. Znajdowała się na tym samym poziomie co loggia, ale nie miała z nią połączenia, co czyniło dostęp do niej o wiele trudniejszym. Aldo stwierdził, że brak śladów włamania - przy tak wilgotnej aurze zabłocone buty zostawiłyby znaki. Nie było również żadnego śladu na pozbawionych kwiatów trawnikach otaczających willę. Potwierdziło się jego przekonanie, że kartkę musiał podrzucić ktoś z domowników, a ponieważ nie można było podejrzewać służących, których oddanie nie budziło żadnej wątpliwości, pozostawała jedna osoba: Golozieny.
- Czy coś pan znalazł? - spytała hrabina, kiedy książę wrócił do małego salonu.
- Nic, pani hrabino. Pani wrogowie muszą mieć do pomocy ducha albo... wspólnika.
- Nie chcę nawet o tym myśleć!
- A jednak musi istnieć jakieś wyjaśnienie.
- Co do mnie - wtrącił Golozieny nieszczerze - zastanawiam się, czy nie jest to wasza sprawka? W końcu, w tym gronie, tylko wy jesteście obcy...
- Nie dla mnie! - przerwała Liza, stając w drzwiach otulona suknią z zielonego weluru. - Jeśli pan będzie dalej rzucał takie oskarżenia, więcej się do pana nie odezwę!
- Nie zrobiłaby pani tego, droga... bardzo droga Lizo. Wie pani, jak ją podziwiam i...
- Będzie ją pan podziwiać przy stole - przerwała hrabina. - Domyślam się, kochanie, że postanowiłaś do nas dołączyć?
- Tak, babciu. Powiedziałam Józefowi, żeby nakrył i dla mnie.
Po takim wstępie kolacja przebiegała w ponurej ciszy. Stołownicy pogrążeni byli we własnych myślach. Milczenie odważył się przerwać Golozieny, rzucając kuzynce pytanie, co zamierza w związku z wiadomością od porywaczy.
Pani von Adlerstein zadrżała, jakby wyrwano ją ze snu, lecz spojrzenie, którym obrzuciła kuzyna, było pełne gniewu.
- Co za głupie pytanie! A cóż ja mogę innego, jak ich posłuchać! A przecież dobrze pan wie, jak nienawidzę tego słowa! Będę zatem czekać na drugą wiadomość, a potem... Józef wyjął już klejnoty ze schowka i przyniósł je tutaj.
- Zaczekaj, babciu! - zaprotestowała Liza. - Zanim oddasz je tym ludziom, musimy mieć pewność, że Elza żyje i że bandyci dobrawszy się do łupu, nie będą chcieli pozbyć się niewygodnego świadka! Mamy do czynienia z typami, dla których życie ludzkie się nie liczy: jeden trup mniej, jeden więcej to dla nich bez znaczenia!
- Co proponujesz?
- Na razie nie wiem... ale jedno jest pewne: nie wolno nam zawiadomić policji. Zresztą wydaje mi się, że tutejszy posterunek nie daje sobie rady z tym zadaniem i poprosi o pomoc kolegów z Wiednia. Dlatego - dodała, zwracając się do Golozieny'ego - ponieważ pewnie wraca pan jutro do stolicy, mam nadzieję, że również zachowa pan milczenie i nie będzie szukał pomocy w... pewnych kręgach.
Na te słowa hrabia zaperzył się i z wściekłością uniósł swą kozią bródkę, która utworzyła kąt prosty z chudą, żylastą szyją.
- Niech mnie pani nie traktuje jak kretyna, Lizo! Nie zrobię niczego, co mogłoby pani zaszkodzić. Zresztą mam zamiar przedłużyć pobyt tutaj. Myśl, że zostawiłbym was obie w tak trudnej sytuacji, kazała mi zmienić plany. Pragnę czuwać nad wami... jeśli pozwolicie - dodał, patrząc z nadzieją na kuzynkę.
Hrabina odpowiedziała mu uprzejmym uśmiechem.
- Miło to słyszeć - odparła. - Oczywiście, może pan zostać, jak długo chce. Pana oddanie jest wzruszające...
Jeśli młoda dziewczyna czuła coś do kuzyna babki, to na pewno nie była to wdzięczność, a jeszcze mniej radość, lecz Gołozieny posłał jej tak promienne spojrzenie, jakby właśnie zgodziła się oddać mu rękę.
- Doskonale! - powiedział. - W takim razie, może należałoby na tym zakończyć nasz wieczór? Wszyscy są zmęczeni i powinni odpocząć, zwłaszcza Liza.
Znaczenie jego słów było zbyt jasne.
Ten typek wyrzuca nas za drzwi - pomyślał Morosini. -Najwyraźniej przeszkadzamy mu w czymś.
Lecz hrabina, wstając od stołu, zdawała się akceptować propozycję kuzyna bez zastrzeżeń.
- Przyznaję, że odczuwam zmęczenie. Jeśli panowie pozwolą, napijmy się kawy i rozstańmy do jutra.
- Ja dziękuję za kawę - rzucił Adalbert. - Jeśli wypiję choć jedną, nie zmrużę oka.
Aldo zamierzał się pożegnać, lecz Adalbert, zgadując, że przyjaciel potrzebuje chwili, przedłużał pożegnanie, racząc panią von Adlerstein i jej kuzyna małym wykładem na temat formułek grzecznościowych używanych w starożytnym
Egipcie.
W tym czasie Morosini dołączył do Lizy na galerii łączącej pokoje.
- Czy na noc może pani zostawić któreś drzwi domu otwarte?
- Tak sądzę... może drzwi do kuchni... Ale mogę wiedzieć po co?
- Ile czasu minie, zanim wszyscy zasną i w domu zalegnie cisza? Godzina?
- To trochę za mało. Przynajmniej dwie. Ale co pan zamierza?
- Zobaczy pani. Za dwie godziny przyjdziemy do pani pokoju... Proszę przygotować sznur.
- Do mojego pokoju? Pan chyba oszalał!
- Powiedziałem: przyjdziemy, a nie: przyjdę! Niech pani nie wyciąga pochopnych wniosków i mi zaufa. Adalbercie! - krzyknął doniosłym głosem. - Nasza gospodyni potrzebuje odpoczynku, a nie wykładu!
- To prawda. Jestem niepoprawny. Proszę o wybaczenie, hrabino!
Trzy osoby, które ukazały się na galerii, zastały Morosiniego samego jak palec, z papierosem w dłoni. Liza zniknęła niczym sen.
Aby mieć pewność, że goście naprawdę się wynoszą, Golozieny odprowadził ich do samochodu, a Adalbert, by mu sprawić przyjemność, ruszył, powodując tyle hałasu, ile tylko dało się wycisnąć z jego małego, czerwonego bolidu.
- Czy podjąłeś już jakąś decyzję? - spytał, pokonując ciemny park.
- Owszem. Wrócimy tu za dwie godziny. Liza obiecała, że drzwi do kuchni będą otwarte.
- A co z psami? Zapomniałeś o psach!
- Nie wspomniała o nich. Może ich nie spuszczają, kiedy zapraszają gości? Będziemy czujni.
* * *
Środki ostrożności polegały na tym, że obaj wspólnicy po powrocie do hotelu zamówili dwa półmiski zimnych mięs pod pretekstem, że kolacja u hrabiny była zbyt skromna, a do tego butelkę wina - dla większej wiarygodności. Prawie cała zawartość butelki zniknęła w umywalce.
Godzinę później, zamieniwszy smokingi na ubrania bardziej odpowiednie na nocną wyprawę, dyskretnie opuścili hotel i żwawym krokiem udali się nad brzeg rzeki, gdzie Aldo zaparkował swój nowy samochód.
Następnie ukryli go w zagajniku, gdzie wcześniej schowali też amilcara, i ruszyli dalej na piechotę. Każdy niósł paczuszkę z mięsem w kieszeni płaszcza. Na szczęście, ten środek ostrożności okazał się zbyteczny: nigdzie nie było śladu psów, a w budynku - żadnych świateł.
Pozbywszy się ciężaru, ostrożnie skierowali się w stronę kuchni. Drewniane drzwi otworzyły się bezszelestnie pod naciskiem dłoni Morosiniego.
- No i jak się spisałam? - usłyszeli stłumiony głos Lizy. - Pomyślałam nawet o tym, żeby posmarować tłuszczem zawiasy.
Ujrzeli siedzącą na taborecie Lizę. Miała na sobie spódnicę z lodenu, sweter z golfem i sportowe buty. Wyglądała jak Mina.
- Dobra robota - wyszeptał książę. - Ale to nierozsądne. Jeszcze pani całkiem nie wyzdrowiała, a my chcieliśmy tylko, by nam pani pokazała pokój Aleksandra.
- Chyba nie zamierzacie go... zabić? - spytała zaniepokojona, gdyż w zazwyczaj ciepłym i nieco gardłowym głosie księcia usłyszała lodowaty pogłos.
Ale zduszony śmiech Adalberta ją uspokoił.
- Za kogo nas pani bierze? Z pewnością nie zasługuje na nic lepszego, ale my chcemy go tylko porwać.
- Porwać Aleksandra? Ale po co?
- Aby go zawieźć w spokojne miejsce, gdzie moglibyśmy go wybadać, z dala od ciekawskich uszu i oczu - odparł Aldo. - Nie ukrywam, że liczyliśmy na pani pomoc w tym względzie.
- Jest stara siodlarnia, ale znajduje się zbyt blisko stajni. Najlepszy byłby domek ogrodnika... Tylko że hrabiego nie ma w pokoju...
- A gdzie się podział?
- Pewnie szwenda się w parku. Uwielbia nocne przechadzki. Nawet w Wiedniu. Babcia o tym wie i nigdy nie spuszcza psów, kiedy on tu jest. Całe szczęście, że nie wpadliście na niego, bo pewnie zacząłby wzywać pomocy.
- Nie miałby szans, a według mnie to nawet lepiej, że jest na zewnątrz.
- Park jest wielki. Jak zamierzacie go znaleźć w środku nocy?
Adalbert, któremu zaczęły ciążyć powieki, westchnął.
- To z pewnością z powodu odniesionej rany pani wybitna inteligencja nie obejmuje całokształtu sytuacji. Otóż wcale nie będziemy go szukać. Będziemy na niego czekać. Ma pani sznur?
Liza sięgnęła po sznur leżący na pobliskiej ławie, zamknęła kuchnię i poprowadziła mężczyzn przez ciemny dom do wielkiej bramy wejściowej, w której cieniu można było łatwo pozostać niezauważonym.
- Trochę dziwna ta mania spacerowania - zauważył Vidal-Pellicorne. - Zwłaszcza gdy pogoda wcale nie sprzyja temu, by patrzeć w gwiazdy.
- Oczywiście, że nie, ale to wygodne - mruknął Aldo przez zęby. - Dobry sposób, by skontaktować się ze wspólnikami. Ale cicho sza! Zdaje się, że coś słyszę!
W tej chwili rozległy się na żwirowej alejce wyraźne kroki. W mroku pojawił się czerwony punkt zdradzający żarzące się cygaro, które po chwili palacz odrzucił na ziemię. Równocześnie przyśpieszył kroku i wkrótce w ciemności zamajaczyła jego niewyraźna sylwetka.
Pięść Aida dosięgnęła go jak pocisk z katapulty. Gołozieny trafiony w podbródek padł na ścieżkę jak martwy.
- Dobry cios! - ucieszył się Adalbert. - Zwiążmy go i zabierzmy!
- Musicie go zakneblować! - rzuciła Liza, podając chustkę i szalik zwinięte w kulę.
Morosini cicho się zaśmiał.
- Robi pani postępy na ścieżce zbrodni, moja droga Lizo! A teraz, czy mogłaby nas pani poprowadzić?
Liza chwyciła lampę i rzekła:
- Tędy! Ale uprzedzam, to dość daleko, a nie mam noszy...
- Będziemy go nieśli na zmianę - odparł Aldo, zarzucając sobie wielkie, bezwładne ciało na grzbiet.
Po dobrych dziesięciu minutach dotarli do rzędu niskich budynków ukrytych w głębi parku pod drzewami. Liza otworzyła drzwi, podkręciła płomień w lampie i weszła do dość obszernego domku, w którym piętrzyły się narzędzia ogrodnicze. Postawiła lampę na stole roboczym. W tym czasie panowie pozbyli się ciężaru i bez zbytnich ceregieli położyli hrabiego na klepisku. Aleksander jęknął. Najwidoczniej odzyskiwał świadomość.
Aldo kucnął przy nim i wyciągnąwszy z kieszeni rewolwer, podetknął mu go pod nos.
- Ponieważ mamy do pana kilka pytań, zdejmiemy knebel, ale uprzedzam, jeśli tylko zacznie pan krzyczeć, będę zmuszony, z wielką przykrością, okazać się bardzo nieprzyjemny!
- I tak nikt pana nie usłyszy, drogi Aleksandrze - dodała Liza. - Dlatego dobrze radzę, niech pan odpowiada na pytania tych dżentelmenów tak spokojnie, jak to tylko możliwe. To jedyna szansa, aby udowodnił pan swój talent dyplomatyczny.
A zatem, czy dobrze się rozumiemy? Żadnych krzyków?
Więzień przytaknął ruchem głowy.
Adalbert odwinął szalik zaciśnięty na ustach hrabiego, podczas gdy Aldo obserwował, nie bez zaskoczenia, nowe wcielenie swej dawnej sekretarki. Liza przypominała teraz zimną, zdeterminowaną i bezwzględną mścicielkę.
Podobne wrażenie musiał odnieść Golozieny, gdyż nie tylko nie krzyczał, ale z trudem wyartykułował:
- Lizo... i pani przeciwko mnie?
- Traktuję pana tak, jak, mam nadzieję, zostaną potraktowani ci, którzy porwali Elzę Hulenberg i wymordowali jej służących. - Ja również...?
- Jeśli pan nie należy do spisku - wtrącił Morosini - co pan robił w nocy z szóstego na siódmego listopada w willi kupionej na nazwisko Hulenberg, i to zaraz po wyjściu ze spotkania z hrabiną w Rudolfskrone, które chciał pan zachować w tajemnicy?
Spojrzenie, jakie więzień rzucił swemu oskarżycielowi, zdradzało paniczny strach, ale trwało tylko przez mgnienie oka. Prawie natychmiast jego ciężkie powieki opadły, a na twarzy pojawił się wyraz zaciętej determinacji.
- Możecie mnie zasypywać tymi swoimi pytaniami, i tak nic wam nie powiem...
Oświadczenie hrabiego spowodowało minutę ciszy.
Pierwszy odezwał się Adalbert:
- Postawa iście rzymska, mój drogi! - parsknął. - Lecz wątpię, czy uda się panu długo w niej wytrwać.
- Nic mnie nie zmusi do zmiany zdania!
- To się jeszcze okaże. Mój przyjaciel Morosini i ja od sprawy liściku, który pan tak skwapliwie podłożył pani von Adlerstein, jesteśmy, jak by tu rzec, bardziej nerwowi.
Aleksander zaprzeczył ze wściekłością.
- To nie ja podrzuciłem ultimatum!
- Ponieważ nie chce pan odpowiadać na nasze pytania, nie będziemy pytać, czyja to sprawka, i przyjmiemy, że to pan jest autorem tego podarunku. Przyjmiemy też, że jest pan jednym z autorów podwójnego morderstwa w Hallstatt oraz porwania i przetrzymywania niewinnej kobiety. A więc będziemy pana traktować jak winnego, co może być wielce nieprzyjemne.
- Nikogo nie zabiłem! Za kogo mnie bierzecie? Myślicie, że dokonałem morderstwa na zlecenie?
- Już powiedziałem, za kogo pana uważamy - odparł Aldo, zrozumiawszy grę przyjaciela. - Proszę odpowiedzieć tylko na jedno pytanie: czy woli pan śmierć szybką, czy powolną? Ponieważ do niczego nie będzie już nam pan potrzebny, osobiście optowałbym za szybką śmiercią.
- Hola! - mruknął Vidal-Pellicorne. - Biorąc pod uwagę nikczemność tego tu osobnika, wolałbym coś bardziej... atrakcyjnego. Nie żeby od razu ćwiartować, jak u Chińczyków, co wymaga wielu godzin poświęcenia, ale coś w rodzaju męczarni św. Sebastiana byłoby w sam raz. Moglibyśmy zacząć od strzału w kolano, następnie w biodro... potem w brzuch, no i tak dalej...
- Pan chyba oszalał! - jęknął Golozieny. - A pani, panno Lizo, bez słowa sprzeciwu pozwala temu człowiekowi mi grozić? A może jest pani pewna, że ci ludzie nie zrobiliby nic podobnego? Zresztą, odgłosy wystrzałów ściągnęłyby pomoc.
Liza obrzuciła go lodowatym spojrzeniem.
- W tym kraju w dzień i noc słychać wystrzały. Co do pogróżek Adalberta, potraktowałabym je poważnie, gdybym była na pana miejscu.
- Co też pani opowiada! A co im da moja śmierć? To wam nie zwróci Elzy!
- Nie, ale usunie z ziemi człeka fałszywego, chciwego i potwornie nudnego! Co do mnie, oznaczałoby to same plusy - oznajmiła z całą bezwzględnością i okrucieństwem Liza.
- Ale skoro przysięgam, że nikogo nie zabiłem, nie zraniłem i nie porwałem... Dobrze pani wie, jak bardzo jest mi droga. Co mam zrobić, żeby panią przekonać, iż jestem niewinny?
- Wyznać prawdę! Pragnę wierzyć, że nie splamił pan rąk krwią, lecz chcę wiedzieć, jaką rolę odegrał pan w tej strasznej historii. Tylko proszę nie kłamać, jeśli pan nie chce, bym się od pana całkiem odwróciła!
- Ależ, Lizo, zaklinam panią!
- Proszę nie przysięgać! I zapamiętać: jeśli darujemy panu życie, a pan odmówi współpracy, pańska sytuacja stanie się nie do pozazdroszczenia. Wystarczy, że powiem, iż mój ojciec ma wielkie wpływy w kręgach finansowych i rządowych! Czy to jasne?
Golozieny skinął głową, ale nic nie odparł, ważąc usłyszane słowa. Chwila namysłu zmusiła go do podjęcia decyzji, gdyż spojrzenie, które rzucił Lizie, wyrażało całkowitą kapitulację.
- Stawiajcie swoje pytania! - rzucił jednym tchem. - Jestem gotów na nie odpowiedzieć...
- Bardzo rozsądnie - oznajmił Morosini. - Dziękujemy pani za pomoc, Lizo! No to zaczynajmy: czy to pan podrzucił żądanie okupu?
- Tak. Przekazano mi je po południu na polowaniu.
- Co pana łączy z baronową Hulenberg?
- Jeśli mamy rozmawiać, wolałbym zrobić to na siedząco. Chyba nie macie zamiaru trzymać mnie zwiniętego na podłodze u waszych stóp jak psa?
Panowie podnieśli więźnia z podłogi i posadzili na ławce, nie uwalniając go jednak z więzów.
- Voila ! - rzucił Adalbert. - A zatem?... Aleksander odwrócił głowę z zażenowaniem, nie mogąc spojrzeć Lizie w oczy.
- Baronowa jest moją... kochanką... od trzech lat. Była, jak wiecie, drugą żoną przybranego ojca Elzy. Uważa, że klejnoty powinny do niej powrócić jako do spadkobierczyni zmarłego Hulenberga. Postanowiła, że je odzyska...
- Za cenę krwi? - spytał Morosini pogardliwie. - A pan postanowił pomóc jej w tym zbrodniczym dziele? Co obiecała w zamian? Ze podzieli się z panem?
- Tak, że mi odda pewną część... Klejnoty posiadają ogromną wartość, a ja, na nieszczęście, straciłem prawie cały majątek. A poza tym zrozumielibyście, gdybyście ją ujrzeli. To bardzo piękna, urzekająca kobieta, która mnie zauroczyła.
W pokoju zabrzmiał szyderczy śmiech Lizy.
- To zauroczenie, którego padł pan ofiarą, nie przeszkodziło umizgać się do mnie, ani zabiegać o mój posag. To się nazywa szczerość uczuć!
