Część druga Krew Róży

Jesień 1922

Rozdział ósmy Wołanie o pomoc

Miły zapach kawy przygotowanej przez Cecinę wypełniał salon, w którym Aldo kończył obiad w towarzystwie kuzynki Adriany. Jak zwykle posiłek był udany. Kucharka Morosiniego znalazła sobie do pomocy młodego kuchcika, o którym mówiła „mój mały", i pozwalała mu eksperymentować, a on robił to tak zręcznie i pomysłowo, że zarówno posiłki, jak i kawa były szczytem doskonałości. Jednakże Morosini nie odczuwał radości, jaką zwykle sprawiało mu dobre jedzenie. Mieszając smakowity napój w niewielkiej filiżance z francuskiej porcelany, spoglądał na kuzynkę wściekłym wzrokiem. Adriana po raz pierwszy odmówiła mu pomocy.

W przeddzień udał się do szpitala San Zanipolo z nadzieją, że przywiezie do domu Hieronima Buteau operowanego dziesięć dni wcześniej, ale chirurg zdecydował, że zatrzyma jeszcze chorego na czterdzieści osiem godzin w celu wykonania dodatkowych badań. Wszystko wydawało się w porządku, jednak dawny nauczyciel Morosiniego dosta! od lekarza surowe polecenie wykazania się rozsądkiem i poddania trzytygodniowej rekonwalescencji przed powrotem do aktywnego życia.

Taka sytuacja była niezwykle dla Morosiniego kłopotliwa; musiał zamknąć antykwariat, gdyż wybierał się na dwie ważne aukcje w Mediolanie i Florencji. Oczywiście niczego nie dał po sobie poznać podczas wizyty u Hieronima, który i tak wydawał się wystarczająco zmartwiony. Odejście Miny było dla niego ciosem, a wiedząc z doświadczenia, jakiego ogromu pracy wymaga prowadzenie jednego z najsłynniejszych w Europie antykwariatów, odczuwał niepokój.

- Jak sobie z tym wszystkim poradzisz, Aldo? Będą dwa posiedzenia sądowe, w których miałem wziąć udział, i jakby tego nie dosyć, z Kartaginy przyjeżdża pan Montaldo w sprawie orientalnej ozdoby, którą kupiliśmy trzy miesiące temu...

- Nic się nie martw! Poproszę o pomoc kuzynkę Adrianę. Przecież już pomagała mi w antykwariacie, więc zajmie się panem Montaldo. Na pewno go oczaruje i być może uda się jej sprzedać mu dodatkowo inne przedmioty.

Jego optymizm nie trwał jednak zbyt długo, a mianowicie tylko do czasu, kiedy usiedli z kuzynką przy stole. Adriana przerwała kuzynowi zaraz po jego pierwszych słowach.

- Przykro mi, Aldo, ale pojutrze wyjeżdżam do Rzymu.

- Do Rzymu? Nie mów, że chcesz się przyłączyć do grupy popleczników Mussoliniego?

W ostatnich dniach października roku 1922 w Italii miały miejsce olbrzymie zmiany przeprowadzone z powodu narastającej anarchii, w którą popadał kraj od czasu wojny, a z którą król Wiktor Emanuel III nie zdołał się uporać. Byli kombatanci dotknięci nędzą i bezrobociem, drobne mieszczaństwo podupadłe z powodu spadku wartości pieniądza, coraz większe wrzenie wśród robotników - wszystko to sprawiało, że widmo bolszewizmu stawało się coraz bardziej realne. Pojawił się wówczas pewien człowiek: Benito Mussolini - nauczyciel, syn wieśniaków z regionu Emilia-Romania, dziennikarz, były kombatant. Dał się porwać wizji, że kraj zmilitaryzowany będzie najlepszą formą społeczeństwa demokratycznego. I tak 23 marca 1919 roku stworzył w Mediolanie pierwsze bojówki złożone z byłych żołnierzy, hołdujące nacjonalizmowi i republikańskiemu socjalizmowi. Faszyści ubierali się w czarne koszule i czarne furażerki, a ich ulubioną formą aktywności była przemoc. Jednak obywatele, od dawna spragnieni porządku i ożywieni pragnieniem, by osłabione Włochy podniosły się i odzyskały blask i siłę starożytnego Rzymu, akceptowali takie metody bez zastrzeżeń.

Na kongresie w Neapolu ten, który kazał nazywać siebie Duce, poczuł się wystarczająco silny, aby wezwać do rozwiązania Izby i oddania mu władzy. Następnie zorganizował marsz na Rzym (27-29 października 1922). Być może król mógłby powstrzymać tych szalonych populistów, ale trzeba by było postawić na nogi armię i ogłosić stan wojenny. Wiktor Emanuel nie zgodził się na to. 30 października poprosił Mussoliniego o uformowanie nowego rządu i w ten sposób Duce zamienił czarną koszulę na kamizelkę, prążkowane spodnie i cylinder.

Intelektualiści lewicowi i prawicowi, wolnomyśliciele, Kościół i wyższe klasy społeczne przyjmowali z niepokojem fakt, że władza znalazła się w rękach ludzi, którzy mieli zamiar wprowadzić dyktaturę równie bezlitosną, jak w kraju sowietów. Chociaż było też wielu takich, którzy z pobudek patriotycznych i żalu za minioną świetnością postanowili Mussoliniemu zaufać. Jego milicja udawała się w orszaku do Kwirynału, aby złożyć hołd królowi, następnie składała wieńce przy Grobie Nieznanego Żołnierza, wraz z nowym rządem uczestniczyła w mszy w kościele Świętej Marii od Aniołów, której przewodniczyli król i królowa. Tak, to wszystko wydawało się piękne, szlachetne, pompatyczne, nawet górnolotne, a książę Morosini nie lubił zadęcia. Podobnie jak nie lubił brutalnej, aroganckiej i pospolitej facjaty nowego szefa rządu. Zewsząd dochodziły głosy mówiące o krwawo tłumionych zamieszkach, o aresztowaniach i złym traktowaniu studentów, o nalotach przeświadczonej o swej bezkarności milicji, która sporządzała listy i kartoteki, aby lepiej nadzorować tych, którzy mieli ochotę żyć inaczej.

Poza tym Aldo przypomniał sobie, co mówił pełnym powagi głosem Szymon Aronow, kiedy spotkali się po raz pierwszy w podziemiach żydowskiej dzielnicy w Warszawie: „Już niedługo czarny zakon zaleje Europę, antyrycerstwo, całkowite zaprzeczenie najszlachetniejszych wartości ludzkich. Będzie on, a właściwie już jest, zaprzysięgłym wrogiem mego ludu, który powinien mieć się na baczności, chyba że Izrael odrodzi się na czas, by tego uniknąć...". Jakże nie wierzyć w dziwne przeczucie strażnika pektorału? Tak więc Aldo nienawidził tego Mussoliniego, bo instynkt podpowiadał mu, że należy się go obawiać.

Sarkazm zawarty w ostatnim zdaniu Morosiniego sprawił, że księżna Orseolo szeroko otworzyła oczy.

- Nie mów mi, Aldo, że teraz, kiedy Mussolini dźwiga kraj z upadku, jesteś do niego wrogo nastawiony. Trzeba docenić cel, do którego dąży. Ten człowiek chce przywrócić Italii jej wielkość. To patriota, tak jak ty. Walczył na wojnie jak ty.

- Ja walczyłem z nudą w austriackim więzieniu. Zgadzam się, że Italia była w rozsypce, że wszystko się rozpadało na skutek korupcji i komunistycznych apetytów, i czas był najwyższy, by znalazł się człowiek, który spróbuje uporządkować ten bałagan. Ale wydaje mi się, że nie dokonaliśmy najlepszego wyboru. Jego metody nie wzbudzają mojego zaufania.

- Wierz mi, przekonasz się do niego! Mam przyjaciół, którzy mówią, że to geniusz. Ale nie jadę do Rzymu, aby go zobaczyć. Jadę tam z powodu Spiridiona.

- Twojego lokaja?

- Powiedziałabym raczej - majordomusa. Nie wiem, czy ci mówiłam, że ma przepiękny głos, ale trzeba nad nim popracować, aby doprowadzić go do perfekcji. Ma przed sobą wspaniałą przyszłość i chciałabym mu w tym dopomóc. Sam maestro Scarpini zgodził się go przesłuchać, więc muszę go zawieźć do Rzymu. Jeśli spodoba się Scarpiniemu, będzie miał szansę śpiewać na największych scenach, a ja będę miała satysfakcję, że odkryłam nową gwiazdę.

Przesadny entuzjazm kuzynki nie spodobał się Morosiniemu, który nie mógł odmówić sobie ostudzenia nieco jej zapału.

- A kto zapłaci za lekcje? Przecież ten twój Scarpini nie będzie chyba uczył go za darmo?

- Oczywiście, że nie. Ja będę płaciła za te lekcje.

- A masz na to środki?

- O to się nie martw. Dzięki tobie i... pewnym lokatom, nie mam już kłopotów finansowych. Mogę więc pomóc Spiridionowi, a on spłaci mnie potem co do grosza.

- Pod warunkiem, że wszystko się uda! Wielkie głosy to rzadkość, nawet u nas. Możesz wpaść w finansowe tarapaty, dlatego radzę ci, żebyś się jeszcze zastanowiła nad moją propozycją objęcia posady asystentki. Zaplanowana podróż nie stanowi przeszkody nie do pokonania: zawieziesz tego Greka do Rzymu. Jeśli się nim zainteresują, zostawisz go tam, a jeśli nie, przywieziesz z powrotem i zaczekasz na inną okazję. Zapłacę ci za pomoc.

Adriana poprawiła woalkę otaczającą malutki kapelusik, wygładziła rękawiczki, skrzyżowała piękne nogi i uśmiechnęła się z lekkim zażenowaniem.

- Nie mam co do tego wątpliwości i bardzo chciałabym ci pomóc, ale na razie nie jest to możliwe. Nie mogę zostawić Spiridiona samego w Rzymie. Nie zna tam nikogo, więc mógłby się czuć zagubiony.

- Przecież nie jest małym chłopcem i wygląda na całkiem rozgarniętego! - stwierdził Morosini, przywołując w pamięci arogancką minę i muskularną sylwetkę Greka. - Czy aby zbyt się dla niego nie poświęcasz?

- Nie sądzę. Chociaż go nie znasz, zawsze miałeś o nim złe zdanie. Faktem jest, że gdy tylko spuszczę go z oka, robi głupstwa jak dziecko. A ponieważ jestem pewna oceny Scarpiniego, myślę, że zabawimy w Rzymie miesiąc lub dwa.

Morosiniego ogarnęła nagła wściekłość.

- Nie mów mi, że z nim zamieszkasz! Chyba że całkiem straciłaś dla niego głowę. Jesteś moją kuzynką. Płynie w nas ta sama krew ze strony ojców, a ty chcesz związać się ze służącym? Chyba sobie nie wyobrażasz, że zgodzę się na to. Mylił się, jeśli sądził, że ją zrani. Zaśmiała się tylko.

- Nie bądź głupi, Aldo! Nie będę z nim mieszkała, chociaż nie widziałabym w tym nic szokującego. Od kilku lat przebywa przecież pod moim dachem i nikomu to nie przeszkadza. To byłby absurd, gdybyśmy musieli kwaterować służących dwa lub trzy kilometry od naszych domów. Ale zdaję sobie sprawę, że skoro nie będziemy w domu, trzeba zachować pozory. Jeśli nie zamieszka u Scarpiniego, znajdę mu jakiś pensjonat, a ja liczę na gościnę u kuzynek Torlonia, które są miłośniczkami muzyki, a w szczególności bel canta i...

Kontynuowała trochę jak ktoś, kto recytuje wyuczoną lekcję, której Aldo właściwie nie słuchał. Zdawał sobie sprawę, co oznaczało to całe jej rozradowanie: rozsądna hrabina Orseolo cieszyła się na myśl szczęśliwych dni, które będzie wiodła w Rzymie u boku tego młodzieńca, zbyt pięknego i zbyt młodego. Morosini mógłby przysiąc, że przepełniało ją uczucie zupełnie inne niż miłość do muzyki...

Nadal rozgniewany, przerwał rozmowę, wymawiając się spotkaniem u notariusza. Wstał i odprowadził kuzynkę do czekającej na nią gondoli, po czym życzył udanej podróży.

- Prześlij jakąś wiadomość od czasu do czasu - poprosił.

Wrócił do siebie bardziej niezadowolony, niż chciał się do tego przyznać. Na Boga, której kobiecie mógł zawierzyć, jeśli wzór do naśladowania pośród weneckich wdów, Adriana o surowej urodzie zamyślonej madonny, zbliżająca się do pięćdziesiątki, uganiała się za lokajem jak jakaś pierwsza lepsza.

Ponieważ bardzo lubił kuzynkę, szybko zaczął sobie wyrzucać śmiały osąd i natknąwszy się w holu na pytający wzrok wiernego Zachariasza, wzruszył ramionami, wykrzywił twarz w uśmiechu i westchnął:

- No tak! Będę musiał poradzić sobie inaczej i poszukać kogoś do pomocy dla pana Buteau, kiedy już będzie mógł wrócić do pracy. Nasza hrabina wyjeżdża do Rzymu, gdzie zostanie ponad miesiąc.

Nie zdążył dorzucić już nic więcej,.gdyż w rozległym pomieszczeniu dał się słyszeć wściekły głos:

- Najświętsza Panienko! Nie uwierzyłabym, że dożyję takiego skandalu! Pani Adriana chyba postradała zmysły! Trudno uwierzyć, że taka wielka dama może tak niecnie się prowadzić!

Niczym przystrojona flagami fregata wpływająca do portu, Cecina w kolorowej, szerokiej spódnicy podtrzymywanej przez biały, wykrochmalony fartuch, który opinał jej potężną sylwetkę, i w czepku, którego wstążki trzepotały na wietrze, wkroczyła prosto z ogródka do kuchni. Jej mąż Zachariasz usiłował ją zatrzymać, ale odepchnęła go mocną ręką i stanęła przed Aldem, wybuchając:

- I ty, jej kuzyn, pozwalasz na to?

Nie warto było pytać, co oznacza „to". Cecina uznawana za najlepszą kucharkę w Wenecji miała wielu informatorów, którzy donosili jej o wszystkim, co dzieje się w mieście.

- Uspokój się, moja droga Cecino - powiedział Aldo, zmuszając się do swobodnego tonu. - No i nie słuchaj tych wszystkich plotkarek. Wymyślają niestworzone rzeczy, a prawda jest całkiem inna: pani Adriana wyjeżdża na kilka dni do Rzymu, aby zawieźć swojego służącego na przesłuchanie do słynnego mistrza śpiewu...

- Swojego służącego? - zapytała neapolitanka z sarkazmem w głosie. - Chyba chciałeś powiedzieć: kochanka!

- Cecino! - zbeształ kucharkę Morosini. - Wiem, że jesteś gadatliwa, ale nie wiedziałem, że lubisz obgadywać innych. Gdzie złowiłaś taką wiadomość?

- Nie musiałam jej nigdzie łowić. Cała Wenecja o tym huczy. Jeśli ci mówię, że ona zadaje się z tym Spiridionem, to tylko dlatego, że biedna stara Ginewra przyszła dzisiaj rano, aby wypłakać mi się w fartuch. Wiedząc, że pani Adriana je dzisiaj z tobą obiad, miała nadzieję, że przynajmniej ty zdołasz przemówić jej do rozsądku! A ty życzyłeś jej dobrej podróży i nie zrobiłeś nic, aby ją powstrzymać!

- A niby jak miałem ją powstrzymać? Przecież jest wolna i do tego pełnoletnia.

- Pełnoletnia? No tak... i to od dawna! Jestem pewna, że twoja matka, nasza biedna księżna Izabela, wiedziałaby, co jej powiedzieć, i brzmiałoby to tak:

pięćdziesięcioletnia kobieta i trzydziestoletni młokos. To się nie godzi...

- Nie powinnaś wierzyć w opowieści starych dewotek - stwierdził Morosini. - Ginewra, nie pierwszej młodości, jest zazdrosna o wpływy tego chłopaka, ale to wcale nie oznacza, że jest on kochankiem pani Adriany.

- Ale ona ich widziała! - wykrzyknęła Cecina dramatycznym tonem. - Widziała tę, którą nazywa swoją małą madonną, w ramionach tego, jak go nazywa, Amalekity. To było tej nocy, kiedy reumatyzm nie dał jej zasnąć. Zeszła do kuchni, żeby zagrzać sobie mleka. Było bardzo późno i Ginewra myślała, że wszyscy już śpią. Przechodząc obok niedomkniętych drzwi sypialni donny Adriany, zobaczyła, że pali się tam światło, i usłyszała jakiś dziwny hałas. Westchnienia, jęki. Trochę zaniepokojona, bo przecież księżna mogła poczuć się źle, popchnęła drzwi...

- ...i zajrzała do środka? - spytał Aldo drwiącym tonem. - Pewnie z czystej ciekawości, bo nie wierzę, że się niepokoiła. Jeśli hałas, który usłyszała, był tym, czego się domyślam, nie miał nic wspólnego z bólem, i ty o tym dobrze wiesz.

- No pewnie, że wiem. Ona też od razu się domyśliła, co oni tam wyprawiają. To ją tak wyprowadziło z równowagi, że szybko stamtąd uciekła.

- Pomimo reumatyzmu? To chyba można mówić o cudownym uzdrowieniu! - stwierdził ironicznie Morosini, z trudem hamując złość, bo ani przez chwilę nie wątpił w prawdziwość słów Ginewry, należącej do grupy wiernych sług starej daty, oddanych ciałem i duszą tym, którym służą.

- Nie ma się z czego śmiać! - zaprotestowała Cecina. - Biedaczka nie ośmieliła się wrócić do swego pokoju. Została w kuchni aż do pierwszej mszy w Santa Maria Formosa, gdzie poszła się wypłakać. A teraz zostawiają ją samą w tym wielkim domu, gdzie z pewnością będzie umierała ze strachu i myślała o tym, że jej droga pani szlaja się w Rzymie.

- A nie ma tam kogoś innego do pilnowania? Ta biedaczka nie nadaje się już przecież do wykonywania prac domowych.

- Codziennie rano przychodziła kobieta do sprzątania, ale teraz pani Adriana z niej zrezygnowała. Wszędzie założono pokrowce i zamknięto salon. Ginewra i tak będzie musiała sprzątać kuchnię i swój pokój...

Aldo nie mógł już dłużej tego słuchać. Odwrócił się na pięcie i poszedł do swojego gabinetu. Podniósł słuchawkę telefonu i kazał połączyć się z kuzynką, mając nadzieję, że nie trafi na Amalekitę. Na szczęście odebrała Adriana. Była lekko zdyszana, gdyż z pewnością biegła po schodach.

- Powiedz, Adriano, kiedy wyjeżdżasz?

- Przecież ci mówiłam. Pojutrze.

- I zostawiasz dom pod opieką tej nieszczęsnej Ginewry, która ledwo trzyma się na nogach? Nie poradzi sobie z takim zadaniem. Przecież masz w domu jeszcze mnóstwo cennych przedmiotów.

Nastała cisza, a po chwili usłyszał lekko wzburzony głos:

- Nie mam pieniędzy na zatrudnienie dodatkowego personelu. Muszę się zadowolić zamknięciem tego wszystkiego i liczyć, że Bóg będzie nad nami czuwał.

- To nie takie proste. Szkoda, że nie powiedziałaś mi prawdy. Ten twój Spiridion drogo cię kosztuje. Nie podoba mi się to.

- Bo go nie znasz. To dobry człowiek i zapewniam cię, że zwróci mi wszystkie pieniądze.

- Do ostatniego grosza. Już mi to mówiłaś. Ale jeśli nie zdoła zwrócić tych pieniędzy, będziesz zrujnowana. Spróbuj więc przynajmniej dobrze zabezpieczyć to, co ci pozostało. W Wenecji nie brak złodziei.

- No ale co mogę zrobić? Wyjeżdżam za kilkanaście godzin i nie zdążę już niczego zmienić. Poproszę Ginewrę, by spróbowała sprowadzić jakiegoś krewnego z Mestre, ale jeśli mu nie zapłacę...

- Nie będziesz płaciła. Poinformuj Ginewrę, że po twoim wyjeździe wyślę Ziana, aby nocował u ciebie. Poproszę też Zachariasza, żeby znalazł kogoś do towarzystwa dla tej biednej staruszki. A pieniędzmi się nie przejmuj. Zwrócisz mi je, kiedy Spiridion Wspaniały obsypie cię górą złota. I nie dziękuj, bo usłyszysz kilka niemiłych słów.

Cecina, która poszła za A Idem, stała w progu i przysłuchiwała się rozmowie. Rzucił jej ponure spojrzenie. - I co, jesteś teraz zadowolona?

- Tak. Teraz czuję się lepiej, bo nie muszę zamartwiać się o Ginewrę. Ale czy mówiłeś poważnie?

- Nie wiem, o co ci chodzi.

- Rzeczywiście pojedziesz po nią do Rzymu, jeśli jej nieobecność będzie się przedłużała?

- Oczywiście! Muszę przecież dbać o honor rodziny. Nie pozwolę, żeby ten Grek zamiatał nim sceny, na których ma podobno zatriumfować, ani też żeby moja szalona kuzynka zrujnowała się dla niego!

- Ale to już chyba się stało! Jutro, kiedy Zian pójdzie do domu hrabiny, idź z nim. Jeśli wierzyć w to, co mówi Ginewra, będziesz niemile zaskoczony...

- Nie mam zwyczaju myszkować u ludzi podczas ich nieobecności. Co to, to nie! Nie namówisz mnie na to. Teraz idę do mecenasa Masarii. Może zdoła mi znaleźć jakąś odpowiednią sekretarkę.

- A dlaczego nie sekretarza? Zazwyczaj chłopcy pracują lepiej niż dziewczyny i nigdy nie robią słodkich oczu do szefów.

- Mina nigdy się do mnie nie wdzięczyła.

- Oczywiście, i to był jej błąd. Powinieneś był poprosić ją o rękę!

Zamiast odpowiedzi Morosini zadowolił się wzruszeniem ramion. Jak mógł poślubić Minę noszącą te fatalne kostiumy przypominające papierowe rożki na łakocie, z jej wyglądem ni to kwakierki, ni to nauczycielki, w wielkich okularach i z włosami tak mocno upiętymi, że wydawały się namalowane na głowie. To śmieszne! Ale gdyby wyglądała inaczej, pewnie by jej nie zatrudnił i byłaby to wielka strata. Okazała się przecież wspaniałą współpracownicą. Nigdy nie przestanie jej żałować...

Prawie natychmiast obraz niegustownej Holenderki zastąpił inny: olśniewającej, młodej kobiety w zielonym aksamicie, której oczy przypominały fiołki rosnące w świeżej trawie. Tak, taką istotę mógłby poślubić. Tylko że ona go nie chciała. Surowy osąd, jaki wydała w Londynie, nie pozostawiał w tym względzie żadnej wątpliwości. Uważała Aida za niepoprawnego Casanovę i nic nie mogło zmienić jej zdania. A bardzo chciał, żeby było inaczej...

- Nic z tego nie będzie! - powiedział głośno, wkładając trencz. - Najwyższy czas, żeby zamknąć tę sprawę i zająć się czymś innym!

Z tym mocnym postanowieniem wyszedł na wiatr i deszcz, które od kilku dni atakowały Wenecję, zalewając różowe dachy i dzwonnice z uporem godnym jesieni w Londynie. Rezygnując z popłynięcia motorówką lub gondolą, które stały przykryte plandekami, doszedł uliczkami do mostu Rialto, w którego pobliżu znajdowało się biuro jego notariusza, mecenasa Massarii. Tego samego, który w dniu jego powrotu z wojny przyszedł do pałacu Morosinich z pomysłem uratowania Aida od bankructwa, proponując mu ślub z nieznajomą mieszkanką Zurychu, córką bankiera kolekcjonera, pragnącą zamieszkać w Wenecji z tego prostego powodu, że kochała to miasto.

Ale duma i honor nie pozwoliły Morosiniemu zdecydować się na małżeństwo dla pieniędzy, więc stanowczo odmówił. I nie żałował tego, ponieważ ta decyzja spowodowała, że Liza przeobraziła się w Minę. Na tyle, na ile zdążył ją poznać, z pewnością gardziłaby nim, gdyby przyjął propozycję ożenku. Jakie byłoby to małżeństwo?

Wszystko to zrelacjonował po chwili swemu staremu przyjacielowi, który słuchał go z łokciami wspartymi na fotelu z czarnej skóry i z poważną miną, chociaż w głębi jego oczu dało się dostrzec iskierki rozbawienia, jakby za chwilę miał się roześmiać.

- No więc przyszedłem spytać pana o dwie rzeczy - zakończył z westchnieniem Morosini. - Przede wszystkim, czy wiedział pan o maskaradzie, którą przygotowała panna Kledermann?

Notariusz aż podskoczył w fotelu.

- Nie! Znam dość dobrze Moritza Kledermanna, więc mając na względzie pańskie zalety i ówczesną sytuację finansową, wymyśliliśmy taki plan, nie zagłębiając się zbytnio w szczegóły. Przyjął pańską odmowę tak, jak powinien:

z szacunkiem i zrozumieniem. I tak się ta sprawa zakończyła.

- A jej nigdy pan nie widział?

- Nie miałem takiej okazji, w przeciwnym razie na pewno bym ją poznał, nawet w przebraniu. Czy ma pan do mnie jeszcze jakieś inne pytania?

- To nie pytanie, tylko prośba o wyświadczenie przysługi. Potrzebuję kogoś na jej miejsce i mam nadzieję, że będzie pan mógł mi kogoś polecić. Oczywiście musi to być osoba godna zaufania...

- W pańskim zawodzie nie jest to takie proste. Chociaż, kiedy pan Buteau dojdzie do siebie, będzie mógł przeszkolić nową współpracownicę.

- To może być mężczyzna. Zastanawiam się nawet, czy takie rozwiązanie nie byłoby lepsze.

- Dobry pomysł. Mam tutaj młodego urzędnika, który interesuje się historią i sztuką nawet bardziej niż prawem. Może byłby odpowiednim kandydatem? Tylko nie ma go teraz, wyjechał na Sycylię w sprawach rodzinnych.

- Sycylijczyk? To straszne! Miałbym współpracować z jakimś mafioso? - zapytał ze śmiechem Morosini.

- Niech się pan nie obawia! Pojechał w sprawie spadku po ciotce, która mieszkała w Palermo, ale to wenecjanin z krwi i kości. Trudniej chyba będzie przekonać jego ojca, również prawnika, który chciałby, aby syn kontynuował tradycję rodzinną. No, ale przecież to sprawa chwilowa, a pańska reputacja zawodowa byłaby dla niego gwarancją. Chce pan spróbować? Sadzę, że on wróci za jakieś dziesięć dni.

Aldo z trudem powstrzymał grymas. Dziesięć dni to była cała wieczność! Za dwa miał przecież wyjechać do Mediolanu.

- Zobaczymy po powrocie chłopaka. Przepraszam, że zabrałem panu tyle czasu - dodał, słysząc, że telefon dzwonił przynajmniej trzy razy, a mecenas Massaria nie podniósł słuchawki.

- Nic nie szkodzi! Bardzo lubię rozmawiać z panem. Przypomina mi to czasy, kiedy nasza droga księżna Izabela prowadziła ze mną dysputy. To były szczęśliwe czasy... - dodał z westchnieniem.

- Również i dla niej - zapewnił Aldo uprzejmie. - Wiem, że bardzo ceniła sobie chwile spędzone w pańskim towarzystwie.

Te słowa zdziałały cuda. Sympatyczna twarz mecenasa, na którego nosie spoczywały binokle, rozjaśniła się, jakby niespodziewany blask oświetlił ją od środka. Stary i wierny wielbiciel Izabeli Morosini będzie teraz szczęśliwy przez całe tygodnie, a nawet miesiące, dzięki tym słowom. Zadowolony z siebie Aldo wstał, aby się pożegnać, ale w chwili, gdy miał opuścić gabinet, mecenas Massaria zatrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu.

- Proszę mi wybaczyć ciekawość, ale chciałbym to wiedzieć. Znałem dość dobrze pańską sekretarkę i zastanawiam się, jak ona wygląda naprawdę. Czy jest duża różnica?

W jego pytaniu było tyle przyjacielskiego zaciekawienia, że Aldo odpowiedział z szerokim uśmiechem:

- Różnica jest olbrzymia! Zacząłem nawet trochę żałować, jeśli chce pan wiedzieć, ale jest już dla nas za późno. Do zobaczenia!

Wbrew temu, co Aldo powiedział Cecinie, nazajutrz udał się z Zianem do domu kuzynki. Chociaż zadanie Ziana było tymczasowe - miał tam spędzać noce - gondolier Morosiniego nie chciał przebywać w pałacu hrabiny Orseolo bez czegoś w rodzaju uprzedniej inwentaryzacji przeprowadzonej w obecności Ginewry i swojego pana.

Okazało się to konieczne. Salon muzyczny, w którym zwykle przyjmowała Adriana, tak przytulny dzięki naściennym jedwabiom w kolorze jesiennych liści i obrusom z turkusowego aksamitu, nie zmienił wyglądu od ostatniej wizyty Aida.

Po wejściu do sąsiedniego małego saloniku Ginewra wskazała oskarżycielskim ruchem, zupełnie w stylu Ceciny, na wielkie, owalne lustro w złoconej, trochę wyblakłej ramie, bez wątpienia ładne, ale raczej pospolite, które zajęło miejsce wspaniałego lustra weneckiego z XVI wieku. Nie było również starej latarni z galery, przy której ojciec Adriany zwykł był pisać, kiedy znajdował się w tym pomieszczeniu, służącym jednocześnie za biuro i bibliotekę.

Widząc to, Aldo poczuł, że ogarnia go wściekłość.

- Czy te przedmioty dawno znikły?

- Jakieś dwa miesiące temu - odpowiedziała stara służąca. - Potrzebne były pieniądze na wyjazd pani do Rzymu i na lekcje tego chłoptasia! On ją doprowadzi do ruiny, ekscelencjo, a kiedy tego dokona, rzuci ją jak parę zużytych skarpet. .. - dodała, spluwając na podłogę jak wściekła kotka.

- Będę się starał temu zapobiec. Czy po te rzeczy przyjechał ten jej antykwariusz z Mediolanu? Ten... Sylvio Brusconi?

- Tak. Cała akcja miała miejsce w nocy!

Morosini poczuł rosnący niepokój. Skoro Adriana działała w ten sposób, to z pewnością czuła się winna. Do tej pory, jeśli chciała coś sprzedać, zawsze zwracała się do niego i Aldo starał się jej pomóc, więc w przypadku przedmiotów o tak dużej wartości powinna zrobić tak samo. To, że poszła z tym do Brusconiego, który w czasie wojny pomagał jej zdobyć pieniądze na życie, było bardziej niż znamienne: liczył się tylko Spiridion. Musiała być w nim szaleńczo zakochana.

Ponieważ Ginewra zaczęła szlochać, opadając na brzeg krzesła, Aldo objął ją mocno i serdecznie.

- Żałuję, że wcześniej o tym nie wiedziałem, ale niech się pani uspokoi. Wieczorem wyjeżdżam do Mediolanu. Jutro udam się do Brusconiego. Może zdołam odkupić lustro i lampę.

- Szkoda pana trudu! Jeśli odda pan jej te przedmioty, w ciągu ośmiu dni sprzeda je ponownie.

- Nie będę jej ich zwracał. Przynajmniej do czasu, kiedy odzyska rozum. Niech mi pani zaufa, Ginewro! I niech pani dobrze traktuje Ziana. To miły chłopak... * * *

Trzy dni później Morosini powrócił z Mediolanu raczej zadowolony. Nie dość, że udało mu się wylicytować interesujące go przedmioty, to jeszcze wyrwał spuściznę Adriany od kolegi po fachu, Brusconiego, którego nie lubił, ale musiał przyznać, że był to człowiek raczej uczciwy, a do tego sprytny i umiejący wspaniale manipulować ludźmi, którym brakowało pieniędzy. Nigdy ich jednak nie oszukiwał. Brusconi wiedział, że nie wygra z osobą pokroju Morosiniego, który znał się na rzeczy. Ponadto wenecjanin miał poważne atuty: wyniosłość, urok osobisty i tytuł książęcy. Brusconi musiał zadowolić się niewielkim zyskiem i pozostać w nadziei, że przedmioty te jeszcze do niego powrócą w jakimś bliżej nieokreślonym czasie.

Aldo był więc bardzo zadowolony, ale ucieszył się jeszcze bardziej na wieść o niespodziance, która na niego czekała: jego ciotka, markiza de Sommieres, pojawiła się dzień wcześniej z nieodłączną Marią Andżełiną du Plan-Crepin u boku. A Cecina z radości zawodziła arię z Normy, która unosiła się nad Canale Grandę.

Odnalazł ciotkę i jej towarzyszkę w salonie, gdzie Zachariasz nalewał im usłużnie szampana, chociaż zbliżała się dopiero piąta po południu. Ten królewski napój był jedynym, który ceniła markiza, naturalnie oprócz porannej kawy.

- A, w końcu jesteś? - powiedziała, przyciskając go do szerokiej piersi, na której połyskiwały długie wstążki ozdobione złotem, perłami i kamieniami szlachetnymi. - Już traciłyśmy nadzieję, że się pojawisz!

- No wiesz, ciociu Amelio, nie odwracaj kota ogonem! Kiedy przybyłem do ciebie, będąc przejazdem w Paryżu, Cyprian powiedział, że podróżujesz po Italii, ale nie był w stanie zgadnąć, gdzie się znajdujesz.

- Rzeczywiście, nie byłby w stanie, bo odwiedziłyśmy wiele miejsc. Ponieważ mówiłeś, że we wrześniu pojawisz się w Anglii, najpierw udałyśmy się właśnie tam. Zajrzałyśmy do lady Winchester, ale nudziłyśmy się przeokropnie, a ciebie nie było ani w Ritzu, ani nigdzie indziej. No to zebrałyśmy się i pojechałyśmy do Wenecji, gdzie się dowiedziałyśmy, że wyjechałeś do Anglii. Ponieważ, według Miny i pana Buteau, miałeś tam zostać najwyżej dwa lub trzy tygodnie, spędziłyśmy noc w hotelu Danieli, a potem wyruszyłyśmy na objazd po półwyspie. Byłyśmy we Florencji, w Sienie, Perugii i w końcu wylądowałyśmy w Rzymie zalanym przez hordy tych wstrętnych, czarnych mrówek. Miały one czelność skontrolować nasze paszporty pod pretekstem, że jesteśmy cudzoziemkami. Wyobrażasz sobie coś takiego! Wszyscy klienci hotelu Kwiryna! byli tym zaszokowani i zastanawiali się, czym kierował się król, zawierzając temu Mussoliniemu.

- Chyba nie miał innego wyboru - westchnął Aldo. - W Italii od czasów wojny panuje wielki chaos i zagrożenie bolszewizmem, ale zastanawiam się, czy ten nowy porządek jeszcze długo będzie mu się podobał.

- Spodoba się tym, którzy się na nim wzbogacą! I uwierz mi, będzie ich wielu. Ale wracając do mnie i Marii Andżeliny, w tej sytuacji zdecydowałyśmy się opuścić czym prędzej Rzym i wsiadłyśmy do pierwszego pociągu jadącego do Wenecji, gdzie znowu cię nie zastałyśmy.

- Na szczęście tym razem miałyście dobry pomysł, aby na mnie poczekać. Nawet nie wiesz, ciociu, jak się cieszę z waszej wizyty! Mam nadzieję, że zostaniecie tutaj jakiś czas, chociaż listopad nie jest najprzyjemniejszym miesiącem, bo często przypływ sprowadza do nas powódź.

Maria Andżelina, która do tej pory się nie odzywała, westchnęła z zachwytem:

- Uważam, że przechodzenie przez plac św. Marka po prowizorycznych kładkach z desek to bardzo zabawne doświadczenie. Chętnie tego spróbuję.

