Juliette Benzoni Róża Yorku

Część pierwsza Londyńskie mgły

Rozdział pierwszy Spadkobiercy

Można by rzec, że był to prawie kraniec świata...

Górzyste ziemie Szkocji kończyły się tu w niebezpiecznych, spienionych i mętnych wodach, przez które przebiegał zdradziecki prąd Pentland Firth. Za ostatnim wałem, za którym rozpościerał się aż po biegun bezmiar wód arktycznych, kłębiły się gęste mgły spowijające wyspy Orkady, a jeszcze dalej Szetlandy.

Obie wyspy, które zamieszkiwali zachowujący prastare tradycje potomkowie wikingów, należały do Wielkiej Brytanii. Tutejsza ludność była wierna i lojalna, chociaż przez wiele wieków żyła pod protektoratem Norwegii.

Oparty o na wpół zburzony mur wieży strażniczej Aldo Morosini obserwował dziki i wspaniały pejzaż morski, starając się zapanować nad wzruszeniem; zakotwiczony pośrodku małej zatoczki „Robert-Bruce" żegnał się na zawsze ze swym panem, lordem Killrenanem, podstępnie zamordowanym kilka miesięcy wcześniej w Egipcie.

Jego doczesne szczątki przybyły właśnie na pokładzie jachtu do ziemi przodków.

Gwizdek dowódcy załogi żegnał kapitana, podczas gdy marynarze opuszczali ciężką trumnę do łodzi przymocowanej do długiego, czarnego kadłuba „Roberta-Bruce'a".

Kiedy trumna znalazła się już na pokładzie, na jachcie zawyła syrena. Wiosła zanurzyły się w wodzie i łódź skierowała się w stronę brzegu, gdzie wokół pastora i rodziny zgromadził się niewielki tłum. Rodzina nie była liczna - sześć osób pogrążonych w przepisowej żałobie z wymuszonym smutkiem na twarzach, po których nie spłynęła ani jedna łza. Trzej synowie z żonami jedynej siostry zmarłego. Żadne z nich nie odczuwało najmniejszego smutku z powodu śmierci wuja. Pozostawali tylko jego spadkobiercami - ot, i wszystko! Również i z tego powodu Morosini wolał trzymać się na uboczu. Postanowił podejść do tych osób możliwie jak najpóźniej, gdyż jego smutek był szczery; bardzo lubił starego marynarza, chociaż nie łączyły ich więzy krwi. Sir Andrew przez wiele lat darzył dyskretną i głęboką miłością księżnę Izabelę, zmarłą matkę Morosiniego.

Kiedy owdowiała, sir Andrew zdobył się na odwagę i poprosił ją o rękę, ale Izabela de Montlaure, księżna Morosini, pozostała wierna jednej miłości. Podobnie zresztą jak Killrenan, który nigdy się nie ożenił i wybrał los wiecznego tułacza przemierzającego oceany świata. Jednakże, od czasu do czasu, jego jacht rzucał kotwicę w Wenecji, w basenie św. Marka, a sir Andrew pojawiał się z wielkim bukietem kwiatów, rzadkimi przyprawami i wspaniałymi słodyczami przywiezionymi z dalekich krajów, aby złożyć hołd wybrance serca. Zawsze zadawał to samo pytanie i zawsze otrzymywał tę samą odpowiedź, więc odpływał, nie tracąc jednak nadziei. Pojawiał się znowu po dwóch lub trzech latach z coraz bardziej przerzedzoną czupryną, z coraz liczniejszymi zmarszczkami, ale ciągle z tą samą miłością w sercu.

Tylko jeden raz, w czasie ostatniej wizyty, wierny sługa Izabeli chciał jej ofiarować wspaniały dar, przedmiot niezwykły: bransoletę ze szmaragdów i szafirów, którą dawno temu władca Mogołów Szahdżahan podarował swej ukochanej małżonce Mumtaz Mahal i dla której zbudował później Tadż Mahal, najpiękniejszy grobowiec świata.

Sir Andrew sądził naiwnie, że księżna Izabela potraktuje ten wartościowy prezent jedynie jako hołd i symbol wierności, ale się pomylił: wdowa po Enrico Morosinim odmówiła przyjęcia bransolety. Trzy lata później Killrenan poprosił więc Aida, który w międzyczasie został antykwariuszem i znawcą starej biżuterii, aby sprzedał w jego imieniu bransoletę. Dołączył jednak do tej prośby pewne zastrzeżenie: klejnot nie mógł się znaleźć w rękach poddanego brytyjskiego - ani kobiety, ani mężczyzny... Zarządziwszy to, odpłynął na morza.

W tamtej chwili Morosini wziął tę prośbę za kaprys i nie zrozumiał, o co staremu Killrenanowi chodziło. Oświecenie przyszło po spotkaniu z krewną sir Andrew - czarującą, elegancką, lecz trochę niepokojącą Mary Saint Albans. Trawiła ją szalona namiętność do kamieni szlachetnych. W czasie jednej z prestiżowych aukcji w domu aukcyjnym Drouot w Paryżu widział, jak straciła panowanie nad sobą, gdy nie udało jej się przelicytować któregoś z Rothschildów. A kiedy odwiedziła Aida w Wenecji, błagała niemal na kolanach, aby sprzedał jej bransoletę Killrenana. Była bowiem pewna - i nie myliła się! - że wuj powierzył ją Morosiniemu. Prośby nie zdały się na nic. Aby pozbyć się natrętnej kobiety, książę antykwariusz wmówił jej, że lord nie zostawił mu bransolety, gdyż wołał mieć ten znak dawnej miłości blisko siebie. Zabrał go więc w podróż dookoła świata, nie określając daty powrotu. Być może zamierzał nawet zatrzymać się na stałe w Indiach, skąd klejnot pochodził.

Niestety, sir Andrew dopłynął jedynie do Port-Saidu, gdzie zginął z rąk złoczyńcy, który postanowił go okraść. Smutny i bezsensowny koniec dla tak wspaniałego i skromnego człowieka.

O tym wszystkim myślał Aldo, podczas gdy tuż przy brzegu czterech potężnych marynarzy z „Roberta-Bruce'a" wspomaganych przez czterech krzepkich tubylców, których kolana zasłaniały zielono-czerwono-czarne kilty, dźwigało na ramionach ciężką, cedrową trumnę, kierując się w stronę krypty. Znajdowała się ona w starym zamczysku. W tym momencie dwóch dudziarzy odzianych w tradycyjne stroje zaczęło grać na instrumentach, których przenikliwy dźwięk zagłuszył syrenę jachtu. Stanęli na czele orszaku, a wszyscy pozostali ruszyli za nimi. Aldo obserwował, jak nadchodzą. Stroma droga wiodąca w kierunku zamku doskonale się z nim komponowała. Tworzące ją kamienie gdzieniegdzie przypominały wytarte stopnie schodów i zdawały się tworzyć harmonijną całość z, również kamiennymi, murami budowli. Zamek Killrenanów wzniesiony w XII wieku miał kształt kwadratowej, imponującej, szturmującej niebo wieży, u której stóp rozciągały się, niczym odpoczywająca sfora, budynki gospodarcze i kaplica, miejscami otoczone jeszcze wałami. W tej chwili czekał on na ostatniego ze swych synów. Ci, którzy podążali za trumną zmarłego, nie zasługiwali na to, by objąć zamek w posiadanie. Tego Morosini był pewien.

W ten wrześniowy dzień pogoda była łaskawa. Przez nieregularne spiętrzenia chmur przesuwających się na zachód przenikały promienie słońca. Na ostatnią ziemską drogę Andrew Killrenana górzyste tereny przywdziały najpiękniejsze barwy, które wkrótce miały zniknąć w mgłach i śniegach srogiej zimy. Była to zadziwiająca symfonia kolorów: indygo, fioletu i szarości, wśród których połyskiwał niekiedy, niczym rzadki kwiat, złotawy lub rudawy liść.

Kiedy orszak dotarł do starego mostu zwodzonego i olbrzymiej bramy nabijanej stalowymi gwoździami, Aldo pomyślał, że najwyższy czas dołączyć do żałobników, aby wziąć udział w ceremonii. Pochylił się więc, aby podnieść leżący u jego stóp olbrzymi bukiet z niebieskich ostów przewiązanych wstęgą w barwach rodowych lorda, ale wtedy jakaś pomarszczona dłoń podała mu go i dał się słyszeć lekko zachrypnięty głos:

- To dobry pomysł, te osty. Symbol naszej krainy. Dobrze pasują do starego Andrew. Może trochę go pocieszą, bo chyba nie jest rad, iż zostawia nazwisko i zamek tym ludziom?

Odwróciwszy głowę, Morosini zobaczył człowieka o pergaminowej skórze i ziemistej cerze, którego z powodu niskiego wzrostu wziął w pierwszej chwili za skrzata z wrzosowisk. Przybysz miał na sobie kilt z tartanu, skórzaną torbę zwaną sporranem i beret w barwach klanu. Wszystko to mocno pachniało pieprzem z Jamajki, co oznaczało, że chodzi o strój galowy wyciągany ze skrzyni jedynie przy wielkich okazjach. Kichnąwszy trzy razy, Aldo odsunął się trochę, aby nie stać na linii wiatru.

- Sądzi pan, że Andrew potrzebuje pocieszenia?

- Nie mam co do tego wątpliwości! Powie mi pan, że w takim razie sam powinien postarać się o spadkobierców, zamiast pływać po morzach przez trzy czwarte życia. Gdyby poślubił Florę Mac Neil, nie byłby teraz w takiej sytuacji. - A któż to taki ta Flora Mac Neil?

- To właśnie ją wybrał mu na żonę stary Angus. Przyznaję, że może nie grzeszyła urodą, ale była zdrowa, miała dobry posag i wydałaby na świat zdrowe dzieci. No cóż, on jej nie chciał, zgoda. Ale nie powie mi pan, że w czasie podróży dookoła świata nie mógł znaleźć dziewczyny, która by mu odpowiadała.

- Znalazł taką, ale nie była wolna, a on, niestety, nigdy nie pokochał innej.

Niski mężczyzna przesunął beret z zagniewaną miną i podrapał się po siwej czuprynie.

- A to pech! Mimo wszystko powinien był pomyśleć o przychówku. To musi być dla niego wielka kara, jeśli widzi stamtąd, gdzie się obecnie znajduje, synów swej zmarłej, szalonej siostry Małgorzaty, którzy drepczą za trumną, żeby zgarnąć jego majątek.

- Jego siostra była szalona? - zapytał Morosini, który nie wiedział nawet, że Andrew miał tak bliską rodzinę.

- Nie tak szalona, żeby trzeba było ją zamknąć, ale prawie! Trzeba przecież nie mieć dobrze w głowie, żeby poślubić Anglika i do tego urzędnika sądowego, kiedy wokół kręciło się kilku rosłych chłopów z naszych stron... I teraz sam pan widzi, co z tego wynikło! Ten Desmond Saint Albans, który właśnie staje się dziesiątym hrabią Killrenan, przypomina z wyglądu gomółkę masła. Jest dobrze ubrany i to wszystko, co można o nim powiedzieć. Jego bracia są do niego podobni, ale jeszcze bardziej nijacy. Zona wydaje się dość ładna, lecz to nie jest dziewczyna stąd, to widać od razu. Proszę spojrzeć, jak idzie na tych wysokich obcasach po kamiennej ścieżce. Taka z pewnością pochodzi z miasta. Nigdy nie mieszkała na wsi. Jakie to wszystko żałosne...

Wenecjanin z trudem powstrzymał się od uśmiechu: ten człowiek miał rację! Zgrabne łydki lady Mary podkreślone jeszcze czarnymi pończochami z jedwabiu ryzykowały wiele, chociaż w jakiś cudowny sposób udawało się jej zachować równowagę. Uczepiła się ramienia „gomółki masła"; mężczyzna najwyraźniej nie był zadowolony, że musi ją podtrzymywać, i z pewnością wolałby iść sam za trumną, aby podkreślić swoją nową pozycję.

Aldo był zaskoczony odkryciem tej pary spadkobierców. Wiedział oczywiście od samej Mary, że jej mąż jest jednym z bratanków sir Andrew, ale nigdy nie wspominała, że najważniejszym. A więc to im będzie musiał złożyć kondolencje? Mało przyjemna perspektywa, której nie można uniknąć.

Wzdychając, mały człowieczek podał Morosiniemu bukiet.

- Musi pan już iść. Właśnie wchodzą...

- A pan nie pójdzie ze mną?

- Nie, przyszedłem tylko powitać Andrew na naszej ziemi, ale nie mam nic do roboty w zamku Killrenanów. Jeśli powiem, że nazywam się Malcolm Mac Neil, z pewnością pan zrozumie. Jestem bratem tej, której on nie chciał. A pan kim właściwie jest?

- Cudzoziemcem, wiernym przyjacielem... i synem tej, która nie chciała jego...

- Ach! Lepiej byłoby więc, żeby pan tam teraz nie szedł, tylko poczekał i pomodlił się w spokoju, kiedy wszyscy sobie pójdą. Ci ludzie to obcy, zaraz się stąd wyniosą. Pewnie pan się domyśla, że nie będzie żadnego draigie. Oni nie znają się na naszych obyczajach.

- Draigie? A cóż to takiego? Nie znam tego słowa.

- To stypa. Nazwa pochodzi z języka gaelickiego. Wypada, żeby żywi zjedli, a przede wszystkim napili się dobrej whisky, by uczcić pamięć tego, którego nie ma już wśród nich. No to żegnam pana!

Mały człowieczek odszedł szybkim krokiem w kierunku wrzosowisk, podczas gdy Aldo, nie słuchając jego rady, skierował się w stronę zamku.

Ceremonia w krypcie była prosta i krótka. Pastor wygłosił zwięzłe kazanie i zmówił kilka modlitw. Podczas gdy dudy grały Amazing Grace*, trumna spoczęła w pustej niszy.

* „Cudowna Boża laska" - XVIII-wieczna protestancka angielska pieśń religijna autorstwa Johna Newtona.

Następnie wszyscy opuścili kryptę w milczeniu. Jedynie Aldo zatrzymał się przez chwilę, aby położyć wiązankę z niebieskich ostów i wyszeptać słowa ostatniego pożegnania.

Wenecjanin miał wielką ochotę pozostać tu dłużej i poczekać, aż przyjaciele i rodzina rozejdą się, ale nie uczynił tego. Nie byłoby grzecznie nie złożyć kondolencji i chociaż jego stosunki z nową księżną nie należały do najlepszych, gdyby tak postąpił, dałby dowód pewnego rodzaju tchórzostwa.

Gdy tylko wszedł na dziedziniec, stwierdził, że podejrzenia małego człowieczka się sprawdziły. Było jasne, że świeżo upieczony lord nie ma najmniejszej ochoty podjąć kogokolwiek na zamku poczęstunkiem. On sam i jego bliscy stanęli przed kaplicą w równym szeregu, ściskając dłonie składającym kondolencje i odpowiadając na nie z poważnymi minami. Przyszła kolej i na Aida.

Kiedy przedstawiając się, uścisnął dłoń sir Desmonda, spostrzegł w jego posępnym do tej pory spojrzeniu iskierkę zainteresowania. W świecie wszelkiego rodzaju kolekcjonerów, a w szczególności kolekcjonerów biżuterii, książę wenecki, który z konieczności stał się antykwariuszem, a z zamiłowania znawcą starych klejnotów, był bardzo znany. Nowy lord Killrenan należał do tego świata i w lot wyczuł okazję.

- Czy zostanie pan jakiś czas w Szkocji? - zapytał.

- Nie. Natychmiast wyjeżdżam do Inverness, gdzie jestem oczekiwany, a jutro będę już w Londynie.

- Przypuszczam, że ta słynna aukcja zatrzyma tam pana przez kilka dni? Z przyjemnością się z panem spotkam, jeśli zechce mi pan poświęcić chwilę.

- Chętnie! - odpowiedział uprzejmie Morosini, myśląc jednak, że przyjemność nie będzie obustronna.

Nowy lord wcale mu się nie podobał. Jego twarz wyglądała na uformowaną z masła, jak stwierdził to już wcześniej mały człowieczek, i nie była ciekawa. A do tego ten posępny wzrok...

Aldo ukłonił się szybko jego dwóm braciom i stanął przed żoną Desmonda, zastanawiając się, jak taka ładna kobieta mogła się związać z osobą tak mało atrakcyjną. To prawda, że będąc zapalonym kolekcjonerem starych jaspisów, młody lord Killrenan musiał posiadać spory majątek i być może podzielał również pasję Mary do klejnotów.

Aldo mylił się, sądząc, że uda mu się odejść, pozdrowiwszy ją kilkoma zdawkowymi słowami. Nawet nie podając mu ręki, stwierdziła:

- Miałam nadzieję, że się pan tu pojawi. Musimy porozmawiać.

- Ale o czym, na miły Bóg?

- Dobrze pan wie: o bransolecie księżniczki Mumtaz Mahal.

- Nie jest to miejsce ani czas - rzekł Aldo z powagą w głosie. - A poza tym nie mam w tej sprawie nic więcej do powiedzenia...

- Jestem innego zdania. Chyba pan nie zaprzeczy, że mnie okłamał, mówiąc, że wuj nie zostawił jej u pana? Nasz notariusz otrzymał znaczną sumę pieniędzy pochodzącą ze sprzedaży przedmiotu, który powierzył panu lord Killrenan.

- No więc to prawda. Mój stary przyjaciel rzeczywiście zostawił u mnie ten przedmiot w depozycie, ale wcześniej złożył formalne zastrzeżenie. Nie wolno było mi go sprzedać żadnemu poddanemu brytyjskiemu.

Jej jasna twarz zaczerwieniła się.

- Tak zdecydował? I oczywiście ten przedmiot to była właśnie bransoleta.

Komu ją pan sprzedał?

- Dyskrecja to najważniejsza cecha w moim zawodzie.

- Ale ja muszę to wiedzieć.

- Najdroższa, nie zatrzymuj księcia Morosiniego - przerwał matowym głosem Desmond. - Jest oczekiwany, a my mamy przecież naradę rodzinną. Zobaczymy się jeszcze, nieprawdaż? - dorzucił, kierując w stronę Aida coś, co w ostateczności można by nazwać uśmiechem. - Przynajmniej w dniu aukcji, kiedy wszyscy się spotkamy.

Wenecjanin ukłonił się bez słowa i opuścił zamek, udając się w kierunku wynajętego auta, które czekało na niego tuż przy wrzosowisku. Nie spodobało mu się ostatnie zdanie wypowiedziane przez Desmonda. Pomimo pozornej uprzejmości wyczuł w nim coś w rodzaju pogróżki, ale natychmiast odrzucił to podejrzenie. Jeśli zacznie posądzać wszystkich o złe intencje i wszędzie widzieć nieprzyjaciół, nigdy nie dokończy zleconej mu misji. Nawet jeśli zamiłowanie do szlachetnych kamieni uczyniło lady Mary trochę szaloną, a sir Andrew nie przepadał za swoją rodziną, nie oznaczało to wcale, że składała się ona ze złoczyńców. Na szczęście zatrzymano w końcu zabójcę starego lorda - fanatycznego Hindusa, który następnie powiesił się w więzieniu, wykorzystując w tym celu materiał ze swego turbanu. Gdyby nie to, Aldo chętnie przypisałby ten mord spadkobiercom. Szczerze mówiąc, przyszło mu to już na myśl, mimo że wydarzenie miało miejsce daleko stąd...

Przed zajęciem miejsca w samochodzie Aldo rzucił ostatnie spojrzenie na starą, feudalną wieżę, na której szczycie trzepotała na przesyconym wilgocią wietrze flaga w barwach Killrenanów. Z całą pewnością jego stary przyjaciel mógł teraz liczyć wyłącznie na towarzystwo przodków.

Pogoda się zmieniała. Niebo stawało się coraz bardziej czarne, a kłębiące się mgły otulały Orkady. Poniżej, w małej zatoczce załoga „Roberta-Bruce'a" podnosiła kotwicę, żegnając swego pana ostatnim odgłosem syreny. Nadchodziła burza. Jacht musiał jak najszybciej znaleźć jakieś pewniejsze schronienie. Ruszył też samochód, wioząc Aida do stolicy Highlands*, Inverness, odległej o około sto czterdzieści mil.

* Angielska nazwa górzystego regionu Szkocji obejmującego Góry Kaledońskie i Grampiany.

W czasie podróży, która mogłaby być przyjemna, gdyby nie fatalna pogoda, Aldo starał się nie myśleć o zmarłym przyjacielu, natomiast zajął się myślami o aukcji wspomnianej wcześniej przez sir Desmonda, której przedmiotem miał być historyczny, bezcenny klejnot - Róża Yorku. Nazywano tak duży diament kaboszon, zajmujący dawniej centralne miejsce ozdoby, której pozostałe części zaginęły i która przedstawiała herb rodziny Yorków. Ozdoba ta nazwana była Białą Różą i została ofiarowana Karolowi Zuchwałemu, Księciu Burgundii, przez trzecią żonę, księżniczkę angielską Małgorzatę w czasie ceremonii zaślubin mającej miejsce w Damme w dniu 3 lipca 1468 roku. Róża zaginęła wraz z większością skarbu Burgundczyka po przegranej bitwie pod Grandson.

Ale historia diamentu nie zaczęła się wraz z dynastią angielską. Sięgała zamierzchłych czasów, gdyż kamień przywieziony z Indii przez karawany królowej Saby i ofiarowany jej przez króla Salomona został następnie na jego polecenie osadzony wraz z jedenastoma innymi klejnotami w dużej, złotej płytce zwanej pektorałem arcykapłana i przeznaczony dla Świątyni w Jerozolimie.

Mimo wielu historycznych zawirowań pektorał nie został zniszczony, choć kilka jego klejnotów zaginęło. Trafił do niezwykłego człowieka: kulawego, jednookiego Żyda, bardzo bogatego, ale przede wszystkim niezwykle tajemniczego i dysponującego olbrzymią wiedzą. Był to niejaki Szymon Aronow. Aldo Morosini spotkał go ostatniej wiosny w jego kryjówce, do której dotarł długimi podziemnymi korytarzami znajdującymi się pod dzielnicą żydowską w Warszawie. Szymon Aronow miał dla swego gościa zadanie. Chciał, aby Aldo, wybitny znawca starych kamieni szlachetnych, pomógł mu odszukać cztery brakujące klejnoty z pektorału. A wszystko to w bardzo szczytnym celu - zgodnie z tradycją lud Izraela odzyska ojczyznę i niezależność, kiedy zostanie mu zwrócony ów pektorał - symbol dwunastu żydowskich plemion. Należało jednak najpierw odnaleźć wszystkie kamienie.

Aronow nieprzypadkowo wybrał księcia antykwariusza. Jego rodzina ze strony matki posiadała od kilku wieków jeden z czterech brakujących kamieni, szafir zwany szafirem Wizygotów lub Błękitną Gwiazdą. Aronow miał nadzieję, że jego gość zgodzi się ów klejnot odsprzedać. Nie wiedział, że Izabela Morosini, ostatnia właścicielka, została zamordowana, a Błękitna Gwiazda skradziona.

Tamtej nocy Żyd i chrześcijański książę zawarli porozumienie. Było ono owocne, gdyż przed kilkoma miesiącami, na Wyspie Zmarłych - cmentarzu San Michele w Wenecji, Szymon Aronow odebrał z rąk emisariusza szafir, który trafił do niego po wielu niebezpiecznych przygodach.

Kamienie wykradzione z pektorału przynosiły ponoć nieszczęście.

Róża Yorku była drugim brakującym kamieniem i od tygodnia prasa brytyjska wspomagana przez główne dzienniki europejskie ogłaszała wszem wobec aukcję zaplanowaną na piątego października w domu ukcyjnym Sotheby's. Nikt oczywiście się nie domyślał, że była to doskonała kopia diamentu dopracowana w najdrobniejszych szczegółach dzięki umiejętnościom Szymona Aronowa.

Jego sposób myślenia był bardzo prosty. Zyskawszy przekonanie, że diament może znajdować się jedynie w Anglii, ukryty na dnie skrzyni jakiegoś dyskretnego kolekcjonera, zrobił ruch pokerzysty, bazując na głębokiej znajomości duszy ludzkiej, a przede wszystkim duszach wszelkiego rodzaju kolekcjonerów. Zgodnie z jego przypuszczeniami właściciel prawdziwego diamentu nie wytrzyma rozgłosu powstałego wokół fałszywego kamienia, gdyż rozgłos ten spowoduje u niego wątpliwości co do autentyczności klejnotu pozostającego w jego posiadaniu. Istniała też możliwość, że jego duma nie wytrzyma faktu, iż fałszywy kamień wzbudza tyle podziwu, a wręcz uwielbienia. W każdym razie kolekcjoner na pewno da o sobie znać, a na to tylko będzie czekał emisariusz Szymona Aronowa, Aldo Morosini. Po przyjeździe do Londynu zamierzał on udać się do niejakiego Harissona, jubilera uważanego za tego, który kamień odnalazł i planował wystawić na aukcji, z cichą nadzieją, że rząd Jej Królewskiej Mości go zakupi, by dołączyć do Skarbu Korony. I w ten sposób nie pozwoli, aby klejnot zajmujący ważne miejsce w historii Anglii opuścił ojczyznę. Prasa pisała również o kilku anonimowych listach, które dostał Harrison, a które go informowały, że diament jest fałszywy, i że jeśli nie odwoła aukcji, grozi mu publiczne zdemaskowanie. Tak więc istniało kilka dobrych powodów, aby Aldo odwiedził luksusowy sklep jubilerski przy New Bond Street.

Późnym wieczorem, w strugach deszczu zalewających ulice Inverness, samochód dowiózł pasażera przed hotel Caledonian - najlepszy w mieście. Zziębnięty, bo temperatura obniżyła się gwałtownie, Aldo zapłacił kierowcy i szybkim krokiem wszedł do budynku spragniony gorącej kąpieli. Marzył o szklaneczce miejscowego trunku. Przechodząc przez hol, dostrzegł przyjaciela, Adalberta Vidal.

- Pellicorne'a, siedzącego przy barze z gazetą na kolanach i szklaneczką whisky w ręce, błądzącego myślami gdzieś bardzo daleko, co mu się często nie zdarzało. Aldo postanowił przyłączyć się do niego. Chciał się dowiedzieć, co tak Adalberta zasępiło.

- No więc? - rzekł, siadając na sąsiednim stołku i prosząc barmana o taki sam trunek, jaki zamówił Vidal-Pelli-corne. - Jesteś na mnie obrażony?

Adalbert drgnął, ale natychmiast na jego twarzy pojawił się uśmiech, który gościł tam bardzo często. Nie można było sobie wymarzyć lepszego towarzysza: zawsze optymistycznie nastawiony do świata i zawsze w dobrym humorze. Aldo zaprzyjaźnił się z nim kilka miesięcy wcześniej, najpierw z konieczności, później z wyboru. Ich pierwsze spotkanie miało miejsce w dziwnych okolicznościach; nastąpiło na życzenie Szymona Aronowa. VidalPellicorne był jedną z nielicznych osób, które charyzmatyczny Żyd z Warszawy darzył absolutnym zaufaniem. I to pomimo dziwacznego wyglądu i zachowania Adalberta, które można by nawet nazwać ekscentrycznymi.

Był to mężczyzna mniej więcej czterdziestoletni, lecz wyglądał o dziesięć lat młodziej: wysoki i chudy jak szkielet, o twarzy cherubina, niebieskich oczach i łagodnym uśmiechu, z czupryną jasnych, kręconych i zawsze pozostających w dużym nieładzie włosów. Mimo tych anielskich cech Vidal-Pellicorne zręcznością dorównywał małpie, a twardością - skale. Wykazywał też duże zdolności manualne. Z zawodu był archeologiem, z zamiłowania egiptologiem, znał się też na szlachetnych kamieniach. Pisał ciekawie, ubierał się elegancko - słowem posiadał wszelkie cechy człowieka światowego. Był poza tym zręcznym prestidigitatorem i ślusarzem, czego mógłby mu pozazdrościć nawet sam duch króla Ludwika XVI*.

* Król Francji Ludwik XVI z zamiłowaniem zajmował się ślusarką.

To głównie dzięki różnorodnym talentom przyjaciela Morosiniemu udało się odzyskać szafir i oddać go Szymonowi Aronowowi. Aldo bardzo Adalberta lubił i cenił. Był zadowolony, że to właśnie on pomaga mu w niebezpiecznej przygodzie mającej na celu odzyskanie kamieni wykradzionych z pektorału.

Nie odpowiadając na pytanie przyjaciela, Vidal-Pelli-corne uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- No i jak tam pogrzeb? - zapytał, odgarniając niesforny kosmyk, który opadał mu na brew. - Wszystko było jak należy?

- Mogłeś ze mną pojechać, to byś wiedział.

- Wiem, wiem. Ale nie możesz żądać ode mnie zbyt wiele, mój dobry człowieku! Nie przyjechałem do tego, jak by to powiedzieć, barbarzyńskiego kraju, tylko po to, by dotrzymywać ci towarzystwa. A poza tym, jak wiesz, nie cierpię pogrzebów.

- Na ten pogrzeb warto było się udać. Był prosty i wzniosły, pełen lokalnego kolorytu i do tego z niespodzianką.

- Dobrą czy złą?

- Taką sobie. Wiedziałem, że Saint Albansowie należą do rodziny sir Andrew, ale nie wiedziałem, że są jego bezpośrednimi spadkobiercami. Stali się teraz hrabiną i hrabią Killrenan. Tacy spadkobiercy chyba niezbyt uradowali mojego starego przyjaciela. Obydwoje są antypatyczni, chociaż muszę przyznać, że ona jest ładna.

- No to mógł sam pomyśleć wcześniej o spadkobiercach - zauważył Adalbert, wyrażając opinię, jaką Aldo usłyszał już wcześniej z ust małego człowieczka z wrzosowisk.

- Ktoś mi powiedział to samo dzisiaj rano. Zobaczysz ich na aukcji w Sotheby's. Może nawet wcześniej, bo lady Mary nie zapomniała jeszcze o bransolecie.

- Sądzisz, że będą się starali wylicytować Różę Yorku?

- Ona z całą pewnością. Wpada w trans na widok klejnotów. Co do niego nie mam pewności. To kolekcjoner rzadkich jaspisów, ale może jest w niej bardzo zakochany, a wygląda na bogatego. Ten adwokat...

- Należy do palestry?

- Podobno.

Podczas gdy Morosini podnosił do ust szklaneczkę, którą właśnie mu podano, Adalbert opróżnił swoją i znów popadł w zamyślenie. Po chwili podrapał się po nosie i westchnął.

- Apropos adwokata, ktoś, na kim ci zależy, będzie go pilnie potrzebował w najbliższych dniach.

- Któż taki?

- Anielka Ferrals. Została oskarżona o zamordowanie męża.

Z ręki Morosiniego o mało nie wypadła szklanka. Wypił całą jej zawartość jednym haustem.

- Skąd o tym wiesz? - wyszeptał. Archeolog podał mu gazetę.

- Stąd. Wahałem się, czy ci o tym powiedzieć, bo po pogrzebie nie chciałem jeszcze bardziej psuć ci nastroju, ale może lepiej, żebyś wiedział.

- No tak, chyba lepiej...

Aldo szybko przeczytał artykuł. Informacja była krótka, wręcz lakoniczna. Najwyraźniej Scotland Yard nie chciał niczego zdradzić dziennikarzom, aby nie przeszkadzali w dochodzeniu. Poszlaki mówiące o otruciu małżonka przez lady Ferrals były poważne. Młoda kobieta została doprowadzona na główny komisariat przy Canon Row, a następnie stanęła przed sędzią, który nie wyraził zgody na zwolnienie warunkowe. Została odwieziona do więzienia w Brixton.

To wszystko, co można było przeczytać na ten temat.

Vidal-Pellicorne obserwował czytającego przyjaciela, który wydawał się bardzo zatroskany. Na jego szczupłej twarzy nie było - jakże często tam goszczącego - wyrazu ironii. A kiedy Aldo spojrzał na Adalberta, ten spostrzegł w jego oczach cień bólu, który mógł świadczyć tylko o tym, że mimo strasznego rozczarowania, jakie Morosini przeżył z powodu Anielki, nadal ją kochał.

Vidal-Pellicorne nie powiedział jednak ani słowa na ten temat, wiedząc, że najdrobniejsza uwaga z jego strony zostałaby źle przyjęta.

- Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść - stwierdził jedynie. - Niemożliwe, żeby była winna.

- Tak myślisz? Jej reakcje są takie nieprzewidywalne! Często wydawało mi się, że dla niej śmierć, jej własna lub kogoś innego, nie ma żadnego znaczenia. Myślę, że umie kochać, ale jestem pewien, że potrafi też nienawidzić. Przypomnij sobie jej ślub i dni, które po nim nastąpiły.

- Ale było kilka okoliczności łagodzących. Jej mąż potraktował ją jak zdobycz, nie poczekał nawet na ślub kościelny. Co do ciebie, była przekonana, że wraz z dawną kochanką - Dianorą Kledermann - zabawiliście się jej kosztem.

- Masz rację. Ale to chyba nie powód, żeby kogoś zabić. Zresztą, nie ma się o co sprzeczać. Wracamy jutro do Londynu, więc może dowiemy się czegoś więcej. Ale, ale... ty, który znasz wszystkich, masz może jakieś kontakty w Scotland Yardzie?

- Żadnych. Anglia nie jest moim ulubionym miejscem wypoczynku. Owszem, cenię tutejszych krawców, podziwiam ogrody, lubię tytoń i whisky, ale nienawidzę miejscowego klimatu, smrodu węgla, brudnej Tamizy, mgły, służby wywiadowczej, z którą miałem czasem do czynienia, a przede wszystkim kuchni. W tej dziurze podają paskudną potrawę zwaną haggis - specjał z owczych podrobów. Doprawdy jest to najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek jadłem.

W czasie kolacji Aldo nie wziął właściwie nic do ust. Cały czas myślał o Anielce. Świadomość, że ta cudowna, dziewiętnastoletnia kobieta, można by rzec jeszcze dziecko, znajdowała się teraz w ciemnościach więzienia, była dla niego nie do wytrzymania, chociaż od czterech miesięcy starał się wymazać ją z pamięci. Oczywiście bezskutecznie! W takich przypadkach tylko mijający czas mógł przynieść zapomnienie.

Anielka! Była jego obsesją od czasu pierwszego spotkania w parku wilanowskim pod Warszawą. Może dlatego, że pojawiła się w jego życiu w tym samym czasie, co Szymon Aronow i że ujrzał ją przez przypadek w pewien kwietniowy wieczór w Paryżu z szafirem zwanym Błękitną Gwiazdą na szyi, zaraz po tym, jak wraz z ojcem i bratem przybyła do stolicy Francji NordExpressem.

Morosini zdążył już dwukrotnie uratować jej życie, gdy chciała popełnić samobójstwo. Po raz pierwszy, z powodu Władysława, studenta-nihilisty, którego kochała, a z którym musiała się rozstać. Po raz drugi, gdy nie chciała wyjść za mąż za sir Eryka Ferralsa, handlarza bronią. A potem było jeszcze spotkanie w ogrodzie zoologicznym - uwielbiała parki! - gdzie wyznawszy, że kocha Aida, błagała go, aby nie dopuścił do niechcianego małżeństwa, które zostało zaaranżowane w celu uratowania rodzinnego majątku. Potem był jeszcze liścik, w którym pisała, że chociaż pogodziła się z tym małżeństwem, zawsze kochać będzie tylko Morosiniego. Jeszcze tego samego wieczora Aldo porwał liścik na drobne kawałki i wyrzucił przez okno pociągu jadącego do Wenecji. Czyżby popełniła zbrodnię z miłości do niego? Miał wielką ochotę w to wierzyć, gdyż takie romantyczne wytłumaczenie coraz bardziej pochlebiało jego próżności. Zaraz po powrocie do Londynu zamierzał udać się do więzienia, by się z nią zobaczyć. I żeby jakoś jej pomóc.

Ta myśl nie opuszczała go przez większą część nocy i podczas niekończącej się podróży pociągiem Great Northern Railway, który po dwóch dniach dowiózł go wraz z Adalbertem, wykończonych i brudnych od sadzy, na peron stacji King's Cross. Stąd taksówką udali się do hotelu Ritz, przejeżdżając przez mgłę tak gęstą, że można by ją kroić nożem.

Książę Morosini od dawna zatrzymywał się w tym znanym hotelu przy Piccadilly, podobnie zresztą jak w jego odpowiedniku przy placu Vendóme w Paryżu. Może dlatego, że jego architektura przypominająca piękne paryskie budynki na ulicy Rivoli bardzo mu się podobała. Przypadł mu również do gustu elegancki wystrój wnętrz, dbałość o szczegóły, kultura i wysoki poziom obsługi, a przede wszystkim nieporównywalny styl. Adalbert wolał raczej hotel Savoy, w którym zatrzymywali się klienci z Ameryki i hollywoodzkie gwiazdy, których Ritz nie przyjmował od czasu, kiedy Charlie Chaplin zachował się tam w sposób naganny. Jednak nie chcąc opuścić przyjaciela, Vidal-Pellicorne zdał się na jego wybór i wcale tego nie żałował.

Mężczyźni przybyli do hotelu w porze picia herbaty. Tłum eleganckich kobiet i szykownie ubranych mężczyzn kierował się w stronę dużego salonu, gdzie ta ważna ceremonia miała miejsce.

Adalbert skierował się prosto do windy, nie rozglądając się na prawo i lewo, gdyż pragnął czym prędzej odpocząć. Wtem Aldo chwycił go za rękaw.

- Zobacz, kto tutaj jest!

Przez hol przechodziły właśnie dwie damy, kierując się do salonu herbacianego. Za nimi kroczył służący. Starsza z kobiet wspierała się na ramieniu towarzyszki i to właśnie ona wzbudziła zainteresowanie Aida. Wysokiego wzrostu, na głowie miała toczek z fioletowego aksamitu na wzór tych, które nosiła królowa Maria. Jej twarz była poorana zmarszczkami, lecz zachowała ślady dawnej urody.

- Patrzcie państwo, księżna Danvers - szepnął Vidal-Pellicorne.

- Tak. Jeśli ktoś miałby wiedzieć, co wydarzyło się u państwa Ferrals, to z pewnością ona. Przypomnij sobie, że w czasie ślubu sir Eryk traktował ją jak bliską krewną.

- Tak, pamiętam. Więc już wiemy, co będziemy robić: idziemy szybko się przebrać i schodzimy na herbatę.

Kwadrans później Aldo i jego przyjaciel przedstawili się młodej kobiecie w czarno-białym stroju, która o tej porze dnia pełniła tutaj służbę. Nikt nie mógł rozkoszować się pyszną herbatą, nie meldując się wcześniej u niej.

- Jeśli panowie nie zarezerwowali stolika przynajmniej trzy tygodnie temu, nie uda mi się niczego znaleźć - powiedziała stanowczym głosem.

- Jesteśmy stałymi klientami hotelu - odrzekł Morosini z czarującym uśmiechem - i zarezerwowaliśmy pokoje ponad miesiąc temu. Czy to nie wystarczy?

- Dobrze, zobaczę, co da się zrobić. Proszę podać mi nazwiska.

Tytuł książęcy zrobił na niej wrażenie, więc Aldo postanowił załatwić coś więcej.

- Czy zechciałaby pani zrobić jeszcze jeden dobry uczynek i posadzić nas w pobliżu pewnej damy, którą mamy przyjemność znać i która przybyła tutaj przed chwilą?

Młoda kobieta zmarszczyła jasne brwi.

- Której damy? - zapytała z lekką pogardą w głosie, dając do zrozumienia, iż pewnie chodzi o kogoś nieznanego.

- Nie mamy w zwyczaju...

- Niech się pani nie zapomina - uciął sucho Morosini.

- Sądzę, że zwyczaje hotelu Ritz nie zabraniają nam złożyć uszanowania Jej Wysokości, księżnej Danvers. Zapewniam, że nie mamy żadnych złych intencji.

Pokrywszy się purpurą, dziewczyna wy dukała jakieś przeprosiny, a następnie dodała:

- Proszę za mną, Wasza Wysokość!

Szczęście obu przyjaciołom sprzyjało. Przemierzywszy połowę ukwieconej i połyskującej od srebrnej zastawy sali, w której roznosił się subtelny zapach herbaty i smakowitych ciasteczek, dziewczyna, być może, aby się upewnić, że nie została okłamana, podprowadziła mężczyzn do stolika sąsiadującego ze stolikiem księżnej. Przed zajęciem miejsc obaj pokłonili się z szacunkiem Jej Wysokości, która spojrzawszy na nich, wykrzyknęła wesoło:

- Panowie tutaj? Cóż za zbieg okoliczności. Nie dalej jak dwie minuty temu rozmawiałam o was z kuzynką, lady Windfield, opowiadając jej o tym dziwnym ślubie barona Eryka Ferralsa.

- Rzeczywiście był dziwny - rzekł Aldo. - A zakończył się jeszcze dziwniej, jeśli wierzyć dziennikarzom. Podobno zatrzymano lady Ferrals?

- Jakież to głupie! Przecież to jeszcze dziecko. Ale napijcie się panowie herbaty w naszym towarzystwie. Będzie nam łatwiej rozmawiać.

Ta propozycja wywołała uśmiech rozradowania na twarzach obu mężczyzn. Najwyraźniej niebiosa im sprzyjały. Kiedy dziewczyna wzywała kelnera, aby zsunął stoliki, dokończono prezentacji i wszyscy usiedli.

- Jeśli dobrze zrozumiałem pani myśl, księżno, nie wierzy pani w winę Anielki?

- Bywam raczej nieufna, kiedy zostaje obwiniony ktoś z wyższych sfer, a oskarżającym jest służący... lub ktoś niżej stojący w hierarchii.

- A więc był jakiś oskarżający?

- Tak, sekretarz sir Eryka, John Sutton. Również jeden ze służących potwierdza, że lady Ferrals podała mężowi aspirynę lub coś w tym rodzaju, bo narzekał na migrenę. Proszek wrzuciła do szklaneczki, w której znajdowała się whisky z wodą sodową... Kiedy to wypił, upadł. Autopsja wykazała obecność strychniny. Efekt był piorunujący.

- Niewątpliwie - stwierdził Aldo, który przypomniał sobie to, co przeczytał w gazetach - ale ani w whisky, ani w wodzie trucizny nie znaleziono. Mogła być więc na dnie szklaneczki.

- Ale historia! Ktoś wrzucił ją do szklanki wcześniej. Może służący? - zastanawiał się Vidal-Pellicorne. - A może John Sutton? Oskarżyciele zawsze wydają mi się podejrzani.

- To niemożliwe - stwierdziła księżna stanowczo. - W żadnym momencie sekretarz nie znajdował się ani w pobliżu sir Eryka, ani tacy, na której stała szklanka. Potwierdziłam to.

- Była więc pani wtedy z nimi?

- Ależ tak, piliśmy drinka w gabinecie naszego najdroższego przyjaciela przed kolacją, którą chcieliśmy spożyć w restauracji Trocadero. Inaczej nie mogłabym tego potwierdzić. Komisarz Warren prowadzący śledztwo zamknął się w sobie jak ostryga w muszli i nie chce nic powiedzieć.

- Tym bardziej chyba panowie są ci wdzięczni, kuzynko, że opowiedziałaś im to wszystko - stwierdziła lady Winfield, obserwująca obu mężczyzn z pewną rezerwą.

- Ależ, Penelopo, przecież jesteśmy wszyscy ludźmi z towarzystwa. Widzi pan, książę, to, co świadczy przeciw tej młodej, zbyt młodej dziewczynie, to fakt, że źle się u nich działo od kilku tygodni. Kłótnie były na porządku dziennym, a ostatnia miała miejsce tego fatalnego dnia, tuż przed moim przybyciem. Sutton słyszał, jak lady Ferrals krzyczała: „To się musi skończyć. Nie znoszę cię!". Eryk wyszedł, trzaskając drzwiami, a kiedy wszyscy znaleźliśmy się w jego gabinecie, zaczął się skarżyć na okropny ból głowy. To dlatego jego młoda żona zaproponowała mu, co wydaje się normalne, proszek od bólu głowy, po który wysłała do swojego pokoju lokaja. Myślę, że to był taki drobny gest dobrej woli. Może krok w kierunku pojednania?

- I zaraz po wypiciu sir Eryk padł martwy? Myślę, że gdyby lady Ferrals chciała się pozbyć małżonka, zrobiłaby to sprytniej i nie w towarzystwie innych osób - stwierdził Adalbert, który słuchał rozmowy z zainteresowaniem.

- Takie jest też moje zdanie oraz zdanie Jej Wysokości - wtrąciła się znowu lady Winfield. - Myślę, że to raczej któryś ze służących. A kto nalewał tę whisky?

- Lokaj, który od niedawna pracuje u Ferralsów. Jest to rodak Anielki, Polak o imieniu Stanisław, dawny służący jej ojca, którego spotkała przypadkiem, i aby mu pomóc, zatrudniła przy Grosvenor Square. Bardzo miły i spokojny chłopiec. Ale podobno zniknął tuż przed przyjazdem policji.

Morosini był tak zaskoczony, że o mało nie zakrztusił się herbatą.

- Zniknął? - spytał, gdy tylko przestał kaszleć. - A aresztowano Anielkę? Należało go ścigać.

- Może być pan pewien, że Scotland Yard już to robi. Niestety, wydaje się, że ten Stanisław jest bliższy sercu tej młodej damy, niżby wypadało. Kiedy inspektor powiedział jej, że nigdzie nie można go znaleźć, wybuchnęła płaczem i wyjąkała, że musiał się wystraszyć, ale z pewnością powróci, bo trudno jej uwierzyć, że maczał w tym palce. Nie pamiętam już dokładnie, co mówiła, ale nigdy nie zapomnę złości, z jaką na jej słowa zareagował sekretarz! Nie wahał się obrazić tej biedaczki stwierdzeniem, że nie dziwi się, iż broni kochanka! To było straszne. Nic więcej nie mogę na ten temat powiedzieć. Po złożeniu zeznań przed komisarzem, człowiekiem wielkiej kultury, odprowadzono mnie do domu i nie miałam już więcej kontaktów z policją - zakończyła z satysfakcją, pusząc się z dumy, że odegrała w tej tragedii tak ważną rolę. - Ależ pan zbladł, drogi książę - dorzuciła. - Można by rzec, że ta straszna historia leży panu na sercu.

Jej stwierdzenie nie oddawało w pełni stanu jego uczuć. Aldo był tak wstrząśnięty tym, co usłyszał, że przez chwilę zapomniał, gdzie się znajduje. Adalbert przyszedł mu z pomocą. Obawiał się, że włoska krew przyjaciela może pchnąć go do spowodowania jakiegoś skandalu. Dlatego też pośpiesznie zadał pytanie, które miało na celu rozładowanie atmosfery:

- Nic się o tym nie wspomina w gazetach, ale mam nadzieję, że hrabia Solmański służył córce pomocą. Taka wiadomość z pewnością nim wstrząsnęła jako ojcem.

