FLORENCJA 1475
- Nie ta! Ani tamta! A tym bardziej nie ta! Już ze dwadzieścia razy widziano mnie w niej na zabawach. Och, nie! Nie to stare szkaradzieństwo: dodaje mi ze sto lat! W tamtej za to wyglądam jak dziecko! Szukaj dalej!...
Stojąc na środku sypialni, w koszuli, boso, z masą czarnych włosów luźno spływających na plecy, Fiora ujęła się pod boki i miotając oczami błyskawice robiła przegląd sukien, które Khatoun, młoda tatarska niewolnica, niedbałym ruchem wyciągała jedną po drugiej z wielkich, malowanych i złoconych, cedrowych skrzyń.
Tęczowe satyny, różowe, błękitne, białe, czarne czy brązowe aksamity, haftowane muśliny, szeleszczące tafty i mieniące się różnymi kolorami brokaty, krótko mówiąc wszystko co kunszt producentów florenckich jedwabi i materii orientalnych mógł zaoferować dla dodania zalotności i uroku ładnej kobiecie, wypełniało pokój. Suknie wyfruwały z cassoni, zakreślały w powietrzu łuk, spływając u stóp Fiory tworzyły na tle wielkiego perskiego dywanu kolorowy i mieniący się kobierzec, którego powierzchnia rosła z każdą chwilą, nie rozchmurzając czoła dziewczyny.
Nadeszła chwila, gdy Khatoun, zanurzywszy się aż do pasa w czeluściach kufra, wydobyła z niego ostatni welon, i opadła na poduszkę, skąd z rozdzierającym westchnieniem obwieściła bezsilnie:
- To wszystko, pani. Nic więcej nie ma. Fiora spojrzała z niedowierzaniem.
- Jesteś pewna?
- Sprawdź sama, jeśli mi nie wierzysz.
- A więc to wszystko, co posiadam?
- Wydaje mi się, że to i tak dużo. Na pewno są księżniczki, które nie mają tylu strojów...
- Simonetta Vespucci ma ich więcej niż ja. Przy każdym publicznym pojawieniu się wkłada nową suknię. Co prawda, jest podziwiana przez całą Florencję i bez przerwy dostaje podarunki...
Czując jak łzy gniewu napływają jej do oczu, Fiora odwróciła się na pięcie i przygnębiona oparła się na łokciach w uroczym oknie, z którego rozpościerał się widok na spokojny brzeg rzeki Arno, lśniącej w jasnym styczniowym słońcu. Nie odwracając głowy poleciła:
- Schowaj wszystkie te szmaty! Nigdzie nie pójdę.
- Nie chcesz iść na turniej? - jęknęła zawiedziona Khatoun, która wszędzie towarzyszyła Fiorze, i cieszyła się na myśl o ujrzeniu rycerskiego festynu.
- Ani na turniej, ani nigdzie indziej. Zostaję tutaj.
- Mam nadzieję, że jednak się ubierzesz, pani? Co to za zwyczaj, by wystawać w oknie w koszuli. Chcesz się przeziębić czy też pragniesz, aby zobaczyli się marynarze na rzece?
Pani Leonarda wkroczyła do pokoju niosąc na tacy ciepłe mleko i kanapki z miodem. Siedemnaście lat, które upłynęły od dramatycznego wyjazdu z Dijon, w niczym nie zmieniły kuzynki Berty Huguet. Złagodniała nieco jedynie, a dzięki dostatniemu i wygodnemu życiu w pałacu pana Beltramiego kształty jej stały się bardziej opływowe, a rysy mniej ostre. Jednakże jej głos zachował twardy, rozkazujący ton, nawet, a może przede wszystkim, gdy zwracała się do Fiory, którą uwielbiała, lecz której niczego nie puszczała płazem.
Po morskiej podróży, w czasie której sto razy zdawało się jej, że wyzionie ducha, Leonarda odkryła Florencję, rozciągającą się w słońcu wśród łagodnych wzgórz i poczuła zachwyt, nie opuszczający jej po tylu latach. Miasto Czerwonej Lilii kipiało życiem i kolorami, i Leonarda uznała je za swoje, równie spontanicznie jak wtedy, gdy wstąpiła na służbę do Francesca Beltramiego, którego ciepło i szlachetność całkiem ją zawojowały. Spodobała jej się surowa elegancja jego pałacu na brzegu Arno, ale później poznawane sprawy nieustannie budziły jej zdumienie. Dowiedziała się, że skala wartości uznana w Burgundii i we Francji nie miała zastosowania w dużym mieście handlowym, w którym umiejętności zwane najwyższymi sztukami: calimala, sukiennictwo, jedwabnictwo i bankowość, zajmowały najwyższą pozycję. Szlachta, tak dominująca w świecie, tu liczyła się tylko na tyle, że przyznano jej „przywilej" uprawiania handlu. Florencja była republiką, a w każdym razie się za nią uważała, chociaż zgadzała się słuchać rozkazów niekoronowanej królowej - dynastii możnych i bogatych bankierów, pozbawionych jednak najmniejszej kropli arystokratycznej krwi - Medyceuszy. Leonarda odkryła też z przyjemnością, że jej nowy pan należał do śmietanki tego miasta. Miał wszelkie szanse na pełnienie funkcji członka rady czy nawet burmistrza po ukończeniu czterdziestu pięciu lat.
W domu pana Beltramiego nowo przybyła została dobrze przyjęta, tym bardziej że niewiarygodnie szybko przyswoiła sobie dialekt toskański. Naukę języka postawiła sobie za punkt honoru, gdyż fakt mówienia dwoma językami, a nawet trzema, jeśli brać pod uwagę kościelną łacinę, wydawał jej się oznaką godności i intelektu.
Jednakże do Fiory, którą się z początku wyłącznie ona opiekowała, starała się mówić tylko po francusku, zresztą za zgodą Beltramiego, aby dziewczynka zachowała chociaż ten ślad swego pochodzenia. Pozwoliło jej to również uniknąć zwracania się do niej w przyjęty we Florencji poufały sposób, gdyż dziewczynka, która dla wszystkich była Fiorą Belframi, „naturalną córką Francesco i pewnej damy ze szlacheckiego rodu, zmarłej w połogu", dla niej została dzieckiem Jana i Marii de Brevailles, wywodzącym się z burgundzkiej szlachty. Fiora nauczyła się z jednakową łatwością obu języków, a oprócz nich nawet łaciny i greki.
Pięć lat po przybyciu Leonardy stara guwernantka Fran-cesca, imieniem Nanina, zasnęła w Panu, i Burgundka przejęła jej obowiązki. Odtąd niepodzielnie rządziła licznymi rezydencjami kupca, ku obopólnemu zadowoleniu. Jedynie Marino Betti, dawny dowódca poganiaczy mułów, który został intendentem jednej z posiadłości, nie podlegał jej władzy, ku uldze Leonardy, wyczuwającej w nim jeśli nie wroga to przynajmniej przeciwnika. Tylko on, poza jego panem i guwernantką, znał pochodzenie Fiory, której nigdy całkowicie nie zaakceptował. Dlatego też Belframi uznał za stosowne związać mu język uroczystą przysięgą, złożoną przed pierwszym napotkanym w drodze ołtarzem Najświętszej Panny i dorzucić do tego kilka równie przekonujących argumentów finansowych.
Jeśli chodzi o Żanetę, to swą świeżością i jasnymi włosami podbiła pewnego gospodarza z Mugello. Została szczęśliwą panią Crespi i od tamtej pory karmiła tylko własne dzieci, którymi regularnie, rok po roku, obdarzała swego męża.
Mieszkańcy Florencji nie bez zdziwienia dowiedzieli się o nagłym ojcostwie jednego z najbogatszych w mieście kawalerów, ale uważając się za spadkobierców myśli i filozofii greckiej, nie przykładali zbytniej wagi do chrześcijańskiej moralności i nie uważali nieprawego pochodzenia za ukrytą wadę towaru, zwłaszcza jeśli był piękny. Dziewczynka szybko okazała się urodziwa i liczni przyjaciele jej przybranego ojca przyjęli ją z otwartym sercem. Gorzej było z kobietami, szczególnie mającymi córki na wydaniu. Wiele z nich żywiło jednak nadzieję na doprowadzenie Beltra-miego do ołtarza, głosząc, że dziewczynka koniecznie powinna mieć matkę.
Francesco był głuchy na te perswazje, ale nie aż tak, by najbardziej uparte straciły nadzieję. Miał jednak mały klan zaciekłych przeciwników, którego tajemnym przywódcą byłajego cioteczna siostra Hieronima, poprzez małżeństwo związana ze szlacheckim rodem Pazzich. Jej racje były oczywiste: gdyby Beltrami się nie ożenił i nie miał dzieci, ona i jej syn Piętro byliby jego jedynymi spadkobiercami, a spadek nie byłby z rodzaju tych, z których się bez trudu rezygnuje.
Beltrami nie dał się oszukać jej pozorną przychylnością, a jej stanami duszy wcale się nie przejmował. W miarę upływu lat nabierał przekonania, że mała Fiora jest rzeczywiście jego córką. Nie zapominał o miłości, którą tamtego straszliwego zimowego ranka obdarzył pewną młodą nieznajomą o niezwykłej urodzie, lecz przenosił tę miłość na dziewczynkę, znajdując głęboką radość w obserwowaniu jak rośnie i rozkwita w gniazdku, które jej ofiarował. Szczęśliwy, oczekiwał dnia, gdy Bóg, przeprowadzając go „na drugą stronę lustra", pozwoli mu połączyć się z ukochaną...
Leonarda spokojnie postawiła tacę na łóżku, podeszła do Fiory i chwyciwszy ją za ramię pociągnęła do tyłu, zamykając jednocześnie wolną ręką skrzydło okna, złożone z małych okrągłych szybek połączonych ołowianymi płytkami.
- Czy będziesz wreszcie rozsądna, pani? - zagrzmiała.
- Nie mam ochoty być rozsądna - zaprotestowała dziewczyna, wijąc się jak wąż, aby uwolnić się od dłoni guwernantki. - Zresztą, cóż to znaczy być rozsądną?
- To znaczy zachowywać się jak przystało na młodą damę - powiedziała Leonarda, od dawna przyzwyczajona do niepokornego charakteru dziewczyny, którą do głębi serca uważała za swoją córkę - zjeść to, co przyniosłam.
- Nie chcę. Nie jestem głodna.
- No to udawaj, że jesteś! I pozwól się ubrać! Twój ojciec oczekuje cię, pani. Chyba nie zamierzasz zjawić się przed nim w koszuli?
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki buntowniczy nastrój opuścił Fiorę, kochającą Francesca miłością głęboką, radosną i ufną. Najmniejsza obawa o przysporzenie mu troski, choćby najlżejszej, kładła kres jej najbardziej gwałtownym wybuchom gniewu, i Leonarda dobrze o tym wiedziała. Fiora potulnie zjadła kanapkę i wypiła trochę mleka, podczas gdy na znak guwernantki młoda Khatoun podniosła jedną ze wzgardzonych sukien, aby nałożyć ją swej pani. Już za chwilę Fiora miała na sobie tunikę z białej satyny, a na niej właściwą suknię z pięknego aksamitu w kolorze martwych liści, spiętą przy dekolcie, co pozwalało dostrzec jedwab tuniki. Ciężkie, przechodzące w krótki tren, fałdy przepasane były wysoko, tuż pod piersiami, złocistą wstęgą, która ściągała również długie rękawy, sięgające do połowy dłoni.
Podczas gdy Khatoun sznurowała rękawy, w których widać było na wysokości ramion i łokci lekko przymarsz-czoną białą satynę, uzbrojona w szczotkę Leonarda usiłowała doprowadzić do porządku gęste, kruczoczarne włosy dziewczyny, spływające w nieładzie na plecy. Fiora śledziła z rozczarowaniem pracę kobiet w wielkim weneckim lustrze, które Francesco sprowadził dla niej dużym nakładem kosztów.
- Wyglądam okropnie! - obwieściła dramatycznym tonem.
- To samo stwierdzam co rano, wchodząc tutaj - drwiąco zaśmiała się Leonarda. - Jak messer Francesco, człowiek o znakomitym guście, może znosić obecność tak brzydkiej dziewczyny, a nawet być do tego stopnia zaślepiony, by się z tej obecności cieszyć?... Proszę więc nie opowiadać głupstw!
Fiora jednak mówiła szczerze. Wychowana w mieście, w którym kobiety marzyły o jasnych włosach i podejmowały nieskończone wysiłki, aby je rozjaśnić za pomocą różnych pomad i nie kończących się kąpieli słonecznych, w czasie których rozkładały włosy na wielkich, kartonowych kapeluszach bez dna, Fiora nie umiała docenić swych włosów - bez wątpienia miękkich i lśniących, ale ciemnych w stopniu godnym pożałowania.
- Mój ojciec kocha mnie - wyszeptała ze łzami w oczach. - Nie widzi mnie takiej jaka jestem. Ale ja wiem, że z powodu tej czupryny nigdy nikt mnie nie pokocha. A już na pewno nie...
Zamilkła raptownie i zaczerwieniła się na myśl, że omal nie zdradziła sekretu swego serca. Nie wiedziała, że Leonarda już dawno odgadła tę tajemnicę. Nie chcąc pogłębiać smutku dziewczyny, udała, że nie dosłyszała.
- Nie wolno kazać czekać panu Francesce - powiedziała łagodnie. - Skończymy czesanie później. - Potem, muskając pieszczotliwie palcem policzek dziewczyny, dodała z wielką czułością: - Jeśli nie wierzysz swemu lustru, skarbie, uwierz starej Leonardzie... i kawalerom, którzy się do ciebie zalecają: jesteś dużo ładniejsza niż sądzisz, wiem, że kiedyś będziesz bardzo piękna. A teraz idź już!
Fiora nie odpowiedziała. Nie była przekonana. Oczywiście, nie uważała się za paskudną: to byłoby nieszczere; nie brakowało konkurentów starających się o rękę córki bardzo bogatego i możnego kupca. Ale właśnie dlatego, że ojciec jej posiadał jedną z największych w mieście fortun nie mogła uwierzyć w szczerość zalotników. Chętnie oddałaby cały majątek, aby mieć rudozłote włosy Simonetty...
Na progu sypialni spytała:
- Gdzie jest ojciec?
- W swoim studiolu*2 .
Fiora wyszła i znalazła się w szerokiej galerii z kolumnami, która na pierwszym piętrze otaczała cortile - wewnętrzny dziedziniec - ozdobiony dwoma antycznymi posągami i drzewkami pomarańczowymi, rosnącymi w dużych donicach z niebiesko-zielonej majoliki. Mimo środka zimy było ciepło i słonecznie, zresztą w Toskanii o tej porze roku rzadko bywało naprawdę zimno, a deszcz padał częściej niż śnieg. Fiora, która nie lubiła żyć w zamknięciu i spędzała w ogrodzie większość wolnego czasu, odetchnęła łagodnym powietrzem, niosącym ze sobą zapach ciepłego chleba i korzennych przypraw na tle odległej muzyki. Dzień ten, 28 stycznia, był dniem świątecznym, gdyż Lorenzo Medyceusz chciał z przepychem uczcić układ przeciwko Turcji, który podpisał z Najjaśniejszą Republiką Wenecką. Odbyć się miała walka na kopie, bankiet i tańce...
Droga, którą Fiora musiała pokonać nie była długa: pokoje Francesca znajdowały się na tym samym piętrze, tylko z drugiej strony dziedzińca. Fiora ruszyła szybko w tamtą stronę, a Khatoun, która nigdy jej nie opuszczała, podreptała za nią.
Khatoun była Tatarką i rówieśnicą swej młodej pani. Było to stworzonko drobne i wdzięczne, o trójkątnej twarzy, skośnych oczach i płaskim nosku, co upodobniało ją do kotka. Była tak jak on wesoła oraz z natury skora do zabawy i pieszczot. Lubiła dom pana Beltramiego, Fiorę i wygodne życie, które przy niej wiodła. Świadomość, że urodziła się niewolnicą zupełnie jej nie dręczyła, z tej prostej przyczyny, że nikomu nie przyszłoby do głowy dać jej tę niższość odczuć. Fiora nie pozwoliłaby na to.
We Włoszech, również we Florencji, było wielu niewolników, szczególnie kobiet; dostatek domu mierzyło się zarówno ich liczebnością jak i przymiotami, a nawet niezwykłością ich wyglądu. Niektórzy stanowili rzadkość i byli rozchwytywani, tak jak pewna para mauretańskich tancerek i Murzynka-karlica, której księżna Ferrary wściekle zazdrościła księżnej Mediolanu, Biance-Marii Sforzy.
Mieszczanie z bogatych miast, takich jak Florencja, Mediolan, Wenecja czy Genua, również mogli pozwolić sobie na ten luksus, tak kosztowny, że sprawiał, iż niewolnicy częściej traktowani byli jak członkowie rodziny niż jak zwykła służba. Weneccy armatorzy przywozili ich z rynków Morza Czarnego, Azji Mniejszej, Półwyspu Bałkańskiego, Hiszpanii, gdzie Maurowie zajmowali jeszcze Grenadę, z Rosji czy Tatarii, a cena niewolników wynosiła od stu do dwustu złotych dukatów. Khatoun była jeszcze niemowlęciem, gdy kupił ją w Trabzonie kapitan okrętu „Santa Magdalena", zauroczony urodą jej matki, i przywiózł obie do Florencji. Djamal zmarła kilka miesięcy później, a mała Khatoun była wychowywana przez Leonardę razem z Fiorą, dla której miała być zarazem towarzyszką i pokojówką.
Sprawa niewolników bardzo dręczyła Leonardę po jej przyjeździe do Florencji. Jako chrześcijanka buntowała się wobec takiego stanu rzeczu, choć szybko odkryła, że niewolnicy, z powodu ich ceny, byli często we Florencji dużo lepiej traktowani niż płatna służba, parobcy czy dziewczyny kuchenne po drugiej stronie Alp. Posiadanie niewolników w niczym nie naruszało dziwacznych uczuć religijnych florentczyków, którzy głosząc głęboki kult Chrystusa, Najświętszej Panny i świętych, wypełniając kościoły freskami, obrazami i wspaniałymi dziełami sztuki, wykazywali duże upodobanie do mitologii i filozofii greckiej, zwłaszcza dzieł Platona. Leonarda w końcu wybaczyła to swym nowym współobywatelom, biorąc pod uwagę ich głębokie umiłowanie piękna pod wszelkimi postaciami - i to nawet wśród najniższych klas społecznych - i ich wyjątkową radość życia...
Przybywszy pod drzwi ojca, Fiora odesłała Khatoun, aby uporządkowała sypialnię. Zapukała lekko i weszła nie czekając na pozwolenie; miała rację, gdyż mogłaby czekać długo. Francesco, oparłszy brodę na dłoni a łokieć na poręczy fotela, siedział rozmarzony przed umieszczonym na hebanowych sztalugach, obróconym w jego stronę, obrazem... Jego rozpromieniona szczęściem twarz wzbudziła zdumienie dziewczyny.
- Ojcze! - zawołała cicho.
Francesco drgnął jak ktoś gwałtownie przebudzony, ale zaraz się uśmiechnął, tym rzadkim uśmiechem dodającym tyle uroku jego zmęczonej twarzy. Z biegiem lat przybyło mu kilka kilogramów i trochę zmarszczek, a gęste włosy zaczynały mu siwieć, ale zachował dużą witalność i zadziwiający zapał do pracy.
- Chodź zobaczyć! - powiedział przygarnąwszy dziewczynę do siebie. - Sandro właśnie go przyniósł. Jest cudowny. ..
Fiora podeszła spiesznie. Kilka tygodni wcześniej pozowała pewnemu młodemu malarzowi z sąsiedztwa, odkrytemu przez Lorenza Medyceusza i pracującemu dotąd tylko dla niego. Jednak Francesco Belframi, znany z zamiłowania do malarstwa, umiał zdobyć przyjaźń obdarzonego bujną wyobraźnią, myślącego, kapryśnego, a nawet czasem nieobliczalnego chłopca, czerpiącego natchnienie z własnych marzeń oraz wierszy florenckich poetów. Był synem garbarza z dzielnicy Ognissanti i zwał się Sandro Filipepi; zaczynał być znany jako Botticelli, co oznacza małą beczułkę. Przezwisko zawdzięczał swemu starszemu o dwadzieścia osiem lat bratu, wielkiemu pijanicy, który zawsze się nim zajmował, aż zaczęto go uważać za ojca, natomiast prawdziwego ojca uznano za dziadka chłopca. I tak zaczęto o nim mówić Sandro Botticelli, a w końcu -Botticelli.
Podziwiany przez Francesca obraz był portretem. Fiora spojrzała nań ze zdumieniem i dużą dozą rozczarowania:
- Ależ... to nie jestem ja?
Malowidło na drewnie istotnie przedstawiało bardzo młodą kobietę o olśniewająco jasnych włosach, ubraną w suknię z niebieskiego aksamitu haftowaną złotem, jakiej Fiora nigdy nie nosiła, gdyż nie były teraz modne. Nie nosiło się już także takich koronkowych henninów, jaki -wraz z narzuconym nań lekkim szalem okalającym twarz - zdobił głowę nieznajomej.
- To prawda - rzekł poważnie Francesco - ale mimo wszystko to jesteś ty, gdyż rysy twarzy są identyczne. Portret, moje dziecko, przedstawia twoją matkę. Kiedy byłaś mała, podobieństwo nie było wyraźne, ale w miarę jak dorastałaś rozwijało się, uwydatniało...
- To nieprawda! - krzyknęła Fiora bliska łez. - To złudzenie, ojcze. Ona jest bardzo piękna, a ja nie...
- Kto ci to powiedział? - zapytał Francesco zdumiony.
- Nikt, ale żadna kobieta nie może być piękna mając czarne włosy!
- Słowo daję, zwariowałaś? Zaraz ci udowodnię, że się mylisz...
Francesco podszedł do jednej z pokrytych markieterią szaf, które ustawił pod ścianami swego studiola. Fiora wiedziała, gdyż podziwiała je wiele razy, że szafy te zawierają istne cuda: rzadkie książki w kosztownych oprawach, bibeloty kryte emalią, przedmioty ze srebra, kości słoniowej lub złota, statuetki chryzelefantynowe, tancerki z przezroczystego alabastru i mnóstwo innych pięknych rzeczy. Z jednej z szaf, którą otworzył przy pomocy złotego kluczyka, zawieszonego na łańcuszku u szyi, Francesco wyjął małą srebrną szkatułkę przypominającą relikwiarz. Postawił ją na stoliczku, otworzył i, jak ksiądz ujmujący hostię, wyjął z niej hennin z koronki, który był ostatnią ozdobą włosów Marii de Brevailles. Chwilę na niego patrzył, po czym przyłożył do ust. Fiora zauważyła, że jego ręce drżały, a kiedy odwrócił się do niej, w oczach miał łzy. - Pozwól przymierzyć - wyszeptał.
Odrzucając do tyłu czarne włosy córki odsłonił jej wysokie i kształtne czoło, umocował hennin niemal u nasady włosów, owinął jej twarz koronkowym szalem. Potem zdjął ze ściany lustro, umieścił je obok portretu i ustawił przed nim Fiorę.
- Popatrz - powiedział.
Koronka nieco pożółkła, lecz odbita w lustrze twarz wyglądała inaczej niż zazwyczaj i była zadziwiająco podobna do twarzy na portrecie. Miała taką samą delikatnie zaróżowioną cerę, identyczny uśmiech w kącikach ust, ten sam zgrabny nos i przede wszystkim takie same szare, zamglone oczy.
- No i co? - spytał Francesco. - Czy dalej będziesz się upierać, że jesteś brzydka?
- N... nie. Ale dlaczego nie mam jasnych włosów, jak ona? Jestem pewna, że gdybym miała takie złote włosy, pisaliby o mnie poeci i być może pewnego dnia zostałabym królową giostry...
- Jak madonna Simonetta? - uśmiechnął się Beltrami z iskierkami wesołości w oczach. - Mam nadzieję, że moja córeczka nie okaże się głupio zazdrosna? Wprawdzie cała Florencja podziwia tę zachwycającą kobietę, ale zanim nasz Lorenzo poślubił madonnę Clarisę...
- Która jest ruda! - dodała Fiora z uporem.
- Ruda... i niezbyt ładna. Przed tym ślubem cała Florencja zachwycała się jedynie piękną Lukrecją Donati, kochaną przez Lorenza, która była brunetką jak ty.
Równie powoli i nabożnie jak przed chwilą Francesco zdjął hennin i zamierzał go schować, lecz Fiora powstrzymała go.
- Ojcze! Co znaczą te brunatne plamy na koronce? Francesco zbladł i spojrzał na córkę jakby zagubiony.
Poruszony, złożył relikwię na miejsce, zamknął szkatułkę i wstawił ją do szafy. Później podszedł do portretu, zdającego się skupiać całe światło pięknego poranka, lecz kiedy wziął płachtę czarnego aksamitu, by go nakryć, Fiora powstrzymała go.
- Pozwól mi na nią jeszcze popatrzeć! - poprosiła., - Tak mało ją znam! Ani ty, ani Leonarda nigdy nie opowiadaliście mi o niej. Wiem tylko jedno: była szlachetną damą z Burgundii...
- To historia smutna, a nawet bolesna. Leonarda i ja bardzo rzadko o niej rozmawiamy. A ty jesteś jeszcze za młoda.
- Nigdy nie jest się za młodym, by poznać swoją matkę. Tylko wy możecie mi o nie opowiedzieć, a teraz może także ten obraz. Ale portret mi niej odpowie, jeśli go o coś zapytam, jako że pan Sandro namalował moją twarz.
- W twoim wieku umiesz odebrać przesłanie portretu? - zapytał Francesco ze zdziwieniem.
- Oczywiście. Widziałam u naszej kuzynki, madonny Hieronimy Pazzi, jej portret pędzla tego byłego mnicha, zmarłego przed sześciu laty, pana Filipa Lippiego. To piękny portret, w pełni oddający sprawiedliwość jej urodzie. Mówi on jednak również, że jest ona próżna, chciwa, fałszywa i okrutna. A z tego portretu niczego nie mogę odczytać.
Francesco był oszołomiony. Fakt, że jego Fiora, którą uważał wciąż za małą dziewczynkę (i pozostała nią pod wieloma względami), potrafiła dać dowód takich zdolności psychologicznych, zadziwił go... Dziewczyna wyczuła to zaskoczenie i chciała je wykorzystać.
- A teraz - dodała cicho - odpowiedz, proszę, na pytanie, które ci zadałam... Brunatne plamy... wyglądają jak krew!
Beltrami odwrócił się i podszedł do okna, skąd widać było ponad dachami via delle Vigna Nuova wspaniały pałac Rucellai, jeden z najnowszych we Florencji i jeden z najpiękniejszych. Fiora podeszła do niego.
- Odpowiedz mi, ojcze! Chcę wiedzieć!
- Zapomniałem, że umiesz także mówić „chcę"... No tak... to krew... jej krew. Twoja matka zginęła w straszliwych okolicznościach, moje dziecko... - Jakich?
- Nie pytaj mnie o nic więcej, gdyż nie odpowiem. Kiedyś ci powiem, na pewno...
- Kiedy będzie „kiedyś"?
- Gdy staniesz się kobietą. Na razie jesteś jeszcze młodą panną, a tej przystoi mieć wyłącznie radosne myśli. Szczególnie w dniu święta!... Powiedz, co zamierzasz założyć idąc „na turniej" - jak mówią we Francji?
Przypomniawszy sobie o wcześniejszych smutkach Fiora z rezygnacją wzruszyła ramionami:
- Nie mam pojęcia. Wyznam, że nie bardzo mam ochotę tam iść.
- Nie iść na giostrę, gdy mamy miejsca na najlepszej trybunie?
- Za królową. Nie ma więc żadnego znaczenia co założę. Nikt nie zwróci na mnie uwagi!
- Z wyjątkiem Domenica Accaiuolego, Marca Soderinie-go, Tommasa Salviatiego, Luki Tornabuoniego i kilku innych, mniej ważnych - wyrecytował Francesco, odzyskawszy uśmiech.
- Właśnie mówię: nikt!
Nie dodała, że jedyny, który się dla niej liczył, piękny, pociągający Giuliano Medyceusz widzieć będzie tylko Simonettę Vespucci. Beltrami roześmiał się:
- Co ty opowiadasz! Uważam, że jesteś bardzo wybredna. Jednak pewnego dnia będę musiał wybrać ci męża...
Fiora wsunęła rękę pod ramię ojca i unosząc się na I palcach pocałowała go w dokładnie wygolony policzek.
- Jedyny mężczyzna, którego kocham nie może mnie poślubić, ponieważ ty nim jesteś!
- Ha! Oto słowa zasługujące na nagrodę! Mam coś dla ciebie.
Uwalniając się od ramienia córki, kupiec wyjął z jednej ze skrzyń małą, owiniętą w jedwab paczuszkę i podał ją Fiorze:
- Masz, chciałem ci to ofiarować na imieniny, ale ta okazja wydaje mi się stosowna...
Fiorze zabłysły oczy. Jak każda dziewczyna uwielbiała prezenty, niespodzianki, wszystko co nieoczekiwane. Zaróżowiona z niecierpliwości, odwinęła biały jedwab i ujrzała diadem w kształcie złotej obręczy, ulubioną ozdobę eleganckich florentynek. Składały się nań listki jemioły z perłami zamiast owoców, a wisior - duża perła w kształcie gruszki - opadać miał na środek czoła...
- Och, ojcze! Jest zachwycająca! Kto ją zrobił?
- Domenico Ghirlandaio*3. Zamówiłem ją u niego już dawno, i nie przypuszczałem, że tak szybko ją otrzymam, ale artysta wyjeżdża z Florencji do San Gimignano, gdzie ma ozdobićkaplicę Santa Fina. Jestem szczęśliwy, że mogę ci ofiarować ten klejnot dzisiaj; jesteś już na tyle dorosła, aby otrzymywać i nosić biżuterię. Tak więc nie masz już żadnego powodu, by kazać mi iść samemu na turniej. Rozstańmy się teraz. Muszę się przygotować do bankietu w pałacu Medyceuszy...
- W którym damy nie uczestniczą...
- W którym damy nie uczestniczą, gdyż tak być powinno, kiedy dostojny pan Lorenzo przyjmuje ambasadorów i polityków. Damy powetują to sobie przychodząc na giostrę i wieczorny bal...
Rzeczywiście, zapowiadało się piękne święto. Było tak zawsze, gdy Lorenzo Wspaniały - miał zaledwie dwadzieścia lat, gdy nadano mu ten wyrażający podziw przydomek - postanowił, że jego miasto powinno przeżyć kilka godzin szaleństwa, gdyż nigdy nie omieszkał dzielić z nim wielkich wydarzeń swego życia - rodzinnych, religijnych czy politycznych. Tej nocy nikt we Florencji nie będzie spać. Będzie bal w pałacu na via Larga i w kilku bogatych domach, lecz również na ulicach i placach, gdzie wino poleje się strumieniami...
Fiora opuszczała pałac, mając z Leonardą i Khatoun u boku, które miały odprowadzić ją aż do placu Santa Croce, gdzie odbywała się giostra, i gdzie miała spotkać ojca. Nie pamiętała już o pochmurnym poranku i niedawnych poważnych powodach złego humoru. Pozwoliła się porwać wesołej atmosferze miasta oraz wirowi barw i dźwięków. W błękitnym powietrzu unosił się głos dzwonów, w które dzwonnicy bili we wszystkich kampanilach, a na każdym skrzyżowaniu muzycy i pieśniarze jeden przez drugiego wysławiali radość bycia młodym, kochania i życia we Florencji, najpiękniejszym mieście świata! Fasady wszystkich domów przybrano malowanymi płótnami, jedwabiami i sztandarami w czerwono-białych barwach miasta, obszytymi złotem i srebrem. Odnosiło się wrażenie, że ulica stanowi ogromny, mieniący się fresk, ożywiany przez świątecznie ubrany tłum, który spieszył radośnie na miejsce wielkiego widowiska. Na wszystkich placach umieszczono wysokie słupy ze złoconego drewna, z których zwisały długie chorągwie, jedne z czerwoną lilią - herbem Florencji, inne z lwem świętego Marka - herbem Wenecji.
W dniach świątecznych wszyscy chodzili pieszo, aby nacieszyć się dekoracjami i nie tarasować wąskich ulic, oddanych w posiadanie radosnego tłumu. Przykład dawał Lorenzo Medyceusz, prowadząc przez miasto znakomitych gości, zresztą z ukrytą myślą wzbudzenia w nich szacunku dla swej ogromnej, proporcjonalnej do zasług, popularności. Przed Palazzo delia Signoria, który swoimi surowymi murami i wysoką kampanilą dominował nad okolicznymi domami i narzucał obraz nieustępliwości feudalnej władzy, Fiora spotkała przyjaciółkę Chiarę Albizzi, czarującą dziewczynę w jej wieku. Znała ją od zawsze, i nie miała przed nią tajemnic... Może dlatego, że włosy Chiary były prawie tak ciemne jak jej własne i że przyjaciółka patrzyła na rzeczy i ludzi równie ciekawie i krytycznie jak ona. Tak jak Fiora, Chiara, szlachecka córka, była odprowadzana przez guwernantkę i dwóch uzbrojonych służących. Kiedy wino leje się strumieniami, zawsze może dojść do jakiegoś nieprzyjemnego incydentu.
Dziewczęta, wziąwszy się pod ramię, zostawiły nieco z tyłu życzliwą eskortę. Leonarda niezwykle ceniła towarzystwo grubej Colomby, niani Chiary, bez wątpienia największej plotkarki we Florencji, zawsze przynoszącej cały worek nowinek, które naturalnie najpierw poznawała jej mleczna córka.
- Myślałam, że nie masz ochoty przyjść? - powiedziała Chiara. - Co sprawiło, że zmieniłaś zdanie?
- Mój ojciec. Bardzo mu zależy, abym zjawiła się przy nim na giostrze. Ofiarował mi nawet z tej okazji ten klejnot.
- Gratulacje! Ma słuszność: wyglądasz wspaniale! -oświadczyła panna Albizzi, oceniając ze znawstwem harmonię jasnoszarego brokatu, dokładnie w kolorze oczu, i aksamitu okrywającego przyjaciółkę oraz skomplikowaną budowlę z jedwabistych warkoczy, złota i pereł, która kosztowała panią Leonardę dobre pół godziny wytężonej Pracy,
- Ty także wyglądasz wspaniale - powiedziała Fiora z Wdzięcznością, zresztą zupełnie szczerze. - Wyglądasz jak jutrzenka. Jesteś cała różowa!
- Przede wszystkim wyglądam jak ktoś, kto chce się bawić, podczas gdy ty robisz wrażenie zdecydowanej cierpieć. Czy naprawdę nie możesz wybić sobie z głowy Giuliana Medyceusza?
- Pst! To nie moja głowa cierpi, tecz serce. A porywom ; serca nie można się przeciwstawić - westchnęła Fiora tak tragicznie, że jej przyjaciółka roześmiała się.
- Mam nadzieję, że poczujesz inne porywy serca i nie].j spędzisz życia na wzdychaniu do chłopca, który cię nawet nie dostrzega. Zostaw Giuliana jego wielkiej miłości... albo uzbrój się w cierpliwość!
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- To o czym wszyscy wiedzą: uczucia braci Medyceu-szy nigdy nie są bardzo trwałe. Poza tym Marco Vespucci zaczyna się robić zgryźliwy. Zazdrosny mąż bywa kłopotliwy. Pewnie o tym wiesz: wasz pałac sąsiaduje z pałacem Vespuccich. Zamiast czekać, lepiej zrobiłabyś rozglądając się wokół siebie: Luca Torna-buoni jest przystojnieszy niż Giuliano i szaleje za tobą. Zresztą... o wilku mowa...
Młody człowiek, o którym mówiła, wyszedł z jednej z bocznych ulic w towarzystwie grupy przyjaciół. Dziewczęta zostały natychmiast otoczone przez wesołą i rozgadaną gromadę, która oddzieliła je od eskorty i triumfalnie poprowadziła na miejsce turnieju. LucaTornabuoni, korzystając z zamieszania, ośmielił się wziąć rękę Fiory i pocałowawszy ją przelotnie, zatrzymać w swojej:
- Pani, czyż twe piękne oczy będą dziś na mnie spoglądały łaskawiej niż zazwyczaj - spytał po francusku.
Uśmiechnęła się do niego i pomyślała, że istotnie był bardzo piękny. Wysoki, aż musiała lekko unosić ku niemu głowę, choć sama nie była niska; miał klasyczny profil, gęste, czarne, kręcone włosy i ciemne oczy, które błyszczały, gdy na nią patrzył.
- Dlaczego dzisiaj?
- Ponieważ dziś jest święto i piękna pogoda, bo jesteś piękniejsza niż kiedykolwiek...
„Kto chce szczęśliwy być, niech spieszy się. Bo nikt nie jest pewny jutra..."
Dokończył zdanie, nucąc piosenkę ułożoną przez Lorenza Medyceusza, jego ulubioną, a przez to przyjętą jak Ewangelia przez całą florencką młodzież. Ściszając głos, poprosił żarliwie:
- Pozwól mi pomówić z twoim ojcem, Fioro! Zgódź się zostać moją żoną!
- Nawet gdybym się zgodziła, mój ojciec by nie zezwolił. Uważa, że jestem za młoda.
- Daj mi więc chociaż nadzieję, jakiś fant. Będę walczyć dla ciebie...
Luca był jednym z tych, którzy mieli zmierzyć się z Giulianem Medyceuszem w popołudniowej walce na kopie. Poruszona mimo wszystko tą gorącą prośbą, podała mu swą chusteczkę, którą natychmiast wsunął pod kaftan:
- Dzięki ci, miła pani - zawołał radośnie. - Teraz muszę zwyciężyć, aby przynieść ci zaszczyt...
- W każdym razie - zauważyła Chiara - to nie Fiora włoży ci wieniec, zakładając że zwyciężysz. Nie ona jest królową turnieju.
- Dlaczego: zakładając? Wątpisz w moją odwagę?
- Ani w odwagę, ani w waleczność, piękny rycerzu, ale nie przystoi, by Giuliano został pokonany, skoro jego dama jest królową.
Młody człowiek wkrótce je opuścił. Dochodziły do placu Santa Croce, przy wejściu na plac rozbito różnokolorowe jedwabne namioty dla walczących. Paziowie w złocie i czerwieni oraz masztalerze zajmowali się końmi we wspaniałych czaprakach w barwach ich panów... Były to same cenne konie pochodzące ze słynnych stajni markiza Mantui lub araby dostarczone przez Wenecję. Giuliano Medyceusz miał dosiąść cudownego kasztana - rumaka ofiarowanego niedawno przez króla Francji jego bratu Lorenzowi wraz z klaczą tej samej maści. Ludwik XI, o którego dworze mówiono wprawdzie, że jest w Europie najmniej wystawny, był znawcą w tej dziedzinie i miewał królewski gest w stosunku do sojuszników czy przyjaciół. Ów dar był tego dobitnym dowodem.
Przed bardzo prostą, wykonaną z różowej cegły, fasadą kościoła Santa Croce*4 ustawiono wielką trybunę, obitą purpurową i złotą materią, przeznaczoną dla władcy Florencji i zaproszonych gości. W jej centralnym punkcie znajdował się tron królowej turnieju. Po obu stronach trybuny, naprzeciwko siebie, zostały wzniesione wzdłuż domów wysokie, drewniane galerie. Panie i panny z całego miasta, ubrane w najpiękniejsze stroje, zajmowały miejsca w towarzystwie swych małżonków, ojców czy kochanków. Tworzyły w ten sposób podwójną, barwną i lśniącą girlandę, godną królewskiego dworu, a tłumek cisnący się za rozciągniętymi jedwabnymi taśmami dopełniał ten obraz ubiorami w wesołych kolorach. Wszędzie widać było powiewające na lekkim wietrze wstążki, chorągiewki i sztandary.
Wszystko to szeleściło i drżało, a Florencja tego pogodnego dnia cała była ze złota, srebra i jedwabiu, niby ogromny gobelin, ożywiony przez jakiegoś wszechmocnego magika.
Czarnoksiężnik ten właśnie miał się pojawić. Zapowiedziany triumfalnym dźwiękiem długich, srebrnych trąbek, z których zwisały białe proporczyki z czerwoną lilią Florencji, i poprzedzany przez poczet sztandarowy, obracający i wyrzucający w górę różnokolorowe flagi, pojawił się znakomity orszak. Na jego czele, odziany w ciemnozielony aksamit obszyty popielicami, ze złotym cyzelowanym łańcuchem na szyi i wartymi fortunę perłami i rubinami u czapki, kroczył Lorenzo Wspaniały, niekoronowany król tej dziwnej republiki, dwudziestoośmioletni władca, któremu oddała ona swe serce, choć był brzydki a jego brat piękny. Lecz jaką pełną siły brzydotą! Nad chudym, silnym ciałem widać było niemal małpią twarz, na której błysk triumfującego geniuszu i wyjątkowej inteligencji zajmował miejsce urody. Czarne, proste włosy, długi, spiczasty nos, ostre rysy i duże, wąskie usta w niczym nie zmniejszały fascynacji ogarniającej każdego, kto go spotkał, ani pociągu, który jego zagadkowy i posępny wygląd wzbudzał w kobietach.
Po śmierci ojca, Piera, władza polityczna została powierzona obu braciom, ale dwuwładza była pozorem. Jedynym rządzącym był ten wyjątkowy człowiek, na którego barczystych ramionach spoczywała odpowiedzialność za jedną z największych fortun Europy, za władzę oraz rozległe i skomplikowane działania polityczne, nie ograniczające się jedynie do kontaktów z innymi państwami włoski mi, lecz obejmujące również wielkie mocarstwa, takie jak Francja, Anglia, Niemcy, Kastylia i Aragonia. Jako bankier królów, którzy się z nim liczyli Lorenzo zacieśnił z Francją więzy przyjaźni, zadzierzgnięte niegdyś przez jego ojca, któremu król Ludwik XI wyświadczył łaskę i zaszczyt zezwalając na wyrycie kwiatów lilii na jednej z siedmiu kulek w herbie Medyceuszy.
Lorenzo był wówczas u szczytu władzy, znał jednak jej ograniczenia.
Poszerzył granice Florencji, zdobył Sarzanę, uśmierzył bunty w Volterra i Prato, pokonał zmowę rodu Pittich skazanych na wygnanie, poślubił rzymską księżniczkę, i za to wszystko naród był mu wdzięczny. Usunął z Rady Republiki wielkie szlacheckie rody, takie jak: Guicciardini, Ridolfi, Nicolini i Pazzi, aby zastąpić je ludźmi niskiego stanu. Tymczasem usunięci, których fortuny były jeszcze znaczne, gryźli wędzidło i utrzymywali klientelę mogącą nadal wywołać rozruchy czy wynająć morderców. Pod pozorem jowialności i odprężenia skrywał więc Lorenzo ostrożność, a nawet nieufność i czujność, gdyż wiedział, że choć jest następcą swego ojca, a ten z kolei swego -Cosima Starszego - władzę otrzymał od ludu, a nie na mocy „boskiego prawa". Panował jednak jak niekoronowany król, gdy tymczasem jego młodszy brat Giuliano z radością i nie pragnąc niczego więcej, zadowalał się przyjemną rolą królewicza z bajki, którą grał urzekająco. Florencja kochała go za młodość, urodę, elegancję, a nawet za jego szaleństwa, gdyż był odbiciem jej samej...
Odpowiadając uśmiechem i ruchem dłoni na burzliwe wiwaty powitalne, Lorenzo Wspaniały zbliżył się do wielkiej trybuny prowadząc za rękę królową turnieju Simonettę Vespucci, którą oklaskiwano prawie równie gorąco jak jej przewodnika, a której Fiora nienawidziła z całą zazdrosną zaciętością swych siedemnastu lat. Tym bardziej że przyznać musiała, nawet jeśli to raniło jej serce, iż jej nieświadoma niczego rywalka była absolutnie urzekająca.
Wysoka, smukła, o ciele wiotkim, uroczym i pełnym wdzięku, szczupłej giętkiej szyi, nieco zadartym nosku i wielkich, brązowych oczach, łagodnych jak oczy łani, Simonetta dumnie nosiła idealnie piękną główkę, obciążoną masą rudozłotych włosów, zaplecionych w lśniące warkocze, podtrzymywane przez szpilki z perłami i przeplatanych cienkim, złotym sznureczkiem, zakończonym nad czołem brochettą-zabawnym klejnocikiem ze złota i pereł, podobnym w kształcie do maleńkiego wachlarza.
Inne perły - kochała tylko perły, i to do szaleństwa -pokrywały jej lśniącą białą suknię, naszywaną cienkimi listkami złota i ocieploną śnieżnymi gronostajami. Była tak piękna w tym stroju, że Fiorze ścisnęło się serce: nigdy nie osiągnie tej doskonałości. Simonetta była jedyna, niezapomniana...
- Przyznaję, że jest piękna - powiedziała Chiara z niezadowoleniem. - Niemniej ten otwarty kult, jakim otacza ją nie tylko Giuliano, którego jest z pewnością kochanką, ale również Lorenzo, który ustawicznie składa dla niej rymy, nie licząc takich kretynów, jak Botticelli czy Poliamolo, czołgający się u jej stóp, ma w sobie coś rażącego. W końcu ona jest mężatką, do diabła! A możesz mi powiedzieć, gdzie się teraz podziewa Marco Vespucci?
Simonetta była mężatką. Urodzona w Porto-Venere (no-Oien-omen: porcie Wenus!), w bogatej rodzinie genueńskich armatorów Cattaneich, poślubiła przed sześciu laty, ^szesnastym roku życia, Marca Vespucciego, najstarsze go syna szlacheckiej florenckiej rodziny, której pałac sąsiadował z pałacem Beltramiego. Od kiedy po raz pierwszy pojawiła się publicznie, podczas uroczystych zaślubin Lorenza Medyceusza z rzymską księżniczką Clarissa Orsini, podbiła nie tylko obu braci, lecz również całe miasto, zachwycone tą, którą z uwielbieniem zwano „Gwiazdą Genui..." - Szukam, ale go nie widzę - westchnęła Fiora.
- Bo go tu nie ma. Podobnie jak madonny Clarissy. Pozostaje z godnością w domu, podczas gdy jej mąż i szwagier urządzają uroczystości dla uczczenia swej „Gwiazdy". Nie oszukujmy się! Ambasador Wenecji to tylko pretekst... Na miłość boską, przestań robić taką minę! Powinnaś nosić głowę równie wysoko jak Simonetta. Kiedy wreszcie zrozumiesz, że masz prawo być z siebie dumna?
W oczach Fiory natychmiast pojawiły się błyskawice.
- Jestem dumna z tego jak mnie wychował mój ojciec i z nazwiska, które noszę. Czy to nie wystarczy?
- Nie, pora żebyś zrozumiała, że nie jesteś już małą dziewczynką, ale panną, bardzo zresztą pociągającą!
Fiora roześmiała się serdecznie.
- Mój ojciec i Leonarda mówią to samo. W końcu wam uwierzę.
- I dobrze zrobisz! Inni przekonają się o tym, gdy przyjmiesz do wiadomości, że można się do ciebie zalecać dla ciebie samej, a nie z powodu majątku ojca. Zastanawiam się zresztą, skąd ci to przyszło do głowy?
- Och, to stara historia! Miałam chyba siedem czy osiem lat, kiedy pewnego razu donna Hieronima...
- Twoja kuzynka?
- Tak, kuzynka ojca. Przechodziła z przyjaciółką przez ogród, w którym się bawiłam, zatrzymała się, wzięła kosmyk moich włosów i powiedziała: „Ta mała jest naprawdę brzydka! Prawdziwa Egipcjanka! Bez posagu na pewno żaden chłopak jej nie zechce".
- I uwierzyłaś jej? Choć to prawda, że na brzydocie powinna się znać: jej syn to istny potwór.
- Proszę, nie mówmy już o tym! Czas ani miejsce nie są odpowiednie.
Wielka trybuna wypełniła się. Królowa zasiadła na tronie, po którego obu stronach sadowili się Lorenzo Wspaniały i ambasador Wenecji Bernardo Bembo. Francesco Beltrami w towarzystwie wuja Chiary odszukał dziewczęta na bocznym balkonie, najbliższym trybuny.
- No i co, młode damy? - powiedział wesoło - mam nadzieję, że jesteście zadowolone z miejsc? Nie umknie waskej uwagi nic z walki ani z tego co dzieje się na trybunie królowej.
Było to rzeczywiście interesujące. Obie przyjaciółki zabawiały się przez chwilę anonsując gości zajmujących miejsca. Najpierw członków Signorii, w podszytych futrem czapkach i purpurowych dalmatykach, w towarzystwie gonfaloniera*5 Petrucchiego. Później najwyżej urodzonych lub najbogatszych ludzi w mieście. Były wśród nich osoby z otoczenia władcy: filozof i lekarz Marsile Ficino, który zapoznał go z doktryną platońską, hellenizujący poeta Angelo Poliziano, najbliższy towarzysz Lorenza i wychowawca jego syna, trzy siostry Medyceuszki: Bianca, Maria i Nannina. Był też stary uczony Paolo Toscanelli, astronom, który opracował nowy sposób wykonywania gnomonów*6 i nawet zainstalował jeden na kościele Santa Maria del Fiore, katedrze z białego, czerwonego i zielonego marmuru, cudownym Duomo - dumie florentczyków. Tosca-nelli był także konserwatorem Biblioteki Medycejskiej. Fiora znała go dobrze, gdyż udzielał jej lekcji astronomii, podobnie jak inni nauczyciele dawali jej lekcje greki, łaciny, matematyki, śpiewu, tańca, pisania wierszy i wszystkiego czego nie uczono nigdzie indziej, co we Włoszech czyniło sawantkami dziewczęta ze znakomitych domów. Obok starego mistrza jego ulubiony uczeń Amerigo Vespucci, młody szwagier Simonetty, obgryzał z roztargnieniem paznokcie i nie patrzył na nikogo ani na nic, ale jego upodobanie do bujania w obłokach było tak znane, że nikt się nim nie przejmował.
Mocne szturchnięcie łokciem położyło kres obserwacjom Fiory.
- Spójrz - szepnęła podekscytowana Chiara - kto to jest?...
- Kto taki?
- Nie widzisz mężczyzny siadającego obok pana Lorenza? To na pewno jakiś cudzoziemiec, nigdy go nie widziałam.
Uprzejmym, zapraszającym gestem Wspaniały wskazał miejsce obok siebie wysokiemu nieznajomemu, w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat, o aparycji wielkiego pana i żołnierza zarazem. Na szerokich ramionach wysoko nosił głowę o krótkich, brązowych włosach, które musiały być bardziej przyzwyczajone do hełmu niż do czarnej, aksamitnej czapki, ozdobionej złotym medalionem. Twarz o wydatnych szczękach, pogardliwym nosie, wąskich ustach, uniesionych z jednej strony w kpiącym uśmieszku, była zbyt asymetryczna, aby mieć pretensje do greckiej doskonałości, ale kiedy zdarzało mu się uśmiechnąć, surowe usta odsłaniały białe zęby, a w cieniu prostych brwi orzechowe oczy lśniły inteligencją i ironią. Obszerny płaszcz, niedbale odrzucony na ramiona, odsłaniał czarny, aksamitny kaftan z przewieszonym szerokim, złotym łańcuchem, na którym zwisał dziwny klejnot przedstawiający zgiętego wpół barana.
- Ojcze - poprosiła Fiora - czy mógłbyś nam powiedzieć...
- ... kimjest ten interesujący cudzoziemiec? - dokończył Beltrami, uśmiechając się do dwóch ciekawskich. - To Filip de Selongey, kawaler Orderu Złotego Runa, specjalny wysłannik potężnego księcia Karola Burgundzkiego, zwanego często Wielkim Księciem Zachodu, a jeszcze częściej, choć po cichu, Zuchwałym, z powodu nieokiełznanej odwagi i niepohamowanej pychy, kierujących go czasem na bardzo niebezpieczne szlaki! Przyjechał dopiero dziś rano, dlatego herb jego pana nie figuruje obok naszego i weneckiego. A teraz dość na ten temat, zaczyna się turniej...
Rozległ się dźwięk trąbek, znów załopotaly sztandary w zręcznych rękach i bajeczny korowód biorących udział w walce rycerzy przedefilował przy aplauzie tłumu. Nie nosili zwykłego rynsztunku wojennego, lecz pozłacaną broń turniejową, okrągłe tarcze i fantazyjne hełmy, ozdobione chimerami i smokami, albo hełmy na modłę grecką, jakie mógł wkładać Aleksander Wielki, ozdobione wawrzynem lub kunsztownie cyzelowane. Z hełmów zwisały kaskady różnokolorowych piór... Pancerze stylizowane były na antyczne.
Giuliano, pod pancerzem ze złota i srebra, oblókł tunikę z czerwonego i białego aksamitu przybraną perłami, a Gorgona wyrzeźbiona na jego złotej tarczy miała na czole Libro, największy diament Medyceuszy. Młodzieniec promieniał radością i siłą. Trzymał oparty o udo wielki sztandar o symbolice niejasnej dla większości widzów, choć Sandro Botticelli włożył weń wiele pracy.
Była to chorągiew z aleksandryjskiej tafty, ze złotymi frędzlami na brzegach; w jej górnej części mieścił się wizerunek słońca, a pośrodku - postać Pallas na niebieskich koturnach i w złotej tunice na białej sukni, bardzo podobna do Simonetty. Bogini stawiała stopy na językach ognia, którym płonęły gałęzie drzewa oliwkowego, podczas gdy wyżej położone gałęzie pozostawały nienaruszone. Głowę bóstwa osłaniał błyszczący, antyczny hełm, a jej splecione włosy powiewały na wietrze. W prawej ręce trzymała włócznię, a w lewej tarczę Meduzy. Przy niej znajdowała się ukwiecona łąka i pień drzewa oliwkowego, do którego złotymi sznurami był przywiązany bóg miłości. Eros miał u stóp łuk, kołczan i złamane strzały. Na jednej z gałęzi wypisano złotymi literami po francusku: „Niezrównana". Pallas wpatrywała się w słońce.
Dzieło to wywarło duże wrażenie, lecz Fiora usłyszała ze swego miejsca, jak ambasador wenecki pyta swego sąsiada, niejakiego Augurellego Rimini, co ono wyraża. Tamten tylko wzruszył ramionami w geście niewiedzy. Wyjaśnienie miało jednak nadejść, gdy Poliziano rozpoczął z wysokości trybuny czytanie długiego poematu swego autorstwa, opowiadającego sen Giuliana, podczas gdy rycerze obracali się z wdziękiem, demonstrując właściwą im zręczność oraz urodę swych koni.
„Zdaje mu się, że widzijak pani jego serca,
Z twarzą okrutną, surową i pyszną,
Wiąże Kupida do zielonej kolumienki
Szczęśliwego drzewa Minerwy,
W zbroi na białej sukni
I osłaniając Gorgoną pierś niewinną.
I zdaje się, że ze skrzydeł wszystkie mu wyrywa pióra I że łamie łuk i strzały nieszczęśnika".
We śnie Giuliano przyrzekał bogini Pallas, że włoży jej barwy na turniej; tak kończył się poemat, gorąco, nie bez uczucia ulgi, oklaskiwany. Fiora, aby się nie nudzić, obserwowała cudzoziemca, który tak ją zaintrygował. Często musiała odwracać wzrok, gdyż jej oczy stale napotykały spojrzenie Burgundczyka, co wywoływało w niej dziwne uczucie zażenowania zmieszanego z tajemną przyjemnością.
Walka na kopie skupiła wreszcie uwagę wszystkich, choć był to raczej dokładnie wyreżyserowany balet niż prawdziwa walka. Broń była tępa, a młody Medyceusz bez większego kłopotu pokonał niemal wszystkich przeciwników. Tylko dwaj stanowili dla niego twardy orzech do zgryzienia.
Pierwszym był Luca Tornabuoni, z biało-złotą chusteczką Fiory przyczepioną do czubka hełmu, który naprawdę robił co mógł, by pokonać młodszego z Medyceuszy. Jednak bezskutecznie! Tak jak inni wypadł ze strzemion. To nieco zirytowało Fiorę: nie po to dała temu idiocie fant, aby go poniewierał w piachu...
Drugi przeciwnik pojawił się niespodziewanie. W chwili gdy Giuliano miał zostać ogłoszony zwycięzcą, jakiś rycerz, którego zwyczajne uzbrojenie wyróżniało się na tle lśniącego rynsztunku innych, zastukał kopią w tarczę Giuliana. Jeździec był młodym, brzydkim, krępym mężczyzną o czarnych włosach i ciemnej cerze. Zauważywszy go Lorenzo zmarszczył brwi.
- Bardzo późno przybywasz, Francesco Pazzi. Dlaczego wcześniej nie zgłosiłeś chęci uczestniczenia w giostrze?
- Bo nie miałem ochoty na maskaradę. Przybywam o właściwej porze, chyba że ten turniej nie jest otwarty dla wszystkich?
- Dlaczegóżby nie miał być? Jeśli pragniesz zmierzyć się z moim bratem...
- Z nim czy z kimkolwiek innym, to bez znaczenia. Chcę tylko otrzymać wieniec i ucałować dłoń i usta pięknej Simonetty... A może jej względy są przeznaczone wyłącznie dla twego brata?
- Jeśli ich pragniesz, chodź tu po nie - zaryczał Giuliano z wściekłością.
- Łatwo ich nie dostaniesz...
- Jeszcze zobaczymy!
Walka, która się wywiązała nie miała już wiele z kurtuazji. Pazzi walczył ze złością, Giuliano z wściekłością i to spowodowało wymianę kilku ciosów, które wywołały oklaski publiczności. Fiora ze swej strony była zadowolona z tej walki bez ustępstw, gdyż pojedynek starł wreszcie ironiczny uśmieszek z ust Filipa de Selongeya. Do tej pory cudzoziemiec zdawał się uważać słynną giostrę za dziecinną zabawę.
Wreszcie Pazzi upadł na piach i wycofał się wśród pogardliwych okrzyków tłumu, do których Fiora chętnie się przyłączyła. Zwyciężony był szwagrem kuzynki Hieronimy, wobec której odczuwała taki'wstręt, że znienawidziła z tego powodu wszystkich Pazzich. W dodatku ci ostatni ledwo kryli animozję do Medyceuszy; twierdzono, że Francesco próbował pewnego razu zdobyć siłą względy Simonetty. Ujrzenie go pokonanym sprawiło jej przyjemność. Nawet zapomniała o zmartwieniach, kiedy nadszedł przez wszystkich oczekiwany moment: udekorowanie wawrzynem zwycięzcy przez królową turnieju.
Giuliano ukląkł przed Simonettą, która założyła mu na głowę wieniec z fiołków i obdarzyła pocałunkiem, może nieco dłuższym niż tego wymagały okoliczności. Widząc to tłum zgotował im owację; mężczyźni krzyczeli, kobiety płakały z rozczulenia, czapki fruwały w powietrzu. Entuzjazm sięgał szczytu, kiedy jakiś młodzieniec wyskoczył z trybuny i podszedł do tronu królowej.
Był to chudy chłopak o jasnych włosach, podobnych do słomianej strzechy, opadających niesfornie na kościstą twarz. Jego jasne, surowe oczy mogłyby należeć do mnicha lub proroka.
- Siostro - powiedział spokojnie - nie wydaje ci się, że twoje miejsce jest w domu męża, a nie tutaj?
- Boże! - szepnęła Fiora z zachwytem - nasz Amerigo zszedł z obłoków na ziemię...
- ... aby zająć się „Gwiazdą Genui" - dodała Chiara, uwielbiająca takie incydenty. Gdyby wszystko u Vespuccich było w porządku, czy ten natchniony Amerigo mieszałby się do spraw rodzinnych?
Oto już Lorenzo Wspaniały upominał wichrzyciela:
- Odejdź, Amerigo Vespucci! Simonetta króluje we Florencji dzięki swej urodzie i jej rodzina powinna być z tego dumna. Żałujemy, że Marco nie zechciał jej towarzyszyć, ale nic na to nie możemy poradzić.
- Zbyt dobrze wie, że nie byłby mile widziany! Odchodzę, skoro taki jest twój rozkaz, ale chcę, żebyś wiedział, że rodzina nie popiera...
Ktoś pociągnął go za rękaw i Fiora rozpoznała swego malarza. Sandro Botticelli i młody Vespucci przyjaźnili się, dom pierwszego i plac drugiego sąsiadowały ze sobą w dzielnicy Ognissanti. Tymczasem Fiora i Chiara szykowały się, by głośno poprzeć Ameriga. Ich ojciec i wuj próbowali je uspokoić.
- Powinnaś wiedzieć, że ci ludzie nie tracą głowy, gdy tylko ktoś tknie ich bożyszcze - powiedział Albizzi z niezadowoleniem. - Co się tyczy Medyceuszy, dużo nas kosztowała wiedza o tym, że są pamiętliwi i nie mam najmniejszej ochoty skończyć na wygnaniu jak mój ojciec.
Francesco natomiast tylko uśmiechnął się do córki i nakazał, by usiadła, gdyż widowisko jeszcze się nie zakończyło. Wróciła zatem na miejsce i machinalnie spojrzała w stronę burgundzkiego wysłannika, lecz natychmiast odwróciła głowę zaczerwieniwszy się po korzonki włosów: ten zuchwalec nie tylko pozwalał sobie na uśmiech, lecz końcami palców przesyłał jej pocałunek...
Podczas gdy bajkowi rycerze, mniej lub bardziej posiniaczeni i pobrudzeni, ustawiwszy się w szeregu powracali do oczekujących ich namiotów, Wspaniały wezwał przed tron Simonetty, aby mu pogratulować, człowieka, który wyreżyserował wspaniałe widowisko, zaprojektował kostiumy i namalował dekoracje: Andreę di Cioniego, zwanego Verrochiem. Był on również najsłynniejszym we Florencji malarzem i rzeźbiarzem, a jego atelier wypełniali uczniowie, wśród których znajdował się również niegdyś Botticelli.
Artysta podszedł wśród oklasków tłumu. Gdyby nie jego eleganckie ubranie, można byłoby go z łatwością uznać za wieśniaka: był niski, otyły, miał dużą głowę pokrytą czarnymi, kręconymi włosami. U jego boku kroczył ulubiony uczeń, który pomagał mu w przygotowaniu święta - wysoki, szczupły i jasnowłosy-przyciągał wszystkie spojrzenia, gdyż był piękny i niewzruszony jak posąg greckiego boga. Był niczym Hermes, który powrócił na ziemię. Podczas gdy Verrochio plątał się w podziękowaniach, grecki bóg przyjął gratulacje władcy z ukłonem, uśmiechem i bez słowa.
- Wuju - oświadczyła Chiara - jeśli ten młodzieniec jest malarzem, powinieneś poprosić go, by namalował mój portret. Chciałabym mu pozować...
- Szalona dziewczyno! Poprosisz o to swego męża, kiedy go będziesz miała. Zresztą, nie wiadomo nawet, jak się nazywa...
- Jeśli tylko o to chodzi - powiedział Beltrami - mogę cię poinformować. To syn tutejszego notariusza, z którym kiedyś prowadziłem interesy. Młodzieniec nazywa się Leonardo... Leonardo da Vinci. Verrochio bardzo go ceni. To dziwny chłopak, choć wielki talent...
- Leonardo? Niezbyt podoba mi się to imię. Kojarzy się z twoją guwernantką - powiedziała Chiara z kpiącym uśmieszkiem.
Fiora wzruszyła ramionami.
- Cóż znaczy imię? Tym bardziej że ten młodzieniec jest naprawdę zbyt piękny, aby przypominać panią Leonardę...
Szybko zapadała noc. Jakby za sprawą czarodziejskiej różdżki plac rozjaśniły nagle płomienie setek pochodni. Trąbki posłały ku ciemnemu niebu swój triumfalny sygnał i orszak królowej uformował się ponownie. Lorenzo podał rękę Simonetcie, aby pomóc jej zejść z tronu. W falującym świetle młoda kobieta błyszczała jak gwiazda...
- Przyjaciele - rzucił Wspaniały swym zachrypniętym głosem - teraz wzywają nas obowiązki wobec dam. Chodźmy tańczyć!
Goście powstali z miejsc i ruszyli ich śladem. Fiora zauważyła, że cudzoziemiec nadal się jej przygląda.
- Madonno, musisz mi uwierzyć, byłem gotów raczej umrzeć, niż zostać pokonanym w twojej obecności...
Luca Tornabuoni klęczał u kolan Fiory. Dziewczyna siedziała między arrasem przetykanym złotem i kredensem, wypełnionym weneckim szkłem o ciepłych barwach oraz cennymi wyrobami złotniczymi, w położonej na uboczu sali pałacu Medyceuszy, dokąd schroniła się w poszukiwaniu spokoju... Było tu niewiele osób. Większość gości znajdowała się w sąsiedniej komnacie, gdzie wesoła roma-nesca unosiła tancerzy przy dźwięku wioli, harf, fletów i bębenków.
Jak wszyscy mieszkańcy Florencji, Fiora uwielbiała muzykę, lecz tego wieczora wolała słuchać niż tańczyć. Widok Giuliana, który prowadził tańce trzymając Si-monettę za rękę nie był jej szczególnie miły. Schroniła się więc w spokojniejszym pomieszczeniu. Niestety, jak na złość, ten gamoń przyszedł tu za nią! Jego płomienne zapewnienia wynagrodziła kwaśnym uśmiechem:
- Umrzeć, może... ale nie zagniewać pana Lorenza -powiedziała. - Wszyscy wiedzieli, że Giuliano musi zwyciężyć, skoro „Gwiazda Genui" była królową giostry. W przeciwnym razie jej rozczarowanie podzielałby również Lorenzo...
- Zamierzasz powiedzieć,... że pozwoliłem się pokonać?
- Mniej więcej. Przecież jesteś dwa razy silniejszy od Giuliana i o pół głowy wyższy! Nie mówię, że Lorenza, ale jego brata powinieneś był zwyciężyć. Miałam nadzieję, że mój fant poprowadzi cię ku chwale. Ponieważ tak nie było... oddaj mi go!
Młodzieniec przyłożył dłoń do piersi, aby lepiej bronić cennego depozytu:
- Nie będziesz chyba tak okrutna?
- Nie lubię pokonanych. No już, oddaj moją chusteczkę! Nie jest przeznaczona do ocierania łez żalu.
Wybuch śmiechu sprawił, że odwróciła głowę. Oparty o gobelin, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, ozdobionej łańcuchem ze zgiętym wpół baranem, Filip de Selongey przyglądał się im z drwiącym uśmiechem, który dziewczyna uznała za wyjątkowo wstrętny. Kiedy wysłannik z Burgundii zobaczył, że Fiora na niego patrzy, zaczął klaskać z kpiącym wyrazem twarzy.
- Brawo! Zdaje się, że mimo swego młodego wieku dałaś, pani, dowód wyjątkowej bystrości umysłu...
- Co masz na myśli, panie? - spytała Fiora wyniośle.
- Nie nabrałaś się - jak i ja - na tę wojenną komedię, którą nam pokazano. Scenografia była doskonała, ale role źle odegrane.
- Co to znaczy? - zagrzmiał Luca, podchodząc do intruza, co pozwoliło dziewczynie zauważyć, że jeśli Tornabuoni był wyższy od Giuliana, to Burgundczyk był wyższy niż Tornabuoni.
- Sens jest jasny, jak sądzę - odparł Selongey pogardliwie, co sprawiło, że policzki Fiory spłonęły rumieńcem. -Widzieliśmy piękne widowisko... które niczym nie przypomina turnieju godnego tej nazwy.
- Cóż ty o tym wiesz, panie? To prawda, walczyliśmy bronią turniejową...
- Nazywasz to bronią turniejową? Powiedziałbym raczej, że była to broń symboliczna... lub nawet nie istniejąca. Jeśli chcesz, panie, zobaczyć, jak wyglądają prawdziwe zawody, pojedź do Brukseli, Brugii, Gandawy czy Dijon. Przekonasz się, że nasza broń paradna mogłaby służyć podczas wojny... ludziom takim jak ty!
Gniew pokrył nagle rumieńcem urodziwą twarz Tor-nabuoniego; wyciągając sztylet, zawieszony u pasa w pięknej pochwie z kordobańskiej skóry, rzucił się na prowokatora.
- Oto słowa, których pożałujesz!
Tamten nie rozplótł nawet ramion i spojrzał na napastnika z pobłażliwym uśmiechem, zastrzeżonym dla dzieci i osób nieodpowiedzialnych:
- Co zamierzasz uczynić, panie? Dowieść swej odwagi w tym domu, czyli w miejscu niewłaściwymi, czy też mnie zamordować?
- Żądam, abyśmy zmierzyli się zaraz, może w ogrodzie przy pałacu. Dowiodę czy jestem dzieckiem albo szaleńcem! Przyjdziesz czy mam cię uderzyć?
- Naprawdę upierasz się przy tym?
- Absolutnie tak!
- Boże, jaki z ciebie nudziarz! Tak bardzo masz ochotę skończyć noc w łóżku z podziurawioną skórą? Zdaje mi się, że dziś wieczorem są ciekawsze rzeczy do roboty. - Co na przykład?
- Ależ... powiedzmy, upić się. Wina jaśnie pana Lorenza, choć nie pochodzą z Burgundii, są godne szacunku. Można by zaprosić do tańca jakąś piękną damę. Pragnę tylko, żebyś sobie stąd poszedł. Wiedz bowiem, że mam wielką ochotę zająć twoje miejsce u kolan tej ślicznej panny, której nikt jeszcze nie raczył mnie przedstawić...
Był to zapewne wieczór przerwanych zdań, gdyż rozległ się jakiś cichy i zachrypnięty głos, i nagle wysoka postać Wspaniałego wyrosła między dwoma mężczyznami, którzy - trzeba to podkreślić - z szacunkiem cofnęli się o krok w lekkim ukłonie:
- Oto zaniedbanie, które mogę łatwo nadrobić - powiedział Lorenzo w doskonałej francuszczyznie. - Pozwól, madonno Fioro, że ci przedstawię hrabiego Filipa de Selongeya, kawalera Orderu Złotego Runa- jak sama widzisz - ambasadora jego wysokości księcia Karola Burgundzkie-go. Mam nadzieję, messire Filipie, że oceniasz tak jak na to zasługuje zaszczyt złożenia pokłonu donnie Fiorze Belframi, jednej z największych ozdób tego miasta i córce człowieka, którego mam w wielkim poważaniu. Czy jesteś usatysfakcjonowany?
- Całkowicie, panie!
Złożył przed Fiorą ukłon, który zadowoliłby cesarzową.
- W takim razie, uczyń mi ten zaszczyt i pozwól się odprowadzić do mojego gabinetu z medalionami. Musimy porozmawiać. Savaglio cię tam zaprowadzi. A ty, urocza Fioro, uszczęśliwisz mnie tańcząc ze mną tę pive?
Jakby za sprawą czarów, atmosfera, przed momentem napięta, poprawiła się. Dwaj przeciwnicy rozstali się: Filip de Selongey odszedł z kapitanem straży pałacowej, a Luca
Tornabuoni podał ramię jakiejś młodej, rudowłosej kobiecie, która właśnie się pojawiła. Fiora udała się do sali balowej, prowadzona przez władcę. Wysoko unosił w dłoni jej szczupłą rękę, jakby chciał, aby wszyscy podziwiali jego partnerkę. Zajęli wspólnie miejsce na czele podwójnego szeregu tancerzy, gdy tymczasem muzycy stroili instrumenty.
Figury tańca, wymagające perfekcji ruchów, na krótką chwilę powstrzymały ich od rozmowy. Fiora oddawała się przyjemności tańczenia w takt muzyki z zapałem właściwym jej młodości, lecz również z odrobiną dumy. Podniecało ją to, że tańczy z władcą, którego wielu nazywało po cichu księciem, i znajduje się pod obstrzałem wszystkich spojrzeń. Mocny uchwyt dłoni partnera dodawał jej dziwnej pewności siebie. Po raz pierwszy w życiu poczuła radość z bycia piękną i podziwianą. Wiedziała, że tak jest, widząc całkiem nowy wyraz ciemnych oczu Lorenza. Spoglądał na nią tak jakby nigdy przedtem jej nie widział i poczuła, że się czerwieni pod natarczywym wejrzeniem.
- Ile masz lat? - spytał nagle Lorenzo.
- Siedemnaście, panie.
- Naprawdę? Dałbym ci więcej, pewnie dlatego, że tak dumnie nosisz głowę i patrzysz prosto w oczy. Większość dziewcząt w twoim wieku spuszcza oczy, gdy tylko ktoś się do nich odezwie. Zawsze myślałem, że jest w tym zachowaniu sporo hipokryzji. U ciebie tego nie ma! Zachowujesz spokój we wszystkich okolicznościach... przynajmniej takie sprawiasz wrażenie.
- Ponieważ nie zemdlałam z emocji, kiedy mnie zaprosiłeś do tańca, panie? (Roześmiała się melodyjnym śmiechem, któremu ciepły timbre jej głosu nadawał nieoczekiwany czar). Co do mojego spokoju, to nie należy zbytnio w niego wierzyć. Potrafię wybuchnąć gniewem, ale również i zaczerwienić się...
- Widziałem... i było to bardzo ładne. Czy ojciec myśli wydać cię za mąż?
- Nie sądzę, aby już teraz tego pragnął. Ja również, panie Lorenzo, jeśli chcesz znać prawdę... Zresztą, tutejsze dziewczęta nie wychodzą za mąż przed dwudziestym rokiem życia.
- Dziwne z ciebie stworzenie! Inne dziewczyny już w wieku dziesięciu lat marzą o mężu, a tobie, jeśli dobrze widziałem, nie brak adoratorów. Jeśli dwaj mężczyźni są gotowi bić się, to chyba o czymś świadczy, prawda? Czy żaden z nich nie mógłby poruszyć twego serca?
- Żaden. To nie z mojego powodu Lu ca Tornabuoni i ten cudzoziemiec chcieli się bić, lecz z powodu tego jak pojmuje się turnieje tutaj i w Burgundii...
- Co za nieokrzesanie! Gdybym o tym wiedział, kazałbym ich aresztować. Z piękną kobietą powinno się rozmawiać tylko o niej. Doprawdy, jestem rozczarowany.
- A ja nie - powiedziała Fiora ze spokojem. - Widzisz, panie, nie jestem pewna czy jestem adorowana jedynie dla mnie samej... Zbyt często słyszę o majątku mojego ojca, a jestem jedynaczką.
Ramię, którym Lorenzo otoczył właśnie talię Fiory, wzmocniło nieco uścisk, a jego głos nabrał surowości.
- Takie pomysły nie przystoją twojemu wiekowi! Nigdy nie powinno cię to niepokoić. Powinnaś myśleć tylko o radości bycia młodą i śliczną, o szczęściu, które cię kiedyś spotka, o urokach, jakie odkryje przed tobą miłość. Naprąwdę, zaczynam sądzić, że w pałacu Beltramiego nie ma ani jednego porządnego zwierciadła...
Rozdzielili się do końcowego ukłonu i Fiora zobaczyła wprost przed sobą drwiący uśmiech Wspaniałego.
- Przyślę ci jakieś lustro. A teraz zwracam ci wolność, piękny ptaku, i idę tam, gdzie wzywa mnie polityka...
Tancerze zatrzymali się na wprost foteli, na których siedziały Lukrecja Tornabuoni, matka Lorenza i Giuliana, wysoka, majestatyczna dama w czarnych, zdobionych srebrem aksamitach, i Clarissa, rudowłosa Clarissa Orsini, żona Lorenza, w brązowym brokacie i złotej siatce. Fiora złożyła im pełen szacunku ukłon, którym zasłużyła sobie na podwójny uśmiech. Oddaliła się szukając wzrokiem Giuliana, aby zobaczyć czy był świadkiem tego co uważała za swój triumf. Ale młodzieniec, siedząc na płachcie aksamitu u stóp Simonetty, którą otaczał krąg poetów, nie zwracał najmniejszej uwagi na tańce. Patrzył na piękną genuenkę, która często pochylała się nad nim z uśmiechem. Oboje tworzyli tak doskonały obrazek dworskiej miłości sławionej w rycerskich romansach, że Fiora zapomniała o zazdrości i podziwiała okiem artysty tworzoną przez nich symfonię biełi, na której tle zaznaczało się wyraźnie lśnienie klejnotów i delikatny błysk pereł. Jednakże w doskonałości młodej kobiety tkwiło coś kruchego co zaskoczyło obserwatorkę. Biała skóra Simonetty wyde-likatniała ostatnio, tak że zdawała się być przezroczysta, a głęboki dekolt pozwalał nie tylko podziwiać nasadę uroczych piersi, ale również zauważyć delikatny, lecz jakby Wyraźniejszy zarys obojczyków. Ręce natomiast, z których jedną położyła na ramieniu Giuliana, były przejrzyście białe... Czyżby Simonetta była chora?
Zamiast ucieszyć się, że gdyby tak było Giuliano byłby wolny, Fiora poczuła gwałtowną i głęboką litość. Stwórca naprawdę mógłby pozwolić, aby choroba zniszczyła w pełni rozkwitu jedno z Jego najdoskonalszych dzieł? Simonetta była zbyt młoda, zbyt radosna, by patrząc na nią wspominać mroki grobowca.
Czując czyjąś obecność za plecami, dziewczyna obróciła się tak gwałtownie, że potrąciła jakiegoś nieznanego mężczyznę.
- Och! Proszę mi wybaczyć! - powiedziała po francusku. Mężczyzna zdawał się niczego nie zauważyć. Wpatrywał się uparcie w Giuliana i Simonettę.
- A jednak - powiedział - to nieuchronne. Myślisz, pani, że monna*7 Simonetta jest zbyt młoda, by umrzeć? I że szkoda by było...
- Skąd możesz to wiedzieć? - szepnęła Fiora w osłupieniu.
- Nie wiem, ja to czuję, słyszę. Zdarza się, że mogę słyszeć myśli ludzi.
Jeśli chodzi o tę młodą kobietę, zapamiętaj sobie co mówię: zostało jej tylko piętnaście miesięcy życia. Florencja pogrąży się w smutku, ale ty tego nie zobaczysz.
Nagły niepokój wysuszył raptownie gardło Fiory.
- Dlaczego? Czy ja także... umrę?
Ciemne oczy nieznajomego zatopiły się w oczach dziewczyny, która miała dziwne wrażenie, że przenika jej duszę na wskroś.
- Nie... może tego pożałujesz, bo będziesz daleko stąd i nie sądzę, abyś tam była szczęśliwa.
- Będę... daleko? Ale gdzie...
Przerwał jej ruchem kościstej dłoni i odszedł. Fiora zobaczyła, jak ubrany w długą, czarną szatę, podobną do tych, jakie nosili lekarze, oddala się wśród innych barwnie odzianych ludzi. Mogła śledzić z oddali jego przejście przez oświetlone sale, gdyż był to mężczyzna bardzo wysoki i jego głowa w długiej czapce, ozdobionej złotą szarfą, wystawała ponad inne. Fiora miała ochotę pobiec za nim, lecz nie mogła się ruszyć, ponieważ jego słowa zmroziły ją do głębi serca. Była w nich jakaś nie sprecyzowana groźba, która ją przerażała, albowiem wymykała się ludzkiemu zrozumieniu.
Swojski głos Chiary wyrwał ją z przygnębienia i przywołał do rzeczywistości.
- Przyprowadziłam ci tego nieszczęśnika, który nie śmie już nawet stanąć przed tobą, bo jest przekonany, że nim gardzisz. Zapewniłam go, że twoje serce nie jest aż takie twarde.
Fiora popatrzyła nie widzącym wzrokiem na przyjaciółkę i młodego Tornabuoniego, którzy zaniepokoili się ujrzawszy bladość jej twarzy. Chiara wsunęła rękę pod ramię przyjaciółki, by ją podtrzymać.
- Co ci się stało? Jesteś chora? Drżysz... Przynieś jej trochę wina, Luca.
Ona zaraz zemdleje.
Młodzieniec rzucił się w kierunku jednego z wielkich bufetów ustawionych w każdym rogu sali, odwracając się raz po raz, aby spojrzeć na Fiorę i nie troszcząc się o osoby, które potrącał. Tymczasem Chiara zaprowadziła przyjaciółkę do okna i posadziła ją na wyściełanej poduszkami ławie. Fiora przesunęła drżącą ręką po czole i uśmiechnęła się do dziewczyny pochylonej nad nią z niepokojem.
- Już mi lepiej, uspokój się. Nie wiem, co mi się stało, chyba się przestraszyłam.
- Przestraszyłaś się? Ty, której nic nigdy nie przeraża? Czego, na Boga?
- Jakiegoś człowieka, którego nigdy przedtem nie widziałam; może go zauważyłaś? Jest bardzo wysoki, trochę przygarbiony. Ma twarz okoloną krótką brodą, siwe włosy i ciemne oczy. Nosi długą, czarną szatę i wysoką czapkę... Był tu przed chwilą.
- Widziałam istotnie kogoś, kto przypomina twój opis. Nie znam jego nazwiska. Dlaczego się go przestraszyłaś?
- Przepowiedział mi straszne rzeczy. Według niego Simonetta umrze w przyszłym roku. Ja natomiast będę daleko stąd i nie będę szczęśliwa.
Brązowe oczy Chiary zabłysły.
- Jasnowidz? To cudowne. Muszę koniecznie z nim pomówić, żeby mi odkrył...
Fiora energicznie powstrzymała wyrywającą się naprzód przyjaciółkę.
- Zostań tu! To nie jest człowiek, którego można napastować, pytając o przyszłość. Jego spojrzenie mrozi krew w żyłach. Proszę cię: ani słowa o tym, co ci powierzyłam.
Chiara usłuchała, choć z wyrazu jej twarzy Fiora odgadła, że przyjaciółka nie jest przekonana. Na szczęście wrócił Luca z kieliszkiem wina, na które Fiora zupełnie nie miała ochoty. Wypiła jednak kilka kropel, aby sprawić przyjemność adoratorowi. Patrzył na nią jak wierny pies, stwierdzając z radością, że lekkie rumieńce wracają na policzki dziewczyny.
- Już lepiej, prawda? Czekam na następne rozkazy...
- Spróbuj dowiedzieć się, kim jest pewna interesująca nas osoba - powiedziała Chiara, obstając przy swoim pomyśle.
- Jaka osoba?
Dziewczyna zaczęła opis, tak dokładny, jak to było możliwe, zważywszy że pochodził z drugiej ręki. Fiora powstrzymała ją:
- Nie męcz się! Widzę go, rozmawia z panem gonfalonie-rem Petrucchim...
Luca odwrócił się, spojrzał we wskazanym kierunku i zmarszczył brwi.
- Gonfalonier sprawiedliwości jest ostatnią osobą, w rozmowie z którą ten czarownik powinien znajdować przyjemność. To właśnie strażnik praw otwiera drogę na stos...
- Czarownik? Znasz go?
- Nie znam, ale wiem kim jest - sprecyzował wyniośle Luca. - To nie to samo.
- Nieważne! Mów, skoro wiesz, zamiast pozwalać byśmy konały z ciekawości.
- Odpowiednie słowo, kiedy mowa o czcicielu diabła! -zaśmiał się szyderczo młodzieniec. - Dowiedzcie się więc, ciekawskie ślicznotki, że ten człowiek nazywa się Demetrios Lascaris. To grecki lekarz. Mój kuzyn Lorenzo wielce go poważa dla jego wiedzy. Ma nadzieję, że Lascaris, który utrzymuje, że pochodzi od cesarzy Bizancjum, przywróci mu węch, którego jest pozbawiony*8. Ofiarował lekarzowi dom w pobliżu Fiesole. Podobno dzieją się tam dziwne rzeczy... mówią, że wywołuje się tam diabła!
W miarę mówienia Luca ściszył glos o kilka tonów, a zakończył dramatycznym szeptem. Rozdrażniło to Fiorę.
- Mamy willę*9 w Fiesole i nigdy nie słyszeliśmy o tym greckim lekarzu. Gdy tylko ktoś wykroczy poza przeciętność, ludzie natychmiast wymyślają na jego temat niestworzone rzeczy...
Zupełnie nie umiałaby uzasadnić, dlaczego nagle stawała w obronie człowieka, który przed chwilą tak ją przeraził. Może dlatego, że wykształcona przez ojca w duchu filozofii greckiej uznała za rażące zaprawione przesądami plotki. Mężczyzna ów był nieprzeciętny, co do tego nie było wątpliwości i zdawał się posiadać dar jasnowidzenia. Nie znaczyło to, że można było go porównywać do tych licznych majaczących czarowników, którzy prosperowali w okolicznych wsiach.
- Może lepiej nie rozpowszechniać tego typu pogłosek -dodała. - Byłabym bardzo zdziwiona, gdyby pan Lorenzo, mający umysł tak głęboki i jasny, liczył się z jakąś demoniczną kreaturą!
Co cię ugryzło? - zapytała Chiara. - Spójrz na tego nieszczęśnika, którego tak źle traktujesz! Ma łzy w oczach...
- Niech mi więc wybaczy. Jestem dziś zdenerwowana, trochę może zbyt drażliwa - powiedziała Fiora wstając. - Są takie dni, kiedy nic mi się nie podoba.
- Nieszczęście polega na tym - westchnął Luca - że ja zawsze trafiam na takie dni!
Fiora roześmiała się i aby pocieszyć nieco swego nieszczęsnego wielbiciela, pogładziła go po policzku czubkami palców.
- Platon mówi, że nikt nie może umknąć przeznaczeniu. Życzę wam miłego wieczoru! Zatańczcie tę calatę, którą właśnie zaczynają grać! Ja poszukam ojca i poproszę, żeby zabrał mnie do domu... Jestem zmęczona!
Lekkość, z jaką się oddaliła zaprzeczyła ostatnim słowom, ale tak Chiara jak i Luca wiedzieli, że daremnie próbowaliby ją zatrzymywać. Z takim samym westchnieniem, choć z różnymi uczuciami, patrzyli, jak suknia z opalizującego brokatu przemknęła wśród grupek ludzi i znikła w drzwiach sali balowej.
- No cóż - westchnął młody Tornabuoni - chodźmy zatańczyć, skoro ona tego chce!
- Można to nazwać wytwornie sformułowanym zaproszeniem - rzekła Chiara z kpiącą miną. - A zresztą, czemu nie? Taki sam dobry sposób spędzenia czasu jak każdy inny!
Fiora odnalazła Francesca Beltramiego w sali muzycznej. Stojąc przy kominku, do którego czarni niewolnicy wciąż dokładali pachnących polan, rozmawiał z Bernardem Bembo, ambasadorem Wenecji, którego znał z wielokrotnych pobytów na wybrzeżu Adriatyku. Fiora podeszła w chwili, gdy ten ostatni zabrał głos i nie śmiała mu przerywać.
- Odkąd papież Pius II zmarł przy pracy, próbując zorganizować krucjatę przeciwko Turkom, Wenecja samotnie stawia czoła niewiernym, którzy pozbawili ją niemal wszystkich kolonii w Grecji i Azji Mniejszej. Nikt zdaje się nie doceniać zagrożenia, jakie stwarza dla Zachodu sułtan pokroju Mahometa II. Ani papież Sykstus TV, zajętyjedynie rozbudową Rzymu i dostatnim urządzeniem swych bratanków, ani Ferrante z Neapolu, ani Sforza z Mediolanu, ani rzecz jasna Genua, która zaciera ręce, obliczając ile ziem, ludzi i statków straciliśmy. Wszyscy chcą zapomnieć, że Mahomet podbił Bizancjum, a sztandar Proroka powiewa również nad Partenonem. Tylko szerokość Adriatyku chroni papieskie państwa przed zagrożeniem ze strony Turcji, której wojska przed dwoma laty dotarły aż do Friuli.
- Wenecja dała wtedy jednak wspaniały dowód odwagi i potęgi, odpychając wroga od murów Scutari.
- No tak! Loredano, z zaledwie dwoma tysiącami pięciuset ludźmi, odepchnął dziesięć tysięcy Turków w stronę morza. Kto wie czy w tej chwili Scutari jest jeszcze w naszych rękach? Flota turecka atakuje nasze okręty prawie na wysokości Lido. A niestety, nasz doża, Piętro Moce-nigo, choć ma dopiero sześćdziesiąt osiem lat, jest bardzo słaby z powodu ran odniesionych w walkach z korsarzami i janczarami Mahometa. Długo nie pociągnie, a nam przydałby się władca młody i pełen życia.
- No tak, ale wasi marynarze nie mają sobie równych, a w osobie Bartolomea Colleoniego macie największego kondotiera we Włoszech...
Twarz Bernarda Bembo zachmurzyła się.
Colleoni właśnie zmarł w swoim zamku w Malpadze. Blask jego sławy był tak silny, że kazał zapominać o jego wieku.
- Czy był taki stary?
- Miał prawie siedemdziesiąt pięć lat. Dodam, że zapisał Republice kwotę stu tysięcy złotych dukatów, aby nawet po śmierci uczestniczyć w wojnie przeciwko Turkom. Ale postawił warunek: Wenecja wystawi mu pomnik na placu Świętego Marka...
- Do licha! - powiedział Beltrami ze śmiechem - w samym sercu Wenecji.
- Ominęliśmy tę trudność: statua zostanie wzniesiona na placu Scuola di San Marco. Przybyłem nie tylko zawrzeć przymierze z panem Lorenzem, które pomoże ochronić nasze posiadłości na stałym lądzie, gdyby Turcy się do nich zbliżali. Również po to, by zamówić posąg konny u waszego największego rzeźbiarza, Verocchia. Oczywiście, jeśli Florencja mu na to pozwoli!
- Na pewno, zarówno ona jak i sam rzeźbiarz będą tym zachwyceni.
Ton głosu Beltramiego uległ zmianie, gdy przyciągnął do siebie Fiorę, która czekała na zakończenie rozmowy.
- Na pewno zauważyłeś, dostojny panie, tę młodą osobę, która nam się przysłuchiwała. Pozwól, że ją przedstawię: moja jedyna córka Fiora.
Twarz wenecjanina rozjaśniła się, kiedy Fiora złożyła mu pełen wdzięku ukłon.
- Zauważyłem właśnie, a osoba ta jest tak piękna, że rozpraszała moją uwagę. Mam nadzieję, że nie mówiłem głupstw.
Zapewniam cię, że nie. Czego chciałaś, córeczko? Czemu się już nie bawisz po tańcu z panem Lorenzem, który uczynił ci ten zaszczyt...
- Właśnie dlatego, że po tym partnerze nie odpowiadałby mi już żaden tancerz..'.— Potem poprosiła ciszej. - Ojcze, chciałabym wracać do domu...
Prosząca nuta drżąca w głosie córki przekonała France-sca, że nie chodzi tu o zwykły kaprys.
- Jak chcesz, ale daj mi jeszcze kilka chwil. Wyjdziemy, gdy tylko pan Lorenzo skończy rozmawiać z Burgundczykiem. Wówczas podejdzie do obecnego tu pana Bembo.
Wnet pojawił się Lorenzo, uśmiechnięty, uprzejmy jak zwykle, w towarzystwie Filipa de Selongeya. Bur-gundczyk natomiast zaczerwienił się, a jego oczy błyszczały jakby pod wpływem z trudem powstrzymywanego gniewu. Podeszli dosyć blisko i usłyszano o czym mówią.
- To, co powiedziałem, nie zmienia w niczym faktu, że jesteś moim gościem, panie hrabio! Jesteś młody, a damy czekają.
Głos Filipa de Selongeya zabrzmiał równie donośnie jak niedawno trąbki na polu turniejowym:
- Wielkie dzięki, wasza wysokość, ale nie mogę uczestniczyć w balu. Jak ci mówiłem, książę Karol, mój szlachetny pan, walczy, a wraz z nim prowadzi wojnę cała Burgundia. Jestem żołnierzem, a nie bawidamkiem.
Skoro nie mamy już sobie nic do powiedzenia, pozwól, że się oddalę...
- Jak sobie życzysz, panie. Zobaczymy się jeszcze.
- Czy to konieczne? - spytał Selongey arogancko.
Bez wątpienia. Czy nie powinienem przekazać listu dla Wielkiego Księcia Zachodu, skoro uczynił mi ten zaszczyt przysłania cię do mnie? Listu... i dowodu podziwu.
- Podziwu? Mój pan nie potrzebuje go, skoro nie dostaje tego, o co prosi. Mediolańczyk okazał więcej zrozumienia wysłuchawszy propozycji księżnej Jolanty Sabaudzkiej, sojuszniczki Burgundii.
- Wbrew własnemu bratu, królowi Francji? - głos Me-dyceusza stał się ostry. - Księżna może oczywiście wyrzec się więzów krwi przy aplauzie wszystkich. Ja pozostaję wierny związkom rodzinnym. Przypominam ci, że w moim herbie są kwiaty lilii! Co prawda - dorzucił