Cela była smutna i szara. Całe jej wyposażenie stanowiły: słomiany materac z dziurawym kocem, położony na dwóch drewnianych krzyżakach, krucyfiks na ścianie, której pierwotna biel ucierpiała z powodu wilgoci, stołek do siedzenia, drugi stołek, służący jako podstawka pod miskę, dwa szorstkie ręczniki oraz nocnik pod łóżkiem. Wnętrze tak bardzo przypominało więzienie, że Fiora odwróciła się, by zaprotestować, ale drzwi, przebite zakratowanym okienkiem, już się zamknęły i usłyszała obracający się w zamku klucz.
Posiedzenie w wielkiej sali Signorii było niesłychanie burzliwe. Przed priorami i gonfalonierem sprawiedliwości, tworzącymi rodzaj trybunału, Hieronima powtórzyła swoje oskarżenie, poparte przez Marina, który nie śmiąc podnieść oczu, doniósł, co zobaczył pewnego ponurego dnia w Dijon. Ale na swój zaprawiony żółcią sposób: Francesco Belframi zabił jakoby męża Marii de Brévailles, aby odebrać mu dziecko. Wtedy zabrała głos Leonarda. Nakreśliła wizerunek niewiarygodnie złego Régnaulta du Hamela, co dodało blasku promiennemu obrazowi wyklętych młodych kochanków. Opowiedziała o wzruszeniu Francesca Beltramiego, jego gniewie wywołanym decyzją zabicia kilkudniowego dziecka. Mówiła o starym księdzu, chrzcie Fiory w gospodzie „Złoty Krzyż" i staraniach podjętych przez florenckiego kupca. Próbował zagwarantować dziewczynce, którą od razu pokochał, przyszłość, jaką powinno się zapewnić wszystkim dzieciom przychodzącym na ten zbyt surowy dla nich świat. Miał zaufaie do Marina, który -mimo szczodrości Francesca - podle go zdradził dla kobiety hańbiącej się romansem z nim. Tak, Francesco chciał, aby dziecię jego serca było nim w oczach wszystkich, a oświadczając, że tak jest w istocie, skłamał tylko częściowo: czyż nie było ono naprawdę dzieckiem szlachetnie urodzonej damy?... Wreszcie, ta zręczna bestia, Leonarda Mercet -po raz pierwszy Fiora usłyszała nazwisko guwernantki -zakończyła przemowę wezwaniem, by na głowę wiarołomnego sługi spadły wszystkie gromy Pana i wszystkie przekleństwa niebios. Przepowiedziała mu bezsenne noce, dwanaście plag egipskich i na koniec wieczne potępienie -co dało jej osobistą satysfakcję ujrzenia, jak ten nędznik kuli się pod wpływem jej słów i traci kontenans, aby wreszcie paść na kolana.
Z kolei zabrał głos Lorenzo Medyceusz, broniąc gorąco zmarłego przyjaciela i niewinnej młodości jego córki z wyboru. Napiętnował chciwość donny Pazzi i to, że po odrzuceniu przez Fiorę propozycji małżeństwa z jej synem głośno domagała się osądzenia czynu nie krzywdzącego jej samej. Niestety, popełnił błąd, potępiając jednocześnie wszystkich nienawistnych mu Pazzich, i Petrucchi cierpko przywołał go do większego umiarkowania.
Dla Signorii, w której skład wchodziło wielu przyjaciół Medyceuszy, lecz również kilku ich wrogów, sprawa była niejasna i trudna do osądzenia. Tym bardziej że mieszał się do niej kler. w osobie opata klasztoru San Marco. Jako dobry dominikanin, przeor zaciekle zwalczał Szatana i jego protegowanych. Dla bezkompromisowego mnicha dziecko zrodzone z kazirodczego i cudzołożnego związku nie mogło być niczym innym jak diabielskim pomiotem i nie mógł temu zaradzić żaden chrzest, a woda święcona stanowiła jedynie kolejne świętokradztwo.
Jego grzmiący głos zrobił wrażenie na „dostojnych panach", z których wielu było ludźmi prostodusznymi. Fiora przez chwilę zastanawiała się z przerażeniem, czy nie szykowano dla niej stosu przed Palazzo Vecchio... Hieronima, ośmielona nieoczekiwaną pomocą, znowu ruszyła do ataku, jadowitsza niż kiedykolwiek, błagając priorów, aby nie pozwolili na dalsze trwanie pod niebem Florencji tego skandalu, mogącego ściągnąć na nią nieszczęście i klątwy.
Tego już Fiora nie mogła znieść. Pałająca gniewem, stanęła przed nieprzyjaciółką i lodowatym głosem publicznie oskarżyła ją, że kazała zamordować kuzyna i chciała zguby jego córki, aby uzyskać bajeczny spadek. Wywołało to tumult, wrzawę, oszałamiający zamęt. Obrońcy jednej i drugiej strony obrzucali się obelgami i niemal przeszli do rękoczynów. Petrucchi musiał przywołać straże, aby zaprowadzić nieco spokoju na sali, która, prawdę mówiąc, niejedno widziała od bohaterskich czasów gwelfów i gibelinów. We Florencji bójki lubiano niemal tak samo jak zabawy, konne przejażdżki, wielkie procesje i sztuki piękne. Był to sposób na udowodnienie, że mimo potęgi Medyceuszy Florencja była jeszcze republiką.
Kiedy udało się zaprowadzić względną ciszę, priorzy, po krótkiej naradzie z Lorenzem, wreszcie podjęli decyzję. Wobec niemożności rozstrzygnięcia nietypowej sprawy, postanowili, że całość majątku zmarłego Francesca Beltramiego zostanie wzięta pod sekwestr w oczekiwaniu na definitywny wyrok. Jednocześnie zarządzono mianowanie administratora, wybranego przez bank Medyceuszy, aby zapewnić ciągłość interesów zmarłego kupca i tym samym nie narażać na bezrobocie jego licznych pracowników. Co do Fiory, która rzuciła oskarżenie nie mając dowodów, stwierdzono, że powinna podlegać karze więzienia, jak dał jej to do zrozumienia Lorenzo, marszcząc brwi. Mimo tego ostrzeżenia posunęła się za daleko, i Wspaniały, mimo swych wpływów, miałby kłopot z wyciągnięciem jej z tego, gdyby priorzy zdecydowali się zastosować prawo z całą surowością. Na sali zapanowała niepewność, nie trwająca jednak długo. Opat z San Marco wznowił oskarżenia, popychając przed sobą jakiegoś mnicha, noszącego jak on biały habit, czarny szkaplerz i srebrny krzyż dominikanów.
- Pozwólcie, dostojni panowie - powiedział przez nos -że przedstawię wam brata Ignacia Ortegę, pochodzącego z naszego zgromadzenia w Valladolid w Kastylii. Podróżował po chrześcijańskim świecie jak kiedyś nasz święty fundator, aby głosić Ewangelię i tropić zasadzki Szatana. Fray Ignacio, będąc specem w dziedzinie diabelskich sprawek, pragnie zaproponować wam rozwiązanie, mogące zadowolić wszystkich...
Nowo przybyły był mężczyzną w średnim wieku, wysokim i lekko zgarbionym. Był prawie łysy, a jego wysokie, wypukłe czoło dominowało nad niskim łukiem brwi. Miał potężny nos, surowe usta i oczy, których wyrazu nie można było dostrzec za przymkniętymi powiekami. Jego obecność miała w sobie coś przytłaczającego i ponurego, co wszyscy odczuli w mniejszym lub w większym stopniu. Poproszony o zabranie głosu, wystąpił z rękami głęboko schowanymi w szerokich białych rękawach; skłonił się jak człowiek czujący swą wyższość nad obecnymi i czekał.
- Witamy cię więc podwójnie serdecznie, Fray Ignacio -rzekł najstarszy z priorów, pełniący funkcję przewodniczącego. - Słuchamy cię z szacunkiem.
Przybysz spojrzał najpierw na Hieronimę, później na Fiorę, na której twarzy zatrzymał na chwilę wzrok, po czym w płynnym dialekcie toskańskim, dziwnie jednak ostrym w jego ustach, powiedział:
- Te kobiety za bardzo się nienawidzą, aby można było wydobyć z nich prawdę, lecz istnieje sposób jej wykrycia w sposób oczywisty. Proponuję odwołać się do sądu bożego. Poddajmy obie próbie wody! Zapanowała głęboka cisza. We Florencji, gdzie niezależność myślenia i idee filozofii greckiej zdobyły takie wpływy, że często niepokoiły Kościół, nie stosowano ordaliów, uważanych za praktyki z innego stulecia. Zaraz zresztą Lorenzo zaprotestował. Widząc jego zirytowane spojrzenie, wszyscy mogli stwierdzić, że hiszpański mnich przypadł mu do gustu nie bardziej niż jego słowa:
- Czy nie moglibyśmy, zanim dojdziemy do tej ostateczności, obdarzyć pewnym zaufaniem ludzi ponoszących odpowiedzialność za porządek i sprawiedliwość w tym mieście: naszych sędziów, bargella*12 i gonfaloniera Petrucchiego? Uważam, że są w stanie ujawnić mordercę Francesca Beltramiego... albo morderców, jeśli to był tylko wykonawca.
To pochlebstwo rozładowało atmosferę, gdyż priorzy poczuli się usatysfakcjonowani, że podkreśla się ich zalety, tak jak na to zasługiwały. Lorenzo, zachęcony ich wyrażającym aprobatę potakiwaniem, zamierzał mówić dalej, aby wykorzystać swoją przewagę, ale nagle Hieronima uklęknęła przed bratem Ignaciem.
- Jeśli o mnie chodzi, gotowa jestem poddać się sądowi Najwyższego i sądzę, wielebny ojcze, że masz całkowitą rację. Tylko Bóg może mnie oczyścić z hańbiącego zarzutu, który nie zaskakuje mnie jednak w ustach tej kreatury!
Fiora straciła oddech ze zdumienia wobec bezczelności nędznicy. Czyżby wzgardziła Bogiem do tego stopnia, by brać Go na wspólnika swej zbrodni? Podniósłszy się, Hieronima z triumfem zwróciła się do niej:
- Twoja kolej, ty nic niewarta dziewczyno! Co masz do powiedzenia?
W ten sposób wezwana Fiora łagodnie odepchnęła usiłującą ją zatrzymać Leonardę, podeszła spokojnie, lecz zamiast przed cudzoziemskim mnichem, uklęknęła przed Signorią:
- Ja również zgadzam się poddać sądowi bożemu i głośno powtarzam moje oskarżenie: mój ojciec, którego mi nikt nie przeszkodzi tak nazywać, został zabity z rozkazu tej kobiety. Dziękuję czcigodnemu bratu Ignaciowi, że pozwoli mi w ten sposób dostarczyć brakującego dowodu.
Nagle ogarnął ją wielki spokój. Oczywiście wiedziała, że akceptując ordalia, zgadzała się na niemal pewną śmierć. Za dwa lub trzy dni, w koszuli i mocno skrępowana sznurami uniemożliwiającymi jakikolwiek ruch, zostanie wrzucona do Arno w porze przypływu, z niewielką szansą wypłynięcia na powierzchnię; przynajmniej będzie mogła połączyć się z ojcem w innym życiu, bo obecne już jej nie pociągało. Jedyna osoba zdolna ją obronić odeszła: ukochany znieważył ją, porzucił bezpowrotnie. Całe miasto, które jeszcze wczoraj uśmiechało się do niej i przypochlebiało jej, obróciło się przeciwko niej z tą okrutną radością, jaką ludzie przeciętni witają upadek istoty dotąd uprzywilejowanej. Pocieszała się jednym: umrze, zgoda, ale Hieronima podzieli jej los. Chyba że... w podstępnym umyśle kuzynka uknuła jakiś sposób, aby uchronić się od utonięcia. Ale jaki?
Wspaniały najwidoczniej zadawał sobie to samo pytanie. Nie spuszczał Hieronimy z oka i podobnie jak Fiora, nie rozumiał, co też mogło popchnąć tę kobietę do uchwycenia się propozycji hiszpańskiego mnicha jak jakiejś wyjątkowej szansy? Z powodu zgody obu kobiet na sąd boży znowu wybuchła wrzawa. Wszyscy mówili jednocześnie i trudno było zaprowadzić porządek. Tylko Lorenzo i dwaj mnisi czekali nieporuszeni, aż zgiełk ucichnie. Wreszcie członkowie Signorii doszli do porozumienia, że po upływie trzech dni obie kobiety zostaną wywiezione na środek rzeki w osobnych łodziach i wrzucone do wody przez kata, po uprzedniej spowiedzi i wysłuchaniu mszy. Decyzja Signorii zależeć będzie, rzecz jasna, od wyniku próby. Tymczasem zaprowadzone zostaną do klasztoru dominikanek Santa Lucia, by mogły oddać się rozmyślaniom i modlitwie do dnia sądu.
Fiora ukryła rozczarowanie. Miała nadzieję, że pozwolą jej czekać na ostatnią chwilę w domu, w swojskim otoczeniu, ale nawet tego jej odmówiono. Jak w przypadku jej ojca, podróż podjęta rano miała być ostatnią... Doprawdy, Bóg był czasami bardzo okrutny i młoda kobieta nie miała żadnej nadziei na zbawczy cud.
Ze łzami w oczach ucałowała rozpaczliwie szlochającą Leonardę, której nie zezwolono na towarzyszenie wychowanemu przez nią dziecku. Guwernantka uzyskała jedynie pozwolenie na przebywanie w pałacu Beltramiego aż do rozstrzygnięcia próby. Wtedy miano zadecydować o jej losie.
- Nie obawiaj się - szepnął Lorenzo Medyceusz - któremu udało się zbliżyć do Fiory, zaopiekuję się nią, jeśli...
Nie śmiał dokończyć zdania, że przy swym sceptycyzmie nie oczekiwał wiele po interwencji niebios.
- ... i wezmę ją do swego domu - dokończył. Ale Leonarda miała na ten temat inne zdanie.
- Jeśli pozwolisz, panie, aby moje dziecko straciło życie w wyniku tego głupiego sądu - oświadczyła po francusku - nie zostanę ani chwili dłużej w tym niegodziwym mieście i aż do końca mych dni modlić się będę, aby Bóg zesłał na nie wszelkie nieszczęścia!
- Poczekajmy najpierw na wynik jego sądu... - westchnął nieustraszony Lorenzo.
Żołnierze szykowali się już, aby poprowadzić obie przeciwniczki do klasztoru. Po raz ostatni Fiora uściskała trzymającą się jej kurczowo Leonardę.
- Dbaj o mój dom i domowników. Opiekuj się Khatoun. Jest bezbronna jak kocię...
Na zewnątrz zebrał się tłum, który, nie wiadomo jakim sposobem, wiedział już o wszystkim. Długie oczekiwanie sprawiło, że był jeszcze bardziej wzburzony niż w czasie pogrzebu Beltramiego; wśród drwin, a nawet obelg, kobiety dotarły do klasztoru w pobliżu bramy San Niccolo. Podczas tego okropnego przemarszu Fiora nie dostrzegła jednej przyjaznej twarzy. W kącie loggii dei Priori ujrzała wysoką sylwetkę Demetriosa Lascarisa, który odprowadził ją wzrokiem tak długo, jak to było możliwe, ale nie uczynił najmniejszego znaczącego gestu. Fiora, przypomniawszy sobie pomoc, którą jej proponował, gdy wcale tego nie potrzebowała, pomyślała, że ten mężczyzna, choć cudzoziemiec, był taki sam jak wszyscy: troszczył się przede wszystkim o własne bezpieczeństwo. Zresztą, nie miał naprawdę żadnego powodu, by szczególnie się nią interesować... Co nie zmieniało faktu, że to ostatnie rozczarowanie było dla Fiory szczególnie przykre. Kiedy zamknęła się za nią ciężka brama klasztoru Santa Lucia, miała wrażenie, że zstąpiła do grobu...
Siedząc na nędznym posłaniu, Fiora przeżywała wciąż od nowa wydarzenia tego strasznego dnia. Czuła się zmęczona i obolała, jakby obito ją kijem. Ta cela stanowiła ostateczne rozczarowanie. Wiedziała z wcześniejszych wielokrotnych tu pobytów z Chiarą (której daleką kuzynką była przeorysza, matka Maddalena degli Angeli), że siostry i damy szukające schronienia w klasztorze dysponowały pokoikami pozbawionymi wprawdzie wygód, ale niezwykle czystymi, ozdobionymi świętymi obrazkami i z widokiem na wirydarz z kwitnącym ogrodem pośrodku. Wąskie, zakratowane okienko jej celi wychodziło na boczne podwórze ze śmietnikiem i latrynami. Pochodzący od nich smród był trudny do zniesienia i z dwojga złego Fiora wolałaby zamknięcie w prawdziwym więzieniu, gdyż umieszczenie jej w tym ohydnym miejscu dobitnie świadczyło o braku szacunku.
Ostatnie złudzenia, jeśli jeszcze je miała, ulotniły się, gdy o zmroku siostra serwitorka przyniosła jej kromkę czerstwego chleba, dzbanek wody i miskę kapuśniaku, w którym pływał kawałek zjełczałej słoniny. Fiora odepchnęła miskę ze wstrętem:
- Kuchnia klasztorna nie poczyniła postępów od mojej ostatniej wizyty - zadrwiła. - Myślałam, że mam prawo do innego traktowania?
- Widzicie, jaka księżniczka! - zawołała siostra, dziewczyna o czerwonej, wąsatej twarzy. - Matka przełożona jest bardzo uprzejma, zgadzając się przyjąć i żywić taką diabelską córkę jak ty! Powinnaś jej za to podziękować na kolanach.
- Aha! Więc teraz jestem diabelską córką? A przecież zostałam ochrzczona. Kiedy tu przychodziłam, nie szczędzono mi pochlebstw i słodkich słówek jako córce bogatego Francesca Beltramiego. A teraz powinnam na kolanach dziękować za zupę, której nie chciałyby świnie? Idź powiedzieć matce przełożonej, że pragnę z nią mówić!
- Nie tak łatwo dostać się do matki przełożonej! Poszła do kaplicy, by połączyć się w modlitwie z tą świętą kobietą przysłaną do nas razem z tobą, i która będzie cierpiała z twojej winy
Nazwanie Hieronimy świętą kobietą było szczytem wszystkiego! Fiora spojrzała na zakonnicę z jawnym wstrętem i wzruszyła ramionami.
- Czy ja nie mam prawa również się modlić? Zaprowadź mnie do kaplicy!
- Czarownice zawsze udają, że są bardziej katolickie niż papież. Nasze siostry nie chcą zostać zbrukane twoją obecnością, więc jeśli chcesz się modlić...
Grubym, drżącym z gniewu palcem wskazała wiszący na ścianie krzyż.
- Możesz to zrobić tutaj! Nasz Pan jest wszędzie, ale oczywiście takie jak ty umieją się modlić tylko na aksamitnych poduszkach, wśród woni kadzideł...
- Wynoś się - powiedziała Fiora ze znużeniem - i zabierz tę wstrętną zupę. Wystarczą mi chleb i woda.
Ze złym uśmieszkiem siostra upuściła miskę, która rozbiła się ochlapując czarną suknię Fiory.
- Powiem, że ty to zrobiłaś - powiedziała złośliwie. -Mam nadzieję, że zostaniesz wychłostana!
- Nie radzę twoim siostrom tego robić, bo inaczej za trzy dni, kiedy stanę przed Signorią, powiem, jak byłam traktowana przez osoby, którym mnie powierzono. Zresztą i tak to zrobię. Opowiem jak różnie traktowano mnie i kobietę, która zabiła mego ojca. Byłabym zaskoczona, gdyby pan Lorenzo był z tego zadowolony.
Siostra wyszła, trzasnąwszy drzwiami, nie zapominając jednak dokładnie ich zamknąć. Pozostawszy sama, Fiora usiadła na łóżku. Była zdecydowana umrzeć, ale czy jej ostatnie dni musiały upłynąć wśród brzydoty, brudu i podłości? Czy świadomość nadchodzącej śmierci nie jest wystarczająco ciężka, gdy się ma zaledwie siedemnaście lat?
Choć starała się oderwać od dóbr tego świata, jej natura pozostawała żywotna i domagała się swego. Wrgryzła się więc łapczywie w chleb, niezbyt twardy, i wypiła kilka łyków czystej, chłodnej wody. Poczuła się nieco mniej nieszczęśliwa, lecz było jej zimno. Okno było tylko otworem w ścianie i żadna szyba nie chroniła celi przed chłodem z zewnątrz. Deszcz, który zaczął padać w chwili jej przybycia do klasztoru, uderzał teraz wściekłymi porywami, miotany gwałtownym, północnym wiatrem. Przenikał do więziennej - bo tak ją trzeba nazwać - celi, powiększając kałużę tłustej wody z rozbitej miski.
Fiora miała ochotę pozbierać szczątki naczynia i jedzenia, zanieczyszczające podłogę, ale powstrzymała ją duma. Nie do niej należało wykonanie pracy służącej. Zamierzała chronić swą godność, na ile było to możliwe. Po ordaliach stanie się to, co spodoba się Opatrzności, nie wykazującej zbyt wielkiego zainteresowania jej osobą. Ale jednego była pewna: będzie walczyć o sprawiedliwość, póki jej starczy sił.
Isokrates napisał: „Nie należy tracić odwagi, kiedy w słusznej sprawie trzeba stawić czoło niebezpieczeństwu". Wspomnienie tego zdania podniosło ją na duchu. Drodzy jej filozofowie greccy zawsze wiedzieli, co trzeba powiedzieć, i znacznie lepiej pasowali do jej wojowniczego usposobienia niż pełne rezygnacji zasady Ewangelii. Platon mówił, że należy nie odwracając się uciekać przed złymi ludźmi, gdy tymczasem Chrystus polecał kochać bliźniego swego jak siebie samego. Fiora nie była w stanie żywić do Hieronimy siostrzanych uczuć. Jeśli ma umrzeć za trzy dni, umrze nienawidząc i nigdy nie umiałaby przebaczyć, jak nie przebaczyłaby nigdy prześladowcom swej matki, lub człowiekowi, który z przywiązania do swego księcia wyrządził jej tyle zła.
Łagodne dźwięki dzwonu na Anioł Pański spłynęły na jej zbuntowaną duszę nie przynosząc uspokojenia. Fiora nie miała nawet ochoty modlić się, ponieważ było jej zimno, zawinęła się więc w koc i próbowała zasnąć. Zmęczone ciało domagało się spoczynku: w kilka chwil po zamknięciu oczu głęboko spała.
Zapewne w wyniku strachu przed oczekującym ją sądem, pogrążyła się w sennym koszmarze. Ujrzała się stojącą boso i w koszuli na brzegu wzburzonej, cuchnącej siarką rzeki, mało przypominającej znajome fale. Na drugim brzegu stał Filip de Selongey: wyciągał do niej ramiona i wołał ją. Chciała rzucić się w jego stronę, ale przytrzymywały ją więzy, coraz liczniejsze, coraz cięższe sznury, ciągle wiązane przez okrutne ręce. A Filip wciąż nawoływał... Popchniętą gwałtownie, pochłania woda. Udało się jej wypłynąć na powierzchnię i fale ją unosiły, ale na drugim brzegu Filip śmiał się z niesłychanych wysiłków, które czyniła, by do niego dopłynąć. Podał rękę podchodzącej do niego kobiecie bez twarzy, o której jednak Fiora wiedziała, że jest bardzo piękna. Śmiali się oboje, a później odwrócili się i odeszli objęci. Fiora próbowała krzyczeć, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej ust, wypełniających się wodą.
Obudziło ją potrząsanie. Jeszcze dysząc w wyniku złego snu usiadła. Dniało. Przy jej łóżku stała zakonnica, ale nie serwitorka, lecz wysoka szczupła i nienagannie ubrana siostra. W wąskim owalu otoczonym przez biały barbet widać było twarz w nieokreślonym wieku, nie pozbawioną pewnego piękna, wynikającego z regularności rysów, lecz bez śladów jakiejkolwiek słodyczy, która łagodziłaby ich surowość...
- Wstań - rozkazała dominikanka - i chodź ze mną! Fiora machinalnie usłuchała, a gdy wyszły, zobaczyła, że gruba siostra, poznana poprzedniego dnia, myje na kolanach posadzkę. Kiedy przechodziły obok, podniosła głowę i splunęła z taką nienawiścią, że Fiorą wstrząsnął dreszcz.
- Dokąd mnie prowadzisz? - spytała Fiora, ale nie otrzymała odpowiedzi. Wysoka, biało-czarna postać szła przed nią krokiem tak posuwistym, że powodował tylko lekki ruch sukni; młoda kobieta odniosła wrażenie, że podąża za duchem. Przeszły kilka korytarzy, minęły słabo oświetloną kaplicę, z której dobiegały zestrojone głosy sióstr śpiewających podczas porannego nabożeństwa i dotarły do znajomej Fiorze klauzury. Tam przewodniczka otworzyła przed nią drzwi celi znajdującej się w kącie najodleglejszym od kaplicy:
- By ci oszczędzić grzechu donosicielstwa, wielebna matka postanowiła umieścić cię tutaj, aż do dnia sądu. Oczywiście, nie będziesz stąd wychodzić, ale na posianiu znajdziesz czyste ubranie w miejsce twojej brudnej sukni...
- Podziękuj ode mnie wielebnej matce - szepnęła Fiora i dodała: - Mogę również mieć nadzieję na udział w nabożeństwie?
- Nie żądaj zbyt wiele! Żadna z naszych sióstr nie chce się do ciebie zbliżyć i wyjdziesz stąd dopiero na ordalia. Okaż skruchę!
- Z jakiego powodu?
- Jeśli ty nie wiesz, wie to Bóg! Myślę jednak, że dobrze wiesz. To wielki grzech oskarżyć niewinną osobę!
- Niewinną? Cóż ty o tym wiesz?
- Biedna kobieta! Wystarczy spojrzeć, jak leży krzyżem w naszej kaplicy, modląc się ze łzami i błagając, by światłość spłynęła wreszcie na twoje zatwardziałe serce; chcąc upewnić się, że jej dusza jest zupełnie czysta...
- Modli się za mnie? - spytała Fiora ze zdumieniem.
- Nie robi nic innego. Dlatego mówię: okaż skruchę! Po tym ostatnim wezwaniu zakonnica wyszła i zamknęła drzwi nowej celi równie starannie jak serwitorka, zostawiając Fiorę w gniewie i z uczuciem obrzydzenia.
Nigdy nie przypuszczała, że hipokryzja Hieronimy może osiągnąć takie szczyty. Szukała wokół siebie czegoś, na czym mogłaby wyładować wściekłość, lecz nowa cela, choć wygodniejsza i czystsza, była równie skromnie wyposażona jak poprzednia.
Jeden z kątów zajmowało łóżko, prawdziwe łóżko, choć wąskie jak koja, z cienkimi kolumienkami i białymi firankami, leżał na nim habit i biały welon nowicjuszki. Były dwa stołki i mały kuferek, na którym umieszczono dzbanek na wodę i miednicę. Nad kuferkiem nieznana ręka, zainspirowana dziełem FraAngelica u dominikanów w San Marco, nakreśliła bardziej nieudolnie niż on śmierć świętej Łucji przed prefektem Syrakuz, Paschasiuszem. Męczennica klęcząc patrzyła w niebo, przeraźliwie zezując, a stojący przy niej kat podrzynał jej gardło, z którego tryskała struga krwi, namalowana złotą farbą dla podkreślenia, jak bardzo była cenna. Fiora wiedziała, że życie świętej przedstawione w serii fresków zdobiło niektóre cele zakonnic, w innych zaś opowiadano życie Chrystusa i świętej Agaty, na której grobie na Łucję spłynęła łaska.
Powodowana ciekawością, wiedząc, że siostry ślubowały ubóstwo, Fiora zdjęła przybory toaletowe i otworzyła kuferek, ale wnet go zatrzasnęła z dreszczem obrzydzenia: zawierał bowiem dyscyplinę, pas z żelaznymi okuciami i włosiennicę, przeznaczone do umartwiania ciała i pokuty za grzeszne myśli... Zastanawiała się, czy wszystkie cele zawierają podobne przyrządy i w wyniku takiej dewiacji kobiety uważające się za poślubione Bogu słodyczy, miłości i miłosierdzia posuwają się do stosowania takich środków. Jakie zranione miłości lub stłumione namiętności spowodować mogły uciekanie się do fizycznego bólu dla zatarcia wspomnień? Czy miłość, jaką poznała w ramionach Filipa, pozostawiała tak nieznośne ślady? Czy może w przypadku tych, które wstąpiły do klasztoru jako dziewice, był to wyraz żalu, że niczego podobnego nie zaznały?
Fiora niczego nie żałowała. Gdyby dane jej było przeżyć ordalia, nie próbowałaby nigdy zastosować dyscypliny czy włosiennicy, aby wygnać wspomnienie zaznanych pieszczot. Jej dziwny mąż chciał tylko jednej miłosnej nocy i dał jej tę noc, noc niezapomnianą. Nigdy nie będzie usiłowała zatrzeć wspomnienia o niej, przeciwnie. Jeśli chciała zemsty, to przede wszystkim za metody użyte dla uzyskania tej nocy... i sumki w złocie jako jej konsekwencji. Za to, że Filip nie zawahał się obudzić miłości młodej dziewczyny wiedząc, że zdobywszy ją porzuci na zawsze. Załatwił interesy swego władcy, zaspokajając jednocześnie własne pożądanie. Natomiast w bajkę, że chciał z tego powodu umrzeć, Fiora nie wierzyła. Pan de Selongey za bardzo kochał życie, by myśleć o jego utracie. Był zbyt dobrym kochankiem, żeby na zawsze zrezygnować z miłości... Będzie obdarzał inne kobiety pocałunkami i pieszczotami... Choć ta myśl powodowała, że zaciskała zęby w besilnym gniewie - Fiora jej nie odrzucała. Sądząc z faktu jak sprytnie umiał pokierować zręcznym kupcem, przypuszczać należy, że nie obciąża sobie sumienia wspomnieniami o małżeństwie, nawet tak hańbiącym. Tak łatwo było zapomnieć tę, którą z beztroską skazał na powolne usychanie bez męża, bez dzieci, w jałowym przepychu florenckiego pałacu. Zapewne przez długi czas nic nie będzie wiedzieć o tragicznym losie efemerycznej hrabiny de Selongey, a może nie pozna go nigdy...
Nagle młodej kobiecie, rozgorączkowanej z gniewu i bezsilności, przyszedł do głowy pomysł: być może został jej sposób, jeden jedyny, by obrócić wniwecz intrygę małżonka: Filip odebrał jej królewski posag w formie weksla do realizacji w banku Fuggerów w Augsburgu i być może jeszcze nie podjął pieniędzy. Za dwa dni, zanim ją wprowadzą związaną do łodzi, ujawni w obecności Medyceuszy to obrażające ich małżeństwo. Poprosi, by jeśli nie jest za późno, nie realizowano weksla. W ten sposób zemści się jednocześnie na Filipie i na tym Zuchwałym, dla którego ośmielił się ją poświęcić! Będzie mogła umrzeć w spokoju!
Bóg jeden jednak wiedział, jakie przerażenie czuła na myśl o śmierci. Rodzaj stanu łaski, jakiego zaznała w chwili, gdy w ślad za Hieronima postanowiła poddać się sądowi bożemu, ulotnił się bez śladu. Teraz stanęła twarzą w twarz ze sobą: siedemnastoletnią dziewczyną, tryskającą zdrowiem i, jak mówiono, piękną. Ogromnie chciała żyć, oddychać świeżym wiosennym powietrzem, czuć pieszczotę słońca na skórze, śmiać się z przyjaciółką-rówieśnicą, czytać piękne książki, słuchać akordów lutni i śpiewu poetów... kochać, nawet jeśli dla niej słowo to oznaczało nienawidzić. Na pewno nie chciała gnić powoli na dnie pożółkłej od zimowego mułu rzeki, przepływającej pod oknem jej sypialni... Nagle z serca na wargi spłynęła jej modlitwa.
- Panie, jeśli mam rację, spraw żebym nie umarła!
Jakby chcąc udowodnić sobie, że wciąż jeszcze żyje, poddała się ogarniającej ją potrzebie działania, nawet jeśli ciasnota celi nie pozwalała jej na wiele. Nalała wody do miednicy, zdjęła, a raczej zerwała cienką, czarną suknię cuchnącą kapustą i umyła się względnie starannie. Nie było to wcale łatwe przy użyciu tak małej ilości wody i zwykłego mydła z łoju i popiołu drzewnego, które miało niewiele wspólnego ze wspaniałymi, pachnącymi pastami sprowadzanymi przez aptekarza Landucciego z Wenecji, ale ablucje podniosły ją na duchu. Następnie znalezionym grzebieniem rozczesała i długo wygładzała gęste, ciemne włosy, w których pozostał lekki zapach drogich perfum, wtartych przez Khatoun przy czesaniu. Nie była z tego zadowolona, bo nie należało przywoływać obrazów przyjemnej przeszłości, więc starając się myśleć o czymś innym zaplotła włosy w gruby warkocz i opuściła go na lewe ramię. Wreszcie założyła przygotowany dla niej biały strój. Suknia z wełnianej materii, tkanej w klasztorze, była szorstka, ale przynajmniej idealnie czysta i ostatecznie dość przyjemna w noszeniu.
Dźwięk dzwonów zwabił Fiore do okna wychodzącego na arkady wirydarza. Zobaczyła długą, czarno-białą procesję zakonnic udających się do kaplicy. Stąpały cicho w sandałach z plecionego sznurka. Żadna nie zwróciła głowy w jej stronę, aż znikły za drzwiami kaplicy, intonując Veni Creator...
Echo ich głosów trwało nawet po zamknięciu drzwi. Fiora została przy oknie nasłuchując i przyglądając się czystej świeżości wewnętrznego ogrodu, obsadzonego drzewami laurowymi, cytrynowymi i cisami otaczającymi obramowane bukszpanem grządki, na których siostry uprawiały rośliny lecznicze. Pośrodku znajdowała się kamienna misa z małym wodotryskiem, z której piły ptaki. Był to obraz tak piękny, uspokajający i słodki, że Fiora kontemplowała go przez dłuższą chwilę. Był to zapewne jeden z ostatnich widoków, jakie mogła podziwiać, ale przynajmniej nasyci oczy pięknem, aż do końca. Później pozostanie jej już tylko wznieść je ku niebu i zamknąć... na zawsze. Ale, rzecz dziwna, im bardziej Fiora próbowała pogodzić się z losem, tym mniej jej się to udawało.
Dzień był długi. Spędziła go niemal wyłącznie na obserwowaniu ogrodu i lotu gołębi. Widok ten stracił wiele ze swego uroku, gdy zobaczyła Hieronimę, wciąż w żałobnych draperiach, spacerującą pod ramię z matką Maddaleną, jakby się znały od dawna... I nagle przypomniała sobie, co powiedziała Chiara w czasie jednej z wizyt: przełożona dominikanek była wprawdzie kuzynką Albizzich, ale jej matka pochodziła z rodu Pazzich. To właśnie w tym pokrewieństwie upatrywać należało przyczyn pobłażliwego traktowania, jakim cieszyła się jej przeciwniczka. Należała nadal do florenckiej szlachty, podczas gdy Fiorze odmawiano prawa do miana córki Francesca Beltramiego. Jedną przyjmowano jak przyjaciółkę, a w drugiej widziano tylko więźniarkę.