- Jeszcze się nie pojawił, ale z pewnością wkrótce tu będzie. Kiedy to wszystko się wydarzyło, przebywał w Nowym Jorku, gdzie żenił syna z jakąś dziedziczką, której nazwisko wypadło mi z głowy. Teraz znajduje się z pewnością na pokładzie „Mauretanii", w drodze do Liverpoolu. Ale, proszę, zmieńmy temat, drodzy przyjaciele. Ta straszna historia bardzo mną wstrząsnęła, gdyż lubiłam Eryka Ferralsa. Żywiłam w stosunku do niego matczyne uczucia. Poznałam go, gdy był jeszcze bardzo młody. Mówmy o panu, książę. Przypuszczam, że przyjechał pan tutaj w związku z wystawieniem na aukcję diamentu, o którym tyle się pisze.

Wróciwszy nieco do siebie, Aldo powstrzymał westchnienie. Musiał prowadzić rozmowę i odsunąć obraz

Anielki stającej w obronie służącego, którego Sutton nie zawahał się nazwać jej kochankiem, kilka minut po śmierci jej męża, Anielki ubranej na czarno, siedzącej na pryczy w więziennej celi i być może rozmyślającej o Stanisławie, który pojawił się niewiadomo skąd i którego wprowadziła do domu Ferralsa z sobie tylko znanych powodów. Jeśli o niego chodziło, wcale nie wierzył w gest litości wobec rodaka w trudnej sytuacji. I nagle przyszła mu do głowy pewna myśl, być może absurdalna, ale tak natrętna, że przerwał księżnej, która prowadziła z Adalbertem pasjonującą rozmowę na temat klejnotów egipskich.

- Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość! Jest pani pewna, że ten służący miał na imię Stanisław?

Spojrzała na niego zdumiona.

- Oczywiście! A cóż to za dziwne pytanie?

- To pytanie może mieć duże znaczenie. Czy służący nie miał na imię Władysław?

- Och, nie!... Wie pan, te polskie imiona są takie do siebie podobne, nawet te, które dadzą się wymówić, ale mogę przysiąc, że miał na imię Stanisław. Jakież to może mieć znaczenie w chwili obecnej?

Aby nie okazać się niegrzecznym wobec księżnej, Aldo zdecydował się odpowiedzieć na to pytanie, ale w lekkim tonie.

- Nie, to nie ma znaczenia. Przypomniałem sobie tylko, że kiedy ją spotkałem w Warszawie po raz pierwszy, hrabianka Solmańska widywała się często z niejakim Władysławem, którego darzyła uczuciem, a którego nazwiska nie pamiętam, bo było nie do wypowiedzenia.

- Drogi przyjacielu - rzekła lady Danvers, uderzając pobłażliwie binoklami po jego dłoni - niepotrzebnie zawraca pan sobie głowę takimi szczegółami. Ci Polacy to dziwni ludzie i mój biedny Eryk lepiej by zrobił, gdyby został kawalerem, co do niego w zupełności pasowało. Lepiej niech pan już zostawi tę herbatę, którą od piętnastu minut miesza pan łyżeczką. Ten napój nie jest już z pewnością zdatny do picia!

Miała rację. Aldo zamówił filiżankę świeżej herbaty, przepraszając za roztargnienie, i wszyscy powrócili do rozmowy na temat egipskiej biżuterii. W chwili pożegnania obaj przyjaciele otrzymali od starszej pani zaproszenie do częstych wizyt w jej siedzibie przy Portland Place.

- To nie do pogardzenia! - stwierdził Adalbert, odprowadziwszy uprzednio obie damy do wyjścia. - Spotkamy u niej wiele osób z towarzystwa. To może być interesujące... A tymczasem, co robimy dzisiaj wieczór?

- Ty rób, co chcesz. Ja chcę się wcześnie położyć. Podróż była wyczerpująca.

- No i pewnie nie masz ochoty na rozmowę? Jest o czym myśleć, prawda?

- Chyba tak. To, co usłyszałem od księżnej, nie zabrzmiało zbyt optymistycznie.

- Można by rzec, że nie znasz kobiet! Nie będziesz teraz miał mi za złe, jeśli cię opuszczę?

- Absolutnie nie. A ty co, idziesz na dziewczynki? - dodał z przekornym uśmieszkiem Aldo.

- Nie, bardziej pociągają mnie puby przy Fleet Street*.

* Przy Fleet Street w Londynie znajdują się redakcje wszystkich największych gazet.

Ich bywalcy zawsze mają duże pragnienie, a przyszło mi na myśl, że nie mamy żadnych znajomości w prasie. Może uda mi się odnaleźć jakiegoś „przyjaciela z dzieciństwa", który nie odmówi potrzebnych nam informacji. Wydaje się, że w ostatnim czasie gazety są zbyt dyskretne. Słyszałem o tych słynnych anonimowych listach dotyczących aukcji Róży Yorku, więc może dowiem się czegoś więcej.

- Gdybyś dowiedział się czegoś więcej także na temat śmierci Eryka Ferralsa, nie byłoby źle.

- Wyobraź sobie, że o tym także pomyślałem.

Rozdział drugi Dziwne ptaszysko

Adalbert Vidal-Pellicorne zacisnął pasek płaszcza, jakby chciał przeciąć się na pół, podniósł kołnierz, wtulił głowę między ramiona i mruknął:

- Nigdy bym nie przypuszczał, że zostanie „przyjacielem z dzieciństwa" mało znanego dziennikarza będzie mnie tyle kosztowało. Obeszliśmy kilka pubów, aż wylądowaliśmy w Grenadierze, gdzie zaproponował, oczywiście na mój koszt, kolację, jaką książę Wellington zamawiał dla swych oficerów: wołowinę w sosie piwnym, ziemniaki w koszulkach, z masłem i chrzanem, a na koniec tarte z jabłkami, jeżynami i bitą śmietaną. Nie licząc hektolitrów piwa. Ileż ten zwierzak może wypić!

- Jeśli to jakiś interesujący człowiek, to mogę partycypować w kosztach - rzekł rozbawiony Morosini. - Tak będzie sprawiedliwie.

- No cóż, to człowiek pasjonujący, pod warunkiem że ktoś lubi Szekspira. Co trzydzieści sekund rzuca jakimś cytatem, ale można się przyzwyczaić. No i ma duże pragnienie.

Obaj mężczyźni szli przez Piccadilly w kierunku Old Bond Street, gdzie znajdował się sklep jubilera George'a Harrisona. Pozostały zaledwie dwie lub trzy godziny, aby obejrzeć diament, o którym tyle już napisano. Wczesnym popołudniem po klejnot miał przyjechać opancerzony samochód z eskortą policjantów i zawieźć go do domu aukcyjnego Sotheby's przy New Bond Street, to znaczy kilkaset metrów dalej, gdzie miał pozostać do czasu aukcji zaplanowanej za dwa dni.

Chociaż pogoda nie sprzyjała spacerom, na ulicach panował duży ruch; zwykła londyńska mżawka nie była w stanie powstrzymać ludzi przyzwyczajonych do niej od wieków. Wszyscy byli uzbrojeni w parasole. Ponieważ Aldo miał w pogardzie taki przedmiot jak parasol, uważając go za zbyt absorbujący, obaj przyjaciele założyli peleryny, a głowy nakryli kapeluszami.

- A co wie ten twój nowy przyjaciel z dzieciństwa? - zapytał Aldo. - No i jak się nazywa?

- Bertram Cootes. Jest reporterem w „Evening Mail". Przypomina nieco spaniela, ma długie uszy, które wtyka wszędzie, gdzie się da. Prawdę mówiąc, miałem szczęście, że trafiłem właśnie na niego.

- A jak to się stało?

- Przez przypadek. Sączyłem szklaneczkę whisky w pubie przy Fleet Street i przysłuchiwałem się rozmowie między właścicielem lokalu i Bertramem.

Dyskusja była nieco przydługa, bo mój przyjaciel był już podchmielony i wysławiał się z trudem. Potem przyszedł jeszcze jeden typek o imieniu Peter. Jak szybko się domyśliłem, on również pracuje w „Evening Mail". Ponieważ Bertram miał ochotę jeszcze coś wypić, poprosił go o pożyczenie kilku funtów, ale typek odmówił, nazywając Bertrama nieudacznikiem. Ten zaś stwierdził, że Peter jest w błędzie, nie chcąc mu pomóc, gdyż w sprawie Ferralsa na pewno go ubiegnie. Peter zaśmiał się tylko. Wychylił kieliszek i odszedł, a wtedy na scenie pojawiłem się ja. Przedstawiłem się jako dziennikarz z Francji, który przyjechał do Londynu zaciekawiony aukcją w Sotheby's i stwierdziłem, że chyba spotkałem go już kilka miesięcy wcześniej w Westminsterze na ślubie księżnej Mary z wicehrabią Lascelles. Jak się domyślasz, poczciwy Bertram nigdy nie opisywał, nawet z daleka, wydarzenia takiej rangi, ale poczuł się dowartościowany. Potem zaproponowałem mu wspólną kolację i tak wylądowaliśmy u Wellingtona. Ciąg dalszy już znasz.

- Nie znam ciągu dalszego. Czy ten dziennikarz wie coś na temat śmierci Ferralsa?

- Z pewnością, ale trudno to z niego wydobyć. Chociaż upił się jak bela, pilnował swego sekretu jak pies kości. Żeby coś z niego wydusić, obiecałem mu informacje na temat diamentu, co nie było mu obojętne. Tym bardziej że i do jego dziennika napłynęło sporo anonimowych listów dotyczących tego kamienia. Znajdowały się w nich nawet pogróżki w rodzaju: „jeśli klejnot nie zostanie wycofany z aukcji, poleje się krew".

- No, bardzo interesujące, ale...

Przerwał. Na eleganckiej, pełnej ludzi arterii zapanował dziwny zamęt. W centrum tego zamętu znajdował się sklep, którego surowy wystrój, w starym stylu na modłę brytyjską, uderzał przepychem: był to jeden z największych sklepów jubilerskich przy Old Bond Street.

Dały się słyszeć krzyki oraz gwizdki policji. Wszyscy oczywiście pobiegli w tamtym kierunku.

- Nie ma wątpliwości, to sklep Harrisona - stwierdził Morosini, który znał dobrze to miejsce, gdyż był tu kilka razy. - Musiało wydarzyć się coś poważnego.

Obaj mężczyźni rzucili się przed siebie, nie zważając na to, że miażdżą czyjeś stopy i wywołują okrzyki protestu. Ale rezultat był tego wart, gdyż znaleźli się tuż przed wejściem do sklepu, które zagradzała szeroka pierś policjanta.

- Jestem dziennikarzem! - krzyknął Adalbert, wyciągając legitymację prasową, która bardzo zdziwiła jego towarzysza.

- Przypomnij mi, żebym zapytał, skąd ją masz - Aldo szepnął prosto do ucha przyjaciela.

Ale prawdziwa czy też fałszywa, legitymacja na nic się nie zdała.

- Bardzo żałuję, ale nie może pan wejść do środka. Szefowie pojawią się tu za chwilę.

- Mogę zrozumieć, że przedstawiciele prasy nie mogą wejść - rzekł Aldo z rozbrajającym uśmiechem - ale ja jestem przyjacielem George'a Harrisona i miałem z nim umówione spotkanie. Też jestem jubilerem...

- Przykro mi, proszę pana. To niemożliwe.

- Czy mógłbym chociaż porozmawiać z panną Price, jego sekretarką?

- Niestety nie. Zaraz pojawi się tu Scotland Yard.

- Proszę mi przynajmniej powiedzieć, co się stało? - Twarz policjanta zastygła, jakby ktoś złożył mu nieuczciwą propozycję. Jego spojrzenie znieruchomiało ponad głową natręta i zastygło na nieokreślonym punkcie ruchliwej ulicy.

W tym momencie Morosini usłyszał jakiś szept za plecami.

- Ja coś widziałem, a ponieważ dałeś mi cynk, abym przyszedł do Harrisona około jedenastej, to powiem, co się wydarzyło.

Morosini odwrócił się i zobaczył, że Vidal-Pellicorne prowadzi poufną rozmowę z niskim mężczyzną w filcowym kapeluszu. Domyślił się, że to dziennikarz z „Evening Mail". Jegomość był nieco otyły, a dość długie włosy „na artystę" sprawiały, że przypominał smutnego spaniela. Jedyne, o czym Adalbert nie wspomniał, to fakt, że był to młody człowiek, a Aldo wyobrażał go sobie jako raczej podstarzałego bywalca barów.

- No i co takiego widziałeś, mój przyjacielu? - zapytał archeolog. - Możesz mówić bez obawy, to jest właśnie książę Morosini, o którym ci wspominałem.

Dziennikarz skierował żywe spojrzenie na dumną sylwetkę wenecjanina, mówiąc:

- Pomyśl, zanim coś powiesz, zastanów się, zanim zaczniesz dzialaćl - i unosząc uroczyście palec, sprecyzował: - Poloniusz, Hamlet, akt I, scena III. Ale sądzę, że rzeczywiście mogę zaryzykować.

- Mówiłem ci, że ciągle cytuje Szekspira - stwierdził Adalbert, zwracając się do Morosiniego. - No, powiesz w końcu, co widziałeś?

- Chodźcie trochę dalej - szepnął Bertram, prowadząc ich na ubocze, co wywołało zainteresowanie u innych zgromadzonych. - Kiedy się tutaj zjawiłem, zobaczyłem, że stoją dwa czarne samochody: szlachetny rolls-royce, trochę starszawy, lecz dobrze utrzymany, i olbrzymi, ale o wiele nowszy, daimler. Po chwili ujrzałem, jak ze sklepu wychodzi jakaś stara dama w głębokiej żałobie, podtrzymywana przez opiekunkę. Poruszała się tak szybko, jak tylko pozwalały jej na to stare nogi, i wydawała jakieś nieartykułowane okrzyki. Wyglądała na bardzo wystraszoną. Podobnie zresztą jak opiekunka, lecz ta zachowywała zimną krew. Kobieta praktycznie wepchnęła swoją panią do rolls-royce'a, zanim nawet szofer zdążył wyskoczyć i otworzyć drzwi, i kazała natychmiast odjeżdżać! Samochód ruszył z piskiem opon. Czekajcie, to jeszcze nie wszystko - dorzucił, widząc, jak przyjaciele wymieniają spojrzenia. - Kilka sekund później ze sklepu wybiegli dwaj mężczyźni. Dobrze ubrani Azjaci. Wskoczyli do daimlera, który odpalił jak rakieta, podczas gdy ze sklepu dochodziły straszne krzyki. To naturalnie zwróciło uwagę policjantów, którzy przechadzają się tutaj dniem i nocą. Wbiegli do sklepu. Ja też chciałem to zrobić, ale zostałem odepchnięty.

Nagły przyjazd dwóch samochodów policyjnych powstrzymał przez chwilę słowotok Bertranda, lecz już po chwili dziennikarz kontynuował:

- Patrzcie, przyjechała władza, i to nie byle kto. Główny komisarz Warren i jego popychadło, inspektor Pointer. Asy wydziału kryminalnego! Myślałem, że to kradzież, ale chyba polała się krew! No to lecę. Muszę trochę popracować! Zobaczymy się później. Na przykład w Black Friars. Chyba wiecie, gdzie to jest...

I zniknął w gęstym tłumie gapiów.

- Niech leci! - stwierdził Adalbert. - Wiem, gdzie to jest. Nawet jeśli sam nie pamięta, to przecież zaciągnął mnie tam poprzedniej nocy. Po tym, co nam powiedział, widzę, że wie znacznie więcej od swoich kolegów.

Morosini nie odpowiedział. Spoglądał na policjantów, którzy wchodzili do sklepu jubilerskiego. Wpaść w łapy takich typków nie było miłe, a to niestety przydarzyło się Anielce.

Fizycznie Gordon Warren przypominał prehistorycznego ptaka. Był wysoki, chudy i łysy. Jego okrągłe, żółtawe i nieruchome oczy spoglądały podejrzliwie. Stary prochowiec koloru brudnoszarego, który okrywał jego kościste ramiona przypominające skrzydła pterodaktyla, jeszcze bardziej podkreślał to podobieństwo. Dokładnie ogolona twarz i wąskie, zaciśnięte usta nie dawały nadziei nawet na odrobinę wyrozumiałości. Komisarz uważał, że jest stworzony na podobieństwo Prawa, które jest przecież przenikliwe i nieugięte.

W porównaniu z tą imponującą sylwetką inspektor Jim Pointer był prawie niezauważalny mimo barczystej postury. Jego twarz z cofniętym podbródkiem i usta, z których wystawały ostre siekacze, sprawiały, że przypominał królika. Kiedy tak kroczył za swoim szefem, miało się wrażenie, że ten ostatni wraca właśnie z polowania.

Gdy Warren wyszedł sam ze sklepu, gapiom nakazano się cofnąć. Doszło nawet do przepychanek między policjantami i dziennikarzami, ale Bertram Cootes trzymał się twardo w pierwszym rzędzie. Po chwili wszyscy, niczym sfora, rzucili się na komisarza, zasypując go gradem pytań, które powstrzymał szybko władczym gestem.

- Niewiele mam do powiedzenia, panowie dziennikarze, chyba tylko to, że nie chcę, abyście się mieszali w tę sprawę, być może delikatną.

- Niech pan nie przesadza! - wykrzyknął jakiś głos. - Już raz się pan wykręcił przy zabójstwie Eryka Ferralsa. Pan przecież nie prowadzi delikatnych spraw!

- Nie mam wyboru, panie Larke. Tutaj decydują okoliczności. Mogę powiedzieć jedynie, że pan Harrison zginął od ciosu noża i że diament, który miał być dzisiaj przewieziony do domu aukcyjnego, zniknął. Powiem więcej, jak tylko to będzie możliwe. A pan, czego chce?

Ostatnie zdanie było skierowane do Bertrama, który wykazując się dużą odwagą, pochwycił komisarza za rękaw.

- Ja ich widziałem... no, tych morderców! - wydusił z siebie podnieconym głosem.

- Doprawdy? A cóż pan tutaj robił?

- Nic, po prostu przechodziłem.

- To teraz pójdzie pan ze mną. I proszę spróbować wysławiać się jaśniej.

Zabierając Cootesa z grona rozmówców, którzy mieli nadzieję zasypać go pytaniami, komisarz wepchnął go do samochodu, który odjechał natychmiast na oczach zaskoczonego dziennikarza Petera Larke'a, człowieka, który dzień wcześniej okazał się tak bezlitosny dla swego kolegi po piórze.

- No, no - stwierdził Vidal-Pellicorne - jeśli Bertram przestanie tak dużo pić, to może jego kariera zacznie się rozwijać. A propos, chyba mi mówiłeś, że miałeś okazję poznać Harrisona.

- Poznać to zbyt wiele powiedziane. Dwukrotnie prowadziłem z nim interesy. Ale nie spotkałem go osobiście. Kontaktowaliśmy się za pośrednictwem jego sekretarki. Nawiasem mówiąc, przydałoby się z nią porozmawiać. Niestety nie wiem nawet, jak wygląda.

- W tej chwili to raczej niemożliwe. Chyba nie pozwolą nam tu dłużej zostać.

Rzeczywiście, policja kazała rozejść się gapiom, podczas gdy dwaj pracownicy zamykali sklep, jakby zakończył się dzień pracy.

- Szymon Aronow nie przewidział, że dojdzie do takiego dramatu, ani też, że pojawią się ci Azjaci. Zastawił sprytną pułapkę na prawdziwego właściciela diamentu, ale teraz nie wiem, jak uda się go odnaleźć. Aukcja się nie odbędzie i sprawa pójdzie w niepamięć - westchnął Vidal-Pellicorne z niespotykaną u niego melancholią.

- Chyba że to właściciel stoi za tym morderstwem i że opłacił tych ludzi, aby usunęli konkurenta, który mu stanął na drodze, jeśli wierzyć wszystkim anonimom wysłanym do gazet. Jeśli chcesz poznać moje zdanie, to myślę, że szukając fałszywego klejnotu, może natrafimy na prawdziwy.

- Może masz rację, ale jest w tej ohydnej zbrodni coś, co mi nie pasuje. Te anonimy.

- Przecież właśnie w nich napisano, że może polać się krew, jeśli aukcja nie zostanie odwołana. No i krew się polała!

- No tak, ale trochę za wcześnie! Te groźby dotyczyły ewentualnego kupca. To jego miały zniechęcić. Zastanawiam się, czy nie chodzi raczej o kogoś, kto wierzy w autentyczność klejnotu i kto zapragnął go zdobyć w ten radykalny sposób, nie otwierając sakiewki.

Tym razem Morosini nie odpowiedział. Któryś z nich z pewnością miał rację: albo Adalbert, albo on sam. W każdym razie znajdowali się w impasie, który bardzo utrudnił kontynuację wspólnej misji. Jeśli morderca Harrisona nie zostanie szybko schwytany, a kamień odnaleziony, trzeba będzie chyba porozumieć się z Kulawym, a nawet wyjechać, jak zapewne uczynią to ci wszyscy bogaci kolekcjonerzy zwabieni aukcją.

Ale Aldo wiedział, że nie może się poddać. Musiałby przyznać się do porażki, a taka myśl była dla niego nie do zniesienia. Nie mógłby też wrócić do Wenecji, pozostawiając na pastwę losu Anielkę, której z pewnością groziła szubienica. Zbyt ją kiedyś kochał, a może kocha nadal?

- Nie muszę chyba zgadywać, że nachodzą cię czarne myśli - mruknął Adalbert. - Widać to wyraźnie po twojej twarzy.

- Nie zaprzeczam. A teraz mów, co twój przyjaciel Bertram powiedział ci o sprawie Ferralsa?

- Opowiem przy kolacji. Jeśli nie masz nic przeciw najlepszym królikom walijskim z Anglii, zabieram cię do Black Friars. To przyjemne miejsce, więc upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu.

Mówiąc cały czas, przywołał taksówkę, która zawiozła ich do dzielnicy Tempie, gdzie między Fleet Street i wiecznie zatłoczonym rondem znajdowała się restauracja Black Friars. Umawiając się w tym miejscu, Bertram okazał zdrowy rozsądek, gdyż przychodzili tutaj zarówno prawnicy, jak i dziennikarze.

Aldo miał czas, aby docenić komfort tego miejsca, bo Adalbert dopiero po usadowieniu się w boksie wyłożonym czarną skórą zgodził się opowiedzieć przyjacielowi najnowsze wieści.

- Informacje nie będą przyjemne - zaczął.

Młody Cootes, chociaż sobie z tego nie zdawał sprawy i pił jak smok, aby zapomnieć o przykrościach, jakie go spotkały, miał bardzo dużo szczęścia. Kiedy kręcił się wokół rezydencji Ferralsów nazajutrz po zbrodni, spotkał Sally Penkowski, przyjaciółkę z czasów dzieciństwa, która pracowała tam jako pokojówka. Urodzili się przy tej samej ulicy w Cardiff. Pochodzili z rodzin górniczych. Ojciec Sally, emigrant z Polski, poślubił miejscową kobietę. Wraz z ojcem Bertrama uległ wypadkowi w kopalni. Młodego Cootesa całkowicie zniechęciło to do zawodu górnika. Wyjechał do Londynu z nadzieją, że zostanie dziennikarzem, co mu się w końcu udało po pokonaniu wielu przeszkód. Od lat nie utrzymywał kontaktów z Sally, aż do tego poranka, gdy przypadkiem spotkali się na ulicy. Dziewczyna, widząc przyjaciela z dzieciństwa, wylała przed nim cały swój żal. Nie opłakiwała jednak Ferralsa, lecz zniknięcie polskiego służącego, który rozpoczął pracę przy Grosvenor Square dwa miesiące wcześniej z polecenia pani domu. Nieszczęsna zakochała się w Stanisławie Rasockim od pierwszego wejrzenia, zdając sobie sprawę, że nie ma u niego żadnych szans. Ślepy by zauważył, że młodzieniec darzył uczuciem panią domu.

- Poznali się jeszcze w Polsce, przed ślubem pani - poinformowała Sally Bertrama. - Może nawet byli w sobie zakochani. Wielokrotnie słyszałam, jak coś między sobą szeptali, kiedy wydawało się im, że są sami, i oczywiście rozmawiali po polsku, więc ja wszystko rozumiałam. Prosiła go, aby uzbroił się w cierpliwość i żeby nie robił niczego, co mogłoby zaszkodzić jej oraz sprawie, której służył. Te rozmowy nie były długie i nie słyszałam wszystkiego, bo mówili bardzo cicho, ale Sally nie pojmowała, czemu pani zwraca się do młodego służącego imieniem Władysław.

Z ręki Aida wypadł nóż, głośno uderzając w posadzkę, lecz on tego nawet nie zauważył. Adalbert wezwał kelnera, aby przyniósł inny sztuciec. Wydawało się, że Morosini zamienił się w posąg. Aby przywołać przyjaciela do rzeczywistości, archeolog trącił go w ramię:

- Wiedziałem, że te rewelacje cię obezwładnią - powiedział z satysfakcją w głosie. - Miałeś całkowitą rację, kiedy zapytałeś lady Danvers, czy jest pewna imienia służącego.

- Nazwij to przeczuciem, jeśli chcesz, lecz coś mi mówiło, że chodzi o tego chłopca. Chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób Anielka go odnalazła i dlaczego ośmieliła się wprowadzić go pod dach swego męża. Zaczynam podejrzewać, że jest bardziej fałszywa, niż się tego spodziewałem...

Straciwszy apetyt, Aldo odsunął talerz i drżącą ręką zapalił papierosa.

- No, no, nie feruj od razu wyroków, których mógłbyś później żałować. Ale przypomnij, bo wyleciało mi z głowy, kim jest ten młody mężczyzna?

- To ten, z którego powodu chciała dwukrotnie popełnić samobójstwo: w Nord-Expressie i wcześniej w parku w Wilanowie. Tam gdzie zobaczyłem ją po raz pierwszy.

- Aha! Przypominam sobie. To ten biedny student i oczywiście nihilista, z którym chciała dzielić biedę... zanim zakochała się w czterdziestoletnim i raczej bogatym księciu weneckim...

- Głupia uwaga - wycedził Aldo.

- Może i tak, ale mniej więcej o to chodzi. O ile wiem, to w tobie była ostatnio zakochana. Napisała to przecież w liściku, który miała odwagę przekazać ci pod nosem męża. Więc jeśli przyjmiemy, że była szczera, nie rozumiem, czemu zawracała sobie głowę poprzednią miłością. Tym bardziej, że jesteśmy w Londynie, a nie w Warszawie. Sądzę, że to nie ona go tu sprowadziła...

Adalbert zamilkł, aby wypić duszkiem pół szklanki piwa.

- Mów dalej! - ponaglił go Aldo. - Sądzisz, że przybył tu z własnej woli, aby ją nagabywać?

- Oczywiście! Przypomnij sobie urywki rozmów, o których wspomniała Sally! Anielka błagała go, aby nie wystawiał na niebezpieczeństwo ani jej, ani sprawy! Pewnie przyjechał, aby prosić ją o pomoc. Może ją szantażował? Przecież nie wiesz, co się tam wydarzyło.

- Może masz rację, ale nie rozumiem, jak mógł włożyć liberię służącego. Ten typek jest piekielnie dumny.

- Tacy są ci rewolucjoniści. Depczą burżuazję nieprzejednaną ideologią, ale gdy trzeba służyć sprawie, są gotowi na wszystko. Mogą nawet pastować buty kapitalistom czy handlarzom broni, na przykład temu biednemu Erykowi.

- Sądzisz, że zmusił ją, aby wprowadziła go pod swój dach?

- Nie widzę żadnego innego wytłumaczenia. Musiał jej opowiedzieć Bóg wie jaką wzruszającą historyjkę, przywołać wspomnienia lub coś w tym stylu. A potem zabił jej męża, zwiał i zostawił ją z tym problemem.

W miarę wywodów Adalberta Aldo poczuł, jak wraca mu życie. Wszystko było teraz jasne! Z wyjątkiem jednego szczegółu.

- No, ale wytłumacz mi, dlaczego płakała, kiedy dowiedziała się, że uciekł? Co więcej, błagała policjantów, aby zostawili go w spokoju, bo on nie ma z tym nic wspólnego, i pozwoliła, żeby ją zamknęli. To się nie trzyma kupy.

- Mogą być dwa rozwiązania: albo się bała, że jeśli go obciąży, spotka ją coś jeszcze gorszego niż więzienie, albo ponownie uległa jego urokowi i chroni go, mając nadzieję, że sama się jakoś z tego wywinie. Ale wtedy to by oznaczało, wybacz mi te słowa, że w jej płochym serduszku zaszła zmiana i że ciebie już nie kocha. Chyba że, a to też jest przecież możliwe, nie kocha żadnego z was. Wydaje mi się, że już ci kiedyś mówiłem, iż po Słowiankach można się spodziewać wszystkiego!

- Rzeczywiście, już mi to mówiłeś, więc nie musisz powtarzać.

Morosini zamówił kawę i popatrzył na zegarek.

- Twój przyjaciel Bertram się spóźnia. Jeśli to nie sprawi ci kłopotu, poczekaj na niego sam. Nie musimy być obecni obaj, aby wysłuchać jego rewelacji, jeśli takowe w ogóle dla nas ma.

- A ty dokąd? Domyślam się, że masz jakiś plan.

- Oczywiście. Zamierzam udać się do Scotland Yardu i poprosić o spotkanie z komisarzem Warrenem.

- Masz nadzieję, że podzieli się z tobą ostatnimi informacjami z dochodzenia? Nie wygląda na człowieka, który lubi się zwierzać.

- Nie o to mi chodzi. Chcę go jedynie poprosić o zgodę na widzenie z Anielką.

Vidal-Pellicorne pomyślał przez chwilę i stwierdził:

- To nie jest głupi pomysł. Jedyne, czym ryzykujesz, to że ci odmówi. Jeśli mogę coś poradzić, to nie rozmawiaj z nim o sprawie Harrisona.

- Nie jestem głupi. Tę sprawę zostawiam tobie... przynajmniej na razie. Zobaczymy się w hotelu.

Wychodząc z restauracji Aldo stwierdził, że pogoda jest jeszcze bardziej paskudna niż wcześniej, mimo to postanowił się przejść. Pierwsza połowa dnia obfitowała w emocje, więc odczuwał potrzebę rozładowania napięcia. Nasunął kapelusz, ręce włożył do kieszeni i skierował się w stronę surowego budynku zwanego New Scotland Yard. Został on zbudowany około roku 1890 z ciemnego granitu wydobytego w okolicach Dartmoor przez skazańców z pobliskiego więzienia. Zaprojektowano go w stylu szkockim, miał kształt wieży z licznymi oknami. Przypominał stuokiego strażnika spoglądającego na miasto, port, kraj i królestwo. Widok ten powodował gęsią skórkę, szczególnie jeśli się wiedziało, że w murach Scotland Yardu znajdowało się muzeum okropności, zwane Black Museum*, gdzie zgromadzono bogatą kolekcję swoistych pamiątek po słynnych kryminalistach, na przykład narzędzia zbrodni, pośmiertne maski przestępców, ich listy, dowody przestępstw i wiele innych oryginalnych eksponatów.

* Obecna nazwa: Crime Museum.

Sierżant, który stał przy bramie, przyjął gościa i wysłuchał jego prośby dość grzecznie, po czym skorzystał z telefonu, aby zapytać przełożonego, czy może Morosiniego przepuścić. Następnie powierzył go jednemu ze swoich ludzi, który miał doprowadzić go do celu. Aldo miał wiele szczęścia: komisarz Warren nie tylko był obecny, ale również zgodził się go przyjąć.

Po zdjęciu płaszcza w stylu Sherlocka Holmesa Gordon Warren nie przypominał już tak bardzo pterodaktyla. W dobrze skrojonym stalowoszarym garniturze wyglądał znacznie lepiej i przypominał tego, kim był w rzeczywistości: wysokiego urzędnika państwowego świadomego swych obowiązków, który wiedział, jak powinien zachować się dżentelmen.

Odłożył na biurko wizytówkę, którą podał mu Aldo, i wskazał gościowi miejsce do siedzenia.

- Książę Morosini z Wenecji? Proszę mi wybaczyć, ale nie znam zbyt dobrze kontynentalnych zwyczajów. Jak mam pana nazywać? Jego Wysokość, Jego Ekscelencja?

- Ależ nie, nic z tych rzeczy, po prostu „książę", „proszę pana" lub „sir" - powiedział Aldo z nieznacznym uśmiechem. - Nie pozwoliłbym sobie panu przeszkadzać, komisarzu, aby roztrząsać zasady etykiety.

- Bardzo dziękuję. Jak mi powiedziano, chciałby pan porozmawiać o sprawie Ferralsa. Czy był pan przyjacielem sir Eryka?

- Biorąc pod uwagę, że zostałem zaproszony na jego ślub, można by tak to nazwać. Ale w istocie jestem przyjacielem lady Ferrals, którą poznałem jeszcze w Polsce, jako córkę hrabiego Solmańskiego.

Komisarz zaskoczył go bezpośrednim pytaniem zadanym spokojnym głosem:

- I oczywiście jest pan w niej zakochany?

Morosini nie dał po sobie poznać zaskoczenia; uśmiechnął się.

- Bardzo możliwe, że tak. Przyzna pan, że trudno być obojętnym wobec jej czaru i młodości. Szczególnie, jeśli jest się w połowie Włochem, a w połowie Francuzem jak ja.

- Brytyjczycy też są czuli na kobiece wdzięki... Pewnie przyszedł mi pan powiedzieć, że lady Ferrals jest niewinna i że mogę ponieść ciężar odpowiedzialności za błąd sądowy.

- Nic z tych rzeczy - przerwał mu Aldo. - Sądzę, że człowiek z takim doświadczeniem jak pańskie nie posłałby do więzienia kobiety w jej wieku - ma zaledwie dwadzieścia lat! - z powodu omyłki.

- Dziękuję - rzekł Warren z lekką dozą ironii. - W takim razie, czym mogę służyć?

- Proszę mi zezwolić na widzenie się z nią w więzieniu. Wydaje mi się, że dobrze ją znam i być może uda mi się uzyskać jakieś wyjaśnienia dotyczące tej strasznej zbrodni.

- No ale przecież wiemy wszystko: podała mężowi środek przeciwbólowy, który sir Eryk wsypał do szklaneczki whisky, a następnie go wypił i zmarł. Wiemy też, że wcześniej wywiązała się między małżonkami ostra sprzeczka. Zresztą w tym małżeństwie źle się działo już od kilku tygodni.

- Zdziwiłbym się, gdyby działo się dobrze, biorąc pod uwagę jego początki. Czy nie sądzi pan jednak, że to nieracjonalne uśmiercać kogoś na oczach tylu osób? A pani Ferrals nie jest ani głupia, ani pozbawiona rozsądku. Wydaje mi się, że zanim ją pan posłał do więzienia, należało porozmawiać z tym polskim służącym, który, o ile moje informacje są dokładne, podał whisky z wodą mineralną, a potem gdzieś zniknął.

- Właśnie go poszukujemy, chociaż nie znaleźliśmy śladów strychniny ani w butelce whisky, ani w wodzie...

- Jeśli jest choć odrobinę zręczny, mógł wsypać truciznę do szklanki, kiedy ją podawał. Musi mieć coś na sumieniu. Trzeba by się też dowiedzieć, jakich nacisków użył, by lady Ferrals zatrudniła go w pałacu. Proszę pamiętać, że Władysław jest nihilistą.

Żółte oczy pterodaktyla zaokrągliły się pod gęstymi brwiami.

- Władysław? Przecież nazywa się Stanisław Rasocki.

- Nie znam jego nazwiska, ale na imię z pewnością ma Władysław.

- Zaciekawia mnie pan, książę! Proszę powiedzieć, co pan jeszcze wie, a może zgodzę się na to widzenie.

Morosini opowiedział wszystko, co wiedział o minionych kontaktach Anielki z dawnym supirantem*.

* Z franc. (soupirant) - zalotnik.

Siedzący za biurkiem Warren uderzał końcem pióra w leżące przed nim dokumenty. W końcu stwierdził:

- Teraz rozumiem, czemu tak płakała i nie chciała obciążyć go zeznaniami. Mogła być jego wspólniczką lub nawet inspiratorką tego czynu. Została zresztą oskarżona o otrucie lub przyczynienie się do otrucia męża.

- Mam nadzieję, że przekona się pan po przeprowadzeniu śledztwa, iż lady Ferrals jest niewinna. Ale jak to się stało, że po wstępnym przesłuchaniu adwokat nie uzyskał dla niej warunkowego zwolnienia?

- Nie miała żadnych szans. Obrońcą był żółtodziób, którego jedynym zmartwieniem okazała się peruka i zagniecenia na todze. Zatrzasnął za nią bramy Brkton.

- Taki człowiek jak Eryk Ferrals miał chyba do dyspozycji jakiegoś adwokata z palestry?

- Tak, ale mecenas Geoffrey Arden poluje właśnie na tygrysy z maharadżą Patiałi. Podsunięto jej stażystę, który, jak mi się zdaje, ma więcej znajomości niż umiejętności. Kiedy się pan zobaczy z lady Ferrals, proszę jej poradzić, aby wzięła innego obrońcę. Z kimś takim jak ten czeka ją pewny stryczek.

- Kiedy będę mógł się z nią widzieć? Czy to oznacza, że pan się zgadza?

- Tak, może się pan jutro udać do więzienia. Oto przepustka - dodał Warren, podając mu dokument, na którym napisał kilka słów. - Ale mam nadzieję, że jeśli dowie się pan czegoś ważnego, a nawet mniej ważnego, zechce mi pan o tym opowiedzieć.

- Obiecuję, panie komisarzu. Wszystko, czego pragnę, to wyciągnąć ją stamtąd, bo mam pewność, że jest niewinna. A korzystając z okazji, czy mógłbym prosić o radę?

- Ależ oczywiście.

- Z powodu nieobecności sir Geoffreya Ardena, komu powierzyłby pan obronę osoby, na której by panu zależało?

Po raz pierwszy Morosini usłyszał śmiech pterodaktyla. Był to śmiech szczery i dźwięczny, który czynił go prawie sympatycznym.

- Nie jestem pewien - powiedział - czy mam prawo postawić naprzeciw adwokata Korony tak groźnego przeciwnika, ale sądzę, że zwróciłbym się do Desmonda Saint Albansa. Jest przebiegły jak lis. To prawdziwa łajza, ale zna się na prawie jak mało kto, a jego cięte polemiki przynoszą często lepszy rezultat niż najpiękniejsze, liryczne opowieści. Jeśli ktoś potrafi sterroryzować przysięgłych, to z pewnością on. Dodam, że jest bardzo drogi, ale przypuszczam, że wdowa po sir Eryku będzie miała czym zapłacić. Ten żółtodziób wprawdzie powiedział, że jego klientka jest w stanie zaoferować nawet bardzo wysoką kaucję, ale jedyne, co mu się udało, to wysłać ją do Brixton.

- Tak, znam sir Desmonda - westchnął Morosini, u którego to nazwisko wywołało lekki niesmak. - Uczestniczyłem kilka dni temu w pogrzebie jego wuja, hrabiego Killrenana, po którym odziedziczył tytuł.

- ...i majątek, co pewnie było powodem wielkiej radości. Jak wszyscy kolekcjonerzy wydaje dużo pieniędzy. Ale, a propos kolekcjonerów, chyba już pana gdzieś widziałem. Czy nie stał pan przed sklepem tego biednego Harrisona parę godzin temu?

Zdecydowanie ten człowiek ma dobre oko - pomyślał Aldo. Nie ryzykował niczym, udzielając odpowiedzi na to pytanie, chociaż w głosie komisarza wyczuł cień podejrzliwości. Pewnie było to skrzywienie zawodowe.

- Nie sądziłem, że zostanę tam zauważony - stwierdził z uśmiechem. - Rzeczywiście, przyszedłem do pana Harrisona wraz z przyjacielem, francuskim archeologiem, który interesuje się tak jak ja starymi kamieniami szlachetnymi. Tak się składa, że w tej dziedzinie jestem ekspertem. Chcieliśmy obejrzeć ten słynny diament, zanim trafi na aukcję. Niestety, kiedy przybyliśmy na miejsce, dowiedzieliśmy się o zbrodni, która miała miejsce chwilę wcześniej, więc nie pozostało nam nic innego, jak wmieszać się w tłum gapiów i spróbować dowiedzieć się czegoś więcej. Nie kryję, że ja też chciałbym zadać panu kilka pytań.

- Miał pan zamiar uczestniczyć w licytacji?

- Oczywiście... i może nawet licytować.

- Do licha! - wykrzyknął Warren. - Jest więc pan zamożny?

- Raczej tak, ale w granicach rozsądku. Poza tym mam bogatych klientów, którzy byliby gotowi dużo zapłacić za okaz tej wielkości.

- Ponieważ jest pan z branży, to pewnie pan wie, że chodziły słuchy, iż diament to fałszywka. Gazety zostały zasypane lawiną listów na ten temat...

- Z tego powodu chciałem go właśnie obejrzeć osobiście. Ze zwykłej ciekawości. Miałem już i tak wyrobioną opinię w tej sprawie, którą opieram na reputacji pana Harisona: jubiler tej rangi nie dałby się przecież nabrać na fałszywy klejnot.

Odczuwał niemal perwersyjną radość, okłamując tego wysokiego urzędnika policji na temat klejnotu, o którym Aldo doskonale wiedział, że jest fałszywy.

- Nie wątpiłem w to ani przez chwilę - rzeki komisarz łagodnym głosem. - Zabójcy też nie mieli co do tego żadnej wątpliwości. Mam nadzieję, że szybko ich złapiemy i aukcja odbędzie się niebawem. To byli Azjaci, a mamy ich tutaj wielu. Wydałem jasne rozkazy: żaden żółtek nie może opuścić kraju aż do odwołania.

- Zastosował pan poważne środki!

- A dlaczego nie, skoro mam takie uprawnienia? Sam król życzył sobie, aby sprawę szybko doprowadzić do końca. Przecież ten klejnot należał w XV wieku do Korony!

- Życzę panu jak najlepiej... Ale czy nie mógłby pan uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć, jak to się stało? Czy właśnie ci mężczyźni włamali się do sklepu jubilerskiego?

- To był nieszczęśliwy zbieg okoliczności! - westchnął komisarz. - Tego ranka Harrison miał się spotkać z wiekową lady Buckingham, która chciała zobaczyć ów klejnot, gdyż dawno temu należał on do jej przodka, słynnego i niepokornego hrabiego Buckingham. Jego miłość do francuskiej królowej kosztowała nas wojnę, nie licząc ciosu nożem zadanego przez Feltona*.

* John Felton (ok. 1595- I628), porucznik angielskiej marynarki, zamordował w roku 1628 pierwszego księcia Buckingham, faworyta króla Karola I Stuarta.

Jest to kobieta bardzo już leciwa, która niemal nie opuszcza swej rezydencji. Opiekują się nią służący niemal równie starzy jak ona. Nie można było odmówić takiej prośbie, więc Harrison odpowiedział, że przyjmie ją z radością. Właśnie gdy oglądała klejnot w biurze jubilera, wbiegło tam dwóch zamaskowanych i uzbrojonych osobników. Wypchnęli starszą damę na zewnątrz, zabili Harrisona i uciekli z łupem.

- I wierzy pan, że to zbieg okoliczności?

Teraz oczy komisarza zaokrągliły się do granic możliwości.

- Chyba nie podejrzewa pan, że lady Buckingham była wspólniczką tych złoczyńców? Oczywiście wysłałem do niej Pointera, aby złożyła zeznanie, ale była zupełnie roztrzęsiona. Natomiast zeznanie złożyła służąca, która jej towarzyszyła u Harrisona. To tyle, książę. Obawiam się, że nie mogę poświęcić panu więcej czasu. Prowadząc dwie sprawy tak dużej wagi, nie mam chwili do stracenia. Ale chętnie się z panem znów zobaczę, jeśli będzie pan miał dla mnie jakieś wiadomości.

- Mam taką nadzieję. Dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć.

Po wyjściu ze Scotland Yardu Morosini zaczął się zastanawiać, co ze sobą zrobić. Nie zamierzał wracać do hotelu. Adalberta jeszcze pewnie tam nie było.

Wezwał taksówkę i kazał się zawieźć na Grosvenor Square.

- Pod jaki numer? - zapytał szofer.

- Nie znam numeru, ale może pan wie, gdzie mieści się rezydencja Eryka Ferralsa?

- Oczywiście. Od czasu tej zbrodni ten dom stał się słynny. Na Grosvenor Square, znajdującym się w sercu elitarnej dzielnicy Mayfair, siedzibę miało wiele ambasad oraz rezydencji arystokratów, wybudowanych przeważnie w stylu gregoriańskim. Zostały one wzniesione w minionym wieku w pobliżu pałacu Buckingham przez osoby pozostające w służbie suwerena.

- No to jesteśmy! - stwierdził szofer, wskazując na jeden z najwspanialszych budynków, przed którym zatrzymywała się również jakaś inna taksówka. - Chee pan wysiąść czy też poczekać, aż tamten odjedzie.

- Poczekam...

Z taksówki wysiadł z impetem mężczyzna w stroju podróżnym i o mało nie potrącił jednego z dwóch policjantów, którzy pilnowali rezydencji, przechadzając się wolnym krokiem wzdłuż ulicy. Aldo rozpoznał w mężczyźnie hrabiego Solmańskiego. Zobaczył, że przez chwilę dyskutuje ze strażnikami, pokazując im coś, co mogło być paszportem, a następnie kieruje się w stronę schodów prowadzących do przedsionka. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast, ale ponieważ taksówka, która go przywiozła, nie ruszyła z miejsca, Aldo zrozumiał, że chodzi tylko o krótką wizytę, i że stary Solmański nie spędzi tam dużo czasu. W tych okolicznościach byłoby bowiem nietaktem, gdyby ojciec domniemanej morderczyni zamieszkał w domu zamordowanego.

Uprzedzając pytanie szofera, Morosini oświadczył, że jeszcze poczeka. Trwało to jakieś dziesięć minut, po czym Solmański wybiegł z budynku. Aldo zauważył, że jest czerwony na twarzy i z trudem usiłuje zapanować nad sobą. Bez wątpienia został przed chwilą wyprowadzony z równowagi. Na moment przystanął na schodach, usiłując się uspokoić. W końcu założył monokl, poprawił kapelusz na głowie i skierował się do taksówki, która natychmiast ruszyła.

- Niech pan jedzie za tym samochodem! - polecił Morosini.

Jazda była krótka. Taksówka skręciła w Brook Street i zatrzymała się przed hotelem Claridge.

- Co teraz robimy? - zapytał szofer.

Morosini się zawahał. Miał ochotę wysiąść, by się upewnić, czy Solmański tu zamieszka, ale okazało się to niepotrzebne: bagażowi zaczęli wynosić z taksówki walizki.