- Zawsze uważałam, droga Plan-Crepin, że drzemie w tobie perwersyjny gust - westchnęła markiza. - Ale, ale, Aldo, twój przyjaciel Hieronim Buteau został dzisiaj przywieziony ze szpitala. Nie wygląda najlepiej, ale myślę, że za kilka dni dojdzie do siebie. Cecina bardzo się o niego troszczy.

- Pójdę się przebrać, a wcześniej zajrzę do niego.

Nie było mu jednak dane dojść do pokoju od razu. Przechodził właśnie przez hol, kierując się w stronę schodów, kiedy na horyzoncie pojawił się gondolier Zian. Wydawał się czymś bardzo wzburzony, a wieści, które przynosił, rzeczywiście usprawiedliwiały jego poruszenie.

- Pałac Orseolo został okradziony! - wyrzucił z siebie bez żadnego wstępu. - Kiedy tam przyjechałem, aby objąć nocną wartę, zastałem Ginewrę całą we łzach, w towarzystwie trzech lub czterech lamentujących kumoszek z dzielnicy. Było również dwóch karabinierów, którzy usiłowali się czegoś dowiedzieć od zawodzących kobiet, aleja dostrzegłem od razu, że rozbito szyby w kredensie, gdzie znajdowały się srebra i jakaś biżuteria. Ekscelencjo, proszę udać się tam ze mną! Ci policjanci gotowi jeszcze mnie zatrzymać.

- No to chodźmy! Kiedy to się mogło stać według ciebie?

- W ciągu dnia. W czasie kiedy Ginewra była w kościele. Chodzi tam ze trzy razy dziennie.

- I nikt nic nie widział?

- Jak pan wie, naprzeciw pałacu znajduje się mur ogrodu. W każdym razie jedno jest pewne: nie wyłamano żadnych zamków z wyjątkiem tych w meblach. Można by powiedzieć, że złodzieje mieli klucze.

Zian w niczym nie przesadzał. W domu Adriany panowała taka atmosfera, jakby właśnie nastąpił koniec świata. Komisarz Salvati usiłował uspokoić zgromadzone osoby. Nadejście Morosiniego przyjął z widoczną ulgą, tym bardziej że jego pojawienie się ściągnęło uwagę płaczących kobiet. Ginewra, wylewająca fontanny łez, padła na kolana i chwyciła dłoń księcia, błagając, aby ukrócił występki Amalekity. Inne kumoszki poparły ją zgodnym chórem.

- Cieszę się, że pana widzę, książę! - wyrzucił z siebie Salvati. - Może panu uda się coś wydobyć z tych wariatek. I może mi pan powie, kim jest ten Amalekita.

- Zaraz wszystko wytłumaczę, ale radzę wysłać Ginewrę i jej znajome do kuchni, by napiły się kawy, a przy okazji, żeby i nam podesłały odrobinę.

Jak postanowiono, tak zrobiono. Pozbywszy się kobiet, mężczyźni przeszli przez wszystkie pomieszczenia pałacu, przed którym stali teraz dwaj karabinierzy. W kilku słowach Aldo streścił sytuację, wyjaśnił, że tajemniczym Amalekita jest utalentowany lokaj, a tłumacząc nieobecność kuzynki, podkreślał pobudki altruistyczne, którymi się kierowała. Zamiłowanie hrabiny Orseolo do muzyki było znane w całej Wenecji i pozwalało spuścić zasłonę milczenia na prawdziwy charakter jej stosunków z czarującym lokajem.

Aldo wytłumaczył również, że zobowiązał Ziana do czuwania nad spokojnym snem starej służącej i bezpieczeństwem domu, nie biorąc ani przez chwilę pod uwagę, że kradzież mogłaby mieć miejsce w biały dzień.

- Kto mógł to przewidzieć? Ginewra wychodziła kilka razy dziennie, głównie do kościoła...

- O stałych godzinach?

- Raczej tak. Rytm jej dnia określały kolejne obrządki: msza poranna, msza południowa, nieszpory i pewnie coś jeszcze. Nie jestem zbyt mocny w liturgii - dodał Aldo z przepraszającym uśmiechem.

- Ja też nie - powiedział komisarz - ale takie regularne wyjścia mogą zostać łatwo zaobserwowane. Przypuszczam, że zabierała ze sobą klucze?

- Tak, Zian zawsze czekał na jej powrót z mszy, a potem zajmował się swoimi obowiązkami. Ponieważ nie zatrudniam go na pełny etat, służy również klientom hotelu Danieli. Ma własną gondolę.

- Mieszka u pana?

- Tak, od wielu lat. Nie jest żonaty. Polegam na nim jak na samym sobie. W przeciwnym razie nigdy nie zaproponowałbym jego usług pani Adrianie.

- Jestem tego pewien. Co mnie jednak dziwi, to fakt, że złodzieje weszli bez żadnych problemów. Nie przeskakiwali muru, bo to byłoby w ciągu dnia zbyt widoczne, nie zniszczyli też zamków. Można by przypuszczać, że mieli klucze.

- I nikt nic nie widział?

- Około szesnastej sąsiadka wieszająca pranie dostrzegła mały wózek węglarzy stojący przed pałacem. Kiedy wchodziła do domu, widziała dwóch mężczyzn wychodzących ze środka. Na plecach mieli worki po węglu i drewnie, które musieli przed chwilą wypróżnić.

- Lub raczej napełnić! Domyślam się, że kiedy wchodzili, w jednym worku było drewno, a w drugim inne puste worki. Trzeba sprawdzić w kuchni. Następnie wzięli się do dzieła. Przecież gdyby wychodzili z pustymi workami z juty, to nie nieśliby ich na plecach, tylko by je złożyli. Ci dwaj to właśnie złodzieje.

- Sprawdzimy to, ale zdziwiłbym się, gdybyśmy coś znaleźli. Znam handlarzy węglem, to zacni ludzie...

- Najzacniejszy przedsiębiorca może zatrudnić podejrzane typy. Tym bardziej, że mogli przybyć z Mestre. Poza tym, jeśli mogę coś poradzić, panie komisarzu, proszę spróbować dowiedzieć się czegoś więcej na temat tego, którego Ginewra nazywa Amalekitą: to Spiridion Melas z Korfu, uciekinier z tureckiego więzienia. Podobno był umierający z głodu, gdy został znaleziony na plaży w Lido. To wszystko, co o nim wiem.

- Sądzi pan, że hrabina Orseolo, powodowana dobrocią serca i miłością do muzyki, przyjęła pod swój dach nędznika najgorszego gatunku?

- Jestem o tym przekonany! - odparł żywo Aldo. - Cieszę się, że zostałem tak dobrze zrozumiany.

Sałvati napuszył się z dumy, że docenił go ktoś taki jak książę Morosini.

- Dziękuję. Może być pan pewien, książę, że poprowadzę śledztwo aż do skutku. Może pójdziemy jeszcze na pierwsze piętro?

- Z przyjemnością. Wątpię, że moja kuzynka była tak szalona, by zostawiać tam jakieś klejnoty, pewnie schowała je do skarbca w banku, ale na górze było wiele pięknych i cennych rzeczy.

Pokój Adriany, bardzo kobiecy i można by nawet rzec dziewiczy, z draperiami w kolorach białym i niebieskim, również stał się celem włamywaczy. Toaletka była pusta: brakowało srebrnych szczotek, emaliowanych świeczników, starych, koronkowych serwetek i tysiąca różnych cennych drobiazgów, które zdobiły pokój. Małe, wykładane kością słoniową szufladki leżały na dywanie, a na ścianach ziały pustką miejsca po obrazach przedstawiających głowy aniołów pędzla Tycjana, które do tej pory wisiały po obu stronach łoża.

Jednak coś innego zaintrygowało Morosiniego: najpiękniejszym meblem w pomieszczeniu była sekretera z XVI wieku w stylu florenckim, wykonana z hebanu, kości słoniowej, macicy perłowej i wykończona złotem. Aldo znal ją dobrze; pochodziła z pałacu Morosinich. Adriana, która otrzymała ją od księcia Enrica, ojca Aida, w prezencie ślubnym, zabrała ją do swojej siedziby. Nie zamykała się na klucz, lecz za pomocą pewnego sekretu, o którym książę antykwariusz wiedział. Otóż ten wspaniały mebel pozostał nienaruszony. Nie było na nim żadnego śladu wskazującego na to, że usiłowano go otworzyć. Jakby złodzieje otrzymali polecenie: nie należy go dotykać ani robić nic, co obniżyłoby jego wartość!

Korzystając z faktu, że Salvati sprawdzał dokładnie toaletkę stojącą między oknami, a następnie zajął się komodą, Aldo włożył rękawiczki i pochyliwszy się nad sekreterą, nacisnął na listek z kości słoniowej. Natychmiast otworzyły się dwa skrzydła małych drzwiczek, ukazując dużą liczbę szufladek i złoconą framugę stanowiącą oprawę dla posążku Minerwy z kości słoniowej, w złotym kasku, którą Adriana uważała za swój herb. Wspomnienie o tym wywołało na twarzy jej kuzyna ironiczny uśmiech. Ta wariatka w sidłach demona z Południa chyba niezbyt często spoglądała na statuetkę i pewnie zamykała drzwiczki sekretery, kiedy przyjmowała kochanka, zdradzając ich sekretny mechanizm... Co za głupota! Sam dobrze wiedział, że człowiek zakochany często popełnia głupstwa, ale przecież nie do tego stopnia!

Zapominając o dyskrecji, otwierał szufladki jedną po drugiej. Były w nich różne drobiazgi: różaniec od pierwszej komunii świętej, medaliki, pieczęcie z herbem, stare listy związane wyblakłymi wstążkami. Na niektórych kartkach rozpoznał swoje pismo. Było też kilka dokumentów rodzinnych. Całość nie wydawała się raczej interesująca. Chciał więc już zamknąć sekreterę, kiedy jego bystry wzrok dostrzegł, pod samym cokołem statuetki, wystający rąbek pożółkłego papieru.

Rzut oka w stronę komisarza upewnił go, że nie ma już zbyt wiele czasu. Właśnie podszedł do policjanta inny funkcjonariusz wyposażony w sprzęt do zdejmowania odcisków palców. Pchany nieodpartą ciekawością Aldo wyjął Minerwę i pchnął deszczułkę, na której stała, a która nie była dokładnie domknięta. Włożył rękę w powstały otwór i wyciągnął paczuszkę listów, które szybko schował do kieszeni płaszcza. Następnie doprowadził wszystko do porządku, ale nie zamknął mebla: Salvati szedł już w tę stronę i z pewnością chciał zobaczyć, co jest w środku.

- Co za wspaniała rzecz! - westchnął. - Jak się panu udało go otworzyć?

- To przecież mój zawód - zaśmiał się Morosini. - Jako antykwariusz oglądałem wiele mebli tego typu, które dawniej przyniosły w Europie sławę naszym stolarzom. Zresztą ten pochodzi z kolekcji należącej do mojej rodziny - był to prezent ślubny ofiarowany kuzynce przez moich rodziców.

Poczekał, aż Salvati zbada zawartość szufladek; okazał też wielką uprzejmość, pokazując komisarzowi skrytkę, do której dostępu broniła Minerwa. Nie znaleziono nic istotnego, a policjant nawet nie dotknął listów związanych niebieskimi, satynowymi wstążkami.

Po powrocie Morosini obiecał domownikom, że przy kolacji opowie wszystko, co się wydarzyło, i udał się do swojego pokoju, aby wziąć kąpiel, którą przygotował mu Zachariasz. Nie zabawił w niej zbyt długo. Włożył płaszcz kąpielowy i udał się do pokoju, gdzie służący przygotował mu już na łóżku koszulę i smoking na wieczór.

Kiedy Hieronim Buteau był w szpitalu, a Mina wyjechała, kilka salonów i wielka jadalnia nadająca się na bankiety wydawały mu się zbyt duże. Aldo odczuwał gwałtowną potrzebę ciepła, a to ciepło, jak nikt inny, umiała mu dać właśnie Cecina.

Rzut oka na zegar ścienny uświadomił mu, że ma jeszcze trzy kwadranse do kolacji z gośćmi.

- Możesz mnie zostawić - powiedział do Zachariasza. - Ubiorę się za chwilę. Chcę trochę odpocząć.

- Nie pójdzie pan odwiedzić pana Buteau? Czekał na pański powrót z taką niecierpliwością!

- O Boże!

Z powodu całej tej historii zapomniał o przyjacielu!

- Idź i powiedz mu, że jak tylko będę gotowy, wpadnę do niego przed kolacją. Jak długo musi jeszcze pozostawać w łóżku?

- Doktor Licci mówi, że pod koniec tygodnia będzie już mógł zejść po schodach, mimo że może odczuwać lekki ból.

- Pomożemy mu, a jak będzie trzeba, to go zniesiemy na dół. Chyba strasznie się nudzi. Idź teraz do niego i powiedz, że zaraz przyjdę.

Gdy tylko Zachariasz wyszedł, Aldo wziął do rąk małą paczuszkę, którą, wchodząc do pokoju, wrzucił do swojego dawnego biurka. Potem usiadł w fotelu i zaczął czytać. Chciał poprzestać na kilku linijkach; były to listy miłosne z dwóch pierwszych lat wojny. Uważał, że nie ma prawa naruszać w ten sposób prywatności kuzynki. A jednak przeczytał je w całości, powodowany czymś innym niż zwykła ciekawość i przeżywając coś w rodzaju niezwykłej fascynacji...

Miało to związek z tonem listów. Pisane były dużym, zamaszystym pismem i pochodziły zapewne od namiętnego kochanka, lecz i apodyktycznego człowieka. W miarę czytania kolejnych zdań Aldo odnosił dziwne wrażenie, że ich ton staje się coraz bardziej rozkazujący. Tajemniczy R. - nie było żadnego innego podpisu - nawiązywał do pewnej sprawy, której był oddany.

Chociaż nie zachowała się żadna koperta, w treści wymienione były różne szwajcarskie miasta: Genewa, Lozanna, Interlaken, a przede wszystkim Locarno, gdzie prawdopodobnie miłość Adriany i tajemniczego R. się zaczęła. Ostatni list pochodzący z sierpnia 1918 roku nadszedł właśnie stamtąd. Był jeszcze bardziej tajemniczy, jeszcze bardziej autorytarny:

Już nadszedł czas; wojna skończy się wkrótce i on powróci. Musisz zrobić to dla sprawy. Wiedz, że jesteś dla mnie całym życiem i że od Ciebie zależy nawet więcej niż ode mnie. Spiridion Ci pomoże. Jest przy Tobie tylko po to... R.

Morosiniemu wydało się nagłe, że sufit z kasetonami spadnie mu na głowę. Przez kilka minut Aldo siedział nieruchomo, trzymając list w opuszczonej dłoni. Miał wrażenie, że jeden z piekielnych kręgów Dantego otworzył przed nim swą czeluść. Odkrył właśnie, że Adriana, którą kochał jak starszą siostrę, a nawet przez pewien czas podkochiwał się w niej, prowadzi podwójne, tajemne życie, które zalatuje siarką. Co to była za sprawa, której miała się oddać, a w zamian otrzymać gorące zadośćuczynienie? I jakie zadanie miała wykonać? Kim był ów R.?... Skąd się wziął piękny Spiridion, który - jak się okazuje - wcale nie zosta! znaleziony na plaży w Lido?... Przysłał go tajemniczy kochanek i wydaje się, że to on zajął teraz miejsce w łożu Adriany. Może na polecenie swojego pana?... Może R. posłużył się nim, aby wymusić na hrabinie spełnienie życzenia i aby pozbyć się kochanki, która stała się dla niego ciężarem? To było raczej dziwne, że ostatni list pochodził sprzed czterech lat.

Pytania napływały, ale pozostawały bez odpowiedzi. Morosiniemu coraz mniej podobała się zbieżność w czasie między tak podejrzanymi rzymskimi lekcjami Greka a wybuchem faszyzmu w wydaniu Mussoliniego, do którego Adriana nie wydawała się wrogo nastawiona. Czy to możliwe, żeby ta słynna „sprawa", to było właśnie to, a w takim razie, na czym polegało zadanie, którego oczekiwano od hrabiny Orseolo? Najważniejszą rzeczą było odkrycie, kim jest tajemniczy R., człowiek, do którego Adriana zdawała się należeć ciałem i duszą...

Z samym tylko inicjałem trudno by było znaleźć rozwiązanie zagadki, ale osoba tak mocno kochająca Szwajcarię zapewne należała do jakiejś komórki rewolucyjnej, którą rozruchy we własnym kraju zmusiły do szukania schronienia za granicą.

Dźwięk dzwonka wzywającego na kolację wyrwał Morosiniego z gorzkiej zadumy. Pochwycił koszulę i strój wieczorowy, niezbyt starannie zawiązując krawat. Czas upłynął mu tak szybko, że staremu Hieronimowi Aldo mógł teraz poświęcić zaledwie minutę.

Wkładając lakierki niemal w biegu, co było niezwykle trudnym zadaniem, wyskoczył z sypialni i udał się w stronę pokoju dawnego nauczyciela, który stał w progu wsparty na lasce, trochę blady i elegancko ubrany.

- Hieronimie! - wykrzyknął Aldo. - Czy pan oszalał? Powinien pan być w łóżku.

- Mam już dość łóżka, drogi Aldo! A poza tym - dodał z miłym i trochę nieśmiałym uśmiechem, przypominającym Morosiniemu młodego, świeżo upieczonego nauczyciela z Burgundii, któremu oddano pod opiekę małego chłopca - coś mi mówiło, że mnie potrzebujesz.

- Przede wszystkim potrzebuję, żeby pan wyzdrowiał! Jak się panu udało wstać i włożyć ubranie?

- Trochę pomógł mi Zachariasz. Poprosiłem go również, aby nakryto dla mnie w jadalni. W obecności markizy de Sommieres, panny Marii Andżeliny, no i oczywiście twojej, mój chłopcze, z pewnością szybciej wrócę do zdrowia. A jeśli jeszcze na stole stanie jakaś butelczyna dobrego, starego wina z Beaune...!

- Jeśli będzie trzeba, wyciągnę wszystkie butelki, które mam w piwnicy. Tak bardzo się cieszę, że pana widzę! - wykrzyknął rozradowany Morosini. - Proszę wesprzeć się na moim ramieniu.

I ręka w rękę obaj mężczyźni udali się do salonu, gdzie oczekiwała na nich pani de Sommieres w sukni koloru biskupiego, Maria Andżelina w skromnym, szarym kostiumie z krepdeszynu i... butelka szampana, którego korek wystrzelił z hukiem.

Pomimo trosk Aldo uczestniczył z przyjemnością w tej rodzinnej kolacji ożywionej uszczypliwościami ciotki Amelii. Tym bardziej że nagromadziło się wiele tematów do rozmowy. Dyskutowali oczywiście o zabójstwie sir Eryka Ferralsa, o oskarżeniach ciążących na jego żonie i o zadziwiającej transformacji Miny van Zelden, surowej Holenderki, a w rzeczywistości córki szwajcarskiego miliardera.

- Przyznasz, że miałam przeczucie - powiedziała markiza. - Czyż nie mówiłam, że na twoim miejscu starałabym się zobaczyć, co siedzi pod tą jej surową skorupą?

- Ale nie powiedziała mi ciocia dokładnie, co ma na myśli - westchnął Aldo.

- Nie wiem, co mogłabym jeszcze dodać. Powinieneś był się wykazać większą przenikliwością, gdy tylko przekazałam ci moje odczucia...

- Ja też czuję się częściowo winny - zmartwił się pan Buteau. - Przyznaję, że Mina mnie bardzo intrygowała, bo patrząc na nią, doszedłem do wniosku, że pod tym śmiesznym ubiorem kryje się piękna kobieta, i nie mogłem zrozumieć, dlaczego się tak oszpeca. Podczas gdy tyle brzydkich dziewcząt chciałoby wypięknieć, Mina... pozwólcie mi, państwo, że będę ją nadal tak nazywał... robiła wszystko, żeby być bezbarwna, niewidoczna.

- I udało się jej mnie nabrać! Kiedy zrozumiałem, że się nie zmieni pomimo moich rad, przestałem ją dostrzegać. Ale była diabelnie skuteczna i miałem do niej całkowite zaufanie. Nie licząc jej głębokiej wiedzy w dziedzinie sztuki i antyków. Nigdy nie znajdę kogoś równie dobrego na jej miejsce. Umiała określić, z jakiego okresu pochodzi klejnot, i nie pomyliła nigdy porcelany z Rouen z deseniem w pagody z prawdziwą chińską porcelaną...

Panna du Plan-Crepin zaprzestała w rym momencie zeskrobywać łyżeczką z talerza jajecznicę z białymi truflami i podnosząc długi, haczykowaty nos, roześmiała się w głos.

- No tak, to się nazywa wychowanie ze sztuką. Trzeba poznać kształty, kolory, tworzywa. Kiedy byłam dzieckiem, mój drogi papa, miłośnik antyków, zabierał mnie na aukcje. Dbał o moje wykształcenie i podsuwał wiele książek. Mogę teraz wyznać, że gdyby to było wówczas dopuszczalne, by dziewczyna z mojego środowiska otworzyła antykwariat, i gdybym, oczywiście, posiadała potrzebne środki, chętnie zostałabym antykwariuszem.

Oświadczenie panny Marii Andżeliny przerwał niespodziewany brzęk sztućca odkładanego przez markizę na talerz i wszystkie głowy skierowały się w jej stronę.

Spoglądała na swą damę do towarzystwa z zaskoczeniem.

- I nic mi o tym nie wspominałaś, Mario Andżelino. Dlaczego?

- Nie sądziłam, że taki szczegół mógłby nas zainteresować - odparła stara panna, która nie zwracała się do swej kuzynki i pracodawczyni inaczej niż w pierwszej osobie liczby mnogiej. - To tylko takie hobby, ale nie ukrywam, że dużą przyjemność sprawia mi zwiedzanie muzeów...

- A mnie nie! Zawsze uważałam takie miejsca za nudne.

- Szkoda, że spędzi pani tutaj tylko kilka dni, Mario Andżelino - powiedział Aldo z uśmiechem. - Może poprosiłbym panią o pomoc. To prawda, że nie jest pani sekretarką...

- U mnie pełni też rolę sekretarki - mruknęła pani de Sommieres. - Nie cierpię pisać listów, więc mnie w tym zastępuje. Dobrze ją wyszkolono w klasztorze. Nauczono ją również angielskiego i włoskiego...

- Jeżeli dodać do tego pani zdolności do chodzenia po dachach, można rzec, że otrzymała pani kompletne wykształcenie - stwierdził Aldo ze śmiechem. - Nabieram ochoty, aby poprosić panią o pomoc - dodał już poważnie, odsuwając krzesło, by lepiej się jej przyjrzeć. - Mecenas Massaria chce mi przedstawić jakiegoś kandydata, ale będzie to możliwe dopiero za jakieś trzy tygodnie. Ciociu Amelio, czy musisz szybko stąd wyjechać?

- Ależ skąd. Wiesz przecież, że uwielbiam Wenecję, ten dom i ludzi, którzy w nim mieszkają. Możesz skorzystać z pomocy Marii Andżeliny. To pozwoli drogiemu panu Buteau odpocząć jeszcze jakiś czas.

- Nie chcę już odpoczywać - zaprotestował były nauczyciel. - Mogę przecież przyjmować klientów, bo to nie wymaga zbytniego wysiłku. A więc jeśli panna Maria Andżelina zechce mi pomóc pod kierunkiem Aida w zawiłościach pracy sekretarskiej, z pewnością sobie poradzimy.

- Tym bardziej że z wyjątkiem aukcji we Florencji nie planuję innych wyjazdów. Napiszę do kuzynki, żeby poinformować ją o kradzieży. Sama będzie musiała podjąć decyzję, czy chce wrócić, czy nie.

- A nie miałeś w planie powrotu do Londynu? - zapytała ciotka Amelia.

Zasępiwszy się nieco, Aldo poprosił Zachariasza, aby napełnił kieliszki.

- Muszę tam pojechać, ale nie ma pośpiechu. Nie jestem tam potrzebny - dodał z odrobiną goryczy.

* * *

Następnego dnia przyszedł list. Został wysłany z Londynu. Na kopercie widniało kilka słów napisanych nieznanym charakterem pisma: Książę Aldo Morosini, Wenecja, Italia. W środku książę znalazł parę zdań skreślonych ręką Anielki:

Powierzam ten liścik Wandzie, aby go Panu przesłała. Musi Pan przyjechać czym prędzej, Aldo! Musi Pan przyjechać, aby mi pomóc, bo się boję. Bardzo się boję! Boję się ojca, bo wydaje mi się, że traci rozum. Czuję się opuszczona przede wszystkim przez Władysława, którego nie udało się odnaleźć. Mecenas Saint Albans opowiedział mi o wszystkim, co Pan dla mnie zrobił, ale to nie zdało się na nic. A potem Pan wyjechał. Tylko Pan może mnie uratować od strasznej alternatywy: szubienicy lub zemsty ze strony towarzyszy Władysława. Przecież jeszcze nie tak dawno mówił Pan, że mnie kocha...

Aldo bez słowa podał bilecik ciotce Amelii. Oddała mu go z uśmiechem, wzruszając ramionami.

- Sądzę, że Maria Andżelina i ja będziemy zmuszone tutaj przezimować, bo nie wiem, jak mogłabym ci przeszkodzić w pędzeniu na ratunek pięknpści w niebezpieczeństwie. Tylko nie bardzo widzę, co mógłbyś dla niej zrobić.

- Zobaczymy. Może w końcu coś powie. Jej adwokat i ja jesteśmy przekonani, że nie wyjawiła do tej pory całej prawdy.

- A poza tym, jaka to przyjemność móc wezwać na pomoc takiego błędnego rycerza, jak ty! Bądź ostrożny, mój chłopcze. Nie lubiłam tego nieszczęsnego Ferralsa i przyznaję, że nie lubię również jego czarującej, młodej żony, ale gdyby spotkało ją coś złego, a ty nawet nie spróbowałbyś jej pomóc, wyrzucałbyś to sobie przez całe życie i nigdy nie zaznałbyś spokoju. Więc jedź! Maria Andżelina i ja zostaniemy tutaj, aby ci pomóc. Może te antyki są nawet zabawne...

Zamiast odpowiedzi Aldo wziął ją w ramiona i uściskał z największą czułością. Ten rodzaj błogosławieństwa, którego mu udzieliła, miał dla niego takie znaczenie, jakby zrobiła to jego własna matka.

Dzięki Bogu był czwartek, jeden z trzech dni, kiedy Orient-Express dojeżdżał do Wenecji i kierował się do Paryża, a nawet do Calais. Aldo miał tylko tyle czasu, żeby posłać Zachariasza w celu rezerwacji miejsca w wagonie sypialnym, załatwić kilka spraw z Hieronimem i przygotować bagaże.

Dalszą lekturę tajemniczych listów Adriany odłożył na inny termin i schował je do kasy pancernej z wyjątkiem ostatniego, najbardziej intrygującego, który wsunął do portfela.

Punktualnie o godzinie piętnastej transeuropejski pociąg ekspresowy opuścił dworzec Santa Lucia.

Rozdział dziewiąty W półmroku

Wysiadając na dworcu w Londynie, Morosini żałował bardzo, że nie może się udać do ulubionego hotelu Ritz, którego atmosferę i komfort tak bardzo sobie cenił. Chociaż był godnym potomkiem wielkich marynarzy i mógł się pochwalić dużym marynarskim doświadczeniem, kanał La Manche dał mu się tak bardzo we znaki, że po raz pierwszy w życiu musiał uznać wyższość morskiego żywiołu. Stając na lądzie, był jak z krzyża zdjęty i miał miękkie nogi. Z pewnym żalem dostrzegł Teobalda czekającego na niego na dworcowym peronie. Wierny lokaj Adalberta przybył, aby zawieźć go do nowego mieszkania w Chelsea. Morosini nie mógł się już od tego wymigać. Ale żal mógł mieć tylko i wyłącznie do siebie, bo przecież wysłał telegram anonsujący przyjazd. Prawdą było również i to, że Vidal-Pellicorne byłby bardzo niezadowolony, gdyby Aldo tego nie uczynił.

- Książę pan nie wygląda najlepiej - zauważył Teobald, podnosząc walizki. - Jak sądzę, to choroba morska? I ten paskudny klimat! Co za kraj, ta Anglia!

- Pan to nazywa klimatem? - jęknął Morosini, podnosząc kołnierz palta.

Londyn tonął w lodowatej mgle, w której rozpływały się kształty budynków, a mocno świecące latarnie zamieniały w małe, nikłe żółte światełka przypominające skąpy blask świeczek.

- Książę pan poczuje się znacznie lepiej, kiedy dojedziemy do domu. Udało się nam stworzyć przytulne gniazdko. Jestem z tego bardzo zadowolony, chociaż pan Adalbert jest ostatnio w nie najlepszym nastroju.

- Czy coś się stało? - zapytał Morosini, usiłując ulokować nogi w wynajętym samochodzie.

- Czy książę nie czytał gazet?

- Ostatni raz czytałem je w Wenecji. W podróży zabijałem czas, śpiąc lub walcząc z chorobą morską.

- No przecież piszą o wielkim odkryciu! O niewiarygodnym odkryciu, którego dokonał w Egipcie, w Dolinie Królów, pan Howard Carter. Odnalazł grobowiec faraona z osiemnastej dynastii wraz z całym nienaruszonym skarbcem! To niesłychane, cudowne! Odkrycie wieku!

- I to zmartwiło pana Adalberta? Jako zapalony egiptolog powinien być raczej zadowolony. Osiemnasta dynastia to jego konik, jeśli się nie mylę?

- Tak, ale pan Carter jest Brytyjczykiem.

Z powodu trudności w ruchu spowodowanych mgłą Morosini przestał zadawać pytania i reszta podróży przeszła w milczeniu, aż do momentu, kiedy Teobald zatrzymał pojazd przed starym i urokliwym domem z czerwonej cegły, otoczonym starym ogrodzeniem z kutej stali.

- Gdyby niebo ofiarowało nam jakiś dzień godny swojego miana, w co powoli przestaję już wierzyć, książę pan mógłby zobaczyć, że Chelsea jest malowniczą, przyjemną, arystokratyczną dzielnicą, która z czasem stała się czymś w rodzaju naszego Montparnasse. Znajduje się tutaj wiele pracowni malarzy i rzeźbiarzy. Mieszka tu też sporo studentów sztuk pięknych. Wszyscy oni tworzą klimat cyganerii i...

- Pańska prezentacja jest niezwykle interesująca - stwierdził Morosini, ucinając krótko liryczne zapędy Teobalda - ale znam tę dzielnicę. I z tego powodu mam pewne obawy...

Ale nie było po temu najmniejszych powodów. Dawna siedziba Dantego Gabriela Rossettiego, niegdyś zwana Domem Królowej na cześć Katarzyny Bragance, była nie tylko bardzo piękna, ale i przytulna. Aldo zastał przyjaciela siedzącego przy trzaskającym ogniu, otoczonego prawdziwą górą gazet, które gorączkowo przeglądał. Salon, w którym miała miejsce ta scenka, ocieplony grubymi, aksamitnymi zasłonami i niezliczoną ilością kolorowych dywaników, wydał się Morosiniemu tym bardziej przyjemny, że w pobliżu marmurowego kominka dostrzegł zastawiony stół.

- W samą porę! - wykrzyknął Adalbert, podnosząc się i poprawiając kanty spodni. - Szybko dotarliście mimo tej mgły. Miałeś dobrą podróż?... Nie, nie miałeś dobrej podróży - poprawił się natychmiast. - Wyglądasz, jakbyś był zatroskany. Masz straszną minę. Chodź, pokażę ci twój pokój.

I tu również Teobald dokonał cudu: w pobliżu wygodnego fotela płonął ogień, a bukiet jesiennych margerytek łagodził surowość mebli i tapety z zielonego aksamitu.

- Ty też jesteś zatroskany - rzekł Aldo z półuśmiechem. - Czy to za sprawą grobowca odkrytego przez pana Cartera w Dolinie Królów?

- Miał niesłychane szczęście! - westchnął Vidal-Pellicorne z oczami utkwionymi w suficie. - To grobowiec Tutenhamona, niewiele znaczącego faraona, który był u władzy zaledwie osiem lat, ale w tym czasie zgromadził wielki skarb pogrzebowy. Płakać mi się chce, kiedy myślę o moim drogim mistrzu, panu Loret, który usiłuje tam coś odkryć, ale bez żadnych rezultatów! To prawda, że my, Francuzi, nie mamy tak hojnego mecenasa, jakim jest lord Carnavon. Chciałbym to wszystko zobaczyć z bliska!

- A co stoi na przeszkodzie? Zrobiłeś jakiś postęp w sprawie Róży Yorku?

- Raczej nie. Zbadałem dwie ślepe uliczki, ale bez większego rezultatu. Napisałem nawet do Szymona z zapytaniem, czy nie wie nic o jakichś nowych śladach... Przyznaję, że zaczynam tracić nadzieję.

- A w sprawie Exton Manor nie ma nic nowego?

- Nie. Małżeństwo Killrenanów zdaje się żyć w doskonałej zgodzie. Słyszałem, że Yuan Chang miał jakieś drobne kłopoty, które pewnie opóźniły jego plany. Ale wszystko opowie ci sam pterodaktyl, bo zaprosiłem go na kolację. Ale właściwie dlaczego wróciłeś tak szybko?

Za całą odpowiedź Aldo podał mu list Anielki.

- No tak! - stwierdził Adalbert, oddając mu go po przeczytaniu. - Jej sprawy nie wyglądają najlepiej. Stanie przed sądem za jakieś dziesięć dni. Najpierw trochę żałowałem, że zaprosiłem Warrena, ale teraz myślę, że dobrze zrobiłem.

- Bardzo dobrze. Będę pilnie potrzebował przepustki do Brkton.

- Domyślam się. A teraz się rozpakuj, umyj i trochę odpocznij. Kolację podadzą o ósmej. * * *

Będąc policjantem, można być jednocześnie człowiekiem światowym, dlatego smoking komisarza w niczym nie ustępował smokingom gospodarzy.

- Cieszę się, że pana widzę! - powiedział Warren, ściskając dłoń Morosiniego. - Gdy dowiedziałem się, że przyjeżdża pan dzisiaj wieczór, zgodziłem się przyjąć zaproszenie na kolację. Lady Ferrals sprawia nam olbrzymie problemy.

- Sądziłem, że dowody na jej niewinność, które przedstawiłem, wyraźnie pokazywały, w jaki sposób jej małżonek został otruty.

- Wie pan dobrze, że te dowody nie są wystarczające. Jesteśmy prawie pewni, że była wspólniczką zabójcy, jeśli taki rzeczywiście istnieje. Poza tym jeden ze służących przysiągł, że kilkakrotnie widział lady Ferrals samą w biurze małżonka.

- Sądzę, że we własnym domu miała prawo wchodzić do wszystkich pomieszczeń.

- To dlaczego ciągle nam odmawia, ojcu, adwokatowi i policji, udzielenia pomocy w znalezieniu tego przeklętego Polaka?

- Może mnie zdecyduje się coś powiedzieć? Przyjechałem tu z powodu tego listu, proszę zobaczyć... .

Warren przeczytał go pospiesznie, a następnie zwrócił właścicielowi.

- Jutro otrzyma pan przepustkę. Przyniesie ją ordynans. Muszę wyznać, że pani Ferrals wpadła w depresję, kiedy dowiedziała się o pana wyjeździe do Wenecji.

- Wpadła w depresję?

- Niech pan spyta mecenasa Saint Albansa, z pewnością to potwierdzi. Dziękuję za szampana - dodał, zwracając się do Vidal-Pellicorne'a, który chciał podać mu kieliszek z trunkiem. - Przy jedzeniu piję tylko wino i to nie codziennie.

