DIJON 1457
Gdy na końcu starożytnej rzymskiej drogi pojawiły się mury miasta, Francesco Beltrami popędził konia, który przeszedł w żwawy kłus, jakby przeczuwając, że niedaleko już do stajni, choć była ledwie połowa dnia. Mała kawalkada ludzi i obładowanych mułów dostosowała się do nowego tempa jazdy.
Młody florencki kupiec kochał Burgundię, której winami- jako epikurejczyk - się zachwycał, a zwłaszcza jej stolicę Dijon, z której książęta uczynili jedno z najpiękniejszych miast Europy, mimo że sami z rzadka tylko tam rezydowali. Oczy Francesca, przyzwyczajone od wczesnego dzieciństwa do poszukiwania piękna, dostrzegały je w przepychu płomiennego gotyku kościołów, siedzib patryejuszy i wspaniałego pałacu książęcego, cyzelowanego - niczym puzderko -pod podwójnym wzniesieniem wysokiej wieży o iglicy zdobionej złotem i Świętej Kaplicy pod wezwaniem rycerskiego zakonu Złotego Runa, który zasłynął we wszystkich chrześcijańskich królestwach, a nawet poza nimi.
Gwoli prawdy dodać należy, że zabytki nie były jedynym ośrodkiem zainteresowania florentczyka i że pewna oberża przy ulicy prowadzącej do Bramy Wilhelma odgrywała znaczną rolę w entuzjazmie, jaki ogarniał go za każdym razem, gdy planował popas w Dijon w związku z podróżami do Francji lub Flandrii w interesach. Doceniał tamtejsze specjalności kulinarne, ale także komfort, równy, a może nawet przewyższający najlepsze prywatne domy, oraz uprzejmą, uśmiechniętą przyjacielską gościnę, zapewnianą mu przez mistrza Hugueta i jego żonę Bertę, jako jednemu z najwierniejszych zagranicznych klientów „Złotego Krzyża".
Tego grudniowego poranka chłód był przenikliwy. Woda zamarzła w rynsztokach i na okapach dachów, obciążonych już warstwą śniegu. Francesco, otulony w grubą burkę, z kapturem zsuniętym aż na oczy i w futrzanych rękawicach, chroniących jego ręce przed zimnem, był niezwykle radosny i zadowolony z życia. Może dlatego, że był młody, pełen wigoru i bogaty, że w sercu miał spokój i podążał raz obraną drogą, pewny zarówno swojej teraźniejszości, jak i przyszłości, z tym źdźbłem egoistycznej satysfakcji, charakteryzującej kawalerów zdecydowanych pozostać nimi nadal.
I nie dlatego, by następca Nicola Beltramiego, jednego z najzacniejszych mistrzów arte di Calimala, zajmującego we Florencji wysoką pozycję, był brzydki lub brakowało mu okazji. Niejedna córka przyjaciela ojca, bankiera, lub kogoś szlacheckiego rodu, kierowała wzrok na tego trzydziestoletniego, ponad podziw wykształconego kawalera o otwartej twarzy, ciele wytrenowanym przez liczne ćwiczenia i czarnych oczach, które mogły przybierać łagodną głębię aksamitu. Nie zdarzało się to często, albowiem Francesco nie ufał kobietom.
Naturalnie, tak jak każdy normalny mężczyzna, miał kochankę. Nie była nią wciąż ta sama kobieta, gdyż zdarzało mu się je zmieniać, jednakże wybierał zawsze najpiękniejsze - dla przyjemności ich strojenia - lecz nie nadto inteligentne, by zaoszczędzić sobie kłopotów. Bardzo dobrze czuł się w tym układzie, który był przyczyną tylu ojcowskich smutnych westchnień. Starszy pan Beltrami pragnął bowiem zawsze, by w jego miejskim pałacu i uroczej willi w Fiesole rozbrzmiewały dziecięce głosiki. Niestety, opuścił ten padół trzy lata wcześniej, nie doczekawszy się tego szczęścia. Dla Francesca czas ów jeszcze nie nadszedł, a Nicolo poważnie się obawiał, że już nigdy nie nadejdzie.
Nagła śmierć ojca sprawiła ból młodemu człowiekowi, tym dotkliwszy, że była niespodziewana. Kupiectwo stało się wtedy dla niego na tyle zadowalającym sposobem skupienia uwagi, że poświęcił się mu bez reszty. Jego przyjaciele i kochanki widywali go odtąd rzadziej, gdyż zaczął dużo podróżować, i to zarówno dla rozwinięcia handlu, jak i w związku z nowym zamiłowaniem do długich tras, odkryć i swego rodzaju przygody.
Czuł się więc całkiem zadowolony z siebie i swego losu, gdy się zbliżał do Bramy Ouche, za którą otwierała się jedna z głównych ulic miasta, biegnąca z północy na południe. Jednakże, ledwie minął szeroką fosę, cuchnącą odorem z pobliskich garbarni, mimo warstwy lodu na powierzchni, i kamienną strażnicę, gdzie czuwali zziębnięci żołnierze, doznał nagłego wrażenia, że spada na niego obłok mgły, który przesłania jego radość. Nie wiedział, czemu jego serce ścisnęło się, jakby nadchodziło nieokreślone zagrożenie. Przyczyną tego był może niecodzienny wygląd miasta...
Przed nim rozciągał się opustoszały placyk, do którego dochodziła rozszerzająca się ulica Ouche. Sklepiki były zamknięte bądź właśnie je zamykano, a nieliczni przechodnie przemykali się zgarbieni, z rękami schowanymi przed zimnem pod odzieniem, jakby przed kimś uciekając. Wszyscy zmierzali w tym samym kierunku, i sądząc po hałasie dobiegającym z centrum miasta, zamierzali dołączyć do jakiegoś zgromadzenia. I wtedy nagle rozległ się głos dzwonu żałobnego... Posępne dźwięki płynęły wolno z wysokiej dzwonnicy kościoła Świętego Jana, znajdującego się najbliżej Bramy Ouche.
Zaintrygowany Francesco podszedł do jednego z pełniących straż łuczników i lekko uchylił czapki przybranej futrem kuny.
- Mógłbym spytać, co tu się dzieje, przyjacielu? Dokąd idą ci wszyscy ludzie? Czyżby wybuchły jakieś zamieszki?
Odsuwając rękawicą żelazny hełm z czoła, łucznik przyjrzał się przez chwilę podróżnemu, ubranemu z wyszukaną elegancją.
- Gdyby to były zamieszki, słychać byłoby bicie na alarm - powiedział bez nadmiernej grzeczności. - To dzwon żałobny!
- Potrafię rozpoznać dzwon żałobny, a ty nie odpowiadasz na moje pytanie. Czy ktoś umarł?
- Jeszcze nie, ale wkrótce to nastąpi. Blisko stąd, na Morimont, odbędzie się egzekucja. Tam właśnie wszyscy idą i powinieneś się pospieszyć, panie, jeśli nie chcesz spóźnić się na widowisko...
- Nie lubię patrzeć, jak ktoś umiera. Chciałbym tylko jak najszybciej dotrzeć do oberży „Złoty Krzyż"...
- Najkrótsza droga wiedzie przez Morimont. W przeciwnym razie trzeba by zawrócić, okrążyć połowę miasta wzdłuż murów obronnych i wjechać ponownie przez Bramę Wilhelma. Gdybym był na twoim miejscu, panie, wybrałbym prostszą drogę. Ta egzekucja niepodobna będzie do innych.
Kat, mistrz Arny Signart, straci skazanych ze stanu szlacheckiego: brata i siostrę. Podobno sypiali ze sobą, a dziewczyna jest piękna jak anioł - dorzucił żołnierz z westchnieniem, które zdradzało żal, że nie może uczestniczyć w tym, co nazywał widowiskiem.
Beltrami rzucił mu wyciągniętą z sakiewki drobną monetę, którą żołnierz złapał w locie z grymasem zadowolenia, podczas gdy florentczyk przywołał gestem Marina, dowódcę poganiaczy mułów, pomagającego mu zawsze w podróżach.
- Co robimy?
- Lepiej iść do przodu, ser Francesco. Ze zwierzętami jakoś przejdziemy, a w każdym razie będzie szybciej, niż idąc dookoła.
- Masz bez wątpienia rację. Ruszajmy więc!
Kilka chwil później mały oddział dotarł do południowo-zachodniego rogu rozległego prostokątnego placu, przy którym wznosiła się piękna rezydencja opatów z Morimont, i który był zwyczajowym miejscem egzekucji.