- Ależ oczywiście! Wszyscy mężczyźni z naszej sfery mieli kochanki, zanim zakochali się w pannie z dobrego domu i starali się o jej rękę.
- Jest pan... jak by tu rzec... trochę zbyt dojrzały dla młodej dziewczyny - przerwał mu Aldo. - Ale wróćmy do pańskiej pięknej przyjaciółki. Widziano u niej mężczyznę, którego znam dobrze, i nie mogę pojąć, co u niej robił. Mam na myśli hrabiego Solmańskiego.
Na spiętej twarzy hrabiego pojawił się wyraz zdziwienia zmieszany z czymś w rodzaju nadziei.
- Znacie Solmańskiego?
Morosini wzruszył ramionami i schował broń, która stała się bezużyteczna.
- Kto potrafiłby się szczycić znajomością z tym typkiem? Spotykaliśmy go aż nazbyt często i dziwi mnie, że przypadkowo pojawia się wszędzie tam, gdzie chodzi o cenną biżuterię, którą zawsze chce zdobyć za pomocą środków co najmniej wątpliwych. Dlatego wrócę do mego pytania: co on robi w Ischl i u baronowej?
- Wszystko! Robi wszystko! Jest panem! Króluje! Od kiedy się zjawił, Maria słucha tylko jego! Rozkazuje, decyduje i... żąda posłuchu! Inni muszą potulnie zginać kark.
- Dziwne... - zauważył Adalbert. - Z jakiego tytułu? Jako przywódca bandy? Nie spadł chyba z nieba?
- Nie. Maria wielokrotnie wspominała o bracie, ale inaczej go sobie wyobrażałem!
- Bracie?! - krzyknęli jednocześnie obaj mężczyźni.
- Tak. Maria jest Polką, ale przez wiele lat nie wspominała ani słowem o krewnych. Sądzę, że chodziło o jakieś rodzinne waśnie. Aż któregoś dnia nagle mi o nim powiedziała. Było to w zeszłym roku, kiedy w Anglii odbywał się słynny proces w sprawie zabójstwa sir Eryka Ferralsa. Maria była zbulwersowana i właśnie wtedy zaczęła mówić o rodzinie...
- A przed małżeństwem z Hulenbergiem nazywała się Maria Solmańska?
- Tak, tak myślę...
Morosini i Vidal-Pellicorne wymienili szybkie spojrzenia. Wiedzieli, że sprawy przedstawiają się zgoła inaczej, ponieważ Solmański nie był Polakiem, lecz Rosjaninem, i jego prawdziwe nazwisko brzmiało Orczakow. Można się zatem było założyć o fortunę, że jego związek z baronową - zakładając, że była Polką - nie miał nic z uczuć braterskich.
Również Liza postanowiła wypowiedzieć swoją opinię na ten temat.
- Babcia nigdy nie wspominała, że macocha Elzy jest cudzoziemką.
- Na razie nie ma to wielkiego znaczenia. Liczy się tylko Elza. Musimy ją odnaleźć, i to szybko! Sądzę - dodał Morosini, zwracając się do więźnia - że pan wie, gdzie ona się obecnie znajduje?
Lecz hrabia uparcie nie odpowiadał, zaciskając usta z zawziętością.
- No nie! - rzucił Aldo, wyciągając ponownie broń. -Znowu to samo? Albo zacznie pan mówić, albo przysięgam, że nie zawaham się tego użyć!
- Chwileczkę - przerwał mu Adalbert. - Ja też mam mu coś do powiedzenia. Potem zrobisz z nim, co zechcesz! Jeśli dobrze zrozumiałem, nie przepada pan za Solmańskim, drogi hrabio. Powiedziałbym nawet, że pan się go boi, prawda?
- Prawda! - odparł więzień. - Nienawidzę go! Gdyby nie on, zdobylibyśmy to wszystko bez przelewu krwi, ale on jest prawdziwym barbarzyńcą!
- To niech pan zmieni obóz! - zaproponowała Liza. - Jeszcze nie jest za późno. Proszę nam powiedzieć, gdzie przetrzymywana jest Elza, a kiedy oddamy pańskich wspólników policji, obiecujemy o panu zapomnieć. Będzie miał pan czas na ucieczkę...
- Ale dokąd? - krzyknął. - Straciłbym moją część...
- Część, co do której nie ma pewności, czy w ogóle ją pan dostanie - rzeki Aldo. - Solmański nie lubi się dzielić!
- Uciekając, stracę też moją pozycję...
- Możemy panu pomóc - wtrąciła Liza. - A w najgorszym razie mój ojciec załatwi panu jakąś rekompensatę. Wszystko zależy od tego, jak bardzo zależy panu na kochance. Jeśli panu na niej zależy, przyznaję, że może odczuwać pan pewien niepokój.
- Zależy mi tylko na pani! To dla pani chciałem odbudować swoją fortunę! Proszę wierzyć lub nie, ożeniłbym się z panią nawet bez posagu, gdyby pani tylko chciała!
- Brawo! - przyklasnął Adalbert. - Oto wzniosłe uczucia, oto czysta miłość! Chociaż... nie do końca, jeśli się weźmie pod uwagę użyte środki. Ale tracimy wątek. Gdzie zatem ukryta jest panna Hulenberg?
- Niech pan wreszcie wyjawi prawdę! - huknęła Liza, dostrzegając na nowo wahanie więźnia. - Jeśli nie, daję słowo, że za godzinę znajdzie się pan w rękach policji!
- I to w nie najlepszym stanie! - zagroził Morosini, zbliżając lufę rewolweru do kolana nieszczęśnika.
Hrabia wydał z siebie przerażony bełkot, przewracając oczami. Instynkt podpowiadał mu jednak, że nie ma do czynienia z zabójcami i gdyby tylko wytrzymał...
Jego nadzieja prysła jednak wkrótce jak bańka mydlana, kiedy od progu domku dobiegł lodowaty głos:
- Niech pan strzela, książę! To smętne indywiduum dość już wodziło nas za nos!
Pomimo szlafroka i tego, że opierała się jedną ręką na lasce, a drugą na Friedrichu von Apfelgrüne, pani von Adlerstein podobna była do posągu. Na jej widok Golozieny boleśnie jęknął. Jego ostatnia nadzieja rozwiała się na dobre.
- Skąd się tu wzięłaś, babciu? - spytała Liza.
- To ciebie należałoby o to spytać, moja mała! Już dawno powinnaś być w łóżku! Co do naszej obecności w tym miejscu, zawdzięczam to drogiemu Fritzowi - dodała, rzucając surowe spojrzenie siostrzeńcowi. - Zgodnie ze swoim zwyczajem, przybył do nas bez uprzedzenia i o nieprzyzwoitej porze. Postawił na nogi cały dom i wtedy zauważyłam z pokoju, że w domku ogrodnika pali się światło. Kazałam mu iść ze mną, dzięki czemu byliśmy świadkami niezwykle interesującej sceny. Pierwszy raz twoje brewerie na coś się zdały, Fritz!
- Dziękuję ci, ciociu Vivi!... Wszystko w porządku, Lizo?
- Tak, ale jeśli będziesz nam przerywać, nigdy się nie dowiemy, gdzie złoczyńcy przetrzymują Elzę.
Aldo z ukłonem ofiarował swą broń leciwej damie.
- W końcu to pani kuzyn! Niech pani strzela! Widząc, że hrabina zdecydowanie chwyciła za rewolwer, gotowa go użyć, Golozieny ostatecznie skapitulował.
- Trzymają ją w domu w pobliżu Stobl, nad Wolfgang-see, ale mogę panią zapewnić, że nie jest traktowana jak więzień. A nawet ośmielę się twierdzić, że przyszła tam z własnej woli...
- Komu chce pan to wmówić? - oburzył się Aldo. -Z własnej woli opuściła swoich bliskich? Zamordowanych? A zatem, jest całkowicie szalona!
- Nie. Powiedzmy, że jest trochę zagubiona... Wystarczyło jej powiedzieć, że wezwał ją jej ukochany rycerz oraz że służba miała za zadanie uniemożliwić ich związek.
- Kto jej pilnuje?
- Pewna kobieta i dwóch służących, których przywiózł Solmański. Nie odstępują jej w dzień i w nocy.
- Ale przecież w końcu musiała zauważyć, że jej ukochany nie przybył na spotkanie? - rzekła hrabina. - Chyba że odszukał pan tego Rudigera i wmieszał go w wasz zbrodniczy plan?
- Z tym byłby pewien kłopot... Rüdiger zmarł tuż po zakończeniu wojny od odniesionych ran... Ale wiedziałem o jego romansie z Elzą, jeszcze zanim mi pani o nim opowiedziała. Rüdiger był jednym z najlepszych agentów Franciszka Józefa.
- Cesarza! Tego słowa powinien pan użyć! - przerwała pani von Adlerstein, dodając z niezwykłą pogardą: - Taki chłystek jak pan nie ma prawa nazywać cesarza po imieniu! A teraz mów pan dalej! Kto pisał listy, które przekazywałam Elzie? I niech mi pan patrzy w oczy! Bardzo powoli Golozieny uniósł głowę.
- Niech mnie pani nie dobija, Walerio! Przyznam się do wszystkiego, a zwłaszcza do tego, że byłem narzędziem w rękach Marii Hulenberg! To... to... ja pisałem te listy. Nie było to trudne: w kancelarii znalazłem kilka notatek Rudigera i nauczyłem się naśladować jego charakter pisma. Mieliśmy zamiar porwać Elzę, aby zdobyć jej klejnoty.
- Nosiła tylko opal w diamentowej oprawie.
- Tak, ale pozostałe zdobylibyśmy przy użyciu środków, które właśnie wykorzystaliśmy. Niestety, na razie porwanie nie przyniosło spodziewanych wyników. W operze już prawie ją mieliśmy, ale nam uciekła. Moja rola polegała na tym, że miałem uzyskać od pani informację na temat miejsca jej pobytu, ale dobrze jej pani strzegła, a my nie mogliśmy śledzić pani latami.
- I pomyśleć, że płynie w panu ta sama krew i że panu ufałam! - rzuciła stara dama, z niesmakiem odwracając się plecami do kuzyna. Liza czule ją objęła.
- Powinnaś już wracać, babciu.
- Ty też, moje dziecko. Ale przedtem chcę wiedzieć, co zamierzacie zrobić z Aleksandrem. Najlepiej wezwać policję.
- Tylko nie to! - zaprotestował Aldo. - Jego wspólnicy nie mogą się dowiedzieć, że jest w naszych rękach! Najlepiej trzymać go do chwili, aż wszystko się skończy. Poza tym mamy do niego jeszcze kilka pytań. Takich jak na przykład dokładna lokalizacja domu. To, co nam powiedział, wydaje się niezbyt precyzyjne.
- Och! - wtrącił Fritz. - Ja go znaleźć! Ja znając okolica perfekt!
- Na litość boską, Fritz! - krzyknęła Liza. - Mówże po niemiecku! Sytuacja jest już wystarczająco napięta, żebyśmy jeszcze musieli rozszyfrowywać twój łamany francuski.
- Jak sobie życzysz, Lizo... - zachmurzył się młodzian nieco zawiedziony - ale to prawda, że znam tu każde źdźbło trawy, każde drzewo. Nie zapominaj, że moi rodzice mieli w okolicy dom, kiedy byłem mały. Przyjeżdżałaś do nas kilka razy w odwiedziny.
I rzeczywiście, Fritz bez trudu opisał teren, co przepełniło go satysfakcją, gdyż mógł zabłysnąć w oczach ukochanej.
- Dokładnie wiem, gdzie znajduje się ten dom - krzyknął, obrzucając kuzynkę triumfalnym uśmiechem. - Możemy tam pojechać od razu! To nie więcej niż dziesięć kilometrów stąd.
Słysząc te słowa, więzień roześmiał się i chociaż jego śmiech zabrzmiał dość ponuro, to biorąc pod uwagę jego trudne położenie, było to dość dziwne.
- Jedźcie tam, a wywołacie katastrofę. Dom jest obserwowany.
- Obserwowany? - spytał Adalbert. - Co pan przez to rozumie?
- To proste: jeśli zobaczą, że policja się zbliża, a wraz z nią grono ciekawskich, ludzie pilnujący waszej Elzy wysadzą budynek w powietrze za pomocą bomby z opóźnionym zapłonem, a sami zdążą uciec przez jezioro!
Zapadła grobowa cisza. Obie kobiety spojrzały z odrazą na człowieka, który był z nimi spokrewniony.
- A jak to się stało, że jeszcze nie dostałyśmy żądania okupu?
- Dostaniecie je w swoim czasie, bez podania miejsca. Wiadomość powinna przyjść dziś wieczór.
- I to pan ją dostarczy, czyż nie?
- W istocie, taki był plan, ale najpierw miałem ją odebrać w umówionym miejscu. Myślę, że jeszcze będziecie mnie potrzebować.
Ton więźnia znowu stał się bezczelny, a nawet szyderczy. Aleksander nabierał pewności siebie; widocznie postanowił drogo sprzedać skórę. Wszyscy to zrozumieli, ale odpowiedzi udzieliła hrabina:
- Sam musi pan zdecydować, z której strony jest jeszcze coś do zyskania.
- Muszę pana zapewnić - dodał Morosini - że ze strony pańskich przyjaciół już nie ma na co liczyć. Jeśli w ogóle było można, odkąd ma pan do czynienia z Solmańskim.
- A tymczasem - wtrącił pan Zielone Jabłuszko, ziewając, jakby nie spał dwie noce - czy doprawdy musimy tu doczekać świtu?
- Masz rację, kuzynie - odparła hrabina. - Zawieziemy tego człowieka do pałacu, gdzie będzie pilnowany aż do zakończenia dramatu. Panowie - dodała, zwracając się do Włocha i Francuza - chciałabym, byście zostali z nami. Skoro nie możemy go jeszcze oddać w ręce policji, sądzę, że wasza pomoc jest nieodzowna.
Zginając się w ukłonie, Aldo pomyślał, że gdyby gdzieś w Europie potrzebna była królowa, ta kobieta mogłaby zostać nią choćby dziś. Hrabinę otaczała bowiem ta wielko-pańska aura, która skłania do całkowitego poddania. Aldo na przykład zapomniał o opalu, myśląc tylko o tym, jak przypodobać się tej wielkiej damie.
Adalbert musiał czuć to samo, gdyż kiedy udali się do hotelu, aby zawiadomić, że wychodzą, i zabrać kilka potrzebnych rzeczy, szepnął Aldowi na ucho:
- Nigdy nie zapomnę tej nocy. Mam wrażenie, jakbym się przeniósł w czasie i przybrał postać rycerza w srebrnej zbroi. Musimy uwolnić uwięzioną księżniczkę... i stracić wszelką nadzieję na odzyskanie opalu. Ale wiesz, rzecz dziwna, wcale mi już na tym nie zależy.
* * *
Następnego dnia rano, pomimo okropnej pogody, Morosini postanowił udać się na poszukiwanie domu, który Fritz jakoby potrafił wskazać. Z nieba spływały potoki deszczu, przesłaniając kolory i kształty. Okoliczność ta pozwoliła małemu, szaremu fiatowi przemknąć niepostrzeżenie.
Fritz i książę, w opaskach na głowie i wielkich okularach, również byli nie do poznania.
- Niech pan szeroko otwiera oczy! - rzucił Aldo do towarzysza - gdyż przejedziemy tędy tylko jeden raz. Znam pewien trakt, być może trochę wyboisty, którym wrócimy bez trudu.
Młodzieniec zachwycony napiętą i tajemniczą atmosferą panującą w Rudolfskrone, a jeszcze bardziej tym, że mógł dzielić ją z Lizą, zapewnił, że niczego więcej mu nie potrzeba. Po przejechaniu przez Strobl wskazał bez wahania dom zbudowany po części na filarach i usytuowany na przyczółku szczytu Purglstein.
- To ten! Nie mam wątpliwości. Budynek powstał jakiś czas temu dla zapamiętałego wędkarza, który zamieszkałby na środku jeziora, gdyby tylko mógł!
- Przyznajmy jednak, że nie był pozbawiony dobrego smaku. Wybrał jeden z najpiękniejszych zakątków nad jeziorem.
Wolfgangsee było bodaj najładniejszym jeziorem spośród z tych, które znajdowały się w okolicach Salzburga i pomimo zacinającego deszczu, który zmuszał Morosiniego do regularnego wyciągania ręki w celu przetarcia przedniej szyby, ten urok nie zbladł. Ciemny i przysadzisty dom, wznoszący się niejako prosto z wody, otoczony jesiennymi margerytkami i małymi, żółtymi chryzantemami, należał do tych, w których człowiek miałby ochotę zatrzymać się na dłużej.
- Dziwne miejsce na uwięzienie zakładnika... - pomyślał na głos Morosini. - Spodziewałem się czegoś mniej przyjemnego.
W tej chwili okazało się, że Fritz potrafi myśleć całkiem rozsądnie.
- Na tym odludziu nie można się zbliżyć do domu, nie będąc widzianym. Ani jednego drzewa czy krzaka...
- Rzeczywiście, sam powinienem o tym pomyśleć. Chyba zaczynam się starzeć.
- O, na to nie ma rady! - westchnął młodzieniec z takim przekonaniem, że Morosini pewnie rzuciłby mu ponure spojrzenie, gdyby nie musiał wpatrywać się w krętą, śliską i pełną wybojów drogę.
- Wracajmy! - rzucił. - Musimy się dowiedzieć, czy są jakieś wiadomości. I rzeczywiście były.
System korespondencyjny, który stosowali Golozieny i jego wspólnicy, należał do najprostszych i był stary jak świat: dziupla w drzewie na obrzeżu parku, gdzie łatwo było włożyć i wyjąć wiadomość.
Ponieważ nie było mowy o tym, by pozwolić więźniowi biegać po lesie ze strzelbą na ramieniu, Adalbert przebrał się w jego uniform myśliwego, włożył zielony kapelusz z piórkiem i podniósł wysoko kołnierz szerokiego płaszcza z lodenu. Lalo jak z cebra, było więc niemożliwością, aby ktoś ich obserwował, lecz nie należało zaniedbać środków ostrożności.
Liza, która od dzieciństwa znała to drzewo, posłużyła mu za przewodnika przebrana za chłopca, odgrywając rolę służącego niosącego strzelby.
Ekspedycja była krótka. Nie spotkawszy żywego ducha, znaleźli to, po co przyszli, a ponieważ deszcz przybierał na sile, pośpiesznie wrócili do pałacyku, udając myśliwych zniechęconych niesprzyjającą pogodą.
Wiadomość przeznaczona dla pani von Adlerstein była bardziej konkretna od poprzedniej i zawierała instrukcje na temat spotkania. Oraz pewną niespodziankę: Golozieny miał eskortować kuzynkę Walerię, która dostarczyłaby okup w zamian za uwolnienie Elzy. Ten ostatni szczegół wyprowadził Aida z równowagi.
- To nieprawdopodobne! Gdybyśmy nie zdemaskowali Aleksandra, ci ludzie działaliby bez ryzyka. Odzyskaliby wspólnika, po czym odeszli jak gdyby nigdy nic, aby podzielić się łupem. A może zażądaliby okupu, by potem oddać kuzyna jako zakładnika?
- Ponosi pana włoska wyobraźnia, drogi książę - rzekła stara dama. - O wiele lepiej dla tego nieszczęśnika, aby nadal grał rolę lojalnego członka rodziny, ponieważ ma nadzieję, że pewnego dnia ożeni się z Lizą.
- Nie ma mowy babciu, żebyś poszła z nim sama! - zaprotestowała Liza. - Porwano by cię, wiedząc, że mój ojciec i ja oddamy fortunę za twoje uwolnienie.
- Może być pani spokojna. Hrabina nie pójdzie tam sama - zapewnił Morosini. - Ponieważ spotkanie wyznaczono kilka kilometrów stąd, trzeba będzie pojechać autem. Pani wielka limuzyna wydaje mi się na tę podróż w sam raz; będę mógł się schować.