Jednakże groźba publicznego ujawnienia niegodnego traktowania, z jakim się spotkała, przyniosła owoce nie tylko w postaci zmiany pokoju. Kiedy w południe przyniesiono posiłek, nie był on wprawdzie wystawny, ale całkiem przyzwoity: klopsiki, kluski, kromka białego chleba. Tylko woda była taka sama... Fiora pochłonęła wszystko myśląc, że głód nie jest dobrym towarzyszem w walce i że lepiej jest się bić będąc w pełni sił. Myśl ta towarzyszyła jej przez resztę dnia, ale kiedy zapadł wieczór, znów pojawił się strach. Tak dobrze byłoby mieć teraz przy sobie jakąś przyjaciółkę, by się jej zwierzyć. W klasztorze, gdzie jeszcze niedawno uśmiechano się do niej, żadna twarz nie chciała zwrócić się w jej stronę. Gorzej: nikt nie chciał nawet się do niej zbliżać.
Siostry znowu były w kaplicy, by śpiewać kompleta, ostatnie wieczorne nabożeństwo, kiedy nagle ta sama zakonnica, która przyszła po nią rano, pojawiła się znowu, równie zimna i pełna dystansu, trzymając w dłoni świecę.
- Załóż na głowę ten welon! - rozkazała wskazując białą materię, którą Fiora nie uznała za stosowne się okryć – i chodź ze mną!
- Dokąd idziemy?
- Zobaczysz! Ale bądź mniej arogancka! Tam gdzie cię zaprowadzę, należy zachowywać się skromnie, nie patrzeć hardo i nie zadzierać nosa do góry!
- Od najwcześniejszego dzieciństwa uczono mnie trzymać głowę prosto... w każdych okolicznościach!
Zakonnica wzruszyła ramionami, wyszła z celi i ruszyła galerią wirydarza, przeciwległą do tej, która prowadziła do kaplicy. Fiora szła za nią. Przeciąg kładł płomień świecy, zresztą zbędnej: noc spowijająca wewnętrzny ogród była wystarczająco jasna, by odnaleźć drogę. Fiora, pozostająca od rana w zamknięciu, z rozkoszą oddychała wonią świeżości. Nie szły jednak daleko: jedynie na drugą stronę wirydarza. Siostra otworzyła drzwi i wpuściła swą towarzyszkę. Dwie kobiety znalazły się na progu dość dużej sali o romańskim sklepieniu, wspartym na ciężkich, okrągłych filarach. Za stołem oświetlonym pięcioramiennym świecznikiem siedziały dwie osoby, nieruchome w czarno-białych fałdach niemal identycznych szat: matka Maddalena degli Angeli i hiszpański mnich z San Marco: fray Ignacio Ortega.
- Dziękuję, siostro Prisco! - powiedziała przeorysza. - A ty, Fioro, zbliż się. Obecny tu nasz czcigodny brat Ignacio pragnie zadać ci kilka pytań.
Odpowiadając nie zapominaj, że jest on wysłannikiem Ojca Świętego, papieża Sykstusa, niech go Bóg zechce zachować w zdrowiu i świętości.
Fiora ukłoniła się milcząc. Zastanawiała się, co robił wysłannik papieża w nocy w żeńskim klasztorze. Nie bardzo też wiedziała, co takiego mógłby mieć jej do powiedzenia, pamiętając wszak, że to on zaproponował sąd boży, pomyślała, że musi być ostrożna.
Zapanowała chwila ciszy. Siedząc wygodnie w fotelu z ciemnego drewna mnich patrzył spod wpółprzymkniętych powiek na stojącą przed nim wysoką i szczupłą, białą postać, wyprostowaną i pełną godności, nie zdradzającą ani strachu, ani nadmiernej pewności siebie. Płomienie świec rzeźbiły delikatne rysy twarzy i zapalały złote blaski w dużych, szarych oczach przysłoniętych białym welonem, spod którego ześlizgiwał się na jedno ramię gruby, lśniący warkocz. Fray Ignacio przygryzł wąskie wargi, a później zwilżył je czubkiem języka. Po czym z westchnieniem porzucił wygodną pozycję i oparł się łokciami na stole.
- Twierdzisz, że nazywasz się Fiora Beltrami? - spytał, rzuciwszy okiem na jakieś leżące przed nim papiery.
- Nigdy nie nazywałam się inaczej. Czcigodna matka, tu obecna, może to potwierdzić: zna mnie od dawna.
- Zdaje się, że czcigodna matka została przez ciebie oszukana, podobnie jak wszyscy w tym mieście, i że nie masz żadnego prawa do tego nazwiska.
- Mam prawo, które przyznała mi Signoria, kontrasygnując akt adopcji przedstawiony przez mego ojca.
- Jednakże ten akt adopcji był falsyfikatem, jako że twój... ojciec świadomie oszukał Signorię. W rzeczywistości jesteś córką dwojga nędzników, których boska sprawiedliwość na pewno zepchnęła na dno piekła.
- Tylko sam Bóg może wiedzieć, na czym polega jego sprawiedliwość, a ja wierzę przede wszystkim w Jego miłosierdzie.
Głos Fiory był pełen zdecydowania, tak jak jej postawa. Podniósłszy pomarszczone powieki fray Ignacio wpatrywał się w nią, jakby siłą spojrzenia usiłował zmusić ją do uległości. Fiora spotkała jego oczy o nieokreślonym kolorze i nie spuściła wzroku. Zapadłe policzki hiszpańskiego mnicha lekko poczerwieniały.
- Wygodna postawa! Czy dlatego, że obawiasz się tej sprawiedliwości? Przecież łatwo zgodziłaś się poddać wyrokowi sądu bożego? Co prawda, zostałaś do tego trochę przymuszona... Nie ty zgodziłaś się pierwsza, lecz ta, którą oskrżyłaś. Jeśli jest ona niewinna, a wszystko na to wskazuje, umrzesz. Czy nie obawiasz się śmierci?
- Skłamałabym mówiąc, że się jej nie boję. Mam siedemnaście lat, czcigodny ojcze... Lecz jeśli mam rację, nie umrę. Umrze natomiast Hieronima i to ją należałoby zapytać, dlaczego tak łatwo się zgodziła...
- Właśnie dlatego, że jej sumienie jest tak czyste jak jej dusza - zawołała matka Maddalena - i dlatego, że pokłada całkowitą ufność w Bogu. Nie jestem pewna, czy to samo można powiedzieć o tobie!
Podniósłszy rękę w uspokajającym geście, fray Ignacio położył kres interwencji przeoryszy.
- Zostawmy to na później. Kto jest twoim spowiednikiem?
Fiora zawahała się. Spowiadała się dosyć rzadko: czasem u proboszcza z Santa Trinità, czasem u księdza z Orsan-michele i nie umiała powiedzieć, którego woli. Zależało to od pory i nastroju, a ponieważ nie popełniła nigdy ciężkiego grzechu, bezcelowe wydawało jej się powierzanie najintymniejszych myśli osobie niemal nieznajomej. Szczerze przyznała się do tego podwójnego uczestnictwa w jej życiu duchowym. Zrozumiała natychmiast, że ogromnie zgorszyła brata Ignacia, który zmarszczył wielki nos:
- Co? Nie masz duchowego przewodnika?
- Zawsze miałam zaufanie do mądrości i prawości mojego ojca. On był moim przewodnikiem duchowym...
- Człowiek umiejący tak dobrze kłamać? Istotnie, wcale nie zbliżył cię do Kościoła. To temu ostatniemu powinnaś była zostać powierzona zaraz po urodzeniu, byś mogła odpokutować, wśród dobroczynnych rygo rów jakiegoś klasztoru, zbrodnię twego poczęcia i ciężki grzech, do którego zmycia nie mógł wystarczyć chrzest...
- Ojciec mój nie sądził, bym musiała płacić w ten sposób za coś, czego nie zrobiłam. Chciał, żebym uważała się zawsze za taką dziewczynę jak inne, żebym była szczęśliwa...
- I niewątpliwie dlatego - przerwała matka Maddalena - wychował cię według bezbożnych zasad starożytnych filozofów. Ich ideologia zatruwa miasto, gdzie poświęca się laickim pismom, sztukom, zabawom i przyjemnościom to co należne jedynie Bogu.
- Papież wie o tym wszystkim, droga siostro, i napawa go to wielką troską. Duchowy nieład we Florencji martwi go tym bardziej, że godny pożałowania przykład idzie z góry. Bracia Medyceusze nie przykładają wagi do wiary chrześcijańskiej i honoru kobiet. Cudzołóstwo i rozpusta szerzą się bez przeszkód na dworze. Na wysokie stanowiska powołuje się ludzi z niskich sfer, gdy tymczasem odsuwane są od nich osoby od dawna przyczyniające się do bogactwa i dobrej sławy miasta... Ale Bóg o nich nie zapomina!
Fiora ze zdumieniem patrzyła na mnicha, który zdawał się być pogrążony w transie. Z oczami utkwionymi w sklepieniu, jakby oczekiwał, że rozstąpi się ono przed niebieskim gromem, wstał i oparty pięściami o stół wywrzaskiwał swą fanatyczną wściekłość... i nienawiść do Medyceuszy...
- Czy sądzisz, że nadejdzie dzień, gdy Antychryst nas opuści? - spytała matka Maddalena ze łzami w oczach, złożywszy dłonie.
Fray Ignacio powrócił raptownie na ziemię i starł pot perlący się na łysej czaszce.
- Taką nadzieję ma Jego Świątobliwość i zostałem wysłany tutaj tylko po to, by wesprzeć go moim wzrokiem i słuchem. Jestem obcy, a więc bezstronny. To co zobaczyłem do tej pory sprawia, że żałuję, iż potężna machina Inkwizycji, tak sprawna, gdy była w naszych rękach, została ostatecznie powierzona dominikanom, zupełnie się o nią nie troszczącym. Tymczasem dobrze byłoby, by odzyskała znaczenie w tych okolicach.
Zresztą królowa 'Izabela Kastylijska, przez którą zostałem wysłany do Rzymu, pragnęłaby, żeby papież zgodził się wprowadzić tę instytucję w królestwach wciąż zdobywanych na niewiernych Maurach... Ale zdaje się, że oddalamy się nieco od sprawy tej dziewczyny. Patrzy na nas okrągłymi oczami, które będzie musiała nauczyć się spuszczać!
- No właśnie, wielce szanowny bracie. Czy to nie najlepszy przykład wychowania bez Boga?
- Czytanie książek nigdy nikomu nie przeszkodziło kochać Boga i służyć mu - zaprotestowała Fiora z oburzeniem. - Sądzę, że jestem równie dobrą chrześcijanką jak...
- Może jak ja? Zapominasz się, Fioro!...
- Skończmy z tym, siostro - uciął oschle fray Ignacio. -Zamierzam ratować jej duszę, jeśli nie jest za późno. Powiedziałaś przed chwilą, że obawiasz się śmierci, grzeszna dziewczyno? Chętnie w to wierzę, bo jesteś istotnie młoda... i piękna, nawet jeśli twoja uroda jest dziełem szatana. Zadam ci więc proste pytanie: chcesz żyć?
- Będę żyła, jeśli Bóg tego zechce i jeśli rzeka mnie nie pochłonie - odpowiedziała spokojnie Fiora.
- Jesteś odważna, przyznaję... chyba, że liczysz na pomoc... Tamtego?
- Jakiego tamtego?
- Nie udawaj niewiniątka, bo twoje oczy nie mają w sobie nic niewinnego. Mówię o tym, którego przywołują czarownicy i czarownice. Wszystko wskazuje na to, że jesteś jedną z nich. Widziałem takie jak ty, uśmiechające się na widok stosu...
- Wezwałeś mnie tylko po to, aby mnie obrażać? -zawołała Fiora z oburzeniem. - Nie jestem czarownicą i nie była nią moja biedna matka, której jedyną zbrodnią była zakazana miłość!
- Nie radzę ci wspominać jej zbyt często! Ale zgoda, chcę ci wierzyć: nie jesteś czarownicą - powiedział mnich głosem nagle zmienionym, równie słodkim i ujmującym, jak poprzednio twardym i ostrym. - Jesteś tylko owieczką zgubioną przez złych pasterzy. Proponuję ci ratunek.
- Czy możesz więc uchronić mnie od wrzucenia do wody, chociaż całe miasto oczekuje tego z niecierpliwością?
- Widzę, że nie masz żadnych złudzeń co do tego, czego możesz oczekiwać od swych dawnych przyjaciół? - powiedział fray Ignacio z uśmieszkiem. - Nie, nie mogę uratować cię od ordaliów. Jedyną osobą mogącą to zrobić jesteś ty sama.
- Ja?
- A któż inny? Wystarczy tak niewiele: przyznaj w mojej obecności, tu i teraz, że niesłusznie oskarżyłaś... może pod wpływem żalu - widzisz, jak staram się ciebie zrozumieć! - tę biedną kobietę... Uchwyciła się, jak ostatniej deski ratunku, zaproponowanej przeze mnie straszliwej próby. Nie może więc być winna. Przyznaj, że się pomyliłaś, a ja postaram się uspokoić tych ludzi...
- Jeśli się zgodzę, co stanie się ze mną później?
- Najpierw zostaniesz w klasztorze, polecona opiece matki Maddaleny. Tak będzie ostrożniej, bo jak sama mówisz: zacni florentczycy widzą w tobie jedynie... diabelski pomiot. Nie mogłabyś odzyskać dóbr twego ojca: Medyceusz będzie bardzo szczęśliwy mogąc je zatrzymać. Zostałabyś zhańbiona, wtrącona do rynsztoka...
- Dlaczego miałabym tu zostać? Mogłabym wyjechać z Florencji!
- Ależ wyjedziesz z Florencji. Kiedy nastroje trochę się uspokoją i zostaniesz nieco zapomniana, zabiorę cię do Rzymu, gdzie na moją prośbę przyjmie cię Jego Świątobliwość. Będziesz mogła wtedy wybierać między jakimś przyjemnym klasztorem a służbą u którejś szlachetnej damy. Na przykład u siostrzenicy papieża, hrabiny Katarzyny... Na pewno przyjmie z dobrocią młodą kobietę, niegodnie opuszczoną i obrabowaną przez Medyceuszy.
Fiora - początkowo zdezorientowana przyjacielskim tonem hiszpańskiego mnicha, nie pojmując, w jakim celu przekonuje ją, by zrezygnowała ze swego oskarżenia -nagle zrozumiała. Prowadząc dochodzenie na temat rzekomego zdeprawowania Lorenza i Giuliana oraz ich malwersacji, fray Ignacio zamierzał uczynić ją jednym z pionków w swej grze. Choć mało interesowała się polityką, wiedziała o niej wystarczająco dużo, by zdawać sobie sprawę, że Sykstus IV, śmiertelny wróg Medyceuszy, pragnął ofiarować Florencję swemu siostrzeńcowi Girolamowi Riario, mężowi Katarzyny Sforzy, i starał się skupić wokół siebie wszystkich wrogów władcy tego miasta. Fiora dołączyłaby w Rzymie do Francesca Pazziego, pokonanego w czasie giostry. Szeptano, że papież interesuje się jego sprawami finansowymi i że przekazał do Rzymu, z błogosławieństwem starego Jacopa, większą część rodzinnego majątku. Tymczasem jawne uznanie Hieronimy za czystą i niewinną stanowiłoby obelgę dla Lorenza, próbującego bronić Fiory... i z całą pewnością tej pierwszej udałoby się uzyskać przyznanie jej przez Signorię znacznej części majątku Beltramiego.
Widząc, że młoda kobieta milczy, fray Ignacio zniecierpliwił się:
- No więc? Co masz teraz do powiedzenia? Sądzę, że moja propozycja jest bardzo wspaniałomyślna?
- Ja też tak sądzę - powiedziała przeorysza. - Zgadzam się udzielić ci tutaj schronienia; będziesz traktowana jak protegowana Kościoła...
Fiora przyjrzała im się kolejno: jej, o oczach jeszcze wilgotnych od głupiego rozczulenia, jemu, z tym jego irytującym tikiem ust, które na zmianę przygryzał i oblizywał. Budzili w niej jednakowe obrzydzenie.
- Dziękuję wam obojgu... bardzo serdecznie za szlachetne zainteresowanie dla mojej osoby, ale wolę poddać się sądowi bożemu. Mam nadzieję udowodnić, że mam rację!
Fray Ignacio zerwał się z fotela jak wystrzelony z katapulty.
- Szalona dziewczyno! Podpisujesz swój wyrok śmierci! - wrzasnął, a jego towarzyszka wzniosła oczy i ręce do nieba.
- Skąd ta pewność, czcigodny ojcze? Mogę przeżyć próbę wody.
- Ale nie ognia! Miałem rację: jesteś czarownicą i jeśli na nieszczęście rzeka wyrzuci cię żywą, skażę cię na stos! Pewnego dnia skażę też na stos Medyceusza i jego bandę. Wiem, że ma przy sobie jakiegoś greckiego lekarza, czarnoksiężnika i jasnowidza, będącego z pewnością wspólnikiem szatana! Kiedy papież położy rękę na tym przeklętym mieście, wszyscy oni spłoną... ale ty spłoniesz przed nimi na największą chwałę Boga!
Nie panował już nad sobą i w falującym świetle świec wykrzywione i spienione z gniewu usta i płonące oczy nadawały jego twarzy demoniczny wygląd.
-Będzie jak Bóg zechce. Pozwól, by on sam troszczył się o swoją chwałę. Na pewno zna się na tym lepiej niż ty!
- To twoje ostatnie słowo? Odmawiasz?
- Odmawiam. Pozwól mi wrócić do celi. Robi się późno... I chciałabym pomodlić się w spokoju.
- Świętokradztwo! Po ogniu na ziemi czeka cię ogień piekielny!
Krzyczał tak głośno, iż obawiając się zapewne, że usłyszy go cały klasztor, matka Maddalena pospiesznie wezwała klaśnięciem siostrę Priscę. Zakonnica zapewne nie znajdowała się daleko, gdyż pojawiła się natychmiast. W chwilę później Fiora ruszyła za nią z powrotem do swojej celi. Zaledwie się tam znalazła, usłyszała wychodzące z kaplicy siostry. Fiorę dobiegł szelest ich kroków i szepty: dziewczęta z klasztoru Santa Lucia zastanawiały się zapewne, dlaczego matka przełożona nie wzięła udziału w wieczornym nabożeństwie. Potem nie słychać już było żadnego dźwięku oprócz wściekłego ujadania psa i nieco później nawoływania wartowników na murach.
Podczas nieobecności Fiory przyniesiono kolację. Składała się z makaronu z serem i sosem bazyliowym. Była jednak zimna. Fiora zjadła trochę, ale uznawszy potrawę za kleistą, zadowoliła się wodą. Chociaż nic nie robiła przez cały dzień, czuła się zmęczona, a przede wszystkim zmęczony był jej umysł... Miała nadzieję, że kiedy zamknie się za nią klasztorna brama, zazna chociaż trochę spokoju. Tymczasem odkąd znalazła się w tym przybytku, stworzonym dla modlitwy i medytacji, napotykała tylko niegodziwość, małostkowość, pogardę. Tego wieczora musiała stawić czoła parze fanatyków, zdecydowanych użyć wszelkich środków, aby posłużyć się nią w realizacji swych intryg. Mnich zagroził jej nawet stosem. Nie ugięła się, mimo strachu, jaki w niej budził, i była z tego zadowolona...
Pomyślała, że zostały jej już tylko dwa dni, i serce ścisnęło jej się z powodu nieubłaganie uciekającego czasu. Czy jej życie, rozpoczęte w jednym więzieniu, musiało zakończyć się w innym? Pomyślała o swej matce i jej przejściach. Jakże Maria musiała cierpieć duszą i ciałem podczas ciężkich godzin porodu, pilnowana przez bezlitosnych więziennych strażników, mając straszliwą świadomość, że mała istotka, będąca częścią jej samej, zostanie jej zaraz odebrana, i z pewnością wkrótce skazana na śmierć! Całe dnie, całe noce agonii i miecz kata jako jedyna nadzieja. Ale przynajmniej mogła znaleźć oparcie w miłości, w ostatniej godzinie wziąć za rękę ukochanego, gdy tymczasem Fiora płakała całkiem osamotniona. Inaczej wyglądałoby wszystko, gdyby Filip, w którym nie udawało jej się zobaczyć ojca, kochał ją naprawdę tak jak Jan kochał Marię!
Pewnego dnia jej dziwaczny mąż dowie się, że Fiora, której ślubował miłość, opiekę i trwanie przy niej na dobre i na złe, umarła w opuszczeniu. Czy poświęci jej choć trochę żalu, uroni choć jedną Izę? Nie, Selongeyowie nie powinni płakać. Poczuje raczej wielką ulgę. Zniknie powód do wstydu, plama na honorze... Będzie mógł wesolutko zająć się inną kobietą... która może już zastąpiła ją w jego życiu i myślach?
Fiora nie mogła się modlić. Bóg był zbyt odległy, zbyt obojętny, skoro pozwalał, by nad niewinną osobą zawisł ciężar niezasłużonego przekleństwa. Zaś przedstawicielom jego chwały i dobroci, których umieścił na drodze swej ofiary, dużo brakowało do słodyczy Ukrzyżowanego i Jego czułej Matki... I płacząc Fiora usnęła.
Następny dzień był ponury. Wcześnie rano inna siostra serwitorka zabrała pełną jeszcze miskę i pospiesznie posprzątała celę, ze wzrokiem przez cały czas uparcie wbitym w ziemię, nie odpowiadając na żadne z pytań Fiory.
Przez cały dzień nie pojawił się nikt więcej. Stwierdziwszy, że nie przyniesiono jej nawet jedzenia, Fiora pomyślała, że postanowiono zastosować wobec niej surowy rygor więzienny, co było oczywistą konsekwencją jej zachowania poprzedniego dnia przed tym swego rodzaju sądem, złożonym z przeoryszy i hiszpańskiego mnicha. Pogodziła się z tym, żałując jedynie, że kiedy wybije godzina ordaliów, stanie przed próbą osłabiona.
Spędziła cały dzień leżąc zwinięta w kłębek na łóżku. Od rana padał uporczywy, drobny deszcz, zatapiając ogród, z którego odleciały ptaki. W miarę upływu czasu Fiorze było coraz ciężej na duszy.
Ku jej wielkiemu zaskoczeniu ta sama co rano siostra przyszła o zmroku z chlebem, wodą i dużą miską gęstej zupy, pachnącej świeżymi warzywami. Ku jej jeszcze większemu zaskoczeniu serwitorka przemówiła:
- Jest gorąca, jedz szybko!
Ton był niemal przyjazny i Fiora poczuła ciepło koło serca. Była to pierwsza osoba w tym przybytku zwracająca się do niej jak do istoty ludzkiej.
Podziękowała z uśmiechem, ale tamta nie posunęła się aż do jego odwzajemnienia. To było jednak bez znaczenia. Z apetytem, właściwym dla swego wieku, Fiora rzuciła się na zupę. Wydawała się jej smakowita, choć miała trochę niecodzienny, trudny do określenia smak. Dziewczyna nie miała zresztą zbyt wiele czasu, by się nad tym zastanawiać; zaledwie przełknęła ostatnią łyżkę, miska wypadła jej z rąk. Jej oczy zamknęły się i Fiora zapadła w głęboki sen...
Fiora otworzyła oczy i zobaczyła wnętrze tak różniące się od tego, w którym zasnęła, że natychmiast zamknęła je z powrotem sądząc, że jeszcze śni, lecz ciężka i obolała głowa, suchość w ustach i okropne mdłości przywołały ją do trudnej jawy. Ponownie uniosła powieki i spróbowała się podnieść, ale głowę jej przeszył nagle ostry ból; opadła z jękiem na posłanie. Leżąc nieruchomo przyglądała się, niczego nie rozumiejąc, nieprawdopodobnemu wnętrzu, w którym się znajdowała.
Przypominało łaźnię, z racji wielkiego drewnianego cebra, ustawionego na pokrytej kafelkami podłodze, przeciętej rowkiem odprowadzającym wodę do dziury w ścianie. Był tu również kosz żarowy, zresztą wygaszony, nad którym sufit, pokryty chropawym tynkiem, poczerniał od dymu. Izba przypominała również więzienie, gdyż znajdowało się tu tylko jedno, wysoko umieszczone okienko, a także i sypialnię, bo dość wygodne łoże, w którym leżała Fiora, mogłoby pomieścić trzy lub cztery osoby. Prześcieradła i koce były czyste, a w osłaniających loże kotarach, uszytych z materiału w wielkie, krzykliwe, czerwono-żółte wzory, nieco wystrzępionych, migotały tu i ówdzie lśniące nitki, oznaki dawnej świetności. Na zielonym, obłażącym z farby, wielkim kufrze stał żelazny, pokryty zaciekami z wosku kandelabr z sześcioma płonącymi świecami, oświetlającymi ścianę, naprzeciw której znajdowało się loże. A ścianę tę pokrywało malowidło...
Bez wątpienia prymitywnie, bo wiele mu brakowało do młodych geniuszy, chluby Florencji, ale za to z wielkim realizmem i prawdziwą orgią kolorów, jakiś nieznany malarz ukazał miłosne igraszki pulchnej nimfy i postawnego satyra. Przerażona Fiora oblała się rumieńcem i zamknęła oczy mocno je zaciskając, by nie widzieć nieprzyzwoitego obrazu.
- Jeśli zamierzasz udawać, że śpisz - powiedział jakiś przepity głos - to nie jest to dobry sposób!
Otworzywszy ostrożnie oczy, Fiora nie ujrzała już malowidła. Zamiast niego zobaczyła rodzaj monstrum: istotę zbudowaną jak lancknecht, o ochrypłym głosie, rękach jak maczugi, barkach tragarza i muskularnych ramionach. Obserwowana z pozycji leżącej, figura ta wydała się Fiorze olbrzymia i niemal równie szeroka jak wysoka. Jednakże trzeba było ustąpić wobec oczywistej prawdy - istota była kobietą! Świadczyły o tym piersi, sterczące jak lufy armat pod jaskrawozieloną, jedwabną suknią i długie, rude włosy otaczające twarz o rozmiarach reszty, która może nie byłaby pozbawiona pewnej urody, gdyby zetrzeć z niej warstwę szminki i gdyby oczy były większe; przypominały bowiem dwa zielone kamyki, i tyleż co w kamieniach było w nich ciepła. Całości dopełniała masa błyskotek, lśniących przy każdym ruchu właścicielki.
- Nie udaję, że śpię - powiedziała Fiora - ale chciałabym wiedzieć, gdzie jestem.
- To proste: jesteś u mnie.
- Co to znaczy: u ciebie? A kim ty jesteś?
Kobieta oparła się o kolumny łoża, które zadrżało pod wpływem wstrząsu, wywołując u Fiory ponownie przeszywający ból.
- Nie musisz wiedzieć, co to znaczy u mnie! Nazywają mnie Pippa albo Wielka Pippa, albo też Megiera. Pewnie nigdy o mnie nie słyszałaś, bo obracamy się w różnym towarzystwie.
- Nie... nigdy. Jak się tu znalazłam? Wczoraj wieczorem zasnęłam w klasztorze.
- Nie wczoraj - przedwczoraj wieczorem. Już myślałam, że nigdy się nie obudzisz... Coś mi się zdaje, że siostrzyczki trochę przesadziły ze swoim proszkiem...
- Proszkiem? Ale dlaczego?
Pippa wybuchnęła rżącym śmiechem, pokazując zęby, które mogłyby zapewne mleć zboże.
- Z czystej dobroci. To święte kobieciny, wiesz? Pewnie pomyślały, że wrzucenie cię do wody byłoby marnotrawieniem pięknego towaru.
- Chcesz powiedzieć, że to one przyniosły mnie tutaj?
- Nie przesadzaj! Wyobrażasz sobie siostrzyczki przychodzące tutaj? - zarżała.
- Litości! - jęknęła Fiora - bądź cicho! Strasznie boli mnie głowa... i niedobrze mi! Zdaje mi się, że mam watę w ustach.
Pippa zamilkła, zmarszczyła brwi i położyła łapę na czole młodej kobiety:
- A nie mówiłam: trochę przesadziły. Zaraz coś z tym zrobimy!
Wróciła po chwili niosąc dużą glinianą filiżankę z parującym płynem o przyjemnym zapachu. Włożyła naczynie w dłonie Fiory, po czym chwyciła ją pod ramiona i posadziła.
- Wypij wszystko! Wiem, że to gorące, ale nie szkodzi. Fiora bohatersko spróbowała parzącego płynu. Ziółka, gorzkie mimo dodanego do nich miodu, zawierały dużą dawkę cytryny, mięty i jakiejś innej, nieokreślonej substancji. Po wypiciu całej zawartości była czerwona po korzonki włosów i pociła się jak w saunie. Nie zwracając uwagi na jej protesty, Pippa położyła ją z powrotem i przywaliła wszystkimi kołdrami znajdującymi się w drewnianym kufrze.
- Dobra! - powiedziała z zadowoleniem. - Za godzinę przyjdę zobaczyć, jak się miewasz. I nie próbuj wstawać!
W godzinę później łoże było przemoczone, a Fiory nie bolała już głowa ani nie było jej niedobrze. Umierała natomiast z głodu, i kiedy kobieta wróciła z suchymi prześcieradłami, zapytała, czy nie mogłaby dostać czegoś do jedzenia. Pippa wybuchnęła śmiechem.
- Zdaje się, że czujemy się lepiej? No i dobrze. Nie znoszę jak ktoś u mnie choruje. Zaraz ci przyniosę jedzenie. Na razie wstań. Trzeba to wszystko zmienić!
Fiora wstała i stwierdziła, że wciąż jeszcze ma na sobie koszulę otrzymaną w klasztorze i że koszula ta jest mokra jak cała pościel.
- Zdejmij to! - poleciła Pippa, rozpalając błyskawicznie ogień w koszu żarowym, rzucając do niego jakieś pachnące zioła i zabierając się do łóżka.
Sprawiało to wrażenie trzęsienia ziemi.
- A ci założę? - zapytała Fiora, rozglądając się za jakimś odzieniem.
- Na razie zdejmij, później zobaczymy! No już, szybko!
Fiora zdjęła koszulę i wyciągnęła rękę po jedno ze zdjętych przez Pippę prześcieradeł, aby się nim okryć, ale kobieta powstrzymała ją brutalnie:
- Stój spokojnie! Muszę w końcu zobaczyć, jak wyglądasz na golasa. Ładna buźka to niezła rzecz, ale reszta powinna być równie dobra... Stój spokojnie, do cholery! Nie zmuszaj mnie, żebym poszła po bat!
- Bat? - zawołała Fiora z oburzeniem. - Zabraniam ci dotykać mnie!
Wyobrażasz sobie, że na to pozwolę? Nie znam cię i chcę stąd wyjść!
Nie przejmując się swym mocno niekompletnym strojem rzuciła się do drzwi, ale Pippa złapała ją za ramię i Fiora poczuła się jak w imadle.
- Stoisz spokojnie czy nie? - zagrzmiała kobieta. - Tutaj robi się tylko to, co mówię, i wychodzi wtedy, kiedy każę! Zrozumiałaś?
Fiora skręcała się w jej straszliwym uścisku, który sprawiał ból. Chcąc nie chcąc musiała stanąć i poddać się ocenie Pippy, powstrzymując łzy wściekłości. Tamta odsunęła się na kilka kroków, aby obejrzeć ją od stóp do głów, po czym podeszła, wzięła w dłonie jej piersi, by sprawdzić ichjędrność, dotknęła brzucha, pomacała pośladki, pogładziła uda i na koniec westchnęła, rzucając Fiorze znoszoną koszulę z czerwonego jedwabiu:
- Byłabym naprawdę ostatnią idiotką, gdybym nie zbiła na tobie majątku! Na Belzebuba, naprawdę królewski z ciebie kąsek! Klient będzie zadowolony, ale musisz na siebie uważać...
- Klient? - powtórzyła Fiora z osłupieniem. - Jaki klient? Co to za dom?
Czego chcesz ode mnie?
Pippa rozparła się przed nią, z rękami na biodrach przewyższając ją o głowę.
- Klient to ten, który umieścił cię tutaj, u Pippy najsłynniejszej sutenerki między Morzem Tyrreńskim a Adriatykiem! Chce pozbawić cię dziewictwa i sypiać z tobą, póki mu nie przejdzie ochota! Albo póki nie skończą mu się pieniądze a mam nadzieję, że to nastąpi szybko, bo teraz kiedy cię zobaczyłam, nie mam zamiaru sprzedać cię byle komu. Mam już nawet pewien pomysł...
Wbrew temu, czego Pippa się spodziewała, fakt odkrycia całej okropności jej położenia ożywił odwagę Fiory.
- Wyobrażasz sobie, że pozwolę, byś robiła ze mną co zechcesz? - zawołała. - Nie wiesz, kim jestem...
- Chcesz powiedzieć: kim byłaś? Bo teraz jesteś niczym, Fioro Beltrami, nawet mniej niż niczym: zbiegłą zbrodniar-ką, czarownicą ściganą przez Kościół i ludzi bargella. Chcesz wiedzieć, dlaczego?
- Oczywiście, że chcę!
- No to słuchaj! Wczoraj rano siostry z Santa Lucia stwierdziły, że im uciekłaś przez kuchenne podwórze i przeszłaś przez mur po drabinie. Znaleziono twój welon pod drabiną. Wszyscy myślą, że dałaś drapaka, bo miałaś stracha przed sądem bożym. Co oznacza, że niezłe z ciebie ziółko. Ponieważ zwiałaś, Signoria wydała na ciebie wyrok. Był tam przeor z San Marco z jakimś hiszpańskim mnichem i zażądali, gdybyś została odnaleziona, wtrącenia cię do Stinche*13 na okres oczekiwania na sąd... i stos!
Czy teraz zrozumiałaś?
Pod Fiorą ugięły się kolana; upadła na stertę porzuconych na posadzce kołder. Tak, pojęła diabelską intrygę podstępnie uknutą przeciwko niej. Z pewnością przez Pazzich - starego Jacopa i jego podłą synową. Zrozumiała, dlaczego Hieronima tak żarliwie domagała się ordaliów: wszystko ukartowano, zanim odbyła się gorsząca scena na dziedzińcu przed Duomo. Pozyskano wspólników, na czele z przeorem z San Marco i bratem Ignaciem Ortegą - czyż nie przybył on z Rzymu, gdzie Francesco Pazzi był w łaskach? Fiora odkryła z goryczą, iż potęga Medyceuszy to kolos na glinianych nogach, łatwo było ją zniszczyć, oddziałując na pospólstwo, tego potwora o stu tysiącach głów i zmiennych poglądach, a nawet na Sig-norię, choć Lorenzo umieścił w niej wiernych mu, jak sądził, ludzi. Fiora już została uniesiona przez tę gwałtowną zawieruchę. Następny podmuch mógł porwać samych Medyceuszy, gdyż ród Pazzich, choć trzymany na dystans i na wpół zrujnowany, potrafił jeszcze działać i wygrywać.
Stojąc nad Fiorą ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami, Megiera napawała się zwycięstwem nad piękną istotą, która wydawała jej się kompletnie załamana. Ale jej nie znała. Nagle Fiora podniosła się i stanęła naprzeciwko niej.
- Skoro wszyscy myślą, że uciekłam, to czyż nie ryzykujesz zbyt wiele przechowując mnie tutaj? - zapytała chłodno.
- Nie sądzę, żeby ryzyko było tak duże. Kto wpadłby na pomysł, by szukać córki Francesca Beltramiego w takim domu? W każdym razie gra jest warta świeczki. Powiedziałam przed chwilą, że liczę na ciebie, by zwiększyć moją fortunę...
- Sprzedając mnie przychodzącym do ciebie mężczyznom? Zapominasz o jednym: wiele osób we Florencji mnie zna: ktoś mógłby...