Francesco wielokrotnie już przejeżdżał przez ten plac, zazwyczaj pustawy, jeśli nie liczyć ponurego urządzenia, które zajmowało jego środek: długiej, drewniano-murowanej platformy, wznoszącej się dwa metry ponad ziemią. Na jednym końcu podestu znajdowała się szubienica, na drugim koło, a pośrodku, u stóp wysokiego kamiennego krzyża, katowski pień. Tego dnia jednak tłum, z trudem powstrzymywany halabardami, dzierżonymi poziomo przez żołnierzy, usiłował dotrzeć do słupów szafotu. Ludzie stali we wszystkich oknach, na dachach domów - choć były śliskie - na młynie Karmelitów, i oczywiście na słupkach służących do wsiadania na konie przy rezydencji opatów z Morimont, których zwierzchnik był nieobecny, przebywał bowiem w swoim opactwie, jednym z najznaczniejszych w diecezji Langres.
Dzwon wciąż bił żałobnie i kiedy florentczyk, niezbyt zainteresowany widowiskiem, usiłował przepchnąć swego muła przez tłum, aby jechać dalej, napotkał gniewny opór, który jakaś przekupka wyraziła kilkoma wyszukanymi przekleństwami, połączonymi z radą, by zachowywał się spokojnie, dopóki wszystko się nie skończy...
- A co mnie obchodzi wasza egzekucja! - wykrzyknął zniecierpliwiony Beltrami. - Chcę tylko jechać swoją drogą. Zróbcie mi miejsce!
- Nie możemy, nawet gdybyśmy chcieli. Prowadzą już skazanych. Stój więc spokojnie, kawalerze, i pozwól nam popatrzeć!
Coś jakby głębokie westchnienie wyrwało się z piersi zebranych na widok wozu, wokół którego lance żołnierzy tworzyły rodzaj palisady. Wszyscy wyciągnęli szyje, ale zamiast wrzasków, które zazwyczaj towarzyszą pojawieniu się skazanych, zapadła głęboka cisza. Słychać było tylko dzwon i skrzypienie kół ponurego zaprzęgu. Kobieta, która wcześniej obrzuciła Francesca wyzwiskami, przeżegnała się powoli i głosem zduszonym z emocji wyszeptała:
- Panno Przenajświętsza! Jacy oni młodzi!... Jacy piękni!...
Jak skamieniały, z szeroko otwartymi oczyma i wyschniętym nagle gardłem, patrzył Francesco na dwoje młodych ludzi, którzy zdążali ku śmierci - bardzo młodych: chłopak nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, a jego towarzyszka siedemnaście lub osiemnaście. Byli do siebie niezwykle podobni i równie niezwykłej urody. Takie same twarze o czystych rysach, identyczne szare oczy, jednakowe godność i odwaga. Oboje śmiało spoglądali na wielki, przykryty czarną tkaniną szafot, na którym czekał już kat wraz z pomocnikami. Różnił ich jedynie kolor włosów; jego bowiem były tak czarne jak jej były jasne. Podobnie dobrane były ich wytworne szaty: oboje mieli na sobie haftowany złotem, jasnoszary aksamit. On nie miał nakrycia głowy, ją natomiast zdobił koronkowy hennin*1, nadający jej wygląd panny młodej idącej do ołtarza. Nie spętano ich łańcuchami i młodzi mogli trzymać się za ręce. Nikt nie powiedziałby, że to skazańcy, tak bardzo wyglądało to na triumfalny przejazd. Za nimi jakiś staruszek ksiądz płakał, opierając twarz o splecione dłonie.
Francesco przypomniał sobie, co na swój pospolity sposób powiedział żołnierz: te dzieciaki były rodzeństwem... i kochały się. Właśnie za to kazirodztwo miały zapłacić życiem... Jakie to dziwne! Jeszcze dziwniejsze było zachowanie tłumu, w którym ludzie nie wznosili okrzyków, nic nie mówili, a niejedna kobieta i niejeden mężczyzna płakali... Nagle rozległ się czyjś lament:
- Łaski! Łaski dla ich młodości!...
Dołączyły inne, coraz liczniejsze głosy, a wśród nich głos podróżnego. Francesco poczuł się częścią tego zrozpaczonego tłumu, odnosząc przy tym przerażające wrażenie, iż jego własne życie związane jest z życiem tej cudownej kobiety i że nic nie jest w tej chwili dla niego ważniejsze niż wyrwanie jej z rąk przeznaczenia... Rozległ się sygnał trąbki i siedzący na koniu oficer, który towarzyszył skazanym, krzyknął z góry:
- Wyrok ma być wykonany! Książę nie skorzystał z prawa łaski!
Tłum zawrzał i Francesco poczuł nadzieję, że wszyscy ci ludzie rzucą się na szafot, by mu wyrwać jego ofiary, ale już po chwili wrzawa przycichła, zmieniła się w pomruk, a na końcu w pełną osłupienia ciszę. Stary książę Filip wprawdzie był zwany Dobrym i bardzo lubił kobiety, ale potrafił mieć twardą rękę i wszyscy o tym dobrze wiedzieli.
Dziewczyna sama odważnie zbliżyła się do czekającego na nią zamaskowanego kata. Ujęła zgrabnym ruchem długą spódnicę i uprzejmie odmówiła przyjęcia pomocy wykonawcy egzekucji, którego ręka lekko drżała. Wspiąwszy się na szafot, wzięła głęboki oddech, przeżegnała się i popatrzyła przez chwilę na niebo, gdzie nieśmiały promyk słońca usiłował przedrzeć się przez chmury. Później uśmiechnęła się do tłumu, zdjęła z głowy hennin i opuściła go na ziemię. Wreszcie uklękła, sama odgarnęła lśniące loki i złożyła kruchą szyję na grubo ciosanym pniu. Pod szafotem ksiądz ojcowskim ruchem objął chłopca i ukrył jego twarz w swym ramieniu.
Tłum wstrzymał oddech.
Ledwie był czas, żeby zobaczyć błysk stalowego ostrza ciężkiego, oburącz trzymanego miecza. Było po wszystkim. Pomocnicy kata spiesznie robili miejsce dla następnej ofiary. Jeden z nich, zapewne przez niezręczność lub z powodu wzruszenia, odsuwając ciało dziewczyny zadarł jej spódnicę, ukazując czerwone jedwabne pończochy. Oburzony tłum zawrzał. Kat, mistrz Arny Signart, rzucił się na niego i z rozmachem spoliczkował niedołęgę, który upadł na skrwawione płótna, a potem chwytając go jedną ręką zmusił do uklęknięcia przed wiotkim ciałem ofiary na znak pokuty. Usatysfakcjonowany tłum zaszumiał.
Przyszła kolej na młodzieńca. Już wyrywał się z objęć księdza i wspinał na platformę, gdzie podniósł jasnowłosą głowę, by po raz ostatni ją ucałować i padł na kolana.
- Pośpiesz się, kacie! Spieszno mi do niej... ?
- Nie obawiaj się, panie! Nie będę zwlekać.
Miecz uniósł się. Kolejny błysk, następne uderzenie i głowa chłopca potoczyła się obok głowy dziewczyny. Nie było już nic więcej do oglądania i ludzie zaczęli się rozchodzić przyległymi ulicami pośród głębokiej i niezwyczajnej ciszy.
Dzwon żałobny wreszcie przestał bić. Francesco jednak nie odchodził. Przeciwnie: pozostawiwszy konia Mannowi podszedł do szafotu, gdzie ksiądz modlił się na klęczkach, narzuciwszy całuny na okaleczone ciała. Kat i jego pomocnicy spoglądali nie ośmielając się przerwać jego modlitwy, gdy nagle pojawił się bogato odziany mężczyzna w czarnej opończy podbitej popielicami. W zimnym powietrzu rozległ się jego głos, przenikliwy i złowieszczy, niczym krakanie:
- A więc, mistrzu Signart, na co czekacie z zabraniem tego, co się wam zgodnie z prawem należy? Czyżby ubrania skazańców nie należały się już katu?
Ksiądz przerwał modlitwę i podniósł na mężczyznę wzrok pełen bólu i przerażenia. Jednocześnie rozpostarł ręce nad ciałami ofiar w śmiesznym, lecz wzruszającym geście obrony:
Proszę o szacunek dla śmierci, panie Régnault! W imię Boga, który cierpiał na krzyżu, niech pan odejdzie. Pańska zemsta się dokonała.
- Będzie ona pełna dopiero wtedy, gdy ci nędznicy zostaną wrzuceni do cuchnącego dołu, który na nich czeka. No jazda, kacie, bierz co ci się należy! Rozbieraj ich!