W rzeczywistości pił o wiele więcej, niż jadł. Aldo, który przez większość posiłku prawie się nie odzywał, dostrzegł, że w czasie jego nieobecności archeolog i policjant zaprzyjaźnili się. Ten fakt mógł okazać się bardzo użyteczny. Obaj mężczyźni rozmawiali o sprawie egipskiego grobowca, który, jak łatwo można było zauważyć, zawładnął umysłami Anglików. W obecności komisarza Aldo starał się nie okazywać frustracji.

Konwersacja była miła, uprzejma i fachowa nawet wtedy, gdy głos zabierał policjant, ale po jakimś czasie Aldo miał dość. Korzystając z okazji, że komisarz zaczął pastwić się nad pieczenia wołową, bez której nie mógłby się obejść posiłek żadnego Anglika, zapytał:

- Czy udało się panu odebrać Yuan Changowi diament Burgundczyka?

- Nie, pomimo dokładnej rewizji przeprowadzonej przez moich ludzi w Czerwonej Chryzantemie i w jego sklepie. Ale udało nam się zatrzymać Yuan Changa. Dzięki zeznaniom pewnej kobiety, przyjaciółki jednego z braci Wu, zdołaliśmy zastawić na niego pułapkę. Schwytaliśmy go na statku w czasie przejmowania dużej ilości opium i kokainy. Stracił zimną krew i dwóch policjantów zostało rannych. Zatrzymano go z grupą jego ludzi.

- A lady Mary?

- Grzeczna jak aniołek. Osobiście przesłuchałem Chińczyka i nie wchodząc w szczegóły, powiedziałem, iż wiem, że diament jest w jego posiadaniu, ale nie udało mi się go zmusić, by sypnął wspólniczkę. To człowiek bardzo cierpliwy i nie chce stracić atutu, który ukrywa w rękawie.

- W jakim stopniu lady Mary jest zamieszana w morderstwo Harrisona?

- Myślę, że odegrała rolę starej księżnej. Jest jej kuzynką i często ją odwiedzała, więc może znalazła sprzymierzeńców wśród ludzi, którzy usługiwali tej znanej ze skąpstwa staruszce; stąd kobieta, która jej towarzyszyła, i samochód. Chyba że był wynajęty. Pointer starał się coś ustalić, ale bez skutku. Tak więc nasza czarująca lady Mary wiedzie światowe życie, korzystając z rozgłosu, jaki przyniósł jej mężowi proces lady Ferrals. Prawie w każdy weekend organizuje przyjęcia w Exton Manor, który my nadal otaczamy dyskretnym nadzorem.

- A sir Desmond wciąż o niczym nie wie?

- Na temat działalności żony? Nie. Już panu mówiłem, że chciałbym ją złapać na gorącym uczynku. Ale o niebezpieczeństwie, jakie mu groziło ze strony Yuan Changa, tak. Po aresztowaniu Chińczyka powiedziałem mu, że według informacji, jakie posiadam, Chang ma chrapkę na kolekcję cesarskich jaspisów. Sir Desmond został więc ostrzeżony i powinien podjąć konieczne środki ostrożności.

- Nie przydadzą się na nic, jeśli nie podejrzewa żony, gdyż to na nią liczył Yuan Chang.

- Nie podejrzewa również, że jego dom jest nadzorowany. Szef bandy siedzi wprawdzie w więzieniu, ale to nie wystarczy. Wcześniej czy później przecież wyjdzie. Nie wiemy też, ilu ludzi zatrudnia. Obawiam się, że wielu. Więc...

- Wydaje się, że w tych warunkach pozostaje nam tylko czekać.

- Tym bardziej - dodał Vidal-Pellicorne, kiedy komisarz już sobie poszedł - że jest nam obojętne, czy znajdą ten fałszywy diament. Nas interesuje prawdziwy i zadaję sobie pytanie, czy któregoś dnia wpadniemy na jego ślad.

- Skoro pisałeś w tej sprawie do Aronowa, to poczekaj na odpowiedź. Może będzie miał jakiś pomysł, bo przecież zawsze wie o wszystkim najlepiej - odparł Aldo z lekką urazą, przypominając sobie spacer wokół Hyde Parku, kiedy to Szymon kazał mu obiecać, że zostawi sprawę Anielki w rękach Solmańskiego i adwokatów. - A teraz chciałbym już położyć się spać. Ciężka przeprawa przez kanał La Manche i zaniepokojony policjant to zbyt wiele dla takiego starego, zmęczonego człowieka jak ja...

Wsunąwszy się głęboko w fotel, Adalbert wyciągnął nogi w stronę ognia buzującego w kominku i zaczął szarpać niesforny kosmyk, który po raz kolejny spadł mu na brew.

- Jeszcze jedno małe pytanko, które cię nie zmęczy: co czujesz do lady Ferrals? Nadal ją kochasz, czy też może, przybywając jej na ratunek, jesteś jedynie posłuszny swemu słynnemu instynktowi rycerskiemu?

- Mój dobry człowieku, odpowiem ci na to pytanie po wizycie u niej.

* * *

Następnego dnia Aldo znalazł się ponownie w małym, szarym i źle oświetlonym pomieszczeniu, przy drewnianym stole, przy którym stały dwa krzesła. Drzwi się otworzyły, stanęła w nich strażniczka w uniformie i przepuściła przed sobą młodą wdowę. Aldo ukłonił się, tłumiąc westchnienie ulgi.

Przez całą drogę bardzo się obawiał tego, tak upragnionego, spotkania. Obawiał się, gdyż wiedział, że Anielka jest chora, i spodziewał się zobaczyć cień tej czarującej istoty.

Lękał się, że zobaczy bladą twarz naznaczoną trwogą i cierpieniem, podkrążone i zmęczone oczy. Ale Anielka wyglądała podobnie jak wtedy, gdy widział ją po raz ostatni: ta sama czarna sukienka opinała drobne i wdzięczne ciało, włosy kręciły się, tworząc aureolę wokół delikatnej twarzy o jasnej cerze, ale przede wszystkim w jej złocistych źrenicach dostrzegł iskierkę radości. Na jego widok uśmiechnęła się może niezbyt wyraźnie, ale jednak.

- Więc przyjechał pan? - szepnęła, jakby jeszcze w to nie wierząc.

- Czyż nie wezwała mnie pani?

- Tak... ale nie wierzyłam, że pan przyjedzie. Wanda mogła się pomylić, pisząc adres, list mógł nie dojść, a przede wszystkim mógł pan być nieobecny... Dlaczego pan wyjechał?

- Z banalnego powodu, byłem potrzebny w domu, ale jak pani widzi, nie wahałem się, aby przyjechać na wezwanie. Jak się pani czuje? Kiedy liczyłem na spotkanie ostatnim razem, leżała pani chora w więziennym szpitalu.

- Tak. Przez chwilę myślałam nawet, że umrę, i byłam z tego powodu zadowolona, ale teraz czuję się już lepiej, bo pan mi pomoże, nieprawdaż?

- Od dawna chcę pani pomóc - powiedział łagodnie z lekkim wyrzutem - i przyzna pani, że to nie z mojej winy nie jestem w stanie tego uczynić.

W nagłym porywie rzucił się w stronę jej wyciągniętych dłoni. Ujął je i przycisnął do siebie, zatroskany, że są takie chłodne.

- Mój Boże! Pani jest zimno!

Chciał wziąć ją w ramiona, ale przeszkodził mu w tym głos strażniczki:

- Musicie siedzieć po przeciwnych stronach stołu. Taki jest przepis.

- Cóż za głupi przepis! - jęknął Morosini i nie wypuszczając jej rąk, usadowił Anielkę na krześle, a sam usiadł naprzeciw niej. - No dobrze! Spróbujmy teraz popracować - powiedział z uśmiechem tak sugestywnym, że musiała mu odpowiedzieć tym samym.

Jednak był bardzo zaniepokojony. Czuł, że jest poruszona i zdenerwowana. Jej rozbiegane spojrzenie było spojrzeniem istoty wystraszonej, a wręcz zaszczutej. Czy w takiej sytuacji uda się mu skłonić ją do wyznań?

- Sądzę - niemal szepnął - że chce mi pani coś powiedzieć.

- Tak, i wydaje mi się, że jest pan jedyną osobą, której mogę to powiedzieć bez ryzyka i to z prostego powodu: Władysław nigdy pana nie widział i nie zna. Podobnie jak jego przyjaciele.

- Ale ja go znam - odparł Aldo, przywołując w pamięci obraz młodego człowieka w czerni, widzianego w parku w Wilanowie. - Jeśli ktoś mnie zainteresuje, nie zapominam jego twarzy. Może wie pani, gdzie można go znaleźć?

- Prawdopodobnie. Przypuszczam jedynie, gdzie może być, i wiem, że jego odnalezienie to jedyna szansa na moje uwolnienie.

- Czemu nie powiedziała pani o tym wcześniej? Jeśli nie policji, to przynajmniej ojcu?

- Ojcu? On uznaje jedynie rozwiązania siłowe. Gdyby znalazł Władysława, zabiłby go natychmiast, nie dając mu nawet czasu na wzięcie oddechu. Kieruje się wyłącznie nienawiścią.

- A może czasem kieruje się jednak miłością? Jest pani przecież jego córką, a jedynym sposobem, by panią uratować, jest doprowadzenie tego Polaka przed sąd...

- Może ma pan rację... Ale jeśli nawet to prawda, nie chcę ryzykować. Zbyt wiele złego mnie już spotkało.

- Jednego nie rozumiem. Po śmierci męża mogła pani oskarżyć Władysława i poprosić policję o ochronę. A pani pozwoliła się zaaresztować, zamknąć w więzieniu i zadawała się jedynie twierdzeniem, że jest niewinna. To jest bardzo głupie!

- Może zbyt uwierzyłam w reputację Scotland Yardu. Miałam nadzieję, że go odnajdą bez mojej pomocy. No i wierzyłam także jemu: „Bądź spokojna - mówił. - Gdyby nasze sprawy źle się potoczyły, będziemy wiedzieli, ja i moi przyjaciele, jak cię stamtąd wyciągnąć".

- I pani mu uwierzyła? Już chyba najwyższy czas, Anielko, żeby wyznała mi pani prawdę!

- Jaką prawdę?

- Co właściwie was łączy? Powiedziała mi pani, że był jej kochankiem, ale Wanda jest przekonana, że łączy was miłość taka, jaką opisują w romansach, że pani go kocha, a on panią wielbi.

Śmiech Anielki byłby uroczy, gdyby nie zabrzmiał tak smutno.

- Łatwo zgadnąć, jaka to miłość, skoro mnie opuścił. Biedna Wanda! Nigdy nie przestanie być dzieckiem wierzącym w bajki o bohaterach, które wszyscy tak chętnie powtarzają w mej drogiej Polsce!

- To, co myśli Wanda, to jedna sprawa, a co myśli pani, to druga. Proszę mi powiedzieć, czy kocha pani tego młodzieńca, bo mnie się wydaje, że tak.

Spojrzała z rozpaczą w dumną twarz tego, który siedział naprzeciw. Wpatrywała się w jego oczy, jakby się chciała w nich utopić.

- Wydaje mi się, że już mówiłam kilka razy: kocham pana i chcę do pana należeć. Zapomniał pan o naszym spotkaniu w ogrodzie zoologicznym? Chciałam zostać pańską kochanką nawet przed ślubem z Erykiem. Napisałam też o tym w liście...

- Trudno mi w to wszystko uwierzyć, Anielko. John Sutton twierdzi, że Władysław ponownie został pani kochankiem i że widział go wychodzącego z pani pokoju.

Znużona kobieta osunęła się na oparcie krzesła, cofnęła ręce z dłoni Aida i zamknęła oczy.

- Jeśli woli pan wierzyć temu podłemu kłamcy, to proszę bardzo. W takim razie sądzę, że nie mamy o czym rozmawiać... Proszę mnie zostawić losowi, jakikolwiek by miał być, i więcej o tym nie rozmawiajmy!

Wykonała ruch, jakby chciała wstać, ale Aldo, pochylając się w jej stronę, powstrzymał ją mocnym uściskiem dłoni.

- Ależ nie, będziemy rozmawiać! Nie sądzi pani chyba, że przebyłem taki szmat drogi, aby odejść z niczym? Gdyby nawet istniała tylko niewielka szansa, też spróbuję pani pomóc. A po odzyskaniu wolności zrobi pani z niej dowolny użytek. Czy jest takie miejsce, w którym, jak pani przypuszcza, mógłbym znaleźć Władysława? Może wrócił do Polski?

- Nie. Jestem pewna, że nadal jest w Anglii, gdyż uśmiercenie mego małżonka nie kończyło jego misji. Ale jeśli dam panu pewien adres, czy przysięgnie mi pan, że nie powie o tym ani mojemu ojcu, ani nikomu z policji, ani nawet mojemu adwokatowi?

- Nic nikomu nie powiem. Ma pani na to moje słowo.

- Czy będzie pan działać sam?

- Niekoniecznie. Ma pani coś przeciw Adalbertowi Vidal-Pellicorne'owi? Przecież już pani pomagał.

- Ten trochę postrzelony egiptolog? To on też jest tutaj?... - Uśmiechnęła się. - Jeśli chce panu pomóc, tym lepiej; okazał się dobrym przyjacielem w czasie tego okropnego ślubu, a Władysław go nie zna. Najlepiej by było, gdyby udało się panu uprowadzić Władysława, tak aby się wydawało, że ma pan z nim jakieś osobiste porachunki. Może wtedy uniknęłabym zemsty ze strony jego przyjaciół.

- Najlepiej by było, gdyby schwytała go policja, nawet przy udziale sir Desmonda. Ale proszę się nie niepokoić. Rozumiem, o co pani chodzi. Będę działał w taki sposób, aby nie znalazła się pani w niebezpieczeństwie. Dokąd mam się udać?

- Do Shadwell. To są przedmieścia Londynu. Przy Mercer Street jest polski kościół. Zakrystianinem jest tam przyjaciel Władysława. Jedyny, o którym mi wspominał. Z pewnością również jedyny, którego Scotland Yard nigdy by nie podejrzewał, bo to święty człowiek. Władysław powiedział mi o nim na wypadek, gdybym musiała się pilnie skontaktować lub znalazła, się w niebezpieczeństwie.

- Myślał o tym, aby zapewnić pani schronienie? - powiedział Aldo z nieukrywaną pogardą.

- Nawet wtedy, gdy mnie szantażował, nie przestawał powtarzać, że mnie kocha i chce być ze mną.

- Ale nie chciał umrzeć zamiast pani!... Cudownie! Cóż za wielkie serce! A według pani, na co teraz czeka, zamiast ruszyć z pomocą? Na proces? Nawet nie wpadł na pomysł, aby wysłać na policję list, choćby anonimowy, z informacją, że jest pani niewinna. Zbyt się obawiał, że nadawca zostanie odnaleziony? Nie tylko jest mordercą, ale i tchórzem!

Trzask otwieranych drzwi powiedział im, że nadchodzi strażniczka. Czas widzenia minął. Morosini musiał odejść. Nie próbował przedłużać spotkania.

Podniósł się i ucałował dłoń kobiety.

- Poruszę niebo i ziemię, żeby pani pomóc. Proszę się nie niepokoić.

- Niech mi pan tylko powie, że mnie kocha.

- Czyż pani tego nie wie? Kocham panią, Anielko, i uratuję! A jak nazywa się ten zakrystianin?

- Dąbrowski, Stefan Dąbrowski.

* * *

Shadwell stanowiło, w pewnym stopniu, pamiątkę po morskim imperium Anglii. Można się było cieszyć wspaniałym widokiem na ruch rzeczny, a poza tym otwarto tutaj, kilka miesięcy wcześniej, King Edward Memoriał Park, w którym znajdował się pomnik poświęcony wielkim marynarzom, takim jak sir Martin Frobisher, sir Hugh Willoughby i wielu innych, przemierzającym w XVI wieku morza i oceany ku chwale swojego kraju. Wszystko to dodawało pewnej szlachetności tej raczej spokojnej dzielnicy.

Mercer Street była krótka, a polski kościół raczej niewielki. Po wejściu do niego Morosini zmówił modlitwę, co pozwoliło mu rozejrzeć się po wnętrzu. Na szczęście było pusto. Znajdował się tu jedynie jasnowłosy, tęgi mężczyzna w zniszczonym, czarnym ubraniu, który zbierał resztki świec i kawałki wosku z jednej z tac przed figurką Najświętszej Panienki.

Domyślając się, że właśnie jego szuka, Aldo wyposażony w największą świecę, jaką udało mu się znaleźć, zbliżył się do ołtarza. Zapalił knot, nabił świecę na środkowe ostrze i przez chwilę milczał. Zakrystianin, odwrócony plecami, nie zwracał na Morosiniego najmniejszej uwagi, kontynuując pracę.

W końcu Aldo go zagadnął.

- Czy pan Stefan Dąbrowski? - zapytał po francusku.

Mężczyzna się odwrócił. Aldo przyglądał się jego potężnej posturze.

Spojrzenie brązowych oczu było dumne, szczere i spokojne.

Odpowiedział w tym samym języku.

- Tak, to ja. A kim pan jest?

- Moje nazwisko nic panu nie powie. Nazywam się Aldo Morosini, jestem wenecjaninem i antykwariuszem. Chciałbym z panem porozmawiać na osobności, aby nikt nie mógł nas usłyszeć.

- Możemy zostać tutaj. Nie ma tu nikogo z wyjątkiem tej, która może usłyszeć wszystko, ale niczego nie powtórzy - dodał, kłaniając się w stronę figury.

- Ma pan rację, szczególnie że w takiej obecności liczy się tylko szczerość. Powiem więc prosto z mostu: chciałbym zobaczyć się ze Stanisławem Rasockim, którego prawdziwe nazwisko brzmi Władysław Wosiński. Powiedziano mi, że pan go zna, więc proszę nie zaprzeczać, bo byłoby to kłamstwem.

- Rzeczywiście, znam go. Czego pan od niego chce?

- Chcę z nim tylko porozmawiać.

- A o czym?

- Jeśli pan pozwoli, ta sprawa dotyczy tylko nas obu.

- Kto pana do mnie skierował?

Pytania i odpowiedzi następowały z dużą prędkością. Aldo pomyślał, że ten młody człowiek wyglądający na bardzo spokojnego, był twardszy, niż można by go o to podejrzewać. Zerknąwszy szybko w stronę Madonny, jakby chciał ją przeprosić za kłamstwa, które będzie musiał wypowiedzieć, Aldo uśmiechnął się do Dąbrowskiego jak grzeczne dziecko.

- Pewien Polak, który pracuje w biurze poselstwa przy Portland Place. Ale równie dobrze mogłem się zwrócić do kogokolwiek z tej dzielnicy. Wszyscy pańscy rodacy z Londynu, a nie ma ich zbyt wielu, znają ten kościół, wikariusza i zakrystianina, bo to jedyny polski kościół. Jeśli się kogoś szuka, to z pewnością najlepsze miejsce, by o niego tutaj zapytać. Czy więc powie mi pan, gdzie znajdę Władysława?

- Czy jest pan jednym z jego przyjaciół?

- Powiedzmy, że mamy wspólnych przyjaciół, ale spotkałem go ostatniej wiosny w Wilanowie. Czy mam go opisać?

- Nie ma takiej potrzeby. Jeśli chce pan się z nim spotkać, musi pan pojechać do Warszawy. Wyjechał do Polski. Dobranoc!

Zdumiony Morosini uniósł brew, gdyż nie spodziewał się takiej odpowiedzi. - To wszystko?

- Tak. Jeśli pan pozwoli, muszę przygotować następną mszę.

- Tak po prostu wyjechał? A kiedy wraca?

- Z całym szacunkiem, proszę pana, niech pan nie zadaje głupich pytań. Dlaczego miałby wracać?

Odwrócił się i chciał się oddalić w stronę zakrystii, ale Aldo powstrzymał go mocnym uściskiem dłoni. Miał zamiar zakończyć te gierki słowne. Trzeba było działać stanowczo.

- Ano może dlatego, żeby uratować życie młodej kobiety, która w niego wierzyła, która dała mu schronienie pod swoim dachem, a którą zostawił jak ostatni tchórz.

Zakrystianin zbladł i zagryzł wargi. Jego źrenice zwęziły się w małe punkciki.

- Jest pan z policji? Byli już tutaj pańscy koledzy, więc powinienem był się domyślić, chociaż nie jest pan do tamtych podobny...

- Z tego prostego powodu, że nie jestem jednym z nich. Przysięgam na Madonnę! Chce pan zobaczyć mój paszport? - dodał, wyciągając dokument z wewnętrznej kieszonki.

Dąbrowski wziął go i zaczął oglądać, podczas gdy Aldo dodał:

- Jestem księciem i chrześcijaninem, i przysięgam na honor, że nikt mnie nie przysłał: ani Scotland Yard, ani hrabia Solmański, ani adwokat więźniarki, ani sama uwięziona. Ona przekazała mi tylko pana nazwisko, które dał jej Władysław na wypadek, gdyby z jakiegoś ważnego powodu musiał być powiadomiony. A powód jest bardzo ważny. Kiedy kocha się kobietę...

- On kochał ją zbyt mocno! Tymczasem ona bawiła się nim, jak kilkoma innymi, pośród których, jak mi się wydaje, pan również się znajduje. Gdyby jej pomógł, zawisłby na stryczku, a my, jego bracia, nigdy na to nie pozwolimy. Niech sama wybrnie z pułapki, w którą go wciągnęła! Zresztą powiedziałem panu: nie ma go tu, ale może pan pojechać do Warszawy i spróbować go przekonać. Zdziwiłbym się, gdyby to się panu udało.

- A ja zdziwiłbym się, gdyby on rzeczywiście opuścił ten kraj. Policja szuka go od wielu tygodni i wiedziałbym o tym. Nie wierzę w ten wyjazd.

- Nikt pana do tego nie zmusza. A teraz już pójdę, nadchodzą pierwsi wierni.

- Niezależnie od tego, gdzie się ukrywa, znajdę go, ale gdyby udało się panu go spotkać, proszę mu przekazać, że jestem gotów zapłacić poważną sumę pieniędzy za pisemne zeznanie, które uratuje lady Ferrals. Pomogę mu nawet uciec z Anglii, podając go za mojego sługę. Daję na to słowo honoru. Ale jeśli nie zrobi dla niej nic i pozwoli, aby ją skazano, przysięgam, że ją pomszczę!

- Jak pan sobie życzy. Nie mam już nic więcej do dodania Aldo nie nalegał. Kościółek zaczynał napełniać się wiernymi. Przeżegnał się przed ołtarzem, zginając szybko jedno kolano, i skierował się do wyjścia, przechodząc tuż obok Teobalda, który wszedł dyskretnie chwilę wcześniej i skorzystawszy z klęcznika, zagłębił się w modlitwie.

- Teraz pana kolej.

Morosini wiedział, że może Teobaldowi zaufać i że z pewnością uczepiwszy się zakrystianina, nie odpuści jak pies, który nie zostawia ulubionej kości.

Z rękami w kieszeniach płaszcza i w czapce nasuniętej aż na oczy Aldo miał właśnie opuścić kościół, kiedy przed wejściem zatrzymała się taksówka. Odwrócił głowę z powodu zwykłej ciekawości i rozpoznał hrabiego Solmańskiego, który poprosił kierowcę, aby na niego poczekał, i szybkim krokiem wszedł do kościoła. Zaniepokojony Aldo postanowił również wrócić do świątyni. Czy to możliwe, by Anielka powiedziała o wszystkim ojcu pomimo strachu, jaki przed nim czuła? W takim razie po co wzywałaby go na ratunek.

Msza już się zaczęła. Ksiądz odprawiał nabożeństwo wspomagany przez zakrystianina, który przywdział białą komżę. Ponieważ Solmański ukląkł w pierwszym rzędzie, Aldo wybrał miejsce przy Teobaldzie, który skierował ku niemu zdziwiony wzrok.

- Co się dzieje? - szepnął.

Ruchem głowy Morosini wskazał człowieka w eleganckim czarnym płaszczu.

- To Solmański. Zastanawiam się, po co tu przyszedł. Następnie, korzystając z tego, że około trzydziestu gardeł zaintonowało Tantum ergo, dodał:

- Długo tutaj nie pobędzie. Na zewnątrz czeka na niego taksówka. Jeśli podejdzie do zakrystianina, proszę zbliżyć się do nich dyskretnie.

Powiedziawszy to, odsunął się od Adalberta na odległość kilku krzeseł. Pozostało im tylko wysłuchanie mszy do końca.

Kiedy nabożeństwo się zakończyło, ksiądz i jego pomocnik udali się do zakrystii. Część osób pozostała jeszcze w kościele, inni wychodzili. Hrabia Solmański siedział przez chwilę, a następnie wstał i ruszył w stronę zakrystii. Aldo ani drgnął, a Teobald przesiadł się bliżej ołtarza.

Po chwili hrabia pojawił się w towarzystwie księdza, który odprawiał mszę. Wikary miał teraz na sobie czarną kurtkę, spod której wystawała sutanna, a na głowie czarny kapelusz. Rozmawiając po cichu, obaj mężczyźni wyszli z kościoła. Morosini ruszył w ślad za nimi. Ukryty w przedsionku zobaczył, jak wsiadają do taksówki, która natychmiast odjechała. Ponieważ nigdzie nie dostrzegł żadnego innego środka lokomocji, musiał zrezygnować ze śledzenia ich i ponownie wszedł do środka, gdzie Dąbrowski właśnie gasił wszystkie światła.

Teobalda nigdzie nie było. Z pewnością poszedł zobaczyć, czy z zakrystii nie ma wyjścia. Pojawił się po kilku sekundach i zobaczywszy Morosiniego, podszedł do niego.

- Nie ma żadnego innego wyjścia oprócz bramy głównej i małych drzwi tuż obok - szepnął. - Chodźmy stąd. Poczekam na niego za zewnątrz. Nie mam ochoty zostać zamknięty w środku.

- Chce pan, żebym był w pobliżu?

- To nie jest konieczne. Zostanę i zobaczę, czy nasz człowiek nie wyjdzie. Proszę wracać do domu, książę. Gdybym potrzebował pomocy, zadzwonię. Na rogu jest cukiernia, z pewnością mają tam telefon.

- Polska cukiernia? Odwiedziłem kilka takich w czasie wizyty w Warszawie. Zwykle mają bardzo dobre ciastka.

- Dobrze wiedzieć. A teraz proszę już iść, książę. Lepiej, żeby nie widziano nas razem.

Morosini przytaknął i rozpłynął się w wieczornej mgle. Po chwili złapał taksówkę, która odwiozła go do Chelsea, gdzie zastał pusty dom. Zamiast Adalberta czekał tylko liścik od niego, w którym przyjaciel napisał, iż udaje się do Whitechapl gdzie, bardzo możliwe, będzie coś do skoszenia.

Whitechapel! Dzielnica żydowska, która nie cieszyła się najlepszą sławą od czasu krwawych wyczynów Kuby Rozpruwacza. Cóż takiego Vidal-Pellicorne mógł tam „skosić". Morosiniemu nie spodobał się pomysł przyjaciela i fakt, że będzie się tam wałęsał samotnie o tak późnej porze. Wiedział jednak, że Adalbert jest ostrożny i przyzwyczajony do różnych dziwacznych wypraw, a pracując, nigdy nie wychodził z domu nieuzbrojony. W końcu Róża Yorku, którą tak trudno było odnaleźć, mogła w jakimś momencie swej burzliwej historii trafić w ręce panów lichwiarzy, którzy są przecież synami Izraela. Ale z drugiej strony, gdyby tak rzeczywiście było, jak to możliwe, że Szymon Aronow nic o tym nie wiedział?

- Ależ jestem głupi! - wykrzyknął po chwili zadumy. - Przecież Adalbert mówił, że pisał do Aronowa. Pewnie dostał odpowiedź.

Już nieco spokojniejszy, Aldo poszedł się wykąpać, a chwilę później, ponieważ nikt się nie pojawił, udał się do kuchni, skąd zabrał udko kurczaka na zimno, kawałek sera oraz kieliszek wina i zaniósł to wszystko do palarni, gdzie postanowił czekać na dalszy rozwój wydarzeń. Właśnie kończył posiłek, kiedy zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę i usłyszał lekko zdyszany głos Teobalda:

- Jestem na dworcu przy London Bridge. Nasz przyjaciel wybiera się do Eastbourne. Też tam pojadę i będę go śledził.

- Eastbourne? Co on tam zamierza robić?

- Właśnie tego chcę się dowiedzieć.

- Ja też. Jadę z panem.

- Nie ma już na to czasu. Pociąg odjeżdża za siedem minut. - To przyjadę następnym pociągiem. Zna pan Eastbourne?

- Nic a nic!

- Ja też nie, ale przypuszczam, że tuż przy dworcu są jakieś hotele. To jest bardzo popularne uzdrowisko. Spotkamy się w tym, który będzie się znajdował na wprost wyjścia z dworca... - A jeśli będą dwa?

- To w tym bardziej na prawo. Zarezerwuję tam dwa pokoje na moje nazwisko. Jeśli będzie pan w hotelu przede mną, proszę zrobić to samo. O której jest następny pociąg?

- O dwudziestej dwanaście. Na miejscu będzie około dwudziestej drugiej.

- Dobrze. Powodzenia, Teobaldzie, ale proszę nie podejmować żadnych działań beze mnie! Niezależnie od tego, co pan zobaczy, proszę najpierw spotkać się ze mną i wspólnie ustalimy, co robić dalej... Jeśli to jest to, co podejrzewam, ci ludzie mogą okazać się bardzo niebezpieczni. Ma pan broń?

- Zawsze, gdy kogoś śledzę.

- Dobrze, niech pan już idzie, bo spóźni się pan na pociąg.

Odłożywszy słuchawkę, Aldo włożył przybory toaletowe i trochę bielizny do walizeczki, ubrał się, napisał do Adalberta krótki, lecz wystarczająco jasny liścik, sprawdził, czyjego browning jest naładowany, wziął dodatkowe naboje, upewnił się, że ma wystarczającą ilość papierosów, pogasił światła, zamknął drzwi wejściowe na klucz i opuścił dom. Złapał taksówkę, która zawiozła go na dworzec przy London Bridge, gdzie wsiadł do pociągu, aby odbyć stukilometrową podróż.

Nie mógł zrozumieć, co ten polski, raczej biedny zakrystianin, miałby robić w Eastbourne. Sam nigdy tam nie był, ale to uzdrowisko powstałe w połowie minionego wieku z inicjatywy księcia Devonshire, aby zrobić konkurencję Brighton, cieszyło się wśród zamożnej arystokracji bardzo dobrą reputacją. Było to prawdopodobnie najbardziej zbytkowne miasteczko wzniesione między Portsmouth i Dover i nawet jeśli w chłodniejszych porach roku pustoszało, gdyż większość eleganckich mieszkańców je opuszczała, to zawsze pozostawało ulubionym miejscem wypoczynku bogatych warstw społecznych.

Dotarłszy około godziny dwudziestej drugiej piętnaście do Eastbourne, Morosini od razu odnalazł upragniony hotel, prawie na wprost wyjścia. Był to Terminus. Skromny przystanek dla podróżnych będących przejazdem lub w podróży służbowej nie mógł się równać z okazałymi pałacami wzniesionymi nad brzegiem morza, ale ten rodzaj hoteli był bardzo wygodny, ponieważ nikt nie zwracał szczególnej uwagi na wchodzących i wychodzących klientów. Aldo zaanonsował się jako pan Morosini i zarezerwował dwa pokoje, za które zapłacił z góry: jeden dla siebie, drugi, tuż obok, dla służącego Adalberta, który z powodu spraw rodzinnych miał do niego dołączyć dopiero w godzinach nocnych. Zaspany portier, który stał się głuchy i ślepy po otrzymaniu szczodrego napiwku w wysokości jednego funta, podał Morosiniemu dwa klucze, informując, że pokoje są na trzecim piętrze, a winda jest, niestety, popsuta. Obiecał też, iż za chwilę przyniesie osobiście do pokoju butelkę whisky, wodę sodową i dwie szklanki, o które poprosił Morosini.

Zainstalowawszy się w pokoju, Aldo przygotowywał się na długie oczekiwanie, które okazało się krótsze, niż się spodziewał. Tuż po północy dało się słyszeć pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Teobald.

Morosini podał mu napełnioną szklaneczkę, którą mężczyzna przyjął z wdzięcznością i opróżnił jednym haustem.

- Czy śledził pan przez cały czas naszego przyjaciela?

- Nie - odparł Teobald - chyba że życzy pan sobie, abym teraz pojechał za nim do Londynu. Zostawiłem go na dworcu, gdzie oczekuje na pierwszy poranny pociąg. W domu, do którego się skierował, przebywał około godziny. Chociaż nazwanie tego miejsca domem nie jest do końca właściwe, bo wszedł do pięknej willi. I to nie kuchennymi drzwiami! Trudno uwierzyć.

- Może mi pan opisać tę willę i powiedzieć, gdzie ona się znajduje?

- Przy Grand Paradę, alei spacerowej, która biegnie wzdłuż morza. Stoją przy niej najpiękniejsze hotele. Najprościej będzie, jeśli zaprowadzę tam pana, książę.

- Już i tak bardzo się pan natrudził. Proszę mi wytłumaczyć, jak tam dojść, i zostać w hotelu.

- Dziękuję bardzo za tę propozycję, książę, ale nie znam wystarczająco dobrze miasta, aby opisać panu drogę. Wolę tam pana zaprowadzić, to nie jest daleko. Tym bardziej, że ta szklaneczka postawiła mnie na nogi!

- W takim razie idziemy!

Opuścili hotel niezauważeni przez nikogo; portier spał snem sprawiedliwego, pochrapując.

Jak powiedział Teobald, droga nie była daleka. Po chwili mężczyźni dotarli na Grand Paradę: zadziwiające skupisko budynków z epoki wiktoriańskiej. Tutaj nawet latem musiał panować błogi spokój, ceniony ponad wszystko przez arystokrację, która tolerowała jedynie towarzystwo morza. O tej późnej porze to właśnie morze było u władzy. Jedynie szum morskiej kipieli zakłócał ciszę ciemnej i przepełnionej zimnem i wilgocią nocy.

Willa, przed którą się zatrzymali, nie zyskała uznania w oczach wenecjanina. Był zbyt przesiąknięty czystym pięknem Wenecji, aby mógł mu się spodobać ten przedziwny zbiór wieżyczek, kopułek, dzwonnic, pilastrów, tarasów i kolumn, gdzie można było dostrzec rękę Paxtona* i jego kolegów po fachu.

* Joseph Paxton (1803- I865) - angielski ogrodnik i architekt. Zaprojektował między innymi londyński Crystal Palące.

- Prawdziwy tort weselny! - mruknął. - To tutaj?

- Tak, to tutaj! Nie ma zbyt wielu innych narożnych budynków.

- Nigdy nie przekonam się do angielskich gustów. Gdzie się wchodzi?

- Jeśli chce pan zadzwonić do drzwi, to tutaj - powiedział Teobald, wskazując na olbrzymie, łukowate wejście osłonięte daszkiem, do którego prowadziło kilka stopni. Cztery olbrzymie okna wychodziły bezpośrednio na nadmorski bulwar. - Drzwi dla służby znajdują się od strony drugiej ulicy.

Aldo nie odpowiedział. Szacował wzrokiem wysokość piętra, gdzie przez dwa okna podkreślone gotyckim balkonem przenikało trochę światła. Mimo wszystko wiktoriański styl miał również pozytywne strony, gdyż jego chropowatość mogła okazać się bardzo użyteczna dla kogoś, kto chciałby spróbować wdrapać się po murze.

Ten pomysł podobał mu się coraz bardziej.

Rozejrzał się szybko po okolicy i ocenił swoje szanse, które wydawały się duże. Noc była ciemna, tylko gdzieniegdzie tlił się skąpy płomyk lamp gazowych. W lecie wszystkie domy i hotele były z pewnością skąpane w świetle.

Zdjąwszy płaszcz, aby nie krępował mu ruchów, rzucił go w ramiona Teobalda.