- A ja? - zaprotestował Adalbert. - Co ja mam robić? Iść spać?
- No i nie zapominajcie o mnie! - podchwycił Fritz.
- Nie zapominam o nikim. Sądzę, że jest nas wystarczająco dużo, żeby uratować pannę Hulenberg i jej klejnoty, kładąc kres działalności groźnego bandyty. Jeśli dobrze zrozumiałam, miejsce spotkania wyznaczono w pobliżu Wolfgangsee, a zatem niedaleko domu, który znaleźliśmy przed chwilą.
- Właśnie - wtrąciła Liza. - Wolą, aby to nie było zbyt blisko ani willi baronowej, ani naszej. A poza tym, w razie niemiłej niespodzianki bliskość jeziora pozwala na ucieczkę we wszystkie strony, nawet statkiem.
- Nie szukajcie dziury w całym - rzekła pani von Adlerstein. - Ponieważ oddadzą nam Elzę, najlepiej spełnić ich żądania...
Widząc wielkie zmęczenie babki, Liza zaproponowała, że odegra jej rolę, ale stara dama odmówiła.
- Nie mamy takiej samej sylwetki, kochanie. Ty jesteś znacznie wyższa ode mnie. Trochę odpocznę i mam nadzieję, że godnie zagram w tym okropnym przedstawieniu. Przede wszystkim, musimy uratować Elzę, za wszelką cenę! Jeśli straci kosztowności, trudno! Lepsze to, niż stracić życie. Może wreszcie zostawią ją w spokoju. Niech pan o tym pamięta, książę, i nie podejmuje nieprzemyślanych działań.
- Zostawią w spokoju? Sądzisz, babciu, że będzie spokojna, kiedy się dowie, że Franz Rudiger nie żyje?
- Zrobimy wszystko, by ukryć przed nią prawdę - odparła hrabina. - Przypuszczam, że od tej pory będzie mogła chodzić na swojego „Kawalera srebrnej róży", nie narażając się na niebezpieczeństwo - dodała ze smutkiem pełnym goryczy.
Morosini pomyślał, że za wcześnie jeszcze, by o tym mówić.
Po południu zjawił się komisarz policji z Salzburga z zamiarem przeprowadzenia dochodzenia. Na prośbę burmistrza Hallstatt i pani von Adlerstein prasę trzymano z dala od sprawy, a w miasteczku nikt nic nie widział, ani nie słyszał. .. Wszyscy trzymali buzie na kłódkę.
Ten wysoki urzędnik całą nadzieję pokładał w głównym świadku, Lizie. Dziewczyna przyjęła go w saloniku babki, półleżąc na szezlongu, z boleściwą miną i z nogami przykrytymi kocem.
Śledczy nie uzyskał zbyt wiele. Owszem, czuła się już lepiej, ale nie mogła nic dodać do tego, co już wcześniej powiedziała: przebywając u starej przyjaciółki swojej matki, która prowadziła życie w odosobnieniu, pewnego dnia była świadkiem, jak na dom napadli uzbrojeni i zamaskowani ludzie, którzy zabili służących i uciekli, porwawszy Elzę, a ją samą zostawili w kałuży krwi na podłodze, myśląc, że jest martwa. Zajście to było tak nieprawdopodobne, że nie mogła się domyślić, jaki mógł być powód tak brutalnej i niespodziewanej napaści. - To musieli być złodzieje, ale po co porwali tę biedną kobietę? - lamentowała.
- Z pewnością mając nadzieję na wysoki okup, gdyż dama ta uchodziła za bogatą. Nie dostała pani żadnej wiadomości?
- Nie, żadnej. Zresztą moja babcia też by wam o niej powiedziała. Jest cierpiąca i prosiłabym, żeby pan nie zakłócał jej spokoju. Obie jesteśmy zupełnie zagubione i zaniepokojone, Herr Polizeidirector.
- Możecie być spokojne, kiedy ja tu jestem! - zapewnił z namaszczeniem komisarz, wielkie, zwaliste chłopisko, wypinając dumnie tors.
Był zachwycony, że przyszło mu spełnić tak ważną misję w kręgach wysokiej arystokracji. Liza obawiała się, że komisarz rozstawi swoich ludzi w każdym kącie, ale on zadowolił się podaniem jej wizytówki z numerem prywatnego telefonu, mówiąc, by nie wahała się dzwonić, nawet gdyby zdarzyło się coś błahego.
* * *
Dawno już wybiła jedenasta w nocy, kiedy mercedes hrabiny, za którego kierownicą siedział zielony ze strachu Golozieny, opuścił pogrążoną w mroku ogromną willę Rudolfskrone. Wkrótce potem Aldo wraz z Adalbertem i Fritzem ruszyli za nimi fiatem. Mieli zająć upatrzone miejsce, które wybrali podczas niekończącej się dysputy przed kolacją. Tylko Liza, aczkolwiek niechętnie, została w rezydencji, pilnie strzeżona przez Józefa. Okazała zadziwiający rozsądek, choć dała się przekonać nie bez trudu. Aldo musiał użyć całej swojej siły perswazji, żeby ją namówić, by trzymała się z boku. Wobec wyraźnego niepokoju księcia Liza w końcu skapitulowała.
- Muszę mieć jasny umysł - błagał - a nie będę go miał, martwiąc się o panią. Proszę się nade mną zlitować i zrozumieć, że nie powinna się pani narażać na takie niebezpieczeństwo!
W końcu Liza się poddała, choć książę nie zgadł, że to jego silna i gorąca dłoń, którą położył na ramieniu dziewczyny, przekonała ją bardziej niż długa przemowa.
Miejsce spotkania znajdowało się na skraju lasu; było to skrzyżowanie dróg, przy którym stała jedna z tych małych, samotnych kapliczek, jakie co krok spotyka się w górach: drewniany słup osłonięty małym daszkiem, pod którym schronił się święty obraz lub krzyż. Ten wizerunek przedstawiał św. Józefa, patrona Austrii, który spoglądał w zadumie na rozległą panoramę.
Miejsce było opustoszałe, z dala od zabudowań.
Wielkie, czarne auto zatrzymało się. Zgaszono światła.
Golozieny zdjął ręce z kierownicy i pozbywszy się rękawiczek, rozcierał zdrętwiałe ręce, które jednak nie przestały się trząść. Otaczająca go głucha noc nie przyniosła najmniejszego ukojenia. Jak tu nie myśleć o starej hrabinie w czerni siedzącej z tyłu auta, dumnie wyprostowanej, jakby udawała się na dworskie przyjęcie? Jak zapomnieć o księciu Morosinim ukrytym za siedzeniami, uzbrojonym aż po zęby i gotowym strzelić, gdyby on, Aleksander, wykonał najmniejszy ruch lub zdradził się choć jednym słowem?
Hrabia pierwszy raz poczuł się stary i zmęczony. Wiedział, że kiedy wstanie świt, z jego marzeń o wielkiej fortunie, które od dawna stanowiły sens jego życia, zostanie tylko wspomnienie...
Usłyszał ruch w wozie. To książę podniósł się z podłogi, aby rzucić okiem na okolicę. Usłyszał też stłumiony głos kuzynki Walerii:
- Nic nie widać. Czy to na pewno jest to miejsce?
- Tak, to na pewno tu - usłyszał w odpowiedzi. - Ale przyjechaliśmy przed czasem.
Opuścił szybę, próbując wyłowić odgłos silnika, lecz nie usłyszał nic, oprócz dalekiego szczekania psa i głosu Morosiniego:
- Jedenasta trzydzieści, a jeszcze ich nie ma...
Ledwie skończył, gdy w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, pod drzewami, ujrzeli światło latarni, które natychmiast zgasło i zaświeciło się ponownie.
Uwagę oczekujących zwróciło migotanie, więc nie spostrzegli dwóch osobników wychodzących zza przyczółka, o który oparta była kapliczka. Kiedy ich wreszcie zobaczyli, ci znajdowali się już przed kapliczką. Był to wysoki mężczyzna i kobieta, której sylwetka wydała się Morosiniemu dziwnie znajoma: jej postać i długie szaty upodobniały ją do zjawy, którą widział w krypcie kapucynów w Wiedniu.
- To Elza! - potwierdziła hrabina. - Idziemy, Aleksandrze!
Otworzyła drzwi i wyszła z auta, co pozwoliło Morosiniemu ześlizgnąć się na ziemię i schować za jej długimi spódnicami. Nie zamknąwszy drzwi, ruszyła do przodu, a Golozieny chwyciwszy plecak, dołączył do niej.
- No więc, jesteśmy! - krzyknęła stara dama. - Co mamy teraz robić?
Odpowiedział jej męski głos z obcym akcentem, który Morosini natychmiast rozpoznał. To był głos Solmańskiego.
- Proszę nie ruszać się z miejsca, hrabino! Naraziłaby pani życie, gdyby została zawiadomiona policja, więc pani obecność była nam potrzebna jako gwarancja. Proszę wejść z powrotem do auta.
- Bez panny Hulenberg, nigdy! Przywieźliśmy wam to, czego żądacie, a zatem oddajcie ją nam!
- Za chwilę. Hrabio Golozieny, proszę tu podejść!
- Uwaga! - syknął Morosini. - Wie pan, co się stanie, gdyby postanowił pan przejść na ich stronę? Mam sokoli wzrok i na pewno nie chybię!
Zrezygnowany Golozieny wzruszył ramionami, po czym, rzuciwszy zatrwożone spojrzenie kuzynce, ruszył wolno przed siebie, powłócząc nogami. Morosini pomyślał, że wygląda jak skazaniec wstępujący na szubienicę, i zaczął żałować swej groźby. Aleksander był człowiekiem skończonym. Dzieliło go od tajemniczej pary jakieś trzydzieści kroków.
Nieznajomy trzymał swoją towarzyszkę pod ramię, jakby w obawie, że ta upadnie lub ucieknie. Ale kobieta prawie się nie poruszała.
- Biedna Elza... - wyszeptała hrabina. - Co za straszne doświadczenie.
Nagle sytuacja wymknęła się spod kontroli. Wypuszczając kobietę, Solmański podał jej worek na klejnoty, po czym odbezpieczył pistolet i jednym strzałem z kilku kroków powalił dyplomatę. Nieszczęśnik padł bez jednego okrzyku, podczas gdy zabójca wraz z kobietą schowali się za wysoką kępą traw. Wtedy dał się słyszeć szyderczy śmiech.
Morosini, zrozumiawszy za późno, że auto bandytów znajduje się znacznie bliżej, niż sądził, nie tracąc ani chwili, rzucił się z wycelowaną bronią w stronę zarośli, lecz został oślepiony podwójnym snopem światła potężnych reflektorów. Równocześnie auto ruszyło z piskiem opon, omal go nie potrącając. W ostatniej chwili odskoczył do tyłu i wystrzelił, lecz pojazd mknął już po szosie i wkrótce zniknął z pola widzenia. Pozostało ścigać bandytów autem hrabiny. Ale kiedy książę wrócił pod kapliczkę, zastał hrabinę klęczącą obok kuzyna, którego próbowała ocucić.
- To na nic, hrabino! On nie żyje! - stwierdził po krótkich oględzinach. - Jedyne, co możemy teraz dla niego zrobić, to schwytać zabójcę.
- Ale chyba nie zostawimy go tutaj!
- Przeciwnie! Policja powinna go znaleźć na miejscu zbrodni. Nie wolno niczego ruszać. To morderstwo.
Morosini zabrał hrabinę do auta i ruszył.
- Złoczyńcy mają nad nami zbyt wielką przewagę. Nie uda się panu... - rzuciła hrabina, ledwo mogąc złapać oddech.
- Dlaczego nie? Adalbert i Friedrich mieli na nich czekać na skrzyżowaniu dróg w Salzburgu... Dziwny sposób na odzyskanie biżuterii! Jeśli Elza sobie wyobraża, że pozwolimy jej to wszystko zatrzymać...
- Ale ta kobieta to nie była Elza! Zrozumiałam to, słysząc jej śmiech. To z pewnością ta Hulenberg zajęła jej miejsce.
- Jest pani pewna?
- Całkowicie! Zauważyłam kilka szczegółów, które wyprowadziły mnie z błędu. Ale, na Boga! Gdzie ona może być?
- A gdzie ma być? W domu. Czy nie ma tu jakiegoś skrótu, by dojechać nad brzeg jeziora?
Morosiniego zmroziła straszna myśl, tak straszna, że nagle uczynił gwałtowny ruch, który o mały włos nie był jego ostatnim. Auto pędzące na złamanie karku zarzuciło i z ledwością zmieściło się na kolejnym zakręcie. Mimo to pasażerka nawet nie krzyknęła. Stłumionym głosem powiedziała:
- Tak... po prawej stronie wiedzie polna droga z rozpadającym się ogrodzeniem; prowadzi nad Strobl, ale to karkołomny szlak...
- Mam nadzieję, że jakoś to pani zniesie - rzucił Aldo. - O mało pani przed chwilą nie zabiłem, a pani ani drgnęła! To godne podziwu, hrabino!
To, co nastąpiło potem, przypominało koszmar, lecz było też triumfem limuzyny, która śmiało dawała sobie radę na trakcie przypominającym ścieżkę dla kóz. Podskakując, chybocząc się, wstrząsając pasażerami jak ogrodnik śliwą w sierpniu, pokonywała w podskokach kocie łby, niczym koń podczas rodeo. Aż w końcu dotarła go wąskiej drogi nad jeziorem, gdzie Morosini dodał gazu jak oszalały. Widać już było małą dzwonnicę górującą nad domem, do którego chciał jak najszybciej dotrzeć.
Minutę później, zatrzymał się w pewnej odległości od dzikiego ogrodu i wyskoczył z auta, wołając do hrabiny:
- Niech się pani stąd nie rusza ani na krok!
W oknach domu nie świeciły się żadne światła, lecz drzwi były szeroko otwarte i tłukły z każdym podmuchem wiatru. Budynek wyglądał na opuszczony w wielkim pośpiechu. Aldo struchlał na myśl, co mogło się tu wydarzyć.
Zrobiwszy znak krzyża, bez wahania wpadł do środka.
Posuwał się po omacku ogarnięty przerażeniem, które potęgowało tykanie zegara.
- Elzo! Elzo! Gdzie pani jest?
Jego nawoływaniu odpowiedział cichy jęk. Brnąc w ciemnościach w jego kierunku, Aldo potknął się o coś miękkiego i ledwo powstrzymał przed upadkiem.
Wreszcie znalazł tę, której szukał...
- Proszę się nie bać... Przyszedłem po panią...
Jego ręce dotknęły zwoju koców, w które kobieta była zawinięta i związana tak, że nie mogła się wydostać, ani do-czołgać do drzwi. Przeciągnął ją w stronę wyjścia, po czym z trudem podniósł z ziemi - Elza była wysoka - i zarzucił sobie na plecy.
Wydostał się na zewnątrz, lecz nagle uczuł, że nie ma siły iść dalej; jego serce waliło jak oszalałe. Ale czas naglił. Książę na chwilę uczepił się żywopłotu, próbując złapać oddech, i po kilku głębokich wdechach rzucił się prosto przed siebie, aby jak najszybciej wsiąść do majaczącego w oddali auta. Nagle, nie dalej niż dwadzieścia metrów przed sobą, dostrzegł skałę. Postanowił tam dostrzec, wesprzeć o nią zakładniczkę i czym prędzej rozwiązać, gdyż groziło jej uduszenie. Ta myśl dodała mu siły. Zacisnąwszy zęby, napiął muskuły i prawie biegiem ruszył po zboczu, ślizgając się na mokrej trawie, aż w końcu przewrócił się za skałą razem ze swoim ciężarem... Szybko wyciągnął nóż, by rozciąć pęta.
W chwili kiedy ustępowały pod ostrzem, nocną ciszę rozdarła potężna eksplozja, przewracając Aida na kobietę, którą instynktownie chciał osłonić. Niebo poczerwieniało, stając w płomieniach jak podczas zachodu słońca zwiastującego wiatr. Morosini spojrzał ponad skałą: dom nad jeziorem zniknął z powierzchni ziemi. Na jego miejscu widać było słup ognia i iskier, które zdawały się wydobywać z głębi jeziora.
Prawie jednocześnie dało się słyszeć rozpaczliwy krzyk hrabiny. - Nic nam nie jest! - zawołał książę. - Elza jest eała i zdrowa!
* * *
Aldo podtrzymywał w dłoniach głowę Elzy okoloną długimi włosami. W świetle pożaru widać było delikatne rysy około czterdziestoletniej kobiety wielkiej urody. Jej podobieństwo do nieżyjącej cesarzowej Elżbiety porażało. Wreszcie zrozumiał, dlaczego Elza wychodziła z domu zawsze z zasłoniętą twarzą. Jeden z policzków szpeciła potworna szrama biegnąca od kącika ust aż do skroni. Aldo przypomniał sobie wtedy, że Elza nie pierwszy raz wyszła cało z pożaru.
Nagle otworzyła oczy: dwa ciemne jeziora błyszczące z radości.
- Franz! - wyszeptała. - Wreszcie pan wrócił!... Wiedziałam, że kiedyś znowu pana ujrzę.
Wyciągnęła do niego ręce i chciała się podnieść, lecz ten wysiłek okazał się ponad jej siły i ponownie zemdlała.
- No nie... - wymamrotał Morosini. - Tylko tego brakowało.
Na szczęście była to słabość chwilowa. Wkrótce Elzie znowu wróciła świadomość i Aldo podniósł kobietę, ruszając ku pani von Adlerstein, która szła im na spotkanie.
- Jest cała i zdrowa? Dzięki Bogu! Strasznie ryzykowałeś, mój drogi chłopcze!
- Proszę otworzyć drzwi samochodu... Nigdy nie sądziłem, że bohaterka romansu może tyle ważyć!
Stara dama pośpiesznie spełniła polecenie, wyrażając przy tym niepokój.
- Czy aby za bardzo nie ucierpiała? Myśli pan, że dobrze się czuje?
- Chyba dość dobrze, z tego co mogłem zauważyć - westchnął Aldo, umieszczając zemdloną kobietę na tylnym siedzeniu. - Przynajmniej jeśli chodzi o obrażenia fizyczne. Znacznie bardziej niepokoi mnie stan jej umysłu...
- Dlaczego?
- Nazwała mnie Franzem... Czyżbym był podobny do mitycznego Rudigera?
Hrabina spojrzała na księcia uważnie, po czym odparła:
- Był nieco podobny do pana, wysoki z ciemnymi włosami, lecz co do reszty... Poza tym nosił wąsy. Nie, nie... nie jest pan do niego podobny...
- Jeśli pani pozwoli, porozmawiamy o tym później. Pora, abym zawiózł was do domu.
- Musimy wezwać policję. Bóg wie, co sobie pomyślą, że tak późno ich zawiadamiamy.
Morosini pomógł hrabinie usadowić się w aucie; nie odpowiedział od razu.
Dopiero kiedy usiadł za kierownicą, oznajmił:
- Myślę, że komisarz z Salzburga wie już co nieco...
- Czyżby pan się ośmielił? Ależ to nierozsądne! - oburzyła się stara dama.
- To był środek ostrożności, który należało przedsięwziąć, i który, mam nadzieję, pozwolił aresztować zabójców.
- Jak pan to zrobił?
- To proste. Kiedy komisarz z Salzburga.
- Nazywa się Schindler.
- Możliwe. Więc kiedy Schindler opuści! Rudolfskrone po przesłuchaniu Lizy, spotkał się z Adalbertem... Może pani być pewna, ten Schindler jest inteligentniejszy, niż na to wygląda. Już wcześniej się domyślił, że panią szantażowano. Jego rola miała polegać na zagrodzeniu drogi do Salzburga, podczas gdy Adalbert i Fritz zajęli się powrotem do Ischl. Oczywiście VidalPellicorne nie pisnął ani słowa na temat roli, jaką odegrał hrabia Golozieny. Teraz, kiedy nie żyje, wyjdzie z tej przygody bez uszczerbku na honorze.
- Uważa pan, że jego wspólnicy nie wspomną o nim w śledztwie ani słowa?