Kat, nie odpowiadając, zmęczonym ruchem zdjął maskę, czyniącą go bezosobowym wykonawcą wyroków sprawiedliwości, i ukazał surową i smutną twarz, którą okalała siwa broda.
- Nie, panie, nie chcę tych szat, choćby były nie wiem jak cenne. To nie przyniosłoby szczęścia... ani mnie, ani moim ludziom!
Człowiek w opończy nie zdążył odpowiedzieć. Wyrósł nagle przed nim Francesco, który podał katu kilka sztuk złota.
- Słusznie mówisz, mistrzu! Ponieważ jednak prawo jest prawem, kupuję od ciebie te ubrania. Możesz pochować ich w odzieniu, padre!
- Do czego się mieszasz, panie? - zagrzmiał mężczyzna nazwany przez księdza Régnaultem. - Mam wszelkie prawa do tych dwojga, zresztą zostali oni potępieni.
Z bliska Régnault był odrażający z powodu nienawiści, która demonicznie wykrzywiała jego długą twarz o żółtej skórze i okrutnych, świdrujących oczkach. Osobnik ten wydzielał żółć wszystkimi porami swojej wstrętnej skóry. Gdyby jeszcze w szerokich ustach o poczerniałych zębach miał rozdwojony język, zupełnie przypominałby węża.
Francesco poczuł gwałtowny przypływ gniewu i chwycił mężczyznę za ubranie:
- Potępieni? Wszelkie prawa? Czyżbyś przypadkiem był Bogiem?
Ta... ta kobieta... została mi poślubiona... - wycharczał na wpół uduszony mężczyzna.
- U nas Kościół naucza, że małżeństwo jest ważne, dopóki ludzi śmierć nie rozdzieli. A to już nastąpiło. Wynoś się!
Chciał go zepchnąć z szafotu, ale ksiądz go powstrzymał. Łagodnie, lecz zdecydowanie zmusił Francesca do zwolnienia uchwytu.
- Powiedziałeś, panie, co należało powiedzieć. Pozwól mu teraz odejść! A ty, Régnaulcie du Hamel, pomyśl o wygnaniu nienawiści, która w tobie mieszka, i proś Wszechmogącego, aby ci ją wybaczył!
Masując obolałe gardło, odrażający osobnik rzucił mordercze spojrzenie florentczykowi i podszedł do schodów. Kiedy znalazł się na dole i poczuł, że jest w bezpiecznej odległości od niespodziewanego wroga, pokazał mu zaciśniętą pięść, śmiejąc się szyderczo:
- Nie wiem, kim jesteś, cudzoziemcze, ale całe twe złoto ci nie pomoże, aby ta samica nie została wrzucona do dołu dla zadżumionych razem ze swym wspólnikiem! Oto żołnierze, którzy tego dopilnują!
Istotnie, nadzorujący egzekucję sierżant zbierał swych ludzi wokół wozu, któremu kazał podjechać. Francesco spojrzał pytająco na księdza. Ten potrząsnął głową ze smutkiem.
- Niestety, on ma całkowitą rację! Te biedne dzieci nie mają prawa do przyzwoitego pochówku. Wyrok był aż do tego stopnia okrutny. Miałem nawet dużo kłopotu z uzyskaniem zgody na ich odprowadzenie. Zrobiłbym to jednak nawet gdyby mi zabroniono. Rozumiesz, panie... byłem przy ich urodzeniu.
- Idę więc z tobą, ojcze. Pozwól, że ci pomogę.
Dlaczego chcesz to zrobić? Znałeś ich, panie?
- Ujrzałem ich dziś po raz pierwszy, ale wiem, że muszę to zrobić. Coś mnie do tego popycha.
- Obawiam się, że będziesz tego żałował, kiedy dowiesz się, za co ich skazano i jaką zbrodnię popełnili.
Francesco wzruszył ramionami.
- Byli rodzeństwem... i kochali się... za bardzo! Ktoś mi o tym powiedział. Tracimy jednak czas.
Razem zawinęli ciała w całuny i przenieśli je na wóz. Nagle Francesco zauważył porzucony na czarnym płótnie hennin z koronki. Podniósł go i trzymając w dłoniach ten uroczy drobiazg, który tak niedawno podkreślał niezwykłą urodę młodej zmarłej, poczuł, że łzy napływają mu do oczu. Szybko schował go na sercu pod płaszczem i podszedł do swych ludzi, oczekujących przy wjeździe na plac.
- Czekaj na mnie w oberży „Złoty Krzyż" - rzekł do Marina. - Niedługo tam przyjdę. I ani słowa na temat powodu mojego spóźnienia!
- Nie znasz mnie, panie? Nikt nie piśnie słowa. Jesteś pewien, że nie będziesz potrzebował pomocy?
- Nie. Mam broń i złoto. To mi aż nadto wystarczy do obrony w razie potrzeby.
Trzymając konia za uzdę Francesco ruszył pieszo w ślad za wozem, na którym ksiądz, siedząc między dwoma ciałami, znowu zaczął odmawiać modlitwy. Przekroczyli Bramę Ouche i fosy, a później skręcili w stronę spękanego budynku, wznoszącego się w pobliżu drogi do Beaune, między
dawnymi garbiarniami a polem, na które odprowadzano miejskie ścieki. Miejsce było puste i cuchnące. Stał tam, opierając się na łopacie, jakiś mężczyzna o twarzy zasłoniętej chustką, zawiązaną z tyłu głowy. Widniejący u jego stóp dół, wykopany w grząskiej ziemi, tworzył czarną plamę w śnieżnym pejzażu. Właśnie w jego stronę skierował się mały orszak z podążającym za nim w pewnej odległości du Hamelem. Francesco nie mógł powstrzymać obrzydzenia na widok błotnistej dziury z widocznymi kawałkami kości; podszedł do sierżanta.
- Czy naprawdę nie można znaleźć żadnego innego miejsca pochówku niż ta cuchnąca dziura? - zapytał kładąc rękę na sakiewce.
Żołnierz powstrzymał go w pół ruchu.
- Nie, panie. To, o co prosisz, jest niemożliwe, taki był wyrok sprawiedliwości. Musi on zostać wykonany, ale - dodał ciszej - ciesz się, panie, że choć zostaną pochowani. Gdyby posłuchano jej męża, ciała tych nieszczęśników zostałyby zawieszone na skraju drogi, żeby powoli zgniły na wietrze, deszczu i pod uderzeniami kamieni, którymi dzieciaki nigdy nie omieszkają obrzucać skazanych na ten smutny los.
Francesco dał znak, że zrozumiał, i cofnął się. W kilka chwil później okropna jama zamknęła się nad szczątkami dwóch młodych i pięknych istot, które mogłyby żyć długo, szczęśliwie i beztrosko, gdyby miłość nie zastawiła na nich jednej z najstraszliwszych pułapek, czyli namiętności przeciwnej naturze.
Niebo wydało się Francescowi bardziej szare, jakby straciło nagle część swej jasności, a zimno bardziej przenikliwe. Zwrócił się do starego księdza, ten, zziębnięty, szczelnie otulał chude ramiona czarnym płaszczem.
- Chciałbym z tobą pomówić, padre. Moi ludzie oczekują mnie w „Złotym Krzyżu". Chodź ze mną, obaj potrzebujemy odpoczynku.
Stary człowiek chciał odmówić, nikt jednak nie był w stanie sprzeciwić się florentczykowi, gdy ten już coś postanowił. Mimo protestów znalazł się na koniu zesłanego mu z nieba przyjaciela, który trzymając uzdę, skierował się w stronę miasta, dokąd wracali żołnierze i wóz. Mijając Régnaulta du Hamela, zdającego się czekać na ich odejście, splunął mu pod nogi z pogardą. Nigdy jeszcze nie czuł takiej żądzy zabijania... ani podobnej odrazy do istoty ludzkiej. A przecież godzinę wcześniej zupełnie nie znał tego człowieka. Trzeba było, by spotkał na zakręcie drogi męczennicę o twarzy anioła, aby jego własny świat zmienił się w koszmar, w którym w sposób niewytłumaczalny czuł się zupełnie pewnie. Miłość i cierpienie tych ludzi sprawiły, że wtargnęli do jego przyjemnego życia epikurejczyka i nieco egoistycznego miłośnika sztuki. A on nie znał nawet ich imion...
- Nazywali się Jan i Maria de Brévailles, a ja, Antoni Charruet, jestem wiejskim proboszczem i kapelanem rodziny. Jak ci mówiłem, panie, byłem przy ich urodzeniu i są mi tak drodzy, jakby byli mymi własnymi dziećmi. Dzieciństwo spędzili w majątku rodziców, w pięknym i bogatym zamku wznoszącym się nad niebezpiecznymi wodami rzeki Doubs. Rodzice ich Piotr de Brévailles i Magdalena de la Vigne są właścicielami ziemskimi i wiernymi poddanymi naszego księcia Filipa, niech go Bóg ma w swojej opiece, choć nie słucha on głosu miłosierdzia...