- Proszę tu na mnie poczekać, ale tak, żeby nikt pana nie widział. Proszę też uważać, jak będzie obchód, ale jeśli nie wrócę za godzinę, niech pan powiadomi policję.

Wierny lokaj przytaknął, nie komentując poleceń Morosiniego. Był zbyt przyzwyczajony do ekstrawagancji swego pana, by dziwić się poleceniom.

Tym bardziej, że podobnie jak Romuald, jego brat bliźniak lubił odrobinę niebezpieczny styl życia. Mruknął tylko:

- Książę nie chce, bym mu towarzyszył?

- Nie, dziękuję. W tego typu sprawach osoba stojąca na czatach to bardzo cenna pomoc. Proszę tylko życzyć mi szczęścia.

- Książę pan nie powinien w to wątpić!

Aldo zaczął wspinać się po olbrzymich, narożnych kamieniach, nad którymi znajdował się gzyms, tym bardziej interesujący, że Morosiniemu się wydało, iż dostrzegł na tym poziomie lekko uchylone okno. Po raz pierwszy w życiu miał wejść do kogoś przez okno, ale nie odczuwał z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia. Raczej radosne podniecenie, które przywołało na myśl Adalberta. Nagle zrozumiał trochę perwersyjną radość, jaką odczuwał jego przyjaciel, kiedy odkładając na bok swe oficjalne zajęcia archeologa, wykonywał dla najwyższego dobra Francji zadania balansujące na granicy prawa. Aldo robił to teraz dla dobra drogiej jego sercu kobiety. Było to przecież prawie to samo...

Skoczywszy bezszelestnie przez uchylone okno, znalazł się w ciemnościach, wplątany w fałdy jedwabnych zasłon, które starannie za sobą zasunął, kiedy tylko udało mu się z nich wymotać. Na małą chwilę zapalił kieszonkową latarkę, by zobaczyć, gdzie się znajduje. Stwierdził, że jest to pokój zamieszkany z pewnością przez kobietę, dość zagracony, w którym nie było nikogo. Na toaletce znajdowało się mnóstwo przedmiotów, wszędzie leżały porozrzucane elementy garderoby, a zapach perfum mieszał się z zapachem cygar. Pokój należał zapewne do małżeństwa, a ponieważ nie położyło się ono jeszcze spać mimo tak późnej pory, zapewne przebywało gdzieś w pobliżu. Może w sąsiednim pomieszczeniu, w którym świeciła się lampa.

Aldo zbliżył się do drzwi obok, ostrożnie, lecz stanowczo chwycił za klamkę i uchylił je nieco. Tylko na tyle, by dostrzec męskie stopy spoczywające na pufie z brązowego aksamitu. Chciał właśnie rozewrzeć drzwi nieco szerzej, gdy nagle, coś wzmogło jego czujność, drugie wejście otworzyło się gwałtownie i prawie natychmiast dał się słyszeć męski głos:

- Nie ma pan zamiaru iść spać? Jest odpływ, tej nocy nic z tego nie będzie.

- Jestem ciekaw, czy w ogóle kiedyś to nastąpi. Czekam już kilka tygodni! - mruknął inny męski głos, z wyraźnym akcentem środkowoeuropejskim. - Najwyższy czas, żeby się pospieszyć. Dzisiejsza wieczorna wizyta bardzo mnie zaniepokoiła.

- Masz rację. Muszę jutro rano pojechać do Londynu i zbadać, jak się sprawy mają... Mieliśmy pecha, że teraz wydarzyła się ta historia z handlem opium i to zabójstwo jubilera, którym Pałac Buckingham bardzo się interesuje. Cała policja została postawiona na nogi, więc moment nie jest najlepszy na handel bronią.

- Możliwe, ale nie chcę już się tutaj ukrywać. Szuka mnie ten Włoch i jeśli znalazł Dąbrowskiego, to może również trafić do mnie.

- Dąbrowski wie, co robi, i jest pewien, że nie był śledzony.

Ukryty w ciemnym kącie Aldo pogratulował w myślach Teobaldowi, który tak dobrze się spisał.

- Jednak - kontynuował głos po angielsku - trzeba podjąć środki ostrożności. Porozmawiam z panem Simpsonem, aby znalazł nową kryjówkę do czasu pańskiego wyjazdu. Nie wiem, czy będzie równie pewna jak ta tutaj, ale zrobimy, co w naszej mocy. A teraz niech pan kładzie się spać. Ja też idę się położyć.

Po wyjściu rozmówcy człowiek, co do którego Morosini miał prawie całkowitą pewność, że jest Władysławem, westchnął głęboko, wstał, zgasił lampę i ruszył w kierunku Aida, który cofnął się w stronę okna, ale nie miał czasu, by schować się za zasłonę. Pokój zalało światło. Szybkim ruchem Aldo wyciągnął rewolwer i wycelował go w stronę zbliżającej się postaci, którą rzeczywiście okazał się Władysław.

- Dobry wieczór - powiedział tak spokojnie, jakby spotkał znajomego na rogu ulicy.

Młody człowiek drgnął, spoglądając z zaskoczeniem na wysoką postać nieznajomego, którego jasnoniebieskie oczy zdawały się przygważdżać go na miejscu.

- Kim pan jest?

- Włochem, o którym panu przed chwilą wspomniano. Ten pański zakrystianin był jednak śledzony, chociaż się tego nie domyślił.

Mówiąc to wszystko, Aldo myślał jednocześnie, że student anarchista nie zmienił się tak bardzo od czasu, gdy widział go w parku w Wilanowie: nadal był śniady, miał marzycielski wyraz twarzy, nieco zwichrzone włosy i ślad kilkudniowego zarostu. Nie było w nim niczego takiego, co mogłoby wytłumaczyć miłość, która skłoniła tę uroczą dziewczynę do popełnienia morderstwa.

- Czego pan chce? - zapytał Władysław.

- Chyba się pan domyśla. Żeby wyciągnął pan Anielkę z tej sytuacji, w której znalazła się z pana powodu. Jestem gotów ofiarować za to pieniądze i pomóc wrócić panu do Polski.

- Na niczym nie zależy mi bardziej, jak na wyjeździe. Ale kto twierdzi, że to z mojego powodu Anielka jest w tej trudnej sytuacji? Sama się w to wpakowała!

- Czyżby? To co pan robił u niej w domu? O ile wiem, to nie ona sprowadziła pana z Polski!

- To prawda. Prosiłem ją tylko, by pomogła mi w pewnych sprawach... Ale, czy nie mógłby pan opuścić pistoletu? Chyba nie chce mnie pan zabić?

- Chwilowo tego nie planuję, bo jest pan więcej wart żywy niż martwy. Niech więc zostanie tak, jak jest. Proszę mi opowiedzieć o tych pewnych sprawach, w których zgodziła się panu pomóc, gdyż pan ją podobno szantażował, czyż nie?

- Trochę... Cel uświęca środki, a my potrzebujemy pieniędzy i broni. Okazja była wprost wymarzona: moja piękna przyjaciółka wychodząca za mąż za najpotężniejszego w Europie handlarza bronią.

- Po co, u diabła, tak bardzo potrzebujecie tej broni? O ile wiem, Polska to wolny kraj!

- Tak pan uważa? Od razu widać, że nie zna pan sławnego marszałka Piłsudskiego, naszego bohatera narodowego. Zastanawiam się, co Włoch może wiedzieć o polskich sprawach.

- Wystarczająco, aby wiedzieć, że wspomniany przez pana Piłsudski nie jest już u władzy...

- Ale powróci, bo wszystkie sprawy kręcą się wokół niego. Pan powiada, że Polska jest wolna! Niech pan sobie wbije do głowy, że Piłsudski to nikt inny tylko dyktator, a my nie chcemy dyktatora. Nawet jeśli jest Polakiem!

- To czego chcecie, pan i pana przyjaciele anarchiści? Rewolucji jak w Rosji?

- To nie pana sprawa. W każdym razie, co do lady Ferrals, nie zamierzam brać na siebie odpowiedzialności za śmierć jej męża. Nie mam z tym nic wspólnego!

- I pewnie dlatego uciekł pan z domu, gdy tylko on osunął się na ziemię?

- Proszę postawić się na moim miejscu! Domyśliłem się, że zaraz zjawi się policja i zostanę aresztowany.

- Ale nie zapomniał pan zabrać ze sobą klejnotów lady Ferrals?

- Niczego nie ukradłem. Sama mi je dała, abym je spieniężył.

Morosiniego zaczęło mdlić od tych opowieści, lecz nie mógł się powstrzymać od szyderczego śmiechu, myśląc o tym, że Wanda uważała tego chłopaka niemal za świętego. Rycerz! Legendarny wielbiciel! Cóż za groteska!

- Trudno uwierzyć, że Anielka była tak głupia, myśląc, że ją pan kocha.

Spięta twarz chłopaka złagodniała.

- Ale to prawda. Kochałem ją do szaleństwa i sądzę, że nadal ją kocham. Ale nie aż tak, abym dał się za nią powiesić.

- Woli pan zatem, żeby to ona została powieszona? Sądzi pan, że zabiła?

Władysław przeciągnął drżącą ręką po zwichrzonych włosach.

- Może. Nie wiem. Brytyjski sąd musi jej to udowodnić.

- A ja sądzę, że brytyjski sąd z większą łatwością udowodniłby pańską winę. Jeśli chce pan znać moją opinię, to uważam pana za tchórza.

- Zabraniam panu mnie obrażać. Gdybym miał choć jedną szansę, by ją uratować, nie narażając życia, zrobiłbym to.

- Właśnie chcę dać panu taką szansę! W zamian za pewną sumę pieniędzy spisze pan swoje zeznanie, które zostanie przekazane policji po naszym wyjeździe. Wywiozę pana z Anglii, zapewniając fałszywą tożsamość, a później powrócę.

- Ale co miałbym zeznać? Że go otrułem?

- Oczywiście. Jestem o tym święcie przekonany.

- Chyba pan zwariował! Tak jak ja zwariowałem, gdy zdecydowałem się wejść do tego przeklętego domu przy Grosvenor Square. Nie wyobraża pan sobie, jaka atmosfera tam panowała! W powietrzu wisiała nienawiść. Było nas trzech, pragnęliśmy tej samej kobiety, a ona bawiła się nami...

- Ale, o ile mi wiadomo, to właśnie pana obdarzyła swoimi względami? - powiedział Morosini lodowatym tonem, któremu odpowiedział gorzki śmiech Władysława.

- To prawda. Przez jakiś czas uprawialiśmy nasze gierki jak za warszawskich czasów, ale czułem, że się zmieniła. Tam mnie kochała. Tutaj chciała, abym uwolnił ją od człowieka, którego nienawidziła. Ale to nie ja to uczyniłem.

- Czyżby? No to przekonamy się o tym, jeśli nie zechce pan zaakceptować mojej propozycji - westchnął Aldo. - Pójdzie pan ze mną i powie pan wszystko policji. Proszę tędy - dodał, wskazując okno lufą pistoletu.

- Mam wyjść tędy?

- Ja przez nie wszedłem, a pan jest przecież młodszy. Bez obaw.

Chciał dodać: „Ktoś czeka na pana na dole", ale nie zdążył. Uderzony w skroń jakimś przedmiotem, Morosini wydał krótki okrzyk, po czym, wypuszczając rewolwer z dłoni, runął jak długi na posadzkę.

Rozdział dziesiąty W którym dokonuje się kilku szczególnych odkryć

Kiedy Morosini odzyskał przytomność, stwierdził, że znajduje się w głębokich ciemnościach. Czuł się wyjątkowo kiepsko. Głowa bolała go coraz bardziej. W ustach miał knebel. Ciało ułożone w bardzo niewygodnej pozycji, całe obwiązane sznurem, co chwila przesuwało się i uderzało o jakąś skrzynkę. Działo się tak za sprawą ruchu samochodu, w którym się znalazł, a który podskakiwał na drodze pełnej kolein.

Zebrawszy myśli, doszedł do wniosku, że jego sytuacja nie jest godna pozazdroszczenia. Całkiem możliwe, że czekało go najgorsze. Dokąd go wieziono? Domyślił się, że wyjechali z miasta. Ale w jakim kierunku? Bardzo szybko otrzymał odpowiedź, kiedy, poprzez hałas silnika, rozpoznał głos Władysława:

- Nie jedźmy zbyt daleko! Wie pan przecież, że te skaliste brzegi są niebezpieczne.

- Znam je lepiej niż pan - mruknął człowiek, który niedawno zapowiadał, że idzie spać. - Wiem, gdzie się zatrzymać, żebyśmy nie musieli nieść go zbyt daleko. Ten drab jest ciężki!

Masz ci los - pomyślał Morosini posępnie. - Jeśli te dwa typki wrzucą mnie do morza z takiej wysokości, to się nie uratuję.

Nigdy nie obawiał się śmierci, o którą nieraz otarł się w czasie wojny, i obojętne mu było, w jaki sposób umrze, ale koniec, który miał go spotkać, wydawał mu się nieelegancki: nie podobało mu się, że zostanie wrzucony do morza jak wór śmieci i że będzie musiał tak nagle zakończyć swoje pasjonujące życie.

- Tutaj - powiedział kierowca. - Znalazłem odpowiednie miejsce! Pospieszmy się, żeby nie wpaść na patrol celników.

Kiedy otworzyli tylne drzwi furgonetki, by wyciągnąć Morosiniego na zewnątrz, ten dostrzegł, że noc jest jaśniejsza. Było teraz znacznie mniej mgły; odpływ oczyścił nieco skaliste wybrzeże. Od czasu do czasu białe światło latarni morskiej omiatało chmury. Anioł Stróż Władysława chwycił za sznury, którymi książę był związany, i bez skrupułów rzucił go na ziemię. Morosini jęknął z bólu. Ku jego zdziwieniu Władysław zaprotestował.

- Chyba nie musi pan narażać go na takie cierpienie?

- Za chwilę przestanie cierpieć. No, panie wrażliwe serce, niech pan go chwyci za nogi!

Mężczyźni podnieśli go z ziemi i ruszyli w drogę. Czując, że jego życie dobiega kresu, Aldo zmówił w myślach modlitwę i otworzył oczy, by popatrzeć na niebo, w którym miał nadzieję znaleźć się wkrótce. Było ciemne i bezgwiezdne. Dumne, angielskie niebo, tak mało przyjazne! Jakże pięknie byłoby umrzeć pod niebem weneckim, aksamitnym i łagodnym. Jedynym pocieszeniem dla księcia była myśl, że wkrótce z pewnością spotka matkę...

Nagle jego wniebowstąpienie zostało gwałtownie przerwane. Ktoś krzyknął:

- Połóżcie go ostrożnie na ziemi i ręce do góry! Jeden podejrzany ruch i strzelam. A strzelam celnie!

Teobald! Bóg jeden wie, jakim cudem udało mu się pojechać za porywaczami. Aldo mógł znowu zacząć cieszyć się z życia. Kontakt z ziemią był nieco gwałtowny, bo zamiast położyć go ostrożnie, dwaj nicponie po prostu wypuścili księcia z rąk. Na szczęście trawa była gęsta i miękka, więc wylądował, nie robiąc sobie większej krzywdy.

Któryś z porywaczy zaczął strzelać, ale Teobald nie pozostał dłużny. Dał się słyszeć wystraszony głos Władysława:

- Uciekajmy!

Porywacze wzięli nogi za pas. W świetle latarni morskiej Morosini dostrzegł, jak rzucili się w stronę samochodu. Władysław usiadł za kierownicą. Drugi z mężczyzn trzymał się za zranione ramię. Aldo nigdzie nie dostrzegł Teobalda. Samochód gwałtownie się cofnął i wykonał półobrót. Reflektory się zapaliły i wkrótce można było dostrzec tylko tylne czerwone światła pojazdu, który miał stać się karawanem dla Morosiniego. Wkrótce i one zniknęły w czeluściach nocy.

Po chwili Aldo mógł przestać niepokoić się o los wiernego sługi. Na skałach dostrzegł ślizgającą się wiązkę światła jego latarki. Aby zwrócić na siebie uwagę, książę zaczął jęczeć i już po kilku sekundach Teobald klęczał obok niego.

- Bardzo boli? Morosini jęknął.

Wierny sługa wyciągnął mu szybko knebel z ust. Aldo mógł wreszcie zaczerpnąć świeżego powietrza.

- Zawdzięczam panu życie, mój stary! - westchnął, podczas gdy Teobald usiłował rozetrzeć jego obolałe członki. - Jak to się panu udało?

- Usłyszałem krzyk i pomyślałem, że coś się stało. Więc wspiąłem się po murze, jak wcześniej pan to uczynił, i zobaczyłem, że ci dwaj ludzie wiążą pana i kneblują. Jeden z nich mówił o skalistym wybrzeżu przy Beachy Head, więc pomyślałem, że na pewno nie będą tam pana nieśli na plecach. Zszedłem do garażu i zobaczyłem, jak wyjeżdża z niego furgonetka, więc uczepiłem się tyłu.

- To było raczej ryzykowne.

- Robiłem to już parę razy. Gdyby mi się nie udało, przestrzeliłbym opony, ale to byłoby jeszcze bardziej ryzykowne. Nie wiedziałem, ilu ich jest w tym domu, więc gdyby mnie osaczyli, moglibyśmy obaj zginąć.

- Widziałem tylko tych dwóch. Aj! Czuję się jak kupa zardzewiałego złomu... - dodał Aldo, usiłując rozprostować ręce i nogi.

- Uda się panu dojść do miasta?

- Nie mamy innego wyjścia. Idziemy!

Morosini wraz ze swym wybawcą, na którym się wsparł, ruszyli w stronę Eastbourne. Jego luksusowe, białe budynki zaczynały się wyłaniać w świetle wstającego dnia. Kiedy doszli do pierwszych domów, księciu zaczęło kręcić się w głowie i musiał na chwilę przysiąść na murku.

- Nie ma pan, przez przypadek, czegoś mocniejszego? - spytał.

- Niestety nie. I bardzo żałuję, boby się nam obu bardzo przydało. Ale zapukam do któregoś z tych domów i poproszę o pomoc.

Teobald nie skończył jeszcze mówić, gdy drzwi jednego z budynków się otworzyły i stanął w nich policjant poprawiający kask na głowie. Dostrzegł mężczyzn i podszedł do nich.

- Panowie, mogę jakoś pomóc? Nie wyglądacie najlepiej.

- Chętnie skorzystamy z pomocy - westchnął Aldo, rzuciwszy przedtem ostrzegawcze spojrzenie w stronę Teobalda. - Wczoraj wieczorem spacerowałem po tym uroczym skalistym wybrzeżu i miałem wypadek. Wpadłem w skalną szczelinę. Straciłem przytomność i znalazł mnie dopiero mój sekretarz, który, zaniepokoiwszy się moją nieobecnością, wyruszył na poszukiwanie.

- To prawda, nasze skaliste wybrzeże jest piękne, ale to duża nieostrożność spacerować tam wieczorem - powiedział policjant poważnym tonem, który utwierdził Morosiniego w przekonaniu, że lepiej nie wspominać o tym, co się wydarzyło. Policjant dodał zresztą z nutą podejrzliwości w głosie: - Cóż za dziwaczny pomysł, żeby spacerować nad morzem wczorajszego wieczora. Przecież było brzydko. Poza tym wygląda pan na cudzoziemca.

- Bo nim jestem. Książę Morosini z Wenecji, do usług. Jestem nieuleczalnym romantykiem. Uwielbiam spacerować o zmierzchu w miejscach leżących na krańcu świata. To koi moje zranione serce...

Przypuszczał, że policjant go zrozumie. I rzeczywiście zapytał natychmiast:

- Ale nie miał pan czasem zamiaru popełnić samobójstwa?

- Gdybym miał taki zamiar, z pewnością nie byłoby mnie dziś tutaj. Skaliste wybrzeże idealnie się do tego nadaje. Proszę posłuchać, sierżancie, wszystko, czego teraz pragnę, to napić się czegoś ciepłego lub czegoś mocniejszego, a potem pójść do hotelu i przebrać się przed podróżą do Londynu.

- Dobrze. Zapraszam do siebie. Pani Potter, moja żona, zaparzy wam dobrej herbaty, a ja sprowadzę samochód. W jakim hotelu jesteście panowie zakwaterowani?

- W Terminusie. Ulokowaliśmy się w pierwszym lepszym, jaki się trafił po wyjściu z dworca.

- Książę powinien był sobie znaleźć coś lepszego. Mamy tutaj najlepsze hotele w kraju: Cavendish, Grand, Burlington...

Domyślając się, że będzie musiał wysłuchać nazw wszystkich hoteli oraz zapoznać się ze szczegółowym opisem uroków Eastbourne, Aldo zaczął udawać, że źle się czuje. Otrzymał kilka cucących klepnięć w policzki, a następnie obaj mężczyźni poprowadzili go pod rękę do domu sierżanta Pottera, gdzie młoda kobieta, jego żona, przypominająca dorodne jabłuszko, zaparzyła gościom herbaty. Książę nie omieszkał zwracać się do niej jak do prawdziwej damy.

Mimo nieco ociężałego wyglądu jej małżonek nie był aż tak głupi, na jakiego wyglądał. Kiedy samochód policyjny wiózł ich z powrotem do hotelu, zadał kolejne pytanie wskazujące na to, że wyjaśnienia Aida nie przekonały go do końca.

- Jeśli dobrze zrozumiałem, przyjechał pan z sekretarzem tylko po to, aby pospacerować po skalistym wybrzeżu, i teraz pan wyjeżdża do Londynu?

- Wiem, że to może wydawać się dziwne, ale miałem ochotę na taką romantyczną przechadzkę. Wprawdzie jestem cudzoziemcem, lecz angielski styl życia bardzo mi odpowiada i wiele słyszałem o urokach Eastbourne. Chciałem się o nich przekonać osobiście. Zastanawiam się, czy w przyszłym sezonie letnim czegoś tu nie kupić lub nie wynająć...

- Rozumiem. O jaki rodzaj domu panu chodzi? O wiejski domek, taki jak mój?

Samochód jechał przez Grand Paradę. Aldo wpadł na pewien pomysł i zwlekał z odpowiedzią, dopóki nie dostrzegł fasady domu, który trudno byłoby mu zapomnieć.

- Pański domek jest czarujący - powiedział w końcu - ale potrzebowałbym czegoś większego, gdzie mógłbym zapraszać przyjaciół. Lubię gości, więc odpowiedni dla mnie byłby... proszę popatrzeć! Taki dom jak ten! Wydaje się doskonały.

Początkowo nieco zaskoczony, sierżant Potter wybuchnął gromkim śmiechem.

- No, no, rzeczywiście! Nie jest pan wcale wybredny! Tylko że ten dom nie jest ani na sprzedaż, ani do wynajęcia.

- Jest pan pewien? - zapytał Morosini. - Może gdybym zaproponował wysoką cenę?

- Może pan proponować miliony, to niemożliwe! Pragnę pana poinformować, sir, że willa ta należy do Jej Wysokości księżnej Danvers...

- No tak, oczywiście! - rzekł Aldo, drapiąc się po brodzie, aby ukryć zaskoczenie. - W tej sytuacji muszę poszukać czegoś innego. * * *

Kilka godzin później, siedząc tuż przy kominku w wygodnym fotelu z czarnej skóry w salonie w Chelsea, Adalbert przysłuchiwał się opowieści przyjaciela o jego zadziwiającej wyprawie i nawet przez chwilę nie starał się ukryć zaskoczenia.

- Dom księżnej służy za schronienie dla domniemanego zabójcy Ferralsa? Przecież wiadomo, że ona bardzo go lubiła, a on wspomagał ją finansowo, aby mogła prowadzić życie na poziomie godnym jej rangi. To jakaś szalona historia.

- Zastanawiałem się nad tym w drodze powrotnej do Londynu i doszedłem do wniosku, że nie jest to, być może, całkiem pozbawione sensu. Jeśli dobrze zrozumiałem rozmowę mężczyzn, którzy o mało mnie nie zabili, Władysław czeka na statek, którym popłynie do Polski z dostawą broni. Nadążasz?

- To pewne, taka rezydencja jest idealnym miejscem na prowadzenie potajemnego handlu, nawet jeśli wydaje się to trudne do wyobrażenia.

- No właśnie. Sir Eryk sprzedawał broń oficjalnie. Przynajmniej tak się wydawało. Ale może to był jedynie czubek góry lodowej, jeśli mogę tak powiedzieć. Jestem jednak przekonany, że duża część jego działalności była prowadzona nielegalnie i że księżna mu w tym pomagała, prawdopodobnie nieświadomie...

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Ze wydaje mi się zbyt głupia na to, aby zajmować się tak delikatnymi sprawami. Ale o czymś sobie przypomniałem. Ci dwaj mężczyźni rozmawiali o jakimś Simpsonie, z którym mieli się skontaktować możliwie jak najszybciej.

- Znasz go?

- Powiedzmy, że go już spotkałem, właśnie u lady Danvers. To jej majordomus.

Odświeżony, jakby nie spędził nocy na skalnym urwisku, lecz we własnym łóżku, do salonu wkroczył Teobald, niosąc tacę z kawą. Usłyszawszy ostatnie zdanie, powiedział:

- Za przeproszeniem, po tym, co książę opowiedział mi w pociągu, ośmielam się przypuszczać, że Jej Wysokość nie ma pojęcia, co dzieje się w jej domu.

- Przecież nie może być aż tak naiwna! - stwierdził Vidal-Pellicorne, rozkoszując się zapachem kawy. - Chyba musiała zdawać sobie sprawę, skąd pochodzą pieniądze, które otrzymywała?

- Pewnie tak. Może Simpson kontynuuje ten lukratywny proceder nawet teraz, po śmierci sir Eryka.

- Podzielam zdanie Teobalda - stwierdził Morosini. - Trzeba się dowiedzieć, u kogo zaopatrują się nasi spiskowcy.

- Może Sutton coś wie na ten temat. Mechanizm takiej sprawy jak ta musi być bardzo złożony i skomplikowany. W każdym razie jedno jest pewne - podsumował Adalbert - musisz powiedzieć wszystko Warrenowi!

- Wiem. Myślę o tym od rana, ale nie mam do tego prawa. Obiecałem Anielce, że nic nie powiem policji.

- Dobre sobie! A co zrobiłbyś z Władysławem, gdyby ci się udało zabrać go z willi?

- Mówi, że nie ma nic wspólnego z zabójstwem.

- Może to prawda. Ale musisz się zdecydować, komu chcesz wierzyć: jej czy jemu, i przede wszystkim, kogo chcesz uratować. Przecież Anielka musi sobie zdawać sprawę, że jeśli uda ci się złapać tego chłopaka, oddasz go w ręce policji.

- Pod warunkiem, że to właśnie ja go złapię, a nie policja.

- Aby nie mógł się domyślić, że został przez nią wydany? Tak, to subtelna różnica! - mruknął Adalbert. - Tylko że teraz, kiedy w sprawę zamieszana jest też księżna, wszystko zaszło za daleko! Pomyśl, że zachowując milczenie, możesz zostać uznany za wspólnika w sprawie dotyczącej handlu bronią. Wiesz, gdzie to cię może zaprowadzić. Kilkadziesiąt lat w Pentomdlle lub w Dartmoor, czy to by ci się spodobało?

Aldo zastanawiał się przez chwilę, a następnie postanowił zmienić temat rozmowy, aby jeszcze raz wszystko przemyśleć.

- No a ty? Czy ten wypad do Whitechapel przyniósł jakieś rezultaty?

- Nie zmieniaj tematu! To, co mam ci do powiedzenia, może poczekać do wieczora... Idziesz do komisarza, czy ja mam to zrobić?

- Nie - westchnął Aldo - zaraz tam pójdę. Muszę go odwiedzić osobiście, opiszę napastników. Mam jedynie nadzieję, że komisarz obieca, iż będzie działał dyskretnie i wezwie mnie, gdy uda mu się zatrzymać tego Polaka. Chyba może mi wyświadczyć taką przysługę. Sądzę, że ucieszy się z tego, o czym mu opowiem.

Ale takie podejście do sprawy było bardzo naiwne i nadzieje Morosiniego, kiedy znalazł się w Scotland Yardzie, runęły szybciej niż mury Jerycha na dźwięk trąb. Pterodaktył nie okazał zbyt wielkiej radości na widok księcia, a kiedy ten zaczął mu opowiadać o swojej nadmorskiej przygodzie, porzucił uprzejmą obojętność.

- Jak to! - wrzasnął. - Ma pan informacje tak wielkiej wagi i przychodzi z nimi dopiero teraz, kiedy zdążył już pan wszystko popsuć? Czy pan wie, że mogę pana zatrzymać za utrudnianie działań policji?

- A w czym to panu pomoże? - zapytał Aldo, nawet się nie oburzając. - Pragnę przypomnieć, że informacje te powierzyła mi w tajemnicy lady Ferrals, a ja obiecałem jej pojmać - czy tak się to mówi? - byłego kochanka, w taki sposób, aby się nie domyślił...

- .. .że go wydała i żeby nie ryzykowała zemsty ze strony jego towarzyszy anarchistów - wyrecytował Warren znużonym tonem. - Znam tę śpiewkę. A teraz pozbył się pan wszystkich skrupułów?

- Nie do końca, lecz sprawa wiąże się z handlem bronią i może wpłynąć na bezpieczeństwo państwa, a także dotyka osobistości blisko związanej z rodziną królewską, więc uznałem, że nie mam prawa dłużej milczeć.

- No to miałem szczęście!

Komisarz usiadł ponownie za biurkiem, wziął notes i odkręcił pióro.

- No to zaczynamy jeszcze raz od początku. Ze wszystkimi szczegółami!

- Nie wezwie pan sekretarki, by spisała moje zeznania?

- Musimy działać dyskretnie, czyż nie? - warknął Warren. - Więc spiszę wszystko osobiście, a potem zastanowię się, jak zachować ten idiotyczny sekret, który wymogła na panu ta młoda idiotka!

Aldo, który poczuł wielką ulgę, podjął opowieść, starając się być tak precyzyjnym, jak to tylko możliwe.

Przez dłuższy czas dał się słyszeć jedynie jego przytłumiony głos i skrzypienie pióra na papierze...

Kiedy już złożył zeznanie i Warren jeszcze raz odczytał protokół, Morosini zapytał po krótkim wahaniu:

- Czy zgodzi się pan wyświadczyć mi pewną łaskę?

- Co takiego?

- Proszę, żeby mnie pan powiadomił, kiedy będzie już wiadome, gdzie ukrywa się Wosiński, abym mógł pojmać go osobiście. Będzie pan mógł zabezpieczać tyły, ale chciałbym móc zakończyć to, co rozpocząłem w Eastbourne.

Okrągłe oczy pterodaktyla spoczęły na twarzy gościa.

- Teraz, kiedy wie, kim pan jest, byłaby to wielka nieostrożność. Nie omieszka strzelić do pana. Ma pan ochotę ryzykować życie?

- Bez najmniejszego wahania. Muszę spełnić misję, która została mi powierzona. Nawet za tę cenę. Od tej chwili jestem do pana dyspozycji.

Policjant nie odpowiedział, tylko spojrzał na siedzącego na wprost niego księcia. W końcu zakręcił pióro i rzucił je na stos papierów.

- Nigdy nie wątpiłem, że ma pan szlachetne serce i rozumiem pański dylemat. Mogę obiecać, że uczynię wszystko, aby pańska prośba mogła zostać spełniona, ale oczywiście pod warunkiem, że pozwalając panu działać, nie skażemy całej akcji na niepowodzenie. Naturalnie będzie pan musiał wykonywać dokładnie wszystkie polecenia, które wydam - dodał jeszcze z naciskiem.

- Ma pan na to moje słowo.

Ktoś zapukał do drzwi. Nie czekając na odpowiedź, inspektor Pointer wszedł do biura szefa, pochylił się do jego ucha i zaczął coś szeptać. Chodziło bez wątpienia o jakąś ważną informację, bo komisarz zmienił się na twarzy.

- Powrócimy do tego później. Zaraz skończę rozmowę z księciem - powiedział.

Pointer się wyprostował.

- Nie rozumiem, jak to się mogło stać, sir. Ochrona działała bez zarzutu, a jednak...

- Proszę dać mi jeszcze chwilę, Pointer! Wezwę pana wkrótce.

Inspektor odszedł. Morosini chciał pójść w jego ślady. Warren siedział bez ruchu, jakby wpadł w głęboką zadumę, a jego długie palce wykonywały na oparciu fotela ruchy imitujące grę na pianinie. Nagle powiedział:

- I tak nie będziemy mogli zachować tej sprawy długo w tajemnicy, więc chyba mogę panu powiedzieć: Yuan Chang powiesił się w więzieniu na sznurze splecionym z żółtego jedwabiu.

- Powiesił się? - spytał oniemiały Morosini. - Ale przecież mówił mi pan ostatnio, że i tak będziecie musieli go wkrótce wypuścić. To dlaczego się zabił?

Przecież nie groziła mu kara śmierci.

- A jednak sam ją sobie wymierzył. Lub nie...

- Co pan chce przez to powiedzieć? Czy nie zabił się z własnej woli?

- Powiedziałbym, że było to samobójstwo na wyraźne polecenie. Czy pan zna Chiny, książę?

- Nie. Znam ich sztukę, kulturę, ale nigdy tam nie byłem.

- Kulturę, powiada pan. Więc słyszał pan zapewne także o dawnych zwyczajach? W szczególności o tym, który określano mianem cennego upominku? Nie?... Zaraz panu wytłumaczę: kiedy cesarz nie był zadowolony z któregoś z poddanych wyższego szczebla lub dygnitarzy, a z powodu ich zasług nie chciał oddawać tych ludzi w ręce kata, przesyłał im coś, co nazywano cennym upominkiem. Był to sznur z żółtego jedwabiu - to barwy cesarskie - oraz jedwabny woreczek zawierający truciznę i sztylet. Oznaczało to, że obdarowany może wybrać rodzaj śmierci.

- A jeśli wybrałby życie?

- Niemożliwe! Wtedy następowała natychmiastowa egzekucja. Yuan Chang nie miał wyboru. Został mu przekazany sznur. Może włożyli go do miąższu chleba, trudno powiedzieć. Chang musiał wykonać polecenie... Każdy mandaryn zrobiłby tak na jego miejscu.

- Proszę poczekać! - zaprotestował Morosini. - Mówi pan, że posłuchał. Ale kogo? Cesarski obyczaj? Przecież w Chinach od paru lat trwa rewolucja. Teraz rządzi tam Sun Yat Sen i nie sądzę, aby bawił się we wskrzeszanie mandżurskich cesarzy!

- Jeśli chodzi o Chiny, to można tam się spodziewać wszystkiego: niemożliwego, niezrozumiałego, nieznanego, szaleńczego, ale przede wszystkim można znaleźć tradycję sięgającą tak głęboko w minione wieki, że pomimo zakazów i zmian pewne zwyczaje przetrwały do dziś. Kraj jest w stanie rewolucji, to prawda! Jednak młody cesarz Pu Yi, choć został usunięty, nadal mieszka w pałacu w Zakazanym Mieście. Można się więc domyślać, że ma jeszcze pewną liczbę wiernych poddanych. Yuan Chang musiał być jednym z nich. Mimo że od wielu lat mieszkał w Londynie, pochodzi przecież z Hongkongu, gdzie konspiracja kwitnie jak kwiaty w słońcu...

- Czy jego „samobójstwo" zmienia coś w pana poszukiwaniach, prócz faktu, że szanse na odzyskanie diamentu Harrisona zmalały?

Warren wziął ze stołu piękną fajkę, którą napełnił tytoniem, a następnie zapalił i zaciągnął się, co wydawało się go uspokajać.

- Oczywiście! - powiedział w końcu. - Oznacza to, że popełniliśmy błąd, sądząc, iż działał sam. Teraz muszę stwierdzić, że jego władza była pozorna, i że był tylko jedną z głów hydry, ulokowaną w Anglii. Owe hydry zwą się triadami. Aby osiągnąć zamierzony cel, ich członkowie nie wahają się przed żadną zbrodnią. Nie gardzą żadną działalnością: handlem kobietami, niewolnikami, dziećmi, a także bronią. Jeśli chce pan wiedzieć, to nawet żal mi tego Yuan Changa. Gdy żył, przynajmniej wiedzieliśmy, czego się trzymać. A teraz będziemy błądzić po omacku...