Było oczywiste, że ten podejrzany osobnik zamierzał się tu zatrzymać, dopóki Anielka nie zostanie uniewinniona bądź osądzona. Tak, ten Rosjanin, który skradł tożsamość polskiemu szlachcicowi i przyczynił się do zesłania go na daleką Syberię, był z pewnością niebezpieczny. To na cmentarzu San Michele w Wenecji Szymon Aronow odkrył przed Morosinim straszną prawdę dotyczącą tego groźnego człowieka. Fiodor Orczakow, .gdyż tak brzmiało prawdziwe nazwisko „Solmańskiego", był zaprzysiężonym wrogiem synów Izraela, sadystycznym katem w czasie pogromu w Niżnim Nowogrodzie w roku 1882. Wszelkimi sposobami starał się odzyskać kamienie z pektorału, jak i sam pektorał; nie tylko z miłości do pieniędzy, ale również z nienawiści do Szymona Aronowa, człowieka, który ośmielił się prowadzić walkę przeciw niemu samemu, jak i przeciw jego niebezpiecznym przyjaciołom, których Kulawy nazywał Czarnym Zakonem. Do tej pory fałszywy Solmański nie wiedział jeszcze o roli, jaką w poszukiwaniu zaginionych kamieni odgrywał Morosini. Widział w nim jedynie ostatniego właściciela szafiru, poszukującego skradzionego klejnotu rodowego, i znawcę kamieni, trochę niebezpiecznego z powodu uczucia, jakim darzył Anielkę. Jednak Aronow przestrzegł Morosiniego, że jeśli stanie Solmańskiemu na drodze, interesując się pozostałymi, brakującymi kamieniami z pektorału, fałszywy hrabia nie zawaha się podkreślić na czerwono nazwiska Aida na liście osób, których należy się pozbyć.

Jednak taka perspektywa nie zniechęciła księcia antykwariusza, który nigdy się nie cofał przed niebezpieczeństwem. A teraz miał w dodatku pewność, że Solmański albo zlecił zabójstwo jego matki, księżnej Izabeli, albo sam się go dopuścił.

Na razie Aldo mógł się zająć obserwacją hrabiego i to go w zupełności satysfakcjonowało. Nie zamierzał pokazać się nieprzyjacielowi, z pewnością zaskoczonemu nieoczekiwanym zgonem zięcia.

Aldo zostawił Solmańskiego w hotelu, zapalił papierosa i kazał szoferowi zawieźć się do Ritza.

Rozdział trzeci Trzy prawdy

Więzienie w Brixton wybudowano w roku 1830. Osadzano w nim oskarżonych oczekujących na proces. Nie było to miejsce przyjemne. Ze starych kamieni sączyły się smutek i wilgoć. Po przejściu wszystkich formalności Morosini zanurzył się w tej niepokojącej atmosferze aż do momentu, kiedy wprowadzono go do rozmównicy przypominającej oszkloną szafkę i kazano poczekać.

Kiedy pojawiła się lady Ferrals eskortowana przez kobietę, którą jedynie spódnica i brak wąsów różniły od żandarma, Aldo poczuł, że serce podskoczyło mu do gardła. W tej ponurej scenerii Anielka w skromnej, czarnej sukience, która podkreślała blask jej blond włosów, wyglądała jeszcze piękniej. Ale nie przypominała dawnej Anielki.

Wyglądała, jakby uleciało z niej życie. Z bladą twarzą, złocistymi włosami i oczami przypominała figurkę chryzelefantynową*, które z sukcesem tworzył rzeźbiarz Chiparus.

* Chryzelefantyna - technika rzeźbiarska z zastosowaniem kości słoniowej, złota i innych drogich materiałów, jak np. kamienie szlachetne (przyp. red.).

Była równie wyprostowana i równie chłodna. Widok odwiedzającego nie zapalił żadnej iskierki w jej spojrzeniu. Usiadła z drugiej strony stołu, podczas gdy strażniczka zatrzymała się za szybą.

- To pan? - zapytała. - Co pan tutaj robi? Jej ton wskazywał, że nie jest mile widziany.

- Chciałem się dowiedzieć, czy mógłbym jakoś pomóc.

- Źle mnie pan zrozumiał. Pytałam, skąd wziął się pan w Londynie.

- Chociaż dowiedziałem się o tragicznej śmierci pani męża, nie przyjechałem z tego powodu. Udałem się do Szkocji, aby uczestniczyć w pogrzebie starego przyjaciela, i to w Inverness przeczytałem w jednej z gazet...

- .. .że zabiłam Eryka. Niech się pan nie boi tych słów. Jest mi to obojętne.

Dała znak, aby usiadł na krześle stojącym przy stole naprzeciw niej.

- Nie boję się tych słów - powiedział, wykonując posłusznie jej polecenie. - Boję się tylko tego, co one oznaczają, i nie mogę w nie uwierzyć. Pani?

Morderczynią? Nie, to niemożliwe!

Uśmiechnęła się z lekką pogardą.

- Dlaczego nie? Wie pan doskonale, że go nie kochałam. A nawet, że go nienawidziłam. Moje dni z nim były usłane różami, lecz noce - przerażające.

- Ale chyba nie aż do tego stopnia, żeby go zabić. I to nie w taki głupi i oczywisty sposób: środek przeciwbólowy podany w obecności świadków, rozpuszczony w szklance whisky i to zaraz po kłótni. Jest pani na to zbyt inteligentna. Prędzej wyobraziłbym sobie panią z rewolwerem w ręku strzelającą do Eryka Ferralsa, niż podającą mu zatruty środek przeciwbólowy. To do pani nie pasuje.

- Dlaczego nie? U pana w Italii często serwowano gościowi truciznę, i to w dodatku z uśmiechem na ustach.

- To zwyczaj, którego nie praktykujemy już od dawna, a pani nie należy do rodziny Borgiów. Od momentu aresztowania nie przestaje pani mówić, że jest niewinna.

- Ale bez efektu, drogi książę. Zaczynam już być zmęczona tym powtarzaniem. Odpowiadają mi, nie bez racji, że strychnina sama nie znalazła się w szklance, a nie było jej ani w alkoholu, ani w wodzie... A przecież zbadano wszystkie pozostałe saszetki, które miałam u siebie w pokoju.

- Tylko ta jedna zawierała strychninę? Jak się domyślam, nie zbadano papierka, z którego była zrobiona saszetka.

- Poprosiłam o to, ale jej nie znaleziono. Eryk zmiął ją i zostawił na tacy, a potem ktoś spalił ją w kominku, w moim pokoju.

- Czy domyśla się pani, kto mógł to zrobić?

Z ust Anielki wydobył się dźwięk, którego Aldo się nie spodziewał: gwałtowny, lecz gorzki i pozbawiony radości śmiech.

- Może John Sutton, wspaniały i oddany sekretarz Eryka, który nie wahał się oskarżyć mnie o zbrodnię, gdy tylko zobaczył, że jego pan upadł na posadzkę.

On mnie nienawidzi.

- Z jakiego powodu? Co pani mu uczyniła?

- Spoliczkowałam go. Wydaje mi się, że jest to normalna reakcja uczciwej kobiety, kiedy mężczyzna maca jej piersi i całuje w szyję...

Aldo wiedział od dawna, że młoda Polka potrafi nazywać rzeczy po imieniu. Jednakże to wyznanie wywołało w nim niesmak. Wspomnienie sekretarza, zawsze tak układnego, nie odpowiadało temu opisowi, który przypominał raczej zachowanie satyra. Aldo wiedział jednak, że pod pozornym chłodem Brytyjczyków często skrywały się prawdziwe wulkany.

- Czy on jest w pani zakochany?

- Nie wiem, czy można to tak nazwać, ale wiem, że ma ochotę mnie zdobyć.

- Mówiła pani o tym mężowi?

- Tak, ale stwierdził, że jestem niespełna rozumu, i tylko się śmiał. Jego przywiązanie do tego... służącego przekraczało wszelkie granice. Sądzę, że prędzej dałby sobie odciąć rękę, niż się z nim rozstać. Myślę, że łączył ich jakiś trup ukryty głęboko w szafie...

- Jeśli chodzi o trupy, moja droga, to sir Eryk jako handlarz bronią miał ich zbyt wiele na sumieniu, aby przejmować się jakimś jednym, ukrytym w szafie. A może zechciałaby mi pani powiedzieć coś o tym polskim służącym, którego zatrudniła pani w domu?

Blada twarz młodej kobiety poczerwieniała.

- Skąd pan o tym wie?

Aldo uśmiechnął się uprzejmie.

- Widzę, że nie straciła pani tego dobrego zwyczaju odpowiadania pytaniem na pytanie. Po prostu wiem i już!

Ponieważ milczała, szukając może ciętej riposty, Aldo kontynuował:

- Niech pani opowie mi coś o tym Stanisławie lub może raczej...

Władysławie?

Oczy młodej kobiety zaokrągliły się.

- Jest pan diabłem wcielonym - wyszeptała.

- Nie do końca albo może dobrym diabłem do pani usług. No, Anielko, niech pani mi w końcu zaufa i opowie, jak udało się pani wprowadzić dawnego ukochanego pod dach męża.

Odwróciła głowę, lecz w nikłym świetle tego posępnego miejsca dostrzegł, że po jej rzęsach spłynęła łza.

- Ukochanego? Zastanawiam się teraz, czy nim kiedykolwiek był. Obecnie bardzo w to wątpię. Jak również w wielką miłość, o której pan mnie tak gorliwie zapewniał.

- Nie mówmy o tym w tej chwili - przerwał jej łagodnie Morosini. - To nie ja zdecydowałem się w domu w Vesinet wpaść w ramiona Eryka.

- Uratował mnie i nie miałam wyboru. Tak jak nie miałam wyboru, kiedy spotkałam Władysława w Hyde Parku, gdzie zresztą na mnie czekał...

- Skąd mógł wiedzieć, że tam panią spotka? Wszyscy wiedzą, że ma pani wielkie upodobanie do parków, ale dlaczego właśnie ten? W Londynie jest ich wiele.

- Każdego ranka jeździłam tam konno.

- Sama?

- Oczywiście, że sama. Nie lubię towarzystwa. Miałam wrażenie, że jestem pilnowana. Oczywiście często spotykałam tam znajomych, ale udawało mi się ich pozbyć.

- Ale nie udało się to pani z Władysławem. Może efekt zaskoczenia zadziałał na jego korzyść?

- Chyba tak. Tym bardziej, że wyszedł z krzaków wprost pod kopyta mojej klaczy, tak że o mało nie wypadłam ze strzemion.

- Była pani zadowolona, że go widzi?

- Wtedy tak. Przywołał wspomnienie mojego drogiego kraju i pierwszej miłości. Takie rzeczy są bardzo ważne dla każdej kobiety.

- Dla mężczyzny również. Ale powiedziała pani: wtedy tak. Więc nie trwało to długo?

- Nie. Szybko zrozumiałam, że mam do czynienia z przeciwnikiem, by nie powiedzieć: z wrogiem. Och, na początku był bardzo miły. Oczywiście na swój sposób. Mówił, że przyjechał do Anglii, by mnie odnaleźć, bo rozstaliśmy się tak niefortunnie.

- Chciał odnowić dawne relacje?

- Nie do końca. Domagał się, a nastąpiło to bardzo prędko, bym wprowadziła go pod dach mego męża. Mówił, że jest oburzony, iż zostałam żoną handlarza bronią, ale liczył, że posłuży się tym w swojej sprawie, jak to nazywał. W rzeczywistości przysłali go jego koledzy anarchiści. Miał fałszywe papiery i jeden cel: zdobyć pieniądze na potrzeby rewolucji. Myśl, że sfinansuje to handlarz bronią, wydawała im się bardzo zabawna. Potrzebowali także broni.

Aldo wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i zanim sam zapalił, zaproponował to Anielce.

- To jakaś szalona historia! Chciał, żeby pani ukradła i dała mu...

- Nie, tego nie powiedziałam. Jedyne, czego chciał, to zostać służącym w domu Eryka. Miał nadzieję, że sam znajdzie to, czego potrzebował.

- Dlaczego pani się zgodziła, zamiast odjechać co koń wyskoczy.

- Bardzo chciałam to zrobić. Ale nie było to możliwe. Jak się pan domyśla, Władysław miał coś w zanadrzu.

- Chodzi o szantaż?

- Oczywiście. Kiedy jest się młodym i kocha się po raz pierwszy, popełnia się różne nieostrożności. Tak było i ze mną. Pisałam do niego listy...

- Głupi zwyczaj, który często wiele was kosztuje, drogie panie! Co chciał zrobić z tymi listami? Pokazać je Ferralsowi? Przecież mąż pani nie był głupcem i musiał się domyślać, że była już pani wcześniej zakochana, a poza tym w takich liścikach młodych panien nie ma przecież nic złego...

- Ale moje listy nie były takie niewinne. Ufałam Władysławowi i zwierzyłam mu się z planów ojca dotyczących moich zaślubin z Erykiem.

- To mi się nie podoba - jęknął Morosini.

- Było jeszcze coś gorszego. W tamtym czasie bardzo się zaangażowałam w pomysły Władysława i jego grupy. Chciałam też, aby został moim kochankiem.

- I tak się stało? - wykrztusił Aldo. Jej spojrzenie było w tej chwili poematem naiwnej czystości.

- Mniej więcej... tak. A ponieważ chciałam go zatrzymać, co udowodniłam dwukrotnie w pana obecności, obiecałam, że pomogę mu... jak to mówił Władysław i jego przyjaciele? Aha, już sobie przypominam: oskubać tego tłustego kapitalistycznego gołębia. Wyobraża pan sobie, co by się stało, gdyby mój mąż przeczytał te listy?

- Trudno sobie tego nie wyobrazić. Ciągu dalszego zresztą też: pewnie wzruszyła pani Ferralsa smutną historią o kuzynie, który popadł w biedę i którego pani cudem odnalazła...

- Prawie tak. Powiedziałam mu, że jest synem mojej niani, i od razu dostał pracę lokaja.

- Można by rzec, to historia rodem z powieści. Nianie zawsze mają w nich nieślubne dzieci, które stają komuś na drodze. To z pewnością on zabił sir Eryka.

- Oczywiście. Taki pewnie miał cel, ale nie powiedział mi o tym.

- Na Boga! Czemu nie opowiedziała pani tego wszystkiego policji, tylko dała się zatrzymać i uwięzić? Słowa sekretarza nie miałyby wtedy takiego znaczenia.

- To nie było możliwe. Gdybym tak zeznała, ryzykowałabym życie. Niech pan wreszcie zrozumie! Władysław nie przyjechał do Anglii sam. Są tu jego towarzysze, którzy mają za zadanie pilnować go, gromadzić przekazywane przez niego informacje i w przypadku niebezpieczeństwa pomóc mu w ucieczce. A mnie zapowiedzieli bardzo wyraźnie: nie wolno mi powiedzieć nic, co mogłoby skierować policję na jego trop, bo w przeciwnym razie...

- W przeciwnym razie nie będzie mogła się pani spodziewać od nich ani litości, ani łaski - powiedział Aldo. - Byłaby pani skazana na pewną śmierć.

- Właśnie tak. Więc uznałam, że w więzieniu nie muszę się ich obawiać. Jestem dobrze strzeżona.

- Oczywiście nie mówiąc o szubienicy. Nieszczęsna, niech pani w końcu zrozumie, że jeśli policja nie znajdzie prawdziwego mordercy, grozi pani śmierć przez powieszenie!...

- Nie wierzę w to. Mój ojciec wraca wkrótce z Ameryki. Będzie wiedział, jak mnie obronić. Znajdzie jakiegoś dobrego adwokata w miejsce tego młodego idioty, który mnie bronił w zastępstwie Geoffreya Ardena.

- Skoro pani o tym wspomina - rzekł Aldo, wyciągając z kieszeni złożoną na pół kartkę - polecono mi bardzo zręcznego i walecznego adwokata. Jego nazwisko i adres są tu zapisane.

- Kto go panu polecił?

- Może się to pani wydać dziwne, ale był to wysoki urzędnik policji. Tak się składa, że znam tego adwokata. Nazywa się Desmond Saint Albans. Nie pałam do niego zbytnią sympatią, ale podobno po włożeniu peruki staje się mistrzem, który broni sprawy jak pies kości. Muszę jeszcze dodać, że jest bardzo drogi, ale chyba warto zaryzykować.

- Dziękuję. Zwrócę się do niego. Pieniądze nie grają roli. W tym momencie weszła strażniczka.

- Czas widzenia upłynął, proszę pana...

- Jeszcze słówko - powiedział Morosini, podnosząc się z krzesła. - Kiedy spotka się pani z nowym obrońcą, proszę powiedzieć mu prawdę, całą prawdę.

Jak się nazywa ten pani Władysław?

- Wosiński. Czemu pan o to pyta?

- Nie sądzi pani, że on i jego banda powinni zostać schwytani? Nie musiałaby pani niczego się obawiać. Proszę nie tracić nadziei, Anielko. Postaram się panią wkrótce odwiedzić. Czy czegoś pani potrzebuje?

- Wanda ma mi przynieść jakieś drobiazgi - odparła i skierowała się posłusznie do strażniczki, która właśnie otwierała ciężkie drzwi.

Aldo nie chciał rozstać się z Anielką w ten sposób. Krzyknął w jej kierunku:

- Czy jest pani pewna, że już nie kocha tego człowieka, którego stara się pani tak chronić?

- Nie powinien mi pan zadawać takiego pytania. Odpowiedziałam na nie w liściku kilka miesięcy temu i od tamtego czasu nic się nie zmieniło...

Dzięki tym słowom, które tylko miłość mogła przywołać, Aldo odniósł wrażenie, że promień słońca rozświetlił i ogrzał ponure, szare mury, i z lżejszym sercem opuścił więzienie.

W momencie kiedy podchodził do czekającej na niego taksówki, inna taksówka zatrzymała się tuż obok. Wysiadła z niej kobieta w średnim wieku i solidnej postury. Zaczęła wyładowywać z samochodu walizkę, która zdawała się bardzo ciężka. Aldo rzucił się na pomoc.

- Proszę pozwolić... To jest zbyt ciężkie dla pani.

- Och, dziękuję! - odpowiedziała z obcym akcentem kobieta i natychmiast zaczęła szlochać.

Aldo zorientował się, że jest to Wanda, wierna pokojówka Anielki, która z pewnością przywiozła „drobiazgi" dla swojej pani.

- Jego Wysokość, książę Morosini! - wykrzyknęła, powstrzymując łzy. - Pan tutaj? Mój Boże, co za radość! Co za wielka radość!

I znowu zaszlochała.

- No, niechże się pani uspokoi! - zawołał Aldo, któremu niespodziewanie przyszedł do głowy pewien pomysł. - Dlaczego przyjechała pani taksówką? Gdzie się podziały samochody sir Eryka?

- Stoją w garażu, ale nie mogę z nich korzystać - odpowiedziała Wanda, która teraz zaczęła mówić po francusku z większą swobodą. - Ten straszny Sutton na to nie pozwala, twierdząc, że nie wolno nam pomagać tej, tej... morderczyni. To straszne!

- Ten człowiek, chociaż Anglik, słabo zna prawo swojego kraju. Każdy podejrzany jest uznawany za niewinnego aż do momentu udowodnienia mu winy...

- To czemu ten biedny aniołeczek jest w więzieniu?

- Nazywają to prewencją. Zaniesie jej pani tę walizkę?

- Tak, prosiła o parę rzeczy. Biedny aniołek, ona jest taka...

Ale Aldo przerwał peany pokojówki na cześć Anielki, które z pewnością trwałyby jeszcze długo, i odprowadził ją do bramy Brkton, a następnie zaproponował, że na nią zaczeka i odwiezie do domu.

- Jeden samochód wystarczy dla nas obojga, odeślę pani taksówkę.

Zaskoczona Wanda nieco się uspokoiła.

- Chce pan na mnie poczekać?

- Z chęcią. To pozwoli nam porozmawiać. Niech pani nie zostaje u niej zbyt długo.

Kilka minut później kobieta była już z powrotem i zajęła miejsce obok księcia Morosiniego, który nie tracił czasu, aby poruszyć nurtujący go temat.

- Dałem Anielce nazwisko i adres dobrego adwokata. Podobno do tej pory miała kiepskiego obrońcę.

- To prawda. Jak mógł dopuścić, że znalazła się w tym więzieniu? To wszystko przez te kłamstwa sekretarza...

- Wiem dobrze, co o nim myśleć - przerwał Morosini. - Chciałbym z panią porozmawiać o Władysławie Wosińskim, który nie tak dawno został u was zatrudniony pod fałszywym nazwiskiem. To mi się wydaje dziwne, że pan Eryk zgodził się na to, bo przecież nie znał go wcześniej.

- Sir Eryk nie miał nic przeciwko temu. Ale gdyby się o tym dowiedział ojciec mojej gołąbeczki, pewnie byłby wściekły i miałaby nie lada kłopoty.

- Sądzę, że został już o tym poinformowany. Widziałem wczoraj, jak przyjechał na Grosvenor Square. Nie zatrzymał się tam długo, a kiedy wychodził, wyglądał na wściekłego, chociaż starał się nad sobą zapanować.

Wanda podniosła oczy ku niebu i na wspomnienie tego, co się wydarzyło, złożyła ręce jak do modlitwy.

- Tak! Strasznie się kłócili z Suttonem z powodu tego, co zrobił, oraz z powodu polskiego służącego, ale, dzięki Bogu, sekretarz znał go jako Stanisława Rasockiego, więc książę się nie domyślił.

- Jak to: dzięki Bogu? Ten człowiek zmusił Anielkę, aby przyjęła go pod swój dach, zamordował jej męża i w końcu uciekł, zostawiając ją na pastwę losu, a pani zdaje się uważać, że wszystko jest w porządku?

- Oczywiście! Władysław Wosiński to patriota, człowiek o szlachetnym sercu i jeśli zabił, to tylko dlatego, żeby chronić ukochaną... bo kocha ją nadal wielką miłością. Pewnie był świadkiem tej strasznej awantury, którą wywołał mąż mojej pani jakiś czas wcześniej.

- Wiem, że się wtedy pokłócili, ale nie było to chyba po raz pierwszy.

- Po raz pierwszy kłótnia była tak gwałtowna. Od jakiegoś czasu mój mały aniołek nie chciał dzielić sypialni z sir Erykiem. Anielka miała straszne migreny i musiała brać środki przeciwbólowe.

Mimo powagi sytuacji Morosini nie mógł powstrzymać uśmiechu. Od dawien dawna migrena i inne drobne dolegliwości były ulubionym pretekstem dla kobiet, które nie chciały spełniać obowiązków małżeńskich.

- A tego dnia też miała migrenę? Przecież było jeszcze zbyt wcześnie, aby kłaść się do łóżka.

- Chyba tak, ale pani robiła przy toaletce makijaż przed kolacją. Miała na sobie piękną, wydekoltowaną suknię i wyglądała prześlicznie. Pan Eryk trochę wypił i miał ochotę na figle. Kazał mi wyjść, więc nic nie widziałam, ale to, co słyszałam, było straszne. Sir Eryk szybko wyszedł, był purpurowy, a wręcz rzekłabym - fioletowy, i jednym ruchem zerwał z szyi kołnierzyk, który wydawał się go dusić. Moja gołąbeczka siedziała na łóżku prawie naga i płakała. Jej sukienka była poszarpana. Po chwili sir Eryk wrócił, aby ją przeprosić, ale nie otworzyła mu drzwi.

Aldo był pewien, że to, co usłyszał, nie mijało się z prawdą. Wiedział już co nieco o stosunkach panujących pomiędzy Anielką i Ferralsem, a przede wszystkim o tym, co wydarzyło się wieczorem w dniu ślubu, więc uznał, że Wanda nie kłamie. Mógł sobie wyobrazić scenę, która rozegrała się później w gabinecie Ferralsa, w obecności księżnej Danvers: sir Eryk skarżył się na ból głowy, więc Anielka zaproponowała mu z nutą ironii w glosie saszetkę z lekarstwem, które zażywała w podobnych przypadkach...

- To ona poszła po aspirynę, czy może ktoś inny? - zapytał Aldo.

- Przysłała do mnie Władysława i to ja dałam mu lekarstwo.

- To dlaczego, do licha, została zatrzymana? Jakie oskarżenia mógł przedstawić Sutton? Saszetka była tylko w rękach pani i służącego, i jak się domyślam, wyciągnęła pani z pudełka pierwszą z brzegu?

- Oczywiście. I tak też zeznałam temu człowiekowi z policji. Ale potem Sutton poprosił policjanta o poufną rozmowę i nie wiem, co mu naopowiadał. Jedyne, co wiem, to to, że moja gołąbeczka jest teraz w więzieniu.

- Dobrze, że mi pani o tym przypomina! - stwierdził Morosini z sarkazmem. - A teraz może mi pani wytłumaczy swą radość z powodu ucieczki Władysława i pozostawienia przez niego pani gołąbeczki w tarapatach.

- Jestem pewna, że jej tak nie zostawi! Zbyt ją kocha.

- Czyżby? - mruknął Morosini, którego zaczęły drażnić natchnione wywody Wandy. - Nie sądzi pani, że zamiast dawać drapaka, powinien zgłosić się na policję i uratować Anielkę od więzienia?

- Nie, bo obydwoje pewnie wylądowaliby w więzieniu. Dopóki jest na wolności, istnieje jakaś nadzieja dla mojej pani. Jestem pewna, że on ma tutaj wielu przyjaciół, którzy pomogą w oswobodzeniu Anielki. Potem razem uciekną do naszego drogiego kraju, którego nigdy nie powinni byli opuszczać, i będą mogli cieszyć się miłością.

Morosini nie mógł już tego słuchać. To brzmiało jak urojenia chorej wyobraźni. Jednak raczej nie miał szansy nakłonić Wandy, by przestała bujać w obłokach. Jednego był pewien: między wersją młodej kobiety i wersją dzielnej pokojówki istniała głęboka i usłana przeszkodami przepaść.

- Tak się zastanawiam... - zmienił temat Morosini. - Może wie pani, gdzie mógłbym znaleźć Władysława Wosińskiego?

Brutalnie sprowadzona na ziemię pokojówka obrzuciła rozmówcę groźnym spojrzeniem.

- Czemu pan o to pyta? Chyba nie zamierza go pan oddać w ręce policji?

- Nigdy w życiu - odpowiedział Aldo, gryząc się w język, aby nie dodać, że już rozmawiał o tym wcześniej z komisarzem Warrenem. - Po prostu chciałbym wiedzieć, gdzie można by się z nim spotkać. Niech pani pomyśli, co by się stało, gdyby jednak zapomniał o swej wielkiej miłości do Anielki i myślał tylko o swym bezpieczeństwie, a ją zostawił w rękach angielskiego wymiaru sprawiedliwości?

- Gdyby pan go znał, nie pomyślałby o czymś tak ohydnym. Ma najszlachetniejsze z serc. To prawdziwy rycerz, który poświęcił życie walce o wolność ojczyzny i o wyzwolenie polskiego narodu z nędzy. Proszę mi wierzyć, zrobi wszystko, co należy, w odpowiednim czasie. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość.

Morosini nie mógł uwierzyć własnym uszom. Doprawdy, trzeba być bardzo naiwnym, aby wierzyć w czyste intencje tego człowieka, którego Anielka przedstawiła jako szantażystę.

Stracił ochotę na kontynuowanie tej dyskusji.

Reszta podróży przebiegła w milczeniu. W ciszy słychać było jedynie szept Wandy odmawiającej pacierz. Kiedy zajechali pod rezydencję Ferralsa, Aldo powiedział:

- Zanim się pożegnamy, proszę zapamiętać jedno - bardzo mi zależy na uratowaniu Anielki. Po pierwsze dlatego, że wierzę, iż jest niewinna, po drugie dlatego, że ją kocham. Czy mogę na panią liczyć, gdybym potrzebował pomocy?

Wanda odrzekła skruszona:

- Och, proszę mi wybaczyć. Zapomniałam, że pan ją również kocha, więc mówiąc to wszystko, sprawiłam panu przykrość. Oczywiście, że panu pomogę. Jeśli będzie chciał pan ze mną porozmawiać, proszę przyjść do kościoła przy Muzeum Wiktorii i Alberta. Każdego ranka o godzinie dziewiątej jestem tam na mszy. To niedaleko od domu, a polski kościół jest na przedmieściach. Spodoba się panu, wydaje mi się, że to kościół włoski. Nie ma tam nigdy tłoku, więc będziemy mogli swobodnie porozmawiać. A poza tym w czasie mszy będziemy w rękach Opatrzności! - dorzuciła Wanda, wskazując uroczyście palcem w kierunku dachu samochodu.

- Doskonale, a jeśli pani będzie chciała mi coś powiedzieć, proszę zostawić wiadomość w hotelu Ritz. Tutaj jest numer telefonu - odparł Aldo, wyrywając kartkę z notatnika i zapisując

cyfry.

Taksówka się zatrzymała i Wanda chciała wysiąść, ale Morosini ją zatrzymał.

- Jeszcze słówko! Niech się pani nie zdziwi, jeśli za piętnaście minut stanę w drzwiach rezydencji. Chcę porozmawiać z panem Suttonem.

- Chce pan z nim rozmawiać? - jęknęła zaniepokojona kobieta. - Ale o czym?

- To, droga pani, jest moja sprawa. Chcę mu zadać kilka pytań.

- Nie przyjmie pana.

- To byłoby niegrzeczne z jego strony. W każdym razie niczym nie ryzykuję. Proszę iść do domu. Przejdę się i zaraz wracam.

Po piętnastu minutach lokaj z lodowatym wyrazem twarzy otworzył mu bramę rezydencji Ferralsa, a następnie zostawił go u dołu pięknych, krętych schodów i udał się na piętro, aby spytać, czy Sutton może przyjąć gościa. Aldo oczekiwał na spotkanie w towarzystwie kolekcji rzymskich rzeźb o niewidzących oczach, wazy bizantyjskiej i miski z brązu do mycia, która powstała w okolicach Pekinu. Londyńska siedziba handlarza bronią przypominała rezydencję znajdującą się w pobliżu parku Monceau, ale wyglądała, jeśli było to jeszcze możliwe, na bardziej posępną. Okazały i ciężki styl gregoriański, jaki tu panował, pogłębia! to wrażenie. Wystrój wnętrza, pełen weluru i lambrekinów koloru czekolady, bardzo przytłaczał. Małe biuro, do którego Aldo wszedł po kilku chwilach, wydawało się tylko trochę weselsze. Właściwie jedynie dzięki stercie papierów pokrywających biurko i lampie, która je oświetlała. Wzdłuż ścian piętrzyły się ciemnozielone segregatory. Stojąc pośrodku niczym strażnik w świątyni, odziany na czarno od stóp do głów, John Sutton czekał na gościa.

Cisza panująca w rezydencji była przejmująca. Nie dał się słyszeć najmniejszy hałas, skrzypnięcie czy szept. Nawet węgiel płonący w kominku czynił to bezszelestnie, jakby trzask lub iskierka były świętokradztwem.

Sekretarz ukłonił się wchodzącemu Morosiniemu i wyraził zadowolenie, że widzi go w dobrej formie - nie miał przyjemności, spotkać się z nim od czasu tej feralnej nocy, kiedy to Aldo pojawił się na ulicy Alfreda de Vigny, aby zabrać okup za Anielkę i zawieźć go porywaczom rolls-roycem. Dodał też, wskazując krzesło, że byłby to dla niego zaszczyt, gdyby mógł księciu w czymś pomóc.

Morosini usiadł i przez chwilę patrzył w milczeniu na młodego mężczyznę, wyciągając jednocześnie papierosa ze złotej papierośnicy.

- Przyszedłem zadać pytanie, panie Sutton - rzekł w końcu.

- Przez ostatnie kilka dni zadano mi już wiele pytań.

- Byłbym zdziwiony, gdyby zadano panu to, które ja mam na myśli. Proszę mi powiedzieć, dlaczego tak panu zależy na tym, aby lady Ferrals została powieszona?

Aldo przygotowywał się na wszelkie możliwe reakcje ze strony Suttona, ale tej jednej nie przewidział. John Sutton wytrzymał jego spojrzenie i nie okazując żadnych emocji, odpowiedział spokojnie:

- Ponieważ nie zasługuje na nic lepszego. To morderczyni najgorszego gatunku, która z zimną krwią zaplanowała ohydną zbrodnię.

I uśmiechnął się, co spowodowało, że w Morosinim zawrzała krew i z trudem zapanował nad gwałtowną reakcją. Aby jednak trochę się uspokoić, zapalił papierosa, zaciągnął się i wypuścił kłąb dymu w stronę sufitu.

- Skąd może pan mieć taką całkowitą pewność? - zapytał spokojnym głosem. - Czy jest pan w posiadaniu jakichś dowodów?

- Nie są to dowody namacalne. Jedyny taki dowód - papierowa saszetka, w której znajdowała się trucizna - zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach, wrzucona zapewne do ognia przez jakąś uczynną rękę. Ale ja wszystko widziałem i słyszałem, więc nie miałem cienia wątpliwości, czy wnieść oskarżenie. Domyślam się, książę, że jest panu z tego powodu bardzo przykro, ale proszę mi wierzyć, ona jest winna!

- Nie będę, w żadnym razie, osłabiał tego przekonania, jeśli powie mi pan, co widział i słyszał. Jak sądzę, był pan bardzo przywiązany do sir Eryka?

- To prawda. Po skończeniu Oksfordu zacząłem pracę jako jego sekretarz i cały czas wiernie mu służyłem.

- Jest pan młody. Chyba nie pracował pan tu zbyt długo?

- Trzy lata, ale przy tak wspaniałym człowieku kilka tygodni wystarczyło, żeby się do niego przywiązać.

- Być może. Nie miałem tego przywileju, żeby bywać u niego wcześniej, chociaż kontaktowaliśmy się w pewnej sprawie. Ale chciałbym powrócić do pytania: co pan widział i słyszał?

- Jeśli chce pan znać odpowiedź, muszę najpierw wyjaśnić, że jakieś dwa miesiące wcześniej zatrudniliśmy polskiego służącego...

- Zostawmy ten szczegół. Jej Wysokość księżna Danvers opowiadała mi o tym tragicznym wieczorze i o służącym, który gdzieś zniknął.

- Ten szczegół, jak pan go nazywa, jest bardzo ważny. Trudno być może w to uwierzyć, ale muszę wyznać, że przyłapałem lady Ferrals w jego ramionach.

- W jego ramionach?... Czy nie przesadza pan nieco?

- Niech pan osądzi sam. Było to jakieś trzy tygodnie temu. Tamtego wieczoru sir Eryk był na kolacji z Lordem Majorem, a ja udałem się do Covent Garden na spektakl baletowy. Ponieważ mam własny klucz, kiedy wróciłem, wszedłem po cichu i nawet nie zaświeciłem światła. Wchodziłem po schodach, gdy usłyszałem szepty i śmiechy. Dochodziły z apartamentu lady Ferrals. Zauważyłem, że drzwi są półprzymknięte. Światło nie było zbyt mocne, ale wystarczające, abym mógł dostrzec Stanisława, który stąpał na czubkach palców w kierunku drzwi. Kiedy się już znajdował blisko, lady Ferrals pobiegła za nim i wtedy wymienili namiętny pocałunek. Po chwili on popchnął ją delikatnie w głąb pokoju.

Sutton zatrzymał się, głęboko zaczerpnął powietrza i kontynuował głosem przepełnionym złością:

- Dodam, że ona była prawie naga. Jeśli w ogóle można nazwać ubraniem ten kawałek białego batystu, który miała na sobie. Oto, co zobaczyłem na własne oczy! Więc nie ukrywam, że po tym wszystkim zacząłem ich śledzić.

- A co pan słyszał? - spytał z trudem Aldo, któremu całkowicie zaschło w gardle.

- Rozmawiali, ale niestety nic z tego nie zrozumiałem, bo mówili w swoim ojczystym języku, którego nie znam. Z wyjątkiem jednego razu, kiedy mówili po angielsku. Ona powiedziała wtedy: „Jeśli chcesz, żebym ci pomogła, muszę być wolna. Najpierw pomóż mi ty". Było to cztery dni przed śmiercią Eryka.

- I opowiedział pan wszystko policji?

- Oczywiście. Ciężko mi było pogodzić się z faktem, że miała czelność wprowadzić kochanka do tego domu. Ale zdecydowałem się nie mówić o tym sir Erykowi, gdyż sądziłem, że on sam szybko się wszystkiego domyśli. Lecz kiedy zobaczyłem, jak umiera prawie u moich stóp, nie mogłem dłużej milczeć. Mógłbym ją zabić własnymi rękami!

Zapadła cisza. Morosini nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Ta wersja zdarzeń była zbliżona do opowieści Wandy. Ale różniła się diametralnie od wersji Anielki. Aldo z doświadczenia wiedział, że dziewczyna miała duży talent do wymyślania kłamstw, ale trudno mu było uwierzyć, żeby posunęła się aż tak daleko. Postanowił skłonić Suttona do dalszych wynurzeń.

- Musiał pan bardzo kochać sir Eryka, skoro odczuwa pan teraz tyle złości. Albo może nienawiść do tej kobiety... - bo przecież pan ją nienawidzi, prawda? - wypływa z faktu, że był pan w niej zakochany, a ona to zignorowała?

Młody człowiek zaśmiał się krótko, a w jego ciemnych, głęboko osadzonych oczach błysnęła pogarda.

- Zakochany? W żadnym wypadku. Nie wzbudzała we mnie żadnej czułości. Pożądałem jej, to prawda. Wyznaję, że pożądałem jej i pożądam nadał. Jedyna nadzieja, że to pożądanie umrze wraz z nią!

Nie było już nic do dodania. Morosini dowiedział się wszystkiego, czego chciał, a nawet więcej. Podniósł się więc z krzesła.

- Dziękuję, że porozmawiał pan ze mną tak szczerze. Nadal nie jestem przekonany o winie lady Ferrals. Wydaje mi się, że dobrze zrozumiałem pana motywy, chociaż myślę, iż to zazdrość jest ich siłą napędową...

Słowo to zrobiło na Johnie Suttonie, który zdawał się pochłonięty swoimi myślami, nieoczekiwane wrażenie. Zadrżał i obrzucił gościa spojrzeniem, w którym błysnęły łzy.

- Zazdrość? Zgadzam się, to była zazdrość, ale nie taka, o jakiej pan myśli. Nie byłem zazdrosny dlatego, że odmawiała mi swojego ciała i zadawała się z tym łobuzem, ale z całkiem innego powodu, którego nie mogę wyjawić. Zegnam pana, książę Morosini!

- Ja również. Chciałbym móc jednocześnie życzyć panu spokoju duszy, ale wydaje mi się, że nie jest pan na dobrej drodze, aby to osiągnąć.

Mimo drobnego deszczu, który padał nieprzerwanie od dłuższego czasu, Aldo zdecydował się powrócić do hotelu na piechotę. Potrzebował chwili, aby uporządkować myśli, a przechadzka wydawała mu się najwłaściwsza do realizacji tego zamierzenia.

Wsunął ręce w kieszenie i ruszył szybkim krokiem przed siebie. Zapadał zmierzch. Z ciemności wyłaniała się od czasu do czasu sylwetka policjanta w pelerynie przypominająca piramidę. Pojawiali się również nieliczni przechodnie, chociaż w tej arystokratycznej dzielnicy poruszano się głównie samochodami.

Spotkanie z Suttonem wywołało w nim uczucie goryczy. Wszystko, co usłyszał dzisiejszego dnia, sprawiało, że czuł się zagubiony i niepewny. Miał wrażenie, że omotała go jakaś sieć utkana z kłamstw i półprawd, by nie pozwolić mu działać. Szczegółowe opowieści sekretarza zbulwersowały go tym bardziej, że tamten nie krył, iż szukał szczęścia u Anielki. Jaką kobietą była w rzeczywistości? Czy Władysław nią manipulował, czy może to ona manipulowała nim? A on, Aldo, w jakim stopniu mógł wierzyć jej słowom, kiedy mówiła o uczuciu, jakim podobno go darzyła? Czego od niego oczekiwała, do jakiego stopnia usiłowała nim kierować dla własnej korzyści? Wszystkie te pytania kołatały w jego głowie i złościły go tym bardziej, że nie mógł na nie znaleźć żadnej odpowiedzi. A przecież jeszcze niedawno, wychodząc z więzienia Brixton, był taki szczęśliwy, zdecydowany kruszyć kopie dla pięknych oczu swojej ukochanej i uczynić wszystko, żeby ją uratować.

Teraz nie wiedział, co powinien zrobić.

Przypomniał sobie zdanie Chateaubrianda, które jego nauczyciel, Hieronim Buteau, kładł mu łopatą do głowy za każdym razem, gdy Aldo miał problem z podjęciem jakiejś decyzji: „Idź do przodu, jeśli się nie boisz i nie chcesz przymykać oczu!". Przymykać? Nie mogło być o tym mowy, tym bardziej że czuł się niemal jak ślepiec. Iść do przodu? Lecz w którą stronę?

Nagle poczuł niemal fizyczny ból; ból, jaki odczuwa mężczyzna ogarnięty wątpliwościami, czy pokochał kobietę, która jest tego godna. Miał ochotę krzyczeć, więc musiał się zatrzymać i oprzeć o latarnię. Nigdy wcześniej nie dotknęło go takie uczucie beznadziejności i bezsilności. Nawet w chwili rozstania z Dianorą, kilka lat wcześniej. Gwałtownym ruchem zerwał z głowy kapelusz. Stał z zamkniętymi oczami i pozwalał, aby krople zimnego deszczu spadały mu na włosy i twarz. Mieszały się ze łzami, których nie potrafił powstrzymać.

Kobiecy głos tuż obok spowodował, że szybko otworzył oczy.

- Czy potrzebuje pan pomocy?

Nieznajoma była młoda, raczej ładna, a jej jasną głowę nakrytą aksamitnym toczkiem chronił przed deszczem duży parasol.

- Dziękuję pani. To minie... Stara rana wojenna, która czasem daje o sobie znać.

Ani jedno, ani drugie nie zdążyło powiedzieć nic więcej. Z ciemnozielonej limuzyny, która zatrzymała się tuż obok, wysiadł szofer w czarnej liberii i ujął Morosiniego pod ramię z taką pewnością siebie, że zaskoczony Aldo nie był w stanie zaprotestować.

- Książę nie powinien wychodzić w taką pogodę! Mówiłem to setki razy, ale pan mnie nie słucha. Na szczęście pana zauważyłem... - służący o mongolskim typie urody nie przestawał mówić.

Wydał się Morosiniemu znajomy.

Ledwo Aldo zdążył podziękować litościwej mieszkance Londynu, a już prowadzono go w stronę samochodu, gdzie ręka wysunięta z głębi auta, chwyciła go, wciągnęła do wozu i usadowiła na welurowych poduszkach obok jakiegoś mężczyzny. Jego twarz była ukryta do połowy pod eleganckim kapeluszem, ciemnymi okularami i podniesionym kołnierzem pelisy podbitej astrachanem*.

* Bardzo cenne futro owiec rasy karakułowej.

Ale wzrok Aida przyciągnęła przede wszystkim hebanowa laska ze złotą gałką, którą bawiła się dłoń w rękawiczce. Był tak zaskoczony, że chwilowo zapomniał o swoich strapieniach.

- Pan tutaj? - spytał z niedowierzaniem. - Cóż za nieoczekiwane spotkanie! Nie wierzę własnym oczom!

- Rzeczywiście. Przyjechałem z pańskiego powodu; śledzimy pana od samego hotelu.

- Ale... dlaczego?

- Dowiedziawszy się o śmierci Ferralsa, zacząłem się obawiać, że miłość do córki Solmańskiego stopniowo pana wyniszczy i jeżeli nie pospieszymy z pomocą, doprowadzi swoje niszczące dzieło do końca.

- Czy pan trochę nie przesadza? - zaprotestował Morosini. - Dlaczego miałaby mnie wyniszczyć?

- Jeśli tak się jeszcze nie stało, nastąpi to wkrótce. Niech pan sobie przypomni, że w ciągu kilku godzin z najszczęśliwszego człowieka pod słońcem stał się pan osobnikiem cierpiącym i wątpiącym. Bo pan cierpi. Jest to wypisane na pańskiej twarzy.

Morosini wzruszył ramionami.

- Takie rzeczy się zdarzają - westchnął. - W tej chwili wydaje mi się, że oszaleję. Nie wiem, komu wierzyć i co o tym wszystkim myśleć.

- A gdyby tak pomyślał pan o czymś zupełnie innym? Głęboki głos

Szymona Aronowa był pełen łagodności, jednak Aldo wyczuł w nim cień wyrzutu i poczuł się nieswojo.

- Daje mi pan do zrozumienia, że nie przyjechałem tutaj, aby zajmować się sprawami lady Ferrals, i muszę przyznać panu rację. Ale w międzyczasie coś się wydarzyło. Chyba słyszał pan o tym i przyzna, że śmierć Harrisona zmieniła wiele spraw. W sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, Vidal-Pellicorne i ja, sądziłem, że wystarczy, by Adalbert zaangażował się w tamte sprawy, a ja mogę zająć się tą...

- .. .dla której już raz ryzykował pan życie. Jest pan gotów to powtórzyć i nie mogę mieć o to pretensji; to taka ludzka reakcja... I do tego w pana stylu. Ale proszę, żeby pan się w tę sprawę nie angażował, przynajmniej przez jakiś czas. To jest zbyt niebezpieczne.

- Niebezpieczne? Niech pan nie przesadza. Do tej pory działałem w porozumieniu z komisarzem Warrenem, któremu zresztą obiecałem zdać sprawę z tego, czego się dowiedziałem. Gdzie upatruje pan niebezpieczeństwa?

- W hotelu Claridge! Solmański powrócił z Ameryki.

- Wiem. Widziałem wczoraj, jak przyjechał pod dom zięcia, a po chwili wybiegł stamtąd bardzo wzburzony.

- Zgodzi się pan ze mną, że ma powody: wrócił, aby uczestniczyć w aukcji diamentu, z pewnością zadowolony ze śmierci zięcia, która pozwalała mu na odzyskanie szafiru uważanego przez niego za oryginał i która wiązała się z otrzymaniem niezłej fortunki. A tu pech; uwięziono jego córkę, a Róża Yorku zniknęła. Ten człowiek zaś nienawidzi przeszkód, które stają mu na drodze.

- W to nie wątpię, ale nie rozumiem, dlaczego miałbym się znaleźć w niebezpieczeństwie, próbując trafić na ślad prawdziwego mordercy.

- Niech pan sobie przypomni, o czym mówiłem w Wenecji: jak tylko stanie pan Solmańskiemu na drodze, nie będzie pan bezpieczny. Proszę zrozumieć, że jego córka to dla niego najważniejszy element w grze i nigdy nie pozwoli, aby ktoś ich poróżnił!

- Chcę stanąć jedynie między nią a szubienicą. Przecież zdaje pan sobie sprawę, że Anielka będzie zgubiona, jeśli nikt jej nie pomoże.