- A w jaki sposób wyjaśnią, dlaczego postanowili się go pozbyć? Ich sytuacja będzie wielce delikatna. Zwłaszcza jeśli się doda wysadzenie domu w powietrze...
Właśnie z tego powodu Aldo musiał zwolnić. Z pobliskich gospodarstw nadbiegali zaalarmowani eksplozją ludzie, a ze Strobl nadjeżdżał wóz strażacki, torując sobie drogę donośnym dźwiękiem dzwonu.
Przed Ischl czeka! samochód komisarza Schindlera z kilkoma policjantami i fiat z Adalbertem w środku. Widząc nadjeżdżającego Morosiniego, Adalbert rzucił się na niego czerwony ze złości.
- Zostaliśmy wystrychnięci na dudka, mój stary! Daliśmy się nabrać jak dzieci!
- Jak to? Nie złapaliście złoczyńców?
- Ani my, ani policja!
- Nic nie widzieliście, czy co?
- Ależ tak! Widzieliśmy baronową Hulenberg wracającą z kolacyjki w towarzystwie swego szofera. Okazała się bardzo uprzejma, a nawet pozwoliła nam przeszukać swój samochód. W którym oczywiście nic nie znaleźliśmy, a zwłaszcza żadnych klejnotów.
- W obecnej sytuacji - wtrącił Schindler - nie mamy przeciw niej żadnych dowodów, w związku z czym nie mogliśmy jej zatrzymać.
- A co się stało z trzecim złoczyńcą, który zabił hrabiego, kiedy ten przekazywał mu klejnoty? Lepiej by pan zrobił, Herr Polizeidirector, jadąc w okolicę rozdroża św. Józefa! Znajdzie pan tam świeżego trupa!
Policjant oddalił się, by wydać rozkazy, podczas gdy Aldo kontynuował z goryczą:
- Trzecim jest Solmański, jestem tego pewien! Musi gdzieś tu być, a wraz z nim sakiewka z klejnotami. Jego przyjaciółka z pewnością go wysadziła w jakimś odludnym miejscu.
- Możliwe, że udał się wzdłuż torów kolejowych biegnących wiaduktem nad Wolfgangsee i przeszedł przez dwa tunele, żeby dojść do Ischl. Tunel Kalvarienberg jest długi na sześćset siedemdziesiąt metrów. Każę go przeszukać, ale nie mam wielkich nadziei - odparł Schindler. - Mógł się schować na chwilę, a potem uciekł. Jeśli jest wysportowany...
- To pięćdziesięcioletni mężczyzna, lecz sądzę, że ma dobrą kondycję. Powinien pan chociaż przesłuchać baronową, ponieważ, jak się zdaje, jest jego siostrą. W każdym razie - dodał cierpko Morosini - mam wrażenie, że żaden z was nie troszczy się o zakładniczkę...
- Widzę, że ci ją oddano? - rzucił Adalbert, kłaniając się hrabinie siedzącej z tyłu i obejmującej Elzę, która wyglądała, jakby spała.
- To nie było wcale takie proste, jak ci się zdaje! Właśnie, Herr Schindler, nie słyszał pan eksplozji?
- Owszem, posłałem tam już swoich ludzi. To w okolicy Strobl?
- Tak, dom, w którym ta nieszczęśliwa kobieta była więziona. Dzięki Bogu, udało mi się ją stamtąd wyciągnąć na czas! A teraz, jeśli panowie pozwolą, odwiozę panią von Adlerstein i jej protegowaną do Rudolfskrone. Zarówno jedna, jak i druga potrzebują odpoczynku, a Liza musi umierać z niepokoju.
- Niech pan jedzie! Zobaczymy się później. Ale muszę mieć dokładny rysopis tego Solmańskiego!
- Pan Vidal-Pellicorne opisze go panu ze wszystkimi szczegółami. A może baronowa ma jego zdjęcie?
- Śmiem wątpić - stwierdził sceptycznie Adalbert. - Człowiek poszukiwany przez Scotland Yard nie zostawia swego wizerunku gdzie popadnie.
Lecz Morosini już nie słuchał. Opuściwszy towarzystwo, wskoczył do auta i ruszył, by wkrótce dotrzeć do willi, która tym razem była oświetlona jak podczas święta. Liza, zawinięta w wielki, zielony płaszcz, czekała przed domem, chodząc nerwowo tam i z powrotem. Wydawała się bardzo spokojna, jednak kiedy Aldo wysiadł z samochodu, rzuciła się w jego ramiona i załkała.
Adalbert odsunął filiżankę z kawą, zapalił papierosa, oparł się łokciami o blat stołu i spytał:
- Co teraz?
- Musimy się zastanowić - odparł Aldo.
- Jak na razie, daleko nas to nie zaprowadziło... Przyjaciele wrócili do hotelu nad ranem. Ich obecność w Rudolfskrone byłaby nie na miejscu, a nawet mogłaby przeszkadzać. Do tego stan nerwów Elzy wymagał pomocy lekarza, więc póki co nie mogła odpowiadać na pytania komisarza Schindlera.
Aldo skinął na kelnera, zamówi! kolejną kawę i również zapalił papierosa.
- Rzeczywiście - powiedział - a to wielka szkoda. Logika podpowiada, że trzeba szukać Solmańskiego, tylko gdzie...
Do tej pory nie natrafiono ani na ślad hrabiego, ani klejnotów, co było największą zgryzotą Aida: opal znajdował się teraz w rękach najgorszego wroga Szymona Aronowa!
- Musimy uzbroić się w cierpliwość - westchnął Adalbert, wypuszczając kłąb niebieskawego dymu. - Schindler jest nam wdzięczny, że go zawiadomiliśmy. Może uda się nam uszczknąć co nieco z jego śledztwa - Może...
Jednak Aldo wcale w to nie wierzył. Czuł się podle. Chociaż udało mu się uratować Elzę, odczuwał gorzki smak porażki; Aronow niemal włożył mu do ręki poszukiwany kamień, wskazał mu go w najwyższym zaufaniu, a on nie był zdolny go odzyskać. Gorzej! Może to właśnie ich poszukiwania w Hallstatt wskazały zabójcom drogę do domu nad jeziorem? Myśl ta była nie do zniesienia. Lecz skąd mógł wiedzieć, że Solmański był po uszy zamieszany w sprawę? I to przez własną siostrę!
- Nie przesadzajmy! - rzucił Adalbert, zdając się odgadywać z wyrazu twarzy przyjaciela tok jego myśli. - To łotr spod ciemnej gwiazdy zdolny do wszystkiego, ale o tym wiedzieliśmy już wcześniej...
- Skąd wiedziałeś, że myślę o Solmańskim?
- Nietrudno zgadnąć! Kiedy twoje oczy zmieniają kolor na zielony, wiem, że raczej nie myślisz o przyjacielu lub... przyjaciółce. Zresztą, nie rozumiem, dlaczego się dąsasz? To, jak cię powitała tej nocy Liza, było raczej... pokrzepiające.
- Ponieważ wpadła mi w ramiona? To tylko nerwy, a ja zjawiłem się pierwszy. Gdybyś to ty przyszedł najpierw, też byś skorzystał z jej chwilowej słabości...
- Trzeba zawiadomić Szymona Aronowa. Może jemu uda się znaleźć kryjówkę Solmańskiego. Idę zatelegrafować do jego banku w Zurychu.
Adalbert miał wstać, kiedy do stołu zbliżył się posłaniec i podał księciu list na srebrnej tacy. Nie nakreślono w nim więcej niż kilka słów:
Proszę nas odwiedzić. Elza pragnie się z Panem zobaczyć.
Adlerstein.
- Na pocztę pójdziesz później - powiedział Aldo, podając list przyjacielowi.
- To ciebie wzywa. Nie mnie - odparł Adalbert z odcieniem żalu, który nie umknął uwagi księcia.
- Hrabina traktuje nas jak zespół. Co do księżniczki -od kiedy zobaczył jej twarz, Aldo nie potrafi! nazywać jej Elzą - zasłużyłeś na jej wdzięczność w równej mierze co ja! Idziemy!
Kiedy pojawili się w pałacyku, zastali Lizę na wielkich schodach. Zaskoczyła ich jej skromna, czarna suknia.
- Nosi pani żałobę? Po dalekim kuzynie?
- Nie, ale do chwili pogrzebu, który odbędzie się jutro, tak wypada. Biedny Aleksander, oprócz nas nie miał żadnej rodziny. Dlatego babcia oddała mu miejsce w rodzinnym grobowcu. Adalbercie, proszę, aby mi pan towarzyszył - dodała, uśmiechnąwszy się do archeologa. - Elza nie chce widzieć nikogo poza tym, którego nazywa Franzem. To oczywiste...
W jej słowach brzmiał smutek, który nie uszedł uwagi Morosiniego.
- To bez sensu! Według pani babki wcale go nie przypominam! Dlaczego nie wyprowadzić jej z błędu?
- Ponieważ zbyt się nacierpiała - westchnęła dziewczyna ze łzami w oczach. - Czy mogę prosić, by odegrał pan swoją rolę i nie wyprowadzał jej z błędu?
- Chciałaby pani, żebym udawał jej narzeczonego? -spytał zdumiony Aldo. - Ależ ja nigdy nie będę w stanie tego zrobić!
- Niech pan spróbuje! Proszę jej powiedzieć, że musi pan wracać do Wiednia, żeby... poddać się operacji... lecz, na litość boską, proszę nie zdradzać, kim pan jest! Uczyni się to, kiedy wróci do zdrowia. Wtedy to będzie łatwiejsze. Rozumie pan?
Chwyciła Aida za obie dłonie i ścisnęła, jakby chciała mu przekazać całą swoją nadzieję.
Ujął palce dziewczyny i uniósł do ust.
- Byłaby pani świetnym adwokatem, moja droga Lizo!
- powiedział z półuśmieszkiem mającym ukryć wzruszenie.
- Dobrze pani wie, że zrobiłbym dla pani wszystko, lecz proszę zrozumieć, że nie mam talentu aktorskiego.
- Pamięta pan, czym było jej życie? Proszę się jej przyjrzeć... a potem pozwolić swemu szlachetnemu sercu przemówić. Jestem pewna, że doskonale pan sobie poradzi.
- Jeszcze jedno... Czy Rudiger znał jej pochodzenie?
- Tak. Chciała, żeby wszystko o niej wiedział. Z tego, co mówiła, okazywał jej... hmm... czułą uległość. To postawa, której nie domagałabym się od pierwszego lepszego, lecz pan jest księciem Morosinim i żadna królowa panu niestraszna!
- Pani zaufanie to dla mnie zaszczyt. Uczynię wszystko, co w mej mocy, by pani nie zawieść... * * *
Wkrótce Józef anonsował:
- Oto gość, na którego Wasza Wysokość czeka!
Po czym odszedł, kłaniając się. Aldo się zbliżył, czując ogarniającą go tremę, jakby te drzwi prowadziły na scenę teatru. Pomimo całej ogłady z trudem przyszło mu przekroczyć próg. Nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek znajdzie się w tak delikatnej sytuacji.
Ukłonił się przed postacią, którą ledwie dostrzegał.
- Pani... - wyszeptał głosem tak ochrypłym, że w innych okolicznościach sam by się tym ubawił.
Odpowiedział mu lekki śmiech.
- Jakiż pan uroczysty, mój przyjacielu! Proszę bliżej... Mamy sobie tyle do powiedzenia.
Aldo odniósł wrażenie, że widzi podwójnie: profil kobiety, która go powitała, siedząc przy kominku, przypominał marmurowe popiersie stojące kilka kroków dalej. Kobieta w koronkowej masce, ciemny fantom z krypty kapucynów, była dziś odziana na biało. Jej ciało spowijała jasna, wełniana sukienka, a włosy upięte w warkocz zwinięty wokół głowy przykrywał szal z białego muślinu opadający tak, że ukazywał tylko nieoszpeconą połowę twarzy. Elza jedną dłonią bawiła się koniuszkiem lekkiego materiału, dotykając nim ust, a drugą wyciągnęła w stronę gościa.
Morosini musiał podejść bliżej. Czul jednak wzrastające skrępowanie, może z powodu poufałego tonu, jakim został powitany przez tę dziwną kobietę. Skłoniwszy się, ujął wyciągniętą dłoń, nie próbując jednak złożyć na niej pocałunku.
- Niech mi pani wybaczy wzruszenie - udało mu się wreszcie wyszeptać. - Straciłem bowiem nadzieję, że kiedykolwiek znowu panią zobaczę...
- Kazał pan na siebie zbyt długo czekać, ale jakże miałabym tego żałować, skoro przezwyciężył pan cierpienia, by przybiec mi na pomoc i wyrwać ze szponów śmierci.
Aldo przypomniał sobie, że Rudiger jakoby długo cierpiał na skutek wojennych ran.
- Czuję się już lepiej, dzięki Bogu, i kiedy jechałem do pani, jakaś tajemnicza siła pchnęła mnie ku miejscu, gdzie przetrzymywano panią jako więźnia.
- Nie sądziłam, że będę uwięziona, gdyż obiecano mi, że zostanę zaprowadzona do miejsca, gdzie pan będzie na mnie czekał. Dopiero wczoraj wieczorem zrozumiałam. .. i wtedy zaczęłam się bać. O, mój Boże!
Widząc w piękny oczach strach, Aldo zadrżał, przysunął taboret do Elzy, by usiąść jak najbliżej, i ujął jej wątłą dłoń.
- Proszę o tym zapomnieć, Elzo! Pani żyje i tylko to się liczy! A co do tych, którzy ośmielili się podnieść na panią rękę, przysięgam, że spotka ich zasłużona kara!
Oczy Elzy powoli odzyskiwały spokój. Kobieta spojrzała na Aida z miłością.
- Mój wierny kawalerze!... Był pan moim „Kawalerem srebrnej róży", a teraz wraca pan w błyszczącej zbroi Lohengrina*.
* Lohengrin, syn Parsifala, przybywszy, aby ratować księżniczkę Elzę Brabancką zaatakowaną przez poddanych, żeni się z nią, żądając, by nigdy nie pytała go o jego prawdziwe imię. Ponieważ Elza łamie przysięgę, Lohengrin odpływa na łódce ciągniętej przez łabędzia (przyp. red.).
- Z tą różnicą, że nie będzie musiała pani pytać o me imię...
- Pan nie odjedzie, prawda? Już nigdy się nie rozstaniemy...?
Aldo spodziewał się tego pytania. Brzmiał w nim władczy, twardy ton. Podobnie jak u Lizy, która podpowiedziała mu, co ma odpowiedzieć.
- Nie na długo. Ale wkrótce muszę wracać do Wiednia, aby dokończyć... kurację, której się poddaję od wielu miesięcy. Jestem bardzo chory, Elzo!
- Nie wygląda pan na chorego. Nigdy nie wyglądał pan lepiej! I jak to dobrze, że zgolił pan wąsy! Za to ja bardzo się zmieniłam... - dodała z goryczą.
- Nieprawda! Jest pani jeszcze piękniejsza niż zwykle!
- Naprawdę? Nawet z tym?
Palce bawiące się nerwowo od jakiegoś czasu białym szalem nagle go zerwały. Elza odwróciła głowę, by ukazać straszną szramę, czekając na odruch odrazy ze strony narzeczonego.
- To nic takiego - rzekł spokojnie Aldo. - A zresztą wiedziałem, jak wiele pani wycierpiała.
- Nadal pan uważa, że można mnie kochać? Morosini spoglądał przez chwilę na delikatne, szlachetne rysy Elzy.
- Na honor, nic nie stoi na przeszkodzie. Pani uroda została nadwyrężona, ale czar jest być może tym większy. Wydaje się pani bardziej krucha, a więc cenniejsza, i ten, który panią niegdyś kochał, może kochać tylko jeszcze bardziej... - A więc kocha mnie pan nadal? Pomimo tego?...
- Pani wątpliwości odbieram jak zniewagę! Wciągnięty w tę osobliwą grę przez dziwną, lecz jakże zjawiskową kobietę, Aldo przemawiał, jakby też był powodowany gorącym uczuciem. W tej chwili kochał Elzę, myląc bez wątpienia pragnienie uratowania jej za wszelka cenę z naturalnym porywem szlachetnego serca wobec istoty zarazem pięknej i nieszczęśliwej.
Elza opuściła głowę, objąwszy ją rękami. Aldo widział, że zapłakała, i wola! zachować milczenie. W końcu kobieta przemówiła:
- Boże, jaka byłam głupia i jak mało pana znałam! Bałam się... tak bardzo, za każdym razem, kiedy szłam do opery, że wzbudzę w panu wstręt. Lecz odczuwałam pragnienie, by pana ujrzeć... ostatni raz.
- Ostatni raz?... Dlaczego?
- Z powodu mego wyglądu. Chciałam przynajmniej pana zobaczyć, dotknąć pana ręki, usłyszeć pana głos... a potem rozstalibyśmy się, umawiając na spotkanie, na które nigdy bym już nie przyszła. A ja, podczas całej naszej rozmowy, nie uchyliłabym zasłony, która tak dobrze mnie chroniła... i intrygowała tylu ludzi!
- Jak to? I nawet nie pozwoliłaby mu... mi pani spojrzeć w te cudowne oczy?
- No cóż... Pewnie pan pomyśli, że byłam niemądra... - Uniosła głowę, wytarła oczy chusteczką i z powrotem nałożyła na głowę muślinowy szal. Uśmiechała się. - Pamięta pan wiersz Heinego, który recytował pan, gdyśmy się przechadzali po lasku wiedeńskim?
- Nie mam już takiej pamięci jak dawniej - westchnął Morosini, który nie znał twórczości wielkiego niemieckiego romantyka, gdyż wołał Goethego i Schillera. - A nawet straciłem ją na pewien czas.
- Nie mógł go pan zapomnieć! Byl nie tylko naszym poetą, lecz również ulubionym poetą kobiety, którą szanuję najbardziej na świecie - dodała, odwracając twarz w stronę popiersia cesarzowej. - Proszę! Niech pan spróbuje wraz ze mną!
Wilgotny wiatr szarą wodę i kędzierzawi, i chłodzi...
- No i...? Nie pamięta pan dalszego ciągu, który sam się ciśnie na usta?
Aldo, czując się jak przypalany żywcem, wykonał gest niemocy, mając nadzieję, że będzie on wystarczającą wymówką.
- Sama powiem dalej, wtedy się panu przypomni, jestem pewna!
I żałobnym rytmem wiosłuje zmęczony wioślarz w mej łodzi.
Ponieważ Aldo nadal milczał, mówiła sama, aż do ostatniej strofy.
Słońce się znowu podnosi, błyskając świetlistym ciałem -wskazuje miejsce, gdziem stracił to, co najbardziej kochałem.
Zaległa cisza, która ciążyła księciu jak ołów. Nie wiedział, co ma dalej mówić, i wściekał się w głębi duszy na Lizę, że wpakowała go w tę bezsensowną przygodę, nie dając najmniejszej broni do ręki. Żeby chociaż wspomniała, jakie są upodobania czy przyzwyczajenia Elzy... W tym wielkim domu pełnym książek, musiał gdzieś być zbiór dzieł Heinego.
Czuł się bardziej niż skrępowany, był zupełnie zbity z tropu. Rozpaczliwie poszukiwał jakichś sensownych słów, lecz ponieważ Elza zdawała się pogrążona w swoim śnie, wolał milczeć i czekać, aż wróci do rzeczywistości.
Nagle popatrzyła na niego.
- Jeśli nadal mnie pan kocha, dlaczego mnie pan jeszcze nie pocałował?
- Może dlatego, że mam poczucie własnej małości. Przez cały ten czas stała się pani dla mnie daleką księżniczką, do której nie śmiałem się zbliżyć...
- A czyż nie podarował mi pan srebrnej róży? Przecież zostaliśmy narzeczonymi...
- Wiem, ale...
- Żadnego ale! Niech mnie pan pocałuje!