- A łady Mary? Czy ona też będzie błądziła po omacku?

- Tego nie wiem. Jeśli przyjmie do wiadomości, że diament wymknął się jej z rąk, może da za wygraną.

- Bardzo w to wątpię. Pomimo ujmuj ącego wyglądu j est jak buldog, któremu zabrano kość. Będzie chciała spełnić swoją zachciankę.

- W każdym razie będziemy ją mieć na oku i ucieszę się, jeśli któregoś dnia uda mi się postawić ją przed sądem - rzekł Warren tak zaciętym tonem, że Morosini poczuł na plecach gęsią skórkę.

- Traktuje pan to jak osobiste wyzwanie? - zapytał ze zdziwieniem.

- W tym przypadku tak! Jest winna śmierci George'a Harrisona, nawet jeśli nie strzelała osobiście. Gdyby nie jej chciwość, ten człowiek cieszyłby się nadal życiem.

Poważny ton Warrena dawał wyraźnie do zrozumienia, że inspektor wydał już wyrok skazujący, a Aldo również nie odczuwał najmniejszej ochoty, aby stanąć w obronie nowej hrabiny Killrenan. Tym bardziej że w chwilach zadumy często zadawał sobie pytanie, czy nie była również odpowiedzialna za śmierć sir Andrew. Dla kobiety mającej takie znajomości, wynajęcie w Port-Saidzie złodzieja-mordercy nie stanowiło z pewnością dużej trudności. A po nieudanej wizycie w antykwariacie Morosiniego planowała udać się w ślad za statkiem lorda Killrenana...

Zachował te przemyślenia dla siebie. Zresztą, czas był najwyższy udać się do domu. Wziął kapelusz i rękawiczki leżące na krześle.

- W tej sprawie całkowicie podzielam pana opinię i przyznaję, że bardzo panu współczuję. Można by rzec, że ludzie z wyższych sfer uwzięli się na pana - po lady Mary księżna Danvers...

- Ma pan rację, to duży problem. Chociaż, jak sądzę, ta druga jest zbyt głupia, żeby coś knuć. Chciałbym pana prosić o zachowanie w tajemnicy tego, co tu powiedziałem.

- Oczywiście. Chyba pan w to nie wątpi.

- Nie, ale trzeba uważać na tego dziennikarza z „Evening Mail", z którym nasz przyjaciel archeolog spotyka się tak często.

Aldo wybuchnął śmiechem.

- Musi pan wiedzieć, że Vidal-Pellicorne ma teraz wzrok skierowany na Dolinę Królów i odkrycia pana Cartera. Dzięki Bertramowi Cootesowi zdobywa najświeższe wiadomości. Księżna nie interesuje żadnego z nich.

- I niech tak zostanie!... Do zobaczenia wkrótce...

Stało się tak, jak w przysłowiu: o wilku mowa, a on tuż. Wracając do Chelsea, Aldo wpadł prosto w ramiona Bertrama, który zbiegał szybko po schodach, nucąc starą walijską pieśń. Rozpoznawszy Aida, zaczął przepraszać go z promiennym uśmiechem i chwyciwszy jego dłonie, uścisnął je z niespodziewaną serdecznością, a następnie pobiegł w rozwianym, zniszczonym płaszczu przeciwdeszczowym odsłaniającym nieforemne ubranie. Na pożegnanie krzyknął tylko:

- Zycie jest piękne! Nie może pan sobie nawet wyobrazić, jak życie może być czasem piękne!

Aldo nie usiłował nawet zgadnąć, czy cytuje Szekspira, czy może samego siebie. Zobaczywszy, jak dziennikarz znika w wieczornej mgle, książę udał się do salonu, gdzie zastał Vidal-Pellicorne'a. Na widok przyjaciela Adalbert podniósł wzrok znad kart.

- No i jak? Pterodaktyl cię nie pożarł?

- Usiłował, ale w końcu doszliśmy do porozumienia. Ale, ale, spotkałem wychodzącego stąd rozradowanego Bertrama. Co mu się przydarzyło? Jakiś spadek?

- Można tak powiedzieć. Ofiarowałem mu pięćdziesiąt książek tytułem gratyfikacji, podziękowania i zachęty do zachowania milczenia. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas...

- Pięćdziesiąt książek! Jesteś bardzo hojny.

- Wierz mi, jest ich wart! Dzięki niemu udało mi się wpaść na nowy ślad Róży Yorku. I to o wiele nam bliższy, bo kończy się w pierwszych latach naszego stulecia.

- Ten ślad też się kończy? Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. No, ale powiedz, nie wyjawiłeś czasem temu dziennikarzowi, że kamień ukradziony u Harrisona był fałszywy?

- Za kogo ty mnie masz? Nadal wierzy w wersję oficjalną, ale ponieważ nie ma teraz za bardzo o czym pisać, bo wpadają mu w ręce tylko jakieś błahe tematy, postanowił zebrać materiały i może skrobnie książkę o historii tajemniczych kamieni, a wszystko, oczywiście, miałoby się kręcić wokół Róży Yorku. Przyszedł więc, aby mnie wypytać, czego się dowiedziałem w trakcie mojego długiego żywota archeologa, o dziwnych kamieniach, które pojawiały się znienacka, w różnych, nieoczekiwanych miejscach. Jego pomysł nie jest głupi, więc zapytałem, jak na niego wpadł. Wtedy opowiedział mi o swym znajomym noszącym nazwisko Levi, żydowskim krawcu z Whitechapel, u którego szyje sobie ubrania.

Na wspomnienie bezkształtnego przyodziewku dziennikarza, Aldo nie mógł się powstrzymać i wybuchnął śmiechem.

- Bertram Cootes szyje sobie ubrania u krawca? Przysiągłbym, że je kupuje w jakiejś szmaciarni.

Vidal-Pellicorne obrzucił przyjaciela surowym spojrzeniem.

- Człowiek tak elegancki jak ty powinien być bardziej wyrozumiały dla innych. Bertram radzi sobie, jak może. Natomiast ta historia, którą mi opowiedzieli, on i jego krawiec, wcale nie skłania do śmiechu. Bez wątpienia jest ekscytująca, ale i przerażająca.

- Chyba trochę przesadzasz! Przerażające historie zdarzały się w Whitechapel jakieś czterdzieści lat temu, za czasów Kuby Rozpruwacza...

Niebieskie oczy Adalberta nagle spoważniały. Spojrzał na przyjaciela, podczas gdy jego ręce przesuwały karty leżące na stole.

- Będziesz zaskoczony, podobnie jak ja byłem, ale ten słynny diament, ten królewski kamień, którego dotykało tylu słynnych ludzi, trafił w końcu do krwawych rynsztoków, gdzie monstrum bez twarzy wrzucało swoje ofiary.

Jestem tego pewien!

- Czy ty czasem nie bredzisz?

- Nie. Ale osądź sam. Wczoraj wieczorem nakłoniłem Bertrama, aby zabrał mnie do Whitechapel, obiecując mu szczodrą gratyfikację, jeśli przekona znajomego, by podzielił się ze mną swoimi wspomnieniami na temat „żydowskiego kamienia".

- Żydowski kamień? I to miałby być...

- Posłuchaj uważnie! 29 września 1888 roku, około pierwszej nad ranem, kurier polskiego pochodzenia, a może też żydowskiego, nie jestem pewien, wsiadł do bryczki na dziedzińcu klubu szkoleniowego dla pracowników zagranicznych, który znajdował się przy Berner Street. Nagle jego koń uskoczył w bok, a światło latarni oświetliło ziemię, na której kurier dostrzegł ciało kobiety z podciętym gardłem. W tej samej chwili, w ciemnościach dziedzińca ujrzał jakąś uciekającą postać. Sparaliżowany strachem chciał krzyknąć, ale nie udało mu się wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Ukląkł więc przy zwłokach kobiety, które były jeszcze ciepłe. To wtedy właśnie dostrzegł obok jej dłoni jakiś połyskujący przedmiot, coś jakby kamień pobrudzony błotem. Zabrał go, włożył do kieszeni i w końcu udało mu się wezwać pomoc. Po kilku sekundach nadbiegły osoby, które były jeszcze w klubie, a po chwili pojawiła się policja. Poinformowano kuriera, na wpół żywego ze strachu, że ta zbrodnia była trzecią z kolei popełnioną przez Kubę Rozpruwacza. Ofiara nie miała rozprutego brzucha, bo pojawienie się bryczki wystraszyło mordercę, który rzucił się do ucieczki. Kolejna zabita nazywała się Elżbieta Stride. Była to czterdziestoletnia wdowa, która zajęła się prostytucją po aresztowaniu męża. Ten w więzieniu wyzionął ducha. Wcześniej kobieta prowadziła zwyczajne życie... Ale nie mówmy o niej! Powróciwszy do domu po krótkim pobycie na posterunku policji, kurier przypomniał sobie o znalezisku, wyciągnął je z kieszeni i postanowił oczyścić. Chociaż nigdy wcześniej nie widział ani polerowanego, ani szlifowanego diamentu, a jego wykształcenie było zaledwie podstawowe, zrozumiał, że ten kamień różni się od innych. Wpadł na pomysł, aby odnieść go na policję, ale ponieważ nie zrobił tego od razu, obawiał się konsekwencji i dlatego też postanowił przedstawić ten problem sąsiadowi, rabinowi Elifasowi Leviemu, którego traktował jak członka rodziny. Był to człowiek pobożny, mądry i ostrożny, więc kurier mógł mu całkowicie zaufać. Rabin od razu pochwalił swego gościa za to, że ten zwrócił się właśnie do niego. Ponieważ kurier popełnił nieostrożność, zabierając coś z miejsca zbrodni i nie zgłaszając tego policji, lepiej było zachować ten fakt w tajemnicy. Od czasu, kiedy Whitechapel nawiedził koszmar, policja często działała brutalnie i bez zastanowienia. Tylko dlatego, że zbiorowa wyobraźnia ludzi z dzielnicy, przy okazji jednej z wcześniejszych zbrodni, rzekomo dostrzegła niewyraźną sylwetkę człowieka w skórzanym fartuchu, zatrzymany został pewien nieszczęśnik polsko-żydowskiego pochodzenia, Jan Pizer, z zawodu szewc, a jego bliscy o mało nie stali się ofiarami pogromu. Na szczęście miał alibi i został wypuszczony. Ełifas Levi, który czuł pismo nosem, nie chciał, aby historia się powtórzyła. Milczenie było więc najlepszym rozwiązaniem, ale, żeby sąsiad nie czuł się pokrzywdzony, zaproponował mu, że weźmie kamień do zbadania, a w zamian dali mu trochę pieniędzy.

Zostawszy sam, rabin dokładnie kamień obejrzał. Od zawsze interesował się mineralogią i miał odpowiedni do badań sprzęt, wśród którego znajdowała się lupa. Bardzo szybko dostrzegł maleńką gwiazdę Dawida na płaskiej powierzchni kaboszonu. Od tej chwili wiedział, że trzyma w ręku święty przedmiot, tym bardziej że znał legendę o zaginionym pektorale. Traktował go jak najcenniejszy skarb, nie troszcząc się wcale o jego wartość handlową, gdyż był przekonany, że pochodzi z dawnych wieków. Będąc jednak ostrożnym, zamknął kamień w solidnej skrzynce, nie mówiąc o nim nikomu, tylko dwóm synom, kiedy osiągnęli wiek, gdy mogli to wszystko zrozumieć. Jednym z nich jest ten krawiec, Ebenezer...

- Cudownie! - krzyknął entuzjastycznie Morosini. - Musimy tylko przekonać tego poczciwca, aby nam kamień sprzedał. Przyznaję, to może być trudne, ale jeśli powiemy mu, że pektorał nadal istnieje i że brak w nim kilku elementów... - Może dasz mi skończyć? - mruknął archeolog. - Gdyby diament był nadal w Whitechapel, zacząłbym od tego. Ale już go tam nie ma. Jakieś dziesięć lat temu rabin i jeden z jego synów zostali zamordowani pewnej ciemnej zimowej nocy. A skrzynka zniknęła...

- O nie! - jęknął zrozpaczony Aldo. - Zaczynam wierzyć, że nigdy nie uda się nam odnaleźć tego piekielnego diamentu! Jest w rękach szatana!

- Ja też mam takie wrażenie. Cóż mam ci jeszcze powiedzieć? Jeśli uda się go nam odnaleźć, oddamy go Szymonowi, aby umieścił kamień w pektorale. Ten diament wywołuje we mnie niesmak i strach: jest na nim zbyt wiele krwi!

- Ale nie rozumiem, w jaki sposób znalazł się w rękach takiej trzeciorzędnej prostytutki.

- Skąd mogę wiedzieć? Jej mąż był złodziejem. Może go ukradł?

- Posiadając taki skarb, Elżbieta Stride wolała rynsztok od wygodnego życia? Mogła go przecież sprzedać.

- To nie takie proste! Pewnie domyślała się, że jej mąż nie znalazł go, przechadzając się po Hyde Parku. Poza tym ten stary polerowany diament nie ma w sobie nic uwodzicielskiego. Zapewne nie znała jego wartości i może traktowała go jedynie jak pamiątkę, którą nosiła przy sobie. Morderca zdążył podciąć jej gardło i rozerwać sukienkę. Kamień wypadł, ot i wszystko.

- To pewne, że najprostsze wyjaśnienia są często najlepsze - westchnął Aldo. - Ale można przecież pomarzyć. A jeśli Rozpruwacz szukał właśnie tego klejnotu?

- To już nie marzenie, to delirium! - stwierdził Adalbert, wzruszając ramionami.

- Nie wiem, czy słyszałeś, że tym zbrodniarzem okazał się książę Clarence, wnuk królowej Wiktorii, zmarły podobno w roku 1892, ale plotki mówią, że nadal żyje zamknięty w domu dla obłąkanych, w którym leczą go z syfilisu.

- Skąd masz takie wiadomości?

- Lord Killrenan opowiedział kiedyś o tym mojej matce. On w to święcie wierzył. Wydawało mu się dziwne, że najpierw chciano tymi zbrodniami obciążyć Żydów, a potem sprawa nagle ucichła i zaprzestano poszukiwań.

Wszedł Teobald, aby poinformować, że podano do stołu.

Morosini milczał przez cały czas, gdy jedli zupę z homara, ale kiedy tylko wyczyścił talerz do dna, powrócił do sprawy morderstw z Whitechapel.

- Krawiec Bertrama nie ma żadnych podejrzeń, kto mógł być mordercą jego ojca i brata?

- Być może, ale kiedy zadałem mu to pytanie, zamknął się w sobie jak ostryga w muszli. Wydaje mi się, że czegoś się boi.

- Ale czego?

- Policji. Kiedy odkryto ciała mężczyzn, nie odważył się wysunąć żadnych oskarżeń. Musiałby wtedy powiedzieć o „żydowskim kamieniu" i mógłby zostać oskarżony o paserstwo lub kradzież. Policja, z jaką my mamy do czynienia, ci dzielni ludzie ze Scotland Yardu, nie ma nic wspólnego z policjantami, którzy działają w ubogich dzielnicach, tam, gdzie cudzoziemcy, a Żydzi w szczególności, stanowią większość.

- Wosiński pewnie już czmychnął z Eastbourne, więc musi ukrywać się gdzie indziej.

- Jeśli czeka na statek, to jest gdzieś na wybrzeżu. Po co miałby się pakować w to bagno w Whitechapel?

- Twoje słowa, bracie, są pełne mądrości - oświadczył Morosini. - Ale chętnie bym tam poszedł, żeby się trochę rozejrzeć. Czy trafiłbyś do tego krawca, Ebenezera Ixviego?

- Oczywiście, że tak, ale czy ty czasem zbyt nie kombinujesz?

- W żadnym wypadku. Do kamienia mogą prowadzić różne tropy. Jeśli się zgadzasz, udamy się tam jutro, bo dziś wieczór...

Zapomniawszy o dobrych obyczajach, Aldo ziewnął. Od wydarzeń na skalistym wybrzeżu Beachy Head minęło już sporo czasu, a i z wyjątkiem dwóch krótkich godzin w pociągu książę od ostatniego wieczoru nie zmrużył oka. Zaczął więc odczuwać ciężar zmęczenia.

- Zdecydowanie się starzeję! - stwierdził. - Przed wojną mogłem nie spać przez trzy noce z rzędu, a byłem świeży jak poranek. Trzeba się nad tym zastanowić, zanim się okaże zainteresowanie dwudziestoletniej dziewczynie...

- No ale przecież, jak na razie, marsz weselny ci nie grozi. Wyśpij się dobrze i nie zawracaj już sobie tym głowy! - powiedział Adalbert z szyderczym półuśmieszkiem. - Pójdziemy tam jutro w ciągu dnia, będzie to wyglądało bardziej naturalnie. * * *

Pogoda nie miała żadnego wpływu na działalność handlową w Whitechapel. Taksówka wioząca obu mężczyzn ostrożnie torowała sobie drogę wśród tłumu zalewającego ulicę, zastawioną przez stragany i przenośne półki przylegające do sklepików. Żydowscy kupcy z podwiniętymi rękawami przekrzykiwali się jeden przez drugiego, zachwalając towary. Sprzedawali wszystko, co się dało: lichą pościel, używane ubrania, obuwie, kapelusze, czapki, fantazyjne kamizelki i tkaniny. Kobiety przystrojone w męskie czapki i otulone dziurawymi szalami targowały się w języku jidysz, przerywając jedynie po to, by przywołać do porządku czarne od brudu dzieci.

Pracownia krawca znajdowała się na wprost małej synagogi, ale taksówkarz nie zatrzymał się przed nią. Adalbert pokazał mu miejsce oddalone o jakieś sto metrów. Zapłaciwszy za pół kursu, polecił szoferowi, aby na nich czekał, i obiecał solidny napiwek.

Kiedy mężczyźni podeszli pod pracownię, stwierdzili, że jest zamknięta na kłódkę, a za przeszkloną witryną nie można było dostrzec żadnego znaku życia. Podobnie było na piętrze, gdzie krawiec miał mieszkanie.

- Dokąd mógł pójść? - mruknął Vidal-Pellicorne. Wkrótce pojawiła się kobieta potężnej postury, powracająca z targu z ciężkim koszem pełnym porów i kapusty.

- Czekacie panowie na krawca? - zapytała z szerokim uśmiechem.

- Tak - odpowiedział Aldo. - Ktoś nam go polecił. Kobieta oceniła wzrokiem odzienie mężczyzn.

- Nie wiem, czy jego ubrania przypadną panom do gustu - stwierdziła - ale sami musicie to ocenić. No, ale dzisiaj nie macie na co czekać, bo Ebenezera Leviego nie ma. Jestem jego sąsiadką i widziałam, jak rano wychodził.

- Skoro jest pani jego sąsiadką, to nic pani nie powiedział?

- Nic a nic. Nie jest zbyt gadatliwy. Dawniej sprzątałam u niego, ale pokłóciliśmy się, więc teraz radzi sobie sam.

- A dokąd mógł się udać?

- Nie wiem. Rzadko opuszcza to miejsce. . - Może ma jakiś wiejski domek? Kobieta omal się nie zakrztusiła ze śmiechu.

- Sądzicie panowie, że mieszkańcy Whitechapel mają na coś takiego pieniądze? Nie, nic więcej nie potrafię powiedzieć. Aha, wyglądał, jakby się spieszył.

- No to wrócimy za parę dni - westchnął Morosini, wyciągając kilka drobnych z kieszeni i podając kobiecie, która przyjęła je z wdzięcznością.

- Powinien wkrótce wrócić - dodała jeszcze. - Jeśli zostawicie mi panowie adres, to was zawiadomię, jak tylko się pojawi.

- Nie ma takiej potrzeby. Pojawimy się tutaj za jakiś czas. Pożegnawszy się z kobietą, wrócili do czekającej na nich taksówki.

- To dziwne - stwierdził Vidal-Pellicorne. - Wygląda na to, że nasz człowiek się czegoś wystraszył.

- Tak, to mi wygląda na ucieczkę. A wtedy, gdy się z nim widziałeś, opowiedział ci historię kamienia żydowskiego bez żadnych oporów?

- Tak. Wyglądał nawet na zadowolonego, że może się nią podzielić. Trochę jak dziecko, które zna piękną legendę i chce ją komuś powtórzyć.

- Piękną legendę z podwójnym morderstwem w tle?

- Ach, wiesz, Żydzi są przyzwyczajeni do spadających na nich nieszczęść. Wydawał się trochę zaniepokojony, kiedy próbowałem go przycisnąć do muru, aby się dowiedzieć, czy kogoś podejrzewa...

- To wydaje mi się dziwne! Sprawa sprzed dziesięciu lat! W tej sytuacji, po co opowiadał to wszystko Bertramowi Cootesowi?

- Nie tarza się w złocie, więc trochę pieniędzy pewnie mu się przydało. Co teraz robimy?

- Może Scotland Yard pomógłby nam w poszukiwaniu krawca? - zaproponował Aldo.

- Ten biedny człowiek miał już wystarczająco dużo kłopotów, a i Warren ma teraz wiele spraw na barkach: fałszywy diament i sprawę Ferralsa. Musimy uzbroić się w cierpliwość, może w końcu Ebenezer wróci.

Taksówka ruszyła w drogę powrotną przez zatłoczone ulice, co zmuszało kierowcę do bardzo powolnej jazdy. W pewnej chwili Aldo chwycił przyjaciela za ramię.

- Popatrz na tych dwóch mężczyzn, którzy stoją przed sklepem z towarami kolonialnymi.

- Tego w czarnym płaszczu i drugiego w szarym i czapce naciągniętej na uszy?

- Tak, spójrz na ten szary płaszcz. Przecież go znasz. Kłótnia między dwoma handlarzami spowodowała, że samochód musiał się zatrzymać, co pozwoliło Adalbertowi przyjrzeć się uważnie mężczyznom zatopionym w ożywionej rozmowie.

- Można by rzec, że to twój stary przyjaciel, hrabia Solmański. Ale ten drugi...

- Też go już widziałem niedawno, to proboszcz z polskiego kościoła w Shadwell. Zastanawiam się, co robią w tej dzielnicy. Co powiesz na to, abyśmy trochę rozprostowali nogi?

Aldo chciał zapłacić za taksówkę, ale Adalbert powstrzymał go ruchem dłoni. Solmański i jego towarzysz skierowali się w stronę samochodu zaparkowanego w bocznej uliczce. Wsiedli do niego i ruszyli. Również i taksówka mogła jechać dalej, bo handlarze zakończyli kłótnię i przestali blokować ulicę.

- Proszę podążać w ślad za tym samochodem, ale tak, aby nas nie zauważono - polecił archeolog.

Ale śledzenie samochodu nie przyniosło spodziewanych efektów: Polak odwiózł swego rodaka do kościoła, a następnie udał się do hotelu Claridge.

Aldo i Adalbert wrócili do domu i postanowili spróbować dowiedzieć się czegoś więcej na temat aktywności ojca Anielki.

W domu czekała na nich nieprzyjemna niespodzianka: w kilku krótkich słowach komisarz Warren poinformował ich, że proces lady Ferrals został wyznaczony na poniedziałek dziesiątego grudnia i że pojawiły się nowe dowody obciążające młodą kobietę.

Rozdział jedenasty Proces

Proces Anielki rozpoczął się w piękny słoneczny dzień. Aldo i Adalbert zdecydowali się przejść brzegiem Tamizy do miejsca, gdzie miał się rozegrać dramat: Głównego Trybunału do Spraw Kryminalnych, bardziej znanego pod nazwą Old Bailey. Chcieli wykorzystać tę wyjątkową chwilę ładnej pogody, zanim zanurzą się w czeluściach sprawy, która wyglądała coraz gorzej.

Pomimo dokładnych poszukiwań policji nie udało się schwytać Władysława Wosińskiego, który w chwili obecnej prawdopodobnie już opuścił Anglię. Obaj przyjaciele śledzili zarówno hrabiego Solmańskiego, jak i polskiego księdza, ale nie dało to żadnych efektów: proboszcz prowadził surowe i bardzo uregulowane życie, zaś ojciec oskarżonej spędzał czas głównie w kilku kościołach katolickich w Londynie, gdzie modlił się godzinami i wydawał majątek na świece. Ale nigdy więcej nie powrócił do Shadwell. Był też w więzieniu, w polskiej ambasadzie, u księżnej Danvers i oczywiście u sir Desmonda. Zawsze ubrany na czarno, wyglądał na zrozpaczonego ojca.

Pogoda była wspaniała: chłodny wiatr przeganiał białe obłoki na błękitnym niebie, a mewy krążyły wokół Tempie Garden. Taki widok radował serce, ale przyszedł moment, kiedy należało zwrócić wzrok w innym kierunku.

Old Bailey był olbrzymim budynkiem pochodzącym z początku wieku, który z powodu wieży i kopuły przypominał trochę katedrę Świętego Pawła. Z tą różnicą, że na kopule Trybunału królował olbrzymi posąg Sprawiedliwości. Aldo zmierzył go nieufnym spojrzeniem: sądy brytyjskie ze swoim przestarzałym aparatem nie wydawały mu się godne zaufania.

Wnętrze budynku nie było bardziej zachęcające. Wysokie okna, za którymi błękit nieba zachęcał do uśmiechu, oświetlały dużą salę wyłożoną ciemnymi boazeriami, której punktem kulminacyjnym był fotel sędziego umieszczony pod płaskorzeźbą przedstawiającą miecz sprawiedliwości przebijający godło Anglii. Miał tu zasiąść sędzia, sir Edward Collins, nadzorujący walkę oskarżycieli z obrońcami.

Zwyczaje i obyczaj e brytyjskiego systemu sądowego różniły się bardzo od kontynentalnych. W Wielkiej Brytanii proces nie miał charakteru dochodzenia, którego celem było wyjaśnienie, co się wydarzyło, i gdzie sędzia był kimś w rodzaju inkwizytora, a rola adwokata pozostawała dość ograniczona. Tutaj proces stawał się konfrontacją, rodzajem meczu między adwokatem Korony będącym przedstawicielem prokuratury, i obroną, w którym sędzia miał być niepodzielnym i niewzruszonym arbitrem. Problem nie polegał na tym, żeby się dowiedzieć, czy oskarżony jest rzeczywiście winny, tylko by adwokat potrafił udowodnić, że tak nie jest. Obrońca musiał okazać się bardziej przekonujący w oczach dwunastu przysięgłych. Również podział miejsc na sali znacznie się różnił od europejskiego: na wprost sędziego znajdowała się swego rodzaju kabina dla oskarżonego, do której wchodziło się schodkami wiodącymi z podziemia. Na prawo, prostopadle do niej siedzieli w kilku rzędach adwokaci w czarnych togach i małych białych perukach umieszczonych na czubkach głów. Oskarżenie i obrona zajmowali miejsca w pierwszym rzędzie, a jej przedstawiciele musieli wstać, kiedy chcieli coś powiedzieć. Z drugiej strony sali, na tej samej wysokości, gdzie stało coś w rodzaju mównicy, do której podchodzili świadkowie, zasiadała ława przysięgłych, której w czasie obrad nie towarzyszył żaden sędzia. Jej członkowie musieli orzekać o winie lub niewinności zgodnie z sumieniem. Publiczność mogła zajmować miejsca na górnych galeriach, natomiast świadkowie oraz znajomi obu stron siadali za oskarżonym.

Ponieważ w tym przypadku nie chodziło o zwykły proces, lecz sprawę, która interesowała wyższe sfery, publiczność była wpuszczana jedynie na podstawie biletów wydawanych przez „szeryfów" odpowiedzialnych za porządek.

Aldo i Adalbert dostrzegli ze zdziwieniem Bertrama Cootesa siedzącego w ławach dla prasy, tym razem schludnie ubranego i z wyrazem triumfu na twarzy.

Lord Desmond Killrenan uprzedził Morosiniego, że prawdopodobnie zostanie wezwany przez niego na świadka, dlatego też usiadł wraz z Adalbertem w miejscu dla uprzywilejowanych, w pobliżu księżnej Danvers, która w dniu dzisiejszym miała na głowie toczek z tiulu i czarnego aksamitu przypominający nieco bocianie gniazdo, co z pewnością przeszkadzało osobom siedzącym z tyłu. Na widok obu mężczyzn księżna poczuła ulgę.

- Trwoga ściska mi gardło - zwierzyła się Morosiniemu - ale czuję się trochę pewniej, wiedząc, że jesteście obok mnie. Składanie zeznań to okropne doświadczenie...

- Nie powinna się pani tak denerwować, sędzia i adwokaci będą się odnosić do pani z szacunkiem. Przecież lord Desmond jest pani przyjacielem...

- Niewątpliwie, ale sir John Dixon, adwokat Korony, nie lubi mnie. Nie podobała mu się moja przyjaźń z tym biednym Erykiem. Wiem, że nasze sądy zobowiązują adwokatów do uprzejmości, a nawet kurtuazji, ale znam takich przedstawicieli prawa, którzy pod płaszczykiem pozornych grzeczności potrafią ukryć bardzo nieprzyjemne aluzje!

- Proszę się nie obawiać! Jestem pewien, że wszystko dobrze pójdzie.

- Niech Bóg pana wysłucha! Sądzi pan, że sir Desmond powoła Anielkę na świadka?

To również było częścią specyfiki angielskiego wymiaru sprawiedliwości: oskarżony mógł być przesłuchany jako świadek, co pozwalało obrońcy zadać kilka pytań. Taki rodzaj przesłuchania, w zależności od przypadku, mógł się okazać zbawienny lub katastrofalny dla oskarżonego.

- Mam nadzieję! - szepnął Morosini, myśląc o młodości i urodzie Anielki. - Jeśli ława przysięgłych okazałaby się wrażliwa i wyrozumiała, takie przesłuchanie mogłoby nastawić ją do Anielki pozytywnie.

Wejście sędziego poderwało wszystkich na nogi. Przyodziany w purpurę i gronostaje sir Edward Collins, którego pociągłą twarz okalała siedemnastowieczna peruka przypominająca kędzierzawy szal, wkroczył do sali, gdzie panowała nabożna cisza, i skierował swe kroki do fotela stojącego na podwyższeniu. Gdy tylko się w nim usadowił, jeden z prawników ogłosił rozpoczęcie procesu noszącego nazwę „Król przeciw iady Ferrals".

Można by rzec, że ta przedziwna formuła nawiązywała do formuły pojedynku, z tym tylko wyjątkiem, że jeden z adwersarzy nie stawiał się osobiście. Natychmiast po tym dało się słyszeć:

- Wprowadzić oskarżoną!

Wszystkie głowy się podniosły, a siedząca na galerii publiczność wychylała się, aby lepiej widzieć wprowadzaną. Aldo poczuł, jak ściska mu się serce z obawy, że za dwa lub trzy dni sędzia może przyodziać czarną togę, jak to nakazywał zwyczaj, kiedy miał ogłosić karę śmierci.

Kiedy Anielka w otoczeniu dwóch strażniczek wyłoniła się z cienia, wchodząc po schodach, i stanęła w świetle przenikającym przez wysokie okna, po sali przeszedł szmer, a sir Edward poprawił binokle na nosie, żeby lepiej się jej przyjrzeć. Nigdy, nawet w dniu okazałego ślubu, młoda Polka nie była równie czarująca, delikatna i wzruszająca, jak w tym kostiumie z czarnej krepy, bez żadnych innych ozdób, oprócz lśniących włosów i blasku świeżej cery, które upodabniały jej wiotką postać do czarnej łodygi kwiatu...

- Jaka szkoda - mruknęła księżna. - Skończyła zaledwie dwadzieścia lat i niech pan patrzy, gdzie się teraz znalazła...

Aldo nie odpowiedział. Adwokat Korony zaczął czytać akt oskarżenia.

- Anielo Mario Jadwigo Ferrals, jest pani oskarżona o zamordowanie małżonka, sir Eryka Ferralsa, wieczorem w dniu 15 września 1922 roku. Czy przyznaje się pani do winy?

- Nie, nie przyznaję się do winy.

Głos młodej kobiety, spokojny, wyraźny i stanowczy, doskonale harmonizował z jej pełnym skromności i godności zachowaniem. Patrzyła oskarżycielowi prosto w oczy nie w sposób zuchwały, lecz z pewnością, która musiała mu się spodobać, gdyż cień uśmiechu pojawił się na jego wargach.

Trudno byłoby sobie wyobrazić osoby bardziej różniące się od siebie jak sir John Dixon i sir Desmond Killrenan. Jeden wysoki i szczupły z toporną twarzą, jakby wyciosaną nożem ogrodniczym, którą ożywiało bystre spojrzenie brązowych oczu, drugi - przysadzisty i sprawiający wrażenie bardzo silnego. W mało twarzowej peruce przypominał buldoga, ale patrząc na jego wyblakłe, szare, lecz twarde jak granit spojrzenie, czuło się, że kiedy wbił kły w przeciwnika, trudno było się z nich uwolnić. W chwili obecnej głos należał do pierwszego z mężczyzn.

Sir John Dixon przedstawił sprawę, opisując w skrócie stosunki panujące między zmarłym a jego młodą żoną od początku małżeństwa, kładąc nacisk na dużą różnicę wieku, która nie wpłynęła korzystnie na rozwój uczuć u dziewiętnastoletniej dziewczyny. Natychmiast zabrał głos sir Desmond.

- Mój szanowny kolega posiada takie doświadczenie, że powinien wiedzieć, iż w małżeństwie duża różnica wieku nie stanowi żadnej przeszkody do rozkwitu miłości. Osobowość sir Eryka Ferralsa... ośmielam się powiedzieć: jego urok, mogły oczarować młodą kobietę.

- Wkrótce zapytamy lady Ferrals o charakter jej uczuć względem małżonka. W tej chwili chciałbym powrócić do tego wieczoru, kiedy rozegrał się dramat, gdy po wypiciu whisky z wodą mineralną, w której rozpuścił proszek przeciw migrenie podany mu przez żonę, sir Eryk zmarł po kilku sekundach...

Krótko opisał ten ostatni wieczór, nie wchodząc w szczegóły, i aby uzupełnić informacje, poprosił „Jej Wysokość, księżnę Danvers" o zajęcie miejsca dla świadków.

- Mój Boże - jęknęła księżna. - To już moja kolej? Nie był to, niestety, udany występ. Lady Danvers, która zajęła miejsce dla świadków z całym swoim majestatem, zrobiła duże wrażenie na publiczności, zastanawiającej się przez chwilę, czy oto nie pojawiła się w sądzie sama królowa Maria, ale później było już tylko gorzej. Zdenerwowana i bliska łez szlachetna dama z dużym trudem odczytała formułę przysięgi.

- Wasza Wysokość, proszę się uspokoić - rzekł sędzia. - Rozumiem bardzo dobrze pani zdenerwowanie z powodu konieczności złożenia zeznań, więc może będzie lepiej nie niepokoić pani teraz. Chyba - dodał, spoglądając surowo w stronę adwokata Korony - będziemy musieli przenieść to przesłuchanie na później, kiedy Jej Wysokość poczuje się lepiej...

Wdzięczność nieszczęsnej była wzruszająca.

- Och, dziękuję, milordzie! - wykrzyknęła, wycierając oczy poprzez siatkę woalki, podczas gdy sir John skłonił się jej w milczeniu, co obrońca przyjął z sardonicznym półuśmiechem oznaczającym satysfakcję. Jego przeciwnik chciał zagrać na wyobraźni ławy przysięgłych, powołując na świadka tak wielką damę, ale ponieważ pomysł okazał się wielkim niewypałem, bardzo to adwokata ucieszyło. W tej sytuacji wejście inspektora Pointera, który zaczął składać pierwsze wyjaśnienia, przyjął pogodnie.

Jako człowiek przywykły do tego typu spraw, inspektor złożył krótkie i precyzyjne zeznanie na temat tego, co zastał nocą piętnastego września, kiedy przybył do rezydencji Ferralsów: wystraszony personel, łzy obu dam i gniew sekretarza, który nie wahał się oskarżyć o zbrodnię żonę chlebodawcy. Ponieważ przedstawił coś w rodzaju raportu, sir Desmond nie uznał za konieczne, aby go przesłuchać. Ostrzył sobie zęby na następnego świadka, którego właśnie wzywał sir John Dixon. Był nim John Sutton.

W czarnym garniturze rozjaśnionym jedynie białą koszulą, sekretarz wydawał się wyższy i szczuplejszy niż w rzeczywistości. Strój podkreślał jego żałobę, która Morosiniemu wydała się zbyt ostentacyjna. Pod wybrylantynowanymi włosami kryła się blada twarz.

- Jeśli chciał wyglądać jak posąg Komandora, to mu się udało - szepnął Vidal-Pellicorne. - Już bardziej ponuro chybaby nie mógł!

- Przyszedł tutaj, aby żądać głowy Anielki, więc chyba nie wyobrażałeś sobie, że będzie uśmiechnięty...

Morosini przerwał. Z Biblią w ręku Sutton, nie patrząc na tekst, składał przysięgę z oczyma utkwionymi przed siebie: musiał znać jej słowa na pamięć.

- Przysięgam na Boga Wszechmogącego, że złożę dokładne zeznanie i że powiem prawdę, tylko prawdę i całą prawdę...

Dał się słyszeć spokojny głos sir Johna Dixona:

- Pan John Thomas Sutton, urodzony w Exeter dnia 17 maja 1899 roku. Od trzech lat pełni pan obowiązki prywatnego sekretarza sir Eryka Ferralsa.

- W rzeczy samej.

- Wieczorem, w dniu jego śmierci znajdował się pan w gabinecie w towarzystwie chlebodawcy, jego małżonki i Jej Wysokości, księżnej Danvers. Z jakiej okazji było to spotkanie?

- Z żadnej szczególnej okazji. Chodziło jedynie o napicie się czegoś przed kolacją. Sir Eryk prosił, abym zarezerwował mu stolik w Trocadero. Bardzo lubił kuchnię i atmosferę tej restauracji i często tam jadał posiłki wraz z lady Ferrals. Czasem zapraszał również Jej Wysokość.

- A pan? Nigdy mu pan nie towarzyszył?

- Ależ tak, lecz wolałem iść z nim, gdy szedł sam lub w jakimś męskim towarzystwie.

- Dlaczego?

- Lady Ferrals nie darzyła mnie sympatią, a ja również nie przepadałem za nią. Sir Eryk o tym wiedział.

- Wiedział o tym... a jednak nie miał zamiaru wymówić panu pracy?

- Dlaczego miałby to robić? Znałem go wcześniej, jeszcze przed jego ślubem z hrabianką Solmańską. Byliśmy w dobrych stosunkach, a on bardzo cenił sobie moją pracę. Sądzę, iż mogę twierdzić, że mi ufał.

- Nie wątpię w to ani przez chwilę. Ale czy niechęć między panem i jego małżonką nie przeszkadzała mu?

- Czasami nawet wydawało mi się, że go to bawi. „Mój mały Johnie, jesteś po prostu zazdrosny - zwykł niekiedy mówić - ale z czasem to minie".

- A czy to była prawda?

- Czy byłem zazdrosny? Tak, proszę pana. Zawsze uważałem, że popełnił błąd, żeniąc się z nią, bo to mu przeszkadzało. Nawet w interesach. Mózg sir Eryka nie był już precyzyjnie działającą maszyną, którą podziwiali wszyscy jego konkurenci. Zaczął też więcej pić.

- I to pana niepokoiło?

- Przyznaję, że trochę tak. Byłem i nadal jestem bardzo przywiązany do sir Eryka, bo wiele mu zawdzięczam.

- I to z tego powodu, kiedy tylko Scotland Yard pojawił się na miejscu zbrodni, nie zawahał się pan rzucić oskarżenia na lady Ferrals?

- Po części tak, ale nie jest to jedyny powód. Kilka tygodni wcześniej lady Ferrals przekonała męża, aby zatrudnili jako służącego jednego z jej rodaków.

- Miał być lokajem?

- Nie, zwykłym służącym. Było takich czterech. Podawali do stołu i wykonywali inne prace domowe.

- I on się panu nie spodobał?

- Na początku nie było żadnego powodu: wykonywał pracę sumiennie i dyskretnie. Jego zachowanie było bez zarzutu i doskonale mówił w naszym języku. Z pewnością nie nabrałbym żadnych podejrzeń, gdyby nie przypadek, który ujawnił mi brutalną rzeczywistość. Tamtego wieczoru sir Eryk jadł kolację u Lorda Majora, a ja poszedłem do teatru. Lady Ferrals została sama w domu... tak przynajmniej sądziłem. Wracając późno, starałem się nie czynić hałasu, i wtedy zobaczyłem tego Stanisława...

- Chwileczkę. To jak on się właściwie nazywa?

- Kiedy przyjmowaliśmy go do pracy, podał nazwisko Stanisław Rasocki, ale potem dowiedziałem się, że nie jest to jego prawdziwe nazwisko. Nazywa się...

- Władysław Wosiński - powiedział adwokat Korony, rzuciwszy okiem na notatki. - Proszę kontynuować!

- Niech się nazywa, jak chce, to przecież nie jest istotne. Istotne jest to, że wymykał się z pokoju lady Ferrals, a ona go żegnała w stroju, w którym nikt nie powinien jej oglądać. A tym bardziej służący...

- Dobrze pan wie, że dla damy służący nie jest mężczyzną - rzekł sir John z półuśmieszkiem na ustach.

- Namiętny pocałunek, jakim się żegnali, świadczy o tym, że traktowała go jak mężczyznę. Ale wkrótce wydarzyło się coś więcej...

Wrzawa, która wypełniła salę, zagłuszyła jego słowa, więc sędzia uderzył młotkiem w stół.

- Nie jesteśmy w teatrze. Proszę, aby na sali zapanował spokój! Niech pan kontynuuje, panie Sutton. Co jeszcze chciał nam pan powiedzieć?

- Już mówię, milordzie: cztery dni przed śmiercią sir Eryka usłyszałem, jak lady Ferrals mówi do tego człowieka: „Jeśli chcesz, żebym ci pomogła, muszę najpierw odzyskać wolność. Ty pierwszy musisz mi pomóc...".

- To rzeczywiście dziwne - powiedział sir John - ale jeszcze bardziej dziwny wydaje mi się fakt, że lady Ferrals rozmawiała ze służącym po angielsku. Rozmowa w języku ojczystym byłaby dla niej bardziej bezpieczna.

- To prawda. Sam byłem zaskoczony, że rozmawiają po angielsku. Od tamtej chwili byłem pewien, że sir Erykowi grozi niebezpieczeństwo, ale wiedząc, jaką miłością darzył tę kobietę, wolałem nie mówić mu o niczym. Miałem nadzieję, że uda mi się go ostrzec w jakiś inny sposób. Kiedy zobaczyłem, jak upada, nie wątpiłem ani przez chwilę: kochankowie zabili go na moich oczach. - Dlaczego? Dlatego, że lady Ferrals podała mężowi lekarstwo? - Oczywiście...

- Taka opinia nie jest uzasadniona. Przecież najpierw trzeba było zbadać saszetkę.

- Ale nie udało się jej odnaleźć. Jakaś wprawna ręka musiała ją wrzucić do ognia palącego się w kominku. Pewnie zrobił to ten polski służący, który zresztą uciekł przed przyjściem policji.

- Rozumiem. Rozumiem. Ale nawet jeśli nie udało się zbadać zawartości saszetki, to przecież truciznę znaleziono w kostkach lodu znajdujących się w lodówce, którą sir Eryk zamontował w swoim biurze. Taki kaprys... Ponieważ chciał być pewien, że kostki lodu są wytwarzane z czystej wody, zamykał ją na klucz i tylko on z niej korzystał...

- Wiem. Byłem obecny, kiedy znaleziono ten nowy ślad. Można sądzić, że komuś udało się zdobyć klucz lub dorobić sobie taki sam.

- Komuś? Kogo ma pan na myśli? Lady Ferrals?

- Ją albo jej wspólnika. W każdym razie, jeśli to nawet nie ona popełniła tę zbrodnię osobiście, z pewnością ją zleciła. Jest morderczynią.

- To właśnie musimy ustalić i chciałbym, aby w tym celu sąd przesłuchał teraz...

Sir Desmond poderwał się z siedzenia.

- Chwileczkę, sir Johnie! Jeśli skończył pan przesłuchiwanie tego świadka... to teraz należy on do mnie. A może odbiera mi pan to prawo?

- W żadnym wypadku, ale... Wtedy włączył się sędzia.

- Nie ma żadnego ale, sir Johnie! Czy cnce pan podważyć zwyczaje i obyczaje tego sądu? Świadek należy do pana, sir Desmondzie!

- Dziękuję, milordzie! Panie Sutton, wyznał pan przed chwilą, że był pan zazdrosny. Czy tylko z powodu wpływu lady Ferrals na małżonka, który uważał pan za zgubny, czy też może z innych, bardziej mętnych pobudek?

- Po prostu nie cierpiałem jej i trudno mi powiedzieć, czy moje pobudki były mętne, czy też nie.

- Proszę nie dawać wymijających odpowiedzi! Lady Ferrals jest bardzo młoda. Jeśli dobrze wyliczyłem, jest od pana młodsza o trzy lata. Trudno też zaprzeczyć, że jest piękna. Nawet tu, na sali sądowej, wszyscy się z rym zgodzą. Jest pan pewien, że nie jest w niej zakochany? Bo w takim przypadku pana zazdrość nabrałaby całkiem innej barwy.

- Nie. Nigdy nie byłem w niej zakochany, ale przyznaję, że jej pragnąłem...

- Do tego stopnia, że zachował się pan wobec niej jak żołdak wobec prostytutki, zaciągając w ciemny kąt i usiłując zgwałcić?

- To, co pan mi wmawia, nie ma najmniejszego sensu! Ciemne kąty w domu sir Eryka są zbyt wystawione na widok publiczny, aby ryzykować gwałt. Takie przedsięwzięcie byłoby zbyt niebezpieczne i raczej niemożliwe do wykonania, chyba żebym ją zakneblował...

- Wiem, że do tego nie doszło, ale lady Ferrals skarżyła się kilkakrotnie, że usiłował pan ją obmacywać i całować...

- To prawda. Dlaczego miałbym nie próbować - dodał bezczelnie młody mężczyzna - skoro nie odmawiała swoich wdzięków służącemu?

- To pana zdanie, nie moje. Jedyna rzecz jest pewna: w ostatnich miesiącach spędził pan wiele czasu na śledzeniu lady Ferrals pomimo licznych obowiązków, jakie na panu ciążyły. Czy praca na tym nie ucierpiała?

- W żadnym wypadku. Pilnowałem lady Ferrals i jej służącego, ale przecież nie śledziłem ich przez cały czas. Tak jak już powiedziałem, chciałem, żeby sir Eryk sam się zorientował, jaką kobietę poślubił. Ixcz w ostatnim czasie ona i jej kochanek stali się bardzo ostrożni.

- Dobrze. A teraz, panie Sutton, przyjrzymy się innemu aspektowi pańskiej pracy u sir Eryka. Pracował pan dobrze, on darzył pana zaufaniem, a pan otoczył go czymś w rodzaju kultu. Takie uczucie przekracza bardzo zwykły stosunek pracownika do pracodawcy...

- To prawda. Bardzo kochałem sir Eryka. Czy prawo na to nie pozwala?

- Wprost przeciwnie! Wydaje mi się, że było to uczucie odwzajemnione. W ostatnim testamencie, w którym główną spadkobierczynią jest jego żona, sir Eryk zapisał panu okrągłą sumkę... stu tysięcy funtów! Sądząc po reakcji publiczności, jest to olbrzymia kwota...

W istocie zdumiona publiczność wydała okrzyk zaskoczenia.

- Chyba już mówiłem, że sir Eryk doceniał moją pracę - powiedział spokojnie Sutton - i czasem wydawało mi się, że darzy mnie sympatią.

- Sympatią? Ależ on musiał pana uwielbiać, skoro zrobił panu taki prezent, który, muszę to odnotować, wcale pana nie zaskoczył! No i tak się zastanawiam: miał pan bez wątpienia dobrą pracę, ale wiedząc, jaki majątek wpadnie panu w ręce po jego śmierci, czy nie czuł pan pokusy, aby przyspieszyć jej nadejście? Przecież to pan najczęściej znajdował się w jego biurze. Chyba nie było trudno, przy jakiejś okazji, zrobić odcisk tego kluczyka...

Teraz wtrącił się sir John.

- Protestuję, milordzie! Mój szanowny kolega kreśli tutaj powieść i usiłuje wpłynąć na świadka...

Ale sędzia nie zdążył nawet otworzyć ust.

- Za pozwoleniem, milordzie, sam odpowiem sir Desmondowi. Przysięgałem mówić prawdę, więc teraz powiem wszystko. Tak, kochałem sir Eryka i on również mnie kochał. Ale to normalne. Był moim ojcem.

Przez salę znów przebiegł szmer, a adwokat wyglądał przez chwilę na zbitego z tropu. Jego oczy zwęziły się tak, że widać było tylko szare, wąskie szparki. Prasa również bardzo się uaktywniła.

- Pańskim ojcem?... Kto panu o tym powiedział?

- On sam. A nawet lepiej, on mi o tym napisał. Więc mogę to udowodnić...

- Więc jak to się stało, że pana nie uznał?

- Ze względu na reputację mojej matki i szacunek dla tego, który został moim przybranym ojcem. W tej chwili żadne z nich już nie żyje... a ja przysięgałem, że będę mówił prawdę. Teraz pan rozumie, dlaczego go kochałem? Nie dał mi nazwiska, ale nigdy mnie nie porzucił. Czuwał nade mną z daleka. Posłał mnie do najlepszych szkół: do Eton i Oksfordu... Kiedy je skończyłem, zatrudnił mnie u siebie.

Sir Desmond wyciągnął z kieszeni dużą białą chustkę i wytarł krople potu spływające spod peruki. Oczywiście, nie był przygotowany na tę informację, która zelektryzowała publiczność, i szukał riposty. Aby mieć czas do namysłu, zapytał:

- Może pan powiedzieć nam coś więcej na ten temat?

- Sir Desmondzie - przywołał go stanowczo do porządku sędzia - proszę nie pytać świadka o rzeczy niezwiązane ze sprawą. Powody, dla których narodziny tego młodego człowieka były owiane tajemnicą, nie powinny nikogo interesować. Sądzę, że rozwijanie tematu w tym miejscu byłoby niezgodne z wolą sir Eryka Ferralsa. A teraz proszę kontynuować.

- W tej chwili nie mam więcej pytań, milordzie.

John Sutton pożegnał sąd oraz ławę przysięgłych i wyszedł. Ani razu nie spojrzał w stronę jasnej głowy oskarżonej.

- No, no - szepnął Adalbert - ale rewelacyjne nowiny! Co za ciekawa rodzinka!

- Obawiam się, że to nie pomoże w sprawie Anielki - odpowiedział Aldo. - Rozżalony, zgorzkniały, pałający nienawiścią sekretarz mógłby coś kombinować, ale przecież nie syn! To wyznanie musiało zrobić duże wrażenie na ławie przysięgłych...

- Zobaczymy.

Następnie przesłuchano kamerdynera i Wandę. Kamerdyner okazał się wzorem dyskretnego służącego, który nie zniża się do plotek rodem z kuchni. Nie wiedział nic na temat relacji między lady Ferrals i polskim służącym.

- Ten człowiek dobrze pracował, był uprzejmy i dyskretny. Nie miałem mu nic "do zarzucenia. Nie znam języka polskiego, więc nie wiem, co mówiła mu pani, kiedy się do niego zwracała.

Zapytany na temat stosunków, jakie panowały między panem a panią Ferrals, ograniczył się do stwierdzenia, że były jakieś utarczki czy momenty napięcia, ale nie ma w tym nic dziwnego w przypadku takiej różnicy charakterów. Nie wiedział nic na temat gwałtownej kłótni, jaka miała miejsce feralnego wieczoru.

- To, co się dzieje w pokojach, mnie nie dotyczy. To sprawa pokojowych.

- Wzorowy służący! - mruknął Morosini. - Nic nie widzi, nic nie słyszy, nic nie mówi. Właściwie można by się bez niego obejść...

- Wanda będzie z pewnością bardziej wylewna.

Ale Wanda miała zostać przesłuchana później.

Popatrzywszy na zegarek wyciągnięty ze zwojów purpury i gronostajów, sir Edward Collins oświadczył, że nadeszła pora lunchu i dobrze byłoby zrobić przerwę w przesłuchaniach. Proces miał rozpocząć się ponownie o godzinie czternastej trzydzieści.

Obaj przyjaciele uszczęśliwieni, że na pewien czas udało im się opuścić ciężką atmosferę sądu, postanowili posilić się w hotelu Savoy. Uprzejmy jak zawsze Aldo zaproponował lady Danvers, aby im towarzyszyła, ale ta po swoim nieudanym wystąpieniu postanowiła udać się do hotelu na krótki odpoczynek.

W zamian za to, przy wyjściu dla publiczności czekała na nich niespodzianka, bez której chętnie by się obeszli. W olbrzymim holu dopadła ich lady Ribblesdale, która bez żadnego wstępu uczepiła się ramienia Aida.

- Byłam mile zaskoczona, gdy dostrzegłam pana w sali sądu, mój mały książę! - wykrzyknęła. - Nie wiedziałam, że już pan powrócił. Jak to możliwe, że jeszcze mnie pan nie odwiedził? Mam nadzieję, że przywiózł mi książę to, co obiecał.

- Niczego nie obiecywałem, lady Ribblesdale - odrzekł Aldo, starając się ukryć niechęć, jaką wywołało w nim to spotkanie i mania kobiety do nazywania go „swoim małym księciem". - Niestety moja misja się nie powiodła. Miałem zresztą zamiar napisać do pani w tej sprawie.

Kobieta zatrzymała się gwałtownie i puściła jego ramię, aby spiorunować go ponurym spojrzeniem.

- Co pan chce przez to powiedzieć? Nie dostanę mojego historycznego diamentu?

- Nie. Proszę mi wierzyć, mówię to z wielkim ubolewaniem, ale kiedy dotarłem do Wenecji, okazało się, że jego właścicielka właśnie zmarła, a spadkobiercy nie chcą się rozstać z klejnotem za żadną cenę. Trzeba ich zrozumieć: od lat czekali, żeby ten kamień wpadł im do rąk. Przykro mi, ale z tego powodu wróciłem z pustymi rękami. Czuję się jak myśliwy, który wrócił z polowania bez zwierzyny. Nie pozostaje pani nic innego, jak mieć nadzieję, że policja odnajdzie Różę Yorku.

- Ci nieudacznicy! W tego rodzaju sprawach to kobiety powinny prowadzić poszukiwania. Mamy szczególny zmysł do tropienia klejnotów. Myje... jakby to powiedzieć? Myje czujemy. Tak, właśnie tak, czujemy.

- Tak jak świnie czują trufle? - mruknął Vidal-Pellicorne cicho, żeby nie zostać usłyszanym.

Zresztą Ava rozpoczęła długi monolog dotyczący zadziwiających kobiecych zdolności, bez których mężczyźni nie znaczyliby nic.

- Popatrzcie na moją córkę! Nadal przebywa w Egipcie i jestem pewna, że jeśli ten Carter odkrył grobowiec, no tego, jak mu tam, Tuten... no tego faraona, to dlatego, że Alicja była w pobliżu. Takie fluidy, rozumiecie?

Boże! - przestraszył się Aldo. - Jeśli zacznie rozprawiać o egiptologii, Adal jest gotów zaprosić ją na obiad!

Szybko jednak odetchnął z ulgą. Archeolog wprawdzie pogratulował szczęśliwej matce tak genialnej córki, ale poprosił o wybaczenie, bo ktoś oczekiwał ich na lunchu.

- Nie ma problemu! Zobaczymy się później! Mam zamiar uczestniczyć w procesie aż do końca. Jeszcze nigdy nie słyszałam, jak ogłaszają karę śmierci. To musi być bardzo ekscytujące...

- Co za okropna kobieta! - jęknął Aldo, kiedy trochę się oddalili. - Ta sprawa jest już wystarczająco trudna do wytrzymania, a jeszcze trzeba znosić tę salonową hienę, która węszy śmierć!

- Mam nadzieję, że ona i jej podobni będą rozczarowani.

- Wierzysz w to? Sprawy nie idą w dobrym kierunku...

- To dopiero pierwsze posiedzenie. Jeszcze nic nie zostało zdecydowane.

Jednak w miarę upływu czasu nadzieja na pomyślne zakończenie sprawy była coraz mniejsza. Przesłuchano kilku służących. Żaden z nich nie obciążył Anielki, ale każdy mówił o nieporozumieniach istniejących między obojgiem małżonków i atmosfera stawała się coraz bardziej napięta mimo wysiłków sir Desmonda, który tryskał nadzwyczajną energią.

Zrobiło się jeszcze gorzej, gdy na świadka wezwano Sally Penkowski, przyjaciółkę z dziecięcych lat Bertrama Cootesa. Aldo zrozumiał, że to właśnie ona dostarczyła nowe dowody obciążające Anielkę.

To, co Sally miała do powiedzenia, zawierało się w kilku słowach: około tygodnia przed śmiercią sir Eryka zaskoczyła swoją panią w gabinecie, gdy ta, odsunąwszy atrapę ścianki bibliotecznej, pochylała się nad drzwiami do lodówki.

- Czy je otworzyła... lub próbowała je otworzyć? - zapytał sir Dixon.

- Tak mi się wydawało, ale kiedy mnie zobaczyła, wyprostowała się i zasunęła ściankę, wzruszając ramionami, a następnie wyszła.

- Wyglądała na zaskoczoną?

- Niezupełnie. Nawet się uśmiechnęła.

- Do licha! - jęknął Aldo. - Cóż mogła tam robić? Przejmując świadka, sir Desmond udzielił mu odpowiedzi.

- Nie wiem, dlaczego przywiązuje się taką wagę do tego zeznania. Lady Ferrals była u siebie, więc mogła wchodzić do wszystkich pomieszczeń i nie ma nic nadzwyczajnego w fakcie, że ciekawość spowodowała, iż próbowała otworzyć ulubioną zabawkę męża. Tak więc nie widzę nic dziwnego w jej obecności w biurze. Ale dziwi mnie, co robiła tam panna Sally Penkowski? Jest pani jedną z pokojówek przy Gros-venor Square. Jak sama nazwa wskazuje, ma pani zajmować się pokojami i obsługiwaniem lady Ferrals. Jestem więc ciekaw, co pani robiła w biurze sir Eryka. To pole działalności lokaja.

Pod brązowym kapeluszem nasuniętym aż po same oczy Sally się zaczerwieniła. Gniotła w dłoniach rękawiczki i zwlekała z odpowiedzią.

- No więc? - nalegał adwokat. - Czy mam wyciągnąć wniosek, że szpiegowała pani lady Ferrals, a jeśli tak, będzie nam pani musiała wytłumaczyć dlaczego.

- Nie szpiegowałam jej, przysięgam!

- Już raz składała pani przysięgę. To co pani robiła w gabinecie?

- Szukałam Stanisława...

- A przynajmniej tego, którego pani znała pod tym imieniem. Ale po co?

Sally znów się zawahała, lecz w końcu stwierdziła:

- No więc... przyznaję, że darzyłam go ogromną sympatią, można by nawet rzec przyjaźnią...

- A może nawet czymś więcej?

- Nie wiem, ale proszę zrozumieć, on jest Polakiem podobnie jak ja...

- Nie jest pani Polką. Pani matka jest przecież Walijką.

- U nas w domu to nie miało znaczenia. Liczył się tylko ojciec, który nauczył nas miłości do Polski i języka polskiego. Och, Stanisław nie zwracał na mnie uwagi. Od razu dostrzegłam, że wykonuje pracę poniżej swojego wykształcenia... Ale to prawda, ciągle szukałam okazji, aby go spotkać.

- Jeśli tylko po to, aby porozmawiać po polsku, to była przecież Wanda, prywatna pokojówka lady Ferrals?

- Och, ale z nią nie było łatwo. Pani Wanda nie lubiła tego i była raczej surowa. Co innego Stanisław.

- Domyślam się, to mężczyzna i do tego młody. Czy mam rozumieć, że wchodząc tamtego dnia do gabinetu sir Eryka, miała pani nadzieję go tam spotkać? To raczej dziwne.

- Wcale nie! - zaprotestowała nieco rozzłoszczona Sally. - Szłam z kuchni, gdzie odniosłam tacę i napiłam się herbaty, kiedy zobaczyłam, że drzwi do gabinetu są otwarte. Usłyszałam hałas... wydawało mi się, że widzę sylwetkę Stanisława. Więc weszłam... nie mam nic więcej do powiedzenia!

- Muszę zatem się tym zadowolić. Dziękuję pani. Młoda Penkowski właśnie miała wyjść, kiedy dał się słyszeć spokojny głos Anielki.

- Ta dziewczyna kłamie. Nie wiem, z jakiego powodu. Nigdy nie spotkałyśmy się w gabinecie mojego męża.

Sędzia zabrał głos:

- Podważa pani to oświadczenie?

- Całkowicie. Przecież to oczywiste, że to, co ona zeznała, jest nieprawdopodobne.

- Jak to?

- Każda pani domu uzna to za bezsensowne. Będąc w gabinecie, na widok tej dziewczyny miałabym wyjść... i jak to ona powiedziała?... z uśmiechem na ustach? To śmieszne: to ona powinna była wyjść po tym, jak zapytałabym ją, czego tam szuka. Tak postąpiłaby wobec służącej każda kobieta z moją pozycją...

Po sali przebiegł szmer aprobaty. Przed zabraniem głosu sędzia uciszył publiczność.

- Co się wydarzyło potem?

- Nic, milordzie. Przecież to nie mnie tam zobaczyła... tylko tego, którego chciała spotkać.

- I którego nie ma wśród nas, by mógł wyjaśnić tę sprawę - stwierdził sir John.

- To nie moja wina - powiedziała Anielka.

- Jest pani pewna? Od czasu aresztowania nie przestała pani zapewniać, że wierzy w niewinność rodaka, nawet po tej jego wielce podejrzanej ucieczce.

- Ten człowiek posiada fałszywe dokumenty. To normalne, że boi się przesłuchania. Przecież w tej chwili nie chodzi o to, aby ustalić jego winę, ale dowiedzieć się, kogo Sally Penkowski zobaczyła w gabinecie. Bo to nie byłam ja!

Za zgodą sędziego młoda pokojówka została przesłuchana przez sir Desmonda, ale nie udało mu się zmusić jej do zmiany zeznań.

- Przysięgałam na Biblię - powiedziała - i nie chcę iść do piekła z powodu kłamstwa! Powiedziałam prawdę.

Było to ostatnie przesłuchanie w tym dniu. Po wyjściu Sally sir Desmond dostrzegł bladość na twarzy swojej klientki i poprosił o odroczenie dalszych przesłuchań. Sędzia zgodził się chętnie na jego prośbę. Ciąg dalszy procesu miał nastąpić nazajutrz o godzinie dziesiątej. Oskarżona opuściła swoje miejsce i udała się do więzienia. Sala powoli pustoszała.

Przypuszczając, że miła atmosfera ich domu dobrze wpłynie na Morosiniego po tym ciężkim dniu, Adalbert zaproponował mu szybkie wyjście z sali, ale Aldo zaprotestował.

- Chwileczkę! Chciałbym zamienić słówko z Bertramem...

- Na co liczysz?

- Chciałbym, żeby opowiedział mi co nieco o swej przyjaciółce Sally. Przecież znają od dzieciństwa?

- Tak, ale co z tego?

- Zobaczymy!

Nie było łatwo zawrócić Bertrama opuszczającego sąd z prędkością żaglowca, który nabrał wiatru w żagle, ale Morosini wiedział, jakich argumentów należy użyć.

- Niech pan przyjdzie do nas na kolację, drogi przyjacielu - powiedział do dziennikarza, chwytając go za ramię palcami jak ze stali. - Jeśli będę z pana zadowolony, to pan będzie zadowolony ze mnie. Chyba że perspektywa dwudziestu funtów w kieszeni jest panu obojętna?

- Bardzo chciałbym, ale... muszę zadzwonić i przesłać informacje do mojej redakcji... Proszę zrozumieć, Peter Larke jest chory i ja go zastępuję. Takie miałem szczęście!

- Mamy w domu telefon... i papier do pisania! A dodatkowo jeszcze szlachetną whisky!

- Dobrze, przekonał mnie pan! „Nadzieja na radość jest prawie równa radości, którą daje...". Ryszard II, akt... Ale proszę mi obiecać, że nie przeszkodzicie mi w napisaniu artykułu. Chcę napisać jeszcze kolejne!

- Jeśli będzie pan rozsądny, nic panu nie przeszkodzi! W czasie podróży samochodem Aldo nie otworzył ust, ale kiedy tylko usiedli w salonie, podczas gdy Adalbert napełniał szklaneczki, zwrócił się do Bertrama z pytaniem:

- A ta Sally Penkowski jest pana przyjaciółką?

- Znamy się od dzieciństwa, ale...

- Czy ona lubi pieniądze?

- Jak wszyscy, ale wie pan „złoto jest dla duszy ludzkiej jak..."

- Niechże pan wreszcie zostawi Szekspira w spokoju, bo nie dostanie pan ani pensa! Pańskim zdaniem, ile trzeba by jej dać, aby zgodziła się zmienić zeznanie?

- Zmienić zeznanie?! - wykrzyknął Adalbert. - Przecież to niemożliwe! Chyba oszalałeś!

- Wcale nie! Nie wiem, do jakiego celu ona zmierza, ale jestem przekonany, że ta dziewczyna kłamie, a lady Ferrals mówi prawdę. Przecież zmiana zeznań to nic trudnego dla kobiety: wyrazi skruchę, szczery żal, a jako wytłumaczenie poda chęć uwolnienia od podejrzeń tego, którego kocha. Bo przecież to oczywiste, że kocha Władysława. I nie jestem daleki od przypuszczenia, że jest to prawdziwa przyczyna tych jej karkołomnych zeznań.

- Może masz rację - westchnął Vidal-Pellicorne - ale jeśli to prawda, nie da się przekonać.

- Nawet za tysiąc funtów?

Wysokość sumy sprawiła, że obaj mężczyźni słuchający wywodów Morosiniego aż podskoczyli ze zdziwienia. Następnie Adalbert zaprotestował.

- Dobrze mówiłem: jesteś szaleńcem!

- Może, ale chcę ją uratować, rozumiesz? Chcę ją uratować za wszelką cenę. A więc, mój poczciwy Bertramie, niech pan idzie przekonywać swoją przyjaciółkę. Tutaj są pańskie pieniądze. A jeśli się panu uda, dostanie pan jeszcze...

Ale kiedy po godzinie dziennikarz powrócił, był całkowicie zbity z tropu.

- Nie da rady! - stwierdził ponuro. - Sally nie cierpi lady Ferrals, bo widzi w niej rywalkę. Byłaby szczęśliwa, gdyby jej pani została skazana.

- A ty - mruknął Adalbert, wskazując na przyjaciela oskarżycielskim palcem - możesz teraz wylądować w więzieniu za usiłowanie przekupienia świadka...

- Nie ma obawy - uciął krótko Bertram - i to z dwóch powodów. Nie powiedziałem Sally, kto mnie do niej przysłał, i sprezentowałem jej te dwadzieścia funtów.

- Dobrze pan postąpił! Muszę więc je panu zwrócić...

- Bardzo dziękuję! A teraz zmykam, bo muszę zająć się artykułem. Do zobaczenia jutro!

Przez całą noc Aldo nie zmrużył oka. Pełen obaw, które cisza nocna jeszcze wzmogła, pozostał w salonie, paląc papierosa za papierosem i przechadzając się nerwowo z kąta w kąt. Dopiero kiedy Big Ben wybił drugą, zdecydował się położyć.

Natomiast Adalbert przespał noc spokojnie.

Następnego dnia, idąc do pałacu sprawiedliwości po wypiciu kilku filiżanek kawy, Aldo był w kiepskim humorze, więc Adalbert na wszelki wypadek się nie odzywał. Jednak po chwili nie mógł już wytrzymać.

- Czy nie zauważyłeś wczoraj czegoś dziwnego?

- Gdzie? Na rozprawie?

- Tak. Nie było hrabiego Solmańskiego. Jak to możliwe, że nie uczestniczy w procesie córki?

- To musi być trudne doświadczenie dla tak wrażliwego człowieka - stwierdził Morosini z ironią w głosie. - Woli zapalać świeczki i modlić się... Chyba że los córki, która nie posłuchała jego wskazówek, tylko działała sama, przestał go interesować.

- Może. Zobaczymy, czy będzie obecny w sądzie dzisiaj. Ale na próżno obserwowali salę po zamknięciu drzwi.

Nie dostrzegli na niej groźnej twarzy i monokla wypatrywanej osoby.

Anielka chyba też nie spała zbyt dobrze. Jej twarz wydawała się jeszcze bledsza niż poprzedniego dnia, a piękne oczy były podkrążone. Wrażenie jej kruchości spowodowało, że Aldo zadrżał.

Jako pierwsza na świadka została powołana Wanda. Jej widok nie dodawał otuchy. Ubrana na czarno i trzymająca na wszelki wypadek w dłoni olbrzymią białą chustkę przypominającą flagę parlamentariusza podczas działań wojennych, wyglądała jak sama rozpacz. Kiedy tylko otworzyła usta, zaczęła wygłaszać peany na cześć swej „małej gołąbeczki", stawiając w nie najlepszym świetle osobę zmarłego Eryka Ferralsa. Była to oczywiście ostatnia rzecz, jaką winna zrobić.

- Boże - mruknął Aldo przez zęby - chroń mnie od przyjaciół, bo z wrogami sam sobie poradzę...

- No właśnie - szepnął Adalbert. - Popatrz na sir Desmonda! Nigdy nie przypuszczałbym, że człowiek może się pocić do tego stopnia!

Atmosfera na sali stała się jeszcze bardziej groteskowa, kiedy adwokat Korony nawiązał do sprawy Władysława. Wanda zamieniła się wówczas w poetkę: opowiedziała o wzruszeniach i panieńskiej miłości swej pani do tego polskiego bohatera narodowego, jak gdyby żywcem wyciągniętego z jej wyobraźni. Opisała jego gniew i rozczarowanie, gdy się dowiedział, że poślubiła mężczyznę, który zbił majątek na śmierci innych, opowiedziała o jego potrzebie pomagania Anielce i chronienia jej...

- Bardzo chciałbym w to wierzyć - przerwał jej wywody sir John - ale proszę nam powiedzieć, czy Władysław był jej kochankiem?

- Nigdy w życiu! - stwierdziła Wanda kategorycznie. - Kiedy to miałoby się stać? Byłam przy niej całymi dniami!

- A nocą? Czy śpi pani dobrze?

Błogi uśmiech rozlał się na jej szerokiej twarzy.

- O tak, Wysoki Sądzie, bardzo dobrze! Z całym szacunkiem, śpię jak niemowlę!

Sala wybuchnęła śmiechem i nawet sam sędzia pozwolił sobie na lekki uśmieszek. Sir John zadowolił się jedynie wzruszeniem ramion.

- A więc kontynuujmy! Jeśli dobrze panią rozumiem, Władysław nienawidził sir Eryka, który zgodnie z tym, co pani nam tu powiedziała, unieszczęśliwiał swoją młodą żonę. Czy wie pani, w jaki sposób chciał ją chronić?

- Myślę, że planował ją porwać i zawieźć do Polski, ale sprawy potoczyły się nie po jego myśli, co zmusiło go do zabicia tego niedobrego męża!

- ...po czym zniknął, pozostawiając tę, którą podobno kochał, w rękach wymiaru sprawiedliwości? Czy to się pani nie wydaje dziwne?

- Tak. Nie przestaję się modlić do Boga i Najświętszej Panienki z Częstochowy, aby powrócił, złożył wyjaśnienia i uwolnił tę, którą tak kocha! Ale może jest chory? Może coś mu się przytrafiło? Władysławie Wosiński, gdziekolwiek jesteś, posłuchaj mnie! Ta, którą kochasz, jest w wielkim niebezpieczeństwie, więc jeśli się nie pojawisz, postąpisz wbrew zasadom rycerskim, wbrew miłości, wbrew prawości. Obrazisz Boga wszechmogącego...

W tej sytuacji trzeba było spowodować, aby zamilkła. Zniechęcony sir Desmond zrezygnował z przesłuchania Wandy i poprosił, aby wezwać jako świadka jego klientkę.

Pomimo widocznego zmęczenia Anielka złożyła przysięgę stanowczym głosem i obrzuciła tych, którzy mieli ją przesłuchiwać, spojrzeniem, w którym czaił się wyraz lekkiego rozbawienia.

- Pani Ferrals - zaczął jej adwokat - czy potwierdza pani zeznanie, które właśnie usłyszeliśmy?

- Może się to wydać dziwne, ale częściowo je potwierdzam. Chcę powiedzieć, że w tym, co powiedziała Wanda, jest wiele prawdy, chociaż opowiedziała to na swój sposób...

- Co pani przez to rozumie?

- Wanda nigdy się nie zmieni. Do ostatnich dni jej serce będzie przywiązane do naszej ojczystej ziemi i do marzeń. Kiedy mówi, że kochałam Władysława Wosińskiego przed ślubem, jest to prawdą. Bardzo cierpiałam, kiedy ojciec zmusił mnie do poślubienia Eryka. Ale nie kochałam go już, kiedy podszedł do mnie w Hyde Parku, gdzie byłam na codziennej konnej przejażdżce.

- Czy to oznacza, że nie było już mowy o miłości?

- Sądzi pan, że może być o tym mowa, kiedy ten, którego się kochało, zmienia się w szantażystę? Władysław zażądał, abym załatwiła mu pracę u mojego małżonka, grożąc mi, że jeśli tego nie uczynię, przekaże mu listy, które miałam nieostrożność pisać do niego, gdy byliśmy jeszcze w Warszawie. - Czy były aż tak kompromitujące?

- Bardzo, jeśli wziąć pod uwagę gwałtowny charakter mego zmarłego męża i jego zazdrość. Z tych listów łatwo mógł się dowiedzieć, że przed ślubem byłam kochanką Władysława. Wanda nie miała o tym pojęcia. Nie jest w stanie zrozumieć, że młodość ma swoje prawa, że jej „mała gołąbeczka" mogłaby popełnić jakieś szaleństwo.

- Więc świeżo poślubiony małżonek musiał zorientować się, że...

- .. .że nie byłam dziewicą? - rzuciła młoda kobieta, nazywając rzeczy po imieniu. - Nie, nie zorientował się, bo małżeństwo zostało skonsumowane w przeddzień ślubu kościelnego i był to zwyczajny gwałt. Sir Erykowi tak bardzo się spieszyło, by mnie posiąść, że zrobił to mimo oporu z mojej strony. Nie podejrzewał mnie zatem o nic, dlatego te listy miałyby fatalny wpływ na naszą wspólną przyszłość.

- Więc chciała pani z nim pozostać, mimo tego brutalnego zachowania?

- Tak. Odkupił swe winy, ryzykując życiem, by wyzwolić mnie z rąk porywaczy tuż po uroczystościach weselnych. Chyba nie muszę o tym opowiadać?

- Nie. Wiele o tym pisano w prasie francuskiej i brytyjskiej. Więc nie nienawidziła pani sir Eryka?

- W żadnym wypadku. Umiał być czarujący i uwielbiał mnie.

- Zechce więc pani w takim razie wyjaśnić słowa, które usłyszał pan Sutton?

Obrońca wziął leżące przed nim papiery i przeczytał: „Jeśli chcesz, abym ci pomogła, najpierw muszę być wolna. Pomóż mi najpierw ty.

- Nie mam nic do wyjaśnienia. Pan Sutton zmyślił te słowa, jak również moje cudzołożne kontakty z Władysławem.

- Wszystko to kłamstwo?

- Tak, wszystko. Jakże mogłabym oddać się mężczyźnie, który mi groził, który zmusił mnie, abym dała mu część klejnotów i który nawet zagroził mi śmiercią, gdyby wydarzyło mu się coś złego w czasie pobytu w naszym domu lub później? Mówił o swych towarzyszach, q ich bezlitosnej determinacji. Bałam się go, to wszystko. Zresztą Władysław nie ośmieliłby się tego uczynić.

Byłam pilnowana i mój mąż zabiłby go bez wahania. Pan Sutton wszystko wymyślił i teraz rozumiem dlaczego. Wiadomość, że jest moim pasierbem, nie cieszy mnie w najmniejszym stopniu, ale dzięki temu, co usłyszeliśmy wczoraj, wiele rzeczy dotyczących śmierci mego męża staje się jasne, zaczynając od zniknięcia saszetki, która rzekomo zawierała strychninę...

W tym momencie wtrącił się sędzia:

- Pragnę przypomnieć, lady Ferrals, że pan Sutton składał zeznanie pod przysięgą. Podobnie jak pani.

- To oczywiste, że jedno z nich kłamie - pospieszył z odpowiedzią sir Desmond. - I nawet wiem które. Od samego początku tej sprawy ten nadmierny ból okazywany przez pana Suttona wydawał mi się podejrzany.

- Protestuję, milordzie! - krzyknął adwokat Korony. - Mój szanowny kolega nie ma prawa...

- Miałem właśnie poinformować go o tym, sir Johnie. Ostatnie słowa sir Desmonda zostaną wykreślone z protokołu, a ława przysięgłych nie będzie brała ich pod uwagę! Powróćmy zatem do lady Ferrals. Utrzymuje pani, że od przyjazdu na Grosvenor Square nie miała pani intymnych stosunków z Władysławem Wosińskim?

- Nigdy, milordzie! Powtarzam, nie kochałam go już i zatrudniłam w naszym domu jedynie ze strachu.

- Dobrze. Proszę kontynuować, sir Desmondzie!

- Dziękuję, milordzie! Pani Ferrals, proszę nam opowiedzieć, co Wosiński miał nadzieję uzyskać, przywdziewając strój służącego? Sądzę, że mówił pani o tym.

- To prawda. Chciał pieniędzy, ale przede wszystkim potrzebował broni. Oczywiście nie mogłam mu jej dać, ale on miał nadzieję, że pracując u nas, zdoła zdobyć jakieś informacje dotyczące dostawców, z którymi współpracował mój mąż. Proszę mi wybaczyć, ale nic nie wiem na temat interesów, które prowadził, ani też o żadnych innych sprawach. Dałam Władysławowi trochę klejnotów, bo miałam nadzieję, że go to usatysfakcjonuje i że sam odejdzie. Miałam ich wiele, bo mój małżonek był bardzo hojny...

- Bardzo chciałbym w to wierzyć, ale czy tak postępując, nie ryzykowała pani zbyt wiele? Jak wytłumaczyłaby pani sir Erykowi zniknięcie biżuterii, która z pewnością była wiele warta?

- Przyznaję, że wcale o tym nie pomyślałam. Bardzo się bałam Władysława...

- A Sutton? Jego się pani nie bała?

- Nie. Umiałam sobie z nim radzić. Ponieważ nie wiedziałam, kim jest, miałam nadzieję, że któregoś dnia uda mi się go pozbyć.

- A gdyby pani wiedziała, kim jest, co by pani zrobiła?

Oczy Anielki wypełniły się łzami i zaczęła skręcać w dłoniach chusteczkę, którą chwilę wcześniej wyciągnęła z kieszeni.

- Nie wiem... może zdecydowałabym się na ucieczkę. Już wcześniej o tym myślałam. Mój ojciec i brat byli w Ameryce. Tuż przed śmiercią męża zamierzałam prosić go o zgodę na wyjazd na ślub brata. Dusiłam się w domu z powodu pogróżek Władysława, zaczepek ze strony Johna Suttona... i... muszę to powiedzieć... ciągłych utarczek z mężem, który czasami zachowywał się jak szaleniec.

- Może zbyt panią kochał?

- Można tak powiedzieć.

- Czy zwierzyła się pani komuś ze swej chęci ucieczki?

- Nie. Nikomu. Nie powiedziałam o tym nawet Wandzie, która jest mi przecież bardzo oddana. Ale w ten wieczór, kiedy zdarzył się dramat, miałam zamiar porozmawiać o tym z mężem po powrocie z restauracji Trocadero. Wcześniej miała miejsce ta straszna awantura, którą słyszał pan Sutton i na której oparł swoje oskarżenie.

- To prawda. Słyszał, jak pani mówi: „To się musi skończyć. Nie znoszę cię!".

- Nie wiem, jak mógłby coś takiego usłyszeć, chyba że schował się pod łóżkiem lub za zasłonami. To zdarzenie miało miejsce przy zamkniętych drzwiach, a mój pokój jest duży. Poza tym, wcale nic takiego nie mówiłam...

- Sir Desmondzie - wtrącił się sędzia - czy nie sądzi pan, że warto byłoby przesłuchać ponownie pana Suttona? Coraz trudniej jest stwierdzić, kto kłamie, lady Ferrals czy jej oskarżyciel.

- Tak będzie najlepiej, milordzie. Chociaż nie wiem, czy przedstawi on jakieś nowe fakty tytułem wyjaśnienia.

- Jeśli sir John również się na to zgadza, przesłuchamy go ponownie... Ale co się tam dzieje?

Jeden ze strażników wszedł na salę bardzo poruszony. Skierował się do adwokata Korony, ale słysząc pytanie, zatrzyma! się na środku sali.

- Za pozwoleniem, milordzie, komisarz Warren chciałby złożyć zeznanie. Natychmiast!

- Natychmiast? Do licha! To musi być coś pilnego. Proszę powiedzieć komisarzowi, aby wszedł na salę.

Warren, bardziej podobny do pterodaktyla niż kiedykolwiek wcześniej, ze złowieszczą miną wszedł na salę z takim impetem, że publiczność zerwała się na równe nogi. Najpierw przeprosił Wysoki Sąd za takie mało protokolarne wtargnięcie, ale informacja, z którą przybył, nie mogła czekać.

- Policja z Whitechapel poinformowała mnie, że po otrzymaniu anonimowego telefonu odnaleziono zwłoki Władysława Wosińskiego, który zakończył żywot, wieszając się.

Salę wypełniła wrzawa, ponad którą wzbił się okrzyk kobiety:

- Nie, och, nie! To niemożliwe!

Musiano wyprowadzić Sally Penkowski, która dostała ataku nerwowego, co jeszcze zwiększyło ogólny zamęt. Ale w końcu sędziemu udało się zapanować nad sytuacją i zaległa kompletna cisza. Na miejscu dla świadków Anielka, bledsza niż zwykle, przypominała woskową figurę. Wszyscy wstrzymali oddech. W końcu sir Edward Collins zadał pytanie:

- Czy to było samobójstwo?

- Wszystko na to wskazuje, milordzie. Znaleziono ten list w pokoju na stole.

Jest zaadresowany do Scotland Yardu.

- Czy mogę się z nim zapoznać?

Sędzia włożył okulary i w kompletnej ciszy, jaka panowała na sali, przebiegi oczami treść wiadomości. Następnie oświadczył:

- Panie i panowie z ławy przysięgłych, zapoznam was z tym listem, wnoszącym do procesu element wielkiej wagi. Zatem posłuchajcie: został napisany w języku angielskim:

Zanim pożegnam się z tym światem, gdyż zawiodłem tę, którą kocham, jak również moich towarzyszy broni, pragnę oświadczyć, że śmierć sir Eryka Ferralsa, która miała miejsce wieczorem piętnastego września, obciąża jedynie mnie. To ja wrzuciłem strychninę do pojemnika lodówki, w którym formują się kostki lodu. Klucz do lodówki dorobiłem z łatwością, wykonując wcześniej jego odcisk w wosku. Wpadłem we własne sidła, bo nie potrafiłem pogodzić się z cierpieniem lady Ferrals wywołanym postawą jej męża, a także moimi żądaniami. Nie żałuję, że zabiłem sir Eryka, gdyż nie zasługiwał na to, by żyć, ani tego, że odchodzę z tego padołu łez i rozpaczy. Odchodząc, jestem przynajmniej pewien, że skończył się koszmar mojej ukochanej. Niech Bóg i ona zechcą mi wybaczyć.

Po przeczytaniu listu sędzia zwrócił się do Warrena:

- Czy są jakieś powody, dla których mógłby pan przypuszczać, że list nie został napisany ręką zmarłego?

- Nie ma żadnych, milordzie. Znaleźliśmy kilka listów pisanych po polsku, które oddaliśmy zaraz do tłumaczenia. Są skreślone tą samą ręką...

- Nie ma żadnych poszlak, które wskazywałyby, że ktoś mógł... pomóc temu człowiekowi w popełnieniu samobójstwa?

- Nie stwierdziliśmy na ciele żadnych śladów przemocy. – W tej sytuacji...

- No, no! - mruknął Vidal-Pellicorne. - Co za historia! Co o tym wszystkim myślisz?

- Nic! Jestem zaskoczony. To zupełnie nie pasuje do tego człowieka. Co mogło spowodować tę nagłą przemianę?

- Można by powiedzieć, że niezbadane są wyroki boskie. Hrabia Solmański uzna to z pewnością za cud spowodowany jego modlitwami.

- Chyba raczej nie - powiedział Morosini. - Jest tutaj, siedzi w czwartym rzędzie od lewej strony.

- Jest tutaj? Nie widziałem, kiedy przyszedł.

- Skorzystał z zamieszania na sali tuż przed wejściem Warrena.

Hrabia siedział wyprostowany i wyblakłymi oczyma wpatrywał się w córkę, która płakała bez opamiętania. Na polecenie sędziego jedna ze strażniczek podeszła do niej i zaprowadziła na miejsce dla oskarżonych, gdzie wraz z koleżanką usiłowały uspokoić Anielkę.

Przesłuchanie skończyło się tak, jak powinno. Sir Desmond poprosił, aby oskarżenie wycofało sprawę. John Dixon zgodził się na to po konsultacji z członkami ławy przysięgłych, której przewodniczący przychylił się do ogólnego zdania.

Sędziemu pozostało jedynie ogłosić, że lady Ferrals jest wolna. Została wyprowadzona do podziemia wśród ogólnej wrzawy. Pół godziny później, wsparta na ramieniu ojca, wsiadła do czarnego rollsa, którego kierowca czynił wszystko, co możliwe, aby przebić się przez tłum kłębiący się przy wejściu do budynku sądu.

Morosini i Vidal-Pellicorne, wmieszani w tłum gapiów i fotografów prasowych, przyglądali się temu odjazdowi, który nie wyglądał raczej na triumfalny. Może tylko dla Solmańskiego, którego wyniosły profil był przez chwilę widoczny zza szyb samochodu.

- Wygląda na zadowolonego! - zauważył Adalbert. - Teraz wreszcie spełni się jego sen o bogactwie! Jego córka odziedziczy niezły spadek...

- Zapewniam was, panowie, że nie dostaną go tak łatwo - dał się słyszeć tuż obok głos Johna Suttona. - Nadal prowadzę sprawy ojca... Będą musieli liczyć się ze mną!

- Ale może przyzna pan w końcu, że się mylił, oskarżając lady Ferrals - powiedział Aldo.

- Nigdy w życiu. Mówiłem prawdę, opowiadając o tym, co widziałem i co słyszałem. Jestem pewien, że to ona jest morderczynią. I udowodnię to któregoś dnia.

Zniknął w tłumie śledzony wzrokiem Adalberta.

- Jestem podobnego zdania, co on - stwierdził w końcu. - To samobójstwo w samą porę jakoś do mnie nie przemawia. A ty, co o tym sądzisz?

- Grzebanie na cmentarzach to twoja specjalność - stwierdził Aldo, odzyskując dobry humor. - Przestań szukać dziury w całym! Zawsze wierzyłem, że Anielka jest niewinna, a teraz jest wolna. Chodź! Pójdziemy to uczcić.

Obaj mężczyźni zaczęli się oddalać. Tłum wokół nich stawał się coraz rzadszy.

Rozdział dwunasty Dramat w Exton Manor

Kilka dni przed końcem roku Aldo i Adalbert udali się do hrabstwa Kent na zaproszenie Desmonda Killrenana. Hrabia pragnął odpocząć przez kilka dni w swej posiadłości w Exton Manor, aby uciec od wrzawy, którą wywołał proces lady Ferrals. Wiedząc, że Morosini zamierza udać się do Wenecji, by spędzić święta Bożego Narodzenia u siebie, zaprosił obu mężczyzn na krótką, dwudniową wizytę.

- Będziemy sami - wyjaśnił. - Tydzień przed świętami żona wyjeżdża zwykle do Londynu, aby robić zakupy na Regent Street, Bond Street i wszędzie, gdzie się tylko da. Chciałbym więc przed waszym wyjazdem pochwalić się moją cenną kolekcją, jak już wcześniej obiecałem.

Obaj przyjaciele zaakceptowali zaproszenie. Jeśli chodzi o Aida, perspektywa podziwiania rzadkich dzieł sztuki z dala od oka pięknej Mary była tym bardziej pociągająca, że miał nadzieję, iż uda mu się w jakiś sposób poinformować kolekcjonera o niebezpiecznej działalności jego małżonki.

Przyszedł mu na myśl pewien pomysł, który chciał zrealizować. Poza tym miał nadzieję, że ta zmiana pozwoli mu zapomnieć o przeżytym gorzkim rozczarowaniu.

W całej swojej dobrotliwej naiwności wyobrażał sobie, że następnego dnia po uwolnieniu Anielka skontaktuje się z nim. Chociażby po to, by podziękować mu za starania i radować się razem z nim przyszłością otwierającą możliwość nowych marzeń i nadziei. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Od Bertrama Cootesa, który wraz z kolegami oblegał hotel przy Grosvenor Square, dowiedział się, że lady Ferrals i jej ojciec opuścili Londyn, aby udać się do zamku w Devon, gdzie Anielka spędziła wcześniej miodowy miesiąc. Pozostawiała londyńską siedzibę, która zresztą była jedynie wynajmowana, Suttonowi, cieniowi męża, i prawnikom ojca, którzy mieli przeprowadzać formalności spadkowe...

Plany Aida były mniej precyzyjne z wyjątkiem tego, że namówił Adalberta na przyjazd do Wenecji, by mogli wspólnie zakończyć tak bogaty w wydarzenia rok 1922. Perspektywa świąt Bożego Narodzenia spędzanych w towarzystwie ciotki Amelii, Marii Andżeliny, Hieronima Buteau, Ceciny i Zachariasza była bardzo zachęcająca, a rozczarowany Aldo odczuwał wielką potrzebę rodzinnego ciepła. Następnie, jeśli sprawy zawodowe na to pozwolą, może wraz z przyjacielem wróci do Londynu, aby kontynuować poszukiwania Róży Yorku, która po raz ostatni zniknęła jak kamień w wodę przed dziesięcioma laty. Dziesięć krótkich lat, które wydawały się zupełnie nic nieznaczące w porównaniu z dekadami mroków historii. Niestety, ostatni ważny wątek został przerwany. Krawiec Ebenezer Levi nie powrócił do zakładu w Whitechapel, co bardzo niepokoiło jego sąsiadkę.

- Zaczynam wierzyć, że coś złego mu się przytrafiło - wyznała obu mężczyznom w czasie ich ostatniej wizyty.

Im również tak się zaczęło wydawać i powoli ogarniało ich zniechęcenie. Tym razem Adalbert pozostawił swój adres sąsiadce i poparłszy to banknotem, dał jej do zrozumienia, aby w razie powrotu Ebenezera nie informowała go, pod żadnym pozorem, że ktoś go szuka.

- Wracam do Francji na święta - dodał - ale w styczniu, jeśli pani wcześniej się ze mną nie skontaktuje, pojawię się tutaj. Chodzi o sprawę o wiele poważniejszą niż ta, o której wspomnieliśmy w czasie naszej pierwszej wizyty, proszę więc o zachowanie dyskrecji, która być może pozwoli nam doprowadzić ją do końca...

Zachęcona perspektywą okrągłej sumki, która miała wynagrodzić gorliwość, sąsiadka obiecała wszystko, o co została poproszona.

- A jeśli on nie wróci? - zapytał Aldo. - Co wtedy zrobimy? Przecież nie możemy spędzić tutaj całego życia!

- Zapytamy Szymona Aronowa i jeśli się zgodzi, powiemy słówko o tym zniknięciu naszemu przyjacielowi, Warrenowi. Dysponuje różnymi możliwościami, których my nie mamy.

- Ale w takim przypadku trzeba będzie powiedzieć prawdę.

- No, może nie całą... Zobaczymy.

Ale na razie, szarym popołudniem, samochód prowadzony przez pełnego godności Teobalda przejechał przez ponure i surowe przedmieścia południowowschodniej części Londynu i skręcił na drogę w kierunku Dover, która, biegnąc przez Rochester i Canterbury, przecinała całe hrabstwo Kent. Wiejska posiadłość Saint Albansów znajdowała się w okolicach Ashford, na południe od głównej angielskiej siedziby episkopatu.

Było wilgotno, chwilami nawet deszczowo, lecz pogoda wydawała się raczej łagodna, jak to często zdarzało się w hrabstwie Kent zwanym Ogrodem Anglii, podobnie jak Turenia zwana jest Ogrodem Francji. Była to ulubiona kraina Dickensa: „Kent, proszę pana" - rzekł niezapomniany pan Single w Klubie Pickwicka. - „Wszyscy znają Kent: jabłka, czereśnie, chmiel i kobiety!".

Nawet jeśli z powodu brzydkiej pogody nie można dostrzec zbyt wielu kobiet, a na drzewach z racji zimowej pory brakuje jabłek i czereśni, okolica pozostawała czarująca i obfitowała w stare szlacheckie domostwa, śliczne wioski i przyciągające wzrok „wieże dla chmielu" - stożkowate budowle przypominające olbrzymie kapturki do gaszenia świec.

- Powinniśmy byli przyjechać tutaj na wiosnę - stwierdził Adalbert. - Kiedy drzewa pokryte są kwieciem, widok musi być wspaniały!

- Nic nie stoi na przeszkodzie, abyś przyjechał ponownie - mruknął Aldo. - Co do mnie, chciałbym jak najszybciej opuścić Wyspy Brytyjskie i jechać w moje słoneczne strony!

Adalbert westchnął.

- Nawet jeśli w końcu odnajdziemy ten piekielny, ociekający krwią diament, będzie to dopiero połowa naszej misji. Pozostanie nam odnaleźć jeszcze opal i rubin, o którym nasz Szymon prawie nic nie wie...

- Wszystko w swoim czasie. Przecież Aronow zdaje sobie sprawę, że w ciągu pięciu minut nie uda nam się odnaleźć klejnotów zaginionych przed wiekami. W tym roku znaleźliśmy szafir. To już duży sukces... A co będzie dalej? Pożyjemy, zobaczymy!

- Ależ jesteś dzisiaj markotny! A przecież powinieneś się radować. Zobaczymy wspaniałą kolekcję... A teraz popatrz na ten dom. Jest wspaniały!

Gdy wyjechali z lasku, na horyzoncie pojawił się w pełnej krasie Exton Manor. Zbudowany na dawnych fosach, których część się rozszerzała, tworząc staw otoczony wierzbami płaczącymi, stary dwór łączył pozostałości feudalne z dwoma bliźniaczymi budynkami w najczystszym stylu elżbietańskim, połączonymi galerią i oddzielonymi ogrodem tarasowym, jaki tylko Anglicy potrafią stworzyć. Całość przedstawiała bardzo romantyczny widok. Budowlę otaczał piękny i dobrze utrzymany park, tak że bardziej przypominała zamek niż dwór.

- Lord Killrenan musi być bardzo bogaty - stwierdził Vidal-Pellicorne z podziwem w głosie. - Żeby to wszystko utrzymać, trzeba zatrudniać wielu ludzi!

Jednak świeżo upieczony lord nie przypominał wcale milionera, kiedy wyszedł przywitać gości u wejścia przy moście zwodzonym przerzuconym przez fosę. Stara kurtka łowiecka i ubrudzone, obcisłe spodnie nadawały mu raczej wygląd wieśniaka niż szacownego adwokata. Ale każdy znawca tematu szybko by się zorientował, że strzelba firmy Purdey na jego ramieniu warta jest fortunę. Gospodarz przywitał gości z niekłamaną radością, a uśmiech zadowolenia rozjaśnił jego toporną twarz.

- Mam nadzieję, że wybaczycie mi panowie, iż nikogo więcej nie zaprosiłem. Zrobiłem to z egoistycznych pobudek: od dawna chciałem porozmawiać o kolekcji, która jest przedmiotem mojej dumy. A i was pewnie zainteresuje!

- Proszę nas nie przepraszać - powiedział Aldo. - Tak będzie o wiele lepiej. Sądzę, że niektóre tematy nie są przeznaczone dla postronnych uszu...

- Szczególnie dla uszu kobiecych! - dodał Adalbert z prostodusznym uśmiechem.

W holu wyłożonym boazerią z ciemnego dębu, gdzie w wielkim kominku zwieńczonym łukiem w stylu Tudorów wesoło trzaskał ogień, czekał na nich kamerdyner i dwóch służących: ten pierwszy, aby zaprowadzić ich do pokoi, ci drudzy, aby zająć się ich bagażami oraz Teobaldem.

- Sądzę - rzekł sir Desmond - że potrzebujecie panowie chwili wytchnienia. O tej porze roku nasze drogi są w opłakanym stanie. Kolacja będzie o godzinie dwudziestej, ale o dziewiętnastej trzydzieści oczekuję was w salonie gobelinowym, pierwsze drzwi na prawo w holu za schodami.

Nie można było niczego zarzucić gościnności adwokata: pokoje, mimo że zapełnione meblami w stylu epoki, miały bardzo komfortowe i nowoczesne łazienki, w których ciepła woda płynęła strumieniami, a ręczniki pachniały lawendą. W małych szafkach w renesansowym stylu stojących przy oknach z witrażowymi szybkami osadzonymi w ołowiu, znajdował się solidny zapas przeróżnych trunków oraz papierosów i cygar.

Obaj goście podziękowali gospodarzowi, kiedy należycie odziani w przepisowe smokingi dołączyli do niego w salonie, gdzie w kominku płonął sosnowy pień, rozsiewając przyjemny zapach wrzosowisk.

- Tym bardziej żałujemy, że nie dane nam jest pokłonić się lady Mary - powiedział Morosini. - To rzadkość móc spotkać tak doskonałą panią domu.

- To dlatego, że jest perfekcjonistką. Zresztą we wszystkich sprawach, wszystko musi być u niej najlepsze, najpiękniejsze lub najrzadziej spotykane. Niech pan sobie przypomni, książę, swoje wcześniejsze z nią kontakty! Oczywiście, biorąc pod uwagę to wszystko, można zadać sobie pytanie, czemu wybrała na męża właśnie mnie? Przecież trudno mnie nazwać pięknym.

Morosiniemu przemknęła przez głowę myśl, że być może sir Desmond cierpi z tego powodu, ale natychmiast znalazł odpowiedź.

- Czyż nie jest pan najlepszym adwokatem i najbardziej znającym się na rzeczy kolekcjonerem? Proszę mi wybaczyć, iż nie potrafię wymienić pana innych pozytywnych cech, ale przecież znamy się od niedawna - dodał z niedbałym uśmiechem, który tak dobrze do niego pasował.

Ponieważ był taktowny, pominął milczeniem, że wśród członków palestry sir Desmond był z pewnością najbogatszy.

- Chciałbym, żebyśmy zostali przyjaciółmi. A teraz zapraszam panów do stołu.

Kolacja była wyśmienita i stanowiła mieszankę kuchni francuskiej i angielskiej. Podano pstrągi w szarym sosie oraz bardzo delikatną pieczeń wołową z ziemniakami, które zamiast gotować w wodzie, opieczono w maśle. Wina doskonale dobrano: burgund, chablis i romanee-saint-vivant, do którego, jak się wydawało, lord Desmond miał największą słabość. Jadł bardzo dużo, pił jeszcze więcej, lecz nie wywoływało to u niego żadnych skutków ubocznych. Jedyne, co dało się zauważyć, to fakt, że wstając od stołu, był weselszy niż przed posiłkiem. Ten stan wzmocniły jeszcze jedna lub dwie szklaneczki wyśmienitego porto o nazwie „Powrót z Indii".

Tocząca się rozmowa była niezwykle interesująca. Dyskutowano głównie o Chinach i ich skarbach, ale również o słynnych kamieniach i o archeologii. Pasjonująca konwersacja doprowadziła sir Desmonda do najwyższego stopnia entuzjazmu i około godziny dwudziestej trzeciej, kiedy służący już odeszli, zaproponował gościom, że pokaże im swoją kolekcję. Propozycja została przyjęta z entuzjazmem. Wszyscy skierowali się więc w stronę galerii łączącej dwa budynki dworu i znajdującej się przy starszej części rezydencji.

Galeria była dość szeroka, jej posadzkę wyłożono kamiennymi płytami, a strop drewnianymi belkami. Wysokie, gotyckie okna wychodziły na ogród wewnętrzny przypominający claustrum* z tą tylko różnicą, że wzdłuż ścian wisiały naprzemiennie portrety przodków i stara broń.

* Z łaciny - miejsce zamknięte, klasztor.

Pośrodku znajdowały się rzeźbione, dębowe drzwi umocowane na żelaznych zawiasach, wyposażone w stylowy zamek, który sir Desmond otworzył ozdobnym kluczem bez najmniejszego trudu. Za drzwiami znajdował się niewielki korytarz prowadzący do krętych, opadających w dół, schodów.

Znaleźli się w innym stuleciu. Wystarczyło popatrzeć na grubość murów i krętość schodów. Dyskretna obecność światła elektrycznego nie zmniejszała uczucia wyobcowania.

Stali w niskim, sklepionym pomieszczeniu, które pierwotnie musiało być o wiele dłuższe, ale obecnie w sposób znaczący zostało skrócone przez wybudowanie cementowej ściany, której wypolerowana powierzchnia miała czarny kolor. Przypominając sobie to, co usłyszał w podziemiach Czerwonej Chryzantemy, Aldo pomyślał, że lady Mary nie skłamała, rozmawiając z Yuan Chengiem; jej małżonek rzeczywiście stworzył w dawnej piwnicy coś w rodzaju skarbca.

Pan domu wystukał kombinację cyfr i olbrzymie, stalowe skrzydło obróciło się na zawiasach, odsłaniając pomieszczenie, w którym natychmiast zapaliło się światło. Obaj goście wydali okrzyk podziwu: znajdował się tam prawdziwy skarb usprawiedliwiający ostrożność właściciela... i pożądanie zmarłego Yuan Changa. W oświetlonych witrynach pyszniła się najpiękniejsza kolekcja zielonych i białych jaspisów, jaką kiedykolwiek obu przyjaciołom dane było widzieć: przedmioty rytualne przedstawiające Niebo i Ziemię, które mogły pochodzić z 1500 roku przed Chrystusem, przezroczyste smoki z rozpostartymi skrzydłami, zadziwiający pancerz ze złota i jaspisu z epoki Han, rzeźbione cuda obrazujące żywot antycznych bohaterów oraz wspaniała biżuteria oprawiona w złoto, a wśród niej trzy cesarskie diademy.

- Jak się panu udało zgromadzić to wszystko? - wykrzyknął z zachwytem Morosini, którego podziw do starych przedmiotów sięgnął zenitu.

- To zasługa mojego ojca. Ja tylko kontynuowałem jego dzieło z największym entuzjazmem. Proszę jednak nie wymagać, abym wyjawił, w jaki sposób wszedłem w posiadanie niektórych z tych przedmiotów. Czasami musiałem wiele za nie płacić, a czasem miałem trochę szczęścia. Ponieważ sami macie sekrety zawodowe, łatwo zrozumiecie, że kolekcjoner nie zdradza łatwo swoich źródeł.

- Rozumiem i nie będę pytał. Proszę również o wybaczenie mojego okrzyku spowodowanego zaskoczeniem, podziwem. .. a może nawet zazdrością!

- Oczywiście, że panu wybaczam. A pan, panie Vidal-Pellicorne, czy uważa te przedmioty za godne księżniczek egipskich?

- Nie interesuję się wyłącznie Egiptem i uważam tę kolekcję za bajkową! Jest pan mistrzem, drogi lordzie Desmondzie!

Brzydką twarz lorda rozjaśnił płomień dumy. Po chwili zastanowienia powiedział:

- Jeśli dacie mi, panowie, słowo, że nigdy nikomu nie powiecie o rym, co mam ochotę wam pokazać, sądzę, że tego nie pożałujecie!

- To jest jeszcze coś innego? - zdziwił się Aldo.

- Tak. Jest jeszcze jedna rzecz.

- W takim razie daję słowo!

- Ja również - dodał Adalbert. - Zatem idźcie za mną.

Lord Desmond poprowadził gości w głąb pomieszczenia, pośrodku którego stała witryna mieszcząca broń z brązu o ostrzach z jaspisu. Wyciągnął rękę i nacisnął coś, co znajdowało się w pobliżu witryny. Ściana odwróciła się na niewidzialnych zawiasach, ukazując mebel, który był do niej przymocowany.

- Proszę chwilę poczekać. Poświecę tu trochę - powiedział sir Desmond, wyciągając zapalniczkę.

Tym razem rzeczywiście nie chodziło o elektryczność. Adalbert i Aldo wymienili spojrzenia, podczas gdy gospodarz zniknął w mroku. Po chwili łagodne światło świec rozjaśniło ciemności i dał się słyszeć głos lorda:

- Możecie już wejść.

To, co dwaj mężczyźni zobaczyli, przygwoździło ich w miejscu. Stali na progu małego, Wyłożonego brązowym aksamitem pomieszczenia, przypominającego nieco kaplicę. Dwa kandelabry płonęły przed portretem, który Morosini rozpoznał natychmiast: był to portret księcia Saint Albansa, bękarta króla Karola II i Neli Gwyn. Mniejszy niż ten, który widział u księżnej Danvers, ale o wiele bardziej interesujący: w koronkach jego krawata błyszczał duży, polerowany diament o mlecznej poświacie...

Nad portalem znajdowało się coś w rodzaju ołtarza zwieńczonego małym tabernakulum, którego rzeźbione i złocone drzwiczki otwierał właśnie lord Desmond. I stał się cud: na aksamitnej podstawie połyskiwał kamień przedstawiony na portrecie.

- Oto i on! - westchnął lord Desmond, opadając na wielki, dębowy fotel służący mu do długich samotnych kontemplacji. - Możecie teraz stwierdzić osobiście: ci, którzy twierdzili, że diament Harrisona jest fałszywy, mieli rację.

- Róża Yorku... - szepnął Morosini ogarnięty falą podejrzeń. - Jest pan jej właścicielem?

- Tak, jestem - oświadczył lord triumfalnie i arogancko. - To ja pisałem te anonimowe listy do gazet. Nie mogłem znieść myśli, że ktoś inny stroi się w pawie pióra i podrzuca tę byle jaką fałszywkę.

- Byle jaką fałszywkę? - mruknął Adalbert. - Przecież diament oglądało kilku ekspertów i co, dali się nabrać? No chyba, że to pański kamień jest fałszywy?

- Raczy pan żartować! Znam jego historię... wydaje mi się, że prawie całą. Zacząłem ją badać, kiedy jakieś piętnaście lat temu kupiłem ten portret u handlarza starzyzną w Edynburgu.

- Wydaje mi się, iż mówił pan, że nie wywodzicie się z tej samej rodziny? - stwierdził Aldo, wskazując na ognistą czuprynę postaci z portretu.

- To prawda, ale czasami myślę o tym podobieństwie nazwisk, kiedy przychodzę tutaj i wyobrażam sobie, że ja również jestem odległym owocem królewskich miłostek, że krew Stuartów płynie w moich żyłach... Czuję się wtedy taki szczęśliwy! To takie boskie doznanie! Tym bardziej że nikt nie wie o tej kryjówce i o tym, co ona zawiera!

- Nawet pańska żona?

- Przede wszystkim ona! Znacie panowie jej zamiłowanie do starych, słynnych klejnotów. Ja jestem przywiązany tylko do tego jednego. Przyznacie, że jest tego wart!

Nie odpowiadając, Morosini pochylił się, ujął diament delikatnie dwoma palcami i zbliżył do płomienia świecy. Serce biło mu coraz szybciej. Ponieważ nigdy wcześniej nie widział diamentu Burgundczyka, ani nawet jego kopii, poczuł gwałtowne podniecenie, które starał się ukryć pod płaszczykiem nonszalancji. Tak więc miał w końcu okazję dotknąć tego złowieszczego kamienia, którego biały odblask krył strumienie krwi!

- Na co pan liczył, pisząc te listy? Ze aukcja diamentu się nie odbędzie?

- Oczywiście. I przyznaję, że nie rozumiem Harrisona. Przecież to był znany jubiler, można powiedzieć ekspert. Jak mógł się dać tak nabrać?

- Mój przyjaciel już panu na to odpowiedział: inni też dali się nabrać. Kiedy ten nieszczęśnik został zabity, właśnie byliśmy w drodze do jego sklepu, który znam od dawna, aby poprosić o pokazanie nam Róży Yorku. Pewnie również powiedziałbym to samo, co inni. Ale proszę mi coś wyjaśnić: aukcja miała się przecież wkrótce odbyć. Kamień zostałby sprzedany. Co by pan zrobił w takim przypadku? Chciał pan ujawnić prawdziwy diament zgromadzonym, czy też...

- .. .czy też wolałem zakończyć tę komedię, zlecając kradzież kamienia i...

zabójstwo Harrisona?

- Nie. Przyznaję, że przedtem miałem wątpliwości, ale teraz jestem pewien...

- I co daje panu tę pewność?

- Fakt, że lady Mary nie ma pojęcia, iż jest pan posiadaczem Róży Yorku...

- Przyznaję, że nie rozumiem, co chce pan przez to powiedzieć.

- W tej chwili nie ma to znaczenia. Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie: co miał pan zamiar zrobić, gdyby aukcja doszła do skutku?

- Nic! Oczywiście przyszedłbym na aukcję, żeby zobaczyć, czy ktoś inny przedstawi wątpliwości, bo przecież nie tylko ja pisałem te listy. Ale jak sądzę niczego bym nie powiedział. Ja, adwokat, byłbym skłonny zachować milczenie, aby móc nadal doświadczać w spokoju tej przyjemności: siadam w tym fotelu i biorę Różę Yorku do ręki tak, jak teraz czyni to pan.

- Powiedział nam pan, że udało mu się odtworzyć prawie całą historię kamienia - przeciął jego dywagacje Vidal-Pellicorne. - Książę Morosini i ja również zajmowaliśmy się tymi badaniami... oczywiście z czystej ciekawości. Umiałby może pan powiedzieć, czy książę Regent ofiarował go swej kochance, pani Fitzherbert*, jak nam mówiono?

- Tak rzeczywiście było. Ale słowo „kochanka", którego pan użył, nie jest właściwe. Maria Fitzherbert była żoną morganatyczną** księcia, który z tego powodu stał się bigamistą, gdy poślubił tę biedną Karolinę Brunszwicką.

* Maria Fitzherbert - katoliczka, dwukrotna wdowa, którą poślubił 21-letni następca tronu, późniejszy Jerzy IV, hazardzista i kobieciarz (1762- I830). Prawo zabraniało dziedziczenia korony osobom, które poślubiły katolików. Król nigdy nie uznał tego małżeństwa.

** Małżeństwo morganatyczne - związek zawarty między członkiem arystokracji lub dynastii a osobą niższego stanu.Niewątpliwie bardzo kochał Marię i ofiarował jej Różę Yorku wśród licznych prezentów, którymi ją obsypywał w czasie trwania tego związku. Fakt, że nigdy go jej nie odebrał, nawet wtedy, gdy ją porzucił, świadczy o stałości jego uczuć.

- Jako dobry Anglik podkreśla pan zalety swego władcy. Ale to Maria Fitzherbert od niego odeszła w roku 1811, nie mogąc dłużej znosić zniewag. Opuściła nawet Anglię i nie miała zamiaru wracać. Sądziłbym raczej, że Georgie nie ośmielił się jej ścigać, aby odzyskać diament.

- Chyba że całkowicie o nim zapomniał, wchodząc w posiadanie innych, wspaniałych klejnotów Korony. Tak więc, pani Fitzherbert udała się na kontynent, zabierając ze sobą małą dziewczynkę, do której była bardzo przywiązana: Minney Seymour. To ona, po ślubie, przywiozła kamień z powrotem do kraju i zachowała prawie do samej śmierci. Klejnot został skradziony w czasie włamania do jej domu przy Brook Street. Tutaj jest luka w historii, ale dowiedziałem się po jakimś czasie, że w roku 1888 znalazł się w rękach pewnego rabina z Whitechapel. Bóg jeden wie, dlaczego uznał go za przedmiot kultu i nazwał kamieniem żydowskim. Przechowywał go u siebie dość długo, ale dziesięć lat temu dowiedziałem się, że jest u niego.

- Kto panu o tym powiedział? - spytał Aldo.

- Pewien człowiek, którego darzyłem pełnym zaufaniem, służący wcześniej mojemu ojcu, miłośnik starych przedmiotów. Miał węch psa myśliwskiego, jeśli idzie o ich tropienie. To on opowiedział mi któregoś dnia o żydowskim kamieniu. Jego opis odpowiadał.całkowicie klejnotowi, którego poszukiwałem, więc nie szczędziłem środków na jego zdobycie i w końcu udało mu się tego dokonać...

- Nie wydało się panu dziwne, że rabin zgodził się sprzedać przedmiot kultu? - wtrącił się Adalbert.

- Tak, przyznaję, że było to dla mnie zaskakujące. Tym bardziej, że rabin i jego starszy syn zostali wkrótce zamordowani. Ale nie przyłożyłem do tego ręki - dodał, widząc, że jego goście marszczą brwi. - Mój wysłannik negocjował z młodszym synem rabina, niejakim Ebenezerem. Mówił mi potem, że nigdy nie spotkał kogoś bardziej chciwego niż ten człowiek, który był z zawodu krawcem i bardzo kochał pieniądze. Przyznaję, że zadawałem sobie pytanie, czy czasem nie stoi on za ojcobójstwem i bratobójstwem, ale policja nie postawiła mu żadnych zarzutów.

Morosini i Vidal-Pellicorne wymienili szybkie spojrzenie, gdyż przez ich głowy przemknęła, jak to często się zdarzało, taka sama myśl: syn mógł bardzo łatwo zaangażować płatnego mordercę, korzystając z pieniędzy otrzymanych od lorda Desmonda. Po upływie dziesięciu lat, nadal żądny bogactwa, postanowił opowiedzieć historię żydowskiego kamienia cudzoziemcom, którzy chcieli mu za to zapłacić. Ponieważ była to stara historia, a on sam nie został nigdy o nic oskarżony, nie widział przeszkód, aby jeszcze na tej sprawie zarobić. Ale czegoś się wystraszył i uciekł. Można było iść o zakład, że więcej się go nie zobaczy.

Rozdarty między chęcią odrzucenia daleko od siebie klejnotu wielokrotnie splamionego krwią a pragnieniem ukrycia go w kieszeni, Aldo odłożył go delikatnie na aksamitny postument.

- Wiedząc o tym wszystkim, czy nie boi się pan tego diamentu? - zapytał. - Nie wydaje się panu, że on przynosi nieszczęście?

Lord Desmond wzruszył ramionami.

- Wy, południowcy, jesteście przesądni. Ja nigdy nie wierzyłem w takie rzeczy. Za murami wielu naszych zamków kryją się krwawe historie, zbrodnie, zbłąkane dusze i upiory. Poza tym, z powodu wykonywanego zawodu często mam do czynienia ze zbrodnią. Wierzcie mi, panowie, to uodparnia!

- Jednak gdybym był na pana miejscu, miałbym się na baczności - podjął wątek Aldo, wpatrując się nadal w diament i błądząc myślami wokół niepokojącej małżonki lorda. - Może czas najwyższy, aby pan poznał prawdę?

- Mój Boże, jaką prawdę? A co zrobiłby pan na moim miejscu?

- Sprzedałbym ten klejnot. Oczywiście nie na aukcji, by nie wzniecać ponownie zamieszania, ale na przykład mnie.

- Panu? Czy zdaje sobie pan sprawę, ile on jest wart?

- Zapłaciłbym tyle, ile pan zażąda. Cena nie gra roli! Niech pan nie zapomina, że ja również zamierzałem licytować w czasie aukcji.

- Wiem o tym, ale nie sprzedam panu diamentu. Jeśli wyznałem mój sekret, to z czystej sympatii i aby nie tracił pan czasu, oczekując na pojawienie się fałszywego klejnotu. Musi pan wiedzieć, że z pewnością nie...

Nie było mu dane dokończyć zdania. Okrzyk Adalberta skierował wzrok Aida na tajne drzwi, które pozostały otwarte. W drzwiach stała lady Mary i z zaskoczeniem obserwowała scenę, której stała się świadkiem. Jej jasne spojrzenie pomknęło nad głowami zebranych i zatrzymało się na klejnocie. Do tego stopnia przypominała zjawę, że nikt nie ośmielił się powiedzieć ani słowa. Ona również milczała, uporczywie wpatrując się w Różę Yorku.

Sztywnym krokiem podeszła do kamienia, w którym płomień świec zapalał połyskujący blask, a następnie gestem, który przypominał modlitwę lub błaganie, wzniosła odziane w rękawiczki dłonie, aby go pochwycić, upuszczając przy tym na posadzkę małą, zamszową torebkę. Adalbert pochylił się odruchowo, aby ją podnieść i zatrzymał ją przy sobie. Mary chciała wziąć diament do ręki, ale usłyszała głos jej męża:

- Nie ruszaj go! Zakazuję ci go dotykać!

Zwróciła ku niemu nieobecny wzrok i ponownie skierowała twarz ku obiektowi pożądania.

- Róża... Róża Yorku tutaj? Czy to możliwe?

Nagle przestraszyła się, a jej wzrok zaczął poszukiwać torebki, którą Adalbert ukrył w kieszeni, domyśliwszy się, co zawiera.

Lady Mary nie miała czasu, aby rozejrzeć się po ciemnych zakamarkach posadzki: otwarte skrzydło ściany zaczęło się zamykać z głuchym szczęknięciem. Ktoś musiał popchnąć je od zewnątrz.

- Co to znaczy? - warknął lord Desmond. - Kto tam jest? Kogo przyprowadziłaś ze sobą? A przede wszystkim, co tu robisz? Miałaś przecież zostać w Londynie do soboty...

Chwycił żonę za ramiona i zaczął nią potrząsać, co znosiła bez najmniejszego sprzeciwu. Aldo rzucił się w ich stronę, zmuszając sir Desmonda do opamiętania, gdyż kobieta wydawała się całkiem zagubiona, jakby znajdowała się w transie.

- Sądzę, że to rodzinne nieporozumienie może poczekać - stwierdził. - Przynajmniej do czasu, kiedy stąd wyjdziemy. O ile będzie to możliwe - dodał, odprowadzając lady Mary do fotela, w którym usiadła, nie stawiając najmniejszego oporu.

- To jest możliwe! - rzekł lord Desmond. - Mechanizm działa w dwie strony. Przecież nie postradałem zmysłów...

Chwilami Morosini trochę w to wątpił. Na przykład kilka chwil wcześniej, gdy Mary chciała dotknąć kamienia, jego wściekłe spojrzenie było spojrzeniem szaleńca. Kiedy więc podniósł rękę, aby spróbować otworzyć drzwi, Aldo go powstrzymał.

- Nie tak szybko! W tej sytuacji raczej się zastanówmy, co dzieje się z drugiej strony. Sam pan stwierdził, że tam ktoś jest. Drzwi nie zamknęły się same... Może jest tam nawet więcej osób, niż przypuszczamy. Jeśli pan wyjdzie, mogą pana zastrzelić j ak królika...

- To prawda, dlatego musimy ją zmusić do mówienia! - krzyknął Desmond, zwracając się w stronę żony nadal siedzącej nieruchomo w fotelu ze wzrokiem skierowanym na diament. - Kto z tobą tutaj przyszedł, Mary? Kim są ci ludzie?

- W stanie osłabienia, w jakim się znajduje, nie uda się z niej niczego wydobyć, ale może ja będę umiał odpowiedzieć na to pytanie...

- Co pan chce przez to powiedzieć? Chyba nie jest pan z nią w zmowie?

- Czy jakiś czas temu komisarz Warren nie ostrzegał pana przed działalnością niejakiego Yuan Changa, pragnącego pozbawić pana kolekcji jaspisów, które, jak sądził, zostały zrabowane w jego kraju?

- Ale ten Yuan Chang zmarł przecież w więzieniu. Poza tym nie wiem, jak mógł przypuszczać, że uda mu się okraść mój skarbiec.

- To proste: miał władzę nad pańską małżonką. Z jakiego powodu? To zbyt długa historia, aby ją teraz opowiadać - dodał Morosini, rzucając spojrzenie w stronę łady Mary, przy której czuwał Adalbert.

- Wierzę panu, ale powtarzam, ten człowiek powiesił się w więzieniu.

- Bez wątpienia, ale na czyjś rozkaz, i jestem pewien, że zostawił przynajmniej jednego następcę... A ten następca zmusił lady Mary, aby doprowadziła go aż tutaj.

W tej chwili dał się słyszeć brzęk tłuczonego szkła, następnie kolejny i jeszcze jeden.

- Boże wszechmogący! - krzyknął lord Desmond. - Rozbijają moje witryny!... Nie mogę do tego dopuścić...

Rzucił się w stronę muru i przycisnął niewidoczny punkt. Dało się słyszeć kliknięcie, ale drzwi tylko lekko się uchyliły. Coś lub ktoś stanął na przeszkodzie w ich otwarciu. Jednocześnie usłyszeli gardłowy głos wydający rozkazy w języku chińskim.

- Pomóżcie mi! - krzyknął Desmond. - Nie możemy pozwolić, aby zablokowali drzwi, inaczej wszyscy zginiemy. Nikt w zamku nie zna tego mechanizmu.

- Nawet ja! - stwierdziła lady Mary, której po kilku policzkach w wykonaniu Adalberta, wróciła przytomność. - Jak pan mógł mnie tak potraktować?

Ale nikt jej nie odpowiedział. Zrozumiawszy, że ryzyko uduszenia się w tym pomieszczeniu jest poważne, Aldo i Adalbert zaczęli pomagać sir Desmondowi w odpychaniu ściany.

- Oczywiście nie ma pan przy sobie broni? - zapytał Morosini.

- Ależ tak! Zawsze ją noszę, kiedy tutaj schodzę...

- My także - stwierdził przeciągłym głosem Adalbert. Sir Desmond się obruszył.

- Przyjechaliście w odwiedziny uzbrojeni?

- Oczywiście - potwierdził Aldo, nie przestając napierać na drzwi. - Od czasu kiedy komisarz Warren uprzedził nas, że Azjaci bardzo interesują się pańską posiadłością, uznaliśmy, że będzie lepiej, jeśli podejmiemy pewne środki ostrożności. Chyba mieliśmy rację... Do diabła, niech pan pcha mocniej.

To nie jest najlepszy moment do dyskusji! Hałas chyba słabnie.

- Pewnie już skończyli! - jęknął kolekcjoner. - Trzeba ich zatrzymać!

Silniejsze pchnięcie pokonało opór drzwi podpartych stosem żelastwa i rozbitego szkła. Otworzyły się tak gwałtownie, że trzej mężczyźni zostali wyrzuceni do przodu. W tym samym momencie dały się słyszeć dwa wystrzały, ale na szczęście kule nie dosięgły nikogo. Zastawiono na nich pułapkę, ale ani Aldo, ani Desmond, którzy wypadli jako pierwsi, nie ucierpieli.

Kiedy tylko padli na podłogę, wyciągnęli rewolwery i zaczęli strzelać. W pomieszczeniu, gdzie znajdowały się chińskie skarby, panował trudny do opisania nieporządek. Wszędzie pełno rozbitego szkła, powywracane witryny leżały na posadzce, a szóstka ludzi ubranych na czarno z wypełnionymi workami na plecach zmierzała ku wyjściu ochraniana ogniem najwyższego z nich, który prawdopodobnie był szefem. Najwyraźniej chcieli przejść przez pancerne drzwi wszyscy naraz. Rozumiejąc, że to stanowi szansę, Aldo wycelował starannie i powalił jednego z bandytów. Druga kula, wystrzelona przez lorda Killrenana, trafiła w ramię przywódcę grupy, który cofnął się w stronę drzwi, rzucił jakimś niezrozumiałym przekleństwem i strzelił. Z tyłu dał się słyszeć krzyk, lecz Aldo się nie odwrócił. Biegnąc, wpadł na mężczyznę zbliżającego się do wyjścia. Wywiązała się krótka, lecz brutalna walka, gdyż obaj byli równie silni. Jednak Chińczykowi udało się wyślizgnąć z rąk przeciwnika. Oszołomiony Aldo dostrzegł tylko, jak sir Desmond przeskakuje nad jego głową ze zręcznością, której trudno było się po nim spodziewać, i rzuca się w pogoń za złodziejami. Aldo zrezygnował z kontynuowania pościgu. Najważniejsze było to, że drzwi skarbca nie zatrzasnęły się za nimi. Zresztą wkrótce usłyszał strzały i rozkaz podniesienia rąk do góry, wydany doskonałą angielszczyzną. Westchnął więc z ulgą i pozwolił sobie na uśmiech.

Trzeba powiedzieć, że mieliśmy wspaniały pomysł, informując komisarza Warrena o naszym wyjeździe i okolicznościach zaproszenia do domu sir Desmonda - pomyślał.

Po tej chwili rozluźnienia jego sercem zawładnął nagły niepokój. Adalbert!...

Czemu go tutaj nie ma? Przypomniał sobie gardłowy krzyk, który usłyszał w momencie, gdy usiłował pochwycić przywódcę bandy, i ścisnęło mu się serce. Gdyby jego przyjaciela spotkało nieszczęście... Ale gdy wszedł ponownie do pomieszczenia, zauważył, że Adalbert klęczy przy czymś, czego nie mógł dostrzec z powodu sterty żelastwa i szkła.

- Jesteś ranny? - krzyknął, torując sobie drogę. - Nie, chodź tutaj!

Krzyk, który wcześniej usłyszał, był ostatnim odgłosem, jaki wydała lady Mary. Leżała na rozpostartym, czarnym futrze, w pozie pełnej gracji, z wymykającymi się spod toczka blond włosami okalającymi jej twarz. Kula trafiła ją w czoło, tworząc mały, czerwony punkcik. Nawet po śmierci na jej twarzy błąkał się lekki uśmiech. Być może dlatego, że we wgłębieniu rozwartej dłoni połyskiwał diament, dla którego zdobycia była gotowa poświęcić wszystko...

Aldo przyklęknął przy zwłokach i pochylił się, aby zabrać kamień, który przyniósł śmierć po raz kolejny.

- Nie dotykaj go! - powiedział Adalbert, kładąc delikatnie dłoń na jeszcze szeroko otwartych, szarych oczach zmarłej. - Już dokonałem zamiany... Ten kamień jest fałszywy...

Na zewnątrz policja lokalna, dowodzona przez pułkownika Courtneya upoważnionego przez komisarza Warrena, i służba zamkowa zatrzymały bandytów oraz ich przywódcę, niejakiego Yuan Yena, syna zmarłego Yuan Changa, podczas gdy w pobliżu, tuż koło samochodu lord Desmond Killrenan zbierał gorączkowo worki ze swoimi skarbami, na przemian śmiejąc się i płacząc, i nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co dzieje się wokół niego. Nie przerwał pracy nawet wtedy, gdy pojawił się Morosini, aby powiedzieć, że jego żona została zabita... Dla niego liczyły się tylko cenne jaspisy, których o mało nie utracił.

Rezygnując więc z wyrwania go ze stanu szczęśliwości, Aldo zwrócił się do Warrena:

- Czyżby oszalał?

- Moim zdaniem, jeśli jeszcze nie oszalał, to jest już na dobrej drodze...

* * *

Dzień przed wyjazdem do Wenecji obaj przyjaciele zaprosili Warrena na kolację do restauracji Trocadero, ale on oświadczył bez ogródek, że wolałby zjeść w spokoju jakieś dania przygotowane przez Teobalda, niż być przez cały wieczór pod ostrzałem ciekawskich spojrzeń klientów restauracji. Tak więc zasiedli przy pysznym pasztecie z truflami i kurze Valee d'Auge, aby porozmawiać o ostatnich wydarzeniach.

Tragiczna śmierć lady Mary skłoniła Scotland Yard, po konsultacjach z wyższymi władzami, do utajnienia roli, którą odegrała w zabójstwie jubilera Harrisona. Skradziony kamień został przy niej znaleziony i nie zadano sobie trudu, aby zastanawiać się, w jakich okolicznościach się tam znalazł. Ważne, że honor policji został uratowany, a o wszystkim poinformowany król nie wyraził zgody, aby klejnot został ponownie wystawiony na aukcję; był przyczyną zbyt wielu dramatów i skandali. Odkupił Różę Yorku od spadkobierców Harrisona i znalazła się ona w Londyńskiej Wieży wśród klejnotów Korony. Dzięki przezorności Adalberta, który zamknął sekretne pomieszczenie lorda Desmonda, zanim pojawiła się policja, o istnieniu prawdziwego i fałszywego diamentu wiedzieli tylko Morosini, Vidal-Pellicorne oraz oczywiście Szymon Aronow. Nie trzeba było obawiać się prawowitego właściciela prawdziwego klejnotu, gdyż z powodu obłędu musiał zostać umieszczony w jednej z luksusowych klinik psychiatrycznych, bardzo drogich i mało znanych szerszej publiczności, gdzie mógł mieszkać w otoczeniu ukochanych jaspisów aż do powrotu do zdrowia - co wydawało się raczej mało prawdopodobne - lub do czasu, gdy Bóg wezwie go do siebie. Jego majątek znalazł się pod zarządem sądowym.

- Old Bailey traci w nim wyśmienitego adwokata - podsumował Gordon Warren, ogrzewając w dłoniach kryształową szklaneczkę, w której znajdował się wyśmienity trunek w kolorze karmelu. - Mam nadzieję, że przed wyjazdem lady Ferrals pomyślała, by uregulować jego wysokie honorarium.

- Przecież nie wyjechała daleko - stwierdził Aldo, napełniając szkło. - Devon nie znajduje się na końcu świata...

Oczy pterodaktyla zwęziły się.

- To prawda, Devon nie jest daleko, ale kiedy przepłynie się Ocean Atlantycki, można już mówić o dużej odległości.

- Ocean Atlantycki? Czyżby wybierała się do Ameryki?

- Jedzie, aby poznać bratową. Niech mi pan nie mówi, że nie zadzwoniła do pana lub przynajmniej nie skreśliła paru słów? To nie byłoby eleganckie, zważywszy na to, co pan dla niej zrobił.

Aldo zapalił papierosa, a jego towarzysze mogli stwierdzić, że jego ręka lekko drży, chociaż głos pozostał chłodny i opanowany.

- Dowiaduję się o tym od pana... Oczywiście jest mi z tego powodu przykro, ale proszę być pewnym, że nie spodziewałem się żadnych dowodów wdzięczności...

- Nawet zwyczajnego podziękowania? Cóż za wielkopańskie maniery! To rzadkość, aby służyć damie jak dawni rycerze, jedynie dla pięknego gestu.

- Niech pan sobie ze mnie nie kpi, komisarzu Warren! Jedna rzecz mnie zastanawia: ten pośpiech w opuszczeniu Anglii. To dobrze, że chce poznać świeżo upieczoną bratową, ale podróż morska w grudniu nie ma w sobie niczego przyjemnego. Czy nie mogłaby poczekać do wiosny?

- Zdarza się, że huragany wiosenne są silniejsze niż zimowe - zauważył Adalbert - ale może ten pośpiech narzuca jej hrabia Solmański? Może Devon leży, według niego, zbyt blisko Londynu? Szczególnie po samobójstwie Sally?

W istocie, nazajutrz po wypuszczeniu z więzienia jej pani, Sally Penkowski otruła się weronalem. W liście, który pozostawiła, młoda pokojówka informowała, iż nie może żyć bez Władysława Wosińskiego, którego bardzo kochała. Wyznała również, że złożyła fałszywe zeznania w nadziei, że uwolni go od podejrzeń policji, i prosiła Boga o wybaczenie. Wywołało to duże poruszenie, tym bardziej że gazety jeszcze podsycały tę gorącą atmosferę. Oczywiście lady Ferrals została uznana za niewinną, ale zaczęto ją postrzegać, jako kobietę fatalną, która przynosi śmierć. Nawet Aldo był pod wrażeniem tej historii.

- Jest pan bliski prawdy - powiedział komisarz, uśmiechając się lekko do archeologa - ale ja raczej sądzę, że chce oddalić córkę od spraw związanych z samobójstwem tego Polaka.

- Czyżby Wanda miała rację? Ona przez cały czas go kochała? - zapytał Aldo, czując nieprzyjemne ukłucie w sercu.

- Trudno mi coś na ten temat powiedzieć, ale nie kryję, że jego śmierć mnie zastanawia. Na pozór wszystko było w porządku: nie znaleziono żadnych śladów w pokoju w Whitechapel i spowiedź była napisana jego ręką. Przecież sprawdziliśmy charakter jego pisma. Poza tym na jego ciele nie było żadnych oznak przemocy, a jednak...

- Jeśli miał pan wątpliwości - powiedział Adalbert - to czemu nie przedstawił ich pan w sądzie?

- Wtedy nie miałem jeszcze żadnych wątpliwości. Ogarnęły mnie dopiero, gdy zacząłem się nad tym wszystkim zastanawiać. Poinformowano mnie również, że hrabia Solmański pojawił się wcześniej dwa lub trzy razy w Whitechapel.

- My też go tam widzieliśmy, ale był w towarzystwie księdza, więc nie wydało nam się to niepokojące. W każdym razie trudno mi sobie wyobrazić, jakby można powiesić młodego, silnego chłopaka bez wcześniejszego zabicia go lub chociaż ogłuszenia.

- Jeszcze nie wiem, ale muszę to wyjaśnić. Jestem jak angielski buldog. Jeśli coś raz chwycę, to już nie wypuszczę.

- Przede wszystkim trzeba by znaleźć dowody winy Solmańskiego - stwierdził Aldo. - Chociaż człowiek, który brał udział w pogromie Żydów w Niżnym Nowogrodzie w roku 1882, jest zdolny do wszystkiego.

- Skąd pan o tym wie?

Morosini zrobił wymijający gest, jakby zakazując zadawania mu dalszych pytań na ten temat, ale po chwili dodał:

- Wtedy nie nazywał się jeszcze Solmański, lecz Orczakow...

- Bardzo interesująca informacja, która może być przydatna w naszych dalszych poszukiwaniach w dzielnicy żydowskiej! Wie pan może jeszcze coś więcej?

- Niestety nie, ale jeśli uda się panu któregoś dnia go unieszkodliwić, nie będę go opłakiwał, podobnie jak niektórzy z moich przyjaciół! - dorzucił, mając na myśli Szymona Aronowa.

- Do których i ja się zaliczam - dodał Vidal-Pellicorne. Komisarz dokończył drinka i nie chciał kolejnego. Zerknął na zegarek i wstał.

- Najwyższy czas, bym pozwolił panom odpocząć. Wyjeżdżacie jutro rano?

- Tak. Jutro wieczorem będziemy już we Francji, w drodze do Wenecji.

- Planujecie powrót do Anglii? - zapytał Warren po chwili wahania.

- Dlaczego nie? - stwierdził Adalbert. - Bardzo lubię ten dom i jestem ciekaw, co się wkrótce będzie działo w British Museum. Wcześniej wybiorę się może do Egiptu, ale zdziwiłbym się, gdyby mnie pan tu nie zobaczył za jakiś czas. A tam, gdzie jestem ja, pojawia się również Morosini!

Surowe rysy pterodaktyla rozjaśnił szeroki uśmiech.

- Wracajcie szybko! - powiedział. - Będzie mi miło znowu was zobaczyć.

I wyszedł, wymieniwszy wcześniej mocny uścisk dłoni z tymi, którym udało się zostać jego przyjaciółmi.

- Czy trochę się nie zagalopowałem, mówiąc mu o Solmańskim? - zapytał Aldo, który rozchylił zasłony i patrzył za odchodzącym komisarzem.

- Nie, postąpiłeś słusznie, bo wyeliminowanie tak niebezpiecznego wroga będzie dobre dla Szymona i dla misji, którą mamy do spełnienia. Podoba mi się pomysł zainteresowania tym typkiem osoby tak nieugiętej i upartej, jak Warren... To może nam bardzo ułatwić życie w przyszłości.

- Niewątpliwie, ale co pomyślałaby o tym Anielka?

- Jeśli o nią chodzi, to im szybciej o niej zapomnisz, tym lepiej będzie dla nas wszystkich!

Po tych mocnych słowach Adalbert nalał sobie nową porcyjkę wyśmienitego Napoleona, uzupełniwszy wcześniej szklaneczkę przyjaciela.

- Napijmy się za sukces! Jak tylko znajdziemy się we Francji, wyślemy ten przeklęty diament do szwajcarskiego banku Aronowa.





































R óża Yorku


Kankiem dwudziestego czwartego grudnia Morosini i Vidal-Pellicorne przybyli na dworzec Santa Lucia po podróży, która przebiegła bez przeszkód. Tym razem kanał La Manche okazał się przyjazny, a komfort międzynarodowej Kompanii Wagonów Sypialnych jak zwykle bez zarzutu.

Adalbertowi dopisywał wyśmienity humor. Perspektywa spędzenia świąt w Wenecji, której nie widział od dłuższego czasu, zachwycała go, ale być może jeszcze bardziej zachwycała go możliwość zamieszkania w jednym z tych starych pałaców, których splendor go pociągał, gdy był młokosem. Myśl, że jeden z nich należy do jego przyjaciela, napełniała go szczęściem.

- Jak długo się znamy? - zapytał, kiedy po postoju w Mestre pociąg jechał wolno po grobli łączącej Wenecję ze stałym lądem.

- Od ostatniej wiosny. Chyba od kwietnia.

- To ciekawe! A mnie się wydaje, że znamy się o wiele dłużej, że razem się wychowywaliśmy lub studiowaliśmy, a nawet, że należymy do tej samej rodziny. Minęło dopiero kilka miesięcy, a jesteś dla mnie jak brat!

Wiedząc, że wzruszenie przyjaciela nie trwa zbyt długo i że czasem nawet żałuje swych uniesień, Aldo położył dłoń na jego ramieniu.

- I ja odczuwam to samo! - mruknął, ale szybko zmienił temat. - Popatrz, kopuły San Marco przypominają bańki mydlane leżące na wodzie! Będziemy mieć piękny dzień.

Po opuszczeniu wagonu sypialnego przyjaciele.skierowali się szybko ku wyjściu.

- Poprosiłem, żeby przypłynęła po nas gondola - powiedział Morosini. - Myślę, że spodoba ci się to bardziej niż przejazd motorówką.

- Z pewnością! Bardzo ci dziękuję!

Na nabrzeżu Canale Grandę, podobnie jak i na dworcu, kłębił się tłum. O tej godzinie tłoczyli się tutaj podróżni przyjeżdżający z Paryża, a także ci, którzy udawali się ekspresem do Wiednia. Powodowało to lekki zamęt i obaj mężczyźni z trudem przecisnęli się na brzeg, gdzie Zachariasz, wierny tradycjom gościnności, czekał na nich przy gondoli ozdobionej dwoma skrzydlatymi lwami z brązu, przycumowanej w pobliżu przystani vaporetta*.

*Yaporetto (wł.) - tramwaj wodny.

Ale zamiast obserwować tłum, by wypatrywać tych, których oczekiwał, majordomus był odwrócony plecami, więc pierwszy dostrzegł ich Zian wystrojony w piękny kapelusz ze wstążkami.

- No, Zachariaszu? - zapytał Morosini. - Nie interesujesz się nami?

Małżonek Ceciny odwrócił się, ale tylko po to, by wskazać na zbliżającą się łódź, która należała do hotelu Danieli.

- Proszę popatrzeć! - powiedział.

Na pokładzie była tylko jedna pasażerka: młoda, wiotka jak lilia dziewczyna, rudowłosa jak płomień, w kostiumie z zielonego aksamitu obszytym lisem. Morosini natychmiast ją rozpoznał. Tylko jedna głowa mogła nosić z taką zuchwałą elegancją zabawną, trójrożną czapeczkę, która zsuwała się na jedną brew.

Nie zajmując się dłużej otaczającymi go osobami, Aldo rzucił się w stronę pasażerki i wyciągnął dłoń, pomagając młodej kobiecie wysiąść z łodzi. Uśmiechnęła się bez najmniejszego zaskoczenia.

- Dowiedziałam się, że wraca pan dzisiaj, ale nie wiedziałam, o której godzinie.

- Gdyby pani wiedziała, zrobiłaby wszystko, żeby się ze mną nie spotkać?

- Nie ma powodu, żebym musiała tak postąpić... Wczoraj byłam w pałacu, żeby zabrać parę rzeczy i pożegnać się z Ceciną. Z przyjemnością zobaczyłam, że jest tam pani de Sommieres i Maria Andżelina, która, jak się wydaje, radzi sobie bardzo dobrze...

- Jest pani tutaj od dawna?

- Nie. Od dwóch dni. Jak pan widzi, nie mam wielu bagaży - dodała MinaLiza, wskazując na płaską walizkę i torbę ze skóry krokodyla, które pracownik hotelu Danieli wyciągnął z łodzi.

- Już pani wyjeżdża? Wraca pani do Zurychu?

- Och, nie! Jadę do Wiednia, aby spędzić święta Bożego Narodzenia z babcią... Chyba muszę się pospieszyć, aby nie wsiadać do pociągu w ostatniej chwili - dodała, patrząc na zegarek.

- Odprowadzę panią! - zdecydował Aldo, biorąc jej bagaże, ale zaprotestowała.

- Nigdy w życiu! To bardzo miło z pana strony, książę, ale przecież musi się pan zająć swoim towarzyszem i nie kazać czekać tym, którzy z niecierpliwością wyglądają pana w domu! Mam nadzieję, że spędzi pan miłe święta, a rok 1923 będzie spokojniejszy niż obecny.

Podała mu drobną dłoń w rękawiczce.

- Czy... zobaczymy panią jeszcze w Wenecji? - Aldo zapytał głosem, który wydał mu się ochrypły.

- Nie wiem... och, z pewnością! Nie zapomina się tak łatwo dawnej miłości... Czy może pan puścić moją rękę? Trudno byłoby mi się bez niej obejść - dodała z uśmiechem, który łagodził trochę poważny ton. - Do widzenia... - powiedziała, biorąc torbę podróżną, podczas gdy bagażowy zabrał jej walizkę. Potem ruszyła w kierunku dworca.

- Lizo!

Zatrzymała się, odwróciła i pomachała wolną ręką.

- Nie mam już czasu! Wesołych Świąt!

Chwilę później zniknęła w tłumie. Aldo stał nieruchomo, nieco zamyślony. Głos Adalberta sprowadził go na ziemię.

- Co powiedziała?

- Nie słyszałeś? Wesołych Świąt.

- To dobre życzenia! Trzeba spróbować je spełnić. Nie wiedząc właściwie dlaczego, Aldo pomyślał, że to może być trudne do wykonania.

Saint-Mande, marzec 1995

Загрузка...