- Zgoda, ale może pozwoliłby pan Scotland Yardowi wykonywać pracę, która do nich należy? Ci ludzie są bardzo sprytni i na pewno uda im się położyć łapę na polskim uciekinierze. Może być pan pewien, że Solmański nie dopuści do tego, by powieszono czy nawet skazano jego piękną córeczkę. Proszę się w to nie mieszać. Zresztą, czy nie mówił mi pan przed chwilą, że nie wie, komu wierzyć?

- To prawda, tak powiedziałem, ale pan tego nie zrozumie!

- Więc proszę mi wytłumaczyć - westchnął Szymon Aronow. - Co do mnie, nie spieszy mi się i Wong może zrobić jeszcze ze dwie lub trzy rundki wokół Hyde Parku. Spotkał się pan dzisiaj z trzema osobami. Może pomogę panu rozjaśnić umysł, jeśli zgodzi się pan opowiedzieć, co one panu wyznały.

- Może to rzeczywiście dobry pomysł.

Aldo starał się wszystko wyjaśnić, nie wchodząc w zbędne szczegóły. Udało mu się zrelacjonować trzy spotkania bez popadania w przygnębienie, które wcześniej nim zawładnęło.

- No więc - rzekł w końcu - co pan o tym sądzi? Czyja wersja jest wiarygodna? Kto mówi prawdę?

- Jak zwykle nikt i wszyscy po trosze. Każdy przedstawia swoją prawdę. Sekretarz spełnia się w roli mściciela do tego stopnia, że nie jest w stanie ukryć frustracji seksualnych, ale skąd w nim aż taka zawziętość... Wierna służąca wspomina z nostalgią młodzieńczą miłość swojej pani. Co zaś się tyczy lady Ferrals, pana niespodziewana wizyta musiała jej się skojarzyć z cudownym objawieniem rycerza z łabędziem*.

* Rycerz łabędzia - starofrancuski poemat średniowieczny, którego bohaterem jest Lohengrin, syn Parsifala, rycerz Świętego Graala.

Przekonała się, że pan ją nadal kocha, więc jej opowieść musiała do tego nawiązywać. Może nawet nieświadomie; Anielka jest jeszcze taka młoda.

- Tak trudno uwierzyć, że mnie kocha?

- Ależ wprost przeciwnie, wierzę w to! Ale niech pan nie myśli tylko o tej sprawie. Straci pan duszę, a może i życie. Proszę mi zaufać! I skończyć, co pan zaczął. Pora opowiedzieć komisarzowi o wizycie w więzieniu, a potem wycofać się z tej sprawy. Przynajmniej na jakiś czas. Musi pan zająć się diamentem, dopóki ślady są jeszcze świeże.

- Ślady? Przecież nie ma żadnych śladów, bo kamień, dla którego zabito, był fałszywy!

- Może szukając fałszywego, trafi pan na ślad prawdziwego. Co robi teraz Adalbert?

- Spędza czas z pewnym marnym dziennikarzyną, który miał to szczęście, że widział bandytów wybiegających ze sklepu jubilera. Podobno byli to Chińczycy - dorzucił Aldo, puszczając oko w stronę szofera.

- Nie wszyscy Azjaci są Chińczykami, ale pana dziennikarz pewnie nie widzi różnicy. Wong pochodzi z Kraju Spokojnego Poranka. Jest Koreańczykiem. Wydaje mi się, że Adalbert ma rację, szukając nawet najdrobniejszych informacji.

- I może rzeczywiście lepiej, żebym ja również się tym zajął - stwierdził Aldo i po raz pierwszy na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. - Ale dlaczego pan sądzi, że idąc tropem fałszywego kamienia, uda nam się odnaleźć ten prawdziwy? Nie ma na to żadnego logicznego wytłumaczenia. Zabito Harrisona, aby wejść w posiadanie klejnotu, o którym sądzono, że jest tym, który należał do Burgundczyka, koniec kropka.

- Chyba że stwierdziwszy, iż kampania z anonimowymi listami nic nie dała, człowiek, którego szukamy, znalazł prosty i skuteczny sposób wycofania kamienia z obiegu, nie demaskując się.

- W tej sytuacji pewnie go już zniszczył, więc niczego nie znajdziemy.

Kulawy roześmiał się łagodnie i pobłażliwie.

- Czy aż tak słabo zna pan swoich klientów i kolegów po fachu? Skradziony klejnot to kopia, ale jakże piękna, jakże wspaniale wykonana! Jeśli zbrodnię zlecił właściciel prawdziwego diamentu, nie będzie niszczył falsyfikatu, lecz zachowa go jako ciekawostkę. Równie starannie jak oryginał.

- Powinienem wiedzieć, że pan ma odpowiedź na wszystko - stwierdził Aldo, nie starając się nawet ukryć złego humoru. - Jednak nie ma żadnych dowodów, że prawdziwy klejnot znajduje się jeszcze w Anglii. Nawet jeśli ten fałszywy wciąż tu jest. Korzystanie z pomocy Azjatów...

- .. .to rzecz bardzo prosta w Londynie, jeśli jest się wystarczająco bogatym, by im zapłacić. Pewne dzielnice wzdłuż Tamizy są pełne Chińczyków. W każdym razie droga, jaką przebył diament aż do naszych czasów, wskazuje, że Anglia była jednym z jego ulubionych kierunków...

- Czy może wie pan, jaką drogę pokonał ten kamień? Jeśli o mnie chodzi, nie mam na ten temat zadowalającej wiedzy; wiem tylko, że niegdyś stanowił centralny motyw dużej ozdoby przedstawiającej herb rodu Yorków, tak zwanej Białej Róży. Zaginął wraz z innymi klejnotami złupionymi w obozie Burgundczyka po bitwie pod Grandson w roku 1476. Miasto Bazylea zakupiło je potajemnie na podstawie porozumienia podpisanego z pozostałymi kantonami, które chciały zgromadzić cały skarb, po czym sprzedało go Fuggerom z Augsburga.

- Nie Fuggerom, tylko Jakubowi Fuggerowi, w tamtych czasach najbogatszemu mieszkańcowi Europy. Wtedy też diament, który sam miał kształt kwiatu, został wyjęty z Białej Róży. Był tak piękny, że Jakub nie chciał go sprzedać i dopiero po jego śmierci bratanek Fuggera, Mateusz, odstąpił go Henrykowi VIII Angielskiemu, wraz z rubinem należącym wcześniej do księcia Burgundii. Diament znajdował się wśród klejnotów Korony angielskiej aż do czasów Karola I, który ofiarował go swojemu faworytowi, George'owi Villiersowi, hrabiemu Buckingham, aby podziękować mu za owocne negocjacje dotyczące małżeństwa następcy tronu z francuską księżniczką Henriettą.

Róża Yorku - bo taką nazwę zaczął od tego czasu nosić diament - trafiła w ręce kolejnego hrabiego i wtedy ślad po niej zaginął. Dworskie plotki mówiły, że Buckingham przegrał ją w karty z aktorką Neli Gwyn, ówczesną faworytą króla Karola II.

- Dlaczego nie miałoby to być prawdą? Wszystko to brzmi bardzo prawdopodobnie. Czy wiadomo, co działo się potem?

- Cóż, kamień pojawił się dwa lub trzy razy u lichwiarzy, którzy, będąc Żydami, wiedzieli o tradycji związanej z pektorałem. Jedno jest pewne: od VII wieku Róża Yorku nigdy nie opuściła tej wyspy.

- Pewnie ma pan rację. Z pewnością wie pan również, jak przebiegła kradzież u Harrisona.

- Nie znam szczegółów. Byłem bardzo zaskoczony, gdy dowiedziałem się o napadzie.

- Prawdopodobnie bandyci wiedzieli, że starsza, wysoko urodzona dama chciała zobaczyć diament osobiście, zanim zostanie przewieziony do domu aukcyjnego Sotheby's. Weszli do sklepu, można by rzec, na palcach. Udało jej się uciec wraz ze służącą. Wróciła do domu i rozchorowała się. Co zwróciło moją uwagę w pana opowieści, to fakt, że owa dama nazywa się Buckingham.

- Lady Buckingham? Jest pan pewien?

- Nie ma żadnej wątpliwości. Harrison nie zgodziłby się przyjąć nieznanej mu osoby.

- Zaskakuje mnie pan bardzo, przyjacielu. Znam lady Buckingham i o ile sobie przypominam, to osoba bardzo leciwa i cierpiąca na niedowład nóg.

- Słyszałem, że właściwie nie szła o własnych siłach, tylko została przyniesiona. Często się też zdarza, że pod wpływem silnych emocji ciało odzyskuje siły witalne. A ona chciała zobaczyć kamień, który należał do jej przodka.

- No tak, lecz mimo wszystko wydaje mi się to dziwne. Wiem, że markiza wycofała się z czynnego życia, nikogo od dawna nie przyjmowała i nawet można by rzec, została przez wszystkich zapomniana. Ale oczywiście biorąc pod uwagę jej nazwisko, status społeczny i stan zdrowia, gdyby poprosiła Harrisona, ten z pewnością spełniłby jej życzenie i przywiózł diament do jej rezydencji.

- Ale przecież to byłoby wysoce nieostrożne! Potrzebna byłaby eskorta policji i takie zamieszanie ściągnęłoby dziennikarzy na próg jej domu. Więc jeśli ukrywa się przed światem...

- Pewnie ma pan rację - zgodził się Aronow - ale muszę spróbować dowiedzieć się czegoś więcej.

- Myśli pan, że to jakieś oszustwo? Wątpię. Był tam jej samochód i służący... - Nie przeczę, nie przeczę, ale trzeba wyjaśnić wszelkie wątpliwości. Porozmawiajmy jednak o panu. Czy mogę mieć nadzieję, że zajmie się pan poszukiwaniem Róży Yorku?

- Oczywiście, choć nie chciałbym porzucić sprawy lady Ferrals.

- Ale tak właśnie będzie musiał pan zrobić, książę! - Łagodny, aksamitny ton Aronowa stał się teraz twardszy, niemal rozkazujący. - Na wyspie San Michele w mauzoleum pana przodków zaproponowałem, że zwolnię pana z danej obietnicy. Odmówił pan z wielką szlachetnością, co mnie wcale nie zaskoczyło. Więc teraz nie może się pan wycofać z danego słowa.

- Ależ nie mam wcale takiego zamiaru! - wykrzyknął skruszony Aldo. - Może da się po prostu jakoś pogodzić obie sprawy.

- Nie. Przecież już powiedziałem, że byłoby niedobrze, gdyby znalazł się pan w polu widzenia Solmańskiego. W chwili obecnej jest on zajęty innymi sprawami i nie ma czasu na poszukiwanie diamentu, ryzykując, że będzie miał do czynienia z policją. Trzeba to wykorzystać. Czy pan mnie zrozumiał?

- Tak, wszystko jasne, proszę się nie niepokoić. Nie zawiodę. Jeśli jednak dowiem się czegoś, co mogłoby pomóc Anielce, pomogę jej i nawet pan mi w tym nie przeszkodzi. Ani pan, ani nikt inny! - zakrzyknął Aldo dobitnie.

I znów nieprzeniknioną twarz Kulawego rozjaśnił uśmiech zabarwiony odrobiną ironii.

- Przecież nie proszę, żeby wyrwał pan sobie serce! Ale ponieważ odczuwam wobec pana szacunek i przyjaźń, nie chciałbym, aby pan sam sobie wyrządził krzywdę. Próbuję pana bronić przed nim samym. A teraz muszę się już pożegnać. Czy podrzucić pana do hotelu?

Samochód objechał Hyde Park Corner i kierował się w stronę Piccadilly.

- Nie. Wysiądę tutaj. Jestem już prawie na miejscu, a może lepiej byłoby, gdyby ten samochód nie był widziany w światłach hotelu Ritz. Czy pozostanie pan w Londynie jeszcze jakiś czas?

- Nie, nigdy nie pozostaję w tym mieście dłużej. - Nagle Szymon Aronow wybuchnął śmiechem. - Drogi książę, widzę, że chciałby się pan mnie prędko pozbyć! Będzie więc pan zadowolony. Zatem do zobaczenia!

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie w całkowitym milczeniu. Chwilę później, już bez dodatkowego pasażera, daimler zrobił półobrót i odjechał po wilgotnym asfalcie. Stojąc na krawędzi chodnika biegnącego wzdłuż Green Park, Morosini patrzył, jak auto znika w ciemnościach nocy.

W hotelowym holu panowało niecodzienne ożywienie. Aukcja w Sotheby's odbyła się już i chociaż wystawiono na niej kilka wartościowych przedmiotów, raczej przyniosła rozczarowanie z powodu zniknięcia klejnotu, który miał odegrać główną rolę. Zagraniczni kolekcjonerzy, którzy zatrzymali się w Ritzu, wymieniali opinie, przygotowując się do odjazdu. Ogólna opinia była następująca: ponieważ nikt nie wiedział, kiedy diament pojawi się ponownie i czy w ogóle zostanie odnaleziony, lepiej niezwłocznie wrócić do siebie i stamtąd śledzić ewentualne wiadomości. Wszyscy się przekrzykiwali. Obszerna sala połyskująca od świateł i pięknie przyozdobiona kwiatami przypominała ogród zamieszkany przez setkę gadających ptaków.

Stojący pośrodku tego tłumu Adalbert Vidal-Pellicorne przypominał dyrygenta. Starał się przekonywać zgromadzonych wokół niego mężczyzn, by zaufali niezrównanemu Scotland Yardowi, który, zgodnie z jego wiedzą, nie tracił nadziei na odnalezienie skradzionego klejnotu. Przemawiał z dużą pewnością, co rozbawiło Morosiniego, ale ponieważ uznał, że jego przyjaciel traci czas, podszedł i odciągnął go na bok, przeprosiwszy najpierw zgromadzonych.

- Co cię napadło? Czemu przekonujesz tych ludzi, aby nie wyjeżdżali? Pilnujesz teraz interesów domu aukcyjnego Sotheby's?

- W żadnym razie! Pilnuję tylko naszych interesów. Jak długo właściciel prawdziwego klejnotu będzie wierzył, że ta sfora jest gotowa rzucić się na fałszywy kamień, nie będzie spokojny. Uzna, że prasa ukrywa jakieś informacje i zrobi fałszywy krok. Popełniasz błąd, odciągając mnie od tych ludzi.

- Nie opowiadaj głupot. Ci ludzie, chociaż bogaci, nie mają w tej sprawie żadnego znaczenia.

- Tak uważasz? To popatrz przez chwilę na człowieka, który idzie do windy. Taki wysoki, w szarym garniturze, mógłby uchodzić za duchownego, gdyby nie był taki elegancki. Wiesz, kto to jest?

- Skąd mam wiedzieć?

Adalbert wyjaśnił z szerokim uśmiechem na twarzy:

- To szwajcarski bankier, mieszkaniec Zurychu, którego żonę dobrze znasz.

Może nawet trochę za dobrze.

- A więc to jest Moritz Kledermann?

- We własnej osobie. Uważa za swój święty obowiązek przywiezienie na powrót do kraju kamienia, którego kantony zostały niesłusznie pozbawione na skutek chciwości Bazylei. Jak się domyślasz, jest gotów słono za niego zapłacić.

Morosini nie odpowiedział; przyglądał się uważnie osobie, która kilka kroków od niego oczekiwała spokojnie na windę. Zupełnie inaczej wyobrażał sobie tego pięćdziesięcioletniego mężczyznę o delikatnych, interesujących rysach twarzy i jasnych, lekko już siwiejących włosach, które okalały jego kształtną głowę. Nigdy wcześniej nie zastanawiał się, jak wygląda mąż jego byłej kochanki, ale sądził, że jest bardziej masywny, ciężki, bardziej... szwajcarski! W rzeczywistości, poślubiając go, Dianora wykazała się bardzo dobrym gustem. Ten mężczyzna prezentował się równie dobrze, jak większość zgromadzonych tu dżentelmenów. Jeśli nie lepiej.

- I pomyśleć, że mógł zostać moim teściem! - westchnął z rozbawieniem Aldo, przypominając sobie propozycję matrymonialną, którą przedstawił mu jego wenecki notariusz w dniu powrotu Morosiniego do domu po wojnie. - Jeśli córka jest do niego podobna, może powinienem był przynajmniej ją zobaczyć...

- Chcesz, żebym ci go przedstawił? - spytał Vidal-Pellicorne, który był zadowolony z niespodzianki, jaką zrobił przyjacielowi.

- W żadnym wypadku! Czy przebywa tu sam? — zapytał Morosini z nagłym niepokojem.

- Sam. Zastanów się przez chwilę: gdyby piękna Dianora była w Ritzu lub tylko w Londynie, wiedzielibyśmy o tym! Nie należy do tych, które przechodzą niezauważone. Ale teraz opowiedz mi, jak przebiegła wizyta w więzieniu.

- Raczej dobrze. Spotkałem więcej osób, niż mogłem się spodziewać. Po wizycie u Anielki natknąłem się na Wandę, jej pokojówkę, a potem odwiedziłem Johna Suttona. Każde z nich powiedziało mi coś innego, więc się trochę pogubiłem. Na koniec odbyłem przejażdżkę z Szymonem Aronowem.

- To on tutaj jest?

- Można tak powiedzieć. Uprowadził mnie swoim samochodem, jak stwierdził, dla mojego dobra. Potem dokumentnie zmył mi głowę, co oznacza, że muszę przestać zajmować się sprawą Ferralsa.

- Chłop ma rację! Nie możesz trzymać dwóch srok za ogon. Ale chodźmy do baru, napijemy się czegoś na pocieszenie i opowiesz mi wszystko. Jesteś przemoczony. Nie wyglądasz dobrze.

Niemal z ojcowską troskliwością Adalbert pomógł przyjacielowi zdjąć wilgotny płaszcz, który oddał służącemu, po czym udali się do spokojniejszego zakątka.

- Opowiadaj! - zwrócił się do Aida, złożywszy zamówienie. Kiedy już wszystkiego się dowiedział, popatrzył na Morosiniego bezradnie i zapytał:

- Co teraz czujesz?

Aldo, który z roztargnieniem pił whisky, wzruszył ramionami.

- Nie wiem, chyba tylko wielkie zmęczenie.

- No to ja też ci mówię: posłuchaj rad Szymona. Skoro wyszedł z ukrycia, to chyba bardzo go zaniepokoiłeś. Żresztą mnie również. Nie masz żadnych możliwości, aby pomóc pięknej więźniarce. Warren może znacznie więcej. Opowiedz mu o spotkaniu w więzieniu i pozwól poszukać tego Polaka. Jeśli będziesz się interesował sprawą, możesz zamieszać mu w śledztwie.

Te słowa nie były pozbawione zdrowego rozsądku. Morosini przyznał przyjacielowi rację i obiecał, że pozwoli policjantom prowadzić śledztwo, a sam nie będzie się do sprawy mieszał.

- Brawo! - krzyknął Adalbert, odzyskując uśmiech i stukając szklaneczką o szklankę Aida. - A żebyś zapomniał o smutkach, dostarczę ci rozrywki. Tej nocy pójdziemy wystawiać Szekspira w chińskiej dzielnicy.

- W chińskiej dzielnicy? Co to za pomysł? Czy to znowu robota Bertrama?

- Właśnie tak! Wydaje mu się, że wpadł na pewien trop, i chciałby, abyśmy pomogli mu to sprawdzić.

- Dlaczego? Boi się iść sam?

- Myślę, że tak. Spróbuj go zrozumieć. W zwykłych okolicznościach Cootes to chłopak raczej odważny, ale ma potwornego stracha przed Chińczykami. Sama myśl, że mógłby wpaść w ich łapy, wywołuje u niego mdłości. Oczyma wyobraźni widzi, jak poddają go tysiącom wymyślnych tortur, na przykład rzucają na pożarcie szczurom lub kroją żywcem na małe kawałeczki. Tak więc trudno byłoby go przekonać, aby włóczył się samotnie w nocy po ich dzielnicy. Aldo się roześmiał.

- Faktycznie, nie ma w tym nic zabawnego. To gdzie jesteśmy z nim umówieni?

- Tam, gdzie zwykle przesiaduje, w barze Stand. Ale na razie proponuję ci dobrą kolację, byśmy nabrali sił na naszą przygodę. Tutaj jedzenie jest smaczne, niczego nie ryzykujemy.

- To świetny pomysł! Chodźmy się przebrać,

- Jeśli już mowa o jedzeniu, to zostaliśmy zaproszeni do księżnej Danvers na pojutrze wieczór. Prawdę mówiąc, to ty zostałeś zaproszony. Pragnie cię przedstawić jakiejś amerykańskiej przyjaciółce, ale ponieważ jest dobrze wychowana, zaprosiła i mnie. Będę stanowił twoją świtę - zakończył wesoło Adalbert.

Morosini, który właśnie kończył whisky, skrzywił się.

- Amerykanka? Ten pomysł wcale mi się nie podoba. Większość Amerykanów ma wiele pieniędzy, ale za grosz nie ma smaku. Wszystko im się myli, kiedy rozmowa schodzi na stare, zabytkowe przedmioty.

- Niewiele ryzykujesz. To przecież kobieta. Z pewnością będzie chciała rozmawiać o klejnotach. Zdziwiłbym się, gdyby wolała pogadać o komodzie Ludwika XV. A ja będę zadowolony, jeśli spędzę wieczór w towarzystwie starej arystokracji angielskiej. Nie znam tego środowiska prawie wcale, a nawet można by rzec - w ogóle.

- Czyżbyś stał się snobem?

- Ależ nie, lecz muszę powiedzieć, że przebywanie w sąsiedztwie królewskiego pałacu, dworu, całej tej otoczki, która u nas już nie istnieje, powoduje u mnie dobry humor. To o wiele milsze dla oka niż nasi ministrowie zawsze wyglądający, jakby byli w żałobie. A i przyjęcia w Pałacu Elizejskim są przygnębiające.

- No, to nie mogę pozbawić cię tej przyjemności. Pójdziemy odwiedzić księżnę Danvers.

Rozdział czwarty Chińska dzielnica

No i ten mały powiedział: „Jeśli da mi pan dziesięć funciaków, powiem, gdzie może pan znaleźć zabójców jubilera". Dziesięć funtów! Skąd miałbym wziąć tyle pieniędzy! Ale pomyślałem o panu Vidalu - reszty nazwiska nie był w stanie wymówić - i przyszedłem zobaczyć, czy nie ma go w hotelu. Na szczęście był. Ci z recepcji patrzą na człowieka jak na śmiecia zapomnianego przez sprzątaczkę. Ale dzieciak dostał swoje dziesięć funtów, a ja informacje.

Siedząc w taksówce między Adalbertem i Aldem, Bertram Cootes opowiadał, czego się dowiedział.

- Dziesięć funtów to niemała sumka - stwierdził Morosini. - Skąd pan wiedział, że dzieciak pana nie nabiera?

Dziennikarz wzruszył ramionami.

- Czyja wiem... Jego spojrzenie było szczere, kiedy mówił, że mogę mu zaufać. Zresztą zaraz wszystko opowiedział. Zabójcy to bracia Wu: Han i Yen. Pracują dorywczo w dokach West India i bywają w Czerwonej Chryzantemie, podłej herbaciarni znajdującej się przy końcu Limehouse Causeway.

- To już nie trzyma się kupy. Zgodnie z tym, co pan opowiedział, mężczyźni, którzy weszli do Harrisona, byli eleganccy, dobrze ubrani i przyjechali daimlerem z kierowcą.

- Chyba pan nie przypuszcza, że pracowali na własny rachunek - zaprotestował Bertram i natychmiast wyrecytował: - Ozdoba to pozór prawdy, w którą przywdziewa się wielu, by w sposób perfidny mamić największych mędrców.

- A cóż to takiego? - mruknął rozzłoszczony Morosini.

- No... Kupiec wenecki, rola Bassania, scena... chcę przez to powiedzieć, że liczą się tylko pozory. Jeśli ten, który ich przysłał, chciał, żeby wyglądali jak książęta, to właśnie tak wyglądali, mimo że pracują w dokach. Człowiek bogaty, właściciel domów gry i potajemnych palarni opium. Jest takich wielu na East Endzie. Krążą o nim legendy...

- Jeszcze jeden niewidzialny człowiek? - zapytał Aldo, pomyślawszy o Szymonie Aronowie.

- Wcale nie. Nazywa się Yuan Chang i prowadzi lombard oraz sklep z antykami w Pennyfields. Jak słyszałem, to starzec mądry, ostrożny i spokojny, który nie mówi zbyt wiele. Powiadają, że to człowiek wpływowy, że jego majątek jest olbrzymi i że policja się go nie czepia, bo czasem oddaje jej jakieś przysługi.

- Jeśli to właśnie on zlecił zabójstwo Harrisona i ukradł klejnot, policja nie powinna go chronić.

- Powiedziałem: policja, a nie: Scotland Yard. Domyślam się, że Warren dałby wiele, aby móc go złapać na gorącym uczynku, ale cudów nie ma, szybko się to nie zdarzy.

- A jeśli uda nam się schwytać braci Wu?

- Nic nie powiedzą. Woleliby zawisnąć na szubienicy, niż zdradzić szefa, bo dobrze wiedzą, że taka śmierć to raj w porównaniu z tym, co zgotowaliby im ludzie Yuan Changa, gdyby się okazało, że mają zbyt długie języki.

Aldo wyciągnął papierosa, zapalił i westchnął.

- Jeśli tak się sprawy mają, to właściwie po co jedziemy do Limehouse?

- To przecież jasne - mruknął Adalbert. - Chcemy dowiedzieć się czegoś o Róży Yorku.

- No to, moim zdaniem, tracimy czas. Jeśli kamień znalazł się w rękach Chińczyka, to na pewno został dobrze ukryty.

- Niekoniecznie! - wykrzyknął Bertram. - Przecież ten kamień nie ma dla Yuan Changa żadnego znaczenia. Mówi się, że ten człowiek posiada wiele ukrytych skarbów, ale interesują go wyłącznie przedmioty chińskie, mongolskie, mandżurskie! Burgundczyk, a nawet królowie angielscy, to dla niego tylko cudzoziemcy bez znaczenia. A co go może obchodzić Róża Yorku? Musiałby istnieć naprawdę jakiś wyjątkowy powód, aby zgodził się wykonać zlecenie dla kogoś innego, jakiegoś Europejczyka lub Amerykanina. Nawet klejnoty Korony nie skłoniłyby go do tego! Myślę, że bracia Wu zdecydowali się na wykonanie jakiegoś dodatkowego zlecenia.

- Ależ on gada jak nakręcony - mruknął Adalbert pod nosem i dodał: - No to zapowiada się ciekawy wieczór! Jutro zajmiemy się czymś innym...

Przy kolacji obaj przyjaciele opracowali nowy sposób działania. Musieli podzielić się nużącymi poszukiwaniami archiwów, w szczególności w Somerset House, gdzie administracja brytyjska przechowuje testamenty, otaczając szczególną ochroną testamenty Nelsona, Newtona i Szekspira, a może też w archiwum państwowym, w nadziei że znajdą ślad prawdziwego klejnotu. Ale nie robili sobie jakiejś szczególnej nadziei; to tak, jakby szukać igły w stogu siana.

Na wysokości Stepney zjechali z Commercial Road i skierowali się na południe. Taksówka podskakiwała teraz na kocich łbach wąskiej i ciemnej uliczki, aż dotarła do innej, nieco szerszej, która nazywała się Narrow Street. W tym momencie szofer wziął do ręki tubę, która pozwalała na kontakt z osobami zajmującymi tylne siedzenia w taksówce, i oświadczył:

- Panowie, ja bardzo nie lubię tej dzielnicy. Ile czasu zamierzacie tu spędzić? Nie jest to bezpieczne miejsce.

- Trudno przewidzieć - odpowiedział Bertram. - Czyżby pan się czegoś obawiał?

Pogardliwy ton nie zrobił na kierowcy większego wrażenia.

- Nie mam ochoty siedzieć sam w tej przeklętej dziurze. To już nie Anglia, to Chiny - dostać nożem w plecy to nic zabawnego. Właściwie już jesteśmy na miejscu.

- Zapłacimy potrójnie, jeśli trzeba, ale musi pan na nas poczekać - rzekł krótko Morosini. - Kiedy dojedziemy na miejsce, stanie pan gdzieś na uboczu, aby nie zwracać na siebie uwagi, i zaczeka na nas. To nie potrwa długo! - dodał, puszczając oko do Bertrama, który chuchał w dłonie i poruszał ramionami, jakby to był środek zimy. Aldo też stracił wcześniejszy animusz.

- Zgoda - odparł kierowca niechętnie - ale skoro jest was trzech, to niech jeden zostanie ze mną.

- No nie, proszę nie przesadzać - jęknął Adalbert. - Gdyby wszyscy Anglicy byli tacy jak pan, nigdy nie wygralibyśmy wojny!

Po przejechaniu mostu łączącego brzegi Regenfs Canal taksówka zatrzymała się w pobliżu Tamizy. Bertram wysiadł, aby się rozejrzeć. Deszcz już nie padał, ale para wodna gromadząca się nad rzeką mogła wkrótce zamienić się w mgłę. Z powodu przenikliwej wilgoci było niemal zimno. W powietrzu unosiła się wstrętna woń węgla, torfu i mułu. Zbliżał się przypływ i rzeka przypominała szerokie rozlewisko z płytką wodą, w której odbijały się latarnie zakotwiczonych statków, masywne kształty barek oraz kilka załadowanych statków handlowych. Syrena holownika przecięła właśnie ciszę nocy, kiedy pojawił się dziennikarz, informując swoich towarzyszy, że przed Czerwoną Chryzantemą jest ślepa uliczka, gdzie mogłaby się ukryć taksówka. Zaproponował, że poprowadzi taksówkarza, podczas gdy pozostali mężczyźni mieli wysiąść i pokonać na piechotę niewybrukowaną ulicę tonącą w błocie. Wzdłuż niej stały niskie, brzydkie zabudowania. Dach jednego z nich skonstruowany był na modłę azjatycką, na innych wisiały tablice z napisami w języku chińskim, które mimo swej elegancji nie dodawały uroku tej nędznej arterii.

Od czasu do czasu pojawiał się jakiś skulony cień odziany w długą, nieforemną tunikę, która zdawała się wyrastać z przemoczonej ziemi, i przemknąwszy chyłkiem drobnymi krokami, znikał we mgle niczym zjawa. Chwilami rozproszone światło latarni oświetlało żółtą twarz i łatwo było się domyślić, że jedynym siedliskiem nocnej rozrywki w tym zakazanym zaułku była tawerna z rozświetlonymi, lecz tak brudnymi oknami, że światło przenikało na zewnątrz z niemałym trudem. Postaci kobiet lub mężczyzn - trudno zgadnąć w takiej ciemności - wychodziły z niej lub wchodziły do środka. Ale zrobiło się późno i ulica pustoszała coraz bardziej.

Taksówka wjechała w ślepą uliczkę i kierowca zgasił światła. Aldo i Bertram wysiedli, podczas gdy Adalbert zgodził się dotrzymać towarzystwa bojaźliwemu mężczyźnie. Skierowali się w stronę niskich drzwi, nad którymi wisiała skrzypiąca i kołysząca się czerwona latarnia. Teraz na ulicy nie było już nikogo.

Przed wejściem do środka Morosini zajrzał do wewnątrz przez szybkę, która wydawała się najmniej brudna. Z wielkim zdziwieniem stwierdził, że niskie pomieszczenie wyposażone w kontuar oraz kilka drewnianych stolików i oświetlone naftowymi lampami jest prawie puste. W kącie przy stole, na którym stał czajnik i czarki, siedzieli dwaj mężczyźni. Za kontuarem drzemał jeszcze jeden Chińczyk z rękami ukrytymi w szerokich rękawach niebieskiej bawełnianej bluzy.

Aldo zrobił krok do tyłu, przywołał Bertrama Cootesa do okna, aby ten również mógł zajrzeć do środka, i szepnął:

- Widzieliśmy jakieś sześć osób wchodzących do środka. Gdzie się wszyscy podziali?

- Pewnie jest jeszcze inna sala za tą kotarą w głębi albo piwnica. A może palarnia lub sala gier. Lub jedno i drugie.

- Też o tym pomyślałem. Nie da się tego inaczej wytłumaczyć. Ta pańska Czerwona Chryzantema jest prawie równie atrakcyjna jak poczekalnia dworcowa...

- Jedno jest pewne. Mężczyźni pijący herbatę to nie bracia Wu! Co teraz zrobimy?

- Nic! Czekamy! To pewne, że nie ma stąd innego wyjścia?

- A bo ja wiem? To nie jest moje ulubione miejsce na spacery. Jeśli mamy tu stać, lepiej odsuńmy się na bok, bo ktoś może nadejść i zobaczy, że tu szpiegujemy.

- Niech pan wraca do samochodu - powiedział rozzłoszczony Morosini. - Ja zobaczę, czy tę budę da się obejść dookoła.

Nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę ciemnej uliczki, wypatrując z nadzieją, czy nie ma gdzieś przejścia. Nagle z trudem powstrzymał okrzyk zadowolenia. Kilka metrów od wejścia dostrzegł wąski przesmyk biegnący w stronę rzeki, której obecność sygnalizował niewielki odblask. W przesmyku panowały egipskie ciemności, ale oczy Aida szybko się do tego przyzwyczaiły.

Stąpając ostrożnie i jedną ręką macając ścianę, skierował się do rzeki. Wokół panowała cisza. Dał się słyszeć jedynie cichy szmer wody i dalekie odgłosy Londynu. Wkrótce Morosini dotarł do celu i stwierdził, że przejście zamyka barierka. Poruszył nią, ale nic to nie dało. Znalazł się na wąskim pomoście, z którego kamienne schodki prowadziły prosto do Tamizy. Teraz widoczność była znacznie lepsza, więc nie wahając się, zaczął schodzić po śliskich stopniach.

Miał ochotę zejść jak najniżej, aby stamtąd spojrzeć na budynek od strony rzeki. W połowie drogi odwrócił się i stwierdził, że żadne z pięter nie ma okien oprócz jednego, kwadratowego, w którym tkwiły jeszcze kawałki szyby, i dwóch dość dużych, zakratowanych okienek piwnicznych, usytuowanych po obu stronach okrągłego tunelu, do którego w czasie przypływu musiała wpadać woda. Obecnie nie sięgała ona wyżej niż trzydzieści centymetrów. Ogólnie wszystko to sprawiało posępne wrażenie, szczególnie teraz, nocą. Od strony rzeki tawerna przypominała ponurą fortecę.

Chciał dostać się do środka. Tylko jak?

Pomyślał, że pozwoliłby mu na to jedynie okrągły tunel, ale przydałaby się też mała łódka.

Właśnie miał wejść na górę, aby przeanalizować sytuację, kiedy usłyszał stłumiony głos dochodzący z bliższego okienka piwnicznego. Kilku ludzi mówiło coś jednocześnie. W jednej chwili Morosini zrozumiał, że chodzi o tajną szulernię. Zastanawiał się tylko, czy jest ona zarezerwowana wyłącznie dla skośnookich miłośników hazardu, czy też udałoby się mu jakoś do nich dołączyć.

Kiedy zamyślony powracał tą samą drogą, usłyszał hałas silnika, co bardzo go zaniepokoiło. Czyżby szofer postanowił odjechać, zostawiając ich na pastwę losu? Po takim tchórzu można się spodziewać wszystkiego.

Wychodząc z przesmyku, Aldo wpadł prosto na Adalberta, który właśnie udał się na poszukiwanie przyjaciela. Wrócili do taksówki, gdyż Pellicorne szepnął: „Chodź szybko!".

Dopiero w ślepej uliczce zaczął wyjaśniać sytuację.

- Wydarzyło się coś nowego. Nie słyszałeś hałasu silnika?

- Tak, ale...

- Na drugim końcu ulicy też stoi samochód ze zgaszonymi światłami.

Przyjechała nim kobieta i weszła do tawerny...

- A cóż w tym dziwnego? Pewnie nie pierwsza i nie ostatnia.

- Ale pierwsza, która tak wygląda! Widziałem jedynie czarne futro, zgrabne nogi i grubą woalkę zakrywającą twarz, ale przysiągłbym, że jest młoda i ładna. - Czego taka osoba może tutaj szukać?

- Właśnie tego chciałbym się dowiedzieć. Wietrzę zapach tajemnicy, który wprawia mnie w dobry nastrój. Proponuje Doczekać, aż kobieta widzie.

- Pod warunkiem że nie pozostanie tam zbyt długo! Znalazłem sposób, aby dostać się do środka tawerny od strony rzeki, ale potrzebna jest łódka. Jeśli mamy gdzieś szukać braci Wu, to z pewnością tutaj. Głowę daję, że to sala gier.

- Nie uda nam się dokonać tego wszystkiego jednej nocy. Jeśli chcesz poznać moje zdanie, to musimy sobie znaleźć jakiegoś odważniejszego szofera. Obecność takiego tchórza może sprowadzić niebezpieczeństwo. A teraz jest ich dwóch.

- No tak, ale ten Bertram jest nam potrzebny. Wie, jak wyglądają bracia Wu.

Oparci o maskę samochodu, który chronił ich trochę od chłodu, mężczyźni liczyli biegnące minuty. Zdenerwowany Aldo odpalał papierosa od papierosa, lecz nie udało mu się uspokoić. Dlaczego czaili się w tej ciemnej uliczce, oczekując na nieznajomą kobietę? Przecież były o wiele ciekawsze zajęcia. Morosini pocieszał się myślą, że po zakończeniu gry Chińczycy opuszczą Czerwoną Chryzantemę, a zwierzyna, którą tropili, być może będzie wśród nich. Wtedy zaczną ją spokojnie śledzić.

Po chwili Aldo poczuł, że sztywnieją mu nogi. Siedzący w taksówce kierowca i Bertram zachowywali się bardzo cicho. Może spali.

- Wychodzi - szepnął nagle Vidal-Pellicorne.

Drzwi tawerny otworzyły się i w ich świetle pojawiła się sylwetka kobiety opisanej wcześniej przez archeologa. Była to z pewnością osoba z wyższych sfer. Jej wygląd dobitnie o tym świadczył. Ruszyli za nią w pewnej odległości, starając się nie robić najmniejszego hałasu.

Nieznajoma szła powoli, z dużą ostrożnością, gdyż starała się nie zwichnąć nogi na kocich łbach uliczki, krocząc po nich w bardzo wysokich obcasach.

Nagle się przewróciła, a z jej ust wyrwał się krzyk.

Nie wiadomo skąd pojawiły się dwa cienie, które ją zaatakowały.

Aldo i Adalbert rzucili się na ratunek. Po kilku sekundach byli przy napastnikach i po krótkiej walce wyrwali ofiarę z ich rąk. Zaskoczeni bandyci, najwyraźniej nie chcąc wszczynać regularnej bitwy, czym prędzej czmychnęli, gdzie pieprz rośnie. W jednej sekundzie zniknęli z pola widzenia. Aldo ukląkł przy kobiecie leżącej nieruchomo na ziemi. Usiłował unieść woalkę zakrywającą jej twarz, nie ośmielił się jednak ciągnąć zbyt mocno materiału zawiniętego wokół szyi, która wydała mu się bardzo delikatna.

- Do licha - westchnął. - Strasznie tu ciemno. Nie masz jakiejś lampki, Adal?

Archeolog wrócił właśnie z nieudanego pościgu za złoczyńcami. Przykucnął i skierował wąski strumień światła z kieszonkowej latarki w stronę nieruchomej głowy kobiety.

- Samochód, którym przyjechała, nadal tu stoi. To też taksówka, a jej kierowca jest pewnie równie odważny, co nasz!... No, no, chyba miałem rację: to młoda i piękna kobieta.

Morosini, któremu w końcu udało się zsunąć z jej twarzy czarną woalkę, patrzył z osłupieniem na twarz Mary Saint Alb ans.

- A cóż ona tu robi? - wydusił w końcu. - Znasz ją?

- Oczywiście! To hrabina Killrenan. Pomóż mi ją podnieść. Zaniesiemy ją do jej taksówki.

- A dlaczego nie do naszej?

- Dowiemy się, skąd przyjechała i czy była tu po raz pierwszy. Nie ukrywam też, że nie chciałbym dzielić się tym odkryciem z Bertramem. Nie zapominajmy, że jest dziennikarzem, więc fakt znalezienia hrabiny w środku nocy w Limehouse mógłby zbyt pobudzić jego wyobraźnię...

- Nie ukrywam, że moja wyobraźnia jest już znacznie pobudzona!

Podnieśli nieprzytomną kobietę, która na szczęście upadając, nie runęła w błoto; Aldo postanowił zanieść ją do taksówki,

- Znasz jej adres? - zapytał Vidal-Pellicorne.

- Nie, ale mam nadzieję, że mi go poda, gdy tylko się ocknie. Zdziwiłbym się, gdyby kierowca taksówki znał adres. W tego typu sprawach ludzie zachowują się dyskretnie.

- Może pójdę z tobą?

- Nie, idź do naszej taksówki i odjeżdżajcie! Dzisiaj i tak nie dowiemy się już niczego więcej. Porozmawiam z nią, może coś interesującego mi powie.

Mary Saint Albans była cięższa, niż przypuszczał. Aldo zmęczył się bardzo, zanim dotarł do samochodu. Szofer pomógł mu ułożyć kobietę na poduszkach tylnego siedzenia.

- Czy coś się jej przydarzyło? - zaniepokoił się. - Nic nie słyszałem.

- Głupi wypadek. Chyba zwichnęła nogę na tej wyboistej uliczce i zemdlała. Pierwszy raz pan ją tutaj przywiózł?

- Tak. Nie byłem zbyt szczęśliwy, że muszę wieźć tę panią do takiej dzielnicy, ale dobrze zapłaciła, więc...

- Gdzie wsiadła?

- Przy Piccadilly Circus. Co prawda już nieraz woziłem towarzystwo do chińskiej dzielnicy, ale zawsze byli to dżentelmeni poszukujący egzotycznych uciech, a tu patrzcie...

Aldo, zajęty cuceniem lady Mary, postanowił uciąć ten potok słów.

- Czy nie ma pan może kropelki czegoś mocniejszego, co mógłbym jej zaaplikować? - zapytał.

- A tak, mam dżin. Zawsze wożę go ze sobą dla pokrzepienia serca, kiedy pogoda jest taka paskudna.

- Dziękuję! No to ruszajmy. Nie chciałbym, żeby zrobiło się tu jakieś zbiegowisko.

Rzeczywiście, w stronę taksówki zbliżały się ukradkiem jakieś sylwetki. Ciekawscy zainteresowani samochodem albo ktoś bardziej niebezpieczny.

Szofer wskoczył na siedzenie i włączył silnik. W świetle zapalonych reflektorów zobaczył dwóch mężczyzn o parszywych gębach, z których jeden trzymał w ręce nóż. Taksówka gwałtownie ruszyła, zakręciła z kontrolowanym poślizgiem i pomknęła w kierunku Linehouse Causeway.

Aldo powoli odzyskiwał wewnętrzną równowagę. Zachwycony zdolnościami mistrza kierownicy, postanowił poprosić go o dane, aby w przyszłości móc skorzystać z jego usług w innych wyprawach.

Trochę zaniepokojony przedłużającym się omdleniem lady Saint Albans, Aldo zaświecił małą lampkę przy suficie i usiłował zmusić Mary do przełknięcia kropelki alkoholu. Gdyby jej stan się nie poprawił, musiałby zawieźć ją do szpitala, a to mu się wcale nie uśmiechało. Na szczęście zaaplikowany środek zadziałał: młoda kobieta zadrżała i zaczęła kaszleć, a jej oczy wypełniły się łzami. Aldo uniósł ją i uderzył w plecy. Jego twarz znalazła się na wprost twarzy kobiety, która patrzyła na niego ze zdumieniem i złością zarazem. Dała temu wyraz w dwóch krótkich pytaniach:

- Pan tutaj? Skąd się pan przy mnie znalazł?

- Jeśli w taki sposób pani mi dziękuje, to bardzo osobliwie. Uratowałem panią z rąk dwóch złoczyńców. Jestem szczęśliwy, widząc, że nic poważnego się nie stało.

- Rzeczywiście, tylko głowa bardzo mnie boli. O Boże! Ci brutale mnie uderzyli! Proszę mi dać jeszcze trochę dżinu.

Kiedy ostrożnie przełykała alkohol, Aldo postanowił ją zapytać, co robiła w takim miejscu. - Mogło być jeszcze gorzej. Czego może szukać w nędznej, chińskiej dzielnicy kobieta taka jak pani?

- To moja sprawa! - oświadczyła, nawet nie starając się zachować pozorów grzeczności, i zaczęła gwałtownie szukać czegoś wokół siebie. - Moja torebka!

- krzyknęła. - Gdzie jest moja torebka?!

- Nie wiem. Prawdopodobnie została ukradziona. Kobieta rzuciła się w stronę szyby dzielącej ich od szofera, którą otworzyła, aby mu nakazać natychmiastowy powrót

- To nie ma sensu! Zapewne nie znajdziemy tam torebki. Była ona prawdopodobnie powodem napadu na panią.

- Muszę to sprawdzić. Nie zmuszam pana, by jechał ze mną. Może pan wysiąść w każdej chwili!

- Nie ma mowy! Skoro postanowiłem panią uratować, doprowadzę sprawę do końca. Niech pan zawraca - zwrócił się do szofera. - Tej pani bardzo na tym zależy.

Naturalnie poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Lady Mary wróciła do samochodu i zaczęła szlochać z taką rozpaczą, że poruszyła współczujące serce Aida.

- Niech pani tak nie rozpacza - próbował ją pocieszyć. - Cóż cennego miała pani w tej torebce? Możemy pojechać na policję. Chociaż wydaje mi się, że na niewiele się to zda.

Słysząc te słowa, Mary nagle się uspokoiła i przestała płakać.

- Na policję? Policja nie ma tu nic do roboty. Napadli na mnie złodzieje, to wszystko! Po prostu wygrałam dzisiaj pewną sumkę w fan-tana!

- Pani jeździ tam, żeby grać? - szepnął Aldo, nie starając się nawet ukryć zdziwienia. - To jakieś szaleństwo!

W szarych oczach kobiety tliły się iskierki wściekłości.

- Może jestem szalona, ale lubię grę, a szczególnie fan-tana! Prawie całe dzieciństwo i wczesną młodość spędziłam w Hongkongu, gdzie pracował mój ojciec. Tam pokochałam hazard.

- Sądziłem, że to klejnoty są pani jedyną pasją. Kolekcjonerstwo i gra nie tworzą harmonijnego duetu, bo jedno zagraża drugiemu.

- Ale gra to nie żadna pasja, to po prostu przyjemność. Nie jeżdżę tam każdego wieczoru. W sumie byłam tu może trzy razy.

- Jeśli chce pani znać moje zdanie, to jest o trzy razy za dużo. Czy mąż o tym wie?

- Oczywiście, że nie. Nie interesuje się specjalnie tym, co robię, a mnie jest z tym wygodnie. Uznałby, że podważam jego wiarygodność.