Tym razem Aldo porzucił wahanie, lecz rzucił się na głęboką wodę. Wstał, ujął Elzę za nadgarstki, aby ją podnieść, i objął czule ramionami. Nie pierwszy raz całował kobietę, której nie kochał. Poczuł przypływ rozkoszy, jak w chwilach, kiedy wdychał zapach róży lub gładził powierzchnię gładkiego, greckiego marmuru. Pochylając się nad rozchylonymi ustami, zrozumiał, że dłużej nie potrafi nad sobą panować. A jednak to było coś innego, gdyż kobiecie, której drżenie czuł blisko swego ciała, chciał za wszelką cenę dać chwilę prawdziwego szczęścia. Jego własna przyjemność się nie liczyła. To Elza miała być szczęśliwa i potrzeba obdarowywania, którą poczuł w tej chwili, dodała pocałunkowi nieoczekiwanego żaru. Elza jęknęła i jej ciało poddało się pieszczocie.
Aldo uczuł lekkie oszołomienie. Jej usta były miękkie i wydzielały zapach irysów i tuberozy.
Może nawet posunąłby się dalej, gdyby lekki, czarownej chwili nie przerwał cichy kaszel.
- Przepraszam, że przeszkadzam - usłyszeli spokojny głos Lizy - ale przyjechał lekarz i nie powinien czekać. Czy zechce go pani przyjąć, Elzo?
- Ja... tak, ależ oczywiście! Och, mój drogi... wybacz mi!
- Zdrowie przede wszystkim... A zatem, odchodzę...
- Ale wróci pan? Wróci pan na pewno?
Elza drżała, a w jej oczach widać było niepokój. Aldo uśmiechnął się, całując czubki jej palców.
- Przybędę na każde pani wezwanie!
- A zatem, do jutra! Poproszę drogą Walerię, aby kazała przygotować dla nas uroczystą kolację - intymną, lecz wykwintną... Musimy uczcić nasze ponowne zaręczyny!
- To nie będzie możliwe - przerwała Liza. - Jutro mamy pogrzeb. Nawet jeśli Aleksander był tylko naszym dalekim kuzynem, nie wypada wydawać przyjęcia tego samego wieczoru...
Morosini pomyślał, że z jego dawnej, ostrej i nieugiętej sekretarki zrobiła się urocza zrzęda.
- Moje gratulacje! - rzuciła, kiedy oboje znaleźli się na galerii po tym, jak wprowadziła medyka. - Jak na kogoś, kto wzbraniał się przed odegraniem tej roli, wcielił się pan w postać perfekcyjnie! Co za werwa, co za ogień! Ileż w tym wiarygodności!
- Jeśli pani jest zadowolona, to najważniejsze, chociaż właśnie się zastanawiam, czy rzeczywiście jest pani aż tak kontenta? Nie wygląda pani...
- Czy nie mógł pan zachować nieco więcej powściągliwości? Przynajmniej podczas pierwszego spotkania?
- A kto mówi o pierwszym spotkaniu? Przed zniknięciem Rudigera było ich wiele, jeśli dobrze rozumiem. A przecież żadne z nas nie wie, co się podczas nich działo.
- Do czego pan zmierza?
- Do... rzeczy oczywistej. Po chwili rozmowy Elza wyraziła zdziwienie, dlaczego jeszcze jej nie pocałowałem. Spełniłem tylko jej życzenie...
- Czerpiąc z tego samemu wielką przyjemność, jak zdążyłam zauważyć!
- A czy miała to być dla mnie pańszczyzna? Muszę przyznać, że było to bardzo przyjemne, pani przyjaciółka jest wspaniałą kobietą...
- Cudownie! A więc skoro został pan narzeczonym, będzie mógł się z nią ożenić!
Dysputa przebiegała na galerii, a potem jeszcze na schodach. W końcu Aldo uznał, że trzeba przeprowadzić szczerą rozmowę i zatrzymał Lizę, chwytając ją pod ramię.
- Czego pani właściwie chce? Znam z doświadczenia jej upór, lecz pragnę przypomnieć, że sama pani nalegała, bym udawał narzeczonego tej biednej kobiety. Co, według pani, miałem robić?
- Nie wiem! Na pewno zrobił pan wszystko, co w pańskiej mocy, lecz...
- Nie zrobiłem nic, absolutnie nic! Gdyby pani zadała sobie nieco trudu i podsłuchiwała pod drzwiami...
- Ja miałabym podsłuchiwać pod drzwiami? - oburzyła się Liza.
- Pani, nie... A jednak, o ile sobie przypominam, zdarzało się to... Minie, która nader chętnie korzystała z tego jakże prostego i praktycznego sposobu zdobywania informacji! Czy pamięta pani wizytę lady Mary Saint Albans? Ale, dość tego... Powiedziałem pannie Hulenberg, że muszę wracać do Wiednia, by zakończyć leczenie. A więc wyjeżdżam, i to wkrótce!
- Aż tak się panu śpieszy? - spytała Liza, wykazując cudowny brak logiki właściwy wszystkim córom Ewy.
- A tak! W tej chwili hrabia Solmański odszedł w siną dal razem z klejnotami Elzy, a zwłaszcza z opalem, za którym nadaremnie się uganiamy, Adalbert i ja.
Zaległa cisza, podczas której Liza stała przez chwilę nieruchomo. W jej spojrzeniu utkwionym w księciu widać było chmury.
- Proszę mi wybaczyć... - westchnęła. - Dałam się ponieść emocjom bardziej, niż sprawa na to zasługuje. Proszę zostać chociaż do kolacji, o której przygotowanie Elza ma zamiar poprosić babcię.
- Może już o tym zapomniała.
- Niech pan na to nie liczy! Ona jest jeszcze bardziej uparta niż ja...
- Kobiety są niemożliwe! - zgrzytał zębami Morosini, dając upust złości, kiedy znalazł się sam na sam z przyjacielem. - Każą mi grać niedorzeczną rolę, a następnie skarżą się, że gram zbyt dobrze! Chciałbym stąd uciec jak najdalej! Mam już szczerze dość tej całej historii!
- W punkcie, w którym jesteśmy, trzy czy cztery dni więcej nie mają znaczenia - starał się załagodzić sytuację Vidal-Pellicorne. - Jestem w stanie zrozumieć, że cię to złości, ale zawsze możesz sobie powiedzieć, iż działasz w dobrej sprawie.
- W dobrej sprawie? Wolałbym sto razy bardziej, by powiedziano Elzie prawdę. Dokąd nas zaprowadzi ta komedia? A w tym czasie opal się ulotnił! - Pozwól, by zajęła się tym policja. Może dzisiaj nadejdą wiadomości...
* * *
Rzeczywiście, wiadomości nadeszły, lecz nie były one zbyt zachęcające. Zabójca hrabiego rozpłynął się razem z klejnotami; nie natrafiono nawet na najmniejszy ślad. Baronowa Hulenberg, którą komisarz Schindler odwiedził jeszcze tego samego dnia, wyglądała jak uosobienie niewinności. Przyjechała na kilka dni do Ischl z szoferem i pokojówką; uwielbiała to śliczne miasteczko, kiedy jesień dodaje kolorów ogrodom, w których pysznią się jeszcze margerytki i chryzantemy. Wkrótce zamierzała wyjechać. Nie, nie do Wiednia, lecz do Monachium, gdzie planowała odwiedzić kilkoro przyjaciół... Oczywiście, tak, odwiedził ją brat, który zabawił u niej kilka dni. Był zrozpaczony zniknięciem córki, słynnej lady Ferrals, która uciekła z Ameryki, by umknąć przed polskimi terrorystami, i najprawdopodobniej udała się w szwajcarskie Alpy. Nie mógł jej znaleźć. Po bezowocnych poszukiwaniach, bojąc się najgorszego, przybył do Bad Ischl po odrobinę wytchnienia, a potem miał udać się do Wiednia i Budapesztu. W poniedziałek wsiadł do pociągu i do tej pory nie dał znaku życia.
- I jakie miałbym wobec niej wysunąć zastrzeżenia? -spytał zrezygnowany komisarz, który przyszedł do hotelowego baru na kielicha z dwoma przyjaciółmi. - Mogłem zrobić tylko jedno: zabronić jej opuszczać Ischl. Mam ją na oku. I to dzięki wam! Gdybyście mi nie zdradzili prawdziwej tożsamości panny Staubing, musiałbym zostawić ją w spokoju.
- Sprawdził pan, czy Solmański istotnie wyjechał?
- Tak. Siostra odprowadziła go na pociąg podanego dnia i o wskazanej godzinie.
- I ciągle mamy trzy trupy, w tym jednego austriackiego dyplomatę! - zauważył Morosini.
- I żadnych śladów. Szajka działała na terenie Hallstatt, poruszając się tam i z powrotem po jeziorze, ale nie wiemy, gdzie w końcu wylądowali bandyci. Ostatniej nocy chcieliśmy pozostać niewidoczni, dlatego musiałem działać ostrożnie. Samochód, który zatrzymaliśmy, był tym, którego szukaliśmy, ale nie znaleźliśmy w nim niczego, co pozwoliłoby na zatrzymanie. Poza tym, w SaintWolfgang zaręczano, że baronowa była na kolacji u ludzi pozostających poza wszelkim podejrzeniem.
- A do kogo należał dom, który wyleciał w powietrze?
- Do kanonika z katedry w Salzburgu, zagorzałego wędkarza, który jednak nigdy nie przyjeżdża tu jesienią z powodu reumatyzmu. Co do pary, która pilnowała zakładniczki, zdążyli uciec przed wybuchem. Wysłałem ludzi na poszukiwanie, gdyż mogą nam pomóc w złapaniu winnych. Myśląc, że panna Staubing nie wyjdzie cało z przygody, nawet nie zakryli twarzy, dzięki czemu mogła ich dość dokładnie opisać. Oczywiście szukamy ich. - Komisarz opróżnił kufel piwa i wstał. - Mam nadzieję, że panowie zostaną tu jeszcze jakiś czas. Możemy was potrzebować. Zresztą - dodał, zwracając się do Vidal-Pellicorne'a - może nie skończył pan jeszcze swoich badań w Hallstatt?
Na twarz archeologa wypłynął okropny grymas.
- Tragedia, która tu się rozegrała, znacznie ostudziła mój zapał.
- Co do mnie - podjął Aldo - nie zamierzałem przedłużać urlopu, który wziąłem, by towarzyszyć Vidal-Pellicorne'owi. Czekają na mnie sprawy niecierpiące zwłoki i muszę jak najszybciej wracać do Wenecji.
- Nie będziemy was zatrzymywać ponad miarę, ale musicie zrozumieć, że oprócz pań z Rudolfskrone jesteście naszymi głównymi świadkami. Tym bardziej że już spotkaliście Solmańskiego...
Adalbert od dłuższej chwili zdawał się zaabsorbowany opuszkami swoich palców. Uważnie się im przyglądał i nagłe oznajmił, jakby doznał olśnienia:
- Jeśli mogę dać pewną radę, Herr Polizeidirector, niech pan zasięgnie języka u jednego z pańskich angielskich kolegów, którego dobrze znamy - komisarza Gordona Warrena ze Scotland Yardu.
- Już o nim słyszałem. To on prowadził sprawę Ferralsów?
- Właśnie! Na pańskim miejscu zrelacjonowałbym mu ostatnie wypadki i dodałbym, że podejrzewamy, iż to znowu sprawka Solmańskiego. Będzie zadowolony, dowiadując się, gdzie przebywał aż do tej nocy i że ma tu siostrę. A sam, może panu powie, na jakim etapie są sprawy w Anglii.
- Dlaczego nie? Tu chodzi o aferę międzynarodową, a dyskretna i inteligentna współpraca mogłaby okazać się skuteczna. Dziękuję panu! Spróbuję się także dowiedzieć, gdzie znajduje się jego córka, gdyż, według baronowej Hulenberg, Solmański jej poszukuje.
Aldo wymienił krótkie spojrzenie z Adalem i zapalił papierosa. Wprawdzie zgodził się udzielić Anielce schronienia, ale nie zamierzał zdradzać tej informacji policji. Nie dość, że ucierpiała przed trybunałem, to jeszcze musiałaby zapłacić za postępki ojca, który był potworem, lub - co gorsza - posłużyć jako przynęta...
Po wyjeździe Schindlera Adalbert zamówił kolejną wódkę z wodą, starannie nabił fajkę, zapalił, a na koniec westchnął:
- Piękna to rzecz: rycerskość wobec dam. Lecz się zastanawiam, czy miałeś rację. Wyobraź sobie, że Solmański się dowiaduje, gdzie przebywa córka, i że postanowi ją odwiedzić...
- Jeśli Anielka sama go nie zawiadomi, nie ma na to szans. Ona za bardzo się boi, że tamci natrafią na jej ślad. Możesz być pewny. W Wenecji przebywa jako Amerykanka, Ann Campbell. A co do ciebie, nie rozumiem, po co podejmujesz ten temat? Ty również nic byś nie powiedział temu policjantowi.
- To prawda - przyznał Adalbert, uśmiechając się półgębkiem. - Byłem tylko ciekaw, co odpowiesz...
* * *
Następnego dnia, w strugach deszczu i porywach wiatru został pochowany Aleksander Golozieny. Podmuchy wiatru podrywały jesienne liście i odwracały parasole, pod którymi kulili się zmarznięci do szpiku kości żałobnicy.
Orszak prowadziła dumnie wyprostowana pani von Adlerstein, opierając się na lasce i chroniąc pod czarnym, jedwabnym parasolem, który Józef rozpostarł nad jej siwą głową. Prowadził ją pod ramię jej siostrzeniec w obszernym, czarnym płaszczu, ukrywszy głowę w ramionach, co miało go chronić przed porywami wiatru. Za nimi szło kilku przyjaciół z Wiednia, którzy przyjechali porannym pociągiem, i nieliczna służba z Rudolskrone oraz garstka mieszkańców miasteczka, którzy pomimo okropnej pogody przyszli z czystej ciekawości. Większość z nich bowiem nie znała hrabiego, a jedynie tragiczne okoliczności jego śmierci.
Idąc za radą babki, Liza została w domu, aby dotrzymać towarzystwa Elzie. Co do Morosiniego i Vidal-Pellicorne'a, oni również się stawili, lecz trzymali się z boku, w kępie drzew w towarzystwie policjanta z Salzburga. Przyszli, żeby sprawdzić, czy zjawi się baronowa Hulenberg, lecz ta, chociaż hrabia utrzymywał, że była jego kochanką, nie przyszła.
- Trudno. Doprowadziła nieszczęsnego hrabiego do zatracenia i jestem pewien, że to jej śmiech słyszeliśmy, kiedy padł trupem. Nie uważasz, że powinna przynieść mu chociaż mały bukiet?
- Gdybym nie był pewien, że nadal tu jest, myślałbym, że wyjechała pomimo mojego zakazu - stwierdził Schindler. - Okiennice w domu są pozamykane. Ale z kominów wydobywa się dym.
- Lepiej by pan postawił tam kilku swoich ludzi - zasugerował Adalbert. - Może doprowadziłaby pana do brata? Jeśli naprawdę łączą ich więzy krwi, wątpię, czy zostawi mu cały łup. U tych ludzi zaufanie nie należy do rodzinnych zalet.
- Myślałem o tym, ale ona jest zbyt przebiegła, aby popełnić taki błąd. Z pewnością będzie się pilnować... przez jakiś czas.
Tymczasem grabarze przysypali trumnę ziemią i położyli na niej wieńce z chryzantem, liści i pereł, a uczestnicy udali się do wyjścia, składając hrabinie kondolencje, które były tyle wylewne, co pozbawione szczerości. Ona sama oddaliła się, rozmawiając z księdzem, który po ceremonii dołączył do niej, chroniąc się przed deszczem pod szeroką czaszą parasola.
- Zastanawiam się, czy chociaż jedna z tych osób żałowała zmarłego - rzucił Aldo.
- Chyba za bardzo się pośpieszyliśmy - mruknął Schindler, kiedy w trójkę wychodzili z cmentarza. - Widzicie samochód, który zatrzymał się przed autem hrabiny? To ten sam, który zatrzymaliśmy tamtej nocy.
W środku siedziały dwie osoby: szofer i kobieta na tylnym siedzeniu. Czekali, aż uczestnicy pogrzebu się rozejdą.
- Chciałbym się jej przyjrzeć - rzekł Aldo. - Wracajcie beze mnie, dogonię was.
Aldo dyskretnie zniknął i chowając się za wyjeżdżającym karawanem, ukrył się wśród grobów, po czym wrócił w pobliże krzaków rosnących niedaleko świeżej mogiły.
Nie musiał długo czekać. Nie minął kwadrans, jak zaskrzypiał pod czyimiś butami żwir w alejce i po chwili ukazała się na niej kobieta z bukietem nieśmiertelników. Miała na sobie futro z nutrii, a na jasnych, misternie upiętych włosach mały, brązowy kapelusik ukryty pod czarującym parasolem. Widząc, że grabarze skończyli robotę, zbliżyła się do mogiły, uczyniła znak krzyża i zagłębiła się w modlitwie.
Morosini ze swojego miejsca widział ją dość dobrze, by nie wątpić w jej pokrewieństwo z Anielką i jej ojcem. Zwłaszcza z nim! Te same rysy twarzy, ten sam arogancki, wydatny nos, te same blade, zimne oczy...
Baronowa pomodliła się, po czym nagle popatrzyła w prawo i w lewo, jakby sprawdzając, czy nikt jej nie obserwuje. Upewniwszy się, że w pobliżu nie ma żywego ducha i słychać tylko wiatr w gałęziach drzew, uklękła, odłożyła bukiet i mufkę, i jęła kopać ręką w świeżej ziemi obok kwiatów. Aldo wstrzymał oddech i wyciągnął szyję, zastanawiając się, co się dzieje.
Baronowa sięgnęła do wnętrza mufki, wyjęła z niej jakiś przedmiot i wsunęła go pod wieńce, po czym dźwignęła się z kolan i skierowała ku bramie cmentarza.
Książę nie poruszył się nawet o milimetr. Moknąc w strugach deszczu, tkwił na miejscu podobny do kamiennego anioła z sąsiedniego grobu, dopóki nie usłyszał odgłosu silnika. Baronowa odjeżdżała. Wtedy dopiero opuścił kryjówkę. Sprawdził, czy nikogo nie ma w pobliżu, schylił się i zaczął przeszukiwać ziemię w pobliżu kwiatów. Baronowa nie przyszła się modlić za duszę mężczyzny, którego kochała, lecz aby coś schować w świeżej jeszcze mogile...
Okazało się odnalezienie tu czegokolwiek jest trudniejsze, niż przypuszczał. Wprawdzie ziemia była miękka, ale baronowa musiała ów przedmiot wetknąć naprawdę głęboko. Wreszcie wyczuł palcami kształt przypominający pierścień.
Szarpnął i wyciągnął pistolet.
W grobie zamordowanego baronowa Hulenberg ukryła narzędzie tej zbrodni.
Aldo zawinął znalezisko w chusteczkę, wsunął do obszernej kieszeni płaszcza i ruszył do bram cmentarza. Zdobył dowód, którego tak im brakowało. Kule wyciągnięto podczas autopsji z ciała musiały zostać wystrzelone z tej oto broni.
Nagle, przypomniawszy sobie, że Schindler miał wyjechać do Salzburga, książę rzucił się biegiem przed siebie.
Dzięki Bogu, kiedy dotarł przed posterunek policji, auto komisarza jeszcze tam stało.
- Czy możemy spokojnie porozmawiać? - spytał zziajany. Schindler otworzył drzwi prowadzące do małego biura i odparł:
- Tędy!
Komisarz z zapartym tchem obserwował, jak Morosini rozwija zabłocony pakunek. Kiedy wreszcie broń ujrzała światło dzienne, oczy policjanta zalśniły.
- Gdzie pan to znalazł?
- Baronowa zrobiła mi prezent, nawet o tym nie wiedząc! - odparł Morosini.
I opowiedział komisarzowi, co widział na cmentarzu.
- Obawiam się, że chwycił go pan gołą ręką - burknął Schindler.
- Oczywiście, że nie! Wyciągnąłem go za cyngiel i włożyłem do chusteczki, ale wątpię, czy znajdzie pan odciski palców. Baronowa Hulenberg nosiła rękawiczki, a mokra ziemia usunęła wiele śladów.