- Rozpoznać cię? Uważasz mnie za idiotkę? Oczywiście, ale chyba nie myślisz, że poza człowiekiem, który cię chce, będę pozwalać byle komu sypiać z tobą ryzykując, że jakiś pijak rozpruje ci brzuch nożem? Nie jesteś towarem dla pijanego marynarza! Jeśli chcesz wiedzieć wszystko, ci którzy cię tutaj przyprowadzili chcą, żebym cię później zawiozła do Ankony i sprzedała dyskretnie... ale drogo jakiemuś tureckiemu piratowi.
- Do Ankony? W państwie papieskim? Czy to możliwe?
- Bardziej niż myślisz. Nasz obecny Ojciec Święty nie przejmuje się jakimiś tam krucjatami. Lubi przede wszystkim złoto. Zresztą, nie zawsze wie co dzieje się za jego plecami... Ale nie martw się, nie pojedziesz tam. Nie będę ryzykować niepewnego, nielegalnego handlu z jakimś Turkiem, skoro w Rzymie pewien kardynał gotów dać za ciebie tyle złota, ile ważysz...
- Kardynał? - spytała Fiora z przerażeniem.
- Dlaczego nie? To mężczyzna, a ten jest nawet bardziej męski niż inni. Nazywa się Rodrigo Borgia, jest kardynałem-wicekanclerzem, prawdziwym bykiem! Zobaczysz...
- Niczego nie zobaczę - zawołała Fiora. - Czy naprawdę sądzisz, że tu zostanę?
-Nie możesz zrobić nic innego!
- Zabiję się więc!
- Nie będziesz miała okazji. Będziemy cię pilnować, moja śliczna. A teraz skończmy z tym gadaniem. Zdaje się, że byłaś głodna?
- Uroki rozmowy z tobą odebrały mi apetyt...
Pippa chwyciła brutalnie twarz Fiory i ścisnęła ją boleśnie:
- Nie kpij sobie ze mnie! Możesz tego pożałować!
- Akurat! Powiedziałaś, że nie należysz do tych co niszczą towar...
- Są inne sposoby niż bat. Na przykład papryka umieszczona w odpowiednim miejscu. Połóż się teraz. Przyniosę ci jedzenie, a później będziesz dalej spała. Nie ma nic lepszego na ładną cerę niż dobry sen i odpowiednie odżywianie się. Jutro będziesz musiała się podobać...
Fiora jednak już nie miała ochoty spać. Krążyła po pomieszczeniu szukając jakiegoś wyjścia, choćby dziury, by wyślizgnąć się i odzyskać wolność. Pippa powiedziała wprawdzie, że na zewnątrz ryzykowałaby jeszcze cięższym więzieniem i straszliwą śmiercią, ale wszystko było lepsze niż zostać wydaną na łaskę jakiegoś nieznajomego.
Niestety, ucieczka wydawała się trudna, jeśli nie niemożliwa. Ciężkie drzwi o żelaznych zawiasach i pokaźnym zamku były nie do sforsowania. Ponadto przy ich otwieraniu słychać byłoby szczęk zewnętrznych zamków. Przejście tędy było więc niemożliwe, chyba żeby zdecydować się na walkę z Megierą, a to zakrawało na szaleństwo: nikt nie podejmie walki z górą...
Okienko, przez które spojrzała stojąc na stołku, wychodziło na wewnętrzne podwórko - rodzaj studni - robiące wrażenie ślepego. Widok z okienka upewnił ją, że pokój znajduje się na parterze, jak zresztą podejrzewała, gdyż przez otwór odprowadzający wodę wpadało nieco światła dziennego. Żeby wyjść, trzeba byłoby przepiłować albo wyrwać choć jeden z trzech zagradzających przejście żelaznych prętów. Na wszelki wypadek Fiora potrząsnęła nimi kolejno; zauważyła, że jeden z nich trochę się rusza.
Nagle usłyszała szczęk zamka, więc szybko wskoczyła do łóżka, aby nie być zaskoczoną w trakcie próby ucieczki. Rjppa zastała ją leżącą i uśmiechnęła się szeroko.
- Czyżbyś umiała zachować się rozsądnie? Jeśli tak, jakoś się dogadamy. Masz, przyniosłam ci kurczaka z szafranem, biały chleb i smażone w cukrze śliwki! Jutro dostaniesz chianti - doda ci rumieńców i rozgrzeje trochę krew...
Ustawiła miskę na kolanach Fiory i - ku jej wielkiemu zaskoczeniuzarzuciła jej na ramiona serwetkę (rzadkość, widywaną wtedy tylko w kilku bardzo wyrafinowanych domach!) dodając, że dzięki temu nie zabrudzi pościeli. Potem przyglądała się, jak Fiora bierze elegancko końcami palców kawałki drobiu, ledwie dotykając złocistego sosu:
- Widać, że zostałaś dobrze wychowana! - skomentowała. - Prawdziwa księżniczka, dla której odpowiednim miejscem będą najpiękniejsze pałace. Szkoda, że nie nauczono cię także miłości, ale po jutrzejszym wieczornym spotkaniu, być może niezbyt dla ciebie przyjemnym, nauczę cię dawać rozkosz mężczyźnie, nawet jeśli on nie ma na to ochoty. Jestem pewna, że okażesz się zdolna...
Fiora zamknęła bramy pamięci przed wciąż palącym wspomnieniem swej nocy poślubnej. Filip był cudownym nauczycielem, ale nie chciała tego tutaj wspominać. Zgłębi domu dobiegły jakieś krzyki i Pippa wybiegła z pokoju, by zobaczyć, co się dzieje, wrzasnąwszy, że w tej norze nie może mieć nawet pięciu minut spokoju. Kiedy wróciła kilka minut później, trzymała w nieubłaganym uścisku masę szarawych łachmanów, z których dobiegały jęki. Rzuciła ją na podłogę przy łożu:
- Łaziło to od pewnego czasu wokół domu. Nie wiesz przypadkiem, kto to jest?
Stos szmat poruszył się, rozsunął i pojawiła się twarz Khatoun. Z jej czoła sączyła się krew.
Fiora krzyknęła i w jednej chwili znalazła się na kolanach przy małej Tatarce, której twarz się rozjaśniła.
- Khatoun! - zawołała. - Co ci zrobili?
Chciała wziąć ją w ramiona, przytulić i otrzeć płynącą po twarzy krew, ale Pippa brutalnie ją odepchnęła.
- Nie dotykać! Najpierw odpowiadać na moje pytania! Kto to jest?
- Nazywa się Khatoun. Mój ojciec kupił jej matkę. Tatarkę, gdy była w ciąży. Urodziła się w pałacu i jest moją towarzyszką od zawsze.
- Niewolnica, co?
- Tak, ale nigdy jej tak nie traktowałam. Bardzo... bardzo ją lubię. Trzeba ją opatrzyć, widzisz przecież, że jest ranna.
- Sama jest sobie winna! Broniła się jak wściekła kotka, kiedy Beppo, mój braciszek, złapał ją za kark. Nawet go podrapała. No to ją rąbnął. Teraz chcę wiedzieć, czego tu szukała?
- Najpierw ją opatrz! - zawołała Fiora. - Widzisz przecież, że umiera!
Rzeczywiście, Khatoun próbowała wstać, ale siły ją opuściły, upadła na posadzkę, twarzyczka jej pozieleniała, a nozdrza się zacisnęły... Nie odpowiedziawszy Fiorze, Pippa wzięła niewolnicę na ręce i położyła na łożu, gderając, że łachmany, w które była ubrana, zapaskudzą jej pościel. Megiera niewątpliwie umiała skutecznie działać. W oka mgnieniu, pod czułym nadzorem Fiory, przemyła ranę, posmarowała ją papką hamującą krwawienie, i podsunęła pod nos rannej flakon soli, chyba wyjątkowo skutecznych, bo Khatoun ocknęła się z omdlenia kichając.
- Dobra! - powiedziała Pippa. - Widzisz, że nie umarła! A teraz musi gadać!...
- Trochę cierpliwości! - oburzyła się Fiora. - Daj jej coś do picia! Trochę wina!
- Rozkazuje mi, słowo daję! - wrzasnęła Megiera, ale poszła po karafkę z winem i dała odrobinę Khatoun, która choć zdawała się śmiertelnie zmęczona całkiem odzyskała zmysły.
Tatarka opowiedziała, jak nazajutrz po pogrzebie pana udała się w łachmanach żebraczki pod klasztor Santa Lucia. Jej zdolność przeczuwania, wyostrzona jak instynkt wiernego psa, podpowiadała jej, że Fiora jest w niebezpieczeństwie w tym „świętym" przybytku. Stała tam, oddalając się tylko po to, by kupić coś do zjedzenia za rzucane jej przez przechodniów drobne monety...
- Nie miałaś kłopotu z cechem żebraków? - zapytała Pippa. - Trochę mnie to dziwi: miejsca pod kościołami i klasztorami to stanowiska dla wybranych. Na ogół trzeba za nie płacić...
- Nikogo nie widziałam - powiedziała Khatoun podnosząc na olbrzymkę niewinne oczy. - Może stały żebrak był chory?
- Mało prawdopodobne! To solidna rasa. Są żywi albo martwi. Nic pośredniego. Ale opowiadaj dalej!
Drugiej nocy czuwania mała niewolnica zobaczyła, jak wśród głębokich ciemności otworzyła się brama. Podeszli zamaskowani mężczyźni i odebrali długi, ciemny ładunek, który jeden z nich wziął na ramię. Odeszli cicho, a Khatoun szła za nimi aż do domu, do którego weszli. Była pewna - choć nie umiała wytłumaczyć, dlaczego - że nieśli Fiorę. Zrozumiała, że miała rację, kiedy dotarły do niej pewne pogłoski, iż sąd się nie odbędzie, gdyż oskarżycielka uciekła. .. Od tej chwili była pewna, że Fiora znajduje się w domu, do którego weszli dwaj mężczyźni...
Z lśniącymi nadzieją oczami Fiora śledziła zachłannie opowieść młodej Tatarki, ale przez ostrożność nie ośmieliła się zadać cisnącego się jej na usta pytania. Zadała je Pippa, niedbale, jakby chodziło o rzecz bez znaczenia, bawiąc się długą szpilką wyciągniętą z bujnych włosów.
- Jak to możliwe, że nie wezwałaś nikogo na pomoc? Nikomu o tym nie powiedziałaś?
Khatoun spuściła oczy, a na jej policzki barwy kości słoniowej powoli spłynęły łzy:
- Wróciłam do pałacu, żeby uprzedzić o wszystkim i prosić o pomoc, ale nie mogłam się do niego zbliżyć. Wokół , pełno było żołnierzy powstrzymujących zgromadzony tłum. Motłoch krzyczący: „Śmierć!... Śmierć czarownicy!". Wewnątrz byli inni. Przetrząsali wszystko i... rabowali. Słychać było trzask wyrzucanych na podwórze mebli... To było straszne! Nie wiedziałam już, dokąd iść... kogo szukać. Pomyślałam o donnie Chiarze, ale portier mnie wygonił. Wróciłam więc tutaj, by spróbować... sama nie wiem czego.
Fiora ze ściśniętym gardłem słuchała słów objawiających jej całkowitą ruinę i kres wszelkich nadziei. Nie miała nawet czasu odczuć żalu, tak okrutnego, z powodu śmierci ojca. Wiedziała, że rozpacz powróci później - czuła gniew, bezsilną wściekłość. Odebrano jej wszystko, zostawiając jedynie honor, a za kilka godzin utraci i ten atut. Zostanie znieważona, upodlona, niewiarygodnie zhańbiona, ciśnięta w błoto, z którego zacny Francesco chciał wyciągnąć niewinne niemowlę... Wreszcie wybuchnęła:
- A Lorenzo?... Lorenzo Medyceusz, władca Florencji, co robił, gdy mnie szukano, by mnie zabić, gdy rabowano mój dom... gdy masakrowano zapewne moją starą Leonardę? Gdzie był Wspaniały, Wszechpotężny? W swoim ogrodzie w Badii czy Careggii? Patrzył jak kwitną drzewa laurowe i układał wiersze opiewające piękno natury? A może czytał jakąś rzadką książkę? Mój ojciec miał cudowne książki... może zadbał, aby je zabrać do własnej biblioteki?
Krzyczała, podobna do starożytnej płaczki, wylewając gorzkie łzy...
Pippa żywo położyła jej na ustach swą wielką dłoń.
- Cicho bądź! Chcesz, żeby nas wszystkich powiesili? W domu jest pełno ludzi. Dziewczęta pracują, przychodzą już klienci.
- Czego się obawiasz? - spytała Fiora z goryczą. - Me-dyceusze nie są wcale tacy potężni...
- Ale mają wszędzie szpiegów. Dzięki temu są najsilniejsi, i dzięki złotu! Nie mają bardziej błękitnej krwi niż ja, i Lorenzo dobrze o tym wie, więc poślubił rzymską księżniczkę, żeby wyłuskać z niej książęce nasienie. No, uspokój się! Jeśli cię to pocieszy, powiem, że cię rozumiem. Trudno przełknąć taką pigułkę.
- To chyba oczywiste.
- Zgoda, ale przecież nie wszystko straciłaś. Została piękna buźka... i ciało. Kiedy cię nauczę posługiwania się nim, zobaczysz do czego można dzięki niemu dojść. W Rzymie zbijesz fortunę i może nawet uda ci się zemścić. Teraz więc kładź się i śpij! Jeśli zaś o nią chodzi...
- Co z nią zrobisz? - zawołała Fiora, nastawiona obronnie, otaczając Khatoun ramionami.
- Myślałam, żeby ją zabić, bo tylko umarli nie mówią, ale mam lepszy pomysł...
- Jaki?
- Odwinąć ją z tych szmat, żeby zobaczyć, co jest pod spodem! Tatarska niewolnica to łakomy kąsek! Co ona umie?
- Śpiewać, tańczyć, grać na lutni... Zabraniam ci jednak wystawiać ją na targ niewolników. Należy do mnie i jestem do niej bardzo przywiązana. Jeśli nas rozdzielisz, nic ze mnie nie będziesz miała. Znajdę sposób, by się zabić.
Nie odpowiedziawszy, z westchnieniem znużenia Pippa podniosła Khatoun i zaczęła ją rozbierać. Przypominała jakąś rudą małpę obierającą świeży orzech. Zbyt zmęczona, by choć próbować zrozumieć, o co jej chodzi, Khatoun pozwalała jej na to, lecz chwiała się na nogach, a oczy same się jej zamykały, mimo wysiłków, które czyniła, by trzymać je otwarte. Megiera, zdając się tego nie zauważać, poddała ją takiemu samemu badaniu, jakie przeszła Fiora. Ta ostatnia czekała niecierpliwie na jego koniec, ale nagle drgnęła nie wierząc oczom i uszom: w głaszczących delikatnie dłoniach Pippy, Khatoun zaczęła jęczeć, wić się, całkiem już rozbudzona, mimo że jej na wpół wywrócone oczy zamykały się. Mruczała jak kotka pod wpływem tych dotknięć, które były pieszczotami. Nagle z dłońmi wczepionymi w piersi osunęła się na rozstawione kolana, gdy tymczasem palce Pippy szukały najintymniejszego miejsca jej ciała. Khatoun wygięła w łuk młode ciało o barwie kości słoniowej, dysząc jak spragnione zwierzę, a po chwili osunęła się z krzykiem i skręciła w długim spazmie... Pippa wstała z klęczek, jakby to co się stało było najnormalniejszą rzeczą na świecie:
- Ta mała powinna umieć coś więcej niż taniec i gra na lutni! Nigdy się z nią nie kochałaś?
- Zwariowałaś? - zawołała z oburzeniem. Kochać się można tylko z mężczyzną... i to mężczyzną, którego darzy się uczuciem!
- Musisz się jeszcze wiele nauczyć! Kobiety mogą sobie oddawać wielkie przysługi, bardzo zresztą przyjemne, pozwalające zapomnieć o brutalności mężczyzn. Rzadko który umie dawać rozkosz. Większość zachowuje się jak rajtarzy w zdobytym mieście. Gdy tymczasem inna kobieta... Chcesz, żebym ci pokazała?
- Nie, dziękuję! - powiedziała Fiora, patrząca teraz z odrobiną niesmaku na nieruchome ciało Khatoun, które tak łatwo, bez stanu przejściowego, przeszło od lubieżności do snu. Miała wrażenie, jakby jej mała niewolnica została zbrukana.
Pippa wybuchnęła śmiechem, pochyliła się, bez widocznego wysiłku podniosła Khatoun i rzuciła ją na łoże.
- Nie rób takiej miny! To co się stało, jest całkiem naturalne, szczególnie dla dziewczyny z Azji. Zatrzymaj ją tej nocy! Jutro zagonię ją do pracy.
Jest tak wykończona, że nawet nie będzie pamiętać co się stało...
Zamierzała wyjść, ale jeszcze się odwróciła.
- A właśnie! Ty też jutro wieczorem pracujesz. To może nie być zabawne. Ale pomogę ci!
Tej nocy Fiorze nie udało się zasnąć. Dom, w którym trwała orgia, rezonował jak bęben; w głowie młodej kobiety huczało od wrzasków. Słyszała wszystko: pijackie śpiewki, krzyki, śmiechy i rzężenie budzące odrazę. Około godziny drugiej ktoś mocno kopnął jej drzwi, ale zamek był solidny i nikt nie wszedł. Słyszała też przekleństwa i jęki bólu i zrozumiała, co Pippa miała na myśli mówiąc o brutalności mężczyzn... Obróciwszy się na bok, zobaczyła śpiącą głęboko Khatoun i poczuła, jak ogarnia ją litość. Jednocześnie miała sobie za złe, że przez chwilę nią pogardzała. Biedna mała, okazała tak wielkie oddanie, dobrowolnie naraziła się na zimno, deszcz, zmęczenie, strach i niebezpieczne nocne spotkania, aby spróbować, choć tak słaba i biedna, wyrwać swą panią strasznemu przeznaczeniu. Myśl, że jutro Megiera odda ją na pastwę potworom, których śmiechy i przekleństwa słyszała, przerażała ją. Obawiała się tego bardziej niż własnego losu, gdyż czuła teraz w sobie jakąś siłę, której istnienia nigdy dotąd nie podejrzewała. Nienawiść i chciwość Hieronimy wyrwały ją z przyjemnego i eleganckiego świata, aby wtrącić między ludzkie bestie. Wiedziała teraz, że jeśli chce żyć, musi walczyć, i to każdą bronią. Tym bardziej, jeśli chciała zaspokoić pewnego dnia żądzę zemsty ściskającą jej serce, jak chwasty o śmiertelnych zwojach duszą stopniowo słabsze rośliny, nie mające innej ochrony poza ręką ogrodnika. Lecz żaden uczynny ogrodnik nie uwolni tego serca, stworzonego jedynie do miłości, a teraz powoli usychającego, chyba że znowu zostanie podlane wodą czułości. Jedyny, który byłby zdolny sprawić ten cud zupełnie się nią nie przejmuje i nigdy nie zainteresuje...
Pianie koguta sprowadziło ciszę do domu Pippy. Fiora usłyszała, jak wychodzi ostatni pijak. Przeraźliwie fałszywym głosem kaleczył jej ulubioną piosenkę: „Chodziłem szukając kwiatu do zerwania, Na swej białej twarzy masz tak piękne, pani..."
Romanca, śpiewana czkającym głosem, była ledwie rozpoznawalna. Odzwierciedlała przemianę życia Fiory: w karykaturę, koszmar, pośmiewisko, kloakę, z której nie wiedziała, jak się wydostanie... i w jakim stanie! Teraz przynajmniej miała towarzyszkę w nieszczęściu - Khatoun. Nagle znikł dystans - przyjmując, że taki w ogóle istniał! -między nią i młodą niewolnicą. Stała się dla niej siostrą, bardziej może kruchą i wymagającą ochrony, ale z którą możliwe stawało się opracowanie planu ucieczki, ponieważ Khatoun przynajmniej wiedziała, gdzie znajduje się dom Pippy.
Fiora zasnęła dopiero o pierwszym brzasku dnia, gdy rozbrzmiewała już jedynie chrapaniem mieszkańców... Obudziło ją trzaskanie drzwiami i szum lejącej się wody. Pippa, niedbale ubrana w rodzaj peniuaru z jaskrawoniebieskiego jedwabiu, była zajęta napełnianiem szaflika wodą z wiader przynoszonych spoza drzwi. Najwyraźniej przydać się miało łaziebne wyposażenie dziwnego pomieszczenia: Pippa przygotowywała kąpiel.
Fiora obserwowała ją spod spuszczonych rzęs. Zauważyła, że była zbudowana jak mężczyzna, z wyjątkiem marmurowobiałych piersi wyłaniających się chwilami spod odzienia. Węzły mięśni bez grama tłuszczu napinały się na jej ramionach i barkach. Biała skóra zdawała się być równie gładka jak skóra dziecka, poza jednym z ramion, na którym widniała paskudna blizna, ślad po ciosie nożem - świadectwo trybu życia nie pozbawionego niebezpieczeństw.
Uznawszy, że wody jest wystarczająco dużo, Pippa zanurzyła łokieć, by sprawdzić temperaturę. Odeszła na chwilę i wróciła z pudełkiem, z którego zaczerpnęła garść zawartości i rzuciła na żar w koszu. Znajomy zapach żywicy sosnowej i liści laurowych wypełnił pokój. Leonarda, biegła we florenckich zwyczajach, wkładała je zawsze do prania, by nadać przyjemny zapach bieliźnie. Ale tego dnia nie chodziło o pranie.
Nie upewniwszy się nawet, że Fiora się obudziła, Pippa wyjęła ją z łóżka i zanurzyła w wodzie aż po ramiona.
- Czy nie prościej byłoby powiedzieć mi, żebym wstała i weszła do kąpieli? - zaprotestowała Fiora.
- Nie jestem pewna. Są ludzie, którzy nie lubią się myć. W ten sposób unikam dyskusji.
- Ja lubię się myć, Khatoun także. Mamy dużą łaźnię. Kąpałam się tam codziennie!
Pippa sapnęła z powątpiewaniem:
- Czy trochę nie za często? Codzienna kąpiel musi chyba niszczyć skórę?
- Widzisz przecież, że nie. Słyszałam też, że Zafolina, słynna kurtyzana, o którą ubiegają się najbogatsi mężczyźni w mieście, kąpie się czasem dwa razy dziennie!
Tym razem Pippa była szczerze zdumiona. Zgodnie z jej osobistą etyką było nie do pomyślenia, by córka Francesca Beltramiego mogła choć wiedzieć o istnieniu kurtyzan. Fiora wytłumaczyła jej więc, że Zafolina była tak dobrze wychowana, dyskretna, pobożna i szlachetna, że nierzadko przyjmowano ją w najlepszych domach. Podziwiano jej toalety i biżuterię, lubiano przysłuchiwać się, jak mówi i śpiewa. Nie miało to nic wspólnego...
- Z tym, co się dzieje tutaj? - uzupełniła Pippa, jednocześnie namydlając energicznie młodą kobietę. - No i właśnie takie życie będziesz prowadziła, jeśli zrobisz to co mówię. Tylko, że jeszcze piękniejsze, bo w Rzymie, a śpiewać będziesz dla papieża! Będziemy bogate jak królowa Raba...
- Saba - poprawiła machinalnie Fiora, ale Megiera jej nie słuchała. Myjąc energicznie włosy nowej podopiecznej, Pippa śniła na jawie, widząc się już zarządzającą interesami Fiory, obsypywanej złotem i klejnotami przez całe Święte Kolegium leżące u jej stóp. Ale, prawdę powiedziawszy, młoda kobieta nie słuchała jej.
Rozmyślała oddając się całkowicie prostej przyjemności wynikłej z gorącej i pachnącej kąpieli, tak potrzebnej. Przyjemności nie zaznawanej od wielu dni, gdyż zgodnie ze zwyczajem nie udawano się do łaźni, jeśli przez dom przeszła śmierć...
Po kąpieli, w której Fiorę zastąpiła Khatoun, z poleceniem, by radziła sobie sama, Pippa owinęła ją w prześcieradło i posadziła tyłem do paleniska, by wysuszyć jej włosy.
- Przyjdę za chwilę zrobić ci masaż i natrzeć wonnościami! - oświadczyła, opuszczając pokój ku wielkiemu zadowoleniu Fiory.
Dziewczyna natychmiast podeszła do Khatoun, zajętej maniakalnie starannym namydlaniem się.
- Nigdy nie zdołam podziękować ci za to co zrobiłaś -powiedziała. - Czy możesz mi teraz powiedzieć, gdzie jesteśmy?
- W dzielnicy San Spirito, po drugiej stronie Arno. Budynek znajduje się za domem sprzedawcy świec, mniej więcej pośrodku małej uliczki prowadzącej do wielkiego, nie dokończonego pałacu...
- Pałacu Pittich? Którego budowę musieli przerwać?
- Właśnie. Wchodzi się tu przez długi korytarz i żadne okno nie wychodzi na ulicę. Nad drzwiami jest czerwona latarnia.
- To oznacza, że niełatwo będzie wydostać się stąd, a może nawet będzie to możliwe. Kto by nas tu szukał?
- Jest jednak ktoś, kto wie... - Khatoun zniżyła głos o kilka tonów i poruszyła trochę wodą w szafliku, żeby się dokładniej spłukać. - Stary żebrak, którego spotkałam w pobliżu klasztoru. Był bardzo dobry, bardzo szlachetny. Ta kobieta miała rację: nie wolno żebrać bez pozwolenia innych, ale on mi pozwolił. Wziął mnie pod opiekę i był ze mną, gdy przyniesiono cię tutaj...
- Powiedziałaś mu, dlaczego znalazłaś się pod klasztorem Santa Lucia?
- Tak.
- I pomógł co mimo wszystko?
- Tak, ale później poradził mi, żebym wracała do domu. Nie chciałam. Wtedy odszedł. Ostrzegał, że jeśli tu zostanę, złapią mnie... Fiora ze smutkiem wróciła na swoje miejsce przy ogniu. Nikła nadzieja, jaką poczuła, rozpłynęła się w powietrzu jak ten żebrak. Czuł litość dla Khatoun, i to wszystko! Pokładać jakąkolwiek nadzieję w osobie żyjącej w nędzy zakrawało na czyste szaleństwo. Trzeba było znaleźć inne wyjście. Ale jakie?
Wróciwszy Pippa umyła Khatoun włosy i wyjęła ją z wody. Wyciągnęła zatyczkę z szaflika, by go opróżnić, po czym położyła Fiorę na łożu i zaczęła namaszczać ją pachnącą oliwą, podczas gdy Khatoun się suszyła. Zmarszczywszy nos Fiora wciągnęła zapach wydobywający się z dłoni Megiery.
- Co to za zapach? Zazwyczaj używałam kompozycji irysa, werweny i odrobiny jaśminu.
- Co z pewnością ładnie pachnie, ale w miłości musi być niewiele warte. To jest olejek narodowy, na tyle drogi, że nie powinnaś się krzywić. Kiedy nauczysz się nim posługiwać, doprowadzisz mężczyzn do szaleństwa...
Fiora raptownie chwyciła dłoń, którą Pippa zbliżała do jej brzucha.
- To będzie... dziś wieczorem?
- Chodzi ci o przyjście tego, który ma na ciebie chętkę? Tak. Nie pytaj jak się nazywa: nie powiem ci. Sama zobaczysz...
- A ona? - spytała Fiora, wskazując brodą niewolnicę. -Naprawdę wyślesz ją do piekła, które słyszałam ostatniej nocy, pijaków i dzikusów?
- Nie martw się. Dam ją komuś, kto będzie umiał ją docenić. Taki drobiażdżek jak ona ma swoją wartość i można z niego wyciągnąć sporo pieniędzy. A w dodatku lubi miłość...
- Nie boisz się, że zostanie rozpoznana i tym śladem dotrą do mnie? Tatarskie niewolnice są taką rzadkością, że moja jest znana. Zostaw ją przy mnie. Zabierzesz ją razem ze mną do Rzymu. Kardynał Borgia jest z pewnością wystarczająco bogaty, by ją kupić, albo może ja zapłacę ci za nią, gdy zarobię dużo złota...
Dużo Fiorę kosztowało mówienie tym językiem kurtyzany, ale by uratować Khatoun przed okropnym losem, gotowa byłaby pertraktować z samym diabłem.
- Nie może zostać z tobą dziś wieczorem - powiedziała Pippa nacierając energicznie ramiona i piersi swej pensjonariuszki. - Poza tym spędzi, być może, przyjemny wieczór. Klient, któremu ją dam, jest hojnym panem i nie pochodzi stąd. Nie ma więc obawy... Fiora zrozumiała, że nic nie wskóra, i zamilkła pozwalając kontynuować masaż. Ciało jej pachniało teraz jak sklep Landucciego, kiedy otrzymywał dostawę perfum. Po chwili zapytała z goryczą:
- Czyja też mogę się spodziewać przyjemnego wieczoru? Pippa przerwała pracę. Wycierając machinalnie ręce w ubranie westchnęła:
- Nie. Wyglądasz na odważną dziewczynę, więc powiem ci prawdę, zawsze lepiej wiedzieć, czego się spodziewać. Czekają cię trudne chwile, bo... on jest nie całkiem normalny. Będę przy tobie... a w każdym razie niedaleko, aby zapobiec najgorszemu. Najlepiej zrobisz myśląc o tym, co ci obiecałam: o przyszłej fortunie!
Zaiste, złoto zdawało się stanowić dla tej kobiety dobro najwyższe, cel życia. Fiora, sądząc przez chwilę, że być może zdoła zmiękczyć jej serce, zrezygnowała. Opłacono Pippę, by wykonała paskudne zadanie. Traktowała więźniarkę z pewną łagodnością jedynie dlatego, że ujrzawszy ją uświadomiła sobie, iż okazując jej pewne względy będzie mogła wyciągnąć z niej dużo więcej złota niż przypuszczała.
Dzień dłużył się, wypełniony wciąż nowymi zabiegami pielęgnacyjnymi, lekkim posiłkiem i kilkoma godzinami odpoczynku. Kiedy zapadła noc, Megiera ubrała Fiorę -jeśli można to było nazwać ubraniem - w szeroką, całkiem przezroczystą tunikę z białego muślinu; we włosy wpięła gałązki jaśminu i kilka pączków kwiatu pomarańczy. Khatoun, ubrana w odsłaniającą piersi suknię z czerwonego jedwabiu, z cekinami we włosach, zniknęła...
- Wyglądasz prawie jak panna młoda! - powiedziała Pippa podziwiając swoje dzieło. - To mu się spodoba. Chłopak lubi przede wszystkim dziewice. Zabawianie się z nimi sprawia mu największą przyjemność i kilka już mu dostarczyłam. Później dość szybko przestają go interesować, ale ty to co innego: jesteś taka piękna!
Fiora już chciała powiedzieć, że nie jest dziewicą, ale pomyślała, że to jej nie uratuje. Skoro ten mężczyzna zadał sobie tyle trudu, to znaczy, że mu z jakiegoś powodu zależało na zawładnięciu nią. Daremnie próbowała odgadnąć, kim okaże się nieznajomy. Miała tylko nadzieję, że choć zapewne brutalny będzie zdolny do jakichś uczuć. Starając się nie tracić odwagi, czekała wpółleżąc na rozesłanym łożu, w łagodnym świetle świec, wydobywającym blaski z jej włosów i pieszczącym aksamit skóry.
Gdy Pippa otwarła drzwi i wpuściła „klienta", Fiora wydała okrzyk przerażenia. Skoczywszy w kąt łoża schroniła się w zasłonach, okręcając je wokół siebie. Wchodzącym był Piętro Pazzi, okropna kreatura, garbata i kulawa, wydana na świat przez Hieronimę, która zamierzała doprowadzić do ich małżeństwa.
Miał dopiero dwadzieścia lat, ale w rzeczywistości był bez wieku, bo rozpusta naznaczyła już jego ziemistą twarz. Miał długi, spłaszczony na końcu nos, włosy rzadkie i przylizane, duże uszy, wystającą brodę i małe czarne oczka, z których jedno zamykało się co chwila w wyniku nerwowego tiku, unoszącego całą połowę twarzy. Tylko olśniewająco białe zęby można było uznać za ładne.
Dotychczas Fiora litowała się z całego serca nad tak nieurodziwym chłopcem, któremu ironia losu kazała przyjść na świat w mieście, gdzie piękno miało ogromne znaczenie. Nigdy zresztą nie widziano go wśród rówieśników, odnoszących się do jego kalectwa z okrucieństwem, kpiną i szyderstwem. Dziewczęta, jeśli pozwalało im na to nazwisko lub majątek, uciekały przed nim. Chiara go nienawidziła, i nawet się go bała. Mówiła, że spłodził go diabeł i wystrzegała się odwiedzania pałacu Beltramiego, jeśli wiedziała, że gościł tam młody Pazzi. Było to zresztą rzadkością, gdyż prawie nie opuszczał posiadłości swego dziadka w Montughi, gdzie - jak mówiono - zajmował się alchemią i hodowlą złych psów.
Przerażenie Fiory zdawało się go bawić, bo wybuchnął śmiechem.
- Cóż to, czy to całe przyjęcie zgotowane ukochanemu przez piękną narzeczoną? Można by przypuszczać, że się mnie boisz?
Ten sarkastyczny ton sprawił, że Fiora znowu poczuła gniew, stłumiony chwilowo przez strach. Nie opuszczając schronienia za zasłonami odparła:
- Dobrze wiesz, że nigdy się ciebie nie bałam. Zdaje mi się nawet, że zawsze byłam dla ciebie uprzejma...
- Z pewnością! Uprzejma... tak. Odmówiłaś jednak poślubienia mnie. Twoja uprzejmość nie sięgała tak daleko, nieprawda?
- Nie można oddać komuś ręki nie dając serca. Przykro mi, Piętro, ale nie kocham cię.
- Niech ci nie będzie przykro: ja też cię nie kocham... Nawet sądzę, że cię nienawidzę, lecz chciałem cię mieć dla siebie.
- Bądź szczery! Pragnąłeś raczej posagu, a w przyszłości majątku mego ojca...
- Nie doceniasz siebie! - powiedział z rechotem, który podziałał jak tarka na napięte do ostateczności nerwy młodej kobiety. - Oczywiście, chciałem tego majątku i zgodnie z prawem należy do mnie, bo ty jesteś niczym. Ale chciałem przede wszystkim ciebie, by nauczyć cię żyć na mój sposób; podporządkować moim pragnieniom, wszystkim kaprysom. Ach, jakie piękne życie wiodłabyś przykuta łańcuchem dzień i noc do mego łóżka, jak suka... Chyba nigdy nie widziałaś moich psów?... Szkoda... Są piękne i silne, i liżą moje ręce oczekując pieszczot. Żyłabyś z nimi, dzieląc ich jadło... Zamówiłem już nawet piękną, skórzaną obróżkę na tę ładną szyjkę. Jacyż szczęśliwi bylibyśmy wszyscy razem! Widziałem cię już śpiącą nago na dywanie w mojej sypialni przy Molochu, moim ulubionym brytanie, idącym do mnie, gdy tylko strzelę z bata... Widzisz ten bat?...
Spod czarnego płaszcza, zarzuconego niedbale na ramiona, wyciągnął długi, pleciony, skórzany rzemień i strzelił z niego.
- Ale nie jest jeszcze za późno, wiesz? Najpierw poślubię cię na mój sposób na tym burdelowym łóżku... a później zobaczymy jak zrealizować ten piękny sen... Chodź teraz, moja śliczna, chodź do swego pana!
Był szalony, to nie budziło wątpliwości. Z oczami wysadzonymi z orbit i ustami, z których spływała nitka śliny Piętro był straszliwy, demoniczny...