- Domyślam się. Ale jak pani znalazła tę szulernię? Chyba nie przez przypadek?

- Nie. Spędziłam kiedyś wesoły wieczór w towarzystwie przyjaciół. Jeden z nich znał „Czerwoną Chryzantemę" i mnie do niej zaprowadził. Przychodzi tam więcej ludzi z towarzystwa, niżby pan przypuszczał, i zostawia tam dużo pieniędzy. Ale dzisiaj byłam tylko ja.

- I wygrała pani? Jaka to była suma?

Przerwał, bo szofer odsunął szybę, aby zapytać, dokąd ma jechać. Lady Mary nie dała Morosiniemu czasu na odpowiedź. Kazała zatrzymać się przy Piccadilly Circus.

- Tu pani mieszka? - zapytał Aldo.

- Niech pan nie będzie głupcem! - rzuciła kobieta, wzruszając ramionami. - Nie chcę, aby ktoś się dowiedział, gdzie mieszkam.

Aldo nie nalegał. Reszta drogi minęła w głębokim milczeniu.

Po przyjechaniu na miejsce Morosini poprosił szofera, aby chwilę na niego poczekał. Pomógł swej towarzyszce wysiąść, przywołał dla niej inną taksówkę, ucałował podaną dłoń, zamknął za młodą damą drzwi i powrócił do samochodu.

- To co, proszę pana, wracamy jeszcze do chińskiej dzielnicy? - zapytał szofer z błyskiem w oku.

- Nie w tej chwili. Jedziemy do Ritza. I chciałbym się dowiedzieć, jak można się z panem skontaktować, gdybym organizował kolejny wypad. Szofer, z którym pojechałem dzisiaj do Limehouse, nie należał do najodważniejszych.

- Nic prostszego! - odpowiedział kierowca, ciesząc się, że został doceniony, i z powodu banknotu, który podał mu klient. - Proszę zadzwonić do White Horse i poprosić Harry'ego Fincha. Melduję się tam rano, w południe i wieczorem. - Podał Morosiniemu kartkę z numerem telefonu. - Wie pan, po dziesięciu latach służby podczas wojny nic nie jest w stanie mnie przestraszyć. Proszę tylko powiedzieć, jak się pan nazywa.

Było około drugiej nad ranem, kiedy Harry Finch odwiózł klienta do hotelu. Ponieważ Vidal-Pellicorne jeszcze nie wrócił, zapewne z powodu popijawy w towarzystwie Bertrama w jakimś barze, Morosini zdecydował się nie czekać na niego. Dzień był długi i pełen wrażeń, sen wydawał się najlepszym wyborem.

Przygoda, którą przeżył, gnębiła księcia bardziej, niżby sobie tego życzył. Może dlatego, że w historyjce opowiedzianej przez Mary było coś dziwnego. Ta piękna kobieta wywoływała w nim raczej uczucie niepokoju niż sympatii. Odczuwał też pewną niechęć, która nie dałaby o sobie znać, gdyby kobieta nadal nazywała się Mary Saint Albans. Obecnie jednak nosiła nazwisko człowieka, którego Aldo zawsze kochał i szanował. Myśl, że jakiś Killrenan odwiedzał podejrzane szulernie, była mu wielce niemiła. Stary lord, miłośnik mórz i podróży, pozostawał pod urokiem krajów Dalekiego Wschodu, ale nie miało to nic wspólnego z zamiłowaniem dziedziczki jego nazwiska i fortuny do hazardu i podejrzanych praktyk.

Biedny sir Andrew nie przepadał za swoją rodziną - myślał Aldo, myjąc zęby. - Szkoda, że tak potoczyły się jego losy. Teraz chyba przewraca się w grobie...

Morosini położył się do łóżka, lecz mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Kiedy w końcu mu się to udało, jego snem zawładnęły koszmary, w których Anielka, lady Mary, Aronow, Chińczycy, a nawet polski student tańczyli jakąś wyczerpującą sarabandę.

Po przebudzeniu ucieszył się na widok śniadania stojącego na stoliku i zrozumiał, że Aronow ma rację. Jeśli będzie się zajmował zbyt wieloma sprawami, pogubi się w tym wszystkim. Chwilowo musi zapomnieć o problemach Anielki i Mary, by skoncentrować się na diamencie. Coś mu mówiło, że wyprawa do Czerwonej Chryzantemy byłaby bardziej opłacalna niż żmudne poszukiwania w archiwach. Muszą ustalić z Adalbertem jakiś plan działania i pomyśleć o zdobyciu łódki. Trzeba też będzie udać się do Pennyfields do lombardu i sklepu ze starociami Yuan Changa, którego opisano mu jako wpływowego i niebezpiecznego człowieka. Przecież w pewnym sensie byt jego kolegą po fachu, więc rozmowa z nim mogła być interesująca. Jak sądził Aldo, Róża Yorku mogła znajdować się w jego rękach. Przecież ktoś musiał przysłać tych zabójców...

Adalbert, któremu Aldo przedstawił całą sprawę, nie wykazał żadnego entuzjazmu wobec propozycji nowej wyprawy na chińską ziemię. Stwierdził, że to możliwe, iż Yuan Chang ma klejnot, ale z pewnością nie odda go nieznajomemu.

- A poza tym kamień jest fałszywy i jeśli, co bardziej prawdopodobne, kradzież była zlecona przez kogoś innego, to Chang musi się mieć na baczności. Co będzie, jeśli zleceniodawca się zorientuje, że otrzymał tylko piękny korek do karafki? Wolę nurzać się w kurzu Sommerset House i sprawdzać, czy czasem nie ma tam testamentu Neli Gwyn.

- Tylko stracisz czas! Szymon Aronow pewnie już to sprawdził.

- Nie wyobrażam sobie, żeby spędzał czas na przeszukiwaniu archiwów.

Może mnie się to uda!

- Cóż, wybiorę się więc tam sam...

Około trzeciej po południu przyjechał Harry Finch, z którym książę skontaktował się w południe, i zawiózł Aida do Pennyfields, gdzie zatrzymał się obok przysadzistej, dwupiętrowej budowli. Sklep zajmował połowę parteru, ale jego witryny były tak brudne, że nie dało się dostrzec, co dzieje się w środku. Dzielnica, która kilka godzin wcześniej była opustoszała i posępna, teraz tętniła życiem. Sprzedawcy zup i innych artykułów żywnościowych usadowili się wprost na ziemi. Sklepiki przypominające te z arabskich targowisk były przepełnione towarem, którego obfitość przyprawiała o zawrót głowy. Na ich progu królowali właściciele przypominający statuetki z przymkniętymi oczyma i rękoma ukrytymi w rękawach szerokich, bawełnianych bluz koloru czarnego lub białego. Wszystko to tworzyło barwny klimat Dalekiego Wschodu. Mogło się wydawać, że jest się na ulicach Pekinu.

Samochód natychmiast otoczyła grupka dzieci. Taksówka była rzadkością w tej dzielnicy, więc wzbudziła niemałą sensację.

W powietrzu unosił się zapach potraw zmieszany z odorem mułu i węgla.

Przestrzeń pozostawiona dla klientów była w lombardzie niewielka, gdyż kontuary odgrodzono kratami, poprzez które można było oglądać rozmaite przedmioty. Mimo że był dzień, w środku panował półmrok, rozświetlany płomieniem lampy gazowej. W pomieszczeniu znajdował się Chińczyk w średnim wieku, z nadąsaną miną, którego nie poruszył nawet dźwięk dzwoneczków przy drzwiach. Jednak na widok eleganckiego mężczyzny, który stanął w progu, zdecydował się zareagować. Podszedł i po serii ukłonów zapytał łamaną angielszczyzną, czym taki nędzny sklep może służyć tak szacownemu gościowi.

Morosini rozglądał się po zakurzonym wnętrzu z zakłopotaniem.

- Poinformowano mnie, że znajdę tutaj ciekawe antyki, a widzę, że to tylko lombard.

- Jeśli chce pan obejrzeć przedmioty, proszę tędy - powiedział pracownik, podnosząc klapę łączącą dwa kontuary, a drugą ręką odsuwając kotarę w rogu.

To, co Morosini ujrzał, mogło rzeczywiście przyprawić o zawrót głowy; był to sklep z antykami, jednak różniący się od jego sklepu. Zgromadzono tutaj hinduskie i dalekowschodnie cenne okazy, a między innymi liczne statuetki Buddy pochodzące z Chin lub Japonii, delikatną porcelanę, kominki zapachowe, z których wydobywała się jeszcze woń kadzidełek, kandelabry z brązu, olbrzymi gong, monstra o wykrzywionych twarzach, wizerunki strażników bram świątynnych, jedwabie, wachlarze i mnóstwo małych przedmiotów z kości słoniowej oraz kamienia. Nie były to przedmioty bardzo stare, co natychmiast dostrzegło wprawne oko księcia antykwariusza, a doki West i East India zapewne znacznie się przyczyniały do ich nagromadzenia w tym miejscu. Lecz były to rzeczy starannie wybrane i chociaż zostały z pewnością poddane procesowi postarzania, nie uczyniono tego w sposób nachalny czy przesadny. Poza tym niektóre wydawały się autentyczne.

Dał się słyszeć chropowaty, ale przyjemny dla ucha głos:

- Nie jest łatwo znaleźć mój sklep, a ja nie miałem zaszczytu spotkać pana wcześniej. Kto pana przysyła?

Aldo domyślił się, że to pytanie skierował do niego sam Yuan Chang. Rzeczywiście, jak twierdził Bertram, był to starzec nikłej postury, lecz z jego kruchej postaci odzianej w długą szatę z szarego atłasu, ozdobioną jedynie wąską, złotą krajką, emanowała wielka żywotność. Wyglądało to trochę tak, jakby wyrosło przed nim ostrze szpady, a nie stary człowiek z twarzą posiekaną licznymi zmarszczkami. Być może to wrażenie wiązało się z władczym spojrzeniem czarnych, błyszczących i nieruchomych oczu. Na atłasowej czapeczce okrywającej siwe włosy nie było żadnych ozdób, które mówiłyby o pozycji jej właściciela. Jednak Morosini mógłby przysiąc, że w swoim kraju Yuan Chang nie był zwykłym sprzedawcą, a człowiekiem wykształconym. Może nawet mandarynem.

- Ciekawość i miłość do starych przedmiotów. Sam jestem antykwariuszem i przybywam z Wenecji. Jestem książę Morosini - dodał Aldo z lekkim skinieniem głowy.

- Wielki to dla mnie zaszczyt, ale jeśli pan pozwoli, powtórzę moje pytanie: komu zawdzięczam pańską wizytę?

- Nikomu i wszystkim. Przypadkowo usłyszałem rozmowę w gronie znajomych z wyższych sfer. Jak sądzę, mam przyjemność z panem Yuan Changiem?

- Powinienem był się przedstawić, jak tylko pan to uczynił, książę. Proszę mi wybaczyć, bo uchybiłem dobrym obyczajom. Mogę zapytać, czego pan szuka w tym sklepie niegodnym pańskiego spojrzenia?

- Wszystkiego i niczego. Ależ, panie Chang, niech pan nie będzie zbyt skromny! Uchodzi pan za eksperta w dziedzinie azjatyckich antyków. A widzę tutaj, wśród przedmiotów średniej wartości, kilka sztuk naprawdę cennych i godnych innego otoczenia. Na przykład ta spinka z brązu ozdobiona złotem powstała w pana kraju między X i XII wiekiem - rzekł Morosini, pochylając się

nad małym skrzydlatym lwem ułożonym na kawałku aksamitu., Yuan Chang nie starał się nawet ukryć zdziwienia.

- Najszczersze gratulacje! Jest pan koneserem sztuki chińskiej?

- Nie do końca, ale interesuję się starymi klejnotami, niezależnie od ich pochodzenia. Dlatego dziwię się, że trzyma ją pan tutaj bez żadnego zabezpieczenia. Ktoś mógłby przecież ją ukraść.

Przez moment w oczach ukrytych pod siwymi brwiami pojawił się błysk.

- Nikt nie ośmieliłby się skraść niczego w moim sklepie. A wracając do tego lwa, gdyby miał pan ochotę go nabyć, to z żalem muszę poinformować, że jest już sprzedany. Ale może chciałby pan zobaczyć coś innego?

- Najbardziej interesują mnie kamienie. Specjalizuję się w starych klejnotach o znaczeniu historycznym. Czy znajdę tutaj coś takiego? Na przykład z jaspisu?

- Nie, uprzedzałem pana, wbrew temu, co pan mógł usłyszeć, mój sklep jest bardzo skromny i...

Nie skończył zdania, gdyż mimo okrzyków sprzeciwu sprzedawcy jakaś dłoń uniosła gwałtownie kotarę i w sklepie pojawił się komisarz Warren we własnej osobie, odziany w trencz i wyglądający jeszcze bardziej złowieszczo niż zwykle.

- Przykro mi, że pojawiam się bez uprzedzenia i zachowania odpowiednich form, ale muszę z panem porozmawiać, panie Chang.

Jeśli nawet Chińczyk się zirytował, głęboki ukłon, jakim obdarzył komisarza, ukrył wszelkie emocje. Gwałtowne wtargnięcie policjanta z pewnością Changa nie przestraszyło. To, co Aldo wyczuł w jego głosie, przypominało raczej ironię.

- Jakaż sprawa jest tak ważna, że słynny komisarz Warren raczył się pofatygować do mojego nędznego sklepiku?

- Nie mam czasu na kwieciste uprzejmości. Ma pan rację, przypuszczając, że sprowadza mnie tu ważna sprawa. Szanowny panie - zwrócił się następnie do Morosiniego, nie dając po sobie poznać, że go rozpoznaje - przypuszczam, że to pana taksówka stoi pod bramą. Czy mogę prosić, żeby pan w niej na mnie poczekał?

- Ale o czym będziemy rozmawiać? - zapytał Aldo z wyższością odpowiadającą jego obecnej roli. - Jestem tylko zwykłym klientem.

- Jestem z natury człowiekiem bardzo dociekliwym, a żaden z klientów szacownego pana Changa nie może pozostać mi obojętny.

Uchylił kotarę, tak by Morosini mógł udać się do wyjścia. Paliła go ciekawość. Na ulicy stał duży czarny samochód i drugi, trochę mniejszy. Wokół nich zgromadziła się grupka dzieci. Teraz jednak trzymały się w pewnej odległości pilnowane przez dwóch policjantów w cywilu. Jednym z nich był inspektor Pointer. Nie spiesząc się, Aldo wsiadł do swojej taksówki.

- To dokąd jedziemy? - zapytał Harry Finch.

- Donikąd, przyjacielu. Stoimy. Funkcjonariusz policji, który przed chwilą wszedł do sklepu, chce ze mną porozmawiać.

- To jest ważna persona, komisarz Warren, najlepszy nos Scotland Yardu. Z nim nie ma żartów!

- Doprawdy? Nie wiedziałem. Można by rzec, że ten Yuan Chang to też ważna osobistość.

- A jakże, to przecież król chińskiej dzielnicy. Jego dusza musi być równie czarna jak jego szata, ale jeszcze nikt nie złapał go na przestępstwie. Jest sprytniejszy od stada małp!

- Może chcą go aresztować. Tylu tu policjantów...

- No nie przesadzajmy! Jest ich najwyżej sześciu. Jak komisarz gdzieś się udaje, to nigdy nie przyjeżdża sam, ani też nie porusza się na rowerze. Chodzi przecież o prestiż! A w Limehouse prestiż bardzo się liczy!

Oczekiwanie trwało ponad piętnaście minut; w końcu komisarz Warren stanął w drzwiach, powiedział coś na ucho inspektorowi, wsiadł do taksówki Morosiniego, kazał taksówkarzowi jechać do Scotland Yardu, zasunął szybę oddzielającą pasażerów od szofera i usadowił się wygodnie w rogu samochodu.

- Porozmawiajmy. Mam nadzieję, że będzie pan bardziej elokwentny niż ten pekiński szczur o skośnych oczach...

- Naprawdę myślał pan, że on coś powie? A na jaki temat?

- Mógłbym odrzec, że to ja zadaję pytania, ale przyznam, że nie liczyłem na zbyt wiele. Chciałem tylko zobaczyć, jak zareaguje na moje informacje: dzisiaj o świcie brygada rzeczna w Wapping, ścigająca statek handlarzy opium, wyłowiła w okolicy Wyspy Psów zwłoki dwóch skrępowanych i uduszonych mężczyzn. Zostali zidentyfikowani jako bracia Wu, prawdopodobnie zabójcy jubilera Harrisona.

Wiadomość ta zaskoczyła Morosiniego do tego stopnia, że minęło kilka sekund, zanim dotarła do jego świadomości. W tym czasie komisarz wyciągnął z kieszeni fajkę i woreczek z tytoniem, nabił i zapalił, wypuszczając kłęby dymu.

Aldo zaczął kaszleć.

- Na wszystkich świętych z raju! Cóż pan włożył do tej fajki? Cuchnie jak krowie łajno!

Pterodaktyl wybuchnął śmiechem.

- Ależ jest pan delikatny! Przecież to francuski tytoń. Żołnierze w okopach nazywali go wielkim zadkiem. Polubiłem go nad Sommą. Rozjaśnia umysł prawie tak samo jak whisky.

- No dobrze już, dobrze! Ale jeśli wszystko rozumiem, zamyka pan sprawę, bo zabójcy ponieśli śmierć?

- Sprawa dopiero się zaczyna. Teraz mamy dowód - w co nigdy nie wątpiłem - że byli tylko wykonawcami działającymi na zlecenie.

- I sądzi pan, że to Yuan Chang mógł...

- Nic nie sądzę! - warknął nagle Warren. - Nie jestem tutaj po to, by składać panu raport. Sam chcę panu zadać kilka pytań, a przede wszystkim dowiedzieć się, po co pan poszedł do Yuan Changa?

- To proste, jest lichwiarzem, ale również antykwariuszem, jak ja. W tym zawodzie ciągle się na coś poluje... - odrzekł Morosini swobodnie.

- Doprawdy? A czy przypadkiem nie chciał się pan czegoś dowiedzieć o pewnym zaginionym diamencie? Proszę, książę, niech pan nie próbuje wyprowadzić mnie w pole! Ale przede wszystkim proszę mi powiedzieć, skąd się pan dowiedział o Yuan Chengu?

Morosini wahał się przez moment, który był mu potrzebny do wymyślenia jakiegoś wiarygodnego kłamstwa.

- No, wie pan, od śmierci Harrisona krążą różne plotki. W Ritzu mieszka mnóstwo ludzi, którzy przybyli do Londynu na aukcję. Są wśród nich dziennikarze, którzy twierdzili, że mordercy jubilera to Azjaci. Ktoś wymienił nazwisko Yuan Changa. To chyba normalne, że chciałem go poznać.

- No tak, widzę, że chwilowo muszę zadowolić się tą odpowiedzią, chociaż wcale mnie ona nie przekonuje. Powiem jedno: nie wiem, jaką grę pan prowadzi, ale jestem przekonany - mój nos mi to podpowiada - że chętnie położyłby pan rękę na Róży Yorku. Ale uprzedzam, nie chcę, żeby mieszał się pan do tego śledztwa. Czy wyrażam się jasno?

- Będę o tym pamiętał! - odpowiedział Morosini, który nagle poczuł się zmęczony.

Zycie nie jawiło się w optymistycznych barwach; Aronow przestrzegał przed zajmowaniem się sprawami Anielki, a ten policjant zakazywał mu szukania diamentu. Trzeba będzie działać bardzo ostrożnie...

- Proszę posłuchać, przyjechałem do Londynu z zamiarem zakupienia Róży Yorku dla pewnego bogatego klienta, którego nazwiska nie mogę wyjawić.

- Nie proszę o to.

- Cieszę się, że pan to szanuje. Proszę też zrozumieć, że nie mogę czekać z założonymi rękami, więc próbuję ten historyczny kamień odnaleźć.

- Jeśli się pan będzie upierał, może pan trafić do Tamizy ze sznurem na szyi jak bracia Wu lub z nożem w plecach. Jeśli to pana bawi... Ale zmieńmy temat! Miałem nadzieję, że odwiedzi mnie pan wczoraj po wizycie w Brkton. Jakieś wieści?

- Ależ tak, planowałem wizytę u pana w dniu dzisiejszym.

- Po wyprawie do chińskiej dzielnicy? - zapytał Warren sarkastycznie. - No to co panu powiedziała nasza piękna wdowa?

Morosini streścił opowieść Anielki. Sprawiło mu dużą satysfakcję to, że oczy pterodaktyla zaokrągliły się ze zdumienia, nim spytał:

- Więc ona uważa więzienie za miejsce schronienia przed tymi terrorystami, którzy chronią jednego z nich? A to mi dopiero wiadomość! To ma jakiś sens. Oczywiście pod warunkiem, że mówi prawdę.

Książę antykwariusz też nie był tego pewien. I właśnie to było jego największym strapieniem, ale ponieważ nie chciał wspominać o rozmowach z Wandą i Johnem Suttonem, postanowił nic więcej nie dodawać i zamilkł. Palący fajkę Warren zdawał się zatopiony w otchłani przemyśleń, aż w końcu mruknął przez zęby:

- Jeśli chce pan znać moje zdanie, to zastanawiam się, czy ta historyjka nie została wymyślona na pana użytek, drogi książę. Prawda jest być może o wiele mniej skomplikowana: lady Ferrals spotkała dawnego kochanka i żar miłości zapłonął od nowa. Nie wiem, co się wydarzyło przy Grosvenor Square, ale skłaniam się ku kłótni. A teraz piękna Anielka chciałaby uratować i siebie, i kochanka!

- Ale przecież bez wahania oskarżyła go o zabójstwo - rzucił sucho Morosini.

- To czemu nam tego wszystkiego nie opowiedziała? Z obawy przed jakimiś nieznanymi polskimi anarchistami? Po pierwsze: nic mi nie wiadomo, żeby działała tutaj jakaś polska grupa konspiracyjna. Gdyby chodziło o Rosjan, to co innego. Po drugie: mamy wszelkie środki, aby skutecznie ochronić lady Ferrals, łącznie z całkowitym usunięciem w cień tego Władysława i jego bandy. Po trzecie: myli się, sądząc, że ojciec, hrabia Solmański, w pojedynkę wyciągnie ją z bagna, w które wdepnęła.

- Będzie miała solidną pomoc. Poradziłem jej, aby skontaktowała się z Desmondem Saint Albansem.

- Mam nadzieję, że pana posłucha. Ale nie jestem tego do końca pewien, jeśli słyszała wcześniej o sir Desmondzie. Nie ukryłaby przed nim prawdy, bo Saint Albans dlatego tak dobrze radzi sobie ze świadkami, że najpierw przesiewa klienta przez sito pełne zasadzek. Czy jej się to będzie podobało, czy też nie, musi wyznać mu całą prawdę! - dodał Warren w chwili, kiedy taksówka podjeżdżała pod budynek Scotland Yardu. - Dziękuję, że zechciał mi pan przekazać te cenne informacje. Czy zamierza pan zostać w Londynie jeszcze przez jakiś czas? Czekanie na proces oznacza, że pana sprawy na tym ucierpią.

- W tej chwili jedyny problem, jaki mam, to zniknięcie Róży Yorku. Jak pan widzi, będę musiał pozostać tutaj jeszcze jakiś czas. Z nadzieją - dodał, uśmiechając się szyderczo - że będę obecny przy pana triumfie, kiedy odnajdzie pan kamień. A co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości.

- Ja też nie! - odpowiedział komisarz. - Będziemy więc mieli okazję znowu się spotkać.

Grymas, który towarzyszył temu życzeniu, mógł w ostateczności zostać odebrany jako uśmiech. Jednak Aldo nie był co do tego przekonany.

W hotelu oczekiwał na niego liścik lub raczej bilecik, biorąc pod uwagę jego lakoniczność. Treść natychmiast wywołała w jego umyśle ciąg pytań.

Lady B. została przewieziona przed piętnastu dniami do sanatorium. Bardzo dyskretnie, gdyż rodzina nie życzyła sobie, aby ktokolwiek dowiedział się o jej pożałowania godnym stanie umysłowym. S.A.

W takim razie kim była leciwa dama, z którą ten nieszczęśnik Harrisem zgodził się spotkać? Kto miał obejrzeć rodzinny klejnot?...

Rozdział piąty Goście księżnej

Kiedy, zaanonsowani przez lokaja, Aldo i Adalbert weszli do salonu, w którym księżna Danvers podejmowała przed kolacją gości, pierwszy z nich odczuł straszliwą ochotę odwrócenia się na pięcie i czmychnięcia, gdzie pieprz rośnie. Już samo przyjście tutaj nie sprawiało mu żadnej przyjemności: perspektywa spotkania z bardzo bogatą i nieznaną Amerykanką wcale mu się nie uśmiechało, ale kiedy dostrzegł od progu kobietę rozmawiającą z panią domu oraz lady Winfield, ogarnęła go panika. Vidal-Pellicorne zaniepokoił się, dostrzegając jego reakcję.

- Czy coś jest nie tak? Co się z tobą dzieje? - wyszeptał.

- Nie powinienem był tu przychodzić. Jest wysoce prawdopodobne, że będzie to jeden z najgorszych wieczorów w moim życiu.

- Przykro mi, ale już chyba nie uda się uciec. Rzeczywiście. Lokaj zaanonsował głośno ich przybycie, a stara księżna posłała im przez całą szerokość sali radosny uśmiech. Musieli więc do niej podejść. Po chwili, która Morosiniemu wydała się o wiele za krótka, pochylił się nad dłonią gospodyni, a ta oznajmiła radośnie:

- Oto ten, którego wizytę pani obiecałam, moja droga Avo! Lady Ribblesdale już mi powiedziała, że spotkaliście się przed wojną w Ameryce.

- Lady Ribblesdale? - zdziwił się Aldo, kłaniając się kobiecie. - Wydawało mi się, że nosiła pani inne nazwisko. Równie niezapomniane, co pani!

W istocie, jakieś dziesięć lat wcześniej, w trakcie letniego pobytu w Newport, miejscowości kąpieliskowej dla bogaczy z Nowego Yorku, Morosini został przedstawiony kobiecie, którą natychmiast uznał za najcudowniejszą przedstawicielkę płci pięknej w Stanach Zjednoczonych, choć przekroczyła już czterdziestkę. Była to Ava Lowle Wiłling, która choć dwa łata wcześniej rozwiodła się z Johnem Astorem IV nadal przedstawiała się jako pani Astor. Były mąż po rozwodzie natychmiast ożenił się ponownie. Wracając z podróży poślubnej po Europie, wpadł na nieszczęsny pomysł popłynięcia „Titanikiem", na którym znalazł śmierć godną wielkiego pana, nakłoniwszy uprzednio młodą żonę, aby zajęła miejsce w szalupie ratunkowej. Ava, matka dwójki jego dzieci, nie wiedziała o istnieniu młodej wdowy i kazała się nazywać jak dawniej: panią Astor. Choć czarująca i uwodzicielska, miała serce z lodu i nigdy nie kochała ani męża, ani dzieci, ani nawet swoich kochanków. Interesowała się tylko własną osobą. Poza tym i pomimo przynależności do jednej z najlepszych i najzamożniejszych rodzin z Filadelfii - Lowle Willingów utrzymywała, że jej rodzina wywodzi się od królów angielskich i suwerena francuskiego. Była też strasznie rozkapryszona i niestety, nic się w tej materii przez lata nie zmieniło. Wbiła sobie do głowy, że Aldo całymi godzinami pływa gondolą, grając na gitarze i śpiewając O sole miol Ciągle to powtarzała jako wspaniały żart, co niezwykle go irytowało. Jeśli Morosini przypuszczał, że ta kobieta przez dziesięć lat zmieniła się choć na jotę, to bardzo się mylił.

- Ależ to przecież mój mały książę gondolier! - zakrzyknęła na jego widok. - Mój drogi, tak się cieszę z naszego spotkania!

- Ja również, lady... Ribblesdale? Tak się chyba pani teraz nazywa? - odpowiedział, gdyż postanowił odpłacić jej pięknym za nadobne, mimo że jego reputacja człowieka wielce uprzejmego mogła na tym ucierpieć.

- Oczywiście! - potwierdziła z promiennym uśmiechem. - Mój mąż jest bardzo wytworny i bardzo bogaty. Żałuję, że nie będę miała tego szczęścia, by go panu przedstawić. Przed ślubem był najweselszym towarzyszem, organizował cudowne zabawy, a teraz nie mogę go wyrwać z tego jego ohydnego dworku Tudorów w Sussex, gdzie zamiast organizować bale, proponuje mi czytanie na głos klasyków. To dla mnie druzgoczące! Więc od czasu do czasu przyjeżdżam rozerwać się w Londynie. Rzadziej, niż bym sobie tego życzyła, ale on nie może się beze mnie obejść...

- Dobrze go rozumiem. Nie powinien pozwolić, aby opuściła go pani chociażby na chwilę! Czy mogę przedstawić mojego przyjaciela Adalberta Vidal-Pellicorne'a, bardzo znanego egiptologa rodem z Francji?

- Witam pana, witam! Egiptolog? To musi być coś zabawnego, nieprawdaż? Anglicy mają na tym polu większe osiągnięcia niż Francuzi.

- Powiedzmy, lady Ribblesdale, że mają większe środki do dyspozycji - odparł Adalbert. - Ale co do reszty, to o ile sobie przypominam, Champollion, który odczytał hieroglify, był Francuzem.

- No tak, ale to było tak dawno... Zresztą ten jego kamień z Rosetty jest tutaj, w British Museum... Skoro to pana zawód, co pan robi w tym salonie? Moja córka Alicja jest obecnie w Egipcie z naszym drogim przyjacielem, lordem Carnavonem, i ogląda wykopaliska w Dolinie Królów.

- Pani córka jest archeologiem?

- O Boże, nie! To dopiero byłoby nieszczęście! Czy może pan ją sobie wyobrazić grzebiącą w piasku? Oria darzy ten kraj wielkim zainteresowaniem, gdyż wierzy, że w którymś poprzednim życiu, jako córka arcykapłana Amona, była wyznawczynią kultu solarnego. Czasami nawet o tym śni, a sny te są niekiedy bardzo zabawne.

Potok słów płynąłby z pewnością jeszcze bardzo długo, gdyby księżna nie interweniowała ze stanowczą łagodnością, podnosząc się i wyrażając wolę przedstawienia nowo przybyłych innym gościom.

- Usadowiłam was przy stole obok siebie - powiedziała na pocieszenie. - Będziecie mieli wiele czasu, by porozmawiać.

Wzięła Aida pod ramię i zrobiła z nim rundkę wokół salonu. Przywitał w ten sposób, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, około dziesięciu osób, a świadomość powróciła do niego, kiedy spostrzegł, że ściska dłoń Moritza Kledermanna...

- Cieszę się, że pana spotykam - rzeki bankier bez odrobiny serdeczności w głosie. - To miła niespodzianka. Podobno mamy wspólnych znajomych.

- Rzeczywiście - odpowiedział Morosini, przypominając sobie, że na ślubie Anielki i Eryka Ferralsa księżna Danvers i Dianora Kledermann zajmowały uprzywilejowane miejsca. - Przypuszczam, że podobnie jak ja, ubolewa pan nad tragicznym losem Eryka Ferralsa... i jego młodej żony?

W spojrzeniu bankiera z Zurychu zapaliła się iskierka zainteresowania zabarwiona zaskoczeniem.

- Sądzi pan, że jest niewinna?

- Jestem o tym przekonany - odpowiedział Aldo stanowczo. - Nie ma nawet dwudziestu lat i w całej tej sprawie uważam ją za ofiarę.

Uśmiech nieco rozjaśnił groźną twarz bankiera.

- Moja żona nie zgodziłaby się z panem. Nie przestaje wysyłać żony naszego starego przyjaciela na szubienicę... O ile się nie mylę, zna pan moją małżonkę?

- Tak, mam zaszczyt i przyjemność znać panią Dianorę. Czy mogę spytać, co u niej słychać, bo chyba nie towarzyszy dzisiaj panu? - zapytał Aldo uprzejmie.

- Wszystko u niej w porządku, przynajmniej tak sądzę. Chciała ze mną przyjechać, ale gdy chodzi o poważne interesy, wolę podróżować sam. Jak widzę, miałem rację. Nie miałaby nic do roboty w tym klimacie ohydnej zbrodni, która dotknęła biednego Harrisona.

- Czy to diament Burgundczyka sprowadził pana tutaj?

- Oczywiście. Podobnie jak innych... no i pana, jak sądzę. Mam ochotę przedłużyć trochę pobyt z nadzieją, że klejnot szybko się odnajdzie.

- Ja też mam taki zamiar. Wierzę w siłę Scotland Yardu.

Zapowiedź kolacji zakończyła rozmowę. Zrezygnowany Morosini podał ramię strasznej lady Ribblesdale i zaprowadził ją do stołu.

Było jeszcze gorzej, niż sobie wyobrażał. Zaledwie usiedli naprzeciw archipelagu wykwintnej, angielskiej porcelany i połyskujących kryształów, jego towarzyszka bez cienia zażenowania zarzuciła go tysiącem pytań dotyczących pracy i życia prywatnego. Jakby tego było mało, wciśnięty między nią i panią domu musiał skosztować wszystkiego, co serwowano: cienkiej zupy, w której pływały jakieś bliżej nieokreślone warzywa, pieczeni baraniej zbyt spieczonej, z niewielką ilością ziemniaków, podanej w okropnym, miętowym sosie, którego nie cierpiał, pysznego, ale zbyt małego kawałka sera Stilton, którego chętnie zjadłby cały talerz, a następnie wyboru drgających galaretek ozdobionych kwiatkami z lukru, aż w końcu czegoś, co miało usunąć z ust smak słodyczy po deserach. Tego wieczoru były to tosty ze szpikiem tak ostro przyprawione, że powodowały łzawienie. Ale zanim to nastąpiło, pani Astor wytłumaczyła Morosiniemu przyczyny, dla których jej obecność była w Londynie konieczna i że ma to związek z Różą Yorku. Lady Ribblesdale chciała ją bowiem kupić i uznała za osobistą zniewagę brak szacunku, którego dowód dał biedny Harrison, pozwalając się zamordować i okraść.

- Przecież i tak nie ma pewności, że pani kupiłaby diament - zauważył Morosini. - Konkurencja była bardzo silna. Rothschildowie, Anglicy, Francuzi też czekali na tę okazję, a naprzeciw pani siedzi jeden z największych europejskich kolekcjonerów. W każdym razie największy w Szwajcarii.

- Phi! Co też pan opowiada! - stwierdziła dama, machając małą dłonią ozdobioną dużą ilością pierścionków. - Na pewno bym go kupiła, bo zawsze zdobywam to, czego pragnę, i dzisiaj wieczór połyskiwałby na mojej dłoni.

Z drugiej strony stołu dał się słyszeć głos Moritza Kledermanna:

- To nie jest egzemplarz, który można nosić. Bez wątpienia jest piękny, lecz nie tak połyskliwy, jak mogłaby pani sądzić. Czyżby go pani nie widziała?

- Nie, ale to nie ma znaczenia!

- Tak pani uważa? Jego wygląd prawdopodobnie by panią rozczarował. Przede wszystkim to kaboszon, co oznacza, że ma zaokrągloną powierzchnię, jest wypolerowany, bo to bardzo stary diament pochodzący z czasów, kiedy szlifowanie nie było znane.

- To prawda - potwierdził Aldo. - Róża Yorku nie odbija światła równie dobrze jak pani dzisiejsza biżuteria.

Amerykanka przyozdobiona w kolię, diadem i kilka bransolet mieniła się rzeczywiście tysiącem świateł niczym bożonarodzeniowa choinka. Były to ozdoby ładne, ale z pewnością zbyt liczne.

- A jakie to ma znaczenie? Kazałabym go wyszlifować - stwierdziła beztrosko dama.

Ekspert i kolekcjoner wymienili zdegustowane spojrzenie nad mahoniową taflą stołu, po czym Morosini powiedział:

- Nie szlifuje się klejnotów mających charakter historyczny. Szczególnie o takim znaczeniu.

- A dlaczegóżby nie, skoro byłby mój?

- Bo Korona Brytyjska, do której długo należał, mogłaby panią ukarać. W przypadku takiego okazu prawo jest nieubłagane. Zresztą każdej pamiątki o znaczeniu historycznym - stwierdził Aldo ze stanowczością w głosie. - Oszlifowana Róża Yorku straciłaby nie tylko dawny wygląd, ale również, w znacznym stopniu, wartość handlową. Doprawdy, nie rozumiem, dlaczego tak pani zależało, aby ten diament zdobyć.

Nieskazitelna cera lady Ribblesdale zaczerwieniła się nagle, a w pięknych czarnych oczach zabłysły iskierki wściekłości, której nie starała się nawet ukryć.

- Nie rozumie pan? - krzyknęła, nie przejmując się, że zwraca na siebie uwagę biesiadników. - Nie mogę znieść, że na dworze lub podczas wielkich przyjęć moja kuzynka, lady Astor*, ta zarozumiała Nancy, która uznała za stosowne dać się wybrać do Izby Gmin, nosi diadem, pośrodku którego błyszczy diament Sancy - jeden z najpiękniejszych klejnotów Korony Francuskiej. To dlatego chciałam nabyć Różę Yorku.

* Nancy Astor (1879- I964) - Amerykanka, pierwsza kobieta pełniąca funkcję deputowanej w Izbie Gmin brytyjskiego parlamentu. W swojej działalności koncentrowała się na problemach kobiet i rodziny. Zona polityka i magnata prasowego Williama Astora (przyp. red.).

- Nawet noszona przez panią nie przyćmiłaby diamentu Sancy. To jeden z najpiękniejszych klejnotów, jakie znam - powiedział Moritz Kledermann.

- W takim razie chciałabym mieć jakiś jego odpowiednik, ale oczywiście większy! Oto przyczyna naszego spotkania, drogi książę - dorzuciła. - Ponieważ sprzedaje pan klejnoty historyczne, proszę znaleźć jakiś dla mnie!

Morosini, który z trudem znosił jej wywody, wybuchnął śmiechem.

- W takim razie będzie pani musiała przekonać królową, by sprzedała pani któryś z klejnotów znajdujących się w Londyńskiej Wieży**, może któregoś Cullinana***. Może też pani zwrócić się do księcia Westminsteru, aby pozbył się Nasaka, którego ciężar wynosi osiemdziesiąt i pół karata, podczas gdy Sancy ma jedynie pięćdziesiąt trzy karaty.

** Tower of London - rozległa twierdza obejmująca zespół obiektów architektonicznych z XI-XIX w. Obecnie pełni m.in. funkcję muzeum, w którym znajdują się insygnia królewskie oraz trzy największe brylanty świata (przyp. red.).

*** Największy ze znanych historycznych diamentów. W 1908 r. firma braci Asscher dokonała podziału kamienia na 9 dużych i 96 mniejszych części oraz ich oszlifowania (przyp. red.).

- Nie, to mnie nie interesuje! - stwierdziła lady Ava ze zniecierpliwieniem. - Chcę mieć jakiś słynny klejnot, który był noszony przez kilka królowych. Tak jak w przypadku diamentu Sancy! Nancy opowiada tę historię każdemu. Słynna Maria Antonina podobno często się nim przyozdabiała.

- Więc - wtrącił się ponownie Kledermann ze słodko-kwaśną miną - musi się pani zainteresować Regentem, który znajduje się w Luwrze. Jego sto czterdzieści karatów połyskiwało na opasce korony w czasie koronacji Ludwika XV. Nosiła go również Maria Antonina i Napoleon.

- Niech mnie pan nie drażni! - rzuciła lady Ava, nie bawiąc się w uprzejmości. - Muszę zdobyć to, czego pragnę! A ponieważ to pana zawód, Morosini, proszę się postarać i spełnić moje oczekiwania!

W tym momencie księżna postanowiła interweniować. Chociaż nie cechowała ją szczególnie wielka finezja czy inteligencja, musiała poczuć, że atmosfera staje się coraz bardziej napięta, i nie spodobało się jej dziwne światełko, które zapłonęło w oczach Aida.

- Powinna się pani uspokoić, droga przyjaciółko! To, o co pani prosi, nie jest łatwe, ale ufam, że książę spełni pani prośbę. Proszę się jedynie uzbroić w cierpliwość.

Mówiąc to, powstała z miejsca, co zmusiło wszystkich obecnych do uczynienia tego samego. Mężczyźni pozostali sami, aby dopełnić rytuału picia porto.

- Co za miły zwyczaj - szepnął Aldo z westchnieniem ulgi do ucha Adalberta. - Nigdy wcześniej go nie doceniałem.

- To tylko chwila zwłoki. Nie wywiniesz się tak łatwo. To kobieta, która wie, czego chce. To prawda, że tym razem domaga się raczej rzeczy niemożliwej lub prawie niemożliwej...

- To nie takie pewne. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, który być może pomógłby w kłopotach finansowych pewnej starej przyjaciółki mojej matki. Jest ona w posiadaniu diademu, w którym osadzono diament trochę większy niż Sancy. Zawsze się zastanawiałem, czy to przypadkiem nie Portugal Mirror, zaginiony od czasu kradzieży klejnotów Korony Francuskiej ze skarbca przy placu Zgody w roku 1792. Nikt nie wie, co się z nim stało.

Aldo mówił cichym głosem, aby nie być usłyszanym przez Kledermanna, który rozmawiał z pułkownikiem armii indyjskiej.

- Ten twój pomysł chyba nie jest wiele wart. Ta dama z pewnością nie będzie chciała go sprzedać.

- Wprost przeciwnie! Wytłumaczę ci sprawę w dwóch słowach. Przyszła do mnie kilka dni przed moim wyjazdem do Szkocji i zapytała, czy nie pomógłbym jej się dyskretnie pozbyć przedmiotu - takich słów użyła! - którego nigdy nie lubiła. Czyniła go odpowiedzialnym za wszystkie nieszczęścia, jakie dotknęły ją od dnia ślubu, kiedy to przyozdobiła nim po raz pierwszy swoją fryzurę. Złamała sobie wówczas nogę, wychodząc z kościoła, i od tego czasu kuleje. Ale to nie wszystko: straciła męża, którego kochała, a następnie dwie córki, w bardzo dramatycznych okolicznościach, nad którymi nie będę się teraz rozwodził. Ma jeszcze jedną córkę. Wyszła za weneckiego szlachcica, bardzo przystojnego, ale raczej ubogiego, do tego strasznego skąpca. Dziewczyna nie jest ładna, ale szaleńczo zakochana w tym osobniku i mogła go zdobyć tylko dzięki posiadanemu majątkowi. Aby ten ślub mógł się odbyć, moja przyjaciółka pozbyła się wszystkich kosztowności z wyjątkiem tego przeklętego diademu. Ostatnio jej stan zdrowia znacznie się pogorszył i chciałaby zdobyć pieniądze na leczenie.

- Dlaczego więc go nie sprzeda?

- To nie jest takie łatwe. Zięć nie przestaje jej nagabywać, aby ofiarowała go córce. I oczywiście pilnuje jej na każdym kroku. Gdyby wystawiła klejnot na sprzedaż, byłby dramat.

- A cóż by się stało?

- Pewnie by jej nie zabił, bo przecież jest dobrym chrześcijaninem, ale mógłby ją uwięzić. Dlatego odwiedziła mnie dyskretnie pewnego poranka, kiedy jej zięć był jeszcze na mszy. Obiecałem, że zrobię, co w mojej mocy, aby znaleźć jakiegoś dobrego kupca, korzystając z tego, że Róża Yorku sprowadziła tutaj wielu bogatych ludzi. Muszę ze wstydem wyznać, że zapomniałem o tym i dopiero dzisiaj przypomniałem sobie o danej obietnicy.

- No, to masz tę swoją okazję! Chwytaj ją czym prędzej.

- Jest pewien drobny problem: to prawie pewne, że chodzi o Portugal Mirror, ale nie mam na to żadnego dowodu oprócz faktu, że klejnot przynosi nieszczęście.

- Ach tak! On również?

- Często tak bywa w przypadku kamieni historycznych. Sancy też nie jest wyjątkiem od reguły, więc lady Ribblesdale nie powinna tak zazdrościć swojej kuzynce. Co do Portugal Mirror, znalazł się w rękach Filipa II Hiszpańskiego, kiedy poślubił pierwszą żonę - Marię Portugalską. Zmarła po dwóch latach małżeństwa. Następnie klejnot był częścią skarbu Korony Brytyjskiej, aż do czasów Karola I, króla, któremu ścięto głowę. Jego żona, córka Henryka IV, uciekając do Francji wraz ze swoimi klejnotami, bardzo zubożała i prawdopodobnie sprzedała go Mazarinowi. Nosiła go też Maria Antonina. Zgadzam się, że dla Amerykanki to wielka okazja, ale ponieważ jest bardzo nieufna, nie będzie nim zainteresowana, jeśli nie pozna dokładnej historii diamentu. Nawet moja stara przyjaciółka nie zna jego historii począwszy od roku 1792. Mąż nigdy nie chciał jej powiedzieć, jak wszedł w jego posiadanie. Wolałbym, aby kupił go bardziej dyskretny kolekcjoner, jak na przykład Kledermann. Jest już w posiadaniu jednego z osiemnastu Mazarinów, wśród których znajdował się Mirror i Sancy.

Przerwali rozmowę. Lady Danvers uznała, że panowie wypili już wystarczająco dużo porto, i wysłała kamerdynera, aby przywołał do reszty towarzystwa jego męską część.

- Przerwa skończona - szepnął Vidal-Pellicorne. - Ale na twoim miejscu zbadałbym dokładnie sprawę diamentu. Ta wariatka jest gotowa dobrze za niego zapłacić.

- Mam ochotę szepnąć o nim słówko Kledermannowi. W końcu konkurencja nie uczyniła nikomu krzywdy, a jeśli on się zainteresuje diamentem, to ona może jeszcze podbić cenę.

Jednak musiał przenieść tę rozmowę na później. W jednym z salonów ustawiono stoliki do brydża i pojawili się nowi goście. Organizowały się grupki brydżowe i Aldo zauważył z pewnym niezadowoleniem, że bankier znalazł już chętnych do gry. On sam nie lubił brydża - uważał go za mało emocjonujący. Preferował raczej nerwową atmosferę związaną z pokerem. Zdarzało mu się być czwartym do brydża, ale tym razem stwierdziwszy z ulgą, że jego prześladowczym przygotowuje się do gry, zdecydował się przejść do innego salonu, gdzie zadowolił się rozmową o niczym z panią domu przy likierach.

Po jakimś czasie, wziąwszy do ręki filiżankę z kawą, ruszył na obchód salonu, w którego wystroju dominowały wiktoriańskie złocenia oraz kilka pięknych płócien: pejzaży i portretów. Jeden z obrazów szczególnie przyciągnął jego uwagę z powodu osoby, którą przedstawiał. Był to mężczyzna wysokiej rangi, być może nawet krwi królewskiej. Model przypominał króla Karola II*, ale burza rudych, kręconych włosów okalających twarz i pewna pospolitość w wyrazie twarzy świadczyły o tym, że to jednak nie ten monarcha. * Przez swoją matkę, Henrietę Francuską, był wnukiem Henryka IV.