- To się jeszcze okaże! Oddał nam pan wielką przysługę, ale to nie koniec; musi się pan stawić na przesłuchanie. Tylko pan widział, jak baronowa ukrywa broń.
- Chce pan powiedzieć: jej słowo przeciw mojemu? Nie, nie widzę przeszkód. Ale zadaję sobie jedno pytanie...
- Założę się, że to samo, które ja sobie stawiam! Gdzie został ukryty pistolet zaraz po morderstwie. Samochód przeczesaliśmy zbyt dokładnie, by go nie zauważyć...
- Ale nie przeszukał pan pasażerów.
- Baronowa pokazała nam mufkę i zawartość torebki. A nawet zdjęła futro, żeby udowodnić, że niczego nie ukryła pod dopasowaną sukienką.
- Ale przecież pistolet musiał gdzieś być, ponieważ ci ludzie nie spodziewali się policji. Albo Solmański miał go przy sobie, a to znaczy, że na pańskich oczach skontaktował się z siostrą.
Okrągła twarz Austriaka nagle przybrała wyraz przygnębienia. Nie spodobało mu się zwłaszcza to „na pańskich oczach".
- Jest jeszcze jedno rozwiązanie - mruknął - którego z pewnością użyje adwokat baronowej: że to pan był w posiadaniu broni. Jak pan słusznie zauważył, jej słowo przeciw pańskiemu. Z tym, że pan jest obcokrajowcem...
- A czyż ona nie jest cudzoziemką?
- Jest Polką, a Polska należała z racji zaborów do cesarstwa austrowęgierskiego.
Aldo uczuł wzbierający w nim gniew.
- I uważa pan, że Polacy są wam za to wdzięczni? Nie więcej niż my, wenecjanie, których miasto zajmowaliście bezprawnie. Miałem okazję poznać na własnej skórze w więzieniu waszą gościnność podczas wojny. A zatem, mamy równe szanse. Tym bardziej że jego prawdziwe nazwisko brzmi: Orczakow i jest Rosjaninem. A teraz, żegnam, Herr Polizeidirectorl
Aldo chwycił kapelusz, który wcześniej położył na krześle, wcisnął go na głowę i ruszył do drzwi, ale od progu rzucił jeszcze:
- Niech pan nie zapomina, że byłem w aucie pani von Adlerstein, kiedy Golozieny został zabity. Hrabina jest tego świadkiem! I dam panu pewną radę: pisząc do komisarza Warrena, proszę go spytać o sztuczki przydatne podczas prowadzenia śledztwa! Mogą się panu przydać!
* * *
- Nie powinieneś mu tego mówić! - złajał przyjaciela Adalbert, z którym książę spotkał się w hotelu. - Nie dość, że nie przepada za nami, to gdybyśmy nie wypadli dobrze w Rudolfskrone, moglibyśmy mieć nieprzyjemności...
- Jeszcze tylko tego brakowało - burknął Morosini. - Posłuchaj, mój druhu, zrobisz, co chcesz, lecz ja, gdy tylko odpowiem na pytania sędziego śledczego, czy jak go tutaj zwą, pożegnam się z paniami i wrócę do Wenecji. Wtedy postaram się skontaktować z Szymonem.
- Ja też nie będę przedłużał swojego pobytu. Przy takiej kiepskiej pogodzie... Ale co do naszych kasztelanek, to nie my pierwsi powiemy im do widzenia. Mam zaproszenie na jutrzejszą kolację - dodał, wyciągając z kieszeni elegancki, grawerowany bilecik. - Jak widzisz, jest prawie oficjalne... i mamy się stawić w strojach galowych! Jest też mniej oficjalny dopisek, że damy te na prośbę księżniczki zdecydowały się wrócić do Wiednia.
- Na prośbę Elzy? - jęknął Morosini. - Powiedziałem jej, że muszę wracać do stolicy, aby kontynuować leczenie. Stawiam dziesięć do jednego, że mnie poprosi, bym z nią jechał!
- Sądzę, że się mylisz i że przeciwnie, hrabina szykuje ci wyjście bezpieczeństwa. Bo po co ta wystawna kolacja?
- Przypominam, że Elza wspominała o kolacji zaręczynowej. Ale ja nie zamierzam się zaręczać. Elza, chociaż jest urocza, nie stanowi obiektu moich westchnień. Poza tym ona ma tyle lat, co ja... A jeśli się ożenię, to dlatego, żeby mieć dzieci.
- Czyli ożenisz się z brzuchem, jak mawiał Napoleon? Jakie to przyjemne i romantyczne powiedzieć coś takiego zakochanej kobiecie! Ja jednak myślę, że nie masz się czego obawiać. Ona chce wyjść za Franza Rudigera, a nie zamierzasz chyba zmieniać nazwiska? Cóż, wpadnę do Lizy, żeby się dowiedzieć, jak się mamy zachowywać.
- Nigdzie nie pójdziesz! Możesz przecież zatelefonować! To znacznie wygodniejsze, zwłaszcza przy takiej pogodzie pod psem.
Widząc pochmurne oblicze przyjaciela, Adalbert roześmiał się od ucha do ucha.
- Dlaczego nie chcesz, żebym do niej poszedł? Można by rzec, że ci to nie w smak?
- Wcale nie, ale jeśli Liza ma nam coś do powiedzenia, będzie wiedziała, jak to zrobić!
Adalbert otworzył usta, by odpowiedzieć, lecz zamilkł w pół słowa. Dobrze znał humory przyjaciela. W takich chwilach nieroztropnie było droczyć się z lwem, głaszcząc go pod włos. Uznawszy, że lepiej będzie zejść mu z oczu, rzucił od niechcenia:
- Idę na gorącą czekoladę do Zaunera. Idziesz ze mną?
Po czym wyszedł, nie czekając na odpowiedź, ponieważ ją znał.
Gwałtowne wyjście Morosiniego przyniosło oczekiwany skutek albo komisarz policji z Salzburga był bardziej zdeterminowany, niż na to wyglądał. W każdym razie jeszcze tego samego wieczoru baronowa Hulenberg została aresztowana razem ze swoim szoferem. Po wyjściu księcia Schindler udał się do niej z nakazem aresztowania. Bez trudu znaleziono parę mokrych, powalanych ziemią rękawiczek i odkryto, że pod fałszywą tożsamością kierowcy ukrywa się kryminalista. Aldo został wezwany do złożenia oficjalnych zeznań.
Ponieważ nie lubił ranić ludzi, przeprosił komisarza za swoje wcześniejsze zachowanie i pogratulował mu.
- Mam nadzieję - dodał - że wkrótce zaaresztuje pan jej brata. Jest bardzo niebezpieczny i ma poszukiwane klejnoty.
- Obawiam się, że już siedzi w Niemczech... Granica przebiega blisko Salzburga. Możemy wysłać za nim międzynarodowy list gończy, ale, biorąc pod uwagę anarchię, w jakiej pogrążona jest Republika Weimarska, nie mam wielkiej nadziei na powodzenie.
- W krajach Europy Zachodniej policja działa bardzo skutecznie.
- Zwłaszcza w Anglii - dorzucił komisarz Schindler z głupia frant.
I tym sarkazmem zakończono rozmowę...
Następny dzień wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Monotonię przerwało jedynie nadejście listu z Wenecji, który wywołał zaniepokojenie Morosiniego. Było to kilka linijek skreślonych ręką Hieronima Buteau, który pytał, czy książę długo jeszcze zamierza bawić w Austrii. Wszyscy domownicy byli co prawda zdrowi, niemniej życzyli sobie, by nie odkładał powrotu w nieskończoność. Właśnie ten niewinny ton zaniepokoił Aida. Zbyt dobrze znał swego pełnomocnika -Hieronim nigdy nie pisałby po próżnicy. W na pozór obojętnym tonie książę wyczytał wołanie o pomoc.
- Mam wrażenie, że w domu dzieje się coś złego i że Buteau nie ma odwagi mi o tym napisać otwarcie - rzekł do Adalberta.
- Możliwe, ale i tak miałeś wkrótce wyjechać.
- Za dwa, może trzy dni. Po jutrzejszej kolacji nie zostanie tu już nic więcej do roboty.
- Wspaniale! Zawiadom Buteau, że wracasz.
- Tak! Zadzwonię do niego!
Na połączenie z Wenecją trzeba było czekać co najmniej trzy godziny, a zbliżała się już piąta po południu. Widząc zdenerwowanie przyjaciela, VidalPellicorne zaproponował sprawdzone panaceum, a mianowicie ciastka i gorącą czekoladę u Zaunera. Co prawda pogoda nadal nie zachęcała do spacerów, lecz hotel leżał niedaleko.
- Nie ma nic lepszego od odrobiny słodyczy, aby życie wydało się przyjemniejsze - rzekł archeolog, który był wielkim łakomczuchem. - To lepsze od alkoholu.
- Tak jakbyś nie lubił się napić! Lepiej byś się przyznał, że masz dość tutejszej kuchni. Jeśli się najesz słodkości, nie będziesz głodny na jutrzejszej kolacji.
- Skubniemy co nieco i spędzimy noc w barze. Jeśli nic ci to nie mówi, to zostań. Ja idę! Ten Zauner to istny Mozart bitej śmietany!
Jak zwykle wieczorem w słynnej ciastkarni kłębił się tłum, lecz archeologowi udało się znaleźć w głębi sali wolny stolik i dwa krzesła.
Był tu też Fritz Apfelgrune. Siedział w kącie między zasłoną z grawerowanego szkła a grubymi jejmościami, które gadały jak nakręcone, pochłaniając przy tym górę ciastek. Młodzieniec melancholijnie skubał łyżeczką krem czekoladowy. Oparty łokciami o blat stołu, z głową schowaną w ramionach, przedstawiał żałosny widok, co obu przyjaciół wręcz uderzyło. Podczas gdy Aldo został przy stoliku, Adalbert podszedł do młodzieńca, na którego twarzy widać było ślady łez.
- Co się stało, Fritz? Wygląda pan na zmartwionego.
- Och... jestem zrozpaczony! Proszę usiąść!
- Dziękuję, może przysiadzie się pan do nas? Czy będziemy mogli panu pomóc?
Fritz, nie odpowiedziawszy, zabrał swój krem i dał się poprowadzić VidalPellicorne'owi, podczas gdy Aldo szukał trzeciego krzesła.
- Proponuję napić się kawy - poradził, kiedy wreszcie usiedli. - Dobrze panu zrobi.
Fritz spojrzał na niego jak zbity pies.
- Wypiłem już dwie... i zjadłem sześć ciastek. Teraz zabieram się do kremu.
- Do czego pan zmierza? Chce pan dostać niestrawności? Śmierć z przejedzenia jest długa i bolesna.
- To co ma począć? Może strzelić sobie w łeb?
- Co się z panem dzieje? Zawsze był pan wesoły jak skowronek!
- Ze mną już koniec. Nareszcie zrozumiałem, że Liza mnie nie kocha, nigdy mnie nie pokocha... a nawet, że mnie nienawidzi!
- Powiedziała to panu? - spytał Adalbert.
- Nie, ale dała mi to do zrozumienia. Denerwuję ją i drażnię. Jak tylko wejdę do pomieszczenia, w którym ona się znajduje, natychmiast wychodzi... A poza tym ma kogoś!
- Kogo?
- Wszystko przez tę całą Elzę, która nie wiedzieć skąd się wzięła! Nigdy o niej nie słyszałem, a teraz panoszy się w całym domu. Jest traktowana jak księżniczka. Liza uważa, że należą się tej kobiecie najwyższe względy, a mnie nienawidzi. A przecież zawsze jestem dla tej Elzy uprzejmy.
- Pan się myli, nie ma żadnego powodu do nienawiści. Czyż nie przyczynił się pan do jej uratowania?
- Och, Elza nic o tym nie wie! Traktuje mnie jak niepotrzebny mebel, a nie dalej jak dziś rano spytała, czy moim jedynym zajęciem jest przytłaczać Lizę miłością, której ona nie chce. Powiedziała też, że lepiej bym zrobił, wyjeżdżając, zanim mi się jasno powie, że jestem zbędny...
- A Liza i pańska ciotka zgadzają się z nią?
- Nie wiem. Nie było ich tutaj, ale nie sądzę, by się nie zgadzały. Zawsze trzymają się razem i kiedy przyjeżdżam, traktują mnie jak małego chłopca, który uciekł guwernantce. Czekam tylko, kiedy mi powiedzą, żebym poszedł bawić się gdzie indziej !
- Trzy kobiety razem, sam pan rozumie... Muszą mieć sobie dużo do powiedzenia - skomentował Aldo. - To normalne, że czuje się pan trochę zagubiony.
- Mogłyby przynajmniej pozwolić sobie towarzyszyć podczas przechadzek.
- Chodzą na spacery? W taką niepogodę?
- Och, deszcz Elzie wcale nie przeszkadza! Chce wychodzić zawsze i to na długie spacery. Twierdzi, że to konieczne dla zdrowia, ale żąda, by Liza jej towarzyszyła. Wczoraj, po pogrzebie, udały się aż do wodospadu
Hohenzollernów. Liza była zmęczona, ale nie Elza. A dzisiaj chciała tam wrócić... Po południu znowu udały się na przechadzkę, sam nie wiem gdzie... Ona musi być obłąkana!
Tym razem Aldo nie odpowiedział. Myślał o innej niezrównoważonej kobiecie, którą nazywano „wędrującą cesarzową". Ona również urządzała uciążliwe marsze, wyciskające ostatnie poty z dam dworu.
- Czy Elza odżywia się odpowiednio?
- Ciekawe, że pan o to pyta. Od kiedy przebywa w zamku, prawie nic nie je, co bardzo martwi ciotkę Vivi. Słyszałem nawet, jak mówiła do Lizy, że od czasu porwania Elza bardzo się zmieniła... A kiedy zostaje w domu, spędza całe godziny na wpatrywaniu się w popiersie cesarzowej Sissi, które stoi w biurze ciotki Vivi. To prawda, że jest do niej podobna. Czy właśnie to chce podkreślić?
- Trzeba mieć nadzieję, że jej to przejdzie po powrocie do Wiednia. Cesarzowa nie lubiła stolicy i jeśli Elza nadal będzie się tak zachowywać, trzeba ją będzie przenieść gdzie indziej. Pan mieszka w Wiedniu, a Liza nie może przez całe życie snuć się za nią jak cień. Wyjedzie...
- Ja także! - przerwał Morosiniemu Fritz. - Jeszcze nie wiem dokąd, ale wyjadę...
- A może by pan pojechał ze mną do Wenecji? - zaproponował Morosini. - To by pomogło panu oderwać się od tego wszystkiego.
Słowa księcia podziałały na sfrustrowanego młodzieńca jak czary. Jego smutna twarz pokraśniała, jakby padł na nią promień słońca.
- Zabrałby mnie pan... ze sobą? Do pana?
- Do mnie! U mnie jest bardzo przyjemnie i mam doskonałą kucharkę, którą dobrze zna Liza. Będzie pan mógł z nią rozmawiać o kuzynce, a z panem Buteau, moim dawnym nauczycielem, szlifować francuski.
Wydawało się, że Fritz rzuci się księciu na szyję. Opanowawszy radość, podziękował gorąco, dokończył krem i się pożegnał. Spieszno mu było rozpocząć przygotowania do podróży i ogłosić nowinę. Adalbert patrzył na niego z rozbawieniem.
- Co to, bawisz się teraz w dobrego samarytanina? I to wobec Austriaka?
- Dlaczego nie? Ten chłopiec nie odpowiada za miejsce urodzenia, a poza tym, jeśli chcesz wiedzieć, uważam, że jest wielce zabawny. Zwłaszcza kiedy mówi po francusku. * * *
Po skromnej kolacji - Adalbert wcześniej najadł się ciastek - panowie udali się do baru, gdzie mieli czekać na połączenie telefoniczne z Wenecją. Oprócz barmana, wiekowej pary popijającej napar ziołowy oraz starszego pana, który za rozłożoną gazetą wychylał sznapsa za sznapsem, w sali nie było nikogo. Po drugim koniaku, kiedy Aldo zaczął już tracić cierpliwość, został poproszony do telefonu; dochodziło wpół do dziesiątej.
Książę, ku swemu zdziwieniu, usłyszał w słuchawce wzburzony głos Ceciny. Kucharka nigdy nie odpowiadała na telefony - nie cierpiała tego! Była w bardzo złym humorze.
- Ach, to ty... - rzuciła niby od niechcenia, nie okazując radości. - Nic mogłeś zadzwonić wcześniej?
- Nie pracuję wszak w centrali! A gdzie są inni?
- Pan Buteau udał się na kolację do mecenasa Massarii. Mój stary Zachariasz ma grypę i leży w łóżku. Co do młodego Pisaniego, ciągle gdzieś lata z miss Campbell. To by było wszystko. A co byś chciał wiedzieć?
- Co się stało! Dostałem niepokojący list od Hieronima.
- Coś takiego! Trudno powiedzieć, żebyś się nami zbytnio przejmował ostatnimi czasy! Jego Wysokość znika i nawet gdyby się u nas paliło, nie kiwnąłby palcem! A do tego...
Morosini wiedział, że jeśli nie przerwie potoku jej słów, kucharka zagada go na śmierć i będzie musiał zapłacić astronomiczny rachunek.
- Przestań, Cecino! Nie dzwonię, żeby wysłuchiwać twojego sarkania! Powiedz mi, co się stało?
- Co się stało? Jak tylko wrócisz, ja odchodzę! Już ci raz powiedziałam: albo ona, albo ja!
- O kim ty mówisz?
- No przecie, że o ślicznej Anielce! Nie wiem, po co wydałeś pieniądze, żeby ulokować ją u Moretti, skoro ona cały czas plącze się po naszym domu! Nie mogę zrobić kroku, a już mam ją za plecami, a na dodatek miesza się do wszystkiego!
- Ale co ona u nas robi?
- O to musisz zapytać swego sekretarza! Zadurzył się w niej! Chodzi za nią jak tresowany piesek, je jej z ręki i są po imieniu!
- Czyżby śmiał...?
- Nie złapałam ich na gorącym uczynku, ale widząc, jak się prowadzają, to by mnie wcale nie zdziwiło! Powiadam ci, ona się tu po prostu panoszy! Pana Buteau doprowadza to do białej gorączki, ale biedaczek nie potrafi niestety zapanować nad sytuacją.
- Wracam za dwa, trzy dni i możesz być pewna, że zrobię z tym porządek! A czy były jakieś podejrzane wizyty? -dodał, przypomniawszy sobie uwagi Anielki na temat polskich rewolucjonistów.
- Jeśli masz na myśli rzezimieszków ze sztucerami i nożami w zębach, to nie.
- Dobrze. A teraz posłuchaj mnie uważnie. Nie dzwoniłem i nie wiesz, że wracam. Zrozumiałaś?
- Chcesz ich zaskoczyć? Nie uda ci się!
- Dlaczego?
- A dlatego, że twój sekretarz płaci pewnemu chłopakowi za wychodzenie na stację, kiedy przyjeżdżają pociągi dalekobieżne!
- A to ci dopiero! Zakochany, lecz ostrożny! Ale ja wracam autem; kupiłem fiata i zostawię go u Ólivettiego... A teraz, Cecino, wracaj do męża i śpij dobrze!
Myśl o powrocie do Wenecji autem przyszła mu do głowy nagle. Tak będzie prościej, tym bardziej że miał zabrać ze sobą Fritza. Nie podobało mu się zachowanie Anielki, a jeszcze mniej tego młodego bęcwała, który wpadł w jej sidła.
- Jutro wyjeżdżam! - zawiadomił Adalberta, informując go o sytuacji w domu. - Zaczyna mnie dziwić zachowanie
Anielki. Zjawia się, błagając, żeby ją ukryć, uratować przed wrogami, a kiedy znajduję dla niej schronienie, ona zaczyna się panoszyć u mnie w pałacu!
- Kiedyś nie byłbyś na nią zły...