- Nigdy! - krzyknęła Fiora, tracąc głowę. - Zabraniam ci zbliżać się do mnie!
- Zabraniasz mi? Zabraniasz czegoś swemu panu? Pożałujesz tego...
Powiedziałem do mnie! Do nogi i na kolana!
Przerażona obrotem wydarzeń tej sceny, Pippa próbowała interweniować:
- Trochę cierpliwości, panie! Użyjesz bata później, kiedy trochę się do ciebie przyzwyczai - powiedziała głosem, któremu usiłowała nadać uspokajające brzmienie. - Pomyśl, że masz przed sobą słodkie, małe dziewczę, niewinną dziewicę. Jeszcze nie zaznała radości związku z tobą... Najpierw ją posiądź! Jestem pewna, że później będzie łagodna... i uległa!
Piętro spojrzał nieprzytomnie. Odetchnął głęboko dwa czy trzy razy i opuścił bat:
- Masz rację. Odbędziemy najpierw zaślubiny! Przyprowadź mi ją!
Pippie nie trzeba było tego powtarzać. Mimo rozpaczliwej obrony Fiory, wyrwała ją z prowizorycznej kryjówki i zmusiła do położenia się na łożu, gdzie młoda kobieta natychmiast zwinęła się w kłębek. Serce biło jej w piersi jak oszalałe, gdyż Piętro z okrzykiem wściekłości znowu złapał bat i chłostał jej ramiona i plecy, którymi się do niego odwróciła. Biłby ją dalej, ale Pippa - rozumiejąc, że byłby zdolny zabić jej cenną pensjonariuszkę - przytrzymała jego ramię.
- Radziłam ci trochę cierpliwości, panie! Nie warto jej bić: poplamiłaby cię krwią. Potrzymam ci ją!
- Trzymaj ją więc dobrze! Jest gotowa mnie podrapać!
- Nie obawiaj się! Będę jej pilnować. Rozbierz się tylko! - i cicho szepnęła Fiorze do ucha: - Na miłość boską, leż spokojnie! Może cię zabić!
Przywołanie przez Pippę boskiego miłosierdzia w podobnym miejscu i chwili najlepiej świadczyło ojej niepokoju. Sama nie potrzebowała niczyjej pomocy: łatwo złamała opór nieszczęśnicy, rozciągając ją w poprzek łoża i solidnie przytrzymując za ramiona. Piętro tymczasem zdjął obszerny płaszcz i rzucił w kąt:
- Nigdy się nie rozbieram, żeby rozdziewiczyć panienki. Uważają ten strój za przyjemniejszy. Bardzo je podnieca!
Jego kaftan usiany był małymi, żelaznymi kolcami, które - nie powodując poważniejszych ran - kaleczyły skórę jego towarzyszek.
- Do wszystkich diabłów! - sapnęła Pippa ze zdumieniem. Dobrze wiedziała, że syn Hieronimy nie był normalny, a w swym domu widziała wielu okrutnych mężczyzn, ale ten ją zadziwił.
Widząc, że się zbliża, Fiora zamknęła oczy i nerwowo ścisnęła nogi, ale zwyrodnialec rozsunął je jednym pchnięciem kolana i wszedł w nią brutalnie... Natychmiast jednak się wycofał drapiąc piersi i brzuch młodej kobiety, która nie mogła powstrzymać jęku:
- Ona już nie jest dziewicą! - ryknął.
- Nie jest dziewicą? - powtórzyła osłupiała Pippa. -Musisz się mylić, panie! Zrobiłeś to zbyt gwałtownie!
- Nie jestem szalony i wiem czy dziewczyna jest niewinna czy nie! Tej już ktoś używał... i ona mi powie, kto! Słyszysz, ty mała dziwko? Ze swoimi wielkopańskimi manierami nie jesteś więcej warta niż dziewczyny szwendają-ce się w tawernach nad rzeką! No mów!
Rzucił się na nią i chwyciwszy za gardło, zaczął ściskać. Pippa krzyknęła:
- Jak ma mówić, kiedy ją dusisz? Puść ją... Mówię, żebyś ją puścił! Złapała go za nadgarstki. Nagłe, nie wiadomo skąd, pojawił się mężczyzna odziany w łachmany nadające mu wygląd nietoperza, tak wielkiego i czarnego, że przez chwilę myślała, że to diabeł we własnej osobie. Ledwie spostrzegła błysk sztyletu, który dwukrotnie wbił się w plecy Pietra...
Garbus krzyknął i osunął się na łoże. Jego ręce zwolniły uchwyt, w samą porę dla tracącej oddech Fiory. Pippa, klęcząca z drugiej strony łoża, aby lepiej unieruchomić młodą kobietę, wstała z trudem. Jej przerażony wzrok przenosił się z trupa na mężczyznę w łachmanach. Przybyły- jedną ręką, bez widocznego wysiłku, złapał zabitego za kołnierz kaftana, zdjął z Fiory straszliwy ciężar i rzucił z odrazą na podłogę jak coś plugawego. Odsłonił ciało młodej kobiety pokryte drobnymi zadrapaniami, z których sączyła się krew. Fiora oddychała z trudem przez zaciśnięte nozdrza...
- Nieźle narozrabiałeś! - szepnęła Pippa patrząc z przerażeniem na rosnącą plamę krwi na plecach Pietra. -A przede wszystkim, kim jesteś?
- Kimś, kto kazałby cię powiesić... a może nawet spalić, gdyby ten potwór zabił donnę Belframi w twoim domu. Wystarczy, że przetrzymywałaś w zamknięciu kobietę porwaną siłą z klasztornego schronienia - powiedział spokojnie Demetrios, delikatnie dotykając posiniaczonej szyi Fiory, aby upewnić się, że nic nie zostało złamane. - Byłaś jego wspólniczką. Trzymałaś ją za ramiona, kiedy ją dusił.
- Nie pozwoliłabym mu tego zrobić! Przysięgam na...
- Nie przysięgaj, Pippo! To strata czasu. Lepiej zrobisz zajmując się nią. Do pięknego stanu ją doprowadził!
Grecki lekarz wyciągnął spod brudnego odzienia mały flakonik i przysunął go do pobladłych ust Fiory; kilka kropel spłynęło do ust dziewczyny i jej ciałem wstrząsnął długi dreszcz. Wreszcie otworzyła oczy i spojrzała z ogromnym zaskoczeniem na pochylającą się nad nią brodatą twarz. W ostatniej chwili powstrzymała okrzyk, gdyż Demetrios położył jej szybko palec na ustach:
- Lepiej ci?
- Tak - szepnęła. - Tak... dziękuję!
Pippa zakrzątnęła się. Zerwała z Fiory resztki, muślinowej tuniki, zmyła jej ciało wodą pomarańczową, po czym wzięła nieco pomady z małego słoiczka i rozprowadziła na wszystkich skaleczeniach, przemawiając do ofiary uspokajająco, stale śledząc kątem oka dziwnego gościa:
- No, już dobrze, moja gołąbko! To nic takiego! Prześpisz się, a jutro już nie będzie śladu!
- Zgoda na spanie - powiedział Demetrios - ale nie tutaj! Ubierz ją w cokolwiek. Zabieram ją!
Pippa raptem odzyskała werwę. Zerwała się na równe nogi, stanęła twarzą w twarz z Grekiem i wziąwszy się pod boki napięła muskuły, wspaniała i groźna:
- Nikogo nie zabierasz! Już mi wystarczająco zaszkodziłeś, zabijając dobrego klienta. Zatrzymuję ją dla siebie, zrozumiałeś? Kim ty w końcu jesteś? Zwykłym żebrakiem, a ja mam tu kilku niezłych chłopaków, którzy mi pomogą. Poza tym, mogę wezwać straż. Powiem prawdę: zabiłeś szlachcica, i powieszą cię! Właściwie dlaczego miałabym zaraz ich nie wezwać?
Zamierzała zawołać, ale Demetrios wyciągnął rękę i skierował rozczapierzone palce w stronę oczu kobiety, która czknęła i znieruchomiała z otwartymi ustami. Nie zmieniając pozycji Grek uczynił krok do przodu, a Pippa krok w tył i tak szli, aż sztywna jak deska uderzyła plecami o ścianę. Czarne oczy Demetriosa, którymi ją przeszywał, płonęły jak świece.
- Nikogo nie zawołasz. Pippo - powiedział spokojnie, nie spuszczając jej z oczu. - Wprost przeciwnie, będziesz mi posłuszna... Słyszysz mój głos?
- Tak... tak, słyszę twój głos! Mów! Będę ci posłuszna! -głos jej był zupełnie zmieniony, odległy...
- Więc posłuchaj: ubierzesz tę młodą kobietę i odprowadzisz nas do drzwi. Później zawołasz swojego brata. We dwoje zaniesiecie ciało nad rzekę i wrzucicie do wody, obciążywszy uprzednio jednym lub dwoma dużymi kamieniami, Później wrócicie do domu. Dopiero wtedy się obudzisz, ale zapomnisz o wszystkim, co się tu stało. Powiesz, że Fiorze udało się uciec podczas bijatyki między jakimiś pijakami...
Cała jego siła zdawała się być skoncentrowana w spojrzeniu i dłoni przygważdżającej Pippę do ściany. Wymawiał każdą sylabę z osobna, jakby chciał je wbić do umysłu kobiety. Ona miała szeroko otwarte oczy i stała zupełnie nieruchomo. Wyglądała jak wielki posąg i Fio ra patrzyła na nią ze zdumieniem. Demetrios po krótkiej chwili ciszy zapytał:
- Zrozumiałaś moje rozkazy?
- Tak.
- Wypełnisz je, o niczym nie zapominając?
- O niczym nie zapominając...
- No to już, zaczynaj! - dodał mocnym głosem i powoli opuścił ramię.
Pippa zachwiała się, jakby zabrakło jej podpory, i przystąpiła do dzieła wykonując dziwne, prawie automatyczne ruchy. Nie śmiejącej poruszyć się Fiorze założyła ubranie klasztorne, które wyjęła z kufra: koszulę, białą suknię nowicjuszki, sandały z plecionego sznurka. Demetrios podniósł czarny płaszcz zdjęty przez Pietra i podał, by owinęła nim młodą kobietę, której następnie podał rękę.
- Chodź - powiedział. - I nie obawiaj się! Tak jak jej rozkazałem, odprowadzi nas do drzwi...
Rzeczywiście, Pippa, obojętna, jakby była sama, zapaliła świecę w lichtarzu i skierowała się do drzwi. Ale Fiora stawiła opór prowadzącej ją do wyjścia ręce.
- A Khatoun? Nie mogę odejść bez niej!
- To ta mała Tatarka, tak ci oddana? Gdzie ona jest? Fiora wykonała niejasny gest.
- Nie wiem. Gdzieś w tym domu... z jakimś mężczyzną... cudzoziemcem. Pippa powiedziała, że zamierza dać ją komuś, kto będzie umiał ją docenić... Trzeba ją znaleźć!
Demetrios zmarszczył brwi.
- To niemożliwe tej nocy. Dom jest duży, nie zdołamy go całego przeszukać. Poza tym nie mogę uśpić dużej grupy osób, tak jak tę kobietę. Musimy odejść bez niej.
- Nie! - powiedziała Fiora. - Nie chcę jej opuścić. Bóg jeden wie, co by się z nią stało, gdyby została sama z bandziorami!
- Wątpię, żebyś mogła wiele uczynić w jej obronie. Bądź spokojna, Pippa zbyt dobrze zna wartość handlową ładnej dziewczyny. Zresztą, jutro przyślę po nią. Megiera nie potrafi zbyt długo opierać się działaniu złota i dostanie je. Teraz już chodź, musimy się spieszyć!
Pippa czekała na progu jak dobrze wyszkolona służąca. Ruszyła przed nimi niosąc świecę, aby ułatwić drogę. Przeszli pogrążony w mroku korytarz, wychodzący na wewnętrzne podwórko, to samo, które widać było z okna pokoju-sauny. Przechodząc obok schodów usłyszeli krzyki i śmiechy.
Były tak bliskie, że uciekinierka poczuła strach na myśl, że jakieś drzwi może otworzyć jeden z ludzi, którzy wewnątrz urządzali prawdziwe bachanalia.
- Nie bój się - szepnął Demetrios. - Z nią nie mamy się czego obawiać. Zresztą, ominęła dużą salę... Jesteśmy już prawie na zewnątrz... Na końcu ostatniego korytarza Pippa otworzyła drzwi i wypuściła przyprowadzonych. Później zamknęła drzwi. Fiora z niezmierną radością spojrzała na ciemnoniebieskie, usiane gwiazdami niebo, od którego odcinał się mieniącą wstęgą zarys domów wzdłuż uliczki. Całą piersią wdychała wilgotne powietrze, niosące zapach ryb, oliwy i płonącego drewna i ścisnęła mocniej dłoń Demetriosa:
- Jak ci dziękować... - zaczęła, aleją uciszył.
- Później będziemy mieli dużo czasu na rozmowy. Poszukajmy schronienia na resztę nocy. O świcie, kiedy bramy zostaną otwarte, zawiozę cię do mnie, do Fiesole...
- Dokąd idziemy?...
- Do przyjaciela, któremu zawdzięczam to przebranie... i kilka innych rzeczy...
Wyszli z uliczki, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, upewniwszy się wpierw, że kroki milicji oddalają się, a nie przybliżają. Przed nimi wznosiło się coś na kształt ruin, a co w rzeczywistości było nie dokończoną budowlą: wielkim pałacem złożonym jedynie z parteru i części piętra. Robił duże wrażenie z powodu ogromnych, ledwo ociosanych kamieni, tworzących surową całość*14.
Mieszkańcy dzielnicy omijali go z daleka, gdyż miał złą opinię. Jeden z najbogatszych ludzi we Florencji, Lucia Patti, zamówił jego plany u Brunelleschiego, genialnego architekta, który wzniósł Baptysterium i nakrył Duomo olbrzymią, koralową kopułą. Chciał, żeby pałac stał się największym, najbogatszym w mieście, dorównującym jego nieokiełznanym ambicjom. Po śmierci Cosima, dziada Lorenza, Patti sprzysiągł się z Soderinim, ówczesnym gonfalonierem sprawiedliwości, aby wyrwać władzę ze słabych rąk syna Cosima, Pietra. Spisek się nie powiódł, a zrujnowany Pitti zmarł na wygnaniu, z dala od ukochanego miasta. Jednak lud, którego nie zadowoliło tak zwyczajne zakończenie, utrzymywał po cichu, że szczątki Luki Pittie-go, zamordowanego przez Medyceuszy, zostały pogrzebane pod jego nie dokończonym pałacem. Ponieważ legendy mają długie życie, kobiety żegnały się przechodząc obok posępnych murów i wielkich pustych łuków, otwierających ślepe oczy prostokątnych okien na ciemne czeluści. Nikt nie ośmieliłby się zabrać żadnego z tych porzuconych kamieni, jak mówiono - przeklętych. Sytuacja taka trwała od trzydziestu lat... Jednak Demetrios pociągnął swą towarzyszkę prosto w stronę opuszczonego placu budowy, nie zważając na okazywaną przez nią obawę.
- Na dziewczynie, której umysł został oświecony przez grecką filozofię nie powinna robić wrażenia głupia legenda! - powiedział, aby dodać jej otuchy...
Trzymając się razem obeszli wokół plac, natrafili na zarys ogrodu, który powinien był rozciągać się na pagórku, i zagłębili się w jeden z otworów drzwiowych. Idąc po omacku Demetrios natrafił w ciemnościach na ścianę z desek, spod której sączył się nikły promień światła, i zastukał w nią według umówionego kodu. Zachrypnięty głos zapytał ze środka:
- Kto tam?
- Mendici!*15
Coś, co pełniło rolę drzwi, otwarło się, ukazując pomieszczenie mające być zapewne pokojem dla służby. Światło pochodziło z małego ogniska, rozpalonego wprost na klepisku. Zaś osobą witającą nowo przybyłych był mały, chudy jak szkielet mężczyzna, o twarzy ozdobionej rzadką brodą i okolonej długimi włosami. Rzucił okiem na gości i z powrotem ukucnął przy ognisku, mieszając w glinianym garnku.
- Zdaje się, że ci się udało?
- Tak. Dzięki tobie, Bernardino. Ale już był najwyższy czas. Musiałem zabić Pietra Pazziego. To ona kazał porwać Fiorę i byłby ją udusił, gdybym nie przyszedł. O tej porze Pippa i jej brat zapewne wrzucają go do Arno, obciążywszy kamieniami u szyi, żeby nie wypłynął.
- Jednego łotra mniej! - zgodził się starzec. - Witaj, panienko! Jesteś u przyjaciela... Znasz mnie, często okazywałaś mi miłosierdzie.
Rzeczywiście, przypominała sobie tego starego człowieka, który żebrał zawsze u wrót Duomo, śpiewając jakąś starą pieśń żałobną... - Dziękuję ci - powiedziała - ale... sądziłam, że jesteś ślepy i głuchy?
Roześmiał się cicho i wyjaśnił z dumą, że trzeba wielkiego doświadczenia, by pokazywać tylko białka oczu, ale nie jest trudno udawać głuchego.
- Teraz możesz trochę się przespać, bo pewnie tego potrzebujesz. Oto moje łóżko - powiedział wskazując na jeden ze stosów szmat służących mu za meble w jego mieszkaniu. - Obudzę cię, kiedy kur zapieje...
- Przyjmując mnie u siebie ryzykujesz życiem. Przypuszczam, że wiesz o tym?
- Ryzykuję mniej niż przypuszczasz, dziewuszko. Nie sugeruj się nędznym otoczeniem, w którym żyję, gdyż dysponuję potęgą, jakiej pozazdrościłoby mi wielu książąt. Członkowie cechu żebraków, najliczniejszego ze wszystkich, wszędzie wokół Morza Śródziemnego i jeszcze dalej rozpoznają się dzięki jednemu słowu: „Mendici". Króluję we Florencji nad prawdziwymi lub fałszywymi kalekami, rzezimieszkami, żebrakami wszelkiej maści. Tworzą oni prawdziwą armię, której ciosy choć zadawane w ciemnościach, są groźne. Jeżeli w mieście narastają zamieszki, jesteśmy zawsze w centrum niepokoju. Jednak, widzisz, to drogie mi życie zawdzięczam towarzyszącemu ci człowiekowi, gdyż jego wiedza uratowała mnie. A Bernardino zawsze spłaca długi... Śpij teraz i zasłoń uszy; Grek i ja musimy porozmawiać...
Wyciągnięta na stosie cuchnących szmat jak na najmiększych poduszkach, zapomniawszy o podrapanym ciele i obolałej szyi, Fiora natychmiast zapadła w głęboki sen. Kilka kroków od niej, przycupnąwszy naprzeciwko siebie po dwóch stronach ogniska, grecki lekarz i król żebraków rozmawiali po cichu o potajemnych sprawach aż do świtu. Kiedy rozległo się pianie koguta, Demetrios wyjął z łachmanów garść florenów i włożył ją w łapska swego towarzysza. Potem wstał i przeciągnął się.
- Myślisz, że ci się uda? - zapytał.
Tamten wzruszył ramionami i z lubością przesypał złoto z jednej dłoni do drugiej:
- To dziecinnie łatwe. Za dwie godziny wiadomość, że dziewczyna nie uciekła z klasztoru, lecz została porwana obiegnie place przed kościołami i targi, równie szybko jak jesienny wiatr.
- Jesteś pewien, że ani ty, ani twoi bracia nie ryzykujecie wpadnięcie w ręce bargella?
- Nie można powstrzymać wiatru. Zrywa się, choć nie wiemy, dlaczego ani skąd pochodzi, i cichnie, ale my będziemy czuwać, by nie stało się to zbyt szybko. Nie obawiaj się zatem!
Demetrios skinął głową, uśmiechnął się i poszedł obudzić Fiorę. W godzinę później, przebywszy całe miasto wśród jadących na targ wozów z warzywami i drobiem, przekroczyli przy powszechnej obojętności, nie zwróciwszy na siebie nawet uwagi strażników, bramę w Pinti. Poszli wzdłuż muru klasztoru Kamedułów i cudownego ogrodu w Badii, zbudowanej przez Cosima Medyceusza.
Poranne powietrze było lekkie, czyste i przejrzyste, a tęczowe światło zapowiadało słoneczny dzień, ale serce Fio-ry, choć uwolnione od strachu, przepełniał smutek, gdy tak szła u boku Demetriosa w kurzu drogi, którą tyle razy niegdyś przemierzała kłusując na koniu, czyjadąc na mule wśród wesołego brzęku dzwoneczków. Tam na górze była jej posiadłość. Widziała wysoki brązowy dach cichego domu wśród drzew laurowych, gdzie Filip dał jej kilka godzin szczęścia, i mrużyła oczy jak nocny ptak wypuszczony nagle na słońce. Nic nie miało już tej samej barwy, tego samego wyglądu co kiedyś. Niczym upadła królowa, dziś żebraczka, czuła się obco w pejzażu, który kochała każdym włóknem ciała, całą czułością serca, i który jej już nie poznawał.
Obserwujący ją kątem oka Demetrios, widząc że potyka się w wyrwie pozostawionej przez ostatnie deszcze, przytrzymał jej ramię i już nie puścił:
- Stok jest stromy i droga wydaje ci się gorzka, Fioro Beltrami, ponieważ spadłaś z wysoka i twoje rany jeszcze krwawią. Wiedz, że kto chce osiągnąć szczyt góry, nie może uniknąć wdrapania się po zboczu.
- Myślisz, że istnieje jeszcze jakiś szczyt dla mnie? Jestem zmęczona, Demetriosie...
- Powiedziałem, że krwawisz, ale blizny sprawią, że skóra jest grubsza. Uleczę cię i wtedy będziesz mogła znowu dostrzec horyzont. Odkryjesz, że chcesz kochać i być kochaną.
- Nigdy! Nigdy więcej nie pokocham! Zbyt wiele jest goryczy w moim sercu, by doń wróciła miłość. Jedyne czego chcę, to pomścić ojca, matkę i siebie samą. Pomyśl, że zabrano mi wszystko, mój dom został ograbiony, zniszczony. Może zabito moją opiekunkę z dzieciństwa, moją drogą Leonardę, o której ledwo śmiałam myśleć w domu Pippy...
- Mogę cię zapewnić, że nikt nie został zabity, kiedy zajęto pałac Beltramiego. Służba uciekła albo została rozpędzona. Żebrak Bernardino zasięgał języka. Twoja Leonarda znalazła schronienie.
- Gdzie? Na pewno zamknięto przed nią wszystkie drzwi, nawet drzwi Colomby, guwernantki Chiary. Chyba że pojechała do swojej siostrzenicy, Żanety, która poślubiła farmera z Mugello? Och, gdybym mogła się upewnić!
- Odnajdę ją, nie obawiaj się! Co się zaś tyczy zemsty, jest rzeczą naturalną, że o niej myślisz.
- Myślę tylko o niej! Ale nie mam niczego, by ją zrealizować, prócz dwojga rąk - dodała z goryczą, wyciągając przed siebie dłonie o szczupłych palcach i połamanych paznokciach, które wydawały się niewiarygodnie kruche wobec ciężkiego zadania.
- Nie mogłabyś mi zaufać? Znajdziemy razem broń, której ci brakuje. Zachowaj nadzieję! Wiem, że przed tobą długa droga i sporo niespodzianek. Mam ci wiele do powiedzenia...
Fiora spojrzała na swego towarzysza z ciekawością.
- Jesteś dziwnym człowiekiem i dostrzegam to nie po raz pierwszy. Nie zapomniałam o twojej przepowiedni na balu w pałacu Medyceuszy...
- Ani, mam nadzieję, o mojej obietnicy, że ci pomogę, jeśli będziesz tego potrzebować!...
- Nie zapomniałam o niej... ale w nią nie wierzyłam; wybacz! Uratowałeś mnie od losu gorszego niż śmierć i nigdy nie zdołam ci się za to odwdzięczyć. Lecz przyznam, że trochę się ciebie boję. Skąd bierze się twoja dziwna władza? Wczoraj jednym gestem zmieniłeś Megierę w posłuszną służącą i...
- Pst! Pomówimy o tym później. Nigdy nie wiadomo jak daleko wiatr może zanieść słowa... Wiedz jedno: łatwo opanować umysł osoby pod wpływem emocji...
Kontynuowali wędrówkę milcząc. Demetrios zszedł z głównej drogi i wybrał ścieżkę wspinającą się między kamiennymi murkami, podtrzymującymi ziemię pod winoroślą i drzewami oliwkowymi. Słońce wstępowało na niebo. Roztaczało wiosenne ciepło nad pagórkami, przebitymi tu i ówdzie wrzecionami czarnych cyprysów. Słychać było pogwizdywanie kosa siedzącego wysoko w srebrzystym listowiu starego drzewa oliwkowego. Fiora zatrzymała się na chwilę, by go posłuchać, a zarazem odpocząć. Pot zraszał jej czoło i górną wargę, bolały ją pokryte kurzem nogi w sznurkowych sandałach.
- Dlaczego idziemy tędy? - zapytała. - Czy ta droga nie jest dłuższa?
- Przeciwnie, jest krótsza, jeśli idzie się do mnie. A poza tym... pozwala ominąć pewien dom, który jest ci zapewne podwójnie drogi. Czy nie tam zostałaś małżonką hrabiego de Selongeya, wysłannika Zuchwałego?
Usłyszawszy te słowa, Fiora - jak rażona gromem -podniosła na swego towarzysza przerażone spojrzenie i niemal się przeżegnała.
- Aby o tym wiedzieć, musisz być diabłem we własnej osobie! - szepnęła.
Grecki lekarz zaczął się śmiać, co ją trochę zgorszyło, jakby ten ludzki odruch był nie na miejscu u osoby tak szczególnej, którą mimo woli uważała za twór pozaziemski.
- Nie - powiedział spokojnie. - Po prostu wiem zawsze to co potrzebuję wiedzieć. A teraz ruszajmy w dalszą drogę, proszę! Oboje potrzebujemy czystego odzienia, odrobiny odpoczynku... i szklanki chłodnego wina!
Dom greckiego lekarza wznosił się w pewnej odległości od miasteczka Fiesole, na końcu alei cyprysów, tworzących wokół przybywającego dwie ściany zieleni. Zbudowany dwa wieki wcześniej, podczas bratobójczych walk gwel-fów i gibelinów, był niewielkim kasztelem, niegdyś zapewne wzmacniającym obronność starożytnego etruskiego miasta. Miał wysokie, czerwonawe mury, których blanki osłonięto rozległym, lekko spadzistym dachem. Czworokątna wieża, również przykryta dachem, podkreślała obronny charakter budowli, lecz otaczające dom ogrody w niczym nie ustępowały zieleni w najbogatszych posiadłościach i łagodziły surowy wygląd starych murów, czyniąc je wręcz przyjemnymi.
Wielkie pnie, u stóp których leniwie sączyło się źródełko, ocieniały duży, kwadratowy zbiornik i tworzyły oazę spokoju. Na jej terytorium swobodnie rozrastały się rzędy oleandrów i drzew bobkowych, krzewy dzikiej róży, wielkie niebieskie i czarne irysy, kępy lawendy, duże białe piwonie, granaty o purpurowych kwiatach, drzewa cytrynowe i pomarańczowe w wielkich donicach z czerwonej gliny. Na rozległych grządkach, otoczonych sznurami bukszpanu, uprawiano wszelkie rośliny lecznicze i zioła potrzebne lekarzowi. Rosły tam również drzewa owocowe: czereśnie, śliwy, grusze. Za niewielkim wzgórzem położony był duży warzywnik, dochodzący aż do zabudowań sąsiedniej fermy. Na zapleczu domu, w cieniu starej, lecz jeszcze bujnej winorośli, znajdował się rodzaj tarasu, utworzonego z dawnego muru. Taki był dom, który Demetrios zawdzięczał hojności Lorenza.
- Jako jego lekarz mam także pokój w pałacu na via Larga, i w innych rezydencjach, lecz Wspaniały wie, że lubię swobodę i życie na uboczu. Dlatego dał mi ten dom. Nie jest wystarczająco wielki ani piękny, by budzić pożądliwość, ale czuję się w nim dobrze i pracuję w spokoju, tym bardziej że tutejsi ludzie wyrobili mi opinię czarownika i trzymają się z daleka. Prawdą jest, że na krańcu mojego ogrodu znajduje się droga prowadząca do Fontelucente...
Fiora nie potrzebowała wyjaśnień na ten temat. Jak wszyscy okoliczni mieszkańcy, wiedziała, że groty w Fontelucente udzielały schronienia wspólnocie czarowników, równie sławnej jak ta z Norcji koło Spoleto. Beltrami nigdy nie pozwalał swej córce udawać się na spacer w tamtym niebezpiecznym kierunku. Nie znała więc domu Demetrio-sa, choć nie był on odległy od willi Beltramiego.
Jakiś mężczyzna otworzył przed podróżnymi ciężką bramę nabijaną żelaznymi, zardzewiałymi ćwiekami. Był tak samo niski i krępy jak Demetrios był nadmiernie wysoki i chudy. Miał kwadratową, wyrażającą odwagę twarz o złamanym nosie, grubą szyję, potężne ramiona, mocno zarysowane usta. Był znacznie młodszy od swego pana, i mógł mieć trzydzieści pięć lat. Czarne, sztywne i rzadkie włosy dopełniały obrazu postaci, która powitała ich radośnie, z równie widoczną ulgą:
- Myślałem, że nigdy nie wrócisz, panie! - powiedział. -Jego wysokość Lorenzo przysyłał po ciebie dwukrotnie...
- Co odpowiedziałeś?
- To co kazałeś: że pojechałeś do Prato, by tam dotknąć Świętej Przepaski balsamem, który zrobiłeś na bóle krzyża madonny Lukrecji, matki jego wysokości...
- A za drugim razem?
- Że jeszcze nie wróciłeś...
- Doskonale - pochwalił Demetrios z półuśmiechem. - Fioro - dodał kładąc dłoń na ramieniu swego sługi -przedstawiam ci Estebana z Toledo w Hiszpanii. Tam go spotkałem przed kilkoma laty. Jest jednocześnie moim asystentem, majordomusem, ogrodnikiem, wykonawcą mojej woli, a czasem również moimi oczami i uszami... Nie znasz go, ale on cię dobrze zna. Pewnej nocy zobaczył kilka osób wchodzących do pobliskiego klasztoru i wychodzących z niego... w innej kolejności. Wraz z Sarnią, egipską niewolnicą, wypożyczoną mi z pałacu Medyceuszy, i na szczęście niemą, stanowią całą służbę w tym domu.
Esteban skłonił się z lekkością, nieoczekiwaną u mężczyzny o tak ciężkiej budowie, po czym klasnął w dłonie. Pojawiła się wysoka dziewczyna o śniadej cerze, ubrana w ciemnoniebieską tunikę, ściągniętą na biodrach jaskrawoczerwoną szarfą, i ukłoniła się.
- Oto donna Fiora - zwrócił się do niej Grek. - Masz jej służyć równie dobrze jak mnie. Jest wyczerpana, brudna i głodna. Wiesz, co masz zrobić. Spalisz ubrania, które ma na sobie i opatrzysz, tak jak cię nauczyłem, rany na jej ciele. Ty zaś, Fioro, musisz odpocząć, a przede wszystkim dać odpocząć twemu umysłowi. Śpij tak długo jak będziesz miała ochotę. Nie ma lepszego lekarstwa.
Ukłoniwszy się ponownie, Sarnia wzięła młodą kobietę za rękę. Przeszły przez salę wejściową będącą dużym, bielonym wapnem pomieszczeniem bez żadnych ozdób, poza malowanymi na niebiesko i czerwono belkami sklepienia. Podłoga zrobiona była z małych cegiełek, na ścianach wisiała uprząż końska, uzdy, kantary, baty, a pod nimi leżały na podłodze narzędzia ogrodnicze... Z sali tej, zapewne ongiś wartowni, wchodziło się na małe podwórko, przez które wiodła droga do właściwego budynku. Sarnia poprowadziła swą towarzyszkę do dużej kuchni. Wnętrze pachniało ragout, gotującym się w garnku nad ogniem, warkoczami cebuli, czosnku, papryki oraz wiązkami tymianku, liści laurowych, majeranku i rozmarynu wiszącymi u powały.
Wiedząc, że wszelka rozmowa byłaby trudna lub wprost niemożliwa, Fiora w milczeniu poddała się zabiegom toaletowym. Sarnia rozebrała ją rzucając ubranie w kąt, by je później zniszczyć. Posadziła dziewczynę w wielkiej misce, gdzie umyła ją, obficie polewając, szybko wytarła, założyła koszulę z cienkiego płótna i aksamitne kapcie, nieco za duże, lecz wygodne. Po czym podała do stołu dużą miskę baraniego ragout z ziołami, gruby plaster sera i ciasteczka z masą migdałową, wszystko podlewane szlachetnym chianti, które przywróciło rumieńce uciekinierce z dzielnicy nędzy i rozpusty.
Fiora dosłownie pochłonęła ten smaczny posiłek i wyraźniej poczuła zmęczenie ciała i umysłu. Potulnie pozwoliła się zaprowadzić do sypialni na piętrze, w której zwróciła uwagę tylko na jedno: oczekujące ją śnieżnobiałe łóżko z odchyloną kołdrą. Z uczuciem szczęścia wślizgnęła się do pachnącej lawendą pościeli i zasnęła ledwo przyłożywszy głowę do poduszki.
Sarnia przez chwilę została przy niej, a stwierdziwszy, że zasnęła, zaciągnęła zasłony przy łóżku. Wróciła do kuchni, gdzie z kolei Demetrios i Esteban usiedli do stołu. Grecki lekarz, po pobieżnej toalecie w ogrodowej fontannie, zamienił łachmany na jedną ze swych ulubionych szat z czarnego aksamitu.
Podczas gdy Esteban kroił leżący na stole bochenek chleba na cienkie kromki, Demetrios nalał sobie kubek wina. Pił powoli, z widocznym zadowoleniem człowieka, który od dawna nie smakował niczego podobnego:
- Nasi przyjaciele, żebracy, są bardzo gościnni, ale ich codzienne pożywienie nie osiąga takiego poziomu. Dobrze jest wrócić do domu...
Z apetytem zabrał się do podanego przez niewolnicę ragoüt, wypił jeszcze szklankę wina i zwrócił się do Este-bana:
- Wykonałeś moje polecenia?
- Tak, panie... Tamtego dnia, kiedy te dwie kobiety odesłano do klasztoru Santa Lucia, podszedłem do mężczyzny, którego mi pokazałeś...
- Do Marina Bettiego, który nie zważając na przysięgę opowiedział pani Pazzi historię pobytu Beltramiego w Burgundii?
- Bądź spokojny, nie myliłem się. Zaczepiłem go. W tym tłumie rozgadanych ludzi wyglądał na zdezorientowanego. Udałem więc jego wielbiciela. Wyraziłem mu podziw za to, że wypełnił obowiązek obywatela Florencji, a nawet chrześcijanina, ujawniając oszustwo popełnione przez Beltramiego, i czyniąc to wbrew własnym interesom, gdyż w ten sposób tracił intendenturę, przynoszącą z pewnością sporo pieniędzy... Moje słowa zdawały się go podnosić na duchu, tym bardziej że inni raczej odsuwali się od niego. Wyszliśmy razem... Esteban przerwał, żeby się napić.
- I co dalej? - zapytał Demetrios.
- Poszliśmy do tawerny dla marynarzy na brzegu rzeki i postawiłem mu wino. Wypił kolejno dwie szklanki, niczym bardzo spragniony. Oczywiście stale dolewałem, usiłując coś z niego wyciągnąć, ale odpowiadał monosylabami, a w jego wzroku, utkwionym w pustce nad moim ramieniem, czaił się stach. Znowu zaczął pić, tym razem wolniej. Zamówiłem więc chleb, szynkę i ser mówiąc, że niedobrze jest pić na pusty żołądek, a on zgodził się ze mną. Zabraliśmy się do jedzenia. Wyjąłem mój nóż, a on swój. Miał on mniej więcej taki kształt jak mój nóż, który mi powierzyłeś...
- Nóż mordercy!
- Tak, ale ten, zamiast z rogu, miał rękojeść drewnianą. Wypiliśmy jeszcze i udałem, że jestem pijany.
- A on?
- To były poganiacz mułów: ma mocną głowę. Jednak chwiał się trochę i pomyślałem, że nadszedł właściwy moment. Zacząłem wymachiwać rękami i nóż spadł pod stół. Schyliłem się, by go podnieść i zamieniłem na przyniesiony przeze mnie. Nie od razu zauważył zmianę. A potem nagle spostrzegł ją. Zbladł jak ściana, myślałem że oczy wyjdą mu z orbit. Wstał gwałtownie i chwycił broń, by mnie uderzyć, ale miałem się na baczności i uchyliłem się od ciosu. Dzielący nas stół przewrócił się i znaleźliśmy się twarzą w twarz, obaj uzbrojeni. Patrzył na mnie oszalałym wzrokiem, a ja czekałem. Zacząłem się śmiać i powiedziałem: „Opowiadano mi, że ludzie stąd okropnie boją się duchów. Coś mi mówi, że nie będziesz już sypiał tak dobrze jak niegdyś. Zdradzony i zamordowany pan to chyba wyjątkowo spragniony zemsty duch?". Nie myślałem, że moje słowa wywrą na nim tak wielkie wrażenie. Jeśli kiedykolwiek widziałem przerażenie na twarzy mężczyzny, było to właśnie wtedy. Cofnął się, jakby duch stał między nim a mną, a potem wziął nogi za pas i uciekł, jakby gonił go sam diabeł.
- A ty co zrobiłeś?
- Pozwoliłem mu zwiać... i zapłaciłem za szkody - zakończył Esteban filozoficznie. - Przez chwilę chciałem biec za nim i zabić go, ale na środku ulicy...
- Dobrze zrobiłeś. Życie tego nędznika należy do tej, która śpi tu nad nami...
- Bez wątpienia, ale to dama i nie bardzo wyobrażam ją sobie wymachującą nożem. Zauważ, że jestem gotów to zrobić zamiast niej!
- Ona się nie zawaha, jest spragniona zemsty. Horoskop, który jej postawiłem powiedział mi, że w tej pięknej, młodej kobiecie, stworzonej do miłości i spokojnego szczęścia, które dać może majątek w połączeniu z wszelkimi wdziękami, drzemie bezwzględna Nemesis. Pomyśl, że tamtej podłej i pazernej kobiecie wystarczył tydzień, by pozbawić ją wszystkiego, począwszy od ojca i majątku, a skończywszy na kobiecej dumie i szczęściu. Odnalazłem ją u Pippy (sutenerki z przedmieścia San Spirito) w chwili gdy garbus Pietro Pazzi zamierzał ją udusić, uprzednio zgwałciwszy. Zabiłem tego zgniłka... A propos Pippy, osiodłasz konia i pojedziesz do niej. aby odkupić, małą tatarską niewolnicę imieniem Khatoun, należącą do donny Fiory. Została pojmana, gdy próbowała uwolnić swą panią. Zabierz złoto!
- Po co? Mam miecz i sztylet. To chyba wystarczające środki perswazji...
- Wolę złoto. Megiera może być silniejsza od ciebie! Jest niebezpieczna i ma wielu protektorów. Zresztą pewnie umiera ze strachu, odkąd jeden z Pazzich został zabity w jej domu. Jeśli podburzy przeciwko tobie swoich ludzi i klientów, możesz nie dać sobie rady. Przed odjazdem osiodłaj mojego muła. Wspaniały wystarczająco długo na mnie czekał. A właśnie, nie wiesz gdzie on jest?
- Był w Badii, ale musiał wrócić do pałacu, by przyjąć emisariusza króla Anglii Edwarda.
Jak zawsze, gdy pozwalała na to pogoda, Lorenzo Medyceusz przebywał w swoim ogrodzie. Będąc w tym samym stopniu poetą co mężem stanu, lubił dawać wypoczynek oczom i umysłowi wśród obfitej zieleni, posłuchać śpiewu ptaków mając nad głową jedynie nieskończony lazur nieba. Na ograniczonej przestrzeni, wyznaczonej murami miejskiego pałacu, jego ogrodnicy przycinali ulubiony bukszpan (który woleli od innych roślin) na kształt psów, jeleni, słoni. Była tam nawet galera z rozwiniętymi żaglami. Ta fantazyjna zieleń otaczała prawdziwe arcydzieło: Judith Donatella wznoszącą się na wysokim granitowym cokole. Pod wiodącą do ogrodu kolumnadą widniały trzy rzymskie sarkofagi, a wśród nich zręcznie odrestaurowany starożytny Marsjasz i cudowny Dawid Donatella.
Przybywszy tam Demetrios zatrzymał się pod kolumnadą i poszukał schronienia Marsjasza. Wspaniały nie był sam: naprzeciwko niego i Judith, o którą się opierał, widać było biały habit i czarny szkalperz brata Ignacia.
Nie chodziło tu zresztą o sekretną rozmowę, gdyż głos mnicha rozbrzmiewał jak trąba wzywająca na sąd ostateczny: chciał być słyszany przez wszystkich. Demetrios, ukryty za posągiem satyra, nie musiał więc wcale nadstawiać ucha:
- Czy dotarła do ciebie wieść, przyniesiona nie wiedzieć skąd, i obiegająca od rana miasto? - wykrzyknął Hiszpan. - Dziewczyna, która miała zostać poddana ordaliom, uciekła z klasztoru Santa Lucia, podobno tego nie zrobiła. Nie ukrywam, nieco mnie to zaskoczyło: mówią, że została porwana.
- Słyszałem o tym. Moja matka, madonna Lukrecja, przyniosła mi tę wiadomość po powrocie z porannej mszy. Ale sam mówisz, że ta wieść jest niepewna. Trudno więc brać ją pod uwagę.
- Mówią u nas, że nie ma dymu bez ognia...
- U nas też tak mówią, ale nie wiesz, bo nie pochodzisz stąd, że żaden lud nie ma większej wyobraźni niż florentczycy. Lubią oni wszystko co niezwykłe, fantastyczne, i umieją równie dobrze opowiadać stare historie jak i wymyślać nowe...
Chuda sylwetka mnicha w białym habicie jeszcze bardziej zesztywniała.
- Wydaje mi się, że zbyt lekceważąco podchodzisz do tej sprawy! Czy nie uważasz, że należy przeprowadzić poszukiwania?
- Kazałem już szukać Fiory Beltrami. ale bez skutku. Signiora również, także bez rezultatu. Biedna mała, zapewne opuściła miasto...
- Nazywasz biedną małą tą, którą ja nazywam czarownicą! To diabelskie stworzenie ma w mieście, a może nawet w twoim pałacu, opiekunów, którzy wyciągnęli ją poza zasięg sprawiedliwości boskiej i ludzkiej.
Ciemne oczy Wspaniałego przeszyła błyskawica.
- W moim pałacu? Sugerujesz, że jestem inicjatorem porwania i ukrywam ją tutaj?
Wobec gniewu wibrującego w ochrypłym głosie Lorenzo, fray Ignacio wycofał się szybko.
- Wybacz, źle się wyraziłem; zastrzegam, że kieruje mną jedynie pragnienie służenia Bogu. Nie mówiłem o tobie. W twoim pałacu jest wielu ludzi i nie możesz wiedzieć dokładnie, co robią twoi liczni przyjaciele...
Przyjaciele nie zawsze stosowni wielkiego księcia...
- Nie jestem księciem, lecz jedynie pierwszym obywatelem tego miasta. Mamy tu republikę, bracie Ignacio! Mam więc prawo wybierać przyjaciół, jacy mi się podobają!
- Nie baw się w grę słów. Nawet jeśli nie jesteś księciem, twoja żona jest księżniczką, a synowie będą książętami. Nie wypada, by wysoko urodzone dzieci, przeznaczone do wielkich zaszczytów, były wychowywane z dala od religii chrześcijańskiej. Tymczasem dałeś im na nauczyciela jakiegoś nędzarza nie wiadomego pochodzenia, mówiącego po grecku i stawiającego im za wzór demony nazywane przez starożytnych bogami...
- Czy nie moglibyśmy pozostać przy jednym temacie? -zapytał Lorenzo ostrym tonem. - O czym właściwie chciałeś ze mną rozmawiać, mnichu? O ewentualnym porwaniu ten nieszczęśnicy, którą prześladujesz z taką nienawiścią, nie wiem doprawdy dlaczego... czy o wychowaniu moich dzieci?
- Chciałem rozmawiać o twoim mieście - odparł fray Ignacio z emfazą - mieście, które zapomina o Chrystusie i z większym zapałem słucha piosenek, niż Jego słów. O twoim mieście, które prowadzisz do zguby. Jest to przedmiotem najwyższej troski Jego Świątobliwości...
- Pozwól, że ci przerwę, mnichu! Jego Świątobliwość, jak mówisz, troszczy się przede wszystkim o to, by Florencja i jej okolice wpadły w ręce jego siostrzeńca, Riaria, byłego celnika. Stąd bierze się ogromne zainteresowanie, jakim ją darzy.
- Biada ci, Lorenzo Medyceuszu, jeśli nie zdecydujesz się usłuchać wezwania Boga, które ci przynoszę! Papież Sykstus IV przysyła mnie...
- Papież dysponuje czterdziestoma kardynałami, armią biskupów i proboszczów, dlaczego więc wysyła właśnie ciebie, Hiszpana, by przekazać swoje słowa?
- Aby ocenić, co może wobec tego grzesznego miasta moja odwaga i żarliwość w służbie Bogu, zanim wyśle mnie do mojego kraju, gdzie czeka mnie ogromna praca. Tak przynajmniej myślę. Królowa Izabela Kastylijska, martwiąc się zamętem wywołanym w jej królestwie przez Żydów i conversos, zwróciła się, za moim pośrednictwem, o pomoc do Jego Świątobliwości.
Sarkastyczny uśmiech wykrzywił usta Lorenza i sprawił, ¿e jego długi nos niemal dotknął podbródka.
- Wydaje mi się, że królowa Izabela ma poważniejsze zmartwienia niż stan Kościoła. Koronowana na królową Kastylii, wbrew woli połowy grandów, nie uznała za stosowne objąć sakrą księcia małżonka Ferdynanda Aragońskiego. Jest teraz w stanie wojny z królem Portugalii Alfonsem V, żonatym z córką - podobno nieślubną - zmarłego króla Kastylii Henryka IV, którego Izabela jest tylko siostrą. Jak widzisz jestem informowany na bieżąco... jak zresztą o wszystkich wydarzeniach w Europie.
- Przypuszczam, że masz wszędzie szpiegów, ale źle cię oni informują. Królowa Izabela przedkłada Boga ponad wszystko. Zamierza w Jego imieniu odzyskać wszystkie dobra, na których Maurowie trzymają jeszcze swe czarne łapy, i ma nadzieję ustanowić wreszcie w swych królestwach Świętą Inkwizycję...
- Której szefem chciałbyś zostać! Przyznaję, że zdajesz się być do tego stworzony... ale Florencja nie potrzebuje Wielkiego Inkwizytora. Dlatego, fray Ignacio, proszę cię, abyś przestał mieszać się do naszych spraw. A jeszcze lepiej zrobisz, jeśli wrócisz do Rzymu. Dam ci dla papieża list zaświadczający o twojej żarliwości i zdolnościach.
- Odjadę, kiedy córa nieprawości zostanie poddana sądowi bożemu. Każ przeszukać miasto, ulica po ulicy, dom po domu... nie zapominając o domach przyjaciół i... swoim własnym! Znajdź ją, a będę zadowolony... na razie, tylko Kościół wie jak należy traktować istoty tego rodzaju.
- Ją... czy jej majątek?
- Mój habit powinien mnie uchronić przed tego rodzaju insynuacjami. Co mnie obchodzi majątek?
- Ciebie może niewiele, ale bardzo interesuje on bliskiego przyjaciela naszego Ojca Świętego, niejakiego Francesca Pazziego.
- Nie znam tego człowieka.
- Tym lepiej dla ciebie. W każdym razie... gdybyś go kiedyś spotkał, powiedz mu, że majątek Beltramiego nigdy nie wzbogaci Pazzich, niezależnie od tego, czy Fiora zostanie odnaleziona, czy też nie!
- Donna Hieronima ma do niego wszelkie prawa!
- Donna Fiora została oficjalnie adoptowana. Na podstawie falsyfikatu, być może, ale jest to zagadnienie prawne, wymagające długiej dyskusji, nie wiadomo o ile możliwe do rozstrzygnięcia. Tymczasem bank Medyceuszy podejmie się opieki nad tym majątkiem. Pod kontrolą Signorii, oczywiście - dodał Lorenzo z uśmiechem, który przypadkowy obserwator uznałby może za diaboliczny.
Twarz brata Ignacia stanowiła jeszcze mniej przyjemny widok. Pożółkła bardziej, jakby żółć, wypłynąwszy ze swych naturalnych dróg, dostała się do krwi mnicha. Oczy mu rozbłysły i wzniósł do nieba ramię odsłonięte przez szeroki rękaw.
- Uważaj, byś nie nadużył boskiej cierpliwości, Medy-ceuszu! - zagrzmiał. - Pewnego dnia...
Ukazanie się Demetriosa odebrało mu głos. Sądząc, że uwolni Lorenza od towarzystwa Hiszpana, grecki lekarz zdecydował się opuścić kryjówkę za Marsjaszem. Lorenzo uśmiechem dał mu do zrozumienia, że jego przypuszczenia były słuszne.
- Powiedziano mi, że przysyłałeś po mnie, panie. Jesteś cierpiący?
Po czym z ceremonialnym ukłonem zwrócił się do mnicha:
- Wybacz, że ci przerwałem, święty mężu. Świadczy to tylko o cym, jak mi spieszno nieść pomoc potrzebującym. Co mówiłeś?
Fray Ignacio opuścił wygrażające ramię i wsunął dłonie w rękawy, ale jego oczy, którymi spojrzał na natręta, miały twardość granitu. Z grymasem obrzydzenia rzucił:
- Oby pewnego dnia piorun uderzył w to gniazdo heretyków! Jak śmiesz zwracać się do sługi bożego, czarowniku, wysłanniku szatana? Precz! Sam twój oddech psuje powietrze...
- Odejść powinien ten, któremu coś nie w smak - powiedział spokojnie Lorenzo. - Żegnam się, bracie Ignacio!
Wyraźnie odprawiony, dominikanin odszedł bez pożegnania międląc w zębach przekleństwa. Obaj mężczyźni patrzyli jak przechodzi przez kolumnadę, później przez cortile i wreszcie przez bramę pałacu.
- Co za paskudny ptaszek! - mruknął Demetrios. - Po co tu przyszedł?
Lorenzo wybuchnął śmiechem, młodym i wesołym, ale tak grzmiącym, że spłoszył parę różowo-szarych turkawek siedzących na ramieniu Judith.
- No, Demetriosie! Wiesz to równie dobrze jak ja! Sądzisz, że nie zauważyłem cię przed chwilą, kiedy schowałeś się za Marsjaszem? Zresztą, dobrze zrobiłeś.
Odsuwając się od posągu, o który się opierał, zacisnął mocniej na biodrach skórzany pas, podtrzymujący ciężkie fałdy długiej szaty z brązowego aksamitu, obszytej futrem kuny. Wziął lekarza pod ramię:
- Wejdźmy do środka, przyjacielu. Ten mnich odebrał dziś ogrodowi cały urok. Chodźmy do mojego studiola...
Ramię przy ramieniu mężczyźni wspięli się po stromych schodach wiodących na piętro. Lorenzo szedł patrząc pod nogi i nic nie mówiąc. Lekarz szanował jego milczenie, odgadując myśli kłębiące się pod tym wysokim, inteligentnym czołem. Wspólnie przemierzyli sale recepcyjne wypełnione dziełami sztuki, ogrzane cennymi gobelinami i różnobarwnymi dywanami, pochodzącymi z odległych rynków Orientu. Wreszcie doszli do dużego pomieszczenia ze stojącymi wokół dębowymi szafami o solidnych, żelaznych zawiasach. Te, które zostawiono otwarte ukazywały wnętrze pełne książek oprawnych w aksamit lub hiszpańską skórę, bogato zdobionych. Mały człowieczek w nieokreślonym wieku, ubrany jak kanonik i w okularach na końcu nosa, pracował przed jedną z szaf siedząc na krześle ozdobionym markieterią. Podniósł oczy na wchodzących mężczyzn, uśmiechnął się i chciał wstać, ale Lorenzo powstrzymał go ruchem dłoni:
- Zostań, Marsile! Przyjmuję raczej przyjaciela niż lekarza i twoja mądrość może nam być bardzo pomocna.
- Jest ona w całości na twoje usługi - powiedział człowieczek siadając. Marsile Ficino, filozof platonik, lekarz i kanonik kościoła San Lorenzo, skupiał te trzy funkcje i wywiązywał się z nich dość niezwykle, żyjąc jak sybaryta, pozostawiając medycynę innym i głosząc filozofię Platona z ambony. Należał do najbliższych przyjaciół Wspaniałego.
Władca usiadł przy stole, na którym lśnił wspaniały wazon, wyciosany w ametyście i wysadzany perłami. W dalszym ciągu nic nie mówił, ale Demetrios zauważył zmęczenie, z jakim oparł się o stół.
- Cierpisz, panie - powiedział. - Czy możliwe jest, byś potrzebował pomocy lekarza, ty, taki młody i silny? Jeśli tak, wybacz spóźnienie, z jakim przybyłem!
- Bolało mnie trochę gardło, ale czuję się już lepiej. Powiedziano mi zresztą, że jesteś w świętej misji dla mojej matki - dodał z drwiącym uśmiechem. - Uznałeś za stosowne przytknąć przepaskę Przenajświętszej Panny do pewnego balsamu przeciwko bólom krzyża? Ty, który nie wierzysz ani w Boga, ani w diabła? Mam nadzieję, że mój wuj Paolo, proboszcz katedry w Prato, dobrze cię przyjął? Takiego niedowiarka jak ty!
- Poleciłem, by udzielono takiej odpowiedzi, jeślibyś pytał o mnie. Nie wiedziałem, którego sługę wyślesz z wezwaniem. Wiara w cuda jest zawsze dobrze widziana przez pospólstwo...
- Mądrze pomyślane! Zatem gdzie byłeś, skoro nie byłeś w Prato?
- Pracowałem w obronie słusznej sprawy, podczas gdy mój służący tropił mordercę Francesca Beltramiego.
Lorenzo drgnął i zerwał się z błyskiem w oku.
- Znalazł go?
- Tak. To Mario Betti, intendent Beltramiego, ten który go zdradził dla pięknych oczu Hieronimy. Domyślałem się tego zresztą.
- Masz dowody?
- Nie, ale jestem całkowicie pewny...
Demetrios opowiedział o spotkaniu w tawernie na brzegu rzeki.
Nie zabił go, bo uważał, że nie jego rzeczą jest wymierzanie sprawiedliwości - dodał.
- Nie mając dowodów, członkowie Signorii nigdy nie zgodzą się go zatrzymać. Za bardzo byli zadowoleni mogąc wydać pałac Beltramiego na łup swym zbirom i gdyby nie ja, już położyliby łapę na tym bajecznym spadku.
Każdy domaga się części dla siebie.
- Esteban nie myślał o takiej sprawiedliwości, lecz o tej, którą ma prawo wymierzyć córka ofiary!
- Fiora? - powiedział Lorenzo wzruszając ramionami. - Trzeba by jeszcze wiedzieć, co się z nią stało. Od rana krążą na ten temat najróżniejsze pogłoski. Mówiono, że uciekła, co mnie zdziwiło. Teraz mówi się o porwaniu^ a niedawno złożyła mi wizytę młoda Chia-ra Albizzi. Domagała się sprawiedliwości dla przyjaciółki i krzyczała jeszcze głośniej od hiszpańskiego mnicha. Posunęła się nawet do stwierdzenia, że według niej Fiora Belframi została zamordowana, podobnie jak jej ojciec.
- Wierna przyjaciółka - westchnął Demetrios - to wielki dar niebios! Taka postawa wymaga odwagi, gdy całe miasto stało się spragnioną krwi sforą, gnającą śladem rannej łani.
- Póki filozofowie nie będą królami miast - zacytował Marsile Ficini - nie będzie końca nieszczęściom ludzi...
- Krwiożerczość i miłość do pieniędzy są chorobami nieuleczalnymi, jest się filozofem czy nie! - powiedział Demetrios. - Platon nie zawsze ma rację. Mała Albizzi zaś miała słuszność, obawiając się najgorszego: donna Fiora rzeczywiście omal nie została zamordowana...
- Kiedy? Przez kogo? Skąd o tym wiesz?
- Kiedy? Ostatniej nocy. Przez kogo? Przez Pietra Pazziego. Gdzie? - zapomniałeś zapytać. U Megiery...
Lorenzo zerwał się z krzesła. Jego twarz oblała się purpurą.
- U tej kobiety?... Ale co...
- Co ukochana córka Francesca Beltramiego robiła w takim miejscu? Dobre pytanie, na które z przyjemnością odpowiem, gdyż to ja, zabijając garbusa, przeszkodziłem mu w uduszeniu donny Fiory! Usiądź, panie, by uniknąć zawrotu głowy, gdyż otworzę przed tobą krąg piekła zapomniany przez Dantego...
Przyciągnąwszy sobie zydel i rozsiadłszy się na nim, Demetrios nakreślił przed oczami słuchaczy obraz kalwarii Fiory od chwili, gdy wyrwano ją z żałobnego smutku, aby zmusić do obrony własnego życia. Zrobił to bez emfazy, w zdaniach krótkich, precyzyjnych, i tym bardziej porywających. Wiedział, że wyobraźnia słuchaczy uczyni resztę. Przed końcem opowieści Lorenzo tak gwałtownie odsunął krzesło, że upadło na cenną posadzkę, i nie bacząc na podniesienie go, zaczął przemierzać pokój dużymi krokami, ze spuszczoną głową i rękami splecionymi na plecach. Kiedy Demetrios zamilkł, wybuchnął:
- Zakonnice z Santa Lucia zdolne do wydania osoby powierzonej ich opiece! Pazzi knują podłe spiski w moim mieście, pod moim nosem! Fiora, tak piękna, tak czysta... skazana na nierząd!
Raptem przerwał swój niespokojny spacer i stanął przed Grekiem:
- I naturalnie, ona jest u ciebie?
- A gdzie miałaby być? Mam tylko nadzieję - dodał Demetrios z uśmiechem - że nie powiesz o tym twojemu przyjacielowi, bratu Ignaciowi?
Wrzuciłby nas obu na ten sam stos...
Ze spojrzenia Lorenza, zrozumiał, że się zagalopował.
Przeprosił, tłumacząc swe słowa wzburzeniem, które odczuł przed chwilą, słuchając hiszpańskiego mnicha. Na koniec dodał:
- Pozostaje ci jeszcze tylko powiedzieć, co mam z nią zrobić.
Lorenzo nie odpowiedział. Zastanawiał się. Głos zabrał kanonik-filozof.
- Intryguje mnie jedna rzecz, Demetriosie, i proszę cię o wybaczenie, jeśli wydam ci się niedyskretny. Jesteś już człowiekiem w podeszłym wieku, naukowcem dalekim od szaleństw młodości. Czemu tak interesujesz się tą dziewczyną? Dla jej urody? Byłoby to zrozumiałe u Greka...
- To prawda, że nie lubię patrzeć, jak ktoś niszczy dzieło sztuki. Ale w przypadku donny Fiory chodzi o coś innego... Wiesz, że obserwuję gwiazdy i zdarza się, że miewam pewne niewytłumaczalne wizje przyszłości. Właśnie taką wizję miałem, kiedy podczas giostnj spotkałem tę dziewczynę...
- Co ujrzałeś? - zapytał Ficino z ciekawością.
- Wolę o tym nie mówić. Udało mi się uzyskać informację o dacie i miejscu jej urodzenia i postawiłem na tej podstawie horoskop. W niektórych punktach okazał się on zbieżny z moim. Uzyskałem pewność, że w najbliższym czasie Fiora utraci opiekuna i będzie potrzebować pomocy. Postanowiłem związać się z tą gwiazdą - jej światło jest na razie przyćmione, ale może pewnego dnia zapłonie wielkim blaskiem...
Zbliżywszy się, Lorenzo wysłuchał słów Greka. Położył mu dłoń na ramieniu.
- Skoro znasz jej przeznaczenie, dlaczego pytasz mnie, co masz z nią zrobić?
- Nie wiem wszystkiego... ty jesteś władcą. Znasz teraz prawdę. Dlaczego jej nie uniewinnić? Beltramiemu zarzucić można jedynie kłamstwo, całkiem zresztą naturalne, ale ona jest zupełnie niewinna. Nie dość się nacierpiała?
- Jeśli przez uniewinnienie rozumiesz umożliwienie jej powrotu do pałacu, odzyskanie dóbr i powrót do dawnego stanu rzeczy, jest to niemożliwe. Lud by na to nie pozwolił. Uważa ją za diabelski pomiot. Trzeba by jej strzec dzień i noc. A poza tym... Jestem mniej niż niegdyś pewien lojalności świętej pamięci Beltramiego...
- Jak to możliwe? - oburzył się Marsile Ficino. - Był najszlachetniejszym, najszczerszym i najuczciwszym człowiekiem, jakiego znam... po tobie!
- Jak więc to wytłumaczysz?
Lorenzo wziął z szafy malachitową szkatułkę, otworzył ją i wyjął zwój pergaminu; rozwinął go i trzymał przed sobą oburącz.
- Angelo Donati, któremu za zgodą Signorii powierzyłem tymczasową administrację interesów Beltramiego, otrzymał od banku Fuggera w Augsburgu prośbę o spłatę weksla, wydanego przez Francesca Beltramiego panu Filipowi de Selongey, papierów o wartości stu tysięcy złotych florenów. ..
- Do licha - powiedział Ficino - piękna sumka! Królewski okup!
- Za jakiego zakładnika? Najdziwniejsze jest to, że na prośbę Selongeya suma ta została przelana bezpośrednio do skarbu księcia Karola Burgundzkiego. Oto dlaczego wątpię dziś w lojalność Beltramiego. Wiedział o moim ścisłym sojuszu z królem Ludwikiem Francuskim, a tymczasem przyczynił się - i to na wielką skalę - do wzbogacenia skarbu wojennego jego wroga, który tym samym jest i naszym. Gdyby Zuchwały zrealizował swoje marzenia o imperium, natychmiast wybuchłaby wojna między nami a Sabaudią i Mediolanem, jego sojusznikami, którzy staliby się wszechpotężni... Ja nazywam to zdradą!
- Nie osądzaj, dopóki nie masz w ręku wszystkich danych - powiedział Demetrios. - Na pewno musi być jakieś uzasadnienie... zupełnie proste, choć na razie nieznane. Zaufaj zmarłemu, którego kochałeś, i powiedz, co zdecydujesz o losie córki!
- Zatrzymaj ją u siebie! Tam będzie najbezpieczniejsza! Niech pod żadnym pozorem nie opuszcza posiadłości i postara się, by nikt jej nie zobaczył. W Fiesole wszyscy ją znają. Co do przyszłości, zobaczymy: muszę się zastanowić!
Ton jego głosu był oschły i Demetrios pomyślał, że niezręcznie, a nawet niebezpiecznie byłoby nalegać. Wiedział, że Lorenzo potrafi być nieubłaganie okrutny, jeśli czuje się zdradzony, a głębie jego duszy są zadziwiająco mroczne. Wstał i skłonił się głęboko:
- Powtórzę twoje słowa donnie Fiorze, ale czy zanim odejdę mogę cię prosić o łaskę?
- Proś!
- To biedne dziecko niepokoi się o niejaką Leonardę, piastunkę, do której jest bardzo przywiązana. Kobieta owa zniknęła w dniu splądrowania pałacu. Możliwe, że donna Chiara Albizzi wie coś na ten temat, lecz nie mogę pójść do niej, gdyż mogłoby to wzbudzić podejrzenia jej rodziny...
- Zapytam, co wie Chiara. Odejdź w pokoju!
Kiedy mówił te słowa, ciszę pałacu zakłóciły dźwięki muzyki i wesołej piosenki, którym towarzyszył stukot kopyt końskich i dzwonków mułów. Wspaniały orszak zablokował ulicę i tłoczył się przy wjeździe do pałacu Medyceu-szy. Giuliano i jego przyjaciele wrócili z wyprawy na wieś i dzięki nim via Larga wypełniła się zadziwiającym, kolorowym freskiem. Ich różowe, białe, koralowe, bladoniebie- -skie i żółte stroje wyglądały jakby wiatr porwał ze wszystkich florenckich ogrodów płatki kwiatów i złożył je w sercu miasta. Konie i muły miały czerwoną lub niebieską, lamowaną złotem uprząż; młode kobiety trzymały wielkie bukiety białego bzu, otaczającego je zmysłowym zapachem. Twarze przybyłych tchnęły wiosenną świeżością i uśmiechały się do Giuliana i promiennej, delikatnej Simonetty, którzy patrzyli tylko na siebie nawzajem... Flety i wiole zdawały się grać jedynie dla nich.
Schodząc ze schodów, Demetrios objął spojrzeniem gwarną gromadkę, zwrócił uwagę na nieobecność Chiary Albizzi, w czym nie było nic dziwnego, skoro dziewczyna wróciła po południu do pałacu. Stwierdził natomiast obecność Luki Tornabuoniego, wielce urodziwego w krótkiej żółtej tunice wyszywanej srebrem, z czarnymi lokami lśniącymi w promienich zachodzącego słońca. Swymi względami i uśmiechami obdarzał jasnowłosą dzieweczkę o niebieskich oczach, która śmiała się wodząc mu przed nosem pachnącą gałęzią bzu... Wszyscy zsiedli z koni i Grek zauważył, że pomagając swej towarzyszce, Luca przytrzymał ją w uścisku nieco dłużej niż to było konieczne.
Pod wpływem nagłego impulsu Demetrios podszedł do pary młodych i zwrócił się do dziewczątka:
- Nie pozwól, by ten chłopiec zabrał ci serce, panienko, gdyż jest najbardziej niestały pod słońcem!
Młody Tornabuoni poczerwieniał z gniewu.
- Przychylność Lorenza nie daje ci prawa do obrażania mnie.
- Obraziłem cię, mówiąc prawdę? Kochałeś inną, jeszcze przed tygodniem, ale płomień twej miłości nie przetrwał ani godziny, choćby godziny, na wietrze nieszczęścia. I ty twierdzisz, że jesteś mężczyzną... Strzeż się, by los nie zadał ci kiedyś ciosu, żebyś nie ujrzał jak odwracają się od ciebie przyjaciele!
Pod wpływem przenikliwego spojrzenia lekarza Luca z purpurowego stał się trupioblady.
- Co chcesz powiedzieć? Jesteś czarownikiem? Masz dar odczytywania przyszłości?
- Być może, to nieważne. Ty też jesteś nieważny. Żyj nadal wygodnym życiem, mój chłopcze, do niczego innego się nie nadajesz! W każdym razie - dodał z sardonicznym uśmiechem - ona cię nie kochała.
Odwróciwszy się na pięcie, poszedł po konia uwiązanego do jednego z dużych, żelaznych pierścieni umieszczonych w tym celu na murach pałacu. Odczuwał okrutną przyjemność ze zgaszenia radości tej beztroskiej pary. Ich szczęście podziałało na niego jak jeszcze jedna obelga pod adresem Fiory, która - odarta ze wszystkiego - nie miała już nawet przeszłości i czekała, aż durny tłum raczy ją zapomnieć. Była to z jego stronny forma złożenia jej hołdu.
Nie był również zadowolony z reakcji Lorenza. Odniósł wrażenie, że weksel bankierów z Augsburga przyszedł w chwili odpowiedniej, by usprawiedliwić wzięcie pod kontrolę fortuny będącej osobistą własnością Fiory. Marino Betti na torturach na pewno przyznałby się do zbrodni i zadenuncjował Hieronimę. Lorenzo nie chciał go nawet zatrzymać, obawiając się reakcji Signorii, a jeszcze bardziej ludu, którego zmienność i okrucieństwo znał dobrze. Z tą obawą łączyło się zapewne ukryte zadowolenie z możliwości zarządzania dobrami, które pozostałyby poza jego wpływami. Demetrios nie miał wątpliwości, że Wspaniały bał się oklaskującego go i kadzącego mu tłumu. Wiedział, że kiedy Lorenzo pieszo przemierzał ulice - wkładał kolczugę pod szaty z aksamitu i cienkiego płótna. Był pierwszym obywatelem miasta uważającego się za wolne, a nie tyranem w poddanym mu kraju, nawet jeśli miał takie instynkty...
Puściwszy wolno wodze, Demetrios ponownie przejechał stępa przez via Larga. Była to pora zamykania sklepów i pogaduszek. Na progach domów zatrzymywały się małe grupki ludzi. Inni - przede wszystkim mężczyźni - kierowali się pojedynczo lub w większym towarzystwie na place, gdzie mieli nadzieję spotkać stałych rozmówców. Demetrios odpędził ruchem dłoni jakąś przedwczesną muchę, zapowiadającą gorące lato, ale gest jego przeszedł w ukłon: księgarz Bisticci dawał mu znaki, stojąc na progu swego sklepu. - Masz dla mnie nowiny?
- Tak... i to doskonałe! Znalazłem młodego Araba o wspaniałym charakterze pisma. Traktat Ibn Siny jest więc kopiowany. Dostaniesz go za miesiąc lub dwa!
Demetrios okazał żywą radość, której tak naprawdę nie czuł. Zbyt długo czekał na tę książkę... a poza tym, gdzie będzie za dwa miesiące? Przeczucie, grające czasem rolę daru jasnowidzenia, podpowiadało mu, że zameczek pod szańcem wzgórza opustoszeje, a on sam będzie daleko. Ale gdzie?... Zresztą, niezbyt się tym przejmował, bo od wczesnej młodości jego życie było ciągłym błąkaniem się w poszukiwaniu wiedzy. Wkroczenie Fiory w jego egzystencję pozwalało mu wreszcie uwierzyć w możliwość spełnienia starego marzenia: ujrzenia u swych stóp trupa ostatniego z książąt burgundzkich, tych wielkich książąt zachodu, zadziwiających świat świętością, potęgą i pychą, których buta zabiła jego brata Teodozjusza w takim samym stopniu jak turecki kat wbijający go na pal! Jego braciszka! Jedyną istotę, którą kiedykolwiek kochał!
Było między nimi piętnaście lat różnicy i po śmierci rodziców zostali sami w wielkim pałacu w Fanar, w Bizancjum, miejscu urodzenia Teodozjusza. Demetrios przyszedł na świat na wyspie Kos, ojczyźnie Hipokratesa, w posiadłościach swego ojca. Tam też zrodziło się jego powołanie.
Kiedy w 1453 roku sułtan Mahomet II zaczął oblegać mury Bizancjum, Demetrios miał trzydzieści pięć lat a Teo-dozjusz dwadzieścia. Pierwszy był już uczonym lekarzem, drugi należał do złotej młodzieży, jak przystało na potomka bogatej i starej rodziny, która niegdyś sięgała aż po tron, i starszy uśmiechał się pobłażliwie na widok szaleństw młodszego. A później trzeba było walczyć. Zrobili to, każdy na swój sposób: Teodozjusz - w srebrnym hełmie gwardii cesarza Konstantyna, któremu był oddany całym sercem, Demetrios - w urządzonym pod własnym dachem szpitalu dla dziesiątków rannych przynoszonych każdego dnia...
Szturm Turków tego smutnego ranka 23 kwietnia, gdy wystraszeni Bizantyjczycy spostrzegli pływające już w Złotym Rogu galery wroga, przeszedł jak burza nad pałacem-szpitalem. Demetrios dołączył do ostatnich obrońców.
W dniu 29 maja, w pobliżu bramy Świętego Romana, widział upadek Bazyleusa*16, który z zewnętrznych oznak władzy cesarskiej zachował jedynie swe purpurowe campagia i trzewiki ozdobione dwugłowym orłem. Udało mu się odciągnąć od niego Teodozjusza, który chciał umrzeć razem z władcą.
Przezwyciężywszy tysiąc trudności, opuścili płonące miasto, by dotrzeć na statku do Wenecji, na której wieść o katastrofie kładła się śmiertelnym całunem. Cały chrześcijański Zachód wyrażał swe oburzenie i domagał się wojny przeciwko sułtanowi, a głośniej i energiczniej od innych domagał się tego książę Filip Burgundzki. Teodozjusz, marzący o zemście, przyprowadził starszego brata na dwór burgundzki, gdzie przyjęto ich niezwykle uroczyście. Na cześć uciekinierów z Bizancjum urządzono przyjęcia i zabiegano o ich względy, szczególnie młodszego, bo Demetrios wyczuwał całą sztuczność tego poruszenia. Ale Teodozjusz wierzył w szczerość gospodarzy. Uwierzył w nią jeszcze mocniej, gdy obaj bracia mieli okazję uczestniczyć w Lille w najwspanialszym święcie, które przeszło do historii pod nazwą: Ślubowanie Bażanta...
Nawiązywało ono do pradawnego obyczaju: kiedy panowie i rycerze zobowiązywali się do wykonania jakiegoś znaczniejszego czynu i chcieli nadać swej przysiędze szczególną wagę, mieli w zwyczaju składać ją, używając do tego jakiegoś szlachetnego ptaka. W czasie uroczystej uczty przynoszono upieczonego i przybranego w pióra ptaka. Jeden z rycerzy kroił go, tak że każdy z zaprzysiężonych otrzymywał jedną część, zawierając w ten sposób tajemne przymierze z towarzyszami broni, w którym odnaleźć można było wspomnienie Ostatniej Wieczerzy i Okrągłego Stołu.
Dzień 17 czerwca 1454 roku był świadkiem Święta Bażanta, do którego użyto najwspanialszych kostiumów i dekoracji oraz najosobliwszych maszynerii. Na wspaniałego ptaka, noszącego naszyjnik ze złota i drogich kamieni, książę Filip, jego syn Karol, kawalerowie Orderu Złotego Runa i najwięksi panowie złożyli przysięgę wyruszenia na krucjatę przeciwko Mahometowi II i wydarcia mu Bizancjum...
Płaczący z radości Teodozjusz, omamiony zachętami Burgundczyków, zapragnął bezzwłocznie ruszyć w drogę powrotną, by obwieścić dobrą nowinę ludowi z krwi jego przodków, i przygotować go do walki. Demetrios, choć nękany najgorszymi przeczuciami, wyjechał razem z nim. Miesiącami przemierzali ziemie i wyspy greckie głosząc jak nową Ewangelię nadejście krucjaty, ale ona nie nadchodziła... Teodozjusz nie chciał przyjąć do wiadomości oczywistej prawdy: Ślubowanie Bażanta było jedynie okazję do wspaniałej zabawy. Książę Filip i jego syn nie mieli ochoty opuszczać swego królestwa, aby szukać zwady z odległym wrogiem, nawet jeśli uważali go za Antychrysta. Sprawili jedynie przyjemność sobie samym, wskrzeszając dawne rycerskie tradycje, do których obaj głosili wielkie przywiązanie. Nic ponadto!
Teodozjusz nadal pokładał ufność w uroczystej przysiędze, której pogwałcenie oznaczało splamienie honoru. Zamieszkawszy z bratem w Atenach, czekał na nadejście krzyżowców. Nawoływał do oporu i zachowania nadziei. Niestety! Zamiast świetnych wojsk krucjaty ujrzał znowu niezwyciężonych Turków. W 1456 roku padły Ateny, aTeodozjusz dostał się do niewoli. Demetrios, zajęty opatrywaniem rannych w innym punkcie miasta, nie był wtedy przy nim. Dopiero później zobaczył brata skazanego na okrutną śmierć, bo nawet jako więzień nadal zapowiadał, że Wielki Książę Zachodu przybędzie wkrótce, aby ukarać wrogów Chrystusa. Demetrios był bliski obłędu. Gdy zapadła noc, zasztyletował Teodozjusza, skracając jego cierpienia, i uciekł. Od tego właśnie dnia przestał wierzyć w Boga i poprzysiągł zemstę na tych, z których winy jego młodszy brat umarł w takich męczarniach. Ale Burgundia była daleko, bogata i potężna, jej książąt dobrze strzeżono, a Demetrios nie miał nic poza sakwą do schowania potrzebnych narzędzi lekarskich.
Przez wiele lat Demetrios starał się zdobyć coraz większą wiedzę, gdyż dzięki niej chciał uzyskać tajemniczą moc. Szukał jej wszędzie: w Egipcie i piaskach Arabii, w Afryce i w ostatnim mauretańskim królestwie Hiszpanii, wśród Żydów w Toledo, gdzie poznawał sekrety Kabały, na słynnym uniwersytecie w Montpellier (gdzie przetrwało wspomnienie o wielkim Arnoldzie de Villeneuve i Guyu de Chauliac); zgłębiał również ciemne kryjówki czarowników i magów. Studiował ruch gwiazd i jego związki z ludzkim przeznaczeniem. Dzięki postom - częstokroć przymusowym - rozwinął dar jasnowidzenia i nauczył się od pewnego żydowskiego lekarza z Malty dziwnej władzy spojrzenia połączonego z nieugiętą wolą. Pomyślawszy wtedy, że ma tę tak upragnioną moc, wsiadł wraz z Estebanem, którego poznał w Kastylii, na statek do Marsylii. Burza wyrzuciła ciała obu podróżnych w głębi Zatoki Genueńskiej, bez grosza przy duszy, i w dodatku chorych. Znalazł ich jakiś kupiec, ugościł, a Demetriosa poinformował, że kuzyn Greka, Konstantyn Lascaris, słynny gramatyk, związany jest z dworem księcia Mediolanu o mógłby z pewnością pomóc tak znakomitemu lekarzowi.
Kuzyn Konstantyn okazał się bardzo uprzejmy, ale najwyraźniej nie chciał, by rodzina Lascarisów w Mediolanie się rozrosła. Uzyskał więc od swego księcia piękny list polecający - który zresztą sam napisał - do Lorenza Medyceusza, zawsze chętnie przyjmującego wygnańców greckich o wielkiej kulturze.
Demetrios był zmęczony. Pragnął odpoczynku. Znalazł go we Florencji, gdzie Wspaniały potraktował go jak przyjaciela i ulokował zgodnie z jego pragnieniami, nawet je przekraczając. Grek czuł się dobrze w swoim zameczku w Fiestole. Pracował nad dziełem na temat krążenia krwi, w którym stanowczo obalał teorie wszechpotężnego Galena, ukochanego dziecka Kościoła, który wyniósł jego dzieła do poziomu dogmatu wiary. Kto nie zgadzał się z poglądami lekarza z Pergamonu, ryzykował oskarżenie i herezję. Jednak w przesiąkniętej humanizmem Florencji Demetrios nie obawiał się gromów Kościoła. Z zapałem oddawał się pracy naukowej i wobec tej pochłaniającej go pasji zatarło się nieco jego pragnienie zemsty. Potem poznał Fiorę i wysłannika Zuchwałego, którego obecność obudziła starą nienawiść. Szpiegował Burgundczyka, obserwował jego krótki romans z młodą florentką, której przyszłość ujrzał w swych wizjach.
Odkrycie tajemnicy jej pochodzenia potwierdziło jedynie to, czego dowiedział się z układu gwiazd w chwili urodzenia dziewczyny. Kierując się intuicją, porównał uzyskane wyniki z horoskopem Karola Burgundzkiego. Zrozumiał vvtedy, że być może Fiora była bronią, której nie miał już nadziei znaleźć. I postanowił uratować ją za wszelką cenę...
Przenikliwy krzyk ulatującego z krzaków gawrona wyrwał Demetriosa z gorzkiego zamyślenia. Oprzytomniał i zobaczył, że jest już na drodze do Fiesole, a bramy miasta pozostały w oddaleniu. Ostatnie, fiołkowo różowe i pomarańczowe, odblaski słońca zapowiadały już noc. Lekarz popędził trochę konia. Spieszno mu teraz było wrócić do domu, gdyż od co najmniej trzydziestu sześciu godzin nie zaznał odpoczynku.
Zastał Fiorę w cieniu winorośli, na tarasie. Nosiła tunikę z purpurowego jedwabiu, należącą do Samii. Demetrios wyciągnął z tego wniosek, iż należałoby jej załatwić jakieś ubrania, jednocześnie stwierdzając mimo woli, że ten prosty strój znakomicie harmonizował z jej doskonałą urodą. Z włosami związanymi skromnie wstążką podobna była do młodej Greczynki.
Esteban siedział przy niej i zdawał się pozostawać pod jej urokiem. Młoda kobieta rozmawiała z nim w dialekcie kastylijskim; były wywiadowca był czuły na wszystko co przypominało ojczyznę, ukochaną mimo przebytych w niej cierpień. Słysząc, co mówią, i widząc łzy w oczach Fiory Demetrios zrozumiał, że Esteban zdaje sprawozdanie z wyprawy do Pippy i że misja ta musiała zakończyć się niepowodzeniem.
- Nie przyprowadziłeś jej? - zapytał. - Megiera odmówiła? Przecież powiedziałem ci co trzeba zrobić.
- Megiera niczego nie odmówiła. Dałaby mi nawet swoją duszę, gdybym ją o to poprosił, tak bardzo miała ochotę na zapłatę, ale tatarskiej dziewczyny już u niej nie ma. Klient, z którym spędziła noc, tak się w niej zakochał, że zechciał ją kupić. Ponieważ ofiarował ładną sumkę, Megiera dała się przekonać. Tym bardziej że wcale jej nie zależało na dalszym przetrzymywaniu tak kompromitującego świadka...
- Mówiła o jakimś cudzoziemcu - powiedziała Fiora. -Podała chociaż jego nazwisko i powiedziała dokąd jechał?
- Do Rzymu, ale jego nazwiska nie zna. Wie tylko, że to lekarz, zwany ser Sebastiano... Dodała także, że dziewczyna... robiła wrażenie szczęśliwej, wyjeżdżając z tym mężczyzną, który jest młody... i niebrzydki!
Fiora nic więcej nie powiedziała. Czuła się zdezorientowana... Czy to możliwe, żeby Khatoun znalazła szczęście w takim miejscu jak dom Pippy? A może, czując się opuszczona przez Fiorę, rozmyślnie złapała się ostatniej deski ratunku, jaka się nawinęła?
- W każdym razie - westchnął Demetrios, jakby czytając w jej myślach - nie możemy ruszyć w pościg. Poza tym, skoro się zgodziła, czemu nie dać jej szansy bycia szczęśliwą?
- Czy można wierzyć w opowieść takiej kobiety jak Pippa? - spytała Fiora.
- Dlaczego nie? Nie miała powodu kłamać, skoro proponowano jej złoto. Chodźmy teraz na kolację! Jestem... bardzo zmęczony.
Zmęczenie nie pozwoliło mu nawet opowiedzieć Fiorze co zaszło między Marinem Bettim a Estebanem. To mogło poczekać... Już od dawna nie czuł się tak zmęczony. Po raz pierwszy zrozumiał, że nie jest już młody...
Fiora długo siedziała w ogrodzie. Przespawszy część dnia nie odczuwała senności, a noc była wspaniała. Długo patrzyła na gwiazdy, których język znał Demetrios; przy jej niewiedzy pozostawały jedynie cudownym widowiskiem. A jednak chciałaby spytać, która z gwiazd należała do niej... i czy zbliży się pewnego dnia do gwiazdy małej Khatoun, jej ostatniej przyjaciółki. Dopiero utraciwszy ją, stwierdziła, jak bardzo była jej bliska.
- Co ze mną zrobisz? - spytała Fiora.
Zajęty pisaniem przy wielkim stole, zawalonym mniej lub bardziej zakurzonymi księgami oraz papierami, pokrytymi cyframi i dziwnymi rysunkami, Demetrios podniósł oczy i spojrzał na młodą kobietę.
- Już się nudzisz?
- Nie. Nie chciałabym ci się wydać niewdzięczna, ale nie mogę siedzieć bez końca w twoim ogrodzie i przyglądać się przelatującym ptakom albo w kuchni obserwować Sarnię przygotowującą posiłki. Muszę coś robić. Choćby po to, by spróbować zapomnieć, że z osób, które kochałam nikt mi nie pozostał.
- Wczoraj - westchnął Demetrios - zadałem panu Lorenzowi pytanie sformuowane przez ciebie przed chwilą.
- I co odpowiedział?
- Żebyś nie ruszała się stąd pod żadnym pretekstem i zważała, by nie zobaczył cię nikt z okolicy.
Fiora z rozdrażnieniem wzruszyła ramionami. Nic nie robić... czekać! Tymczasem pałała chęcią ruszania śladem swych wrogów, przejścia do ataku...
- Przypomnij sobie swoje słowa! Czy nie obiecałeś dać mi broni potrzebnej do pomszczenia moich bliskich?
- Obiecałem i dotrzymam słowa. Ale wiedz jedno: najważniejszym orężem jest cierpliwość. Obawiam się, że jesteś młoda, impulsywna. Przypominasz ptaka, którego dopiero co zamknięto w klatce, aby go uchronić przed kotem: nie rozumie tego, trzepoce się kalecząc o pręty. Ty wiesz, że jesteś w niebezpieczeństwie. Daj więc umysłom czas na uspokojenie się!
- A Hieronimie czas na triumf?
- Dlaczego nie? Nie ma niczego niebezpieczniejszego od triumfu! On zaślepia, osłabia możliwości, usypia obronę, utwierdza w złudnym poczuciu bezpieczeństwa... Pozwól tej kobiecie uwierzyć w zwycięstwo i bezkarność! Łatwiej będzie ci ją dosięgnąć. Już została ugodzona, nawet jeśli jeszcze o tym nie wie, ponieważ straciła syna... Na tym polega cierpliwość: czekać! Czekać w cieniu, w mroku nocy, w małej uliczce. Ja sam robię to już prawie dwadzieścia lat!
- Na co czekasz?
- Na to co ty: na zemstę! Pytałaś, dlaczego zainteresowałem się tobą, kiedy cię poznałem i chciałem ci pomóc? Przypuszczałaś może, że mam dwuznaczne intencje, że pociąga mnie twoja uroda?
- Nigdy niczego podobnego nie przypuszczałam! - odparła Fiora, wzruszając ramionami.
- I miałaś rację. Nic do ciebie nie czuję: ani pożądania, ani miłości. Może teraz nieco sympatii, bo jesteś dzielna. Zaofiarowałem swoją pomoc, bo wiedziałem, że będziesz jej potrzebowała. Jednocześnie uczyniłem to z ukrytym zamiarem późniejszego uzyskania twojego wsparcia w realizacji moich własnych planów. Gwiazdy powiedziały mi, że jest to możliwe.
- Gwiazdy? - Aż do tego stopnia zajmują się one ludźmi?
- Nie zajmują się, ale istnieją, a ich pozycja w chwili narodzin i jej zmiany pozwalają wtajemniczonym wiele odczytać z tej wielkiej księgi, jaką jest niebo. Spójrz!
Demetrios pogrzebał w szafie stojącej za oparciem katedry i wyjął zwoje pergaminu. Dwa z nich rozwinął na stole i przycisnął różnymi przedmiotami.
- Oto mój układ gwiazd, a oto twój. Miałem kłopoty z uzyskaniem dokładnej daty twojego urodzenia i nie mogłem odkryć jego godziny. Dlatego też twój horoskop jest niekompletny i trochę niejasny, ale widać zasadnicze linie. Dostrzegam pewną jego zbieżność z moim. Nasze losy łączą się na pewien czas...
- A tamten? - spytała Fiora wskazując trzeci pergamin, jeszcze zwinięty i przewiązany czerwoną wstążką.
- Zajmiemy się nim później, jeśli sobie życzysz. Ponieważ nie masz nic do roboty - dodał Grek z rzadkim u niego uśmiechem - chcę opowiedzieć ci pewną historię! Później powiesz mi czy zgadzasz się na układ, który ci zaproponuje.
- A jeśli się nie zgodzę?
Demetrios przez chwilę przyglądał się młodej kobiecie i znowu się uśmiechnął.
- Dla samej przyjemności odmowy, nieprawdaż? Zdziwiłoby mnie to, ale gdyby tak było, nadal mogłabyś tu pozostać. Potem dałbym ci trochę pieniędzy, konia i otworzyłbym przez tobą bramę, abyś poszła, gdzie uznasz za stosowne.
Fiora usunęła z jednego z zydli leżące na nim księgi i usiadła:
- Zawsze lubiłam opowieści - powiedziała z prostotą. -Słucham cię!
Demetrios powrócił na swój fotel, oparł ramiona na poręczach i zamknął oczy.
- Nie zawsze byłem tym, kim jestem - nocnym ptakiem budzącym strach w dzieciach... Byłem młodym, bogatym księciem, gdyż ród Lascarisów panował w Bizancjum. Miałem jak ty pałac, i miałem młodszego brata...
Przed początkowo chłodnymi i obojętnymi, później coraz uważniejszymi oczami młodej kobiety Demetrios rozwinął, jak długi gobelin historię swojego życia. Jego głęboki głos miał zadziwiającą moc wywoływania obrazów. Młoda słuchaczka wkrótce straciła z oczu duży bielony pokój, w którym się znajdowała, szafy z ciemnego drewna, gliniany piec, zajmujący jeden z kątów pod rodzajem odwróconego lejka z poczerniałej blachy, wielki miech z koziej skóry i półki z aptekarskimi słojami, pękami suchych ziół i całym mnóstwem retort, fiolek i moździerzy. Zamiast tego ujrzała błękitno-złote Bizancjum, położone na Bosforze jak klejnot, i Złoty Róg, cenną klamrę między Europą i Azją; zobaczyła czerwone żagle niewiernego sułtana, z później wojnę, krew, masakrę. Podziwiała Teodozjusza, który ze swą odwagą i szaleństwem wydał jej się bohaterem. Ujrzała szalony przepych Święta Bażanta, a na tym różnobarwnym tle dwóch nienawistnych jej mężczyzn: księcia Filipa i jego bezlitosnego syna Karola, rycerza nie spełniającego ślubów, późniejszego księcia, dla którego Filip zdruzgotał los Fiory, jak się zrywa i odrzuca kwiat...
Opowiadający wprawdzie ożywił i ubarwił wydarzenia do momentu śmierci Teodozjusza, ale dzieje własnego życia potraktował bardzo zwięźle, streszczając je w kilku zdaniach. O istocie swych studiów, odkryć i tych, którym je zawdzięczał nie opowiedział. Była to sfera zastrzeżona wyłącznie dla niego i nie zamierzał wprowadzić w nią Fio-ry. Ona zresztą nie zadawała pytań. Kiedy Demetrios zamilkł, ograniczyła się do wskazania palcem nie rozwiniętego zwoju pergaminu.
- To horoskop księcia Burgundii, nieprawdaż?
- Jesteś inteligentna. Nigdy w to nie wątpiłem.
- A ten układ, o którym mówiłeś?
- Myślę, że już zrozumiałaś: pomogę ci w zemście, jeśli ty pomożesz mi w mojej.
- Zrobię to tym chętniej, że i ja mam rachunki do wyrównania z Zuchwałym. Przyznam, że nie bardzo wiem, jak to będzie możliwe?
- A jednak! Zdobyłem tę pewność, gdy zobaczyłem, jak burgundzki wysłannik interesuje się tobą, stara o względy i wreszcie poślubia...
- Nie mów mi o nim! - zawołała Fiora, zdjęta nagłym gniewem.
- Trzeba o nim mówić. Jesteś naprawdę panią de Selon-gey, jego żoną, i będzie musiał cię przyjąć. Ale zostawmy to na razie. Aprobujesz zatem układ, który ci proponuję?
- Zgadzam się tym chętniej, że jego część już wypełniłeś. Czyż nie zabiłeś Pietra? Żądasz ode mnie zobowiązania na piśmie?
- Nie. Związek krwi wydaje mi się trwalszy od strzępka papieru. Uczyni z ciebie moją siostrę, którą przemienię w hobietę niebezpieczną, przyrzekam ci to.
Czarne i szare oczy spotkały się, a dwie dłonie uścisnęły.
- Zgadzam się! - powiedziała Fiora.
Demetrios sięgnął po sztylet wiszący u pasa w skórzanej pochwie.
- Daj mi lewą rękę!
Młoda kobieta usłuchała. Lekkim cięciem lekarz zrobił na jej nadgarstku niewielką ranę, z której wypłynęła kropla krwi. Później nacisnął swoje prawe ramię i przyłożył jedną ranę do drugiej:
- Nasza krew się wymieszała - powiedział. - Od tej pory jesteśmy złączeni na dobre i złe!
Wziął jakąś fiolkę i strząsnął z niej kilka kropel na nadgarstek Fiory: krew przestała płynąć. To samo zrobił ze swoją ręką. Fiora patrzyła zafascynowana.
- Nauczysz mnie tego?
- Nauczę cię wielu rzeczy: sztuki przygotowywania zniewalających napojów miłosnych i śmiertelnych trucizn, odczytywania charakteru z rysów twarzy...
- Po co trucizn?
- Mogą być bardzo użyteczne...
- Nie dla mnie! Poznać środki wywołujące sen, zgoda, ale nie trucizny. Wolę inną, bardziej męską broń. Jestem dobrą amazonką, ale chciałabym także umieć dobywać miecza, posługiwać się sztyletem... Po raz pierwszy Fiora usłyszała śmiech Demetriosa.
- To domena Estebana. Jest w tym niezwykle zręczny i z przyjemnością cię nauczy: myślę, że go oczarowałaś...
W myśl przysłowia, że gdy o wilku mowa... Esteban wbiegł nagle do gabinetu...
- Panie! Idzie tu dwóch mnichów!
- Mnichów? Jakiej reguły?
- Sądząc po strojach, to dominikanie, jak tamci - wyjaśnił Esteban, ruchem głowy wskazując w przybliżeniu kierunek klasztoru, w którym Fiora wyszła za mąż...
- Pewnie zbłądzili. Wyjdź im naprzeciw i skieruj na właściwą drogę. A zresztą, pójdę zobaczyć.
Demetrios wyszedł z pokoju w ślad za swym sługą, a Fiora poszła za nimi aż do sali wejściowej. Przez otwarte drzwi ujrzała w czerwonym świetle zachodzącego słońca dwóch mnichów na środku cyprysowej alei. Z kapturami spuszczonymi na nosy, kołysali się w siodłach w rytm leniwych kroków swych mułów. Jeden z nich był szczupły, ale drugi, jadący na czele, musiał być grubasem, gdyż jego habit był znacznie bardziej wypełniony niż habit jego towarzysza. Fiora zobaczyła Estebana biegnącego im na spotkanie i machającego rękami, by wyjaśnić podróżnym, że pomylili drogę, ale mnisi nie chcieli zawrócić. Po krótkiej wymianie zdań ruszyli w kierunku domu.
- Schowaj się! - polecił Demetrios młodej kobiecie. -Zobaczę, czego od nas chcą.
Fiora z żalem wycofała się na wewnętrzne podwórko, nie tracąc z oczu terenu przed domem. Demetrios podszedł do mnichów, którzy na jego widok zdjęli kaptury... Z okrzykiem radości, zapominając o wszelkiej ostrożności, Fiora rzuciła się do nich: grubym mnichem była Colomba, a drugim Leonarda... Śmiejąc się i płacząc jednocześnie padła w ramiona starej guwernantki, która szybko ześlizgnęła się na ziemię, by ją przytulić. Kobiety uścisnęły się na progu, zdając się nie zauważać rozpaczliwych wysiłków Demetriosa, wpychającego je do środka...
- To ty, Leonardo? - wyjąkała Fiora, automatycznie przechodząc na francuski. - Nie miałam już nadziei cię ujrzeć... Bałam się... bałam! ...och, mój Boże! Plotę głupstwa! - powiedziała odsuwając się, by lepiej ją objąć spojrzeniem. - Ale jakim cudem?
- To nie cud, donno Fioro - wysepleniła Colomba - ale po prostu środki ostrożności! Nazajutrz po twoim uwięzieniu w klasztorze Świętej Łucji - biedaczka! Marnie się jej przysłużono! Muszę dla niej zapalić kilka świec! O czym to ja mówiłam? Ach tak!... A więc już nazajutrz poszliśmy do ciebie z donną Chiarą i zabrałyśmy donnę Leonardę. Wiedziałyśmy, że spotka ją nieszczęście, jeśli zostanie sama w pałacu. Cała służba była ledwo żywa ze strachu. Miałyśmy rację. Kiedy pomyślę o tym, ci się stało! Ci okropni żołdacy splądrowali taki piękny dom. Niektórzy ludzie zaiste nie boją się ani Boga, ani diabła!
Kiedy Colomba się rozgadała, przerwać jej było równie trudno jak powstrzymać spienione fale strumienia. Tym razem Fiora słuchała jej z zachwytem, czekając na chwilę ciszy, by móc wyrazić swą wdzięczność. Trzymała Leonardę za ramię, jakby w obawie, że ta nagle zniknie. Stara panna tymczasem przyglądała jej się ze zdumieniem:
- Ale co ty masz na sobie, mój aniołku? - zapytała wreszcie. - Ten czerwony strój... gdy jesteś w żałobie?
- Tunika należy do Samii, służącej Demetriosa. Nie mam nic innego.
Moja czarna suknia została w klasztorze...
- Donna Chiara pomyślała o tym - rzekła Colomba. -Mamy ze sobą muła obładowanego ubraniami dla ciebie i Leonardy, oraz kilkoma drobiazgami, które zdołałyśmy zabrać. Poueretta! Tyle nieszczęść naraz! Nawet nie pozwolono ci swobodnie popłakać... Znowu będziesz miała powody do płaczu...
Lodowaty chłód przeniknął radość Fiory, nie tłumiąc go wprawdzie całkowicie, ale budząc strach w tych ostatnich dniach. Spojrzeniem poszukała wzroku Demetriosa, jakby prosząc go o pomoc. Tymczasem Leonarda skarciła przyjaciółkę:
-Trzeba już o tym mówić? Dopiero przyjechałyśmy...
- Musicie odpocząć i posilić się - dokończył lekarz. -Chodźcie do kuchni! Zbliża się pora kolacji, Sarnia przygotuje co trzeba. Esteban odprowadzi muły do stajni, bo nie sądzę, byś chciała dziś wracać, donno Colombo? Byłoby to nieostrożne, a poza tym bramy miasta zostaną wkrótce zamknięte...
Ta rozmowność, tak niezwyczajna u Demetriosa, zmusiła gadatliwą kobietę do zamilknięcia. Wymamrotała, że donna Chiara oczekuje jej dopiero nazajutrz i byłaby zadowolona mogąc coś przekąsić.
Lekarz poprowadził wszystkich do kuchni. Uprzedzona przez Estebana Sarnia krzątała się, nabijała na rożen dwa kurczaki i kroiła w grube plastry zdjętą z belki szynkę. Colomba z zadowoleniem przyjrzała się tym przygotowaniom, i rozsiadła się przy ogniu proponując, że będzie obracać rożen, jeśli dostanie coś „troszkę pokrzepiającego", gdyż kołysanie muła przyprawiło ją o mdłości. Demetrios pospieszył spełnić jej życzenie zdejmując z haka oplecioną wikliną butelkę, którą zostawił na stole, gdy jego pulchny gość wypił duszkiem pół szklanki grappy... Postawił wkrótce więcej szklanek, proponując Leonardzie spróbowanie pokrzepiającego napoju. Biedna kobieta miała bowiem przygnębioną minę i oczy czerwone od niedawnych łez, czego wśród radości powitania nikt nie zauważył. Odmówiła.
- Może za chwilę. To co mam do powiedzenia, jest tak okropne! Może i Fiora będzie go potrzebować...
- Ale co się w końcu stało? - zapytała młoda kobieta.
- Okropność niemożliwa do nazwania w żadnym języku, mój skarbie. Nigdy bym nie przypuszczała, że tutejsi ludzie są zdolni do takiej podłości, do tak straszliwego świętokradztwa... Opowiadała krótkimi zdaniami, które zdawała się wypluwać w obawie, by słowa nie zatruły jej ust. Tego ranka zakrystianin z kościoła Orsanmichele wszedł do świątyni, aby przygotować ołtarz do pierwszej mszy. Ujrzał widok, który sprawił, że wybiegł na ulicę z przerażenia: świeży jeszcze grób Francesca Belt ramiego został otwarty. Zbrodnicze ręce wyciągnęły ciało, które zostało poćwiartowane i porzucone, bez najmniejszej próby ukrycia okropnego czynu...
Fiora wstała z pobladłymi wargami i oczami pełnymi przerażenia.
- Ale dlaczego? Dlaczego?
- Żeby zabrać serce - odpowiedziała Colomba. - To stare tutejsze wierzenie: robi się to, by przeszkodzić duchowi zmarłego w zakłócaniu żyjącym nocnego odpoczynku. Wytłumaczyłam już Leonardzie: trzeba spalić serce i rzucić popiół na wiatr... Na pewno zrobił to morderca.
Dla Demetriosa nie stanowiło to najmniejszej wątpliwości, bo przypomniał sobie o groźbie, którą Esteban tłumaczył ucieczkę Marina Bettiego z tawerny... Widząc jednak, że Fiora drży na całym ciele posadził ją delikatnie i napoił kilkoma łykami grappy.
- Czy znaleziono popiół w kościele? - zapytał.
- Nie. - odrzekła Colomba. - Pewnie się bał, że zostanie odkryty, jeśli rozpali ogień w kościele. Zabrał serce ze sobą.
W mieście wielkie poruszenie, wszyscy biegają bezładnie, krzycząc „na śmierć", nie wiedząc, kogo łapać.
- Przecież ten podły czyn nie ma w sobie nic tajemniczego - powiedział Demetrios. - Morderca ser Francesca obawiał się o spokój swoich nocy...
- Ale nikt nie wie, kto nim jest - powiedziała Leonarda, a Fiora podniosła na Greka wzrok pełen żalu.
- Sądziłam, że nóż coś ci powie? Obiecałeś wytropić mordercę.
- Znalazłem go. Lub raczej znalazł go dla mnie Esteban. Nie mówiłem o tym, bo chciałem, byś zaznała kilku dni odpoczynku, którego tak bardzo potrzebujesz...
- Wystarczająco odpoczęłam. Kto to jest?
- A któż miałby być? Marino Betti, oczywiście. Zabił na rozkaz pani Pazzi.
Opowiedział, jak Esteban w tawernie nad rzeką upewnił się o winie intendenta. Fiora natychmiast podjęła decyzję.
- Daj mi mnisi habit, droga Leonardo - poleciła - a ty, Demetriosie, ofiaruj broń i konia. Nasza posiadłość jest zaledwie o milę stąd, nie chcę, by nędznik, tak bojący się duchów, ujrzał jeszcze jeden świt.
- Powoli - powiedział Demetrios kładąc dłoń na ramieniu młodej kobiety. - Tego typu sprawy wymagają nieco przygotowań. On jest silniejszy od ciebie. Czy masz ochotę sama zginąć tej nocy? Montughi leży blisko miasta. Wieść o tumulcie dotarła na pewno do Marina. Ponieważ się boi, ma się na baczności. Może się nawet ukrywa?
- No to trzeba go znaleźć. Jeśli nie jego samego, to przynajmniej jego wspólniczkę, jeszcze większą zbrodniarkę niż on. Chcę tam pojechać!
- Pojedziemy, ty, ja i Esteban, ale dopiero następnej nocy.
Leonarda wzięła Fiorę w ramiona, nie bez trudu, bo dziewczyna była wyprężona jak struna.
- To mądrość przemawia przez niego. Posłuchaj go, aniołku i daj mi ten wieczór, który pozwolił nam się odnaleźć. Dla twego biednego ojca wszystko już zostało zrobione, zgodnie z rozkazem dostojnego pana Lorenza. Ponownie pobłogosławione i okadzone szczątki na powrót złożono do grobu. Nawet postawiono straże wokół sprofanowanego kościoła, który zostanie jutro oczyszczony przez biskupa. Wśród należących do arte di calimala, których jest sanktuarium, narasta gniew. Jestem pewna, że gdyby pan Lorenzo wiedział, kto zabił naszego dobrego pana...
- Wie - przerwał Demetrios. - Powiedziałem mu to wczoraj.
Podszedł do Fiory, nieruchomej jak posąg w ramionach Leonardy. Zdawała się niczego nie widzieć, niczego nie słyszeć, jakby pogrążoną w transie z powodu okropności, o których usłyszała. Lekarz pochylił się nad nią, zatopiwszy wzrok w oczach młodej kobiety, wziął jej głowę w dłonie i położywszy kciuki na jej czole zaczął masować delikatnie, a także skronie, szepcząc jakieś niezrozumiałe słowa. Potem łagodnie rzucił:
- Wróć do siebie, Fioro! Wróć do nas! Pozwól ciału odprężyć się i odpocząć! Stłum palący płomień! Jutro zaprowadzę cię do twego wroga i będzie musiał zapłacić za zbrodnie... Jutro, Fioro, jutro...
Długi dreszcz przebiegł ciało młodej kobiety i życie wróciło do jej spojrzenia.
- Jutro... - szepnęła.
Szlochając rzuciła się w ramiona Leonardy.
- Pozwól jej płakać ile zechce - powiedział Demetrios. -łzy zmyją groźbę, która przed chwilą nad nią zawisła.
- Jaką groźbę - zapytała Leonarda cicho...
- Obłędu! Zbyt wiele przeszła... Czas, by to się skończyło...
Nazajutrz, gdy zapadła noc, trójka uzbrojonych jeźdźców opuściła zameczek. Demetrios zamienił długie szaty na obcisłe spodnie i czarny kaftan. Fiora zaś z zaskoczeniem odkryła wśród ubrań przysłanych jej przez Chiarę chłopięcy strój w wesołym, zielonym kolorze, do którego przypięty był kawałek papieru ze słowami: „Możesz go potrzebować! Bardzo cię lubię..." Wkładając wieczorem to przebranie, z całego serca dziękowała w duchu za przezorność szalonej Chiary..., podyktowaną przez szczerą przyjaźń.
Fiora jechała na czele, gdyż znała na pamięć czteromilową drogę (wiodącą poprzez wzgórza i dolinę Mugnone, którą przekroczyli w pobliżu Badii) z willi w Fiesole do rodzinnej posiadłości, zarządzanej przez Marina. Kwietniowa noc była piękna i ciepła. Widać było wszystkie gwiazdy i pejzaż, spowity we wspaniały płaszcz z niebieskiego aksamitu, pokrytego mnóstwem małych diamencików... Pachniało bzem i sosną, a ziemia była wilgotna po wieczornym deszczyku. Miejscami, w zależności od kierunku drogi, Fiora widziała w dali mury Florencji z płonącymi ogniami wartowników oraz kampanile i kopuły zdające się jarzyć własnym światłem. W miarę jak szli, miasto zbliżało się, ale za kolejnym zakrętem znikło im z oczu.
W pewnej odległości od pogrążonej we śnie osady, o nazwie Pietra, Fiora skierowała wierzchowca ma drogę mię-dzy dwoma rzędami krzewów i jechała nią przez kilka minut, aż w ciemnościach zarysowała się czarna sylwetka rozległych zabudowań farmy z górującą nad nimi ogromną sosną, której rozłożysty wierzchołek tworzył atramentową plamę na niebie. Młoda kobieta wskazała ją końcem szpicruty:
- Jesteśmy na miejscu - szepnęła. - Wszyscy chyba śpią. Nie widać żadnego światła.
- Zostawmy tutaj konie - powiedział kierujący wyprawą Esteban, mający w tej dziedzinie większe doświadczenie niż jego pan. Ten ostatni przytaknął bez słowa.
Trójka jeźdźców zsiadła z koni, przywiązała je do drzewa i ruszyła dalej pieszo, starając się robić jak najmniej hałasu, co ułatwiała piaszczysta ścieżka.
- Nie ma psów? - zapytał Demetrios.
- Są - odpowiedziała Fiora - ale na podwórzu farmy, a zresztą, znają mnie...
- Na twoim miejscu za bardzo bym na to nie liczył. Masz na sobie inne ubranie. Nas zaś nie znają wcale...
- To jednak dziwne - podjęła młoda kobieta chwilę później. - Choć robimy mało hałasu, powinny nas usłyszeć. A tymczasem nie szczekają... Patrzcie! Brama jest otwarta!
Rzeczywiście, podwójna brama, broniąca dostępu do posiadłości była szeroko rozwarta, pozwalając dostrzec wielkie, puste podwórze, a w głębi dom o również otwartych drzwiach.
- Wygląda na to, że nikogo nie ma - szepnęła Fiora. Gdzie są psy i...
Nagle idący na czele Esteban zrobił w tył zwrot, wrócił do Fiory i stanął przez nią z rozłożonymi ramionami zagradzając jej drogę.
- Zaprowadź ją z powrotem do koni, panie! Dostrzegłem coś, czego nie powinna oglądać młoda dama...
- Chcę to zobaczyć - zaprotestowała Fiora. - Zapominasz, że jesteśmy u mordercy mojego ojca i że przyszłam tu, by go własnoręcznie zabić.
- Oszczędzisz sobie trudu: już to zrobiono! Tak myślałem, że ten zapach nie jesi normalny, nawet na podwórzu farmy.
Istotnie, od pewnej chwili obrzydliwe, mdlące wyziewy zastąpiły świeży zapach wsi. Esteban niechętnie usunął się z drogi i wskazał ręką na wielką sosnę ocieniającą wejście do posiadłości. Z gałęzi zwisało rozprute ciało Marina Bettiego, wydzielające odór krwi i śmierci.
Wbrew lękowi Estebana Fiora dzielnie zniosła ten odrażający widok.
Trup był rozcięty od mostka do podbrzusza i w poprzek na wysokości bioder. Wnętrzności zwisały na zewnątrz. Odcięto również prawą dłoń... Demetrios wyjął z kieszeni krzesiwo i rodzaj ogarka, zapalił go i polecił Estebanowi:
- Zabierz ją teraz! Dosyć już zobaczyła, aleja chciałbym zbadać jeszcze parę rzeczy...
Mimo jego obaw Fiora bez oporu pozwoliła się odprowadzić. W zetknięciu z barbarzyńską sprawiedliwością poczuła przypływ dzikiej radości, chociaż niekompletnej: osobnik, który zamordował jej ojca został zabity, ale pozostała jego mocodawczym. Jednakże odczuła ulgę. Nie zabiwszy dotąd nikogo, nie miała zaufania do samej siebie i przez całą drogę dręczyła ją obawa, że zawaha się w chwili zadania ciosu. Dzięki Bogu. Marino został ukarany, a ona nie splamiła sobie rąk, ale może Opatrzność nie zawsze zastąpi ją w wymierzaniu sprawiedliwości? W przyszłości będzie musiała tak postępować, by mieć pewność, że nigdy nie ulegnie naturalnej, kobiecej wrażliwości.
- No i co? - Zapytała Demetriosa, kiedy wrócił do nich wycierając palce w chusteczkę. - Co odkryłeś?
- Ten człowiek był torturowany - odparł. - Przypalano mu stopy. Poza tym wyjęto mu serce.
- Zastanawiam się, kto mógł to zrobić, skoro ja nie mam z tym nic wspólnego? - spytał Esteban. - Wygląda to jak dzieło rzeźnika albo chirurga, tak precyzyjne są nacięcia...
- Albo obojętnie jakiego człowieka zręcznie posługującego się bronią! - przerwała Fiora. - Czy musimy zastanawiać się nad szczegółami? Bóg go ukarał, to wszystko!
- Nie jesteś dociekliwa - zauważył Demetrios. - Byłbym raczej za tym, że ukarał go Lorenzo Medyceusz. Wymierzył sprawiedliwość w sposób dyskretny, jak to zwykł robić, gdy nie mógł postąpić inaczej. Jego kapitan, Savaglio, nie zna litości ani wahania w pełnieniu służby. Poza tym, jak powiedziałaś, Fioro, włada on bronią po mistrzowsku. To mógłby być on... ale to wyrwane serce?
- A czy zabójca nie wyrwał serca memu ojcu? To sprawiedliwe, zdaje mi się?
- Może, ale w takim przypadku nie było żadnego powodu, by je zachować, a tymczasem nie znalazłem po nim śladu. Co prawda, Marino został zapewne zabity ostatniej nocy, mogły przechodzić tędy psy... Nikt nam niczego nie wyjaśni. Nie ma tu żywej duszy. Wszyscy uciekli przerażeni...
Lekarz głośno myślał, nie zwracając uwagi na swoich towarzyszy:
- Tak, niewątpliwie tak było - kontynuował. - Chyba że Savaglio, jeśli to on, chciał zanieść swemu panu dowód wykonania egzekucji? Możliwe... a jednak nie mogę w to uwierzyć.
- Dlaczego? - zapytała Fiora, zniecierpliwiona przydługimi dla niej dywagacjami...
- Ponieważ mamy 28 kwietnia...
- No i co?
- Pojutrze będzie trzydziesty.
- To oczywiste. I co z tego?
- Wiedz jedno: noc między ostatnim dniem kwietnia a pierwszym dniem maja jest ważna dla czarowników ze wszystkich krajów. W Niemczech, w górach Harzu, gdzie odbywa się wielki sabat, nazywa się ją Nocą Walpurgii. Pojutrze odbędzie się zjazd czarowników z Norcia... i tych z Fontelucente!
- Wciąż nie widzę związku z tym, co się tu stało.
Nie odpowiedziawszy, Demetrios podszedł do swego konia, obrócił go i wspiął się na siodło. Poczekał, aż pozostali pójdą w jego ślady.
- Zawsze byłem z natury ciekawy - powiedział spokojnie.
- Przeczucie mi mówi, że tej nocy zdarzy się coś interesującego... Powrócili do zameczku; świt był już niedaleko. Leonarda dzieląca łóżko z Fiorą nie mogła usnąć i czekała, wychylona z okna. Spojrzała pytająco na młodą kobietę, gdy ta weszła do sypialni zdejmując kapturek uszyty na francuską modłę. Odkąd jej „dziecko" odjechało, wyrażając zamiar zabicia Marino Bettiego, biedna kobieta ledwo żyła... Fiora obdarzyła ją nikłym uśmiechem.
- Kiedy przyjechaliśmy, już nie żył - powiedziała. - Nie mam z tym nic wspólnego.
- Chwała Bogu! Myśl, że ty, mój aniołku, mogłabyś...
- Leonardo! Proszę cię... Musisz zrozumieć, że wszystko się zmieniło i nigdy już nie będzie jak dawniej. Wiesz o wszystkim, co wydarzyło się od momentu naszego rozstania. Nie jestem już niewinną Fiorą, którą wykołysałaś i wychowałaś. Jestem kimś innym... kogo prawdę mówiąc jeszcze dobrze nie znam i kto może pewnego dnia wzbudzi w tobie wstręt.
- Nigdy! Cokolwiek zrobisz! Jesteś dzieckiem mego serca i nikt... nawet ty, tego nie zmieni. Pamiętaj tylko, że zemsta, choć ma w sobie coś upajającego, pozostawia zawsze gorzki smak i że Bóg...
- Nie mów mi o Bogu! Nie mów mi o Nim nigdy więcej! - zawołała Fiora. - Nie przestaje sprowadzać na mnie nieszczęść, choć nigdy niczego złego nie zrobiłam. Traktuje mnie jak wroga, jak potępioną! Skąd wszystkie te zbrodnie, okropieństwa, które wciąż spotykam na swej drodze? Z woli Boga? Myślałam, że jest dobry i miłosierny...
- Czyż On sam nie zgodził się cierpieć skazując swego Syna na mękę krzyża? - powiedziała Leonarda z wielkim smutkiem.
- Czy cierpienie Boga jest takie samo jak cierpienie kobiety czy mężczyzny? Czy On, który jest nieskończonością może czuć ból? Nie, Leonardo, proszę cię, pozwól mi wykonać zadanie, które sobie wyznaczyłam, i nie mów mi już o Bogu!
- Jak chcesz! Ale nie przeszkodzisz mi w mówieniu Jemu o tobie.
Nazajutrz po kolacji Demetrios szykował się, by pojechać na spotkanie czarowników. Fiora oświadczyła, że zamierza mu towarzyszyć. Demetrios posłał jej krzywe spojrzenie:
- Nie sądzę, by było to widowisko dla ciebie. Dzieją się tam rzeczy nieprzyjemne, a poza tym niebezpieczne.
- Przestań mnie oszczędzać albo udawać, że to robisz! Kiedy powiedziałeś o tym spotkaniu, dobrze wiedziałeś, że pójdę z tobą.
- Tak... tak, wiedziałem, ale teraz żałuję, że ci o nim powiedziałem. Czy nie lepiej byłoby, żebyś się na chwilę zatrzymała i nie kontynuowała zstępowania do piekieł, które rozpoczęłaś? Chciałbym, żebyś się oszczędzała... - Liczy się pierwszy krok. Zobaczę przynajmniej, czy Dante ma rację ukazując w swoim piekle czarowników z głowami wykręconymi do tyłu w taki sposób, że łzy spływają im po plecach...
Fontelucente miało paskudną opinię. Było rzeczą powszechnie wiadomą i budzącą grozę, że jest to najstraszniejsze gniazdo czarowników w całej Toskanii. Były tam skaliste kryjówki, groty i szałasy - skupiska istot tylko kształtem przypominających ludzi. W większości byli to nieszczęśnicy doprowadzeni przez nędzę, choroby lub ludzką głupotę do niemal zwierzęcej egzystencji i czerpiący najdziwniejsze pomysły ze swej nędzy i otaczającej ich natury. Zewsząd przepędzani i szczuci, odwrócili się od Nieba i jego miłosierdzia, bo w nie już nie wierzyli, aby wejść w porozumienie z mocami piekielnymi, które mogłyby ich pomścić i ochronić przy pomocy strachu. Doskonale im się to udawało, a obawa, jaką budzili swymi zaklęciami i magią była tak wielka, że otoczenie tego urodzajnego i cieszącego oko miejsca opustoszało. Mówiono o tej okolicy, że jest wyklęta. Choć biło tu wspaniałe, czyste źródło, podtrzymujące bujną i różnorodną roślinność, wystarczyło, że woda wytryskiwała w tym potępionym miejscu, aby jej unikano z obawy przed czarami.
Zdarzało się jednak, że ciemną nocą jakaś zamaskowana i zawinięta w czarny płaszcz postać przemykała się do Fontelucente. Mogła nią być dziewczyna pragnąca ukryć owoc występnej miłości, zazdrosna żona zaciekle dążąca do zguby rywalki, zakochany chłopiec wzgardzony przez ukochaną, czy nawet szlachetnie urodzona dama, zmuszona zżerającymi ją namiętnościami do korzystania z hańbiących, po królewsku jednak opłacanych, usług. Ze swego lęku, nienawiści czy miłości ludzie tacy czerpali odwagę, by zwrócić się do czarowników, których część była bogatsza niż na to wyglądała.
Żyjąc tak na łonie natury, odszczepieńcy posiedli wiele sekretów. Znali zadziwiające przepisy, niebezpieczne lub odrażające receptury, napoje miłosne i uroki. Czasami ich recepty okazywały się skuteczne i chory zdrowiał. Wtedy wdzięczność służyła im za obronę niemal w tym samym stopniu co obawa.
W określonych dniach, najczęściej w czasie nowiu, czarownicy spotykali się ze współbraćmi rozproszonymi po okolicy, a nawet z przybyłymi z daleka, by uczcić swego protektora, boga ciemności, księcia zła, którego imienia maluczcy nie śmieli wymówić, a ludzie Kościoła, żegnając się, zwali szatanem. Dla bezpieczeństwa, miejsce spotkania zmieniano za każdym razem, a hasło podawano za pomocą niewinnej z pozoru wiadomości, obiegającej drogi i targi. O poranku Demetrios otrzymał je od Bernardina, żebrzącego jak zawsze pod Duomo, który szepnął mu je w zamian za piękną srebrną monetę. Tym razem chodziło o odludne pole pod lasem, na uboczu góry Ceceri, otoczone walącymi się murami dawnej posiadłości przeorów.
Była prawie północ, kiedy Demetrios, Fiora i Esteban dotarli w pobliże oznaczonego miejsca. Przez ostrożność przyszli pieszo trudną drogą, wijącą się wśród zarośli i bloków skalnych. Grek szedł pewnym krokiem, jak człowiek wiedzący dokąd zmierza. Zatrzymał się wreszcie za jednym ze zrujnowanych murów, tworzących w tym miejscu niewielkie zagłębienia, osłonięte gęstą roślinnością.
- Stąd zobaczymy wszystko, nie ryzykując, że zostaniemy dostrzeżeni.
Dobrze znam to miejsce, czasem przychodziłem tu rozmyślać...
Posadził Fiorę na dużym kamieniu i pokazał jej, w jaki sposób rozsuwając gałęzie gęstego derenia, splecionego z krzakiem jeżynowym, uzyska pole widzenia. Przez ostrożność młoda kobieta, podobnie jak jej towarzysze, nosiła czarną maskę i grube rękawice zalecone przez De-metriosa. Byli w ten sposób niewidoczni i wystarczająco osłonięci przed kolcami jeżyn. Przed sobą miała rozległą, odkrytą przestrzeń wśród ruin dawnych zabudowań klasztornych, jak wielki, ciemny obrus, otoczony niewyraźnymi kształtami. Nie było słychać najmniejszego dźwięku poza pohukiwaniami sowy, dobiegającymi z pobliskiego zagajnika, które ozwalo się trzykrotnie, a na polu rozległo się jakby głębokie westchnienie.
Nagle z ruin wyszedł jakiś człowiek niosąc pochodnię i zapalił szybko dwa stosy przygotowane po prawej i lewej stronie łąki, która rozjaśniła się raptem jak scena w teatrze, odsłaniając przerażające dekoracje. Między dwoma stosami wznosił się prymitywny stół, zrobiony z dwóch kamieni i płyty, ustawiony przed przybranym bluszczem kopczykiem, podtrzymującym posąg pomalowany tak realistycznie, że Fiora poczuła, jak ściska ją w gardle, a włosy jeżą się na głowie.
Była to postać nagiego mężczyzny o wstrętnej głowie i podkurczonych nogach kozła. Spiczaste uczy, długie, zakręcone rogi i rzadka broda przypominały kozła, ale długi, haczykowaty nos, czerwone i wykrzywione usta, lśniące, biało-czerwone oczy były prawie ludzkie. Między rogami wstawiono trzy zapalone przez mężczyznę świece: w jednej szponiastej dłoni posąg trzymał sierp, w drugiej zaś złocisty kielich...
- Diabeł! - szepnęła Fiora, machinalnie się żegnając. Demetrios stanowczo zasłonił jej usta dłonią.
- Ani słowa! - szepnął jej do ucha. - Mogą nas przez ciebie złapać...
Nieoczekiwane zapalenie stosów odsłoniło wokół odrażającego posągu rząd zjaw, owiniętych w ciemne materie. Kiedy odrzuciły swe płaszcze, ukazały ubraną w pstrokate łachmany najdziwniejszą kolekcję koszmarnych postaci, jaka może się przyśnić umysłowi trawionemu gorączką: bezzębne staruchy o zapadłych ustach, zeszpeceni mężczyźni o oczach błyszczących pod brudnymi rozczochranymi czuprynami, kobiety jeszcze młode, ale zwiędłe od rozpusty. Mieszkańcy Fontelucente i kilkoro im podobnych stali nieruchomo i w milczeniu jak katedralne gargulce, tylko odrobinę mniej odpychający aniżeli wybrany przez nich władca.
Tymczasem mężczyzna wetknął pochodnię w ziemię, odszedł i pojawił się znowu z czarnym prześcieradłem, które narzucił na kamienie. Później przyniósł dwa żelazne świeczniki z grubymi świecami z czarnego wosku i zapalił je. Gęsty, gryzący dym wzniósł się ku głowie bożka. Wtedy z zamkniętych ust czarowników wydobyła się monotonna melodia, początkowo głucha, lecz stopniowo coraz głośniejsza. W jej powolnym rytmie mężczyźni i kobiety zaczęli się zgodnie kołysać na boki, mając oczy wciąż utkwione prosto przed siebie, a ręce skrzyżowane na kolanach. Tworzyło to lekko muzyczny pomruk, rozciągający się nad łąką wraz z ciężkimi kłębami dymu. Powoli teren zaczął się ożywiać...
Po dwoje, po troje lub pojedynczo zamaskowani ludzie wychodzili z lasu i walących się murów. Kiedy rozchylili płaszcze, Fiora, której rozszerzonym oczom nie umykał żaden szczegół, zobaczyła, że znaleźli się tam chłopi -mężczyźni i kobiety, starcy odziani w czarne, zniszczone szaty: ich łysiejące czoła i zmęczone oczy zdradzały długie noce poświęcone zgłębianiu nieodgadnionych tajemnic, jak również żebracy, a wśród nich, jak jej się zdawało, Bernardino oraz młodzi, silni chłopcy i kilka ładnych dziewcząt. Ze zdumieniem stwierdziła też obecność trzech zamaskowanych kobiet, których zbytkowne stroje zdradzały wysoką pozycję, i kilku mężczyzn, również zamaskowanych, w haftowanych szatach. Ale najbardziej niezwykłe było zbratanie tak różnych ludzi - damy, obdartego żebraka i chłopa, mających w oczach to samo oczekiwanie.
Płomienie stosów, do których dorzucono żywicy, dawały żółte światło ujednolicające twarze. Czarownicy, niewzruszeni, kołysali się, śpiewając wciąż wolną i ponurą melopeję, zdającą się nie mieć końca i podejmowaną przez przybywających, podobnie jak kołysanie, które stawało się powszechne. Zafascynowana Fiora musiała wczepić się w zasłaniające ją gałęzie, by nie postąpić tak jak oni, ale kolec jeżyny przebiwszy jej rękawicę wyrwał ją z tego oczarowania... Nagle rozległ się uroczysty, głęboki dźwięk, podobny do gongu, i natychmiast zapadła cisza. Z ruin wyszedł orszak...
Na czele, niosąc krzyż z przywiązanym doń trupem psa, szedł atletycznie zbudowany Murzyn, ubrany w szkarłatny bezrękawnik, w którego pęknięciach widać było jego ciało lśniące jak z brązu. Za nim sunęły dwie młode dziewczyny ledwie okryte przezroczystymi tunikami. Ich głowy przybrano bluszczem; jedna z nich niosła kadzielnicę, a druga ' wznosiła w dłoniach puchar pełen ziaren zboża i czarnych oliwek. Pochód zamykał mężczyzna wyglądający na księdza.
Miał na sobie dokładną kopię ornatu chrześcijańskiego celebransa. Strój był biały, podbity szkarłatem i wyhaftowany w długie, czarne płomienie. Zamiast krzyża znajdowała się na nim wykrzywiona twarz. Na brodatej głowie człowiek ten miał rodzaj czarnego, obcisłego hełmu, ozdobionego parą rogów, a w ręce trzymał kielich przykryty czerwonym woalem. Czarownicy, obok których przechodził, wstawali i skłaniali się. Odsunęli się od ołtarza, gdyż tak trzeba nazwać konstrukcję z kamieni i płyty, i ustawili się w dwóch rzędach po obu stronach audytorium. Ksiądz postawił kielich na ołtarzu, po czym upadł na kolana, podniósł ramiona ku demonicznemu posągowi i zawołał mocnym głosem:
- Ojcze zła i grzechu, ojcze rozpusty i zbrodni. Szatanie, boże rozkoszy i bogactwa, wieczne źródło męskości i zakazanych namiętności, mistrzu lubieżników i rozpustników, nawiedź nas tej nocy, w tym miejscu, gdzie zebraliśmy się, by cię czcić i wielbić!...
Mimo przestróg Demetriosa, Fiora nie mogła się powstrzymać, by nie zapytać cichutko:
- Kim jest ten mężczyzna?
- To były ksiądz. Trzeba nim być, by odprawić czarną mszę...
- On odprawi...
- Tak, ale bądź cicho i cokolwiek zobaczysz, nic już nie mów!
Zaczęła się nowa faza ceremoniału: najpierw czarownicy, później widzowie podchodzili parami, kobieta z mężczyzną, by oddać cześć demonowi. Padali na twarz przed ołtarzem i posągiem, po czym zawracali i ustawiali się jak wierni w kościele. Została jeszcze jedna kobieta; podeszła ostatnia, jedna z trzech należących zapewne do wyższych sfer. Niosła w dłoniach rodzaj srebrnej patery, na której było coś niewyraźnego. Uklękła i podała paterę księdzu, który wzniósł ją ku bożkowi.
- Przyjmij, ojcze kłamstwa i zbrodni, serce wyrwane kłamcy i mordercy, które ofiarowuje ci twoja służebnica, abyś obsypał ją dobrodziejstwami! Ofiarowuje ona również samą siebie chcąc, by składana przez nas ofiara dokonała się na jej ciele.
Demetrios, czując drżenie Fiory, otoczył ją ramieniem i ponownie położył jej dłoń na ustach, w obawie przez mimowolnym okrzykiem.
- Mówiłem ci, że to zejście do piekieł... Odwagi!
Tymczasem w blasku żaru kobieta rozebrała się całkowicie i naga wyciągnęła się na ołtarzu. Mimo że miała maskę, przerażona Fiora rozpoznała Hieronimę. Kielich, na chwilę zdjęty, został postawiony na jej białym brzuchu. Chociaż nie miała już dwudziestu lat, ciało jej było bujne i jędrne, budzące zapewne żądzę w wielu mężczyznach, co tłumaczyło wpływ, jaki miała na Marina Bettiego.
Rozpoczęła się msza, jeśli można tak nazwać ten ciąg zaklęć i świętokradztw. Fiora, której huczało w uszach, niewiele z niej słyszała. Była zahipnotyzowana widokiem nagiej kobiety, której długie, rozjaśnione włosy zwisały aż do ziemi.
Nagle stała się rzecz tak wstrętna, że Fiora przygryzła aż do krwi wargi zasłonięte dłonią Demetriosa. Z pierwszych rzędów zgromadzenia wyszła jakaś kobieta z idiotyczną ekstazą w oczach. Na wyciągniętych rękach niosła noworodka, którego podała celebransowi. Ten wziął go, położył na ciele Hieronimy, i jednym cięciem noża otworzył mu gardło. Rozległ się tylko słaby krzyk, ale po wszystkich zgromadzonych przebiegł rodzaj dreszczu.
Fiora sądziła, że był to wyraz zgrozy, ale na wszystkich twarzach zobaczyła jedynie głupią radość, bestialskie okrucieństwo, podejrzaną przyjemność. Krew wnosiła do tej potworności brakujący dotąd element.
Ksiądz zebrał krew do kielicha. Umoczył w niej wargi, naznaczył nią pierś Hieronimy, po czym podał kielich jednej z pomocnic, aby puściła go w obieg w pierwszym rzędzie. Jednocześnie druga z dziewcząt przyniosła gliniany dzban pełen wina, które zmieszano z wywarem zwielokrotniającym działanie napitku. Wszyscy pili i jedli rozdawane placki. Później zaczęli tańczyć przy dźwiękach fletu, na którym grał potężny Murzyn. Tańczyli zwróceni do siebie plecami, ze splecionymi rękami i głowami zwróconymi w taki sposób, że stykali się policzkami.
Świętokradcze nabożeństwo dobiegało końca. Celebrans, zdjąwszy ornat, pod którym był nagi, położył się na Hieronimie. Był to sygnał do rozpoczęcia nieprawdopodobnej orgii w czerwonym blasku dogasającego żaru. Wszędzie pokładały się przypadkowe pary, dobrane bez względu na wiek i pozycję społeczną: stary mężczyzna z młodą dziewczyną, wielka dama z wiejskim parobkiem. Fiora, bliska obłędu, zamknęła oczy. Demetrios puścił ją.
- Nie ruszaj się stąd pod żadnym pozorem - szepnął. -Zostawiam cię z Estebanem. Przyjdę po was...
- Dokąd idziesz?
Zamiast odpowiedzi położył jej palec na ustach i rozpłynął się w mroku nie poruszywszy nawet gałązki. Nie słychać już było śpiewu ani dźwięku fletu, a jedynie westchnienia, jęki i trzask rozdzieranego materiału. Fiora nie śmiała nawet zwrócić oczu na Estebana; jego przyspieszony oddech czuła przy sobie. Nagle rozległ się wielki krzyk.
- Milicja! Ratuj się kto może!
Wybuchła panika. Zapominając o przygodnych towarzyszach, wszyscy myśleli jedynie o ucieczce. Wyklęty ksiądz wyrwał się z objęć Hieronimy i zniknął w mroku, podczas gdy jego pomocnik i dwie dziewczyny unosili diabła z malowanego drewna. Fiora zobaczyła, jak Hieronima, zdjąwszy duszącą ją maskę, próbuje wstać, ale nagle pojawiła się przed nią jakaś wysoka czarna postać w wyciągniętym ramieniem i trzema palcami wycelowanymi w jej przerażone oczy... Daremnie usiłowała walczyć z niewidzialną siłą i bez życia opadła z powrotem na ołtarz...
Demetrios schylił się, podniósł zrzucone na ziemię ciałko złożonego w ofierze dziecka, położył je na splamionym już jego krwią ciele kobiety i oddalił się biegiem. Zbliżało się światło wielu pochodni i echo kroków...
W chwilę później Demetrios dołączył do Fiory i Estebana.
- Chodźcie! - rozkazał. - Chodźcie szybko! Mamy mało czasu na ucieczkę...
- Czy to naprawdę milicja tu idzie? - spytała Fiora.
- Tak. Dokładnie o godzinie, którą wyznaczyłem. Pan Lorenzo zastosował się do moich wskazówek.
- Kto go zaalarmował?
- Oczywiście ja. Nie chciałem jednak, by wszyscy ci nieszczęśnicy, szukający zadośćuczynienia za swoją nędzę, zostali skazani na więzienie, tortury i stos... Pani Hieronima spędzi resztę nocy w lochu, czekając na wydanie katu...
- Skąd wiedziałeś, że tu była tej nocy?
- Mówiłem ci już, że zawsze wiem, co potrzeba... A teraz pośpieszmy się trochę. Nie chcę, aby nas dogoniono...
W godzinę później byli z powrotem w zameczku, gdzie Leonarda, wysławszy Sarnię do łóżka, czekała na nich. Nie wiedząc dokładnie, na czym polegała tajemnicza wyprawa, przyjęła ich bez słowa, ale od razu podała im gorące wino z cynamonem, gotujące się wolniutko w popiele kominka. Spojrzała na Fiorę, której blada twarz i ściągnięte rysy mówiły jasno, że dziewczyna przeżyła niezbyt przyjemne chwile. Młoda kobieta, otaczając lodowatymi palcami kubek napełniony wrzącym płynem, uśmiechnęła się do niej z czułością. Guwernantka urażona, że nie wprowadzono jej we wszystko, nie wytrzymała.
- Robisz wrażenie bardzo zmęczonej, skarbie, ale już od dawna nie widziałam twojego uśmiechu. Czy jesteś szczęśliwa?
- Tak... po raz pierwszy, od dawna! Śmierć ojca jest pomszczona, podobnie jak wszystko co przecierpiałam z powodu Hieronimy. Opowiem ci o wszystkim jutro, bo teraz umieram ze zmęczenia...
- Jeśli tak jest, to czy zostanie ci oddana sprawiedliwość i będziesz mogła wrócić do domu?
- Nie mam pojęcia... Być może, skoro moi wrogowie są pokonani...
- Nie wszyscy - powiedział surowo Demetrios, grzejąc przy rozpalonym ogniu białe dłonie. - Naprawdę tego pragniesz: wrócić do siebie, odzyskać majątek i o niczym już nie myśleć? Czy zapomniałaś, że...
- Że zawarliśmy przymierze? Pamiętam o tym, tym bardziej że pragnę odnaleźć mężczyznę, który porzucił mnie nazajutrz po ślubie, i zemścić się na tych, co zawiedli na szafot moich rodziców. Przyznam jednak, że chciałabym przez pewien czas zaznać spokoju w moim domu, zobaczyć Chiarę, móc jak niegdyś przejść się ulicami Florencji nie słysząc wrogich okrzyków i nie będąc obrzucaną kamieniami, zanieść kwiaty na grób tego, który zawsze będzie moim ojcem. Wolałabym pozbyć się przepełniającej mnie od tylu dni wściekłości, zazdrości, być znowu florentynką jak inne, i upewnić się, że po powrocie z podróży będę mogła wrócić do domu... Czy proszę o zbyt wiele?
Demetrios odwrócił wzrok od jej oczu, błagających o odpowiedź, i wyszedł z kuchni. Jego kroki rozległy się na schodach wieży, na szczycie której lubił spędzać samotne godziny, obserwując gwiazdy i słuchając ich mowy. U schyłku nocy - wkrótce bowiem miał nadejść świt - odwrócił się do nieba, by patrzeć na uśpione miasto. Wiedział, że Florencja nie chciała już Fiory Beltrami, ale nie miał odwagi powiedzieć tego dziewczynie...
Wieść ta wzięła swój początek znad rzeki, gdzie krzątali się marynarze, przebiegła ulice i place, docierając najpierw do milicji, którą natychmiast wezwano, bargella i Signorii, a później ogarnęła resztę miasta, jak ogień pochodni rzuconej na snop słomy: jakiś rybak wyłowił z Arna ciało Pietra Pazziego, z raną od sztyletu między łopatkami...
Esteban, przyjechawszy na targ na Mercato Vecchio, jak to robił trzy razy w tygodniu, usłyszał tę wiadomość kupując sery, a potem ponownie od sprzedawczyni drobiu. U rzeźnika poznał kolejne jej warianty, gdyż rozpoczęło się święto plotki. Każdy twierdził, że wie na ten temat więcej od sąsiada, pojawiły się najbardziej fantazyjne wersje...
Esteban nie lubił plotkarstwa. W Kastylii spowodowało śmierć jego matki, oskarżonej przez sąsiada o zatrucie wody w studni i sprowadzenie impotencji na jego syna. Starą kobietę, choć była dobrą chrześcijanką, skazano na stos, a zrozpaczony Esteban oddał katu wszystkie pieniądze, aby udusił nieszczęsną zanim ją dosięgną płomienie. Później zabił sąsiada i jego syna i podpalił ich farmę. Demetrios Lascaris, który właśnie przyjechał w tamte okolice, zabrał go ze sobą tuż przed aresztowaniem, ratując mu w ten sposób życie i zyskując w zamian dozgonną wdzięczność i poświęcenie...
Esteban nienawidził plotkarstwa prawie tak jak księży, którzy częściowo w zmowie z alcadem skazali jego matkę, ponieważ oskarżyciel był bogaty a ona biedna... Służba u greckiego lekarza, filozofa, astrologa i maga w pełni mu odpowiadała, gdyż mimo licznych codziennych zajęć znajdował w niej pewien rodzaj wolności. Demetrios nigdy nie wyrzucał mu, że lubi wino i dziewczęta, a on lubił je tak jak walkę, broń i wojnę, składające się na jego życie, odkąd skończył dwanaście lat...
Postanowiwszy uzyskać możliwie jasne informacje, zostawił swego obładowanego muła w oberży „Croce di Malta". Skierował się do pałacu Signorii i jego dopełnienia, loggi dei Priori, gdzie zawsze można było zastać dwóch czy trzech pogrążonych w dyskusji notabli. Pozwoliło mu to ujrzeć przybycie starego Jacopa Pazziego, przebywającego dotychczas w swej florenckiej siedzibie, który wpadł jak burza do starego pałacu, szarżując niczym rozwścieczony byk. Wyszedł z niego w chwilę później w towarzystwie bargella i zastępu strażników. Przez plac przebiegł szmerek: czyżby patriarcha został aresztowany? Ale trwało to tylko chwilę. Grupa skierowała się w kierunku Ponte Vecchio. Esteban ruszył za nią z powstałym natychmiast tłumkiem. Pozwoliło mu to być świadkiem aresztowania Pippy i jej brata. Megiera broniła się tak energicznie, że potrzeba było pięciu mężczyzn, by ją pokonać. Wreszcie zaprowadzono ją do Stinche, miejskiego więzienia, wrzeszczącą i miotającą przekleństwa i obelgi. Zebrani nie omieszkali odpowiedzieć na wyzwiska, gdyż florentczycy, nawet gdy nie wiedzieli, o co chodzi, nigdy nie przepuszczali okazji, by się wypowiedzieć. Kiedy odprowadzano kogoś do więzienia, można było zawsze krzyczeć: „na śmierć!", na wszelki wypadek, mając tylko jedną możliwość na dwie, by być w błędzie.
Esteban, patrzący na wszystko bardziej chłodno, stwierdził, że nadszedł najwyższy czas, by powiadomić Demetriosa o tym, co się dzieje. Orszak odprowadzający Pippę powiększył się o jedną osobę: brata Ignacia, który dołączył do starego Pazziego i szedł z nim ramię w ramię, przemawiając doń potoczyście... Kastylijczyk instynktownie znienawidził swego rodaka, uznając go za fałszywego, okrutnego i perfidnego, w czym niewiele się pomylił. Zażyłość tych dwóch mężczyzn wydała mu się niezwykle niepokojąca...
Przepychając się łokciami, wydostał się z tłumu, podszedł po swego muła, dorzucając do jego ładunku gliniany dzbanek oliwy z oliwek, wypił swój zwyczajowy łyk wina, by nie budzić ciekawości, i opuścił spiesznie miasto. Zauważył po drodze duże zbiegowisko przed pałacem Medyceuszy, czyniące okropny zgiełk, gdyż wszyscy mówili jednocześnie, gestykulując bez opamiętania.
Wróciwszy do Fiesole, zastał Demetriosa w gabinecie, zajętego troskliwym owijaniem jakichś książek w kawałki materiału i układaniem ich w postawionym na stołku kuferku. Na rogu stołu na kawałku irchy leżały rzędem w doskonałym porządku, lśniące od niedawnego czyszczenia, instrumenty chirurgiczne - lancety, skalpele, trepany, igły proste i zakrzywione, szczypce i inne przyrządy. Demetriosowi udało sieje zachować od wyjazdu z Bizancjum, mimo wszelkich przeciwności losu, w czasie długich wędrówek. Stara, skórzana torba lekarska leżała otwarta obok.
Esteban obrzucił szybkim spojrzeniem te przygotowania:
- Czy szykujesz się do odjazdu, panie?
- Trzeba być zawsze gotowym do odjazdu, mój chłopcze. Ale powiedz mi, dlaczego wróciłeś wcześniej niż zazwyczaj? Widzę po twojej minie, że masz coś do powiedzenia.
- To prawda, a także i to, że jestem zaniepokojony.
Kastylijczyk nie był wielkim gawędziarzem. W kilku zdaniach doniósł o wszystkim co widział i słyszał, śledząc jednocześnie efekt swych słów na twarzy Greka. Demetrios, skończywszy napełniać kuferek, zadowolił się zamknięciem bagażu i powiedzeniem:
- Aha!
Po czym wytarł troskliwie narzędzia, jedno po drugim, i zawinął w irchę, wkładając następnie do torby. Esteban przyglądał się temu w milczeniu zgadując, że jego pan się zastanawia. Po chwili Demetrios podniósł na niego oczy.
- Przyprowadź do mnie donnę Fiorę! Karmi gołębie w ogrodzie...
Chwilę później pojawiła się szczupła, czarno-biała postać Fiory, ubranej konwencjonalnie i bez zarzutu. Nie była to już uciekinierka z klasztoru w białym habicie i sznurkowych sandałach, młoda Greczynka w purpurowej tunice ani paź w zielonym kaftanie, lecz młoda, gładko uczesana kobieta w żałobie. Demetrios z zaskoczeniem stwierdził, że żałuje metamorfozy. Bladoszare oczy Fiory były jednak wciąż takie same, mogły odbijać wszelkie błyskawice niebios, i lekarz wiedział, że elegancki i zrównoważony wygląd krył płomień gorącego serca oraz dumny i odważny charakter. Zupełnie jakby chodziło o towarzyską wizytę, Fiorze towarzyszyła Leonarda, która stanęła przy drzwiach z rękami splecionymi na łonie, jak przystało na osobę towarzyszącą szlachetnej damie. Demetrios poczuł pokusę, by poprosić guwernantkę o pozostawienie ich samych, ale pomyślał, że postępując w ten sposób wkroczy na teren konwenansów towarzyskich, które tak go drażniły. Poza tym Leonarda znajdowała się teraz na pokładzie smaganej wiatrem i wciąż zagrożonej galery jego uczennicy. Bezcelowe było ukrywanie przed nią czegokolwiek, tym bardziej że dowiedziałaby się o tym bardzo szybko. Za jej plecami stanął Kastylijczyk.
- Esteban przywiózł właśnie nowiny, które uznałem za niepokojące - rzekł Demetrios. - Musisz ich wysłuchać.
Wysłuchała i nie okazała z ich powodu szczególnego poruszenia. Jedynie wzmianka o hiszpańskim mnichu sprawiła, że zmarszczyła brwi.
- Znowu ten człowiek - westchnęła. - Dlaczego taką wagę przykłada do spraw Pazzich? Zdaje się, chce ich obronić za wszelką cenę...
- Jeśli jest naprawdę tajnym wysłannikiem papieża, łatwo to wytłumaczyć, gdyż jest również pełnomocnikiem jego faworyta, Francesca Pazziego... Myślałem, że to zrozumiałaś?
- Oczywiście! Jest jednym z tych fanatycznych księży; ich obsesją jest diabeł, a wszędzie widzą czarowników. A przecież właśnie ostatniej nocy milicja zapewne znalazła Hieronimę w stanie, w jakim ją zostawiliśmy: nagą, leżącą na satanicznym ołtarzu, naznaczoną ofiarną krwią, z ciałem zabitego człowieka na brzuchu. Wydaje mi się, że to powinno zainteresować w najwyższym stopniu brata Ignacia. A tymczasem Esteban widział, jak rozmawiał on po przyjacielsku z Jacopem Pazzim!
- Całkiem po przyjacielsku! - potwierdził Esteban jak echo.
- Masz rację, to dziwne! - powiedział Demetrios zwracając się do służącego: - Właśnie, nie zdałeś do końca relacji z twojej misji. Czy ludzie w mieście mówili o Hieronimie? Milicja powinna była wtrącić ją do więzienia.
Kastylijczyk potrząsnął głową o zmierzwionych włosach:
- Nie. Nic nie słyszałem. Na targu dowiedziałem się, że wyciągnięto z wody ciało jej syna. Wszyscy mówili tylko o tym...
- Dziwne! Miasto byłoby tym wstrząśnięte. Zaś mnich za podobną sprawę powinien domagać się głów całej rodziny... a on rozmawia przyjaźnie z jej patriarchą? Trudno to zrozumieć!... Ale trzeba się wszystkiego dowiedzieć! Osiodłaj muła, Estebanie!
- Dokąd chcesz jechać? - spytała Fiora.
- Do pana Lorenza. Z nim ustaliłem interwencję milicji na wzgórzu Ceceri. Chyba powinien wiedzieć, co się potem stało?
- Nie jedź tam! Coś mi mówi, że znajdziesz się w niebezpieczeństwie - prosiła z lękiem młoda kobieta. - Dzisiaj ja mam przeczucie. Pojmali Pippę.
Jeden Bóg wie, co ta kobieta powie!
- Nic nie może powiedzieć. Widziała jedynie jakiegoś żebraka...
- Obdarzonego niespotykaną mocą. Jesteś pewien, że osoba, która budzi się z wywołanego przez ciebie snu, o niczym nie pamięta? Megiera jest zręczna, przebiegła; aby uratować swoje życie, powie byle co, oskarży kogokolwiek...
- Albo powie, że o niczym nie wie. Że młody Pazzi zwyczajnie wyszedł od niej, tak jak przyszedł...
- Może, ale jedno jest pewne: stary Jacopo wiedział o wszystkim, również o tym, po co jego wnuk wybrał się tego wieczora do Pippy. Zostań proszę! Poczekajmy trochę! Może Lorenzo przyśle ci wiadomość...
Drżała na całym ciele i jej wzruszenie zwróciło uwagę Demetriosa. Esteban przyszedł jej z pomocą.
- Ona ma rację, panie. Nie ma pośpiechu. Pozwólmy, by skończył się dzień i minęła noc. Jutro, jeśli zechcesz, pojadę się czegoś dowiedzieć zaraz po otwarciu bram. Możesz mi dać list dla Lorenza... Zawsze jesteś taki cierpliwy. Zupełnie cię nie poznaję, panie.
Lekarz wzruszył ramionami i przesunął po twarzy lekko drżącą ręką. Podszedł do skórzanej torby, którą niedawno spakował, i oparł się o nią, jakby chciał zaczerpnąć z niej nowych sił. Później odwróciwszy się spojrzał na stojącą przy drzwiach Leonardę, milczącą i nieruchomą jak posąg.
- Co radzisz, pani Leonardo? - spytał po francusku.
- Nie sądziłam, że moje zdanie ma dla ciebie znaczenie.
Przypuszczam, że od rana oczekiwałeś jakiegoś wydarzenia... mogącego zmusić cię do wyjazdu. Bo czemu służyłby ten kufer, torba, ciągłe pakowanie?
- Powinienem był wiedzieć, że żaden tego typu szczegół nie umknie uwagi dobrej pani domu - powiedział z uśmiechem. -To prawda: od rana spodziewam się czegoś, ale nie umiałbym powiedzieć czego. Wydaje mi się, że zbliża się chwila, gdy trzeba będzie opuścić ten dom.
- A więc niech to się stanie przynajmniej bez przymusu! Posłuchaj rady Estebana! Kilka godzin mniej czy więcej niczego nie zmieni...
Demetrios skinął głową i nic nie mówiąc opuścił pokój. Fiora poszła za nim. Jedno za drugim bez słowa weszli na szczyt wieży. Młoda kobieta usiłowała nadal zrozumieć, dlaczego przed chwilą tak gwałtownie przeciwstawiła się wyjazdowi Greka. Wiedziała tak jasno, jakby wykrzyczał jej to jakiś tajemniczy głos, że jeśli Demetrios pojedzie do Florencji, nie wróci żywy. Myśl o utracie tego ostatniego przyjaciela, który aby jej pomóc posunął się aż do zabójstwa, była jej nieznośna. Ten dziwny i ciekawy człowiek, którego kiedyś się bała, stał się teraz bardzo bliski. Nie czuła do niego głębokiej czułości, jaką darzyła ojca, ani palącej miłości, którą wzbudził w niej Filip, uczucia żarzącego się jeszcze w popiele. Nie żywiła też do niego przywiązania, jak wobec starej Leonardy czy Khatoun, ani radosnej przyjaźni łączącej ją z Chiarą Albizzi. Było to uczucie, na które składała się wdzięczność, przyjaźń i nieco bojażliwy szacunek zastrzeżony niegdyś dla nauczycieli, otwierających jej umysł na kulturę i piękno. Reasumując, było to uczucie trwałe i mocne. Czyż zresztą nie byli związani zawartym braterstwem krwi?... Kiedy dotarli na szczyt wieży, Fiora podeszła do Demetriosa opierającego się, jak to miał w zwyczaju, o blanki, i położyła dłoń na jego ręce.
- Ani ty, ani ja nie mamy już rodziny - powiedziała łagodnie.
- Ty masz męża...
- Nie. To był tylko sen, który mi się przyśnił i obrócił się w kpinę. Chcę go odnaleźć, aby zapłacił za moje cierpienie i swoją pogardę. Wziął ode mnie wszystko, nie dając nic oprócz nazwiska, którego nie będę nigdy nosić. Ty mnie uratowałeś, a nawet za cenę własnego bezpieczeństwa wziąłeś na siebie sprawę mojej zemsty. Ponieważ zmieszaliśmy naszą krew, chciałabym, żebyś widział we mnie... córkę.
- Wnuczkę! Mógłbym być twoim dziadkiem. Fioro. Nie wiemy, co przyniesie przyszłość...
- Nawet ty?
- Nawet ja! Zasłona przyszłości nie zawsze się podnosi, a ruch gwiazd pomija wiele szczegółów. Może lepiej byłoby nie dać się złapać w pułapkę uczucia? Moglibyśmy cierpieć z tego powodu. Sprzymierzyliśmy się, by zostać towarzyszami walki: spróbujmy się tym zadowolić, ale będę czuwać nad tobą... jak dziadek. Nigdy nie zapomnę tego, co ofiarowałaś mi dzisiaj: pierwszej chwili radości od śmierci Teodozjusza...
Teraz on wziął rękę Fiory i złożył na niej lekki pocałunek, po czym wsunął rękę pod swoje ramię.
- Pora na posiłek. Zejdźmy, by oszczędzić Estebanowi wspinania się po nas tutaj.
Pod koniec dnia ponownie weszli na więżę. Ich uwagę zwrócił dziwny zgiełk, dobiegający ze skrytego za obłokami miejskiego kurzu. Coś wzburzyło pobudliwych florentczyków, zawsze łatwo poddających się emocjom. Nie były to zamieszki, gdyż Vacca, wielki dzwon Signorii, służący wyłącznie do bicia na alarm, milczał. Nagle rozległy się trąbki i Demetrios wychylił się osłaniając oczy dłonią.
- Spójrz! Słońce jeszcze nie zaszło, a tymczasem zamykają bramy...
Była to prawda. Nawet z dużej odległości dolatywał odgłos spuszczanych krat i zgrzytanie podnoszonych mostów zwodzonych. Powietrze było przejrzyste i Demetrios, obdarzony sokolim wzrokiem, spostrzegł nawet te działania. Miasto zamykało się wcześniej niż zazwyczaj, Zdawało mu się nawet, że na murach jest więcej żołnierzy...
-Czyżby zbliżał się jakiś wróg? - spytała Fiora.
- Gdyby tak było, dzwon wzywałby do broni. Nie, coś się dzieje w mieście. Chodzi o uniknięcie rozszerzania się zamieszek na okolice... Ale spójrz! Tam coś się pali...
Istotnie, gdzieś w mieście, w okolicy rzeki, pojawił się slup gęstego, czarnego dymu, przeszywanego czerwonymi błyskami...
- Mój Boże! - jęknęła Fiora. - To szaleństwo rozpalać ogień w mieście, gdzie jest tyle drewnianych domów! Zdaje się, że to gdzieś niedaleko nas...
Demetrios nie odpowiedział. Stali oboje przez chwilę, patrząc jak dym się wznosi, a słońce zapada w morze. Krajobraz nabrał fiołkowej barwy i spokój wieczoru pozwalał lepiej dosłyszeć panujący w mieście zgiełk,.. Grek i młoda kobieta zafascynowani nie mogli oderwać oczu od widoku miasta przypominającego kocioł z kipiącą wodą. Dachy, w kurzu i migotliwym świetle, zdawały się przelewać jak fale. Zdyszany głoś Estebana, którego nadejścia nie usłyszeli, rozległ się nagle tuż przy nich:
- Panie! Pan Lorenzo jest tutaj! Chce cię widzieć, i donnę Fiorę także!
Szybko!
Zeszli pospiesznie, ledwie wierząc własnym uszom. Lorenzo rzeczywiście przyjechał. W ulubionej, zielonej szacie stał przy oknie w gabinecie Demetriosa w towarzystwie swego przyjaciela Poliziana, który bawił się rękawicami, oparty plecami o jedną z szaf. Chuda twarz Lorenza wyrażała zatroskanie, ale wydał się Fiorze wyższy niż podczas ostatniego spotkania pod dachem Signorii. Usłyszawszy ich wejście, odwrócił się od okna i spojrzał na nich.
- Ty tutaj, panie? - zapytał Demetrios kłaniając się, podczas gdy jego towarzyszka zgięła lekko kolano w bardzo sztywnym ukłonie. To wielki zaszczyt.
- Musiałem przyjechać, bo czas nagli. Właśnie opuściłem miasto, by udać się do Badii, gdzie odbywa się zebranie naszej Akademii Platońskiej, ale wydałem rozkaz, by zamknięto za mną bramy. Otworzą je dopiero jutro, o zwykłej porze. Tej nocy musicie oddalić się jak najbardziej od tych, którzy chcą waszej śmierci!
- Czy powiesz nam, co się dzieje, panie? - zapytała Fiora lodowatym tonem. - Wiemy, że ciało Pietra Pazziego wyłowiono z Arno, że aresztowano Pippę, ale nie bardzo rozumiem, dlaczego ktoś chciałby zabić właśnie nas?
- Ponieważ ta kobieta przemówiła. Oskarża cię o zasztyletowanie garbusa z pomocą czarownika przebranego za żebraka...
- Mnie? A niby jak dostałem się do jej domu?
- Mówi, że zna cię od dawna... Jakoby przychodziłaś do niej, by spotykać się z mężczyznami. Naturalnie, szukałaś schronienia w jej domu po ucieczce z klasztoru... Pietro... był jednym z tych, z którymi się spotykałaś, był bardzo w tobie zakochany...
- I co jeszcze? - zawołała młoda kobieta. - Czy naprawdę można w tym mieście, twoim mieście, szkalować każdego? Oczywiście, uwierzono jej?
- Zawsze wierzy się w to co podoba się pospólstwu.
Naprawdę? Powiedz więc, jak pospólstwo przyjęło wiadomość o aresztowaniu Hieronimy? Jak to się dzieje, że jej teść szarogęsi się w Signorii?
- Lud nie dowiedział się o tym aresztowaniu.
Lorenzo odwrócił oczy od młodej, pałającej gniewem twarzy, a jego zachrypły głos wydał się jeszcze bardziej stłumiony, kiedy powiedział: - Hieronima uciekła ze Sunche, zanim wiadomość się rozeszła. Jest teraz na wolności, nie wiemy gdzie...
- Co? - krzyknęli jednym głosem Fiora i Demetrios, a Grek zapytał: - Jak to możliwe?
- Wśród interweniującej milicji było dwóch protegowanych Pazzich. Natychmiast uprzedzili starego Jacopa. Przybył osobiście ze swymi ludźmi i hiszpańskim mnichem po synową, nadal zresztą nieprzytomną. Pozwoliło im to utrzymywać, że padła ona ofiarą straszliwych machinacji i czarów... Wyłowienie ciała Pietra i zeznania Megiery stanowiły ogień podłożony pod beczkę prochu. Ten fray Ignacio przez cały dzień nawoływał na placach i skrzyżowaniach ulic, by pojmano ciebie, Fioro, i Deme-triosa...
- A ty - rzuciła Fiora - co robiłeś przez cały ten czas? Ty, władca Florencji, Wszechpotężny, Wspaniały? Co robiłeś, kiedy mordowano twojego przyjaciela a mojego ojca? Co robiłeś, gdy stawiano mnie w stan oskarżenia, porywano z klasztoru, by oddać w ręce Megiery, wystawiono na pastwę żądz każdego a przede wszystkim tego nędznika Pietra, który chciał mnie udusić? Zginęłabym, gdyby nie Demetrios, bo ty nie robiłeś nic. Pozwalasz odrzeć mnie ze wszystkiego, pozwalasz...
Podłożyć ogień pod pałac Beltramiego - powiedział cicho Grek. - To on płonie, nieprawdaż?
Fiora odwróciła się i spojrzała z przerażeniem:
- To... mój dom?
- Tak, Fioro - odrzekł Lorenzo - twój dom. Kiedy zrozumiesz, że żyjemy w republice i że mam nad nią władzę tylko wtedy, gdy czynię ją bogatą, szczęśliwą i potężną?
- Rozumiem. Wolisz pozwolić, by cudzoziemski mnich manipulował tłumami, podczas gdy ty dyskutujesz z królami i wielkimi tego świata? Czy chociaż wiesz, że ten człowiek, tajemniczy wysłannik nienawidzącego cię papieża, jest bardziej twoim wrogiem niż moim? Ja jestem tylko pionkiem na jego szachownicy, pretekstem.
- Co o tym wiesz?
- Wiem o tym więcej niż ty...
Pokrótce opowiedziała o wydarzeniach w sali kapitulnej klasztoru Santa Lucia.
- Pozwól, by ten mnich dokończył swego dzieła! - dodała z pogardą, a wkrótce siostrzeniec Sykstusa IV będzie władcą Florencji, władcą umiejącym narzucić swą wolę!
W miarę jak mówiła, małpia a jednak urzekająca twarz Lorenza zieleniała, jakby nagle jego zielona szata zafarbowała mu skórę.
- Mnich mieszka w San Marco. Jeszcze tej nocy zostanie zatrzymany i pod dobrą eskortą odprowadzony do granicy Florencji. Dziękuję ci za dostarczenie dowodu na to, czego się domyślałem. Demetrios może to potwierdzić...
Niewątpliwie! - powiedział ten ostatni z ironią - ale my nadal podlegamy państwowemu wymiarowi sprawiedliwości... podczas gdy pani Pazzi biega sobie na wolności.
- Obiecuję, że każę jej szukać, ale dla was naprawdę nic nie mogę zrobić; co najwyżej pomóc w wyjeździe i umieścić w bezpiecznym miejscu...
- Sama poszukam Hieronimy - wykrzyknęła Fiora z zaciekłością. - Nie zajmuj się już mną, skoro nie umiałeś nawet pomścić mojego ojca, zamordowanego i zhańbionego...
- Marino Betti nie żyje. To ja rozkazałem go zabić Savagliowi.
- Ale w nocy, i u niego, a nie w biały dzień w miejscu publicznym! To sprawiło, że w oczach wszystkich mój ojciec nadal uchodzi za nędznika, kłamcę, a może i szpiega, czemu nie?
- No właśnie, czemu nie? - powiedział Lorenzo, którego ogarniał gniew. - Mam wszelkie podstawy, by sądzić, że zdradził republikę, wspomagając swoim złotem armię księcia Burgundii. Fuggerowie domagają się spłaty weksla na sto tysięcy florenów, wpłaconych do skarbca Burgundii na rachunek pana Filipa de Selongeya. Co masz do powiedzenia na ten temat?
- Nic... tylko jedno pytanie; czy wpłacono tę sumę?
- Bankowi Fuggerów? Oczywiście, że nie. Twój ojciec nie żyje, a jego dobra są pod kontrolą...
- Twoją kontrolą! Bezprawną!
- Był to jedyny sposób, by uchronić je od wpadnięcia w ręce Pazzich, a twoja adopcja jest splamiona fałszerstwem! Co się zaś tyczy Fuggerów, tym gorzej dla nich! Dogadają się z księciem Burgundii...
Tak więc - powiedziała wolno Fiora - mój ojciec uchodzi nie tylko za nędznika i kłamcę, lecz również za człowieka nieuczciwego! On, którego słów nigdy nie podawano w wątpliwość. Te pieniądze były moim posagiem!
- Twoim posagiem?
- Ależ tak! W noc poprzedzającą jego wyjazd poślubiłam tutaj, w kaplicy pobliskiego klasztoru, burgundzkiego wysłannika. Znał on prawdę o moim pochodzeniu i żądał tego małżeństwa, bo ty odmówiłeś pomocy jego władcy. Jestem hrabiną de Selongey.
- Dowody! Czy masz na to dowody - zawołał Lorenzo, którego twarz zbladła, a potem oblała się purpurą.
Fiora zamierzała odpowiedzieć, że nie wie, gdzie są dowody, ale nagle rozległ się głoś Leonardy:
- Oto one, panie! - powiedziała spokojnie, podchodząc ze zwojem, z którego zwisała zielona wstęga. - Znajdziesz tu akty adopcyjne donny Fiory, kontrakt małżeński, podpisany i opieczętowany przez jej małżonka, kopię weksla, a nawet zaświadczenie opatrzone podpisem i pieczęci padre Antonia, przeora klasztoru. Ser Francesco Beltrami przekazał mi to w wigilię swojej śmierci, gdyż czuł się zagrożony...
Wspaniały wziął i podał Polizianowi, który natychmiast stracił swą posągową nieruchomość. Władca ociężałym nagle krokiem podszedł do wysokiego krzesła z poręczami i usiadł.
- Czytaj! - powiedział jedynie Medyceusz.
Poeta rozwiązał wstęgę i przebiegł dokumenty wprawnym okiem, po czym z powrotem je zwinął.
- Wszystko jest w porządku, panie!
- Jest jeszcze jeden dowód - powiedziała Leonarda. Wyciągnąwszy zza gorsetu złotą obrączkę z herbem Selongeyów, pokazała ją Lorenzowi. Potem, odrobinę uroczystym ruchem, wsunęła obrączkę na palec Fiory, która zacisnęła na niej dłoń nie mogąc opanować drżenia.
- Tak więc - szepnął Lorenzo - jesteś żoną jednego z najmożniejszych ludzi w Burgundii? - Roześmiał się niewesoło i dodał: - Dlaczego więc twój małżonek nie przybył w porę wstawić się za tobą przed oskarżeniami? Dlaczego nie domagał się zadośćuczynienia z bronią w ręku za mimowolną obrazę jego nazwiska?
- Ponieważ w tej chwili - powiedziała Fiora z goryczą -jestem bez wątpienie wdową. Pan de Selongey postanowił umrzeć, by ukarać się za splamienie swego nazwiska przez małżeństwo ze mną... Sprzedał się, by pomóc Zuchwałemu!
Lorenzo wstał, zrobił kilka kroków, by się nieco uspokoić, po czym zatrzymał się przed Fiorą, po której nieruchomej twarzy spływały łzy.
- Biedne dziecko! - powiedział z nieskończoną łagodnością. - Czy będziesz mogła jeszcze kiedyś uwierzyć w lojalność i miłość mężczyzny? Niezdolna do wymówienia słowa, i czując się nagle straszliwie zmęczona, pokręciła przecząco głową.
- W każdym razie - kontynuował Lorenzo - jeśli nawet twój mąż zginął, stało się to zupełnie niedawno. W dniu gdy splądrowano twój pałac, był tam!
Policzki Fiory oblał gwałtowny rumieniec.
- To niemożliwe - powiedziała zgaszonym głosem...
- Nie - rzekł Poliziano - to prawda. Widziałem go. Początkowo nie byłem pewien, czy to on, bo był ubrany jak biedak. Stał w tłumie: patrzył. Zobaczyłem, że z kimś rozmawia. Pewnie się zastanawiał nad przyczynami tamtych wydarzeń. Nie widziałem, co go tam ciągnie. Przez chwilę wahałem się, czy go zaczepić. Kiedy się zdecydowałem, tłum przeszkodził mi w zbliżeniu się do niego. Zniknął bez śladu...
- Sądziłem, że przyszedł na przeszpiegi - podjął Lorenzo. - Kazałem przeszukać oberże, tawerny, ale nikt go nie widział. Nikt nie umiał powiedzieć, co się z nim stało...
Fiora z rozjaśnionym wzrokiem słuchała jego słów jak anielskiego śpiewu:
- Wrócił! - westchnęła. - Wrócił, choć przysięgał, że nigdy już mnie nie zobaczy...
- Wybacz to, co powiem, Fioro - rzekł Lorenzo - ale czy jesteś pewna, że chciał cię zobaczyć?
- A kogóżby innego? - zawołała z nagłą gwałtownością.
- Twego ojca. Miasto Neuss wciąż stawia opór Burgundczykowi. Przedwczoraj, pierwszego maja, rozejm, zawarty trzy lata temu między Francją a Burgundią, i przedłużany dwukrotnie, dobiegł ostatecznie do końca...
- Ośmielasz się insynuować, że znowu przyjechał po pieniądze?
- A po cóż innego? Musiał usłyszeć, co się z tobą stało, skoro pytał ludzi na ulicy... a mimo to wyjechał, nie szukał cię...
Widząc, że Fiora chwieje się na nogach, niczym wysoki kwiat miotany wiatrem, Demetrios podał jej ramię.
- Nie można byłoby jej zostawić chociaż cienia wątpliwości? - zapytał z wyrzutem. - Czy naprawdę musi odjechać zrozpaczona? Przypominam ci z szacunkiem, że przybywszy tu podkreślałeś, że musimy natychmiast uciekać z miasta. Starczy już słów, a skoro się nas wygania...
- Nie wyganiam was - rzekł Lorenzo ze zmęczeniem, -próbuję was uratować! Jesteście mi oboje drodzy, choć nie chcecie mi uwierzyć. Oto dowód!
Wydobył ze swej szaty list zapieczętowany swym herbem i podał Demetriosowi.
- Oto list do króla Ludwika Francuskiego, do którego cię wysyłam. Przyjmie tak zręcznego lekarza jak ty, gdyż cierpi nie mogąc się ich pozbyć, ma bardzo uciążliwe hemoroidy. Poza tym donoszę mu, że jesteś moim przyjacielem.
- Dziękuję. A... ona? - spytał Demetrios, wskazując głową Fiorę, którą Leonarda posadziła na krześle.
- Mógłbyś ją zabrać do Paryża, gdzie ma... gdzie Beltrami miał kuzyna prowadzącego jego kantor. Niczego jej tam nie zabraknie; Donati, zarządzający aktualnie interesami jej ojca, musi nad tym czuwać. Ale to czego się dowiedziałem wiele zmienia. Dajcie mi coś do pisania, a wy przygotujcie się do wyjazdu...
- Jeśli o mnie chodzi, jestem gotowy - rzekł Demetrios.
- My też - powiedziała Leonarda.
Medyk ustawił na stole przybory do pisania i Lorenzo brał już pióro do ręki, kiedy Fiora go powstrzymała.
- Co chcesz zrobić?
- Polecę cię królowi Ludwikowi, aby...
- Żona Filipa de Selongeya mogła mu służyć jako zakładniczka? Sam przed chwilą powiedziałeś, że nic nie znaczę dla człowieka, z którym zostałam połączona.
- Nie - powiedział Lorenzo poważnie. - Aby mu powiedzieć, że wysłałem mu córkę... nieszczęśliwą córkę Francesca Beltramiego, przyjaciela, którego utraciłem. Jego imię jest znane na dworze francuskim.
Zamierzał zabrać się do pisania, ale Fiora chwyciła czystą jeszcze kartkę i podarła ją.
- Pozwól, że sama pokieruję moim losem! Póki nie oczyszczą mnie z zarzutów i nie zostaną mi publicznie przywrócone prawa... i to przez ciebie, niepotrzebne mi twoje rekomendacje.
- Fioro, błagam cię: zdaj się na bieg czasu!
- Czas? W jakim to wierszu Petrarca powiedział: „Zanim osiągnę upragniony brzeg, utraci wawrzyn liście zielone?" Nigdy nie ośmielisz się postąpić wbrew woli ludu, Lorenzo... ale strzeż się dnia, w którym znajdzie on sobie inne bożyszcze! I strzeż się papieża!
Wyprostowana i dumna, z podniesioną głową, jakby zmierzała ku chwale, a nie stawiała pierwsze kroki na ścieżce prowadzącej w nieznane, Fiora odwróciła się plecami do Wspaniałego, uosabiającego cały czar i świetność jej młodości... i wyszła z pokoju.
W kwadrans później, ubrana w zielony kaftan przysłany przez Chiarę, wkładała nogę w strzemię, przytrzymywane przez Lorenza. Podarował jej własnego konia, a Demetrios i Leonarda otrzymali wierzchowce, na których przyjechali Poliziano i Savaglio. Trzej mężczyźni postanowili zejść do Badii pieszo. Esteban już miał konia, a muł, służący jemu i jego panu, niósł bagaże.
Demetrios spojrzał przed odjazdem ma mały zameczek, który był jego pierwszą spokojną i cichą przystanią po tylu latach tułaczki. Miał on pozostać zamknięty - pod warunkiem, że rozwścieczony tłum nazajutrz go nie podpali. Pięknej Samii nakazano powrócić do Badii lub pałacu na via Larga. Grek wiedział, że mimo wszystko zostawia tu przyjaciół: Poliziano uściskał go płacząc, a sam Lorenzo wziął go w ramiona szepnąwszy, że w sakwach na jego koniu oraz w torbach na wierzchowcu Fiory znajduje się złoto... Ale medyk nie był smutny: myślał o dopełnieniu swej zemsty, dzięki tej pięknej kobiecie, którą Bóg... albo Diabeł uczynił jego towarzyszką, a może wspólniczką... Zbyt przyzwyczaił się do częstych wyjazdów, aby ten był mu szczególnie przykry.
Leonarda była szczęśliwa, choć nie chciała się do tego przyznać. Odnalazła swoje dziecko, ujrzy rodzinną Burgundie, której nie zapomniała, mimo piękna Florencji. To przynajmniej był prawdziwie chrześcijański kraj, w którym nie uczestniczono we mszy wychwalając chwilę przedtem pogańskie bóstwa!
Esteban nie myślał o niczym. Szedł tam, dokąd podążał jego pan, do którego był przywiązany, ale był zadowolony z wyjazdu. Za bardzo lubił przygody i bijatykę, by się zadowolić wyjazdami na targ i spokojnym życiem na łonie natury. Niewątpliwie, ich życie stało się bardziej pasjonujące, odkąd wkroczyła do niego ta, którą w duchu nazywał „madonną o szarych oczach". Dobrze, że zmierzali ku innym horyzontom... krajom, w których prowadzono wojnę.
Fiora słuchała nocy. Zerwał się wiatr i niósł ze sobą odgłosy niespokojnego miasta. Mogła dostrzec ruchome światełka i lekkie dymy, które - ściśnięte w pierścieniu murów - przypominały krater budzącego się wulkanu... Domagano się tam jej śmierci i pożegnać musiała wszelką nadzieję, że kiedyś tam wróci. Mimo przebytych cierpień, jej korzenie pozostawały na zawsze w mieście Czerwonej Lilii. Głos Lorenza, przytrzymującego jeszcze wodze jej konia, dotarł do niej jak we śnie.
- Nie pożegnasz się ze mną, Fioro? Nawet jeśli mnie nienawidzisz, chcę, żebyś wiedziała, że nic już nie będzie takie jak kiedyś. Zabierasz ze sobą trochę piękna tego miasta...
- Żegnaj, panie Lorenzo! Jeśli tak ci zależy na urodzie miasta, czuwaj nad Simonettą Vespucci... Ją też możesz stracić... - powiedziała przypomniawszy sobie przepowiednie Demetriosa.
- Co mi tam Simonetta! Ona nie mnie kocha... a ty... zdaje mi się teraz, że mógłbym cię kochać...
Oddał jej wodze, które ujęła pewną dłonią. W ciemnościach ujrzała błyszczące, ciemne oczy Lorenza i naraz, pod wpływem nagłego impulsu, pochyliła się i na krótką chwilę przyłożyła usta do warg Wspaniałego.
- A więc... żałuj tego, panie! Myśl o mnie!
Chciała odjechać; powstrzymał konia siłą, o którą trudno było podejrzewać jego chudą postać.
- Kto dał mi ten pocałunek? Fiora Beltrami czy pani de Selongey?
- Ani jedna, ani druga. Jedna z tutejszych dziewcząt: florentynka... zwykła florentynka!
Ponieważ nie chciała, by ujrzał łzy napływające jej do oczu, spięła konia i ruszyła galopem długą, cyprysową aleją. Dojechawszy do jej końca zatrzymała się, by poczekać na swych towarzyszy. Demetrios dołączył do niej pierwszy.
- Musimy odnaleźć drogę do Prato - powiedział swym niskim i uspokajającym głosem. - Trzeba przejść przez wzgórza... Pozwól, że cię poprowadzę!
Uśmiechnęła się do niego.
- Tylko pod warunkiem, że doprowadzisz mnie tam, gdzie zechcę... Hieronima uciekła, ale pewnego dnia ją odnajdę. Obecnie mamy inne rachunki do wyrównania.
Zdjęła kapturek i podniosła głowę, by poczuć jeszcze raz powiew od wzgórz. Noc była piękna i ciepła, pełna wiosennych zapachów; stworzona do szczęścia, a przecież dla niej była to noc wygnania... Dzwon klasztoru w Fiesole, o dźwięku jeszcze wyższym z powodu oddalenia, obwieścił wieczorne nabożeństwo. Fiora zamknęła oczy, aby lepiej zapisać jego echo w pamięci. Jednocześnie jej dłoń odnalazła pod kaftanem złotą obrączkę, która wróciła na swoje miejsce na łańcuszku:
- Filipie - szepnęła sama do siebie tak cichutko, że nawet wiatr jej nie słyszał - Filipie... czemu wróciłeś?
Saint Mandé, 1 marca 1988 r.
1 *hennin - kobiece nakrycie głowy w kształcie mocno wydłużonego stożka, noszone w Europie w XV wieku
2 * Biblioteka, a częściowo gabinet do pracy i gromadzenia ciekawostek; sludiolo było ulubionym pomieszczeniem bogatych Włochów.
3 *Przydomek Domenica di Tommaso Bigordi, malarza, minialurzysty i złotnika.
4 *Taki był pierwotny wygląd kościoła, później fasada została przebudowana
5 *Urzędnik sądowy w średniowiecznych republikach włoskich.
6 *Poprzednik zegarów słonecznych.
7 * Skrót od madonna.
8 *Lorenzo Medyceusz istotnie cierpiał na brak powonienia.
9 * Słowo użyte w znaczeniu antycznym.
10 *Florenckie wyrażenie, oznaczające, że jest się szczęśliwym
11 *S'amor non e, sonet ze zbioru Canzoniere w przekładzie Jalu Kurka (przyp. tłum.).
12 *Szef policji
13 *Florenckie więzienie.
14 *Dalsza budowa pałacu została podjęta sto lat później przez Kosmę I Medyceusza.
15 *Żebracy.
16 *Cesarz.