Aldo pochylił się i usiłował odczytać podpis artysty, kiedy ktoś stojący za jego plecami poinformował go:

- Kellnerpiruitl... Był to, jak pan być może wie, ulubiony malarz króla Jerzego I. Oczywiście Niemiec, jak on sam**. Barwna postać w pełnym tego słowa znaczeniu, nieprawdaż?

** Prawo sukcesji umieściło Jerzego Hanowerskiego na tronie angielskim.

Tuż obok Aida, uzbrojony w filiżankę kawy, stał człowiek, w którym książę rozpoznał świeżo upieczonego lorda Killrenana. Jego ciężką i mało wyrazistą twarz ożywił lekki uśmiech.

- Cóż za nieoczekiwane spotkanie, lordzie Desmondzie. Jak to się stało, że nie zauważyłem pana przy kolacji?

- To dlatego, że mnie tam nie było. Zostałem zaproszony, ale zatrzymano mnie w Old Bailey w związku z ważną sprawą. Zainteresował pana ten portret?

- Trzeba czymś się zająć, będąc w salonie. Przyznaję, że trochę mnie zaintrygował. Ale wspomniał pan coś o barwnej postaci?

- Jego matka sprzedawała pomarańcze, następnie została aktorką, a w końcu faworytą naszego króla Karola. Jest synem Neli Gwyn, lecz jego ojciec uczynił go hrabią Saint Albans.

Morosini podniósł ironicznie brew.

- Czy to jakiś pański przodek?

- Niech mnie ręka boska broni! Nawet za tytuł hrabiowski nie chciałbym mieć tej zbyt słynnej Nellie w gronie moich przodków. Pochodzę od innego Saint Albansa, który był medykiem na dworze króla Francji w XII wieku, zanim powrócił do Anglii. Ale może usiądziemy? Będzie nam wygodniej rozmawiać. No i kawa stygnie.

Zanim poszli poszukać foteli, Aldo rzucił ostatnie spojrzenie na królewskiego bękarta. Przypomniał sobie słowa Szymona Aronowa, kiedy w taksówce rozmawiali o Róży Yorku: „Dworskie plotki mówią, że Buckingham przegrał ją w karty z aktorką Neli Gwyn, wówczas faworytą królewską, oczekującą jego syna...". Ten osobnik, o raczej pospolitej twarzy, którego nazwiska Kulawy nie wymienił, z pewnością miał kiedyś diament. Morosini nagle zrozumiał, że poszukiwania Adalberta w Somerset House nie były takie bezużyteczne.

Ale na razie pomyślał, że dobrze byłoby urobić trochę Saint Albansa, jeśli już znalazł się pod ręką, abstrahując od tego, czy był, czy też nie, potomkiem syna Karola II.

- Czy mogę spytać, co słychać u lady Mary, bo widzę, że dzisiaj nie towarzyszy panu? Mam nadzieję, że nie jest chora?

- Nie, ale nie przepada za tego typu spotkaniami ani za lady Danvers, z którą ja utrzymuję kontakty prawie rodzinne. Ponadto żywi chyba do pana jakąś urazę. Chodzi o tę bransoletę, której nie chciał pan jej sprzedać.

- Proszę mi wierzyć, było mi z tego powodu bardzo przykro, ale polecenie sprzedającego brzmiało wyraźnie: bransoleta nie mogła trafić w ręce Anglika ani Angielki.

- Nie rozumiem dlaczego. Morosini się roześmiał.

- Jestem związany tajemnicą zawodową, podobnie jak lekarz czy adwokat.

- Zgadzam się z tym oczywiście, ale biedna Mary nie ma szczęścia. Zaczęła zapominać o Mumtaz Mahal i związała swe nadzieje z Różą Yorku, a tu taki pech - klejnot znika! Wspomniał pan o moim zawodzie, więc muszę panu podziękować. Lady Ferrals dała mi do zrozumienia, że to właśnie pan jej mnie polecił. Nie sądziłem, że moje nazwisko jest znane aż w Wenecji!

- Pewien przyjaciel, którego nazwiska nie wyjawię, bardzo ceni pański talent i to on właśnie polecił mi pana jako obrońcę lady Ferrals, gdyż obecny nie nadaje się do niczego. Więc doprawdy nie zasłużyłem na żadne podziękowania.

Siedzący w fotelu z łokciami wspartymi na poręczach Saint Albans złączył dłonie opuszkami palców i wsparłszy na rękach podbródek, zamyślił się.

- Może ma pan rację. To sprawa prestiżowa i interesująca, ale czy wniesie coś nowego do mojej kariery? Ta młoda kobieta jest zdezorientowana i przyznaję, że w obecnej sytuacji trudno mi ustalić linię jej obrony. Wydaje się niewinna, ale słuchając jej, trudno wyrobić sobie opinię.

- Czy rozmawiał pan już z Wandą, jej pokojówką?

- Nie, zamierzam zrobić to jutro.

- Po tej rozmowie będzie panu jeszcze trudniej, ale według mnie trzeba zaufać lady Ferrals i spróbować odnaleźć zbiegłego Polaka.

- Bez wątpienia! Ale czy pan ją dobrze zna, książę?

- Któż może powiedzieć, że dobrze zna kobietę? Poznałem ją na kilka tygodni przed jej ślubem.

- Małżeństwo, w którym miłość nie odegrała żadnej roli. Nie ukrywam, że to jeden z elementów, który utrudnia mi obronę przed sądem, jeśli lady Ferrals nie zmieni postawy. Trudno jej ukryć niechęć do małżonka. Adwokat Korony będzie podkreślał te nieprzyjazne uczucia, wzmocnione jeszcze przez stosunki pozamałżeńskie z tym młodym Polakiem.

- Jej ojciec przybył do Londynu. Czy już się pan z nim spotkał?

- Jeszcze nie. Jesteśmy umówieni na jutro.

- Może on jakoś pomoże - stwierdził Aldo z ironicznym uśmiechem. - To człowiek, który wie, czego chce, i który zawsze narzucał córce swoją wolę.

- Doprawdy?

- Tak! Po kilku sekundach rozmowy wyrobi sobie pan o nim zdanie.

Zbliżył się do nich dżentelmen o siwoszarych włosach i wąsach, kuzyn księżnej, którego nazwiska Morosini nie pamiętał. Wyraził prośbę, by sir Desmond dołączył do grona brydżystów, którym potrzebny był czwarty rozgrywający. Adwokat podniósł się, przepraszając.

- Chciałbym z panem porozmawiać dłużej, książę, ale myślę, że wkrótce będziemy mieli taką okazję.

- Nie sądzę, żeby to spodobało się lady Mary.

- Jej niechęć nie potrwa długo. Jak wiele kobiet jest bardzo zmienna. Szybko zapomni o historii z bransoletą i będzie widziała w panu jedynie łowcę kamieni szlachetnych, a tacy ludzie ją fascynują.

- Gdyby to tylko było możliwe...

- Jest możliwe. Zajmę się tym. A może przyjechałby pan z przyjacielem noszącym to trudne do wymówienia nazwisko, aby spędzić z nami weekend na wsi w Kent? Pokazałbym panu moją kolekcję jaspisów.

Ta nagła serdeczność tonu, to pragnienie nawiązania głębszej znajomości, tak nieoczekiwane u tego niezbyt sympatycznego i trudnego do rozszyfrowania człowieka, przestały być zagadką w momencie, kiedy wymówił słowo „jaspis". Najwyraźniej sir Desmond należał do tej rasy kolekcjonerów, którzy lubią, by inni podziwiali ich zbiory. A ponieważ los Anielki zależał w dużej mierze od Saint Albansa, Aldo pomyślał, że nie może wzgardzić zaproszeniem.

- Z przyjemnością, jeśli pani domu nie potraktuje nas jak nieznośnych intruzów. Będziemy w Londynie jeszcze przez jakiś czas.

- Bardzo dobrze. Z pewnością zostanie pan zarzucony mnóstwem pytań dotyczących Róży Yorku, więc jeśli mogę sobie pozwolić na udzielenie rady, łatwo wywinie się pan od odpowiedzi, twierdząc, iż w pana opinii klejnot jest fałszywy. Mnie wydaje się to wysoce prawdopodobne. Idę, mój drogi, idę!

Ostatnie słowa skierowane były do wąsatego mężczyzny, który nie mogąc się doczekać, wrócił z prośbą raz jeszcze. Razem udali się do pierwszego salonu, pozostawiając Morosiniego w stanie pewnego zaskoczenia, szczególnie po usłyszeniu ostatniego zdania. Skąd sir Desmond miał taką pewność? Czy była to naturalna chęć zachowania spokoju we własnym domu, czy może... ?

- Czy może co? - mruknął Aldo przez zęby. - Mój chłopcze, najwyższy czas, abyś przestał sobie wyobrażać niestworzone historie i nie poddał się tej dusznej atmosferze. Przecież nawet jeśli żona tego nieszczęśnika jest niemal stuknięta, woli fan-tana od brydża, a nocami włóczy się po podejrzanych dzielnicach, to nie znaczy, że i on ukrywa jakieś straszne sekrety. Tak naprawdę jego największą wadą jest to, że ma paskudną gębę, ale przecież to nie jego wina.

Pozostawiwszy fotel i pustą filiżankę, Aldo powrócił przed portret syna Neli Gwyn. Ten obraz go przyciągał.

Może z powodu szyderczego spojrzenia modela, a może bezwstydnego uśmiechu, jakby ten Saint Albans rzucał mu wyzwanie: „Rozwiąż zagadkę!". W końcu, jeśli ktoś mógłby coś wiedzieć na temat drogi, jaką przebył diament, to tylko on, człowiek z obrazu, bo bez wątpienia był jednym z posiadaczy tego kamienia.

Tym razem wyrwał go z zadumy miły i rozbawiony głos lady Winfield.

- Można by rzec, że ten portret pana pasjonuje, drogi książę. To wcale nam nie pochlebia, męskie towarzystwo jest nieliczne. Przebywa z nami jedynie generał Elmsworth, który jednak zdążył już zasnąć.

Istotnie, niewielki krąg pań skupił się wokół księżnej i wspomnianego generała, który spał spokojnie w rogu kanapy. Aldo wybuchnął cichym śmiechem.

- To rzeczywiście smutne, lady Winfield, i jeśli uda mi się panie jakoś zabawić, będę zachwycony. Cóż to za pomysł, żeby rozkładać stoliki do brydża. To zabija ducha wszelkich spotkań.

- Ale to przyciąga ludzi. Ta gra zawładnęła wszystkimi.

Zaproszony do zajęcia miejsca na kanapie tuż obok pani domu, Aldo już po chwili zaczął tęsknić za towarzystwem hrabiego namalowanego na płótnie, a nawet zazdrościć generałowi, albowiem głównym zajęciem dam były londyńskie ploteczki krążące wokół Pałacu Buckingham.

Pytanie dzisiejszego wieczoru dotyczyło księcia Yorku*, drugiego syna Jerzego i królowej Marii, i można je było streścić w następujących słowach: „Czy ona go poślubi, czy nie?". „Ona" to Elizabeth Bowes-Lyon, czarująca, młoda dziewczyna ze szkockiej szlachty, córka hrabiego Strathmore, w której „Bertie** był zakochany od dwóch lat, ale która wydawała się nie doceniać należycie zaszczytu, jakiego dostąpiła.

* 26 kwietnia 1923 r. lady Elżbieta stalą się księżną Yorku, zaślubiając przyszłego Jerzego VI.

** Zanim został królem Jerzym VI, książę Yorku nosił imię Albert, a książę Walii, przyszły Edward VIII - Dawid.To nie ułatwiało zadania księciu, pełnemu uroku, ale nieśmiałemu, a w dodatku jąkającemu się. Ponadto leworęcznemu i od dzieciństwa cierpiącemu na dolegliwości żołądkowe. Te kłopoty sprawiały, że nieczęsto miewał powody do radości, podczas gdy jego ukochana była kwintesencją wdzięku, dobrego humoru i radości życia.

- On się jej nie podoba - stwierdziła lady Danvers. - Widzieliśmy ją w lutym na ślubie księżniczki Mary, gdzie była druhną. Nigdy nie widziałam jej tak smutnej.

- Ale ona mu się nie wymknie! - oświadczyła lady Airlie, bliska przyjaciółka królowej. - Jej Wysokość wybrała ją dla syna, a kiedy ona czegoś chce...

- Sądzi pani, że właściwe byłoby wymuszenie takiej zgody? Wiem, że mimo pozorów niedostępności książę to czarujący młody człowiek i że zrobi wszystko, by jego małżonka była szczęśliwa, ale taka młoda dziewczyna to istota bardzo delikatna...

- Nie, Elżbieto! - zaprotestowała lady Airlie. - Ona jest bardzo silna. Jej zdrowie psychiczne jest w równie idealnym stanie, co fizyczne, więc byłaby dla Alberta doskonałą towarzyszką.

- Nie przeczę i całkowicie zgodziłabym się z panią, gdyby chodziło o następcę tronu, ale przecież jest pewne, że to książę Walii wstąpi na tron. A ponieważ nie jest żonaty, w tych warunkach nie ma żadnych powodów, aby śpieszyć się z ożenkiem młodszego syna. Proszę mi wierzyć, ciągle mam przed oczyma to nieszczęście sprowokowane wydaniem dziewiętnastoletniej dziewczyny za mężczyznę, który nie był dla niej odpowiedni. A przecież ten biedny Eryk Ferrals naprawdę ją kochał!

Uwaga lady Klementyny spotkała się z burzą protestów. Nie można zrównywać związku mężczyzny już dojrzałego z młodą cudzoziemką, która wcześniej go nie znała, z planami ślubu dotyczącymi angielskiej rodziny królewskiej! Co sobie księżna wyobraża, czyniąc takie porównanie? Doprawdy, to niedopuszczalne! I większość pań podkreśliła, że wierzy w winę Anielki. Wszystko to spowodowało, że generał się obudził, a Morosini nie mógł zdzierżyć tych wypowiedzi. Z trudem opanował zdenerwowanie.

- Szanowne panie, szanowne panie! Popatrzcie na sprawę, angażując w to mniej emocji! To prawda, że Jej Wysokość nawiązała do ekstremalnego przypadku, który mógłby szokować, gdyby lady Ferrals rzeczywiście zamordowała małżonka, ale jestem przekonany, że nie jest to prawdą.

- No wie pan! - zaperzyła się lady Winfield. - Zaprzecza pan oczywistym faktom! Nasza droga księżna widziała, jak ta nieszczęśnica podaje mężowi saszetkę ze środkiem przeciw bólowi głowy, który on wsypał do swej szklanki i padł martwy. Czegóż można chcieć więcej?

- Prawdziwego winnego, lady Winfield! Jestem przekonany, że w tej saszetce nie było żadnej szkodliwej substancji. Natomiast moje podejrzenia kierują się raczej w stronę lokaja, który podał szklankę. Nikt go nie pilnował, więc mógł do niej wsypać, co tylko chciał. Przy odrobinie zręczności to bardzo łatwe.

- Zgadzam się z panem całkowicie, drogi Aldo - podjęła temat księżna - i zastanawiam się, czy to nie ten nawyk, który miał biedny Eryk, dodawania lodu do napojów, nie sprowadził na niego tego nieszczęścia. Osobiście nie miałabym najmniejszego zaufania do tego urządzenia, które sprowadził z Ameryki, ustawił za biblioteką i traktował z takim uszanowaniem, jakby to był sejf.

- Nie opowiadaj bzdur, Klementyno - oburzyła się lady Airlie. - Kostka lodu nikogo jeszcze nie zabiła, a w szklance znaleziono przecież strychninę.

- O jakim urządzeniu pani mówi, księżno? - spytał zaintrygowany Morosini.

- O urządzeniu do robienia kostek lodu. To nowość, nawet w Stanach Zjednoczonych. A to u Eryka jest z pewnością jedyne w Anglii. Był z niego bardzo dumny i twierdził, że lód wyprodukowany w tej maszynie jest lepszy od jakiegokolwiek innego, a whisky nabiera szczególnego smaku. A ponieważ my, Anglicy, nie lubimy pić bardzo zimnych napojów, uważałam to urządzenie za zabawkę dla dziecka. Eryk miewał czasem bardzo dziwny gust!

- Czy wspomniała pani o tym policji?

- Ależ nie! Zresztą nikt o tym nie pomyślał. Eryk nie pozwalał nikomu majstrować przy tym urządzeniu. Zamykał je na klucz i sam wrzucał lód do szklanki podanej przez lokaja, a następnie wlewał alkohol. W całym zamieszaniu zapomniałam o tym szczególe, ale później zadałam sobie pytanie, czy ten produkowany sztucznie lód nie jest szkodliwy.

- Ale chyba nie do tego stopnia, by zabić - stwierdziła lady Winfield. - I ma pani rację, nie wspominając o tym policji. Ci panowie ze Scotland Yardu i tak już uważają większość kobiet za stuknięte.

Ta historia nie dawała Morosiniemu spokoju. Może dlatego, że ani Anielka, ani księżna, ani sekretarz nie uznali za stosowne, aby opowiedzieć o tym policji. Ale właściwie dlaczego mieliby to zrobić? Nie lubiąc angielskiego zwyczaju picia ciepłego piwa, sir Eryk zafundował sobie oryginalną zabawkę i sam się nią posługiwał. Nie wyglądało to na nic istotnego. Można by sobie tylko zadać pytanie, czy to urządzenie nie miało jakichś usterek, jak to się często dzieje z wynalazkami po skierowaniu ich na rynek. Być może księżna się nie myliła...

No tak, ale skąd ta strychnina?!

Pozwoliwszy paniom na kontynuację rozmowy, która zakończyła się zakładami dotyczącymi ewentualnego małżeństwa księcia Yorku, Morosini znalazł jakąś wymówkę, której właściwie nikt nie słuchał, bo dyskusja była wciąż zażarta, i udał się na poszukiwanie Adalberta.

Znalazł go stojącego za krzesłem brydżowej partnerki, którą okazała się lady Ribblesdale odgrywająca rolę „dziadka" i nadzorująca grę. Odciągnął go na bok.

- Dowiedziałem się czegoś, co nie daje mi spokoju - powiedział Aldo i zrelacjonował fakt istnienia urządzenia do produkcji lodu. - Nie sądzisz, że to dziwne, iż nikt nie wspomniał o tym po śmierci Ferralsa? - zakończył pytaniem swą opowieść.

- Czy ja wiem? Nie widzę nic dziwnego w tym, że wolał sam produkować dla siebie lód, zamiast codziennie go zamawiać, jak czynią to inni zamożni londyńczycy. Bardzo dbał o zdrowie i może uważał, że takie kostki z zewnątrz mogą zawierać zanieczyszczenia. Nie rozumiem, czemu cię to niepokoi.

- Ja też nie wiem. Jakieś przeczucie. Mam ochotę wrócić do rezydencji Ferralsa i obejrzeć tę maszynę.

- Nic prostszego, idź do Suttona i poproś go, żeby ci to cudo pokazał.

- Nigdy w życiu! Wyobraź sobie, i nie krzycz na mnie, bo to tylko zwykłe przypuszczenie, że trucizna znajdowała się w kostkach lodu.

Brwi Adalberta wysoko się uniosły w wyrazie zdziwienia.

- Co ty opowiadasz? Przecież w takim przypadku mógłby zginąć ktokolwiek. Wyobraź sobie, że na przykład księżna poprosiłaby o kostkę lodu. Mimo wszystko to mało prawdopodobne!

- Tak myślisz? Jeśli ktoś jest zdecydowany zabić, nie myśli o takich szczegółach. Nie chcę więc zwracać się w tej sprawie do sekretarza, na wypadek gdyby to on okazał się zabójcą.

- Co ty opowiadasz! Nie miał żadnego motywu, aby zabijać człowieka, którego szanował i któremu zawdzięczał taką dobrą posadę. Nawet jeśli to on, z pewnością już dawno wymienił wodę. Już bardziej wydaje mi się prawdopodobne, że zrobił to ten Polak. A w ogóle to są jakieś szalone pomysły! Przecież tylko Ferrals miał klucz.

- Zobaczymy. Mam ochotę tam wrócić. Z tobą lub bez ciebie. Ale porozmawiamy o tym później. Twoja partnerka cię wzywa, a wygląda na raczej niezadowoloną.

- Do licha! Przegraliśmy. Licytuje jak szalona, a potem ma pretensje, że kiepsko nam idzie.

- Słuchaj, chyba wrócę już do hotelu. Zobaczymy się później. Zaczynam się nudzić i...

Nie dokończył zdania. Coś działo się przy stole i Adalbert ruszył w tamtą stronę. W salonie, w którym wcześniej panowała cisza, jak to bywa podczas gry w brydża, dał się słyszeć wściekły głos Avy Ribblesdale. Najwyraźniej protestowała przeciw poniesionej porażce. Miała za złe zarówno przeciwnikom: Moritzowi Kledermannowi i młodemu deputowanemu konserwatyście, jak i partnerowi, którego oskarżała o to, że „zostawił ją przy partii niemożliwej do obronienia" i że „licytował wbrew zdrowemu rozsądkowi".

- Odmawiam kontynuowania gry w takich warunkach! - wykrzyknęła, podnosząc się z miejsca. - Mam zwyczaj grać może zbyt ostro, ale inteligentnie. Kończymy, panowie!

Aldo, który poszedł za przyjacielem, zdał sobie sprawę, że znalazł się w strefie zagrożenia. Opuściwszy swych towarzyszy, lady Ribblesdale zbliżała się w jego stronę w szumie białego atłasu i czarnych koronek. Chwyciła go za ramię stanowczym gestem i zmuszając do półobrotu, zawróciła z drogi.

- Nie powinnam oddawać się mojej pasji, gdyż mamy jeszcze wiele spraw do omówienia - westchnęła, posyłając w stronę księcia promienny uśmiech. - Przepraszam, że dałam się panu przedtem we znaki. Przecież jesteśmy przyjaciółmi, nieprawdaż? Bardzo mi na tym zależy.

Zaczęła nagle mówić poufałym tonem, łagodnym i przekonującym, jakby ta przyjaźń, o którą prosiła, miała dla niej kluczowe znaczenie. Morosini zrozumiał, jak wielki urok posiadała ta nieprzewidywalna kobieta, kiedy chciała coś uzyskać.

- Jakże mógłbym nie odpowiedzieć na tak czarujące zaproszenie? Rzeczywiście nie ma żadnych przeszkód, abyśmy byli przyjaciółmi.

- To prawda! A znajdzie pan dla mnie to, czego tak bardzo pragnę? Zdaję sobie sprawę, drogi książę, że oczekuję małego cudu i że nie jest to łatwe, ale popycha mnie do tego jakiś silny impuls. Oczywiście nie brak mi diamentów - dodała, unosząc w lekceważącym geście połyskującą kaskadę, która ozdabiała jej dekolt - ale to są kamienie współczesne, a chciałabym wejść w posiadanie chociaż jednego, który miałby duszę... i jakąś historię.

- Nie wiem, czy to słuszne. Kamienie z dawnych wieków noszą często znamiona krwi, łez i nieszczęść, których były powodem, i jeśli...

Zatrzymała go gestem dłoni.

- Wiele osób uważa, że mam liczne wady, ale nikt nie zarzuca mi braku odwagi. Nie boję się niczego, a już najmniej tego rzekomego przekleństwa związanego z historycznymi kamieniami, które istnieje jedynie w wyobraźni. Moja kuzynka dostała Sancy'ego od teścia i żadne nieszczęście jej nie spotkało. Wprost przeciwnie, więc...?

- Cóż mogę na to odpowiedzieć? Słyszałem o starym diamencie, nieco większym niż ten, który nie daje pani spać. Podobno należał do Korony Angielskiej, zanim dostał się w ręce kardynała Mazarina. Powiedziałem: podobno, bo nie mogę dać pani żadnej gwarancji, że to właśnie on. A jeśli to on, to nie wiadomo, co się z nim działo po roku 1792.

- Czy nosiła go Maria Antonina?

- Sądzę, że tak, ale nie mam pewności.

- Proszę nie powtarzać ciągle tego samego. Gdzie on się teraz znajduje?

- W Wenecji, u pewnej leciwej damy, mojej przyjaciółki.

- No to jedziemy jutro do Wenecji.

Aldo uśmiechnął się, patrząc na wyraz twarzy swojej towarzyszki: jej czarne oczy błyszczały, a nozdrza drżały; od czasu do czasu zwilżała wargi koniuszkiem języka.

- To niemożliwe - odparł. - Właścicielka chce go sprzedać z zachowaniem jak największej dyskrecji. Pani obecność nie byłaby wskazana.

- No to proszę po niego jechać! Lub go sprowadzić! Niech pan jakoś to załatwi, żebym mogła zobaczyć go jak najprędzej! A jaką nosi nazwę?

- Portugal Mirror. Droga łady Avo, spróbuję sprowadzić go tutaj za pośrednictwem mojego pełnomocnika, ale proszę uzbroić się w cierpliwość. Nie można przewieźć przez Europę tak wartościowej rzeczy, nie podejmując odpowiednich środków ostrożności. No i, co najważniejsze, proszę o tym nikomu nie wspominać. W przeciwnym razie nie będę w stanie pani pomóc. Nie chciałbym narażać wysłannika na najmniejsze ryzyko. Czy dobrze się rozumiemy?

Lady Ribblesdale spojrzała prosto w jasne oczy Morosiniego, podając mu dłoń, której silny uścisk zaskoczył księcia.

- Ma pan moje słowo! Prześlę panu do Ritza liścik z informacją, jak będzie można się ze mną skontaktować. Dziękuję z góry, że zgodził się pan spełnić moją zachciankę. A teraz napijmy się czegoś mocniejszego! Po tych emocjach odczuwam taką potrzebę.

Rozmawiając, przeszli do ogrodu zimowego połączonego z salonem, w którym siedziała księżna w towarzystwie innych dam. Oddalili się, dyskutując o błahostkach. Dopiero wtedy Moritz Kledermann wyszedł zza gąszczu wysokich roślin, wśród których znalazł schronienie. Usiadł w fotelu obrotowym pokrytym kwiecistym obiciem, wyciągnął cygaro z wewnętrznej kieszonki smokingu i je zapalił.

Na jego twarzy pojawił się uśmiech.

* * *

Jadąc taksówką do hotelu, Aldo i Adalbert powrócili do poprzedniej rozmowy.

- Powiedz mi wreszcie, ale szczerze, co miałeś na myśli, mówiąc, że dostaniesz się do Ferralsów z moją pomocą lub bez niej?

- Nie rozumiem, czemu to zdanie wymaga wyjaśnienia. Wydaje mi się, że to jasne - mruknął Morosini. - Dodam jednak, że wolałbym, abyś mi pomógł. Niestety nie posiadam umiejętności ślusarza.

- Tego się właśnie spodziewałem. Nie brak ci tupetu. Czemu nie zwrócisz się do Wandy?

- Nie chciałbym sprawiać jej kłopotu. A ponadto to jej oddanie wzbudza we mnie ograniczone zaufanie. Nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać po tym typie kobiet. Jeśli coś znajdziemy, gotowa paść na kolana, by dziękować niebiosom, i zaalarmuje cały dom. Myślałem też o Sally, tej pokojówce i znajomej Bertrama Cootesa, ale wtedy musielibyśmy ją we wszystko wtajemniczyć, a tego nie chciałbym robić. Więc, jak widzisz, pozostajesz tylko ty - podsumował Aldo radośnie swój wywód.

- Nie masz czasem gorączki? Jak miałbym otworzyć drzwi, z pewnością dobrze zaryglowane, i to w samym centrum Grosvenor Square?

- A nie wiesz, że drzwi kuchenne są o wiele mniej pilnowane?

Zamiast odpowiedzi Vidal-Pellicorne mruknął coś niezrozumiałego i nieuprzejmego, i odwróciwszy głowę w drugą stronę, zajął się obserwowaniem londyńskich ulic pogrążonych w ciemnościach i mgle. Morosini dłużej nie nalegał, uważając, że będzie lepiej, jeśli jego pomysł spokojnie zagnieździ się w głowie przyjaciela. Był pewien wygranej: Adal nie potrafił się oprzeć perspektywie niebezpiecznej przygody.

Kiedy już zbliżali się do hotelu, archeolog, wyrwawszy się z zamyślenia, w nadziei że Aldo odstąpi od swego pomysłu, przypomniał:

- Wydawało mi się, że mieliśmy urządzić sobie przejażdżkę po Tamizie, aby z pomocą rzeki odsłonić tajemnice „Czerwonej Chryzantemy"?

- Jedno nie wyklucza drugiego. Na wszystko będzie czas. Nie rzucimy się na rezydencję Ferralsa bez przygotowania. Musimy rozejrzeć się po okolicy. Ale najpierw trzeba zdobyć jakąś łódkę na jutrzejszy wieczór. Czy taki plan ci odpowiada?

- Czy mi odpowiada? Zamiast jednej, dwie wspaniałe okazje, aby złapała nas policja! O niczym więcej nie marzyłem!

Przed położeniem się do łóżka Morosini napisał długi list do dawnego wychowawcy i przyjaciela, Hieronima Buteau, który pomagał mu w zarządzaniu antykwariatem w Wenecji. Hieronim, wielki znawca starych kamieni i człowiek całkowicie oddany Morosiniemu, był idealną osobą do przeprowadzenia dyskretnej operacji z leciwą markizą Soranzo i do dostarczenia cennego klejnotu do Anglii. Co więcej, uwielbiał podróże.

Rozdział szósty Na wojennej ścieżce

Wiatr wiejący od bieguna wymiótł znad Tamizy całą mgłę, dzięki czemu noc była bardzo mroźna i niespotykanie jasna, chociaż nad samą wodą kłębiły się od czasu do czasu, opary przywodzące na myśl tytoniowy dym. Wyglądało to tak, jakby chwilami Tamiza zaciągała się papierosem. Tym razem, podnosząc głowę, można było dostrzec gwiazdy, które jarzyły się nad Londynem - rzadkie zjawisko o tej porze roku. Ale żaden z trzech mężczyzn siedzących w łódce nawet o tym nie pomyślał.

Morosini i Vidal-Pellicorne energicznie wiosłowali. Natomiast Bertram Cootes siedzący na dziobie łodzi obserwował czarne brzegi, na których pojawiało się od czasu do czasu bladawe światło sygnalizujące obecność latarni.

Towarzystwo dziennikarza okazało się niezbędne. Pojechać dokądś taksówką nie jest rzeczą skomplikowaną, ale udać się do tego samego miejsca rzeką i to w ciemnościach, to już zupełnie co innego.

- Jak się tylko minie Tower Bridge i dopłynie do doków, brzegi wydają się identyczne. Nawet jeśli uda nam się rozpoznać budynek, nie poradzimy sobie bez pomocy kogoś miejscowego. Już w ciągu dnia nie byłoby to łatwe, a co dopiero o północy...

Aldo przyznał, że takie podejście do sprawy jest bardzo roztropne, więc mieli właśnie dzwonić do kwatery głównej dziennikarza, kiedy ten pojawił się we własnej osobie, aby wziąć udział w wyprawie organizowanej przez nowych znajomych. Doszedł do wniosku, że jeśli chce kontynuować śledztwo dotyczące diamentu, który zniknął w dzielnicy cieszącej się złą sławą, powinien skorzystać z cennego towarzystwa tych dwóch mężczyzn, którzy wydawali się nie lękać niczego. Tak więc Bertram pojawił się nieco wystraszony, lecz pełen dobrej woli, przedstawiając się jako wybitny znawca miasta i przysięgając, że nigdy więcej „nie będzie odczuwał strachu przed swoim strachem".

Tak przywrócony do łask, dał wzruszający dowód dobrej woli, znajdując małą łódkę o płaskim dnie, po którą udali się do doku Świętej Katarzyny sąsiadującego z Londyńską Wieżą, gdzie cumowały wielkie statki wypełnione herbatą, perfumami, cennym drewnem, chmielem, macicą perłową i marmurem. Był to, bez wątpienia, najprzyjemniejszy dok na Tamizie, gdzie można było wynająć łódź, nie narażając się na duży wydatek.

Wiosłowanie przychodziło im z łatwością. Zbliżał się odpływ, który w tym pomagał.

- Po co tam płyniemy? - mruknął Adalbert, machając dziarsko wiosłami. - Masz ochotę odwiedzić potajemną szulernię lub może sprawdzić, czy jest tam palarnia opium?

- Nie wiem, ale coś mi mówi, że przeszukując podziemną kryjówkę Yuan Changa, nie stracimy czasu. Czy to jeszcze daleko? - rzucił w stronę Bertrama.

- Niezbyt. Widać ogromne schody w Wapping. Kilka minut później łódka zacumowała przy brzegu na wprost okrągłego tunelu, który poprzednio tak Aida zaintrygował. Woda sięgała tu mniej więcej do progu. Aldo i Adalbert stanęli na nim i zostawiwszy Bertrama w łodzi na straży, weszli do tunelu. Panowała w nim całkowita ciemność, ale dzięki latarce, którą Adalbert zapalał od czasu do czasu, mogli się poruszać bez obawy. Musieli znajdować się na wysokości sali do gry w fan-tana, bo słyszeli podniecone okrzyki graczy. Tunel nie był długi. Lekko pochyły, kończył się kilkoma schodami prowadzącymi do drzwi wykonanych z surowego drewna, spod których sączyło się żółte światło. Drzwi były zamknięte na klucz. Adalbert wyciągnął coś z kieszeni, przykucnął i zaczął delikatnie piłować coś w zamku. Nie trwało to długo. Po kilku sekundach mogli iść dalej. Za drzwiami znajdował się korytarz, słabo oświetlony lampą przymocowaną do sufitu. Morosini gwizdnął lekko z niekłamanym podziwem.

- Co za talent! Jaka zręczność! - szepnął.

- To dziecinnie proste - odrzekł zadowolony Adalbert. - Ten zamek nie był skomplikowany.

- A poradziłbyś sobie z kasą pancerną?

- Nie wiem, ale cicho sza! Nie przyszliśmy tutaj, aby ucinać sobie pogawędkę.

W korytarzu znaleźli tylko jedne, osadzone w brudnej ścianie, drzwi. Za nimi znajdowała się sala gier. Dobiegał stamtąd czyjś głos i chociaż Aldo niczego nie rozumiał, wydawało mu się, że rozpoznaje Yuan Changa. Nagle dał się słyszeć jeszcze inny głos. Zniekształcony, kobiecy, w którym pobrzmiewała złość:

- Nie żartuj sobie ze mnie, stary człowieku! Zapłaciłam za usługę, a nie dostałam nic w zamian. Chcę to, co mi pan obiecał.

- Zbyt się pani spieszy, milady. Taka impulsywność jest bardzo niebezpieczna. Pojawiła się pani tutaj, nie czekając na mój znak.

- Czy pan nie rozumie mojego zniecierpliwienia?

- Niecierpliwość nie jest dobrym doradcą. Proszę do mnie nie przychodzić na skargę, jeśli po wyjściu stąd zostanie pani znowu zaatakowana.

- Jest pan pewien, że nie miał z tym napadem nic wspólnego?

Nastąpiła cisza, która wydała się Morosiniemu bardziej niepokojąca niż krzyki. Nie było wątpliwości - to Mary Saint Albans. Aldo poczuł się trochę zaskoczony jej śmiałością. Sprawa musiała być bardzo ważna, skoro ta kobieta ośmieliła się potraktować w ten sposób Chińczyka bardziej niebezpiecznego niż wąż dusiciel. Aldo machinalnie dotknął rewolweru w kieszeni. Nie zawahałby się go użyć, gdyby trzeba było biec Mary na pomoc.

Nagle dał się słyszeć odgłos przesuwanego krzesła i skrzypienie podłogi. Bez wątpienia Yuan Chang zbliżył się do kobiety, gdyż jego głos był teraz lepiej słyszalny.

- Czy mogę zapytać, co pani przez to rozumie?

- To jasne, mogłam się domyślić, że wystawi mnie pan do wiatru. Nie zapłaciłam wystarczająco dużo, nieprawdaż?

- To ja podałem cenę. W istocie była umiarkowana...

- Była umiarkowana, bo pan nieźle sobie to wszystko zaplanował. To takie proste! Przyniosłam pieniądze, pan dał mi to, po co przyszłam, a następnie nasłał na mnie swoich ludzi, aby odzyskali diament.

Dwaj podsłuchujący mężczyźni o mało nie krzyknęli z zaskoczenia.

Yuan Chang się roześmiał.

- Jak na kobietę jest pani dość inteligentna. No i bardzo zachłanna - dodał z pogardą. - Ale proszę się nie cieszyć, bo zrobiła pani dokładnie to, czego oczekiwałem.

- A więc przyznaje się pan?

- Czemu miałbym sobie zadawać trud, aby zaprzeczyć? Czy nie zrozumiała pani, że suma, o którą prosiłem, była niewystarczająca jak na zapłatę za śmierć człowieka?

- Nie było mowy o zabijaniu. Sądziłam...

- Pani zupełnie nie panuje nad sobą, jeśli chodzi o klejnoty. A teraz nie tylko jubiler, ale jeszcze dwie inne osoby straciły życie. Musiałem zlecić egzekucję braci Wu, moich wiernych sług, bo po odebraniu pani klejnotu nie dostarczyli go mnie. Pokusa okazała się zbyt wielka. Na szczęście moi ludzie ich pilnowali i dopadli w chwili, kiedy ci głupcy chcieli wsiąść na statek, by odpłynąć na kontynent. Niedorzeczny pomysł, który bardzo drogo ich kosztował. Policja rzeczna znalazła ciała w Tamizie.

- Czytałam o tym w gazecie i powinnam była się domyślić, że to pana sprawka, ale to mnie nie interesuje. Proszę oddać mi diament.

- Chce pani przeżyć kolejny napad? Chciałbym zachować ten kamień jeszcze przez jakiś czas i jestem nawet gotów oddać pani pieniądze.

- Czy to oznacza, że chce pan czegoś innego? Ale czego?

- Ach! Nareszcie pani zrozumiała. Rzeczywiście zna mnie pani na tyle, by się domyślić, że nie zależy mi na przetrzymywaniu diamentu, na który ma pani taką ochotę. Te zachodnie świecidełka nic dla mnie nie znaczą.

- Do diabła! - szepnął Adalbert. - Śmiało sobie poczyna!

- Natomiast - kontynuował Chińczyk - celem mojego nędznego żywota jest odnajdywanie skarbów naszych wielkich przodków. Część klejnotów znajduje się u pani. W zamian za tę błyskotkę chcę otrzymać kolekcję jaspisów będących w posiadaniu szanownego małżonka.

Cios musiał być równie okrutny, co nieoczekiwany. Zapadła cisza, a po chwili lady Mary coś wyjąkała; w jej głosie po raz pierwszy zabrzmiał strach.

- Chce pan, abym okradła męża? Ależ to niemożliwe...

- Ukraść diament pod nosem Scotland Yardu było równie niemożliwe.

- Zgadzam się. Ale nigdy to by się nie udało bez mojej pomocy.

- Nikt temu nie zaprzecza. Bardzo dobrze odegrała pani swoją rolę, więc nie mam wcale zamiaru dokonać tego pani rękami. Proszę nam tylko ułatwić zadanie, informując, gdzie znajduje się kolekcja.

- W naszym zamku w Kent. W Exton Manor.

- Dobrze, ale taka wiadomość nie jest wystarczająca. Muszę dostać wskazówki i plany, które pozwolą mi skutecznie przeprowadzić całą akcję odzyskania skarbów skradzionych nam dawno temu. Kiedy odzyskam cesarskie jaspisy, oddam pani ten kamień.

- Czemu wcześniej mi pan o tym nie powiedział?

- Jestem biegły w sztuce wędkarskiej; aby złapać rybę, trzeba mieć dobrą przynętę, a zanim się zdobycz wyciągnie z wody, trzeba zadać sobie trud i trochę ją pomęczyć. I właśnie tak postąpiłem, bo znam panią, lady Mary, i to od wielu lat, więc wydawało mi się, że być może nie zgodzi się pani na taki układ. Musiała pani dojrzeć jak owoc, który nie daje się zerwać, gdy jest jeszcze zielony, ale gdy dojrzeje, sam wpada do ręki. Ale, ale... zamyśliła się pani. Czyżby mój plan nie był dość dobry?

- Jak mógłby mi się spodobać, skoro namawia mnie pan do okradzenia człowieka, którego...

- ...którego nigdy pani nie kochała. Jedynym, który poruszył pani twarde serce, był chyba ten młody oficer marynarki spotkany na balu u gubernatora Hongkongu. Była pani w nim szaleńczo zakochana, ale pani ojciec nie chciał o nim słyszeć i nie dopuścił, zresztą bardzo słusznie, do waszego związku.

- Skąd pan wie o tym wszystkim? - wyszeptała kobieta.

- Nie ma w tym nic dziwnego, Hongkong to mała wyspa i bez trudu można się dowiedzieć wszystkiego o wysoko postawionych osobach. A pani już wtedy interesowała się hazardem, więc ja zainteresowałem się panią. Później zgodziła się pani wyjść za Saint Albansa ze względu na jego majątek. Dzięki temu mogła się pani oddać swej pasji kupowania kamieni szlachetnych. Teraz jako żona jednego z najbogatszych mężczyzn w Anglii może mieć pani wszystko, czego zapragnie.

- Myli się pan! Nie jestem nawet pewna, czy Desmond mnie kocha. Jest ze mnie dumny, bo jestem piękna. Jeśli zaś chodzi o moją pasję, jak pan to nazwał, nie przeszkadza mu to, ale sam wydaje o wiele więcej na uzupełnienie swoich zbiorów. Sądzę, że na jaspisach zależy mu najbardziej na świecie.

- Tym gorzej dla niego! Czy zgadza się pani mi pomóc? Tym razem Mary odpowiedziała natychmiast zdecydowanym głosem:

- Tak. O ile będę w stanie coś zrobić.

- Kiedy chce się coś osiągnąć, trzeba sobie zadać nieco trudu. Czyż chrześcijanie nie mówią, że wiara czyni cuda? Więc zadam pytanie inaczej:

Czy nadal chce pani mieć ten diament?

Odpowiedź była natychmiastowa i stanowcza:

- Tak. Ponad wszystko, i pan o tym dobrze wie. Ale proszę zostawić mi trochę czasu, abym mogła to przemyśleć i się przygotować. Co będzie panu potrzebne?

- Dokładny plan domu, liczba służących i zakres ich obowiązków, informacja o zwyczajach panujących w posiadłości, opis jej otoczenia i wszystko, co dotyczy ochrony. W tego typu przedsięwzięciach trzeba być bardzo dokładnym. Liczę, że z pani pomocą wszystko się uda.

- Zrobię, co będę mogła. Niestety nie znam kombinacji cyfr, które otwierają drzwi do pomieszczenia z jaspisami.

- A więc to nie kasa pancerna?

- Nie. Mój mąż umieścił je w piwnicy, której mury pochodzą z XIII wieku i mają kilka cali* grubości.

* Cal to 2,54 centymetra.

Opatrzona jest w specjalne drzwi pancerne wykonane przez fachowców. Bez znajomości cyfr nie da się ich otworzyć.

- To zła wiadomość, ale sprawę da się jakoś rozwiązać. Jeśli nie uda się zdobyć szyfru, spróbuję załatwić sprawę inaczej. Nawet najbardziej dyskretny człowiek może stać się gadatliwy, jeżeli użyje się odpowiednich sposobów.

Lady Mary krzyknęła, a w jej głosie pojawiła się trwoga.

- Chciałby pan zmusić go do mówienia?

- Wszystkie środki są dobre, aby osiągnąć cel, ale nie chciałbym tego czynić. Osobie tak inteligentnej jak pani powinno się to udać. Aha, byłbym zapomniał: niech pani sobie nie wyobraża, że złapie mnie w pułapkę, informując policję. Wiem, jak się zabezpieczyć, a wtedy już nigdy nie zobaczy pani Róży Yorku.

- Po tym, co już zrobiłam, nie mam najmniejszej ochoty informowania Scotland Yardu o naszych sprawach... nawet by uratować męża! Jak mam przekazać informacje?

- Nie ma pośpiechu! Za jakiś czas pojawi się u pani kobieta i zaproponuje francuską bieliznę. Niech się pani nie obawia, będzie to Europejka. Proszę jej przekazać zapieczętowaną kopertę. Następnie poinformuję panią, na kiedy planuję akcję, bo oczywiście musi pani być wtedy w domu, żeby nas wpuścić. A teraz proszę już iść i więcej tu nie przychodzić. Nie lubię niepotrzebnego ryzyka.

- Oczywiście. Ale zanim pójdę, czy może mi pan go jeszcze pokazać?

- Diament?

- Tak, wydaje mi się, że jego widok dodałby mi odwagi.

- Dlaczego nie? Zawsze trzymam go w pobliżu.

Stojący w korytarzu Aldo odwrócił głowę. Jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem przyjaciela. Ten sam pomysł przyszedł im do głowy: dlaczego nie skorzystać z okazji? Mogliby wedrzeć się do pomieszczenia i zabrać kamień, obezwładniając wcześniej Chińczyka i lady Mary. Wydawało się to niewiarygodnie łatwe.

Aldo wyciągał już broń i kładł dłoń na miedzianej rękojeści, kiedy Adalbert go powstrzymał i dał znak, że pora się wycofać, gdyż dały się słyszeć czyjeś kroki. Oddalili się więc dyskretnie, starannie zamykając za sobą wielkie drewniane drzwi. Chwilę później podeszli do Bertrama leżącego na dnie łódki, aby nikt nie mógł go dostrzec, gdyby przypadkiem przepływała w pobliżu jakaś inna jednostka. Gdy ich dostrzegł, z jego ust wyrwało się westchnienie ulgi, ale nic nie powiedział. Wsiedli do łodzi i zaczęli energicznie wiosłować, aby oddalić się od „Czerwonej Chryzantemy" na bezpieczną odległość. Milczeli, więc dziennikarza zżerała ciekawość.

- Ale was długo nie było! - wyrzucił w końcu z siebie, pocierając dłonie, by je rozgrzać. - Czy przynajmniej dowiedzieliście się czegoś?

- Mogę tylko powiedzieć, że było warto zaryzykować - stwierdził Morosini. - Podsłuchaliśmy rozmowę Yuan Changa z jakąś nieznaną osobą i to dało nam pewność, że diament jest w rękach Chińczyka. Yuan Chang pokazywał go nawet swojemu gościowi... ,

- ...a my z trudem powstrzymaliśmy się, aby tam nie wpaść i nie zabrać Chińczykowi diamentu - dorzucił Vidal-Pellicorne.

- Boże! Dobrze zrobiliście, bo na pewno nie udałby się wam ten atak i pewnie już pływalibyście w Tamizie. Jeśli wierzyć temu, co się mówi o domach Chińczyków, są tam zapadnie, które pozwalają pozbyć się nieproszonych gości w sposób pewny i prosty.

- Nie przesadzajmy - mruknął Morosini. - To pewnie tylko bajki.

- Jeśli chodzi o Azjatów, to nawet bajki okazują się często prawdą - stwierdził Bertram ze strachem w głosie. - Wiele słyszałem o Yuan Chengu. To dlatego tak się boję i jego, i jego otoczenia. - I zmieniwszy nagle ton, spytał: - To co teraz zrobicie? Opowiecie wszystko komisarzowi Warrenowi?

- Zastanowimy się.

- Lepiej mu powiedzcie, bo inaczej zaraz na mnie napadnie, jeśli tylko zamieszczę na ten temat jakąś wzmiankę w gazecie.

- O niczym nie pisz, mój dobry człowieku! Przynajmniej na razie - zaprotestował Adalbert. - Wydaje mi się, że zawarliśmy układ. O niczym teraz nie piszesz, tylko nam pomagasz. W zamian będziesz miał historię na wyłączność. Czy już zmieniłeś zdanie?

- Ależ nie! Tylko że cierpliwość nie jest moją mocną stroną.

- To duża wada u dziennikarza! Cierpliwość, mój drogi, to sztuka nadziei. Nie napisał tego Szekspir, ale pewien Francuz o nazwisku Vauvenargues. Proszę cię, żebyś to sobie przemyślał.

Dźwięk syreny parowca, który oświetlał rzekę, przerwał tę dyskusję, gdyż mężczyźni musieli zająć się utrzymaniem stabilności łodzi wstrząsanej przez fale powstające za statkiem. Aldo jako prawdziwy Włoch, który chętnie ustawiłby na piedestale każdą piękną kobietę, odczuwał coś w rodzaju smutku z powodu niedawnego odkrycia: lady Mary przyczyniła się do tej strasznej zbrodni i bez wątpienia brała w niej udział. Zdanie, które usłyszał, ciągle powracało: „Po tym wszystkim, co zrobiłam, nie mam ochoty informowania Scotland Yardu o naszych sprawach". Jaką więc rolę odegrała w zabójstwie Harrisona ta czarująca istota, której anielska twarz nie zdradzała istnienia tak czarnej duszy?

Nagle prawda stała się dla niego oczywista. Odegrała rolę lady Buckingham, gdyż ta prawdziwa, z przyczyn zdrowotnych, nie była w stanie udać się do sklepu przy Old Bond Street! Oczywiście był tam samochód oraz kobieta, która ją podtrzymywała. Może pielęgniarka starej damy, ta, która nie pozwoliła Warrenowi wejść do jej pokoju, informując, że jest zbyt wzburzona, aby odpowiedzieć na pytania. Czy można podejrzewać, że została wspólniczką lady Mary? Taka wersja wydarzeń wyjaśniała wiele spraw. Za jakiś czas, kiedy pozbędą się już ciekawskich uszu dziennikarza, planowali zastanowić się nad pewną kwestią: czy nie należało poinformować o tym wszystkim policji. To rozwiązanie wydawało się rozsądne; pozwoliłoby ochronić lorda Desmonda, którego życie było bardzo cenne. W obecnej sytuacji jedynie jego talent mógł uratować Anielkę od szubienicy. Lord nie może się znaleźć w centrum straszliwego skandalu, bo straciłby prawo do obrony młodej klientki. Tak więc lepiej poczekać jeszcze trochę, ponieważ planowany napad miał nastąpić dopiero za jakiś czas.

Jednak tego wieczoru Aldo nie miał możliwości podjęcia jakiejkolwiek decyzji. W momencie kiedy łódź dopłynęła do nabrzeża przy doku Świętej Katarzyny, u szczytu schodów, przy których zamierzali przycumować, pojawiła się dobrze im znana sylwetka.

- Witam panów! Czy przejażdżka była udana? Noc raczej zimna, ale na niebie jest tyle gwiazd, że pewnie chcieliście je poobserwować.

W drwiącym głosie pterodaktyla czaiły się jakieś pogróżki, które jednak nie zepsuły dobrego humoru Vidal-Pellicorne'a.

- Było wspaniale. Gwiazdy są tutaj taką rzadkością, że nie mogliśmy się powstrzymać. Wy, Anglicy, znacie słońce tylko z opowieści przodków. A więc niech będą chociaż gwiazdy!

- Och, wy, Francuzi, zawsze coś kombinujecie! No to gdzie byliście?

- I tu, i tam!

- I dopłynęliście do urokliwych brzegów Limehouse? Rozumiem was, ten ohydny zakątek działa stymuluj ąco na umysł! Ale skończmy te żarty, panowie. Myślę, że musimy przeprowadzić szczerą rozmowę. Proszę za mną.

- Jesteśmy aresztowani? - zainteresował się Morosini. - Nie ma pan do tego żadnych podstaw.

- Rzeczywiście, żadnych! Zapraszam do mojego biura w Scotland Yardzie, gdzie poczęstuję panów grogiem lub kawą. Pewnie z przyjemnością napijecie się czegoś ciepłego.

- Chętnie, ale nie chcielibyśmy panu przeszkadzać.

- Ależ skąd. Chciałbym porozmawiać z wami obydwoma - rzekł Warren, wskazując palcem na Morosiniego i jego przyjaciela. - Nie zmuszajcie mnie, abym wzywał eskortę. Działajmy w prosty sposób.

- A ja nie zostałem zaproszony? - wydusił Bertram, wahając się między uczuciem ulgi i rozczarowania.

- Nie. Pan może zmykać, ale niezbyt daleko. Poproszę pana do siebie trochę później.

- Ale nie zamknie ich pan?

Aldo sądził, że prehistoryczne ptaszysko odleci gdzieś w siną dal, gdyż rękawy jego płaszcza zatrzepotały niczym skrzydła.

- A mógłby pan nie wtrącać się do spraw, które pana nie dotyczą? - warknął. - Niech pan zmyka, mówię raz jeszcze, bo inaczej założę panu kajdanki! I proszę się stawić, kiedy dostanie pan wezwanie!

Po takiej reprymendzie Bertram Cootes rozpłynął się w czeluściach nocy niczym dżin, pozostawiając swych towarzyszy z komisarzem. Po chwili pozostali ruszyli do Scotland Yardu.

Za dnia biura Scotland Yardu nie robiły dobrego wrażenia, ale nocą były naprawdę ponure. Nieprzyjazną atmosferę potęgowały wielkie brązowo-czarne segregatory i zielone lampy z matowymi abażurami. Goście usiedli na krzesłach, a komisarz rozsiadł się w fotelu, zamówiwszy wcześniej, jak to obiecał, u policjanta dyżurnego dymiący grog. Pomieszczenie wypełnił zapach rumu i cytryny.

- No dobrze - powiedział Warren, wypiwszy pół szklanki grogu. - Który z was będzie mówił? Ale najpierw jeszcze pytanie: czy Cootes brał udział w tych dyskretnych odwiedzinach w Czerwonej Chryzantemie?

- Nie - stwierdził Aldo, który wymieniwszy z Adalbertem porozumiewawcze spojrzenie, postanowił być na tyle szczery, na ile to będzie możliwe. - Strasznie się boi Chińczyków, więc zostawiliśmy go na straży w łódce.

- To po co zabieraliście go ze sobą?

- Żeby pomógł nam zorientować się na rzece. Ale zanim będę kontynuował, proszę mi powiedzieć, skąd pan wie o naszej eskapadzie.

- Nie ma w tym niczego tajemniczego. Przypuszczałem, że nie skorzysta pan z moich rad, więc kazałem pana śledzić. Kiedy zobaczyliśmy, że wsiadacie do łodzi przy dokach, wszystko stało się jasne. Jeśli sądzić po pańskiej zatroskanej minie, wydarzyło się coś, o czym wcale nie ma pan ochoty mi opowiedzieć.

Ponieważ nie było możliwości ustalenia wspólnej linii obrony, VidalPellicorne uznał za stosowne przyjść przyjacielowi z pomocą.

- Ależ wprost przeciwnie. Jesteśmy pod wrażeniem tego, co odkryliśmy, i musieliśmy się zastanowić, czy należy zawiadamiać policję, biorąc pod uwagę konsekwencje, jakie będzie to miało dla osób trzecich.

- Hm! Niezbyt jasno się pan wyraża panie... Vidal-Pellicorne. Czy dobrze wymawiam pańskie nazwisko?

Wymowa była niezwykle karkołomna, ale czy to po angielsku, czy po francusku, ludzie zawsze mieli kłopot z wymówieniem tego nazwiska, więc Adalbert zdążył się już do tego przyzwyczaić.

- Prawie dobrze. I tak jestem zaszczycony, że je pan zapamiętał.

- Słucham pana, książę.

Aldo streścił rozmowę między Yuan Changiem i damą, której twarzy nie udało im się dostrzec. A jej głos, młody i melodyjny, był z pewnością głosem osoby wykształconej. W tym momencie opowiadania Warren przerwał mu w pół słowa.

- Proszę nie wciskać mi takich rzeczy! Jestem pewien, że rozpoznaliście tę osobę. Czy się pomylę, jeśli powiem, że z pewnością była to lady Killrenan? Oczy Adalberta i Aida zaokrągliły się ze zdumienia.

- Skąd pan o tym wie?

- Że przychodzi czasem na Narrow Street? Często się zdarza, że ludzie z wyższych sfer zaglądają do szulerni Yuan Changa, ale najczęściej są to mężczyźni. Jeśli jest to samotna kobieta, otaczamy ją pewnym nadzorem.

- Niezbyt skutecznym! Kilka dni temu została zaatakowana.

- To prawda - stwierdził niewzruszony Warren - ale dwóch dżentelmenów przyszło jej z natychmiastową pomocą, więc interwencja z naszej strony była zbędna. Teraz może pan kontynuować swoją opowieść. Może teraz stanie się ona jaśniejsza.

- No cóż - stwierdził Adalbert - chyba musimy powiedzieć wszystko, co wiemy.

Relacjonując całe zdarzenie, Aldo starał się obserwować wyraz twarzy rozmówcy, ale nie był w stanie nic z niej wyczytać. Niewzruszone oblicze komisarza było jak wyrzeźbione z granitu.

- No dobrze! - powiedział w końcu policjant, wzdychając. - Nie wiem, czy mam bardziej dziękować panom, czy może szczęściu, ale jestem pewien, że przekazaliście ważne szczegóły dotyczące śledztwa. Teraz powiedzcie mi, proszę, skąd to wahanie, czy mi o wszystkim opowiedzieć?

- Z powodu strachu, że lady Ferrals może stracić obrońcę, którego tak bardzo potrzebuje. A tak mogłoby się zdarzyć, gdyby działalność Mary Saint Albans została nagłośniona.

- Byłby skandal, gdybym teraz oskarżył naszą przedsiębiorczą damę, ale nie mam ani takiego zamiaru, ani takiego prawa.

- Jak to nie ma pan prawa? Powiedziałem panu przed chwilą, że jest wspólniczką zbrodni, że być może przygotowuje się do popełnienia kolejnej, i to panu nie wystarcza? - wykrzyknął poruszony Morosini.

- Taki dowód jest niewystarczający. Na razie opieram się jedynie na tym, co usłyszeliście - na rozmowie, to wszystko. Dla sądu muszę mieć mocne argumenty. Tym bardziej, że jesteście cudzoziemcami. Potrzebuję solidnych dowodów, a uzyskam je, pozwalając lady Killrenan działać. Jeśli ma zostać zatrzymana, musi się to stać w Exton i powinna zostać schwytana na gorącym uczynku.

- Jeśli ma zostać zatrzymana? - zdziwił się Aldo, któremu nie spodobała się uwaga dotycząca stosunku sądów brytyjskich do zeznań cudzoziemców. - Wydaje się, że nie jest pan tego pewien. Czy przypadkiem nie planuje pan ją oszczędzić, podczas gdy nie zawahał się posłać lady Ferrals do więzienia jedynie na podstawie jednego zeznania... Anglika?

Warren uderzył ręką w stół z taką złością, że piętrzące się na nim akta podskoczyły.

- Proszę mi nie mówić, co mam robić, panie Morosini! Winny to winny, niezależnie od jego pozycji. Ale dopóki nie będę miał oczywistych dowodów, nie podniosę ręki na małżonkę para Anglii i będę działał z konieczną ostrożnością, gdyż sprawa dotyczy otoczenia rodziny królewskiej. Proszę nie zapominać, że Saint Albansowie są przyjaciółmi księcia Walii.

- Ależ wielkie słowa! Osobistości z Buckingham Pałace! Niech pan posłucha, komisarzu Warren! Powiedzieliśmy panu wszystko, co wiedzieliśmy, ale mam już dość służenia za królika doświadczalnego... i to królika źle traktowanego. Za pozwoleniem, idę się położyć. Niech pan radzi sobie sam z tymi pańskimi Saint Albansami, Chińczykami, diamentami i całą rodziną królewską. Dziękuję za grog! Idziesz, Adal?

I nie pozostawiając komisarzowi czasu na złapanie oddechu, Morosini opuścił biuro, zamykając za sobą drzwi, które o mało nie przytrzasnęły VidalPellicorne'owi ręki. Adalbert wydukał kilka słów przeprosin skierowanych do pterodaktyla, który wyglądał, jakby dopiero co wyszedł z rąk wypychacza zwierząt. Następnie rzucił się w ślad za przyjacielem, którego wzburzenie niosło z taką prędkością, że Adalbert dogonił go dopiero w pobliżu strażnicy.

Morosini był tak wściekły, że Pellicorne uznał, iż lepiej wezwać taksówkę, niż próbować go uspokoić. Nie byłoby to łatwe, gdyż Aldo wyrzucał z siebie taki potok słów, jak to potrafią tylko Włosi, biorąc sobie za cel wątpliwe pochodzenie wszystkich Anglików, a w szczególności komisarza Warrena.

Kiedy w końcu zatrzymał się na chwilę, aby złapać oddech, Adalbert, który cierpliwie czekał na finał burzy, zapytał łagodnie:

- Skończyłeś?

- Jeszcze nie! I mógłbym tak kontynuować przez całą noc! To jest niegodziwe, to jest skandaliczne, to jest...

Zamierzał mówić dalej, ale Vidal-Pellicorne powstrzymał go gromkim stwierdzeniem:

- To jest normalne, ty uparty włoski ośle! Ten człowiek jest policjantem i do tego wysokiej rangi! Służy swojemu krajowi i musi przestrzegać prawa.

- I ty to nazywasz przestrzeganiem prawa? Pozostawić na wolności brytyjską kryminalistkę, a zamknąć w więzieniu niewinną i nieszczęsną dziewczynę, której jedyną winą okazuje się fakt, że jest Polką, jak ty jesteś Francuzem, a ja Włochem! Nawet jeśli wykrzyczymy mu całą prawdę, nie będzie nas słuchał. Tacy właśnie są Anglicy!

- Śledztwo policyjne toczy się tak samo w Paryżu, Rzymie czy Wenecji, powinieneś to wiedzieć. Więc przestań się rzucać!

- Nie rzucam się, tylko jestem wstrząśnięty, że zostaliśmy potraktowani w taki sposób. A chciałeś, żebym mu opowiedział o maszynie do lodu. Wziąłby mnie za szaleńca.

- Wcale nie chciałem, abyś mu o tym opowiadał. Wiesz, że ta historia wydaje mi się nieprawdopodobna.

- Nie taka nieprawdopodobna. Udowodnię ci to!

- Boże, litości!

Tej nocy Aldo nie wyrzekł już żadnego słowa. Chyba po raz pierwszy w życiu obraził się, ale ponieważ zbliżała się już godzina trzecia, Adalbert nie przejął się tym zbytnio, gdyż chciało mu się spać, a nie rozmyślać o złym humorze przyjaciela. Był tylko zaskoczony, że Aldo tak szybko powrócił do przemyśleń na temat lady Ferrals. Włosi, kiedy kierowali się sercem, stawali się nieprzewidywalni! * * *

Było parę minut po dziewiątej, kiedy następnego ranka taksówka zawiozła Morosiniego przed Muzeum Wiktorii i Alberta. Otwierało swoje podwoje dopiero o dziesiątej, ale książę uznał, że miejsce to będzie doskonałym alibi, jeśli ten zbir ze Scotland Yardu zamierzał deptać mu po piętach. Cóż bardziej naturalnego dla wykształconego wenecjanina niż wizyta w muzeum i podziwianie włoskich rzeźb?

Naturalnie nie udało mu się tam wejść, więc odegrawszy rolę zniecierpliwionego turysty, nerwowo spoglądającego na zegarek, krokiem spacerowym skierował się do pobliskiego kościoła w stylu włoskiego renesansu, gdzie spodziewał się spotkać Wandę.

Ponieważ nigdy wcześniej tutaj nie był, przepych panujący wewnątrz bardzo go zaskoczył; całe wnętrze wyłożono różnokolorowymi marmurami. A że kościółek należał do niewielkich, a o tej porze także pustawych, szybko dostrzegł tę, której szukał: klęczała i przyjmowała komunię. Zmówił więc krótką modlitwę, a następnie usiadł przy marmurowej figurze apostoła, oczekując na zakończenie mszy, co wkrótce nastąpiło. Aldo musiał jednak uzbroić się w cierpliwość, gdyż Wanda, pochylona nad modlitewnikiem, odmawiała pacierz za pacierzem. W końcu podniosła się i udała po świecę, którą zapaliła przed Pietą, w pobliżu miejsca, gdzie czekał na nią Morosini. Dostrzegł, że kobieta płacze, a ponieważ nikt inny nie modlił się przed szacowną kopią dzieła Francesca Francii, podszedł bliżej. Kolejna msza rozpoczynała się w drugiej części kościoła, więc było to idealne miejsce do przeprowadzenia rozmowy.

Na widok Aida Wanda wydała okrzyk zaskoczenia i skierowała w jego stronę twarz zalaną łzami. Poczuł, że ogarnia go niepokój.

- Co się dzieje, pani Wando? - spytał z troską w głosie. - Czy ma pani jakieś złe wieści o lady Ferrals? Niech pani tutaj usiądzie - dodał, wskazując na ławeczkę między murem i konfesjonałem. - Tu możemy spokojnie porozmawiać.

Pozwoliła się poprowadzić, być może w głębi duszy zadowolona, że spotkała życzliwą osobę. Zycie w domu zmarłego pana Eryka, i to w obecności przepełnionego nienawiścią sekretarza, nie było chyba zbyt różowe. Kiedy usiadła, chwycił ją za rękę, czując jej chłód poprzez rękawiczkę.

- Proszę mi wszystko opowiedzieć. Wie pani przecież, że może mi zaufać i że chciałbym pomóc Anielce.

- Wiem o tym, książę, i cieszę się, że pana spotkałam. Mój biedny aniołek! Jest taka nieszczęśliwa! Coraz gorzej znosi to wstrętne więzienie, a kiedy wczoraj poszłam ją odwiedzić, była bardzo blada, jej piękne oczy były zaczerwienione od łez, a jej biednym, drobnym ciałkiem wstrząsały dreszcze. Popada w jakąś chorobę, jestem tego pewna! Niech pan tylko pomyśli: zamknięta w czterech ścianach, za strasznymi kratami, zza których może dostrzec jedynie kawałek szarego nieba, ona, która nie może żyć bez powietrza i zieleni! Ona ginie, książę, ona ginie i być może umrze, zanim zostanie osądzona!

I Wanda ponownie zaczęła płakać, przerywając szlochy inwokacjami do Najświętszej Panienki i do jakichś polskich świętych. Domyślając się, że ten potok słów i łzy przynoszą jej ulgę, Aldo postanowił przeczekać burzę. Dobrze wiedział, że Anielka dokonała niewłaściwego wyboru, wyobrażając sobie, że więzienie może być dla niej schronieniem. Była zbyt młoda, aby wiedzieć, że tego rodzaju pułapka raz zamknięta, nie otwiera się tak łatwo.

- Nie sądzi pani, że czas najwyższy, aby Władysław Wosiński się ujawnił? I odegrał rolę bohatera? Na co czeka? Czy na to, by sędziowie założyli peruki i włożyli czerwone togi, aby zdecydować, czy Anielka ma być powieszona, czy nie? Jeśli pani ją kocha i ma chociaż cień przypuszczenia, gdzie ukrywa się Władysław, proszę mi to powiedzieć, bo wkrótce może być za późno!

- Ale ja nie wiem, gdzie on jest. Przysięgam na Najświętszą Panienkę. Dlatego bardzo się boję. Gdybym wiedziała, zaraz poszłabym do niego i opowiedziała, jak mój mały aniołek cierpi, bo on się tego chyba nie domyśla. Gazety przestały o tym pisać i Władysław pewnie myśli, że policja kontynuuje śledztwo. Więc woli pozostać w ukryciu.

- Przecież to bzdura! Chyba rozumie, że jeśli policja ma już jakiegoś domniemanego winowajcę, zadaje sobie znacznie mniej trudu, aby szukać innego! A tak a propos, lady Ferrals spotkała się już chyba ze swoim nowym obrońcą? Czy jest z niego zadowolona?

- Mówiła, że jest bardzo zręczny, ale i surowy. Zarzuca ją gradem pytań.

- A co robi książę Solmański? Czy on również czeka na pomoc z niebios? Mówiono mi, że długo się modlił po porwaniu córki w dniu jej ślubu.

- Jest wściekły! Ale w niczym nie pomógł mojemu biednemu aniołkowi. Tylko raz odwiedził ją w Brkton i bardzo źle ją potraktował. Obrzucił ją stekiem obelg, zarzucając, że zachowała się jak głupia. Zadawał wiele pytań. Chciał się dowiedzieć, gdzie jest jej ukochany.

Znając pochodzenie tego fałszywego polskiego księcia i powód, dla którego wydał córkę za Ferralsa, Morosini nie wątpił ani przez chwilę w to, co opowiadała Wanda. Solmański musiał być wściekły, że powrót studenta rewolucjonisty pokrzyżował jego pokrętne, ale misterne plany. W czasie spotkania w Wenecji Szymon Aronow przepowiedział śmierć Ferralsa, która była konieczna, aby Solmański mógł położyć łapę na majątku zięcia. Ale nie przyszło mu na myśl, że Anielka mogłaby być z tego powodu podejrzana.

- Ma rację, że o to pytał. Przecież musi ratować córkę. Pozwólmy mu więc działać i zastanówmy się, co my możemy zrobić.

Wanda podniosła w stronę Piety zapłakane oczy i złożyła dłonie w błagalnym geście.

- Jakie to wszystko straszne! Przenajświętsza Panienko, nie możemy nic zrobić.

- Ależ możemy! Właśnie po to przyszedłem tutaj dziś rano. Musi mi pani pomóc wejść do domu Ferralsów. Chcę przeszukać gabinet sir Eryka.

- Chce pan wejść do domu? - szepnęła przestraszona Wanda. - To niemożliwe! Sutton nigdy się na to nie zgodzi!

- Nie będziemy go pytać o zgodę. No, przecież to nie jest takie trudne. Wszystko, o co proszę, to żeby następnej nocy drzwi kuchenne nie zostały zamknięte. Musi mi pani również powiedzieć, gdzie znajduje się gabinet i pokój Suttona. Muszę poznać zwyczaje służby i jej rozkład zajęć, aby nie natknąć się na nikogo. Dodam, że życie Anielki zależy być może od tego, co znajdę.

Wanda nic nie odpowiedziała, oniemiała ze strachu, który mógł wyczytać z jej bladoniebieskich oczu. Aldo tymczasem nalegał dalej:

- Proszę mi uwierzyć! Czas najwyższy, aby odłożyła pani na bok mrzonki o romantycznej miłości i stanęła twarzą w twarz z rzeczywistością. To, o co proszę, nie wiąże się z jakimś wielkim ryzykiem. Kiedy wszyscy położą się spać, zejdzie pani do kuchni i otworzy drzwi. Następnie wróci pani do swojego pokoju. Ja zajmę się całą resztą. O której zamykacie bramę wejściową?

- O godzinie jedenastej, chyba że pan Sutton wraca później. Wtedy odźwierny czeka na niego.

- Zawsze jest na swoim miejscu?

- Prawie zawsze. Jest strażnikiem rezydencji do czasu procesu i pełni tę funkcję z dużą powagą.

- W każdym razie nie potrzebuję dużo czasu, jakieś piętnaście minut do pół godziny, nie więcej. Pomoże mi pani. Będę u pani około wpół do pierwszej.

- A jeśli pan Sutton wyjdzie?

- Zadzwoni pani do Ritza. Jeśli mnie nie będzie, proszę zostawić swoje nazwisko jako znak dla mnie, a wówczas przeniesiemy akcję na następną noc. Odwagi, Wando! Naprawdę chciałbym pomóc pani małemu aniołkowi. Niech pani zapyta Najświętszą Panienkę, co o tym sądzi.

Wanda nie potrzebowała do tego zachęty; uklękła przed Pietą i zagłębiła w modlitwie, której żarliwość była równie wielka, jak strach. Następnie przekazała księciu dokładny opis wnętrza domu.

Kierując się zdrowym rozsądkiem, Aldo udał się do muzeum i zadumał przez chwilę przed Żalem nad śmiercią Chrystusa Donatellego, udając, że przyszedł właśnie po to, po czym wyszedł z budynku. Ponieważ była ładna pogoda, postanowił wrócić na piechotę. Miał nadzieję, że spacer ostudzi jego wielkie pragnienie udania się do więzienia Brkton w celu zobaczenia Anielki. Pomysł był niedorzeczny, gdyż Aldo nie miał przecież zgody na widzenie, ale świadomość, że młoda kobieta była cierpiąca i wyczerpana, sprawiła, iż ponownie odczuł poryw serca i chciał zapomnieć o wszystkich kłamstwach, którymi go karmiła od czasu pierwszego spotkania. Kiedy dotarł do celu, miał ochotę kontynuować drogę do Scotland Yardu, aby poprosić Warrena o przepustkę. Nie był to najlepszy pomysł, zważywszy na sposób, w jaki rozstał się z komisarzem ostatniej nocy. Nagły przypływ miłości własnej uchronił go przed śmiesznością. Morosini pomyślał, że tego wieczoru będzie pracował na rzecz odzyskania przez Anielkę dobrego imienia i to musiało na razie wystarczyć. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, a taką miał nadzieję, już wkrótce uda się do komisarza w aureoli triumfatora. A wtedy z pewnością dostanie kolejną przepustkę, by zanieść dobrą wiadomość ukochanej.

* * *

Nieliczni spóźnieni przechodnie przechodzący przez Grosvenor Square nie zwracali najmniejszej uwagi na mężczyznę w stroju wieczorowym, kapeluszu, czarnej pelerynie i w białym szalu, z laską w ręce, który przechadzał się powoli, wdychając świeże, nocne powietrze. Taki nocny marek nie był niczym wyjątkowym w tej eleganckiej dzielnicy, gdzie dżentelmeni chętnie wracali na piechotę z nocnych klubów, o ile pozwalała na to pogoda. Ale nikomu, nawet policjantowi, który na jego widok podniósł palec do kasku, nie przyszłoby na myśl, że ów człowiek ma zamiar wkraść się do cudzego domu. Wykwintny strój był wspaniałym alibi i aby je uwiarygodnić, Morosini spędził cały wieczór w Covent Garden na przedstawieniu baletowym Giselle. Vidal-Pellicorne, który zabawił gdzieś z kolegą z British Muzeum, nie pojawił się, więc Aldo zjadł kolację samotnie w hotelowej restauracji.

Było trochę po północy, kiedy został na ulicy sam. Pchnął furtkę i wszedł na niewielkie schodki prowadzące do drzwi kuchennych. Najwyraźniej Wanda dobrze się wywiązała z zadania.

Wchodząc do domu, Aldo westchnął głęboko. W tej chwili nie złamał jeszcze prawa, ale kiedy stanie w tych drzwiach, przekroczy granicę dzielącą łudzi uczciwych od kryminalistów. Mógł zostać zatrzymany, wtrącony do więzienia, jednym słowem bliski był zniweczenia przyjemnego i pasjonującego życia... ale myśl o więzieniu przywołała obraz drogiej mu osoby, która być może właśnie teraz umierała.

- Nie możesz się wycofać, stary! - powiedział do siebie.

Popchnął drzwi z nadzieją, że nie zaskrzypią. Tak jak mu zapowiedziano, znajdował się w korytarzu łączącym kuchnię i pokoje służących. W głębi znajdowały się schody prowadzące na wysoki parter.

Zdjął buty i wsadził je do kieszeni. Prawie po omacku odnalazł schody i przeszedłszy kilka kroków, zapalił latarkę, którą zabrał na wszelki wypadek. Chwilę później znalazł się w wielkim holu i wyłączył światełko. Wpadający przez okna blask ulicznych lamp gazowych wystarczył, by Aldo mógł swobodnie poruszać się po domu. Zobaczył piękne, elipsowate schody prowadzące na piętro.

Z łatwością odnalazł gabinet Ferralsa. Sąsiadował z małym pomieszczeniem, w którym Sutton przyjął go kilka dni wcześniej. Musiał ponownie zapalić latarkę, bo gęste zasłony przysłaniały okna. W pewnym sensie było to nawet korzystne: nikt z zewnątrz nie mógł go dostrzec. Musiał teraz odnaleźć słynną maszynę do lodu, która, jak twierdziła księżna, stała obok biurka, za biblioteczką. Ale pomieszczenie wyłożone perskimi dywanami było bardzo duże i pełne książek na regałach sięgających do sufitu.

- Zastanówmy się przez chwilę... Mury nie są aż tak grube. Gdzieś tutaj musi być fałszywa półka z atrapami książek.

Zdjąwszy pelerynę i kapelusz, i położywszy je na jednym z foteli, Aldo rozpoczął przeszukiwanie olbrzymiej biblioteki, rozpoczynając od miejsca w pobliżu biurka. Odzianymi w rękawiczki dłońmi przesuwał po grzbietach woluminów, od czasu do czasu wyciągając do połowy któryś z nich na każdej półce. Zabrało mu to sporo czasu. W pewnym momencie, kiedy książka, którą chciał wysunąć, ani drgnęła, gdyż była trwale połączona z sąsiednimi tomami, zdecydował się pociągnąć za grzbiet bardziej zdecydowanie. Fałszywa półka się odchyliła, obracając na niewidocznych zawiasach. Za nią Aldo zauważył stalowe drzwi pomalowane na brązowo. Nie miały klamki, jedynie zamek i dziurkę od klucza. Trzeba było tylko ów klucz odnaleźć. Przywróciwszy wszystko do stanu pierwotnego, Aldo zaczął go szukać w szufladach biurka.

Wtem drzwi do pokoju otworzyły się i ktoś krzyknął od progu przejmującym głosem:

- Ręce do góry i nie ruszać się!

Aldo westchnął, rozczarowany i zirytowany, i pomyślał, że ten typek ma chyba uszy psa myśliwskiego.

John Sutton w jedwabnym, bordowym szlafroku i ze zjeżonym włosem, mierzył do niego z rewolweru.

- Może pan opuścić broń, nie jestem uzbrojony - powiedział Aldo spokojnie.

- Nie muszę panu wierzyć, więc niech zostanie tak, jak jest. No więc, książę - dodał Sutton, z pogardą kładąc nacisk na tytuł - teraz grzebiemy w cudzych szufladach? Co chciałby pan tam znaleźć? To nie kasa pancerna...

- Wiem, że to nie jest kasa pancerna, ale lodówka elektryczna. W Ameryce nazywają to urządzenie, o ile się nie mylę, frigidaire. To jedyny powód mojej obecności tutaj.

Aldo starał się zachowywać nonszalancko, co nie przychodziło mu z łatwością i to z bardzo prozaicznego powodu: trudno jest zachowywać się wyniośle, kiedy stoi się w skarpetkach, nawet, jeśli są jedwabne, przed człowiekiem, który spogląda na ten szczegół garderoby.

- Doprawdy? I sądzi pan, że dam się na to nabrać? - zapytał Sutton.

- Powinien pan. Dodam, że gdyby miał pan klucz, aby otworzyć drzwi, ułatwiłoby mi to sprawę. Chciałbym też zrozumieć, dlaczego nikt, nawet pan, nie wspomniał o tej maszynie policji.

- Dlaczego mielibyśmy o tym mówić? To była zabawka sir Eryka. Sam wlewał do niej wodę, sam ją obsługiwał. Pańskim zdaniem znajdowała się tam trucizna, którą mój pan się otruł? Proszę wymyślić coś innego, jeśli chce pan się z tego wywinąć.

- Ale ja wcale nie chcę się wywinąć. Byłbym bardzo zadowolony, gdyby pan zadzwonił do komisarza Warrena i poprosił go, aby dołączył do naszej wesołej kompanii. Tylko trzeba będzie znaleźć klucz.

- Sądzi pan, że opuszczę broń, żeby zająć się telefonowaniem? Proszę być pewnym, że zadzwonię do komisarza, jak tylko poda mi pan prawdziwy powód swojej obecności.

- Skąd ten upór? Czy jest pan Irlandczykiem lub Szkotem? Dobrze, sam zadzwonię do ptero... do komisarza, który z pewnością zainteresuje się tym małym urządzeniem. A na razie, jeśli pan pozwoli, opuszczę ręce i włożę buty. Niech pan strzela, jeśli chce, ale jest mi zimno w nogi.

Co powiedziawszy, Aldo się pochylił. Sekretarz wydawał się zaskoczony i mruknął pod nosem:

- To jakaś głupia historia. Sądziłem raczej, że nadal poszukuje pan tego słynnego klejnotu...

- W maszynie do lodu?

- Któż, do diabła, powiedział panu o niej?

- Będzie pan zaskoczony: księżna Danvers. Sądzi, że lód produkowany w tym urządzeniu może być szkodliwy. Ale ona nie ma na myśli trucizny; uważa, że proces produkcyjny nie jest właściwy. Ja wyciągnąłem inne wnioski.

- Jakie?

- To proste. Urządzenie nie jest zamykane na jakiś specjalny zamek, tylko na zwykły klucz, który wystarczy odnaleźć. Chyba że otworzy się go jakimś innym narzędziem. Wtedy wystarczy opróżnić zbiornik z wodą i napełnić go wodą z dodatkiem strychniny.

- To śmieszne! Sir Eryk zawsze nosił klucz przy sobie.

- I zabrał go do grobu? Przypuszczam, że przed autopsją zdjęto z nieboszczyka ubranie i oddano je rodzinie, w tym przypadku właśnie panu, bo jego żona znajdowała się już w więzieniu.

- Nie. Nie zajmowałem się tą sprawą. Jego rzeczy zabrał chyba lokaj.

- Możemy go o to zapytać.

Obserwując Suttona, który wydawał się zdezorientowany, Aldo podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer Scotland Yardu. Jak się obawiał, Warrena nie zastał, ale inspektor Pointer obiecał, że przyjedzie tak szybko, jak to możliwe.

- Za pięć minut - powiedział Morosini - dowiemy się, co policja sądzi o naszej różnicy zdań. A może nie chciałby pan, aby przyjeżdżali?

- Co pan sugeruje?

- Wydaje mi się, że to jasne. Gdyby tak przypadkiem to pan dodał do wody truciznę...

Oczy Suttona zaokrągliły się, a jego twarz poczerwieniała od gwałtownego przypływu złości.

- Ja? Miałbym zabijać człowieka, którego darzyłem wielkim szacunkiem? Mam ochotę walnąć pana w gębę, książę!

Z zaciśniętymi mocno pięściami Sutton rzucił się w stronę Aida, lecz powodowany emocjami źle wyliczył skok. Morosini przesunął się w bok jak torreador, który chce uniknąć ataku byka, i sekretarz uderzył głową w drzwi lodówki. To go uspokoiło. Podnosząc się, rzucił na księcia spojrzenie pełne nienawiści.

- Pańska historyjka dla naiwnych rozpadnie się jak domek z kart i zostanie pan zatrzymany za włamanie. A teraz pokażę panu, czy ten lód jest zatruty!

Pospiesznie i niezgrabnie zaczął przerzucać zawartość szuflady i pudełek na listy, aż w końcu z czegoś, co przypominało piórnik, wyciągnął mały przedmiot.

- Oto on! - wykrzyknął.

- Co pan chce zrobić?

- Zobaczy pan.

Z niskiego stoliczka wziął butelkę whisky i szklankę, napełnił ją do połowy, a potem skierował się do maszyny, którą otworzył odnalezionym kluczem. W lodówce znajdowały się dwie lub trzy butelki piwa i zbiornik do połowy wypełniony wodą. W kryształowej czarce leżało kilka topniejących kostek lodu. Sutton zamierzał wziąć do ręki jedną z nich, ale Morosini odepchnął go, zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.

- Proszę się nie wygłupiać, trzeba poczekać na przybycie Pointera! Nie mam ochoty, aby znalazł mnie tutaj w towarzystwie trupa.

W tym momencie dał się słyszeć dźwięk syreny policyjnej. Wystraszony Sutton usiadł i jednym haustem opróżnił szklankę whisky, podczas gdy Aldo wyjął papierosa, zapalił i zaciągnął się.

- Myśli pan, że tam naprawdę jest trucizna? - zapytał sekretarz słabym głosem.

- Nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością, ale zgodzi się pan, że warto sprawdzić tę hipotezę. Ta historia z saszetką i środkiem przeciwbólowym wydaje mi się trochę naciągana.

- Zrobi pan wszystko, aby pomóc tej małej ladacznicy...

- Staram się tylko dociec prawdy. Jeśli mam rację, nie będzie już żadnych powodów do przetrzymywania jej w więzieniu.

- Chyba pan w to nie wierzy. Fakty są takie, że sprowadziła tutaj kochanka i oboje uknuli spisek, w którego efekcie sir Eryk zmarł. A klucz można ukraść lub dorobić. Niech pan też nie zapomina o tym, co słyszałem, i o tym, że wspólnik zbiegł. A ją zatrzymano, bo została oskarżona o morderstwo i o podżeganie do morderstwa. Z pewnością nie zostanie uniewinniona.

- I pan się z tego cieszy! - rzekł Aldo, zaczynając się obawiać, że Sutton ma rację.

- Ależ oczywiście! Może pan myśleć, co pan chce! Nigdy nie ukrywałem, że jej nienawidzę. Zabiła lub kazała zabić cudownego, hojnego i dobrego człowieka...

- Biorąc pod uwagę pochodzenie jego majątku, mam pewne wątpliwości.

- Niech pan sobie myśli, co chce! Nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia! O, są już nasi goście.

- Ucieszy się pan, jak mnie zatrzymają.

- Wcale nie. Pan mnie nie interesuje. Powiem im o wątpliwościach księżnej Danvers i o tym, że przyszedł pan tak późno z wizytą, aby podzielić się ze mną swoimi podejrzeniami.

- Jaka wielkoduszność! Nie jestem jednak skłonny za nią podziękować.

Inspektor Pointer, poinformowany o całej sprawie, wyraził ubolewanie, że nie pomyślano o zbadaniu tak interesującego przedmiotu należącego do ofiary i pochwalił obu mężczyzn za inicjatywę w dążeniu do prawdy. Potem razem z towarzyszącym mu sierżantem wzięli się do pracy.

Zbiornik i czarka z lodem zostały wyciągnięte z dużą ostrożnością i włożone do miedniczki, którą owinięto w dwa ręczniki i zabrano do laboratorium Scotland Yardu.

Ulubiony asystent Warrena oświadczył z szerokim uśmiechem, który odsłonił królicze zęby, że jeśli o niego chodzi, to nie wierzy w obecność trucizny w lodzie, gdyż tylko sir Eryk miał do niego dostęp.

- Nie wiem, co na to powie komisarz Warren - podsumował przed wyjściem - ale jestem raczej pewien, że cała ta sprawa go ubawi.

Morosini nie brał pod uwagę zabawnej strony całej sprawy. Ale odzyskał trochę nadziei, kiedy nazajutrz odebrał telefon wzywający go do siedziby policji, a dokładnie do Warrena. Udał się tam czym prędzej.

- To ciekawy pomysł - stwierdził komisarz, ściskając mu dłoń. - Jak pan na to wpadł?

- Nigdy bym o tym nie pomyślał, gdyby nie poddała mi go księżna Danvers. Tylko że ona nie miała na myśli trucizny. Dziwi mnie też, że nikt nie wspomniał o tym w odpowiednim czasie, jakby istniała jakaś zmowa milczenia. Zastanawiam się, czy Pointer nie uznał mnie wczoraj za wariata.

- Czego pan teraz oczekuje? Przeprosin? - warknął Warren. - To pewne, że były zaniedbania. Być może zamierzone ze strony świadków...

- Muszę stanąć w obronie lady Danvers. Nie zrobiła niczego z rozmysłem.

- Nie sądzę, aby jej inteligencja pozwoliła na zrobienie czegoś z rozmysłem, a wracając do zaniedbań, trudno je wybaczyć moim ludziom. Z przykrością to mówię, lecz miał pan rację: w tym urządzeniu było tyle strychniny, że zabiłaby konia. Albo wszystkich domowników, gdyby mieli dostęp do kostek lodu sir Eryka.

Gdyby nad Morosinim wziął górę włoski temperament, zacząłby krzyczeć ze szczęścia. Już dawno nie odczuwał takiej radości.

- To wspaniale! - wykrzyknął. - Będzie więc pan mógł uwolnić lady Ferrals? Och, błagam, proszę mi pozwolić zanieść jej tę dobrą nowinę!

- Najpierw muszę poinformować adwokata Korony i sir Desmonda, więc proszę, żeby się pan uspokoił. W tej chwili nie może być mowy o uwolnieniu. Zarzuty, które na niej ciążą, są bardzo poważne.

- Ale przecież ma pan już dowód, że to nie ta nieszczęsna saszetka z lekarstwem go zabiła.

- Bez wątpienia, co nie znaczy, że to nie lady Ferrals jest morderczynią lub wspólniczką. Zresztą pan Sutton podtrzymuje oskarżenie, opierając się na rozmowie, której był świadkiem.

- Sądziłem - stwierdził Aldo z goryczą - że zgodnie z angielskim prawem każdy podejrzany uznawany jest za niewinnego, dopóki nie udowodni mu się winy.

- Bez wątpienia, ale dopóki nie znajdziemy Polaka, lady Ferrals pozostanie w więzieniu. Pozwalam panu ją odwiedzić. Proszę spróbować dowiedzieć się o tym człowieku czegoś więcej. Jestem przekonany - dorzucił Warren łagodniejszym tonem - że to on jest mordercą, ale dopóki go nie złapiemy...

- Niech pan posłucha, komisarzu, to niesprawiedliwe i nieludzkie! Dowiedziałem się, że lady Ferrals jest chora, że coraz gorzej znosi więzienie... nie ma przecież nawet dwudziestu lat! Czy nie może wyjść na wolność za kaucją?

- To nie leży w mojej gestii. Niech pan porozmawia z jej adwokatem... no i niech ją pan odwiedzi.

Ale kiedy Aldo pojawił się w Brkton, nie udało mu się zobaczyć z Anielką.

Rozchorowała się i została przeniesiona do szpitala więziennego.

Aldo odszedł więc sprzed bramy więzienia z rozpaczą w duszy.

Rozdział siódmy Liza

Kolejne trzy dni Aldo Morosini przeżył w niewesołym nastroju graniczącym z depresją. Zrobiwszy wszystko, co było w jego mocy, aby pomóc Anielce, powinien, zgodnie z radą Szymona Aronowa, zaufać talentom Scotland Yardu, sędziom, a nawet samemu Panu Bogu. Ale nie było to możliwe. Obawiał się o los młodej kobiety, a jego strach był dowodem na to, że ciągle jeszcze miała nad nim wielką władzę. Nie wierzył już w miłość, którą, jak twierdziła, żywiła do niego, bo ponownie została kochanką Wosińskiego. Ale jego szlachetna dusza pragnęła z całych sił, aby Anielka odzyskała wolność. Wielki ciężar spadłby mu z serca i mógłby spokojnie, wraz z Vidal-Pellicorne'em oddać się poszukiwaniom Róży Yorku. Jednak w obecnej sytuacji było to niemożliwe: Anielka zawładnęła jego umysłem i stawał się coraz bardziej nieszczęśliwy.

Dwa spotkania z Desmondem nie popchnęły sprawy do przodu i dały Morosiniemu jedynie gorzką satysfakcję z możliwości rozmowy o Anielce, chociaż adwokat zdawał się bardziej zatroskany stanem psychicznym swej klientki niż stanem jej zdrowia. Według niego znacznie lepiej by się czuła, gdyby więcej jadła.

- Odmawia jedzenia? - zaniepokoił się Morosini.

- Niezupełnie, ale je bardzo mało. Wydaje się jej, że jak będzie osłabiona, to wszyscy dadzą jej spokój. Dopóki jest w szpitalu, nikt nie może jej odwiedzać oprócz mnie. Mogę panu powiedzieć, że gdy tylko wspomnę imię Władysława, zamyka się w sobie jak ostryga.

- Czy kocha go do tego stopnia?

- Sądzę raczej, że się go obawia. .Strażniczka znalazła w jej łóżku bilecik napisany po polsku, w którym grożono jej śmiercią, jeśli zacznie mówić.

- A jej ojciec? Czy coś robi? Czy coś mówi?

- Jest wściekły. To głównie z jego powodu, jak sądzę, zdecydowała się uciec w chorobę, aby nie mógł jej odwiedzać. Jak tylko ją widział, brał ją na spytki. Jest przekonany, że córka wie, gdzie ukrywa się Wosiński. Zadręczał ją pytaniami.

- A pan? Co pan o tym myśli?

- Że Solmański się nie myli. Ona coś ukrywa.

Tego samego zdania był Adalbert, z tą jednak różnicą, że według niego nie należało Anielki ponaglać. Powinno się zaufać Scotland Yardowi i Warrenowi, którzy z pewnością, wcześniej czy później, złapią Polaka,

- Gdyby dopadli całą grupę terrorystów, byłoby jeszcze lepiej, twoja przyjaciółeczka mogłaby odetchnąć z ulgą. Ale odradzam działania na własną rękę.

Od czasu sprawy z lodówką archeolog traktował przyjaciela z respektem. Morosiniemu przypadło to bardzo do gustu, więc spoglądając na Adalberta przenikliwie, szepnął:

- Miałbyś sumienie mnie zostawić? Zawsze uważałem, że tworzymy zespół.

- W sprawie dotyczącej diamentu - tak, ale przecież nie znajduję się w gronie rycerzy służących czarującej Anielce.

- Przyznaję, że w ostatnich dniach trochę cię zaniedbałem, ale, chociaż nie wiem dlaczego, wydaje mi się, że te dwie sprawy jakoś się łączą. A ty na jakim jesteś etapie?

- Działam, działam! Sądzę, że Szymon Aronow ma rację, twierdząc, iż Róża Yorku nigdy nie opuściła Anglii. Książę de Saint Albans odziedziczył ją po matce, ale nie przekazał swojemu następcy. W jakiś cudowny sposób, dzięki mojemu przyjacielowi, archeologowi Barclayowi, odnalazłem jej ślad w XIX wieku. Książę Regent ofiarował ją swej ulubionej kochance, pani Fitzherbert. A potem znowu nic nie wiadomo. Lecz to odkrycie dodało mi energii i mam nadzieję, że uda mi się jeszcze czegoś dowiedzieć. To ciekawe, że ten królewski klejnot trafiał zwykle w ręce faworyt. A tak już zupełnie z innej beczki: czy nie chciałbyś się przeprowadzić? Mam dość tego hotelowego życia. A poza tym, biorąc pod uwagę naszą działalność mniej lub bardziej... legalną, czulibyśmy się swobodniej.

Propozycja przeprowadzki nie zachwyciła Morosiniego. Oprócz tego, że zawsze lubił wspaniałą atmosferę hoteli Ritz, nie znajdował żadnego ważnego powodu, aby się przenieść do jakiegoś nieznanego domu, który z pewnością nie byłby w jego guście, z koniecznością szukania służby i innymi niedogodnościami, które niewątpliwie by się pojawiły.

- To miałoby jakiś sens, gdybyśmy zamierzali zostać w Anglii przez kilka miesięcy, ale jeśli o mnie chodzi, wkrótce wracam do Wenecji. Mam tam przecież antykwariat, którego muszę doglądać. Co do fałszywego diamentu, Warren zajmuje się tym osobiście. Powiedzieliśmy mu wszystko, co wiemy, teraz musi chronić lorda Desmonda i unieszkodliwić piękną Mary i Yuan Changa. Natomiast my szukamy prawdziwego diamentu, fałszywy nas nie interesuje.

- Chcesz wyjechać przed rozpoczęciem procesu? Przecież możesz zostać powołany na świadka.

- Nie wyjadę przed procesem. Jak sądzisz, kiedy może się rozpocząć?

- Poinformowano mnie, że prawdopodobnie nie wcześniej niż w styczniu. I tak możemy mówić o szczęściu. Gdyby chodziło o żonę para angielskiego, zabrałoby to o wiele więcej czasu, gdyż musiałby się zebrać parlament. W przypadku zwykłego baroneta, nawet bardzo znanego, odbywa się to znacznie szybciej. Co do poszukiwań Róży Yorku obawiam się, że to jeszcze trochę potrwa, bo petarda przygotowana przez Aronowa wystrzeliła nam w twarz. Więc ja jednak szukam mieszkania i sprowadzam wiernego Teobalda, którego dodatkowo może wspomóc brat bliźniak. W przypadku problemów w dwójkę stanowią siłę nie do pogardzenia.

Aldo zastanawiał się nad tym pomysłem przez kilka chwil. Nie był on taki zły, gdyż znacznie zredukowałby wydatki, a dałby większą swobodę działania.

- Zgoda! - oświadczył w końcu. - Ale zostanę w hotelu jeszcze przez kilka dni, bo czekam na Hieronima Buteau, który ma przywieźć kamień, o którym wspomniałem lady Ribblesdale. Nie ukrywam też, że bardzo intryguje mnie Kledermann. Bankier rangi międzynarodowej prowadzący wielkie sprawy jest nadal w Londynie, chociaż zdaje się nie mieć tutaj nic do roboty. Jaki może być tego powód?

- Przecież ci powiedział: czeka, aż wypłynie Róża Yorku, by ją kupić. Lepiej niż ja znasz pasje wielkich kolekcjonerów.

- Możliwe. Jednak mam dziwne wrażenie, że on mnie obserwuje.

Vidal-Pellicorne wybuchnął śmiechem.

- Ma po temu kilka powodów: chciał, żebyś poślubił jego córkę, a ty zostałeś kochankiem jego żony. Ciekawe, która sprawa interesuje go bardziej.

- Mam nadzieję, że żadna, a już na pewno nie ta druga. Interesuje się mną jako ekspertem od kamieni szlachetnych. Kiedy jesteśmy razem, nie mówimy o niczym innym.

- To wszystko tłumaczy. Napiszę do Teobalda i zajmę się poszukiwaniem odpowiedniego mieszkania.

Kiedy Adalbert opuszczał lekkim krokiem hotel, gwiżdżąc melodię z operetki Fi Fi, która robiła w Paryżu furorę od końca wojny, Aldo udał się do hotelu. Zbliżała się uświęcona godzina spotkań przy herbacie.

Spostrzegłszy w ostatniej chwili księżnę Danvers i lady Ribblesdale, Aldo skrył się za pierwszą z brzegu rośliną w donicy i odczekał, aż weszły do herbaciarni, a następnie ruszył do windy. Nie miał ochoty na pogaduszki. Poza tym lady Astor zaczynała go denerwować, wydzwaniała do niego pod byle pretekstem. Tak więc Aldo z jednej strony niecierpliwie oczekiwał przyjazdu pana Buteau, - z drugiej żałował, że opowiedział księżnej o diademie swej zacnej przyjaciółki, pani Soranzo.

Jeśli miał nadzieję na odpoczynek w małym salonie, który dzielił z Adalbertem, to się niestety mylił. Jeszcze nie zdążył usadowić się przy oknie wychodzącym na zrudziałe drzewa Green Parku, kiedy zadzwonił telefon. Pełen namaszczenia głos szefa recepcji poinformował go, że pojawiła się jakaś młoda dama i pyta o księcia. Nazywa się van Zelden.

- Już idę! - wykrzyknął Aldo i odłożywszy słuchawkę, wybiegł z pokoju gnany niepokojem, który dałby się streścić w jednym pytaniu: dlaczego do Londynu przyjechała sekretarka, skoro oczekiwał Hieronima Buteau? Oby nic mu się nie przydarzyło! Od czasu gdy Aldo odnalazł go w Paryżu w stanie graniczącym z nędzą, czuwał nad swoim byłym nauczycielem z niemalże synowskim oddaniem.

Tak, to była Mina. Kiedy znalazł się w holu, dostrzegł ją natychmiast. Odziana była bowiem w groteskowo staromodny strój, który uparcie nosiła. Był to szary, nijaki kostium (nieco rozjaśniony przez białą bluzkę z piki), płaskie buty i filcowy kapelusz nasunięty na czoło aż po same okulary. Ruda czupryna ściągnięta w koński ogon z pewnością dodałaby jej wdzięku, gdyby została bardziej starannie ułożona. Całości dopełniał szeroki prochowiec.

Pełne rezygnacji westchnienie, które wydał z siebie Morosini, zmieniło się nagle w zdumienie: przed Miną stał zgięty wpół i śmiejący się do rozpuku Moritz Kledermann. Przerażona Mina usiłowała go uspokoić, ale bez skutku. Czegoś takiego Aldo nie mógł tolerować! Rzucił się w stronę bankiera i chwycił go za ramię.

- Czy panu nie wstyd kpić sobie z tej biednej dziewczyny? Uważałem pana za człowieka światowego, a pan zachowuje się w sposób niegodny! A pani, czemu tak stoi? Proszę mi powiedzieć, co się tu dzieje? Spodziewałem się pana Buteau.

- Trafił do szpitala San Zanipolo, bo mial zapalenie wyrostka robaczkowego. Teraz już wszystko jest w porządku, ale nie mógł udać się w tak daleką podróż...

Bliska łez kobieta usiadła w fotelu, ale Kledermann, którego krótka rozmowa Aida i Miny nieco ostudziła, natychmiast wtrącił się do rozmowy:

- Chwileczkę! Oczekuję wyjaśnień.

- Pan chyba żartuje? - rzekł Aldo pogardliwie. - Jeśli ktoś może żądać wyjaśnień, to właśnie ja! Naigrywa się pan z mojej sekretarki, więc powinien być pan zadowolony, że nie stłukłem mu gęby, ale dojdzie do tego, jeśli nie zostawi nas pan w spokoju! Mina ma za sobą długą podróż i musi odpocząć.

- Mina? A jak brzmi jej nazwisko, jeśli łaska? - zapytał bankier szyderczo.

- Nie wiem, czemu to pana interesuje, ale nazywa się Mina van Zelden i jest Holenderką. Czy to panu wystarczy?

Sytuacja była rzeczywiście surrealistyczna, bo Kledermann wydał się tą wiadomością bardzo zasmucony.

- Mogę zrozumieć, że występujesz pod innym nazwiskiem - zwrócił się do kobiety - ale to, że wyparłaś się swojego kraju, jest niewybaczalne. Wstydzisz się, że jesteś Szwajcarką? No i zdejmij te śmieszne okulary. Chcę ci spojrzeć w oczy.

Dziewczyna posłusznie zdjęła szkła i spuściła głowę.

- Tak już lepiej, ale popatrz na mnie i wytłumacz, co robisz u boku tego człowieka, któremu kiedyś chcieliśmy zrobić zaszczyt i ofiarować mu twoją rękę. Nie chciał się z tobą nawet spotkać, pamiętasz?

Nagle Mina zhardziała.

- To właśnie dlatego chciałam go poznać. Troszkę się przebrałam, żeby się nie domyślił, kim jestem. Poza tym zawsze ci mówiłam, że uwielbiam Wenecję i że chciałabym tam zamieszkać. Więc zrobiłam wszystko, by poznać księcia, tym bardziej że wykonuje taki pasjonujący zawód.

- I czego się spodziewałaś? Ze go oczarujesz? W takim dziwacznym stroju? Chyba kpisz?

- Wybrałam taki strój, bo wcale nie miałam zamiaru go oczarować. A już na pewno nie po tym, jak zobaczyłam, że kobiety uganiają się za nim.

- W takim razie, czemu nie wyjechałaś?

- Nie wiem. Najpierw bardzo chciałam go poznać i zostałam ukarana, bo się zakochałam. Ale nie w nim! W jego domu i w ludziach, którzy z nim mieszkają, bo są naprawdę cudowni. Czemu miałam takiego pecha, ojcze, że musiałam cię dzisiaj spotkać?

- No chyba teraz ja muszę się wtrącić! - krzyknął Morosini, który przez chwilę był tak zaskoczony, że nie mógł wymówić słowa. - Rozmawiacie sobie tutaj o rzeczach dla mnie niepojętych, a ja stoję jak głupiec i słucham. Żądam wyjaśnień. Siądźmy tam, wśród tych roślin, i porozmawiajmy, bo mam wrażenie, że jestem w domu wariatów. Lub że zaraz się tam znajdę.

Usiedli przy stoliku, do którego natychmiast zbliżył się kelner z pytaniem, czy chcieliby coś zamówić.

- To dobry pomysł! - zgodził się Morosini. - Proszę małą wódkę. A pani, Mino? Czekoladę?

- Mam na imię Liza.

- Nie przyjmuję tego do wiadomości. Podaj pani czekoladę, przyjacielu.

Macie tutaj bardzo dobrą, a panienka uwielbia czekoladę.

- Przynajmniej w tej sprawie jesteś nadal Szwajcarką. To pocieszające! Ja poproszę o to samo, co książę! - rzekł Kledermann.

- Doskonale! To podsumujmy! Jeśli dobrze zrozumiałem waszą wymianę zdań, jest pani, droga Mino...

- Już panu powiedziałam, że mam na imię Liza!

- Ale ja nie mam ochoty nazywać pani tym imieniem. Panna Kledermann to dla mnie ktoś całkiem obcy. Natomiast miałem wiele szacunku i przyjaźni dla Miny van Zelden. Moje otoczenie również. Niech pani jeszcze wytrzyma przez jakiś czas. Bądźmy dla siebie tym, czym byliśmy jeszcze dziesięć minut temu: szefem i idealną sekretarką. Powinien ją pan zatrudnić, Kledermann! Trudno jej nie chwalić. Jest może trochę krnąbrna, ale jakże operatywna!

Oczy dziewczyny wypełniły się łzami i chociaż starała się odwrócić głowę, Morosini zauważył, że są piękne. Na Boga! Ich kolor był fiołkowy! Dwa ciemne i aksamitne jeziora otoczone rzęsami gęstymi niczym trzcina. W głębi pamięci usłyszał nagle głos pani de Sommieres, mądrej i przenikliwej ciotki. Powiedziała mu: „Nawet, jeśli nie chcesz dostrzec w niej kobiety, ona jest kobietą! Mając dwadzieścia dwa lata, ma prawo do marzeń!". Ciotka Amelia sugerowała, że Mina jest prawdopodobnie w nim zakochana, ale tu się myliła: właśnie się dowiedział, co trzymało przy jego boku córkę bogatego bankiera z Zurychu: urok książęcego domu, jego służących oraz samej Wenecji...

- No, niech pani przestanie płakać. To nie jest przecież wielka zbrodnia podawać się za kogoś innego. Nawet jeśli mi trochę przykro.

- Powiedział pan, że darzy mnie szacunkiem i przyjaźnią. Czy to oznacza, że teraz, kiedy poznał pan prawdę, te uczucia uległy zmianie?

- Jaką prawdę? Chciała się pani dowiedzieć, jakim jestem człowiekiem, i stwierdziwszy z satysfakcją, że ma do czynienia z pożeraczem niewieścich serc, uważała pani za zabawne obserwowanie moich poczynań. Jakbym był jakimś rzadkim gatunkiem owada! A ja tymczasem obdarzyłem panią zaufaniem. Więc nie wiem, co mam teraz pani odpowiedzieć. Potrzebna mi przynajmniej jedna noc na przemyślenia. Ale nim się pożegnamy, załatwmy sprawy zawodowe. Czy ma pani dla mnie to, co miał przywieźć pan Buteau?

Mina skinęła głową i schyliła się, aby podnieść leżący u jej stóp skórzany neseser.

- Proszę go tutaj nie otwierać! Muszę pani podziękować, że odbyła tę podróż w tak niebezpiecznym towarzystwie. Pewnie się pani domyśla, że gdybym wiedział o chorobie mojego przyjaciela Hieronima, nigdy bym się nie zgodził, by pani go zastąpiła. Taka eskapada jest zbyt niebezpieczna dla młodej dziewczyny.

- Dlaczego nie miałabym tego zrobić? - spytała Mina, odzyskując pewność siebie. - Nie tak dawno przewoziłam z Paryża do Wenecji klejnot równie cenny, jeśli nie cenniejszy.

- Co to było? - Kledermann nie mógł się powstrzymać od zadania tego pytania, gdyż ta część dyskusji interesowała go coraz bardziej. - Jakiś inny królewski kamień?

- Po pierwsze, to nie pana sprawa - syknął Morosini - a po drugie, nikt tutaj nie mówi o klejnocie królewskim.

- Dobrze, dobrze! - przerwał bankier. - Sądzi pan, że nie wiem, co tam się znajduje? - dodał, wskazując neseser córki. - Chce pan sprzedać klejnot tej na wpół szalonej kreaturze, u której na pewno będzie się źle czuł. Czy pan się nad tym poważnie zastanowił? Portugal Mirror na głowie kobiety od befsztyków, orzeszków ziemnych lub innych równie okropnych produktów amerykańskich?

- Nie do wiary! - wykrzyknął Morosini. - Gdzie się pan, do diabła, o tym wszystkim dowiedział?

Kledermann zmrużył oczy.

- W ogrodzie zimowym księżnej, mój drogi panie! Ukryty za krzewem gardenii, gdzie znalazłem się w celu wypalenia cygara, dostąpiłem przywileju przysłuchania się pańskiej rozmowie z tą okropną Avą. Przysięgam, że nie zrobiłem tego specjalnie!

- Tak jak pańska córka nie zadomowiła się u mnie specjalnie, żeby mnie szpiegować? Czy to jakaś cecha rodzinna?

- Powiedzmy, że jest to zbieg okoliczności. No, panie Morosini, niech mi pan pokaże Portugal Mirror!

- Niech go pan tak nie nazywa, nie jestem pewien, czy to on!

- Będę umiał to ocenić. Proszę nie zapominać, że mam już u siebie dwóch z jego braci. A dla tego klejnotu jestem gotów na wszelkie szaleństwa i nie pytając o cenę, z góry ją podwajam.

- Czy pan oszalał?

- Zawsze, jeśli chodzi o klejnoty. A poza tym uniknie pan trudnych rozmów. Ci Amerykanie mają ohydny zwyczaj targowania się jak lichwiarze. Ta kreatura na pewno zmusi pana do obniżenia ceny. Niech pan pomyśli o swojej starej przyjaciółce!

- Przecież pan mnie nie zna.

- Być może, ale jest pan szlachcicem, a pana klientka nie. Poza tym mogę obiecać, że dochowam tajemnicy, co jest wątpliwe u tej kobiety... no i diament znajdzie u mnie odpowiednią oprawę. No więc, pokaże mi go pan?

- W każdym razie nie tutaj! Mina...

Nie zdążył skończyć zdania. Czerwona ze złości młoda kobieta poderwała się gwałtownie z miejsca, odsuwając tacę i nie przejmując się ewentualnymi szkodami, jakie mogła wyrządzić. Następnie położyła neseser na stole, otworzyła go i wyciągnęła z niego paczuszkę owiniętą w zwykły papier, starannie zawiązaną sznurkiem. Rzuciła ją na kolana Morosiniego.

- Macie tu te wasze klejnoty!... Tylko to się dla was liczy, prawda? Więc zostawiam was w ich towarzystwie i żegnam.

Zanim mężczyźni zdążyli zareagować, zamknęła neseser i szybko odeszła od stolika, trzepocząc obszernym prochowcem. Aldo chciał za nią pobiec, ale Kledermann go powstrzymał.

- To się na nic nie zda! Nawet jeśli pan ją dogoni - co by mnie zdziwiło, bo biega jak Atalanta, już pewnie wsiada do taksówki! - nie zmusi jej pan do zmiany zdania. Wiem, co mówię, to przecież moja córka i jest równie uparta jak ja!

- Więc mamy jej pozwolić tak odejść, nie wiedząc, w jakim kierunku się uda w mieście, którego nie zna?

- Liza zna Londyn jak własną kieszeń! Ma tutaj przyjaciół. Trudno będzie zgadnąć, gdzie przebywa. Jedno jest pewne: ani pan, ani ja prędko jej nie zobaczymy - podsumował bankier ze szwajcarskim spokojem, który wydał się Morosiniemu trudny do zrozumienia.

- Tylko tyle ma pan do powiedzenia? To straszne! To biedne dziecko może nie mieć pieniędzy, a ja czuję się za nią odpowiedzialny! Ponadto jestem jej winien zapłatę...

Kledermann poklepał swego towarzysza po dłoni.

- Proszę się o to nie martwić! Moja córka posiada majątek osobisty, od kiedy jest pełnoletnia. Odziedziczyła go po matce, austriackiej księżniczce, która była cudowną kobietą, lecz, niestety, bardzo słabego zdrowia.

- Księżniczka austriacka i do tego bogata? Trudno w to uwierzyć; ten kraj jest zniszczony od czasów wojny, podobnie jak Niemcy.

- Kraj jest zniszczony, ale żyją tam przecież bogaci ludzie. Można do nich zaliczyć rodzinę Adlersteinów. Więc niech się pan o Lizę nie martwi!

- Dziwny z pana ojciec. Pana córka pracuje u mnie około półtora roku i jeśli się nie mylę, nie wyjeżdżała z Wenecji w tym czasie. Nigdy się nie spotykacie?

Jedna lub dwie drobne zmarszczki, które pojawiły się na czole Kledermanna, zdradziły Morosiniemu, że być może martwi się on o córkę bardziej, niż chce przyznać. Jednak jego głos był nadal spokojny.

- Nie. Nie przyjeżdża do domu od czasu, kiedy po pańskiej odmowie poślubienia jej, którą rozumiem, chciałem przedstawić jej innego kandydata.

Również wenecjanina, bo ona szaleje za tym miastem, który był nią zainteresowany. Ale Liza go nie chciała i wyniosła się z domu. Ten incydent zdarzył się zresztą w tym samym czasie, co awantura z moją drugą żoną. Nigdy nie znalazły wspólnego języka i chyba się nienawidzą.

Aldo nie miał co do tego żadnej wątpliwości. Dobrze znał Dianorę i mógł sobie ją wyobrazić w roli pani domu: z pewnością nie próbowała dogadać się z córką męża, której obecność w domu tylko ją postarzała.

- Ale, ale - podjął temat Kledermann - chciałbym, żeby mi pan opowiedział, w jaki sposób Liza znalazła u pana pracę.

Morosini opowiedział więc, jak poznali się nad rio dei Mendicanti, do której dziewczyna wpadła, robiąc nieopatrznie krok w tył, aby lepiej przyjrzeć się posągowi kondotiera Colleoniego na koniu, podczas gdy Aldo wychodził z mszy ślubnej jednego z przyjaciół, odprawionej w pobliskim kościele.

- To był zwykły przypadek - podsumował.

- Niech pan w to nie wierzy! - stwierdził bankier, śmiejąc się. - Kiedy Liza czegoś chce, zrobi wszystko, żeby to osiągnąć. Jeśli pragnęła, jak pan mógł to usłyszeć, poznać człowieka, który ją odtrącił, najpierw przeprowadziła dokładny wywiad. Proszę być pewnym, że nie mówimy o przypadku. Był on całkowicie zaplanowany.

- No, ale mogła się utopić, przecież nie umie pływać!

- Pływa lepiej niż pstrąg! W wieku piętnastu lat przepływała już jezioro w Zurychu. Mówię panu, ona wszystko zaplanowała. Nieprawdziwe dane, fałszywe papiery. Stracił pan bardzo wykwalifikowaną asystentkę. Może teraz wróci do domu?

- Bardzo bym się zdziwił. W każdym razie nie mogę jej już dłużej zatrudniać. Jak każdy dobry wenecjanin lubię maskarady, ale nie u siebie w domu. Muszę mieć absolutne zaufanie do współpracowników. Oczywiście będzie mi jej brakowało... Wróćmy teraz do sprawy kamienia - dodał Aldo, biorąc do ręki paczuszkę pozostawioną przez sekretarkę.

- Z przyjemnością!

Po chwili Aldo Morosini zapomniał o nękających go kłopotach. Zawsze tak było, kiedy mógł podziwiać cudowne klejnoty. Diadem księżnej Soranzo był przepiękny. Składały się na niego grupy diamentów ułożone harmonijnie wokół wspaniałego kamienia stanowiącego środek margerytki z pereł i diamentów. Kledermann wpadł w euforię.

- Wspaniały! Cudowny! Królewska ozdoba! Z pewnością zdobił słynne czoła. Daję sobie głowę uciąć, że jest to Portugal Mirror! Musi mi pan go sprzedać!

- Ale co powiem lady Ribblesdale?

- Na przykład, że pana przyjaciółka już go nie ma lub że jednak postanowiła nie rozstawać się z nim. Coś pan wymyśli. Nasza Amerykanka nigdy się nie dowie, że on jest u mnie. Nie powiem o tym nawet żonie. To najlepszy sposób, żeby mieć spokój - dodał z uśmiechem. - Gdybym jej się przyznał, chciałaby go włożyć. A ja, na moje nieszczęście, zbyt łatwo jej ulegam. Czy może mi pan teraz podać cenę?

Od czasu kiedy znaleźli się w pokoju hotelowym, Aldo myślał intensywnie. Gwałtowne rozstanie z Miną - czy uda mu się nazywać ją Lizą? - stawiało go w trudnej sytuacji, ponieważ Hieronim Buteau nadal przebywał w szpitalu. Morosini wiedział, że będzie musiał wrócić do Wenecji, by zająć się antykwariatem i bieżącymi sprawami. Dzięki Bogu jego sekretarka nie była bałaganiarą, więc wszystko na pewno pozostawiła w całkowitym porządku. I czekało go uczestniczenie w dwóch aukcjach zapowiedzianych na koniec miesiąca w Mediolanie i Florencji. To wszystko da mu trochę czasu na przygotowanie się do rozmowy z lady Ribblesdale. Myśl, że diadem może znaleźć się w jednym z największych zbiorów europejskich, nie była mu niemiła. A nawet wydawała się bardziej pocieszająca niż perspektywa oglądania go w ondulowanych włosach nieco już trąconej rydwanem czasu piękności. Wydawało mu się, że podejmuje właściwą decyzję.

Sprawa została załatwiona bardzo szybko. Kledermann nie tylko nie dyskutował o zaproponowanej cenie, ale tak jak wcześniej powiedział, podwoił ją. Rzeczywiście Dianora nie przesadzała, mówiąc, że Moritz ma gest. Dał tego dowód. Aldo widział oczyma wyobraźni radość Marii Soranzo, więc myśl o rychłym wyjeździe nie była już tak przykra.

Bo po raz pierwszy Aida nie cieszył powrót do domu. Kochał swoje miasto, dom i jego mieszkańców, atmosferę Wenecji i jej hałaśliwych, a jednak pełnych godności obywateli. Żadnego podobieństwa z Londynem, za którym nie przepadał, a jednak...

Kledermann również miał wyjechać, lecz w zupełnie odmiennym stanie ducha: dostał to, czego pragnął, a krótkim spotkaniem z córką, której nie widział od dwóch lat, zdawał się wcale nie przejmować. Podsumował to wydarzenie dwoma lakonicznymi zdaniami: „Liza właśnie taka już jest. Nie należy stawać na drodze, którą obrała". Dla tego spokojnego i zrównoważonego Szwajcara najważniejsze było to, że córka jest zdrowa i zadowolona.

Mężczyźni rozstali się w dobrej komitywie. Aldo został zaproszony do wielkiej posiadłości Kledermannów w Zurychu.

- Moja małżonka, którą pewnie pan poznał, kiedy mieszkała w Wenecji, będzie niezmiernie zadowolona z odwiedzin i chętnie powspomina z panem dawne czasy - zapewnił bankier z niewinnością męża, który nie zna dobrze swojej żony.

Oczywiście Aldo obiecał, że przyjedzie, ale nie miał najmniejszego zamiaru tego uczynić. Nie wątpił ani przez chwilę, że Dianora przyjęłaby go z otwartymi ramionami, ale postanowił, że będzie się trzymał od niej z daleka.

Po wyjściu bankiera napisał do łady Ribblesdale liścik zawierający kilka kłamstw, które jak wiadomo stanowią podstawę funkcjonowania społeczeństwa cywilizowanego. Wyjaśnił w nim, że pojawiły się niespodziewane trudności ze strony sprzedającej diadem, więc musi udać się do Wenecji, żeby sprawę wyjaśnić. Do listu dodał kilka zgrabnych komplementów i ucieszył się, że właśnie zakończył tę niefortunną sprawę i że przy odrobinie szczęścia nie usłyszy już więcej o byłej pani Astor.

Kończył właśnie to minidzieło, kiedy pojawił się ożywiony i zaróżowiony na twarzy Adalbert, wnosząc ze sobą zapach panującej na zewnątrz wilgoci. Archeolog był w doskonałym humorze. Znalazł w Chelsea, przy Cheyenne Walk, stary, uroczy dom, w którym mieszkał aż do śmierci malarz Dante Gabriel Rossetti.

- Wydaje mi się, że dobrze się będziesz czuł w tych murach, które zamieszkiwał artysta włoskiego pochodzenia, i zobaczysz, jak zadba o nas wierny Teobald, kiedy tylko się tu pojawi!

- Nie mam co do tego wątpliwości. Ale zamieszkasz tam sam, bo ja wracam do Wenecji.

I opowiedział przyjacielowi, dlaczego zmienił plany.

- No i do tego - westchnął Vidal-Pellicorne - musisz znaleźć sobie nową sekretarkę. Czy to będzie łatwe?

- Chyba nie! Chciałbym kogoś takiego jak Mina, ale to raczej niemożliwe. Mina mówi czterema językami, zna historię sztuki równie dobrze jak ja i potrafi odróżnić turmalin od ametystu. Jest poza tym dobrze zorganizowana, zabawna i pełna poczucia humoru, mimo że może wydawać się trochę szorstka w obejściu. Ale było przyjemnie posłuchać, jak się śmieje. Może dlatego, że nie zdarzało się to zbyt często. Gdzie znajdę podobną perłę?

Aldo mówił, a Adalbert spoglądał na niego z lekkim uśmiechem.

- To może być trudne. Nie lepiej spróbować odnaleźć Minę? - powiedział. - Zapewne pojechała do Wenecji, bo podobno z miłości do niej znalazła się u ciebie. Chyba zostawiła tam jakieś rzeczy, na których jej zależy i które będzie chciała odzyskać. Skoro też wyjeżdżasz, może będziesz miał szczęście i...

- Nie wiem tylko, czy to rzeczywiście będzie szczęście. Teraz, kiedy się dowiedziałem, kim naprawdę jest, nasze relacje nie będą już takie same. Gra skończona i może lepiej, jeśli każde z nas pójdzie w swoją stronę. Jedyne, co mnie teraz martwi, to fakt, że nie mogę powiedzieć, kiedy tutaj wrócę.

- Zaraz jak ten twój Buteau dojdzie do siebie. Przecież nie kierujesz fabryką, więc z sekretarką czy bez niej, z pewnością sobie poradzisz. Za kilka tygodni będziesz mógł przybyć z powrotem. Na razie poradzę sobie sam w prowadzeniu poszukiwań.

- Wiem, że mogę na tobie polegać, ale martwię się, że nie dotrzymam słowa danego Szymonowi Aronowowi.

- Na razie nie ma jeszcze powodu, byś czynił sobie wyrzuty. Sądzę, że tym, co ci sprawia przykrość, jest myśl, że musisz oddalić się od więzienia Brixton.

- To prawda. W końcu zrozumiałem, że nie mogę się wiele spodziewać po Anielce i że nigdy się nie dowiem, czy mnie naprawdę kocha, ale bardzo chciałbym pomóc jej wyjść na wolność.

- Postaram się zastąpić cię również w tej sprawie. Spróbuję nawiązać dobry kontakt z jej adwokatem i będę cię informował na bieżąco o postępie sprawy.

- Dziękuję. Ale nawet gdyby ten przeklęty Władysław stanął na twej drodze, nie rozpoznasz go, bo przecież nigdy go nie widziałeś. Ja poznałbym go natychmiast. Poza tym jest jeszcze ta sprawa dotycząca Yuan Changa i lady Mary, której nie chciałbym spuszczać z oczu...

- To może zająłbyś się wszystkimi śledztwami prowadzonymi przez Scotland Yard? Zrozum, człowieku, że to już nas nie dotyczy! Co do Anielki, proces nie rozpocznie się z pewnością w przyszłym tygodniu. Więc zacznij się pakować. A ja tymczasem zadzwonię do recepcji, żeby zrobili ci rezerwację na statek i pociąg. Im szybciej znajdziesz się w domu, tym lepiej.

Adalbert włożył tyle zapału w przemowę, że rozzłoszczony Morosini nie mógł powstrzymać się od stwierdzenia:

- Słowo daję, jak tak dalej pójdzie, to chyba uwierzę, że jesteś zadowolony z mojego wyjazdu!

- Co też opowiadasz! Jeśli chcesz znać prawdę, jedyne, co mnie cieszy, to świadomość, że nie będę już musiał słuchać twoich bezpodstawnych narzekań. Poza tym, jeśli się pospieszysz, to może spotkasz Minę na statku lub w pociągu. Bo myślę, że najbardziej boli cię fakt, iż od ciebie odeszła...

- Chyba całkiem zgłupiałeś.

- Wcale nie. Czy tego chcesz, czy nie, zależy ci na niej. Więc jeśli uda ci się ją odnaleźć, schowaj dumę do kieszeni i spróbuj się z nią dogadać. Bo to najlepszy sposób, abyś mógł tu szybko wrócić.

Nazajutrz Aldo wsiadł na statek, aby przez Dover dostać się do Calais, a następnie pociągiem do Paryża, gdzie miał w planie krótki postój przed przesiadką na Simplon-Orient-Express*. Martwił się, że nie będzie mógł nawet zjeść obiadu u ciotki Amelii. O tej porze roku i tak z pewnością podróżowała po Europie...

* W1919 r. został otwarty, najdłuższy w tamtych czasach, kolejowy tunel Simplon wydrążony w masywie Monte Leone.

Nie chciał, aby Adalbert odprowadzał go na dworzec. Nie cierpiał pożegnań na peronach, gdzie kilka minut czasami wydawało się zbyt krótkie, a czasem dłużyło się w nieskończoność. Poza tym pożegnanie z mężczyzną uważał za śmieszne, a widok Vidal-Pellicorne'a machającego mu chusteczką nie poprawiłby wisielczego humoru Aida. Do tego ta okropna pogoda: deszcz i wiatr zapowiadały, że na kanale la Manche żołądki pasażerów zostaną poddane wstrząsom.

Udało się jednak przepłynąć bez większych sensacji. Dotarłszy do Paryża, Morosini nadał bagaż, a następnie, mając wolny czas i wolne ręce, wezwał taksówkę i kazał się zawieźć na ulicę Alfred-de-Vigny, gdzie, jak przypuszczał, zastanie tylko starszego lokaja Cypriana, gdyż markiza i panna du Plan-Crepin podróżowały po Italii.

Dzięki niemu podróż Orient Expressem, skrócona do 56 godzin, przebiegała m.in. przez Lozannę i Wenecję. Pociąg kursujący tą południową linią zwany był Simplon-Orient-Express i stał się najważniejszym połączeniem ParyżStambuł.

- Przy odrobinie szczęścia pojawią się u mnie - stwierdził pocieszony tą myślą.

Korzystając z okazji, trochę się odświeżył, zadzwonił do przyjaciela Gilles'a Vauxbruna, antykwariusza z placu Vandóme, i umówił się z nim na obiad. Mieli się spotkać o wpół do pierwszej w restauracji U Alberta, jednej z najlepszych w Paryżu, która mieściła się na Polach Elizejskich naprzeciwko hotelu Claridge.

Ponieważ paryska jesień zwykle była o wiele cieplejsza od londyńskiej, Aldo dojechawszy do placu Zgody, zamierzał przejść się najpiękniejszą aleją na świecie. Miał nadzieję nacieszyć się łagodnymi promieniami słońca prześwitującymi przez zrudziałe liście drzew. Planował też zatrzymać się na chwilę przy karuzelach, na których dzieci na drewnianych konikach usiłowały złapać za pomocą prętów, przypominających dratwę szewca, metalowe pierścienie. To dziecko, które złapało po kilku okrążeniach najwięcej kół, w nagrodę otrzymywało cukrową watę.

Ale tego ranka nie było tam prawie nikogo. Można by rzec, że szarówka przypłynęła z Morosinim tym samym statkiem, bo niebo pokryło się nagle chmurami, zaczął wiać silny wiatr i w końcu lunął deszcz. W tej sytuacji Aldo pospiesznie udał się do restauracji, gdzie przybył przed umówionym czasem. Sala była jeszcze pusta, ale usłużny kelner poprowadził go do zarezerwowanego stolika, informując jednocześnie, że pan Albert przyjdzie za chwilę. Morosini był znany w tym miejscu, gdyż jadał tu wielokrotnie w czasie pobytów w Paryżu. Pan Albert zaś, który stał się słynnym szefem hotelu U Maksima, był Szwajcarem z Hun. Zdobywał zawodowe szlify w różnych arystokratycznych domach i luksusowych restauracjach, po czym otworzył hotel i stał się najsłynniejszym hotelarzem w Paryżu.

Właśnie pojawił się na horyzoncie i zmierzał w stronę stolika, przy którym Morosini, dla zabicia czasu, czytał gazetę.

Wtem w drzwiach stanęła wysoka, szczupła i bardzo elegancka młoda kobieta w aksamitnym ciemnozielonym płaszczu podbitym lisem równie rudym jak burza jej włosów, na których tkwiła zawadiacko mała, trójkątna czapeczka z takiego samego materiału.

- Albercie! - wykrzyknęła dama. - Mam nadzieję, że nie odmówi mi pan gościny! To takie prostackie pojawić się przed czasem, ale kiedy wychodziłam od Guerlaina, zaskoczył mnie deszcz, więc pomyślałam, że poczekam tutaj na mojego kuzyna Gasparda.

- Panienka Liza? - wykrzyknął Albert Blazer, ruszając w stronę przybyłej, aby zabrać od niej stertę pakunków. - Cóż za rzadka przyjemność! Nie widziałem pani chyba dwa lata! Czy mogę spytać, co się z panią działo?

- Och, nic takiego. Podróżowałam trochę tu i ówdzie. Jestem w Paryżu tylko przejazdem, bo chciałam zrobić zakupy.

- Czy wyszła pani za mąż?

- Och nie, niech mnie ręka boska broni! Mam nadzieję, że znajdzie pan dla mnie jakieś spokojne miejsce. Zawsze roi się u pana od gości..,

- Ależ oczywiście. Proszę za mną! Usadowię panią w rotundzie. Tam gdzie moich ulubionych klientów.

I skierował się w stronę stolika stojącego blisko miejsca, które zajmował Morosini. Mężczyzna zastanawiał się właśnie, jak ma postąpić: czy ukryć się za gazetą, czy podejść do swej byłej sekretarki.

Gdyby Albert nie nazwał jej po imieniu, Aldo mógłby nie rozpoznać Miny w tej pięknej kobiecie. Jej twarz była taka sama, a jednak inna. Na małym nosku ciągle tkwiły te same piegi, ale szkła okularów nie przysłaniały już blasku oczu otoczonych gęstymi rzęsami podkreślonymi makijażem równie delikatnym jak ten, który wydobywał kontur roześmianych ust. Dekolt odsłaniał długą i delikatną szyję, do tej pory zawsze ukrytą w bluzkach z wysokim kołnierzem. Nie mógł uwierzyć własnym oczom! Z jakiego powodu ta czarująca istota ubierała się tak dziwacznie prawie przez dwa lata?

Zdecydował się powstać i przywitać. Zobaczywszy go, zbladła i zrobiła krok do tyłu.

- Albercie, proszę znaleźć mi stolik gdzie indziej! Może bliżej drzwi...

Już miała odejść, kiedy Aldo do niej podszedł.

- Proszę zostać! To ja zmienię miejsce, ale porozmawiajmy przez chwilę. Wydaje mi się, że to konieczne. Kilka słów wyjaśnienia dobrze nam zrobi. Albercie, czy może nas pan na moment zostawić samych? Odprowadzę pannę Kledermann do jej stolika - rzucił w stronę Szwajcara zaskoczonego takim rozwojem sytuacji.

- Oczywiście, książę, jeśli tylko panna Kledermann na to się zgadza.

Młoda kobieta wahała się przez dwie, trzy sekundy.

- Dlaczego nie? Możemy porozmawiać, skoro chwilowo jesteśmy sami. Nie ma też żadnego powodu, by nie mógł pan zjeść tutaj obiadu. Wystarczy tylko, żeby Albert zmienił nam stoliki.

Usiadła, rozchylając szerzej futrzany kołnierz płaszcza i rozsiewając zapach perfum, świeży i lekki, które wrażliwy nos Aida natychmiast rozpoznał - Po ulewie, więc biorąc pod uwagę okoliczności... Przez dobrą chwilę Aldo milczał, przyglądając się Lizie.

- No więc? - rzuciła niecierpliwie. - Co chce mi pan powiedzieć?

- W tej chwili nic takiego. Patrzę na panią i próbuję zrozumieć. ..

- Co zrozumieć?

- Skąd miała pani tyle odwagi, żeby zakopać się żywcem w te dziwaczne łachmany, w których kazała nam się pani oglądać.

- To było konieczne, aby osiągnąć cel, który sobie założyłam: chciałam poznać pana i wejść do tego wspaniałego domu, jednego z najpiękniejszych w Wenecji. To pociągało mnie najbardziej. Chciałam tam zamieszkać, a także poznać człowieka, który, straciwszy wszystko, wolał pracować, niż zawrzeć korzystne małżeństwo. To nie zdarza się często.

- Rozumiem, ale czemu się pani przebierała? Czemu po prostu nie podała pani tylko fałszywego nazwiska. Miała pani wszystkie atuty, żeby mnie oczarować - dodał ze słodyczą w głosie.

Ale ta słodycz jej się nie spodobała.

- Po co miałabym pana oczarowywać? Żeby zostać jedną z pana kochanek?

- A czy było ich tak wiele?

- Nie wiem, ale słyszałam o kilku. Była jakaś kobieta w Wenecji i inna w Mediolanie. Fakt, te przygody nie trwały długo i żadna z kochanek nie zamieszkała w pana domu. A ja właśnie tego chciałam: zamieszkać w starych, pełnych historii murach i chłonąć ich atmosferę, słuchać tego, co mówią. Było to możliwe dzięki temu, kim się stałam: nijaką, lecz inteligentną i skuteczną sekretarką, taką, z którą trudno się rozstać. Mogłam tam poznać wspaniałych ludzi - Cecinę, pełną ciepła i dobroci, wulkan energii i róg obfitości, majestatycznego Zachariasza, gondoliera Ziana i pokojówki bliźniaczki, pana kuzynkę z jej zamiłowaniem do muzyki i pięknych przedmiotów... Powinnam panu podziękować. Byłam szczęśliwa.

- To proszę wrócić do pracy. Nie musi pani przecież rezygnować. Zmieniła się pani, ale...

Szybkim ruchem Morosini pochwycił ją za rękę, ale kobieta wyrwała ją natychmiast.

- Nie. To już nie jest możliwe. Wszyscy by ze mnie kpili, a tego bym nie zniosła. Zresztą... nie wiem, czy i tak zostałabym u pana dłużej.

- Dlaczego? Miała pani już dość tego przebrania?

- Nie, ale pracować u kawalera, to co innego, niż pracować u mężczyzny żonatego.

- A kto pani powiedział, że zamierzam się żenić?

- A nie myślał pan o tym na wiosnę, podczas pobytu u pani de Sommieres?

Był pan bardzo zakochany w tej polskiej hrabiance.

- Przecież byłem gościem na jej weselu.

- Tak, ale miał pan po temu swoje powody. A dzisiaj przecież to małżeństwo już nie istnieje!

- To prawda. Lady Ferrals jest w więzieniu.

- Wiem, może zostać skazana na śmierć za morderstwo. Po pana wyjeździe z Wenecji czytałam angielskie gazety. Zapewne jest pan bardzo nieszczęśliwy? Rozumiem, czemu chce mnie pan przekonać, żebym wróciła. Moje odejście zmusiło pana, wbrew woli i chęci, do wyjazdu z Anglii. Czyż nie mam racji?

- Przyznaję, ma pani rację. Ale poza sprawą pani Ferrals zatrzymywały mnie tam również inne ważne sprawy.

Panna Kledermann po raz pierwszy uśmiechnęła się do Aida, ale był to uśmiech pełen ironii.

- Ważne sprawy? Fałszywy diament Burgundczyka, który sprzątnięto panu sprzed nosa, niestety za cenę ludzkiego życia? Proszę tylko nie mówić, że on znów pojawi się na rynku.

- Dlaczego nie? Wierzą w to również w Scotland Yardzie. Mają nawet jakiś ślad. Więc nie wolno tracić nadziei. Mój przyjaciel Vidal-Pellicorne został w Londynie. Będzie mnie informował na bieżąco.

- No to wszystko jest jak należy. Sądzę, że musimy się już pożegnać. Domyślam się, że czeka pan na pana Vauxbruna.

- To prawda. A pani?

- Czekam na kuzyna Gasparda Grindela. Kieruje tutaj francuską filią banku Kledermanna. To dobry przyjaciel.

Liza się odwróciła, dając w ten sposób do zrozumienia, że rozmowa jest zakończona. Ale Morosini nie umiał odejść. Nie jest tak łatwo wymazać dwa lata wspólnego życia i owocnej współpracy. Chciał porozmawiać jeszcze przez kilka minut.

- Nie będę niedyskretny, jeśli zapytam, jakie ma pani teraz plany?

- Nie mam żadnych.

- I będzie pani mogła zapomnieć o Wenecji?

Zaśmiała się lekko z wyraźną kpiną.

- Czyżby w tak zawoalowany sposób pytał pan, czy będę mogła zapomnieć o panu? Sądzę, że tak! Gorzej z Wenecją. Na razie jadę do Wiednia, do mojej babci. Ach! Właśnie nadchodzi Gaspard!

W drzwiach stanął ktoś przypominający nordyckiego bożka o blond włosach i szerokim uśmiechu, który Aldo uznał za niesympatyczny.

Widząc kuzynkę rozmawiającą z nieznajomym, mężczyzna zatrzymał się, ale Liza przywołała go ruchem dłoni. Dokonała prezentacji, przedstawiając Morosiniego jako „przyjaciela poznanego w Wenecji" w czasie ostatniego jej tam pobytu, po czym wyciągnęła do niego rękę na pożegnanie, więc Aldo się ukłonił i odszedł do swojego stolika.

Zresztą w tej samej chwili na wprost niego pojawił się Gilles Vauxbrun, uścisnąwszy po drodze dłoń Alberta Blazera. Ale wzrok przybysza wlepiony był w Lizę, której stolik oddzielała od stolika Aida donica z kwitnącym krzewem.

- Czy to jakaś paryżanka, której nie miałem jeszcze okazji poznać? - spytał ożywiony. - Jest czarująca. Powinieneś mnie przedstawić.

- Po pierwsze jest Szwajcarką, a po drugie już ją poznałeś.

- Jesteś pewien? Pamiętałbym o tym.

- Nazywała się Mina van Zelden i była moją sekretarką. - Co?

- Dobrze usłyszałeś. To właśnie Mina, w stroju od Madeleine Vionnet lub Jeana Patou. Jej prawdziwe nazwisko to Kledermann, Liza Kledermann, i jest córką...

- Bankiera kolekcjonera?

- Właśnie! A teraz, jeśli chcesz, żebym opowiedział ci całą historię, zamów szybko coś do picia, bo bardzo tego potrzebuję.

Podczas gdy Aldo relacjonował przyjacielowi wydarzenia z ostatnich czterdziestu ośmiu godzin, sala wypełniała się gośćmi. Pojawili się politycy witający się z przewodniczącym rady, Raymondem Poincare, który usiadł przy stoliku z dwoma sekretarzami stanu, znane damy, jak śpiewaczka Marta Chenal i poetka Anna de Noailles, otoczona wianuszkiem wielbicieli jej talentu, poeta Paul Geraldy i jeszcze wielu innych mniej znanych gości, z radosnym wyrazem twarzy oczekujących na dobry obiad. Wszechobecny gwar nie pozwolił Morosiniemu przysłuchiwać się rozmowie, którą Mina prowadziła z kuzynem.

Zresztą nie przebywali w restauracji zbyt długo. Wkrótce odeszli, żegnani przez Alberta i ścigani wzrokiem Aida, który poczuł lekki ucisk w sercu, kiedy obrotowe drzwi zagarnęły piękną dziewczynę. Nie dokończywszy posiłku, zapalił papierosa. Vauxbrun zjadł swoją porcję i spytał:

- Nadal jesteś zakochany w tej Polce?

- Tak mi się wydaje - odpowiedział Aldo z roztargnieniem i gestem kazał kelnerowi napełnić kieliszki.

Jednakże, kiedy wieczorem, kilka minut przed ósmą trzydzieści, Aldo znalazł się na peronie siódmym i wsiadł do Orient-Expressu, który miał go zawieźć do Wenecji, nadal nie mógł wymazać z myśli tej, która już nigdy nie będzie Miną. Czuł, że stracił coś bezpowrotnie.

Загрузка...