- Owszem, ale tamte czasy dawno minęły! To skądinąd piękne stworzenie skrywa zbyt dużo cienia, niedomówień i zbyt wiele ciemnych spraw! Ma też zbyt wielu adoratorów Zaczynam się jej obawiać i nie jestem pewien, czy jeszcze żywię do niej choć trochę sympatii!
- Jej się chyba wydaje, że nadal jesteś w niej śmiertelnie zakochany.
Przypominam ci, że instalując się u ciebie, mieniła się twoją narzeczoną!
- Ale szybko wybiłem jej to z głowy!
- Tak sądzisz? Przysiągłbym, że nadal zamierza zostać księżną Morosini.
- Zadając się z moim sekretarzem? To nie jest dobry sposób.
- To tylko zwykłe przypuszczenie. Trudno ci będzie się jej pozbyć...
- Chyba że uda mi się schwytać jej ojca lub, jeszcze lepiej, zabić go!
Vidal-Pellicorne przyglądał się przez chwilę napiętej twarzy przyjaciela, rysom wyostrzonym przez złość, wysokiej, nonszalanckiej sylwetce i tryskającemu energią spojrzeniu, tak często zabarwionemu humorem lub ironią.
Nawet jeśli jest dwadzieścia lat starszy od Anielki - pomyślał - trudno się oprzeć takiemu mężczyźnie... A na dodatek, wielkiemu arystokracie!
* * *
Tej listopadowej nocy willa Rudolfskrone, rozświetlona blaskiem tysiąca świec, jarzyła się niczym relikwiarz w głębi krypty. Zdawała się czekać na jedną z tych nocnych uroczystości, uroczych i wyrafinowanych, jakie organizowano w dawnych czasach. Ale kiedy punktualnie o ósmej mały czerwony amilcar zatrzymał się przed zamkiem, na podjeździe nie stało ani jedno auto.
- Myślisz, że jesteśmy jedynymi zaproszonymi? - spytał Adalbert, kiedy po wyłączeniu silnika dały się słyszeć dźwięki walca Lannera.
- Mam taką nadzieję! Jeśli komedia z zaręczynami ma trwać nadal, wolę, żeby było jak najmniej świadków.
Służący w amarantowej liberii już otwierał drzwi auta, podczas gdy drugi, uzbrojony w srebrny świecznik, czekał w pogotowiu, aby poprowadzić gości na wielkie schody.
- Pani hrabina oczekuje panów w salonie - oznajmił uroczyście.
Wydawało się, że na ten wieczór zerwano wszystkie kwiaty w okolicy. Wszędzie było ich pełno i obaj panowie zrozumieli, dlaczego nie widzą bukietu białych róż, który posłali do zamku po południu. Kwiaty otaczały wielkie kandelabry z brązu płonące tysiącem świec, wypełniały kosze ustawione na galerii i wzdłuż marmurowej poręczy schodów. Za sprawą kwiatów i płomieni świec migających złotym blaskiem wszystko skąpane było tego wieczoru w baśniowej, nierealnej atmosferze. Aldo nie wiedział jednak, czy jest mu ona miła, czy nie. Przejęty był myślą, że znowu będzie musiał grać krępującą rolę zakochanego i to przed najbardziej wymagającą publiką, jaką można sobie wyobrazić.
- Albo zagram zbyt dobrze i ona pogardzi moim talentem, albo źle i wtedy uzna, że jestem śmieszny.
- Rozchmurz się! - szepnął Adalbert. - Wyglądasz, jakby cię prowadzono na szubienicę.
Szczęściarz, który może się oddać prostej przyjemności spędzenia chwili u boku kobiety, którą kocha - pomyślał Morosini. Nie ulegało wątpliwości, że Pellicorne był zakochany w pannie Kledermann.
- Bo właśnie tak się czuję... - wymamrotał pod nosem. Na dole wysokich schodów powitał ich Józef, wspaniale prezentujący się w ubraniu z amarantowego weluru. Poprowadził gości do salonu, lecz w połowie schodów zatrzymał się, by rzec:
- Boże, byłbym zapomniał! Książę, panna Liza poleciła mi przygotować dla pana niespodziankę...
Jeszcze tylko tego brakowało!
- Niespodziankę? Jakiego rodzaju?
- Nie wiem, Ekscelencjo, lecz sądzę, że musi to być coś ważnego, skoro nakazano mi pana uprzedzić.
- Dziękuję, Józefie!
Podczas tej krótkiej wymiany zdań ani jeden, ani drugi mężczyzna nie zauważył białej, zwiewnej sylwetki opartej o balustradę piętro wyżej.
Salon znajdował się przed jadalnią. Zdobiły go freski w stylu włoskim o prostej fakturze, które nie przyciągnęły uwagi Morosiniego. Skupił ją całą na starej damie czekającej pośrodku pokoju w pobliżu wielkiego, stojącego na podłodze naczynia z chińskiej porcelany w zielonym kolorze i wypełnionego pękami białych róż.
- Są wspaniałe! - rzekła, uśmiechając się i podając upierścienioną dłoń do pocałunku.
Leciwa dama była równie wspaniała. W jej uszach błyszczały diamentowe kolczyki, na czarnej koronkowej sukni z wysokim kołnierzem lśniła diamentowa kolia, a w upiętych wysoko włosach pysznił się diadem z cienkich, błyszczących sopelków.
Aldo szuka! wzrokiem Lizy. Zauważywszy to, babka uśmiechnęła się.
- Jest z Jej Wysokością, której pomaga się ubrać. Aldo zmarszczył brwi, podczas gdy brwi Adalberta się uniosły.
- Jej Wysokość? - spytał. - Czy tak się mamy do niej zwracać?
- Obawiam się, że tak. Moi drodzy przyjaciele, muszę was uprzedzić, że od chwili ocalenia Elza nie jest sobą. Stało się coś niejasnego i uważam, książę, że znajdzie ją pan zmienioną od czasu waszego ostatniego spotkania...
- Czy to znaczy, że nie muszę już grać mojej roli? - spytał z nadzieją Morosini.
- Szczerze mówiąc, nie wiem... - wyszeptała dama ze smutkiem. - Ani raz nie wspomniała o panu i nie żądała spotkania... Natomiast zaczęła domagać się względów, szacunku i honorów godnych wysoko postawionej osoby, a my nie mamy odwagi jej ich odmówić. Właściwie powinna mieć do nich prawo! Sądzę - dodała, zwracając się do siostrzeńca - że Fritz już wam o tym mówił?
- Istotnie - odparł Adalbert. - Sądzimy obaj, że starając się wskrzesić babkę, cierpi na to, co w psychiatrii zwie się transferem. Powinien pan zwrócić się o opinię do słynnego doktora Freuda po powrocie do Wiednia.
- Myślałem już o tym... Jeśli uda się nam mu ją przedstawić.
- Czy to ona prosiła panią o urządzenie tego wystawnego wieczoru? - spytał Aldo.
- Tak. Dziwny wieczór, tyle przygotowań, a będzie nas tylko sześcioro, lecz ona się spodziewa, że przybędą postaci, które od dawna są już tylko cieniami. Nawet stół nakryto dla dwudziestu osób...
Słysząc to, Fritz nie wytrzymał. Do tej pory, po przywitaniu się, stał w kącie z oczami wbitymi w ziemię, wiercąc obcasem dziurę w dywanie.
- Dlaczego nie nazwać rzeczy po imieniu? Jest obłąkana! A ty, ciociu Vivi, popełniasz błąd, ulegając jej manii, co tylko może pogłębić jej chorobę!
- Czy mógłbyś się uspokoić? To tylko jeden wieczór... tylko jeden. Zresztą, sama to powiedziała: kolacja pożegnalna!
- Z kim, z czym?
- Może z Ischi... Dowiedziała się, że jutro wyjeżdżamy. Może z czym innym, ale nie miałam odwagi, by jej odmówić, a Liza jest mego zdania.
- Och, jeśli Liza się zgadza, to...
Nagle Fritz przestał się interesować tym tematem i zajął się kieliszkiem szampana, który służący podał mu na tacy.
Józef otworzył szeroko drzwi salonu i oznajmił silnym głosem:
- Jej Cesarska Mość!
W drzwiach ukazała się Elza w białej sukni w odcieniu kości słoniowej, z długim trenem, jakie nosiło się na początku wieku: morze satyny i koronek Chantilly* udrapowanych małymi różyczkami. Podobny koronkowy szal podtrzymywał wysoko upięte włosy. Na długiej szyi pysznił się diadem z opali i diamentów, który mógł należeć tylko do pani von Adlerstein.
* Chantilly — miejscowość we Francji, od XVIII w. stynąca z produkcji jedwabnych koronek klockowych (przyp. red.).
Trzej mężczyźni zgięli się w ukłonie, a hrabina, pomimo chorej nogi, wykonała doskonałego reweransa, przechodząc samą siebie. Kiedy Aldo i Adalbert się wyprostowali, nagle zamarli z wrażenia: w głębi dekoltu księżniczki, podobnie jak tamtego wieczoru w operze, błyszczał opal w oprawie z diamentów.
Morosini szukał wzrokiem Lizy, która szła trzy kroki z tyłu. Odpowiedziała mu nieznacznym skinieniem głowy: a więc to była ta zapowiedziana niespodzianka! Musiał przyznać, że niesamowita... Pomimo zaskoczenia Aldo zauważył, że Liza wygląda czarująco w sukni z zielonomigdałowego tiulu uszytej na starą modłę. Strój ten w pełni uwydatniał jej czarującą szyję, kształtne ramiona i dumną pierś.
Elza, trzymając w dłoni wachlarz, do którego przypięta była srebrna róża, podeszła prosto do hrabiny i pomogła jej wstać.
- Nie pani, moja droga! - zaprotestowała uprzejmie. Po czym, zwracając się do trzech panów stojących w jednej linii, wyciągnęła dłonie do Morosiniego. - Drogi Franz! Czekałam na ten wieczór z taką niecierpliwością! Od tej pory wszystko rozpocznie się na nowo, prawda?
Słaba nadzieja, którą żywił skrycie fałszywy Rudiger, prysła jak bańka mydlana. Elza ciągle widziała w nim utraconego narzeczonego. Pomimo to pochyli! się nad podaną mu dłonią, szepcąc, że jest niezmiernie szczęśliwy, i dodając kilka zdawkowych uprzejmości.
Lecz ona już go nie słuchała, kierując całą uwagę na Adalberta. To pozwoliło księciu baczniej jej się przyjrzeć. Profil kobiety był tak podobny do profilu z popiersia stojącego w małym salonie, że księcia przeszył dreszcz. Jednak kilka szczegółów: kształt powiek, zmarszczka w kąciku ust, zdradzało, że to inna osoba. Gdyby nie szrama na policzku, ta kobieta mogłaby wzbudzić powszechny entuzjazm, kazać wierzyć w cudowne wskrzeszenie, być może nawet wywołać zamieszki. Koronki, pod którymi ukrywała się w miejscach publicznych, stanowiły nie tylko schronienie dla zranionej próżności. Były również niezbędne w kraju, w którym nie trzeba dużo, by rozpalić wyobraźnię, kiedy w grę wchodził członek dawnej rodziny cesarskiej...
Należało jeszcze wyjaśnić historię opalu...
Aldo podszedł do Lizy, która stojąc z dala od Elzy, pieściła palcami jedną z róż wielkiego bukietu.
- Jak udało się panu znaleźć tak piękne kwiaty?
- Jestem szczęśliwy, że się pani podobają! Lecz to, co mnie najbardziej cieszy, to fakt, że klejnoty nie zniknęły razem z Solmańskim. Czy wyjęła pani opal, zanim pozwoliła im się ulotnić?
- To Elza je zabrała, jeszcze zanim została porwana. Po powrocie z Wiednia wbiła sobie do głowy, że jeśli zatrzyma przy sobie opal cesarzowej, nie spotkają więcej żadne nieszczęście.
- I pozwolono go jej zatrzymać?
- Nie, gdyż strażnicy obawiali się stanu umysłu zakładniczki. Urządzili schowek w belce stropowej, ale Elza widziała ich przy pracy i kiedy została sama, zabrała klejnot i ukrywała przy sobie, aż do dziś. Jest bardzo zadowolona, że zagrała wszystkim na nosie...
- Zagrała na nosie? Nie byłbym taki pewien! A co, według pani, zrobi Solmański, kiedy zauważy brak opalu?
- Zadowoli się resztą skarbu. Ma wspaniałe perty i wiele innych, przepięknych sztuk biżuterii...
- A ja pani mówię, że tylko opal go interesuje, i to z powodów, które pani wyjawiłem.
- Rozumiem, ale on nie może tu wrócić. Policja z łatwością by go zwinęła.
- Tak, lecz pani jutro wyjeżdża. Proszę być pewną, że ten pomiot szatana dowie się o tym i wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa...
Liza żywym gestem zerwała różę i uniosła do ust. Jej półprzymknięte oczy zabłysły kpiną.
- A pan naturalnie ma rozwiązanie? - Ja? A jakież?
- Och, to proste! Przekazać panu opal! Czy to nie dla niego i tylko dla niego przyjechaliście tu razem z Adalbertem?
- Czy uważa mnie pani za tak podłego, że mógłbym wyrwać szalonej biedaczce to, co uważa za swój najdroższy talizman? Chociaż byłoby to najlepsze rozwiązanie. Elza, która wszystko straciła, miałaby z czego żyć, a zwłaszcza w razie kłopotliwej wizyty wystarczyłoby skierować uwagę na kupca, czyli na mnie, lecz jeśli...
- Podano do stołu, Wasza Cesarska Mość! Wiadomość obwieścił mocnym głosem Józef od progu jadalni, przerywając Aldowi, który widząc, jak Elza dostojnie zbliża się do stołu, podał ramię pani von Adlerstein. Tymczasem Adalbert o ułamek sekundy wyprzedził Fritza, sięgając do ręki Lizy; zakochanemu młodzianowi nie pozostało nic innego, jak zamknąć orszak.
Była to najbardziej niewiarygodna, niepokojąca i dziwna kolacja, w jakiej kiedykolwiek Morosini uczestniczył. Stół nakryto dla dwudziestu osób: naczynia z pozłacanego srebra, czeskie kryształy na koronkowym obrusie udekorowanym liliami, różami i wysokimi świecznikami z macicy perłowej w kandelabrach z kryształu. Nic innego prócz świec nie oświetlało obszernego salonu. Po obu końcach długiego stału stały fotele z wysokimi oparciami: dla pani i pana domu. Elza bez wahania zajęła pierwszy z nich, który zresztą Józef odsunął przed nią usłużnie. Aldo pochylił się i szepnął do hrabiny:
- Gdzie mam panią zaprowadzić?
- Sama nie wiem - wyszeptała. - To Elza rządzi tu dzisiejszego wieczoru... Chciałam jej zrobić przyjemność, lecz zaczynam się zastanawiać, czy nie popełniłam błędu.
Niepewność starej damy nie trwała długo: została uprzejmie poproszona, by usiadła po prawej stronie księżniczki. Przypuszczając, że, zgodnie ze zwyczajem, powinien zająć miejsce u jej boku, Aldo już miał to zrobić, kiedy dał się słyszeć głos Elzy:
- Proszę zaczekać! To miejsce nie jest przeznaczone dla pana! - Po czym, już nieco łagodniejszym tonem dodała: -Ależ, mój drogi, wydaje mi się, że powinieneś zająć miejsce naprzeciwko mnie. Czyż to nie nasze święto? Razem poprowadzimy uroczystość.
Aldo tak też uczynił. Elza wskazała Lizie miejsce z lewej, Adalbertowi z prawej strony, a młodemu Fritzowi, bardziej nadąsanemu niż zwykle, obok ciotki. Morosini siedział samotnie, oddzielony od innych szeregiem pustych krzeseł, mając nieprzeparte wrażenie, że nagle znalazł się przed wysokim trybunałem. Gdyby nie kwiaty i światła tańczące nad stołem, wrażenie to byłoby jeszcze silniejsze.
Rozłożył serwetkę i umieścił ją na kolanach.
Nikt nie śmiał na niego spojrzeć.
Posiłek zaczął się w grobowej ciszy. Gdzieś z głębi domu dobiegały stłumione dźwięki muzyki Mozarta. Chociaż marzeniem Aida było uciec od tego zaświatowego towarzystwa, starał się zachować spokój. Czuł, że zdarzy się coś niezwykłego.
Tam, za morzem kwiatów, Elza powoli smakowała zupę, z wyprostowaną głową i z oczami zwróconymi w próżnię. Od czasu do czasu, uśmiechała się, kiwała głową na lewo lub prawo, w stronę jednego z pustych krzeseł, jakby tam kogoś widziała. Wokół stołu nie ustawała cicha krzątanina lokajów.
Na drugie danie podano karpia po węgiersku. Nagle do uszu gości dobiegł metaliczny dźwięk sztućców odkładanych energicznie na talerz, po czym dał się słyszeć donośny, nerwowy, graniczący z krzykiem, głos Lizy:
- To niedopuszczalne! Co ma znaczyć ta ponura atmosfera? Czy nie mamy sobie nic do powiedzenia?
- Ależ, Lizo, proszę cię! - wyszeptała babka. - Nie wypada rozmawiać, kiedy Jej Wysokość sobie tego nie życzy...
Lecz do Lizy dołączył Fritz:
- Liza ma rację, ciociu Vivi! Po co gramy tę niedorzeczną komedię? Dlaczego Morosiniego posadzono na końcu stołu jak za karę? Niech pan usiądzie obok mnie, drogi książę, przynajmniej zjemy kolację w miłej atmosferze!
Ale wtedy z miejsca zerwała się Elza, miażdżąc nieszczęsnego młodzieńca królewską pogardą.
- To, żeś pan prostak, nie nowina! Co do tego człowieka, który niewątpliwie jest pańskim przyjacielem, proszę przyjąć do wiadomości, że posadziłam go tam, aby zobaczyć, jak daleko ośmieli się posunąć zuchwałość... i dokąd zmierza jego wstrętne szalbierstwo!
Na te słowa Aldo zerwał się na równe nogi, kilkoma susami przebiegł przez salę i zatrzymał się przed tą, która go w ten sposób oczerniła. Jego twarz była niewzruszona, lecz w oczach płonęła złość.
- Nie jestem ani prostakiem, ani zuchwalcem, ani oszustem...
- Naprawdę? A czy nadal będzie pan utrzymywać, że jest Franzem Rudigerem?
- Nigdy tak nie twierdziłem, pani...
- Niech pan powie, Wasza Cesarska Mość!
- Jeśli pani na tym zależy! A zatem, to Wasza Cesarska Mość uparcie chciała widzieć we mnie tego, którego opłakuje! Może powinienem był wyprowadzić panią z błędu, lecz wiedząc, jak straszne przejścia ostatnio panią dotknęły, obawiałem się, że
nie przeżyje pani kolejnego ciosu.
- To my, Elzo - włączyła się hrabina - poprosiliśmy księcia, by przyjął tę rolę, dopóki nie przyjdziesz do siebie. Och, moja droga, byłaś w takim okropnym stanie, tak nas przestraszyłaś! Nie opuszczała cię jedna myśl: że zostałaś uratowana przez tego, którego kochasz. Rozpoznałaś go! Chciałaś go widywać, rozmawiać z nim i byłaś przekonana, że to Franz... Bardzo nas to zasmucało, lecz jak mogliśmy odebrać ci tę iluzję, nie raniąc cię? Uważałaś nawet, że jest przystojniejszy niż dawniej...
- Chcecie powiedzieć, że jestem szalona?
- Nie - odparła łagodnie Liza - lecz minęło tyle lat, odkąd ostatni raz widziałaś Rudigera... A nie posiadając jego portretu, mogłaś, nie zdając sobie sprawy, zapomnieć jak wygląda jego twarz... - Jej nie można zapomnieć!
- A jednak się myliłaś! Kiedy zauważyłaś swą pomyłkę? Ciepły głos dziewczyny zdawał się działać jak balsam.
Kiedy Elza spojrzała na nią, jej oczy straciły wyraz zagubienia.
- Przed chwilą - odparła. - Kiedy przyszli nasi goście, stałam oparta o balustradę schodów... Chciałam... pierwsza go zobaczyć... I wtedy usłyszałam, jak Józef tytułuje go księciem i ekscelencją. Wtedy zrozumiałam, że jestem manipulowana, że wrogowie mojej rodziny, którzy mnie ścigają, znaleźli sposób, aby umieścić blisko mnie osobę, która miała zawładnąć moim umysłem i...
- Nie przesadzajmy! - nie wytrzymał Vidal-Pellicorne. - Z całym szacunkiem dla Waszej Wysokości, książę panią uratował, ryzykując własne życie!
- Jest pan pewien? No cóż, chciałabym w to wierzyć... Tego Aldo nie mógł już dłużej znieść.
- Droga hrabino - powiedział, kłaniając się przed gospodynią - sądzę, że dość już dzisiaj usłyszałem. Niech mi pani pozwoli odejść.
Nie miał czasu skończyć zdania, gdyż Elza uderzyła wachlarzem o stół z taka siłą, że pękł na pół.
- Nie ma mowy, żeby pan wyszedł bez pozwolenia! Mam kilka pytań. Pierwsze: kim pan jest?
- Jeśli pani pozwoli, ja to wyjaśnię - przerwała Liza uroczystym tonem. - Mam zaszczyt przedstawić Waszej Cesarskiej Wysokości księcia Aida Morosiniego, należącego do jednej z dwunastu, pochodzących od dożów, patrycjuszowskich rodzin, które stworzyły Wenecję. Dodam, że to człowiek odważny i lojalny... i z pewnością najlepszy przyjaciel, jakiego można mieć!
- I ja tak myślę! - poparł Lizę Vidal-Pellicorne, ale cały ten chór świadectw nie był w stanie przebić pancerza nieufności księżniczki, której spojrzenie, na nowo zmieszane, zdawało się oglądać jakąś niewidoczną scenę w głębi salonu.
- Wenecja nas nienawidzi!... Przeklina cesarza i cesarzową, moją drogą antenatkę!...
- Wenecja nigdy nie rzucała przekleństw ani obelg! -zaprzeczył Aldo. - Na ucisk odpowiadała ciszą. Chociaż przyznam, że milczenie narodu bywa straszne... Słowa niewypowiedziane i krzyki niewzniesione dźwięczą w wyobraźni tego, do którego są adresowane, mocniej niż świst petard... Przemoc nie jest dobrym sposobem, by zdobyć przyjaciół... Mój wuj został rozstrzelany przez Austriaków, więc nie mam zamiaru przepraszać!
Co ciekawe, Elza nie odpowiadała, tylko patrzyła, lecz po krótkiej chwili spuściła powieki.
- Niech pan mi poda ramię... - wyszeptała. - Wrócimy do salonu. Musimy porozmawiać... A innych proszę o pozostanie na miejscach! Chcę być z nim sam na sam! A poza tym, uciszcie te skrzypce!
Osobliwa para wyszła z salonu, a że często do sceny dramatycznej wmiesza się element burleski, Aldo mimochodem usłyszał, jak Fritz mruczy pod nosem:
- Zimny karp nic niewart! Czy mogłabyś, ciociu Vivi, poprosić, aby go odgrzano?
Aldo ugryzł się w język, żeby się nie roześmiać. Po wejściu do pokoju Elza usiadła w pobliżu bukietu białych róż i drżącą dłonią jęła pieścić ich delikatne płatki.
- Szkoda, że nie są przeznaczone dla mnie - westchnęła.
- Zgodnie ze zwyczajem, bukiet kwiatów posyła się damie, która nas zaprosiła - odparł Aldo łagodnie.
Elza rzuciła na mały, okrągły stolik pęknięty wachlarz.
- Rzeczywiście, to nie pan mi je dał. A jednak, tamtego dnia ośmielił się pan mnie pocałować!
- Proszę mi wybaczyć. Spełniłem tylko pani prośbę...
- Pocałunek był niezbędnym elementem odgrywanej roli, nieprawdaż? - westchnęła z goryczą, która rozbroiła księcia.
- Wcale się nie zmuszałem... Czy pamięta pani, co wtedy powiedziałem? Na honor, to była prawda! Jest pani bardzo piękna i posiada czar, który przewyższa największe piękności. Kochać panią, Elzo, byłoby bardzo łatwo...
- Ale pan mnie przecież nie kocha?
Nie patrząc na niego, wyciągnęła bezwiednie dłoń w jego stronę, jakby szukając oparcia. Dłoń doskonałą i tak delikatną, że ujął ją z wielką ostrożnością.
- Jakie to ma znaczenie, skoro oddała pani serce innemu?
- Z pewnością, ale on ma małe szanse, by dostać moją rękę. Ani mój ojciec, ani Ich Wysokości nie zaakceptują plebejusza. A pan, o ile wiem, jest księciem? Aldo zrozumiał, że wracają urojenia.
- Bardzo skromnym księciem - odparł ze śmiechem. -Niegodnym arcyksiężnej. A na dodatek wrogiem, gdyż jestem wenecjaninem.
- Ma pan rację. To poważna przeszkoda... Rudiger jest przynajmniej dobrym Austriakiem i wiernym sługą Korony. Może mój krewny zgodzi się nadać mu szlachectwo?
- Dlaczego nie? Trzeba go tylko poprosić...
Aldo chciał już skończyć z tą nierealną sceną, lecz pragnął też pomóc tej nieobliczalnej i nieszczęśliwej kobiecie.
Myśl, którą poddał jej książę, musiała być miła, gdyż zaczęła się uśmiechać do wizji, jaka stanęła jej przed oczami.
- Tak! Poprosimy go razem!... Proszę, niech pan poprosi Franza, by do mnie przyszedł!
- Z przyjemnością, Wasza Wysokość, lecz nie wiem, gdzie jest.
Elza skierowała na niego niewidzące spojrzenie...
- Czy jeszcze nie przyszedł? To dziwne... Jest zawsze taki punktualny...
Mógłby pan sprawdzić, czy nie ma go w przedsionku?
- Do usług, Wasza Wysokość!
Morosini wyszedł z pokoju, zrobił kilka kroków na korytarzu, po czym wrócił do salonu. Elza chodziła tam i z powrotem po szerokim dywanie w kwiaty, zaciskając dłonie. Towarzyszyło temu miękkie szeleszczenie długiego trenu sukni.
- No i?...
- Jeszcze nie przybył, Wasza Wysokość... Może jakieś kłopoty techniczne?
- Techniczne? - krzyknęła przerażona. - Konie to nie technika, a Franz nie potrafiłby użyć innego środka lokomocji. On i ja kochamy konie!
- Powinienem był o tym pamiętać. Proszę mi wybaczyć... Czy mogę doradzić Waszej Wysokości, aby spoczęła? Martwiąc się, czyni sobie pani krzywdę.
- Trudno się nie martwić, kiedy narzeczony się spóźnia na najważniejsze w życiu spotkanie! Co robić? Mój Boże, co robić?
Jej podniecenie wzrastało. Aldo pomyślał, że nie poradzi sobie z tym sam i że musi udać się po pomoc. Mocno chwycił Elzę za ramię, zmuszając ją, by usiadła.
- Proszę się uspokoić! Powiem, żeby wysłali kogoś naprzeciw... A pani tu zaczeka. I proszę się stąd nie ruszać!
Wypuści! ją z taką ostrożnością, jakby się bał, że kobieta upadnie, i udał się do jadalni. Przy stole nie było już nikogo. Lokaje poznikali. Tylko pani von Adlerstein tkwiła w wysokim fotelu. Obok niej siedział Adalbert, wypuszczając kłęby dymu niczym lokomotywa. Fritz stał przy oknie i raczył się ciastkami prosto z wielkiej patery. Liza maszerowała w tę i z powrotem za fotelem babki z marsową miną. Na widok księcia podbiegła do niego. -No i jak?... Gdzie jest?
- Obok. Ale, Lizo^ nie wiem, co robić... Niech pani do niej idzie!
- Proszę najpierw powiedzieć, co się stało! Aldo powtórzył wiernie rozmowę z Elzą.
- Muszę przyznać, że czuję się winny - zakończył. - Nie powinienem nigdy zgadzać się na udział w tej komedii.
- Spełnił pan tylko naszą prośbę - rzekła hrabina. - A my tego chciałyśmy, ponieważ myślałyśmy, że odrobina radości dobrze jej zrobi. Potem miał pan wyjechać, a ja w tym czasie zamierzałam zabrać ją do Wiednia i zaprowadzić na konsultację do specjalisty.
- Lecz teraz wszystko jej się pomieszało i znowu czeka na Rudigera. I martwi się o niego. Obiecałem jej, że ktoś wyjedzie mu na spotkanie, gdyż ona drży na myśl, że miał wypadek.
- Wszystko już wiem - powiedziała Liza. - Idę do niej. Ale babka chwyciła ją za nadgarstek.
- Nie. Zaczekaj jeszcze chwilę. Musimy się zastanowić. Mówi pan, że obawia się wypadku? A my wiemy, że umarł... Może należałoby z tym skończyć raz na zawsze i korzystając z okazji, powiedzieć jej, że już nigdy go nie zobaczy?
- Być może to nie taka zła myśl - podchwycił Adalbert - ale lepiej się nie śpieszyć... lepiej odwlec to wszystko... Najpierw Aldo musi zniknąć jej z oczu. Zdaje się, że w jej głowie powstał wielki zamęt, gdyż sama już nie wie, czy on jest Rudigerem, czy nie...
- Och, zgadzam się całkowicie - potwierdził z uczuciem ulgi Aldo. - Obawiam się, że mógłbym popełnić jakiś niewybaczalny błąd... Niech pani do niej idzie, Lizo! Nie wolno jej zostawiać zbyt długo samej.
- Idziemy za tobą! - rzekła stara dama. - Józefie!
Kamerdyner, który stał w dalekim, ciemnym kącie salonu, ukazał się w kręgu światła.
- Pani hrabino?
- Chyba nie dokończymy już tej kolacji. Proszę to wszystko zabrać i podać kawę u mnie. I deser dla pana Fritza!
W tej chwili dał się słyszeć głos Lizy:
- Elzo!... Elzo!... Gdzie jesteś ?
Po chwili Liza wpadła do salonu, by oznajmić, że Elza zniknęła.
- Pójdę sprawdzić, czy nie ma jej w pokoju - dodała. Ale ani w pokoju, ani na piętrze, ani w całym domu nie było po niej śladu. I co dziwne, nikt z domowników jej nie widział. Ktoś rzucił myśl, że może spaceruje po parku.
- Nie byłoby w tym niczego dziwnego. Gdyby pozwolić jej robić, co chce, spacerowałaby dzień i noc.
W tej chwili dał się słyszeć szybko oddalający się tętent końskich kopyt. Towarzystwo rzuciło się w stronę stajni; wielka brama stała otworem. Brakowało jednej klaczy i siodła amazonki, co stwierdził koniuszy, który przybiegł, słysząc podejrzane hałasy.
- Zdążyłem tylko ujrzeć jakiś cień mknący w stronę lasu niczym błyskawica - wyjaśnił.
- Boże... - jęknęła Liza, otulając się szczelniej wełnianą chustą, którą chwyciła gdzieś w locie. - Jak mogła wsiąść na konia w sukni balowej w taką zimną noc? I dokąd pomknęła?
- Na spotkanie z ukochanym - stwierdził Aldo, idąc w stronę boksów. - Niech pani wraca, Lizo! Postaramy się ją odnaleźć!
- Nic z tego! - krzyknęła dziewczyna. - Gdzie pan pojedzie w środku nocy, w smokingu, nie znając okolicy ani naszych koni. Wiem, że doskonale jeździ pan wierzchem, ale proszę zostać. Jeszcze sobie pan skręci kark. Proszę wezwać swoich ludzi - zwróciła się do koniuszego - i wysłać ich w kierunku, w którym pomknął koń. Niech wezmą latarnie i szukają śladów. Pan Friedrich do nich dołączy. Zna każdy kamień w tej okolicy. My wrócimy do domu i zawiadomimy policję. Trzeba przeszukać północną część Ischl.
- Dokąd prowadzi las, w którym zniknęła Elza? - spytał Adalbert.
- To zależy. W góry... Do Attersee, Traunsee... Wszędzie tam czyhają przeszkody i niebezpieczeństwa, a sądzę, że ona nie zna tych stron lepiej niż pan... Biedna, biedna Elza!
Głos dziewczyny załamał się przy ostatnich słowach. Domyślając się, że dziewczyna wybuchnie szlochem, Aldo wyciągnął do niej ręce, lecz ona pobiegła w stronę domu.
- Dajmy jej spokój! - rzucił Adalbert. - Teraz potrzebuje tylko babki... Wsiądźmy lepiej do auta i spróbujmy coś zrobić.
Za radą Józefa, który dal im mapę, pojechali w górę do Weissenbach i Bergau w stronę Attersee, zatrzymując się często i wsłuchując w odgłosy nocy. Księżyc schował się za chmurami. Było ciemno choć oko wykol, zimno i obaj myśleli o kobiecie w cienkiej sukience z satyny, galopującej na oślep przed siebie. Czy nic się jej nie stało? Koń mógł się spłoszyć, zahaczając o niską gałąź. Zachwycająca przyroda tego zakątka Austrii usianego wodospadami i wielkimi, spokojnymi jeziorami, wydawała im się teraz groźna i naszpikowana śmiertelnie groźnymi pułapkami.
- O czym myślisz? - spytał nagle Morosini, zapalając kolejnego papierosa.
- Staram się nie myśleć o niczym...
- Boisz się, że ucieczka Elzy będzie miała tragiczny finał, prawda?
- Jestem tego pewien... To nie może się skończyć inaczej. - Z powodu opalu? Ty również wierzysz w jego złą moc? - Zgubna moc szafiru została udowodniona, podobnie jak diamentu. Myślę, że ten przeklęty kamień nie różni się od pozostałych. Ale tym razem zastanawiam się, czy nasze poszukiwania na tym się nie skończą. A jeśli Elza zniknie?
- Nie przypisuj jej mocy nadprzyrodzonej; nawet jeśli czasem sprawia takie wrażenie, nie jest zjawą. A więc starajmy się myśleć realistycznie! Załóżmy, że zginie w wypadku. Myślę, że wtedy hrabina zgodzi się sprzedać nam kamień, którego nie będzie miała ochoty dłużej przetrzymywać. Najlepiej jak najszybciej, nim Solmański znowu pojawi się na horyzoncie.
- Druga możliwość: znajdujemy ją, nic jej się nie stało... i co wtedy? Pamiętaj, że dla niej ten klejnot jest talizmanem.
- Wiem. Wtedy, trzeba będzie wrócić do tego, co postanowiliśmy w Hallstatt: wykonać kopię klejnotu, co powinno się udać, gdyż z pewnością dostaniemy jego fotografię. Jest to oczywiście bardzo drogie rozwiązanie, ale za to najlepsze. Elza zachowa klejnot, w który będzie mogła wierzyć, ile tylko zapragnie.
- Myślisz, że Liza się zgodzi? Zawsze wzdragała się przed kupczeniem.
-1 to cię martwi? - spytał Aldo sarkastycznie.
- Trochę, i nie mogę uwierzyć, że ciebie nie.
- Uczucia nie mają tu nic do rzeczy! Liczy się tylko nasza misja, gdyż od jej powodzenia zależą losy całego narodu!
Adalbert nie odpowiedział, skupiwszy całą uwagę na drodze.
Wkrótce spotkali Fritza i jednego z koniuszych, którzy trzymając konie za uzdy, próbowali odnaleźć w ciemnościach ścieżkę. Oni także nie natrafili na żaden ślad.
Już świtało, kiedy wrócili do Rudolfskrone. W willi zastali dwóch żandarmów oraz atmosferę smutku i przygnębienia. Ani Elza, ani klacz nie powróciły. Co więcej, Liza także gdzieś przepadła.
- Panowie muszą jak najszybciej odpocząć! - rzuciła von Adlerstein, której zmęczona twarz i zgaszone spojrzenie wyraźnie zdradzały niepokój. - Zachowaliście się jak prawdziwi przyjaciele, doprawdy nie wiem, jak mam wam dziękować.
- Czy na pewno już nas pani nie potrzebuje?
- Na pewno. Ale przyjdźcie na kolację. Jeśli będą jakieś nowiny, zawiadomię was.
Dwie godziny później pojawił się Fritz, przywożąc straszne nowiny: Liza wróciła z klaczą. Kiedy dotarła do wodospadu, dokąd Elza lubiła ostatnio chodzić, zauważyła konia i uzdę zahaczoną o gałąź. Najmniejszego śladu amazonki, tylko biała mantylka leżąca u podnóża skały.
- Pojechała w innym kierunku - powiedział Fritz. - Tam nie szukano. Nawet nie wiemy, którą drogą dotarła do wodospadu, ale jedno jest pewne: musiała wpaść do wody. To straszne...
- Mieliśmy rację z przyjacielem, twierdząc, że to bieg ku zatraceniu - rzekł Morosini.
- Chciała wyjechać narzeczonemu naprzeciw, a spotkała ją śmierć. Wyciągnęła do niego ręce...
Zapadła grobowa cisza, której Fritz nie mógł znieść.
- Mam nadzieję, że się spotkamy wieczorem u ciotki Vivi? Oczywiście odłożyliście wyjazd do Wiednia? A pan? Co pan postanowił? - dodał po chwili lekkiego wahania.
- Muszę się pożegnać - westchnął Aldo. - i wracać do domu. Ale podtrzymuję moje zaproszenie.
- To miło z pańskiej strony, lecz teraz lepiej będzie, jeśli zostanę w Rudolfskrone, póki trwają poszukiwania. Może później - dodał z miną pieska mającego nadzieję na przysmak. - Kiedy Liza stąd wyjedzie lub będzie miała mnie dość...
- Miło będzie pana gościć! - odparł Aldo szczerze. Polubił tego niezgrabnego chłopca, wzruszającego w swojej upartej, beznadziejnej miłości. Fritz pomylił epoki. Czas trubadurów i szlachetnych rycerzy wzdychających całe życie do niedostępnej piękności dawno minął.
- Niech pan koniecznie przyjedzie do Wenecji - zakończył Aldo, ściskając dłoń młodziana. - Zobaczy pan! Serenissima potrafi zdziałać cuda! Niech pan zapyta Lizę!
- Cudownie byłoby pojechać tam z Lizą!
Kiedy zostali sami, Morosini i Vidal-Pellicorne pogrążyli się w myślach. Pierwszy odezwał się Adalbert, wyrażając odczucia ich obydwu.
- Tym razem wszystko skończone! Nie udało nam się uratować biednej kobiety i opal spoczął wraz z nią na dnie wodospadu. To prawdziwa katastrofa.
- Może uda się odnaleźć ciało?
- Nie wierzę. Ale jeśli pozwolisz, zostanę tu jeszcze kilka dni i poczekam na dalszy bieg wypadków.
- A zostań sobie, jak długo chcesz!
Archeolog poczerwieniał nagłe jak piwonia aż po czubki włosów.
- No bo... mógłbyś pomyśleć, że szukam okazji, aby zostać jak najdłużej z Lizą.
- Nie mam nic przeciwko temu. Nie roszczę sobie żadnego prawa do panny Kledermann, podobnie jak nie mam złudzeń co do tego, jakimi ona darzy mnie uczuciami. Ciebie lubi, a zatem...
- Jak mawia Fritz, porzućmy marzenia! Potem, pojadę do Zurychu i postaram się spotkać z Szymonem. Powinien o wszystkim dowiedzieć się jak najszybciej.
- Na twoim miejscu najpierw udałbym się do pałacu Rothschildów w Wiedniu. Baron Ludwik z pewnością będzie wiedział, gdzie obecnie zatrzymał się jego stary przyjaciel, rzekomy baron Palmer... Dzięki temu, będziesz mógł spędzić kilka dni więcej z Lizą.
Adalbert, któremu wzruszenie odjęło mowę, chwycił przyjaciela w ramiona i ucałował z dubeltówki.
Następnego dnia rano Morosini opuszczał Bad Ischl, zasiadłszy za kierownicą fiata. Był sam.