Ksiądz przeżegnał się, po czym uniósłszy kubek wypił kilka łyków wina. Kończyli posiłek, podany na życzenie florentczyka w jego pokoju, gdzie panowało przyjemne ciepło, dzięki sporemu ogniowi na kominku.
Twarz starego człowieka, tak niedawno blada, odzyskiwała kolory, lecz jego ręka drżała i widać było, że jest bliski łez.
- Czy nie wolisz nieco odpocząć, padre? - spytał łagodnie Francesco. - Obawiam się, że ta opowieść może być dla ciebie zbyt bolesna.
- Nie, nie. Przeciwnie, dobrze mi robi mówienie o nich... staram się... wytłumaczyć ich przed kimś współczującym... Państwo de Brevailles mieli czworo dzieci, dwóch synów i dwie córki. Najstarszy, Jan, był o trzy lata starszy od Marii, lecz od najwcześniejszego dzieciństwa można było zauważyć, że łączy ich głębokie uczucie, trwałe i zachłanne. Rodzice, podobnie jak ja, uśmiechali się tylko, wcale się tym nie przejmując. Nazywano ich bliźniętami, ponieważ byli do siebie zadziwiająco podobni i tylko oni z całego rodzeństwa mieli tę wyjątkową urodę, którą musiałeś zauważyć, panie. Był to kaprys natury, i w nim upatrywaliśmy powodu tego upodobania, jakie miał Jan do Marii, a Maria do Jana. Państwo de Brevailles byli dumni z urody swych dzieci i stawiali za wzór ich wzajemną czułość, nie przypuszczając ani przez chwilę, że z biegiem lat ta miłość stanie się mniej niewinna. Zresztą, czyż są rodzice, którym podobna myśl przyszlaby do głowy?
- Zapewne, trudno to sobie wyobrazić, ale są przykłady... Mówiono o księciu d"Armagnac i jego siostrze...
- Może, jeśli ktoś pochodzi z możnego rodu, to uważa, że nie dotyczą go nakazy moralności i opinia publiczna? U państwa de Brevailles, będących po prostu dobrą szlachtą, nie pozwolono by sobie na taki skandal. Kiedy Jan skończył trzynaście lat, kanclerz Burgundii mistrz Mikołaj Rollin, przyjaciel rodziny, uzyskał dla niego miejsce pazia w służbie jego wysokości hrabiego de Charolais, syna księcia Filipa, aby nauczył się tam posługiwania bronią i życia dworskiego. Pan de Brévailles, który porzucił rzemiosło wojenne po oblężeniu Compiégne, gdzie został ciężko ranny, był bardzo zadowolony z tej okazji, umożliwiającej synowi nauczenie się rycerstwa u księcia będącego entuzjastą rycerskiego rzemiosła. Jan wyjechał zatem do Lille.
Nie sposób wyrazić jak wielka była rozpacz Marii. Smutek z powodu rozstania był tak głęboki, że matka przez chwilę obawiała się, by dziewczyna nie straciła przez to rozumu. Marniała przez długie miesiące, nim odzyskała zdrowie.
Nieobecność Jana trwała cztery lata. Z pazia awansował na giermka pana Karola, i kiedy w roku 1455 przyjechał do domu na Boże Narodzenie, wszyscy mogli zobaczyć jak dumną ma minę. Co do Marii, która nauczyła się śpiewu, tańca, muzyki i prowadzenia domu, jej uroda rozkwitła w całym blasku i zaczęły napływać prośby o zawarcie małżeństwa. Na wszystkie odpowiadała odmownie, zapewniając, że nie chce opuszczać domu rodziców, w którym czuje się w pełni szczęśliwa.
Właśnie po powrocie Jana sprawy przyjęły gorszy obrót. Ja sam przeczuwałem coś patrząc na zachowanie tych dzieci. Odkąd znowu się spotkali, nie rozstawali się już ani na chwilę. Siedzieli zawsze blisko siebie trzymając się za ręce. Szukali okazji, by być sam na sam i odbywali razem długie konne przejażdżki. Pewnej nocy... stało się nieszczęście... i przykro mi powiedzieć, że to ja byłem jego sprawcą.
Antoni Charruet wstał zza stołu i usiadł przy kominku, wyciągając do ognia chude ręce, które znowu zaczęły mu drżeć.
- Tego wieczoru Jan nauczył Marię pewnego dworskiego tańca, bez wątpienia bardzo wdzięcznego, lecz którego figury, pełne miłosnej tęsknoty, nie przystoją rodzeństwu. Zauważyłem zresztą zmieszanie obojga, jakieś drżenie, kiedy spotkały się ich oczy albo splatały ręce. Myśl o tym długo w nocy nie pozwalała mi zasnąć. Czułem, jak rośnie mój niepokój, i w końcu zrozumiałem, że nie zaznam snu, póki nie porozmawiam z Janem. Powinienem go przekonać, żeby już nazajutrz wrócił na dwór pana Karola. Wziąłem więc świecę i ruszyłem do jego sypialni, znajdującej się w jednej z wież, a więc w pewnym oddaleniu od pozostałych.
Przybywszy na miejsce, zauważyłem pod drzwiami smugę światła i ucieszyło mnie to, że nie muszę budzić chłopca. Bardzo delikatnie otworzyłem drzwi, myśląc, że zastanę go w trakcie pisania lub czytania. Niestety, to co ujrzałem, było przerażające, a zarazem fascynująco piękne: w wielkim łożu o czerwonych kotarach, w delikatnym świetle świecy Jan i Maria kochali się... Nie wiem, co byś zrobił na moim miejscu, panie. Zapewne powinienem był wtargnąć do ich sypialni, wyrwać Marię z tego łoża, z tych ramion, w których zdawała się zaznawać niewypowiedzianego szczęścia. Nie mogłem tego uczynić. Przez chwilę patrzyłem, jak zatracają się w tej uwznioślającej ich miłości... a potem zamknąłem cicho, bardzo cicho, drzwi i wróciłem do siebie, aby modlić się przez resztę nocy. Zło zresztą już się stało i kilka godzin mniej czy więcej niczego by tu nie zmieniło.
O świcie poszedłem do Jana, który był już sam. Powiedziałem mu, co widziałem, i nakazałem, zaklinając na Boga, aby opuścił natychmiast ten dom, którego nie zawahał się splamić. Nie protestował. Powiedział tylko: „Kochamy się i nic ani nikt nam w tym nie przeszkodzi". Jednak zgodził się wyjechać. Gdyby odmówił, musiałbym powiadomić o wszystkim jego ojca, i on o tym wiedział.
Marii, tonącej we łzach z powodu okrutnego rozstania, nic nie powiedziałem, ale udałem się do jej rodziców i dałem im do zrozumienia, że nadszedł czas, by wydali córkę za mąż. Ku memu zaskoczeniu stwierdziłem, że byli na to zdecydowani. Tym razem Maria nie mogła odrzucić proponowanego jej kandydata na męża.
Nieszczęśliwym zrządzeniem losu w tym właśnie czasie musiałem wyjechać na kilka tygodni, lecz wyjeżdżałem spokojny, przekonany, że do mojego przyjazdu sprawy potoczą się właściwym trybem. Wyobrażałem sobie, że młody, piękny i zakochany mąż szybko zatrze wspomnienie o Janie. Na koniec przekonałem sam siebie, że scena, której byłem świadkiem, była przelotnym szaleństwem, niebezpieczną dziecinadą. Oboje byli tacy młodzi! Kiedy wróciłem, Maria była zaręczona i, - mimo moich wcześniejszych nadziei - przeraziłem się. Pod wpływem jakiejś aberracji, pomimo próśb żony, wybór Piotra de Brevailles padł na Régnaulta du Hamela. Widziałeś go, panie, nie muszę go więc opisywać. Ograniczę się tylko do informacji, że jako doradca i namiestnik kancelarii w twierdzy Autun, w dodatku bardzo bogaty, miał wysoko postawionych i możnych znajomych, co czyniło z niego pożądanego zięcia. Poza tym brał Marię bez posagu, a to się liczyło przy podejmowaniu decyzji pana de Brévailles. Dowiedziałem się wtedy, że jego finanse nie stały najlepiej... W porównaniu z tym miłość nie miała żadnego znaczenia.
Nigdy nie udzielałem ślubu w równie dramatycznych okolicznościach. Trzeba było dosłownie wlec do ołtarza biedną Marię, tak zapuchniętą od łez, że chciałem odmówić celebrowania nabożeństwa. Du Hamel miał jednak ze sobą jakiegoś kuzyna, kanonika z Saint-Benigne w Dijon, gotowego mnie zastąpić. Pobłogosławiłem więc ten związek i będę dźwigał ciężar tej decyzji do końca mych dni.
Zaledwie bowiem Maria przekroczyła próg domu w Autun, rezydencji swego męża, życie stało się dla niej piekłem. Du Hamel pokazał całe swe odrażające skąpstwo i maniakalną zazdrość. Maria, ustawicznie szpiegowana przez jego ludzi, żyła w zamknięciu, źle odżywiana, pozbawiona wszystkiego, co może uprzyjemnić życie młodej kobiecie. Narodziny córeczki w dziewięć miesięcy po ślubie niczego nie zmieniły. Mąż chciał syna, i obarczał ją odpowiedzialnością za tę, jak mówił, zniewagę. Poza tym, co było jeszcze gorsze, dał posłuch pewnym plotkom dotyczącym rzeczywistego charakteru uczuć, jakie Maria żywiła do brata.
- Jak się o tym dowiedział?
- Kto to wie? Zawiniła jakaś odprawiona służąca, przekupiony lokaj czy może świadek długich spacerów, zbyt często odbywanych sam na sam przez tych nieszczęśników. W każdym razie od tej chwili Régnault du Hamel nie szczędził żonie obelg i złego traktowania. Bita, upokarzana i lekceważona Maria znosiła to póki mogła, lecz kiedy du Hamel posunął się w swej złośliwości do odebrania jej córki, odwaga ją opuściła. Kilka mil od swego więzienia miała dom rodzinny, pod którego dachem zaznała na krótko szczęścia. Pewnej nocy, wykorzystując krótką nieobecność swego dręczyciela i pomoc współczującej młodej służącej, Marii udało się uciec. Pomknęła jak strzała prosto do rodziców, spragniona schronienia, którego tak potrzebowało jej umęczone i pokryte brzydkimi sińcami ciało. Nie wiedziała, że Jan, zaniepokojony brakiem od miesięcy wiadomości od siostry, również tam przyjechał. I tak znaleźliśmy się w samym środku dramatu.
Młodzi ludzie odnaleźli nietknięte, a nawet wzmocnione zwyrodniałe uczucie, które ich ku sobie popychało i państwo de Brévailles przestraszyli się. Prośbami, a następnie groźbami usiłowali przekonać Marię, by wróciła do męża. Magdalenie de Brévailles ściskało się serce, gdy myślała o cierpieniach, jakie znosiła córka, ale du Hamel był małżonkiem: miał wszelkie prawa i nikt nie mógł tego zmienić. Jan walczył o siostrę. Trzeba go było powstrzymać siłą, by nie popędził do Autun, żeby zabić podłego męża. W każdym razie zdecydowanie przeciwstawiał się powrotowi Marii do małżeńskiej siedziby, a rodzice nie wiedzieli już co począć: Maria groziła, że się zabije, jeśli ją odeślą. I wtedy właśnie przyszedł list od Régnaulta. List gwałtowny i agresywny. Ten straszny osobnik wprost oskarżał Marię o kazirodcze stosunki z bratem i zapowiadał, że wniesie oskarżenie do sądu książęcego.
Tym razem Jan i Maria przerazili się. Chcąc się wydostać poza zasięg działania swego wroga, a jednocześnie obawiając się ściągnięcia kłopotów na rodziców, uciekli. Kiedy rozum podpowiadał, by każde z nich poszło w swoją stronę - on do hrabiego de Charoláis, którego opuścił bez przyzwolenia, ona do jakiegoś odległego klasztoru - nie mieli odwagi się rozstać ani oprzeć namiętności. Dotarli do Paryża i uspokojeni wielkością miasta zamieszkali w oberży niedaleko Luwru. Mieszkali pod przybranym nazwiskiem jako mąż i żona. Z żalem powiem, że tam, w swej nieświadomości, przeżyli sześć miesięcy nieopisanego szczęścia...
- Nie należy nigdy żałować szczęścia - rzekł Francesco poważnie. - To rzecz zbyt rzadka!
- Nawet gdy płaci się za nie taką cenę?
- Jeżeli robisz aluzję do ich śmierci, to myślę, że się mylisz, ojcze. Widziałem ich. Zdawali się iść do raju. Wiedzieli, że nic już nie może ich rozłączyć. Mieli przed sobą wieczność...
- Niewątpliwie - westchnął ojciec Charruet - ale nie wiesz, panie, że szczęście to wkrótce miało wydać owoc. Ta nowina sprawiła, że zdali sobie sprawę z przepaści dzielącej ich od dotychczasowego życia. Ze stanowczością, właściwą takim jak oni, nie cofnęli się przed konsekwencjami; przeciwnie, poczuli się bardziej zjednoczeni w swej zbrodni niż byli kiedykolwiek. Zamierzali wyjechać do Anglii, przestać się ukrywać, ale zaczynało im brakować pieniędzy... Nie przypuszczali, że przeznaczenie szykuje swoją broń. Sądzili, że w wielkim Paryżu są dobrze ukryci, i nie zdawali sobie sprawy, że mając złoto można wszystko osiągnąć. Regnault du Hamel, mimo swego skąpstwa, wydał go wiele, wnosząc jednocześnie skargę do sądu książęcego. Opłacani przez niego szpiedzy odkryli ślady zbiegów i zapewnili sobie wspólników. Nie mogło być bowiem mowy o zatrzymaniu ich w biały dzień, gdyż nie znajdowali się już w Burgundii. Du Hamel zapłacił wystarczająco. Pewnej nocy grupa zamaskowanych mężczyzn wtargnęła do oberży, porwała kochanków i wrzuciła ich do łodzi, którą popłynęli w górę Sekwany, aż do miejsca, gdzie czekały konie.
Po strasznej podróży, w czasie której brzemiennej Marii sto razy zdawało się, że umiera, nieszczęsne dzieci zostały sprowadzone do miasta. Oczekiwał ich triumfujący du Hamel. Człowiek ten w istocie żądał nie tylko ich śmierci, ale i publicznego upokorzenia; chciał ich widzieć na stosie, zakutych w łańcuchy, wśród bezlitosnej i obraźliwej radości tłumu... I rzeczywiście zostali skazani. Mąż znalazł więcej świadków, niż było potrzeba, gromadę urzędników, którzy za trochę złota przyszli zaświadczyć, że sto razy widzieli, jak Jan i Maria spali ze sobą... Zresztą Maria oczekiwała dziecka. Mając nadzieję na uratowanie brata, dzielnie zeznała, że oddala się przygodnemu kochankowi, co w niczym nie pomogło. Wydanie wyroku zostało jedynie odłożone do czasu rozwiązania.
Udałem się do Piotra de Brevailles i błagałem go, by prosił książęcą wysokość o pozostawienie skazanych przy życiu i ograniczenie kary do zamknięcia w klasztorze. Bezlitośnie odmówił. Urażono jego dumę, czuł się zhańbiony, odarty z czci i jak sądzę, znienawidził kochanków. Pani Magdalena, jego żona, przyłączyła się do moich próśb, ale bezskutecznie. Pojechaliśmy więc we dwoje do Brukseli. To posunięcie, którego wykonania ojciec odmawiał, matka podjęła, zachowując cała swą miłość. W Lillie, u ujścia z kaplicy, rzuciła się do stóp księcia, który - nie chcąc wysłuchać - pokazał jej plecy. Ten stary kozioł, który bezustannie obrażał Boga swą nieokiełznaną rozwiązłością, zlitowałby się może nad Marią, gdyby była jego kochanką. Ale dla zbolałej matki miał tylko pogardę! - zawołał ksiądz w nagłym wybuchu gniewu. Jego rozmówca drgnął:
- Co powiedziałeś, ojcze?
Poczerwieniawszy aż po korzonki siwych włosów, ojciec Charruet uśmiechnął się nieśmiało.
- Nic! Wybacz mi, synu! Pozwoliłem się ponieść pozostałości tego gniewu, który poczułem, widząc łzy pani Magdaleny, klęczącej samotnie na środku wspanialej galerii wśród kpiących spojrzeń dworzan. Podniosłem ją i wyszliśmy, ale chciała spróbować jeszcze jednej szansy: Jan przez czas dłuższy służył młodemu hrabiemu de Charoláis, który traktował go po przyjacielsku. Liczyła, że młody książę, o którego cnocie było głośno, okaże się litościwy. Jan często mawiał, że jego pan dobrze mu życzył...
- No i co?
- Tym razem zostaliśmy przyjęci, ale nadzieja trwała tylko chwilę. Hrabia Karol brzydził się rozpustą panującą na dworze ojca i starał się, aby w jego otoczeniu panowały godność i obyczajność. Poza tym był to pan bardzo pyszny, a Jan porzucił służbę, nie prosząc o zgodę. Wydał się nam bardzo surowy: „Winni podobnej zbrodni nie zasługują na przebaczenie czy miłosierdzie, gdyż zgrzeszyli jednocześnie przeciw prawu boskiemu i prawu natury. Sprawiedliwości musi stać się zadość..." Łzy zrozpaczonej matki nie znalazły drogi do jego opancerzonego serca. Zdołaliśmy zaledwie uzyskać zmianę sposobu wykonania wyroku: straszliwą śmierć na stosie zastąpiono ścięciem mieczem, jedynym rodzajem śmierci godnym szlachcica. Wiesz teraz tyle, ile ja, panie...
- Jeszcze jedno, ojcze! Powiedziałeś, że ta młoda kobieta była w ciąży.
Czy wydała na świat swoje dziecko?
- Tak. Pięć dni temu w więzieniu Maria urodziła córeczkę, którą nazajutrz zaniesiono do szpitala Miłosierdzia, gdzie oddaje się wszystkie porzucone dzieci.
- Porzucone? - oburzył się Francesco. - Ależ czy ta biedna mała nie ma dziadków? Czy państwo de Brévailles nie mogą się nią zająć? Zdaje się, że jest podwójnie z ich krwi?
- Za nic w świecie pan Piotr nie chciałby pod swoim dachem tego dowodu hańby, a pani Magdalena, ostro złajana po powrocie z Flandrii, nie ośmieliła się dłużej lekceważyć gniewu męża. Stara się teraz jedynie o powierzenie jej opieki nad dzieckiem, które Maria dała Régnaultowi du Hamel.
- A druga dziewczynka? Co się z nią stanie? Ksiądz rozłożył ręce w geście bezsilności.
- Nie mam pojęcia. A przecież przed śmiercią Maria błagała mnie, bym zatroszczył się o jej dziecko. Nie wiem, jaki będzie jej los. W szpitalu przyjęto ją nie bez obrzydzenia.
- Jak to?
- Dziecko narodzone ze związku kazirodczego jest czymś budzącym zgrozę, rezultatem diabelskich działań. Żadna mamka nie chciała się nim zająć. Dają mu kozie mleko i zapewne wkrótce umrze, jeśli już to nie nastąpiło. Zamierzałem zaopiekować się nim, ale która kobieta zgodziłaby się mi pomóc? Mieszkam w Brévailles i nie mam żadnego mieszkania poza...
Francesco dał upust swemu oburzeniu:
- Tutejsi ludzie wydają mi się być dziwnymi chrześcijanami. Czy dziecko jest ochrzczone?
Ojciec Charruet pokręcił przecząco głową.
- Chciałem to zrobić, lecz nie pozwolono mi się do niego zbliżyć i...
- No to zobaczymy! Prowadź mnie, ojcze, do tego szpitala, gdzie dzieci budzą wstręt!
- Co chcesz zrobić, panie?
- Zaraz zobaczysz, ojcze! Hola, Marino! Każ osiodłać dwa konie, lub raczej trzy, i przygotuj się do drogi.
- To szaleństwo! Zaraz zapadnie noc, bramy zostaną zamknięte, a szpital jest u wjazdu na drogę do Beaune -powiedział ksiądz.
- I właśnie dlatego musimy się pospieszyć!
W chwilę później trzech mężczyzn ruszyło w stronę Bramy Ouche. Szpital Miłosierdzia pod wezwaniem Świętego Ducha istotnie wznosił się na samym brzegu rzeki Ouche, niedaleko dawnego przytułku dla zadżumionych. Był to stary budynek, ufundowany w 1204 roku przez księcia Eudesa III dla pielgrzymów, niezamożnych chorych i porzuconych dzieci. Pracowali tam zakonnicy ze Zgromadzenia Świętego Ducha oraz kilka august innek, które zajmowały się głównie dziećmi.
Zmierzchało już, kiedy Francesco i jego dwaj towarzysze dotarli przed zabytkową bramę. Nagle Antoni Charruet ścisnął ramię Francesca i zatrzymał go. Jakiś człowiek wychodził, odprowadzany aż na próg przez zakonnika.
- Spójrz - rzekł ksiądz. - To Régnault du Hamel! Rozpoznałbym go zawsze, mimo tego obszernego płaszcza, który go osłania... i pod którym coś ukrywa! Ruszajmy za nim!
- Myślisz, że to mogłoby być... dziecko?
- Przysiągłbym, że tak! Posłuchaj!
Wieczorny wiatr istotnie niósł odgłos słabego kwilenia, i to rozwiało ostatnie wątpliwości księdza. Du Hamel na pewno ukrywał pod płaszczem dziecko, i trzeba było szybko dowiedzieć się, co chciał z nim zrobić. Zostawiając konie pod opieką Marina, Francesco i jego towarzysz ruszyli śladem du Hamela. Nie było to trudne, okolica świeciła pustką, a mężczyzna nie wiedział, że jest śledzony. Szedł szybko w stronę przytułku i przerażającego cmentarzyska. Francesco ujrzał, jak zatrzymuje się przy świeżo zakopanym dole, który odcinał się od reszty powierzchni pokrytej śniegiem. Francesco natychmiast zrozumiał, po co tamten tu przyszedł, i dobywając sztylet ruszył jak strzała. Dopadł go w jednej chwili. Był już najwyższy czas. Du Hamel wydostał z fałd płaszcza noworodka, który zaczął płakać, kiedy podniósł go nad głowę, aby roztrzaskać ciałko o kamienie. Ale Francesco ukłuł du Hamela sztyletem w plecy...
- Spokojnie, panie morderco! Stój spokojnie jeśli nie chcesz, żebym cię zabił. Wiedziałem, że jesteś wielkim łotrem, ale nie przypuszczałem, że aż takim...
Ból musiał być dotkliwy, gdyż Régnault usłuchał i opuścił ramiona.
- Czego... czego chcesz?
- Tego dziecka. Daj mi je... ostrożnie! No już, szybko! Nie jestem zbyt cierpliwy!
Sztylet wbił się nieco głębiej. Mężczyzna krzyknął i wypuścił swą ofiarę, a Francesco przytrzymał ją wolną ręką i przekazał staremu kapłanowi, który płakał ze wzruszenia.
- Dzięki Bogu, zdążyłeś na czas, panie! Prawdę mówiąc, sądzę, że jesteś bożym wysłannikiem.
- Ja też zaczynam tak myśleć. Co robimy teraz? Skończyć z nim?
Du Hamel, któremu ból przeszywał lędźwie, rzucił się na ziemię i tarzał w błocie, dysząc z wściekłości:
|- Nędzny cudzoziemcze! Nie starczy ci życia, żebyś odżałował swój dzisiejszy postępek! Jestem człowiekiem możnym, i mogę doprowadzić do tego, byś został ukarany, tak jak na to zasługujesz.
- Przede wszystkim jesteś zbrodniarzem, którego zaskoczyliśmy w chwili, gdy zamierzał zabić dziecko - zagrzmiał ojciec Charruet. - Zaświadczę o tym przed sądem jego wysokości księcia Filipa, zobaczymy, kto będzie górą!
Francesco wybuchnął śmiechem i klasnął w dłonie, aby przywołać Marina, który nadbiegał z końmi. Z jednej z sakiew przytroczonych do siodeł wyjął sznur.
- Zrobimy coś, ty łotrze, żebyś przez jakiś czas nie mógł nikomu zaszkodzić. Pomóż mi, Marino!
Zanim du Hamel zdążył wykonać jakikolwiek ruch w swej obronie, został solidnie skrępowany i unieszkodliwiony. Ponieważ krzyczał rozdzierającym głosem, Francesco zakneblował go dwiema chustkami do nosa. Później przenieśli go do opuszczonego i zrujnowanego schroniska i zostawili opartego o ścianę w pomieszczeniu będącym niegdyś sienią.
- Nie obawiasz się, panie, że zamarznie na śmierć? -zaniepokoił się ksiądz, kołysząc machinalnie schowane pod płaszczem niemowlę, które przestało już płakać.
- To sprawa między nim a Bogiem! Nie proś mnie o litość dla tego mordercy. Jest ciepło ubrany i umieszczony przez nas w miejscu osłoniętym od wiatru. Wolę się mieć na baczności przed kimś takim jak on i opuścić Dijon, zanim zacznie wprowadzać w życie swe pogróżki. Ma zresztą rację, że jestem tu obcy... Musimy teraz zająć się tą biedną istotką, którą chciał zgładzić z taką bezwzględnością. Pokaż mi ją, ojcze!
Stary człowiek rozchylił płaszcz, pokazując małą okrągłą twarzyczkę, sterczący ciemny loczek, dwie malusieńkie, leciutko poruszające się piąstki. Oczy były zamknięte, a małe usteczka otwierały się i zamykały, próbując ssać.
- Jest głodna - stwierdził Francesco. - Wracajmy szybko do „Złotego Krzyża". Pani Huguet będzie umiała zająć się nią. Powiem, że znalazłem ją na ulicy, aby nie narażać na szwank wrażliwości tutejszych ludzi.
- Ale co z nią zrobisz, panie?
Francesco pochylił się i wziął jedną z rączek, która natychmiast uczepiła się jego palca. Pocałował ją leciutko i poważnym głosem odpowiedział:
- Uczynię z niej moją córkę. Nie mam żony ani bliskiej rodziny. Ona też jej nie ma. Może razem będziemy szczęśliwi. Zrobię wszystko, żeby tak było.
- Jesteś młody, mój synu. Pewnego dnia ożenisz się.
- Nie... Nigdy! Możesz mnie uważać za szalonego, ojcze, lecz dziś widziałem śmierć jedynej kobiety, którą chciałbym pokochać. Mam tylko nadzieję, że tam, gdzie się teraz znajduje - Maria... Maria, którą, jak mi się zdaje, znam od zawsze, patrzy na mnie z uśmiechem.
W oddali zabrzmiał dźwięk dzwonu. Bramy miasta zamknęły się za trzema jeźdźcami i ich kruchym brzemieniem. Dijon, ufne w solidność swych murów obronnych, przygotowywało się do spędzenia spokojnej nocy.
Powrót do „Złotego Krzyża" z kilkudniowym noworodkiem przybrał rozmiary wydarzenia. Pani Berta Huguet była bardzo oddana klientowi, którego niezwykłą hojność znała od dawna, i nawet jeśli nagłe pojawienie się jakiegoś spadłego z nieba dziecka wydawało sie jej nieco dziwne, usiłowała nie zadawać żadnych pytań. Rozczuliła się na tomiast nad smutnym losem, który spotkał tę maleńką dziewczynkę. Stwierdziła, że jest śliczna jak aniołek i przekazała ją w doświadczone ręce swej krewnej w średnim wieku, Leonardy, pomagającej jej w oberży i, jak wszystkie stare panny, uwielbiającej opiekować się małymi dziećmi. Gospodyni znalazła w swych kufrach pieluszki i kaftaniki, należące niegdyś do jej córki, odszukała nawet kołyskę, i umieściła to wszystko w pokoju Leonardy. Okazała jednak pewne wątpliwości, kiedy Belframi stwierdził, że potrzeba mu pilnie mamki gotowej do wyjazdu na drugą stronę Alp i poprosił jej męża o załatwienie za każdą cenę lektyki do przeniesienia dziecka i mamki.
- Czy wyjeżdżasz już jutro, panie? - zdziwił się ojciec Charruet.
- Oczywiście. Chcę jak najszybciej umieścić dziecko u mnie, gdzie będzie bezpieczne i nie dać czasu pewnej osobie na przeszkodzenie mi w moich zamiarach.
- Ale... co z twoimi interesami? Czyż nie mówiłeś, że jedziesz do Paryża, aby odwiedzić swój kantor?
- Ta podróż nie była taka pilna. Przedsięwziąłem ją, aby nie zostać we Florencji na Boże Narodzenie. Podczas świąt umarł mój ojciec i to wspomnienie jest dla mnie jeszcze bolesne. Jeden z moich służących, któremu dam list, poprowadzi bez trudu transport cienkich płócien aż do naszego składu na ulicy des Lombards. Zatrzymam przy sobie tylko Marina. To wystarczy, by dotrzeć do Marsylii, gdzie czeka moja „Santa Maria del Fiore", którą dopłyniemy aż do Livorno, małego rybackiego portu, należącego do Florencji od około trzydziestu lat.
- Statek? Czyżbyś był także armatorem? Myślałem, że jesteś tylko fabrykantem cienkich płócien?
- Tym w istocie jesteśmy, my, zajmujący się arte di calimala. Importujemy z zagranicy, głównie z Flandrii i Anglii, surowe płótna. Materiały owe, poddane obróbce i przetworzone na płótno cienkie, równie miękkie i delikatne jak jedwab, są poszukiwane w całej Europie. Ale mój ojciec kochał morze. Mamy więc dwa statki: „Santa Maria" i „Santa Magdalena", z których jeden ma przeznaczenie handlowe, a drugi odwiedza wybrzeża Anglii lub porty Lewantu, aby przywieźć stamtąd rzadkie i cenne produkty... Służyły bardziej zaspokojeniu potrzeby piękna niż realizacji wielkich interesów. Tak w każdym razie mawiał ojciec - dodał Francesco z uśmiechem, gdyż „Santa Mada-lena" przywoziła mu czasem prawdziwe skarby... - Ale dokąd idziesz, księże? - Stary człowiek podniósł się i zamierzał wyjść.
- Jeśli się nie pospieszę - powiedział - brama klasztoru Petit-Clairvaux, gdzie mi udzielono gościny, zostanie zamknięta i...
Francesco zagrodził mu drogę do wyjścia i zamknął dłonie księdza w swych mocnych rękach.
- Błagam, byś na tę noc przyjął moją gościnę. Możemy obaj spać w tym pokoju...
- Ale...
- Zgódź się, proszę! Nie chciałbym się z tobą rozstawać. Jutro opuszczę to miasto, być może nigdy tu nie powrócę. Może już się nie spotkamy na tym świecie... a chciałbym, żebyś mi jeszcze opowiedział... o niej!
- O... Marii?
- Ledwie śmiem wymówić jej imię, a przecież w jednej chwili zapanowała nad moim sercem, moim życiem... zostań! Zresztą, zaraz podadzą nam kolację.
Ktoś zapukał do drzwi. Weszła wysoka, chuda kobieta, o długim, spiczastym nosie ozdobionym okularami, co sprawiało, że była niezmiernie podobna do bociana. Za szkłami w metalowych oprawkach lśniły niebieskie, bystre oczy. Nad czarną, surową suknią, z przypiętym nieskalanie białym gorsem, widniała poznaczona głębokimi, poziomymi zmarszczkami twarz, równie bez wieku, jak chude i płaskie ciało. Była to owa Leonarda, której pani Berta powierzyła dziecko. Wchodząc wykonała coś w rodzaju półukłonu, dość bezceremonialnego, lecz okraszonego rozciągnięciem wąskich ust, co przy odrobinie dobrej woli można było uznać za uśmiech.
- Przyszłam powiedzieć, panie, że dziewczynka zasnęła i wygląda zdrowo, mimo opłakanego stanu, w jakim się niedawno znajdowała.
- Dziękuję, że się nią zajęłaś - odpowiedział Francesco. Sądząc, że kobieta oczekiwała zapłaty, sięgnął do sakiewki.
Powstrzymała go gestem i zawołała:
- Dziękuję, nie o to chodzi!
- O co więc?
- O to, co się stanie jutro. Pani Berta powiedziała mi, że zamierzasz, panie, wyjechać jutro do swego kraju i zabrać tę biedną małą. A właśnie, jak jej na imię?
Francesco i ojciec Charruet spojrzeli na siebie z zakłopotaniem. Żaden z nich nie pomyślał dotąd o tym... Łzy wstydu napłynęły do oczu starego człowieka.
- Nie wiemy... Nie wiemy nawet, czy jest ochrzczona... To dziecko... znalezione...
Leonarda posłała mu kpiący uśmiech, tym razem prawdziwy uśmiech, pełen wesołości, a nawet figlarności, co w jej przypadku było dość zaskakujące.
- Taki święty człowiek, jak ty, ojcze, nie powinien kłamać. Coś mi mówi, że znaleźliście tego aniołka w szpitalu Miłosierdzia... i że powinna nazywać się Maria... lub Janina! No, proszę nie robić takiej miny! Jestem ciekawa, ale umiem również trzymać język za zębami. To, co się stało dziś rano na Morimont, było jedną z najsmutniejszych rzeczy na świecie. Te nieszczęśliwe dzieci...
- Jak się domyśliłaś? - spytał Francesco.
- Śledziłam proces. Och, nie z powodu niezdrowej ciekawości, lecz raczej ze współczucia. Tak bardzo chciałam, żeby choć pozostawiono ich przy życiu. Często widywałam ojca Charrueta, który zadawał sobie dla nich tyle trudu... Skojarzenie z dzieckiem było natychmiastowe...
Nagle Leonarda, której glos załamał się, wyciągnęła wielką chustkę i energicznie wytarła nos.
- Pozwólmy teraz spoczywać im w spokoju i przejdźmy do tego, co chciałam powiedzieć! Potrzebujesz mamki, nieprawdaż, panie?
- Istotnie. Inaczej będę musiał zabrać kozę.
- Sądzę, że mam to, czego ci trzeba. Niedaleko stąd mieszka pewna biedna dziewczyna z moich stron, która została zgwałcona przez jakiegoś żołdaka. Przyjechała ukryć się ze swym wstydem w mieście i zaopiekowałam się nią. Jej dziecko urodziło się przedwczoraj, ale zmarło, zaledwie opuściło brzuch matki.
- Czy ta kobieta zgodziłaby się karmić małą? A także wyjechać tak daleko?
- Biorę to na siebie. Ale pod jednym warunkiem: wyjadę razem z nią.
Obaj mężczyźni otworzyli szeroko oczy ze zdumienia.
- Chcesz opuścić dom, w którym, jak sądzę, jesteś szanowana - zapytał Beltrami - i to nie wiedząc dokąd i z kim jedziesz? Ma perche... - dlaczego?
- Mam nadzieję być szanowaną dokądkolwiek się udam - odrzekła niespeszona Leonarda. - Poza tym umiem rozpoznać porządnego człowieka. Jest jeszcze jedna przyczyna: jeśli zabierzesz Żanetę, będę mogła czuwać nad nią, gdyż ta biedna dziewczyna dość już się nacierpiała. Jestem do niej przywiązana, ale... (i ton głosu kobiety zmienił się nagle, stał się poważny z dziwną nutą wzruszenia...), ale mniej niż do maleństwa, które śpi w moim pokoju. Kiedy mi je powierzono, przepełniły mnie szczęście i zachwyt. To było jak dar niebios, jak odpowiedź na niewysłowiony lęk, którego doznałam, gdy jej matkę wprowadzono do miasta, otoczoną łucznikami, skutą jak zbrodniarkę.
Francesco spojrzał na Leonardę z jeszcze większym zainteresowaniem.
Ta kobieta coraz bardziej go zadziwiała:
- Czy kazirodztwo nie jest dla ciebie zbrodnią, donno Leonardo?
- Nie większą niż dla ciebie, jak widać - odpowiedziała zuchwale. - Moim zdaniem tylko Bóg może osądzić to, co w gruncie rzeczy jest tylko nadmiarem miłości. Tylko on posiada wagę do ważenia serc. Jedynym zasługującym na śmierć był Régnault du Hamel: za nadmiar nienawiści! Ale nie przyszłam tu, by wygłaszać przemówienia - dodała Leonarda, odzyskując swą zwykłą szorstkość. - Czy mam iść po Żanetę?
- Byłbym ci wdzięczny. Ale przedtem idź po dziecko...
- Mówiłam ci, panie, że śpi.
- To bez znaczenia. Przy okazji poproś panią Bertę i mistrza Hugueta, aby tutaj przyszli... - zwrócił się do starego księdza: - Czego potrzebujesz, by udzielić chrztu, ojcze?
- Chcesz...? Zresztą, czemu nie? Potrzebuję czystej wody, soli, białego płótna, rodziców chrzestnych...
- Ja będę ojcem chrzestnym, a donna Leonarda matką. .. jeśli się zgodzi.
Jej niebieskie oczy zapłonęły za szkłami okularów.
- Już idę. Później pójdę po Żanetę...
W kilka chwil potem mała dziewczynka, jeszcze niedawno skazana na hańbę i śmierć, otrzymała chrzest z rąk Antoniego Charrueta oraz imiona Fiora Maria, i zamiast córką nieznanych rodziców stawała się przybraną córką Francesca Marii Beltramiego. Ojcem chrzestnym był tenże Beltrami, a matką chrzestną Leonarda Mercet.
Świadek otworzył z tej okazji jedną z butelek najlepszego wina z Beaune. Zdziwił się rychłym wyjazdem krewnej swojej żony, choć nie odczuwał z tego powodu przesadnego smutku. Pani Berta natomiast uroniła kilka łez, pomyślała jednak, że jeśli jej kuzynka miała zamiar zwariować, to lepiej będzie, gdy się to stanie z dala od jej gospody, zawsze cieszącej się nieposzlakowaną opinią. Małżonkowie uznali za dziwne wielkie zamieszanie, czynione wokół dziecka znalezionego na ulicy, ale strzegli się, by tego nie okazywać, zgodnie z nienaruszalną zasadą każdego dobrego kupca, stanowiącą, że klient ma zawsze rację. Szczególnie klient tak bogaty jak florentczyk.
Nazajutrz o świcie nieco sfatygowaną, ale jeszcze dobrze się prezentującą lektykę, o którą mistrz Huguet zażarcie pertraktował w nocy ze swym krewnym, kanonikiem z Saint-Benigne, pani Berta wymościła mnóstwem poduszek. Pojazd pomieścił małą Fiorę, jej matkę chrzestną i mamkę Żanetę - młodą Burgundkę o okrągłej twarzy i pulchnym ciele, krągłych piersiach i oczach zaokrąglonych ze zdumienia, spowodowanego raptownym przejściem od życia w nędzy do nieoczekiwanego dobrobytu. Lektyka była niesiona przez silne muły. Francesco Beltrami i Marino, uzbrojeni po zęby, eskortowali pojazd, którego brązowe zasłonki zaciągnięto zaraz po wyjeździe z podwórza gospody. Skierowali się do Bramy Ouche, gdy tymczasem słudzy florentczyka, z ładunkiem cienkich płócien, zmierzali do Bramy Wilhelma, za którą otwierała się droga do Paryża.
Gdy lektyka przemierzała Morimont, Francesco odwrócił oczy od odartego z czarnego płótna szafotu, na którym wciąż wznosiły się krzyż, koło i szubienica, przypominające o torturach. Plac ten na zawsze wrył się w jego pamięć, stanowiąc żałobne tło dla pewnej samotnej twarzy, której każdy rys nieubłagana miłość zapisała w sekretnej głębi jego serca. Z jakimś spokojem w duszy spojrzał po raz ostatni na pole ściekowe, gdzie spoczęła Maria i jej brat. Przed wschodem słońca bowiem Francesco zastukał do drzwi kata i dał temu staremu, surowemu mężczyźnie trochę złota, aby ciemną nocą wydostał wyklętych kochanków z ich hańbiącego grobu i pochował zwłoki w poświęconej ziemi, w miejscu wskazanym przez ojca Charrueta.
Wstało zimowe, czerwone słońce, zalewając ośnieżony pejzaż purpurowym światłem. Stojąc obok zwodzonego mostu przy Bramie Ouche, stary ksiądz patrzył na oddalający się drogą do Beaune niewielki orszak i na szlachetnego mężczyznę, który dał tak wspaniały przykład człowieczeństwa. Unosząc ramię nakreślił w zimnym powietrzu znak błogosławieństwa i wrócił do miasta. Po spełnieniu wraz z katem Arny Signartem ostatniego rozkazu florentczyka powrócił do Brevailles, aby w tajemnicy nieść ukojenie zbolałej matce, na co jego prosta dusza z góry się radowała. Wszedł do pierwszego napotkanego kościoła i pogrążył się w długiej modlitwie, aby podziękować miłosiernemu Bogu, że zezwolił, by Francesco Beltrami wkroczył do Dijon w chwili, gdy Maria de Brevailles zmierzała ku śmierci. Przynajmniej dziecko, urodzone w tak straszliwych okolicznościach zostało uwolnione od okrucieństwa ludzi i uzyskało szansę, by żyć szczęśliwie.
Ani przez chwilę stary człowiek nie miał ochoty sprawdzić, co stało się z panem Regnaultem du Hamelem. Jego los również był w ręku Boga, a kara - wymierzona przez florenckiego kupca - w pełni zasłużona.
Dopiero nazajutrz jakiś wieśniak, przechodzący w pobliżu starego schroniska, usłyszał jęki i odkrył doradcę kanclerza na pół martwego z zimna. Lektyka z małą Fiorą spoczywającą na łonie Leonardy, rozpromienionej po raz pierwszy w życiu, przebyła już wówczas spory kawałek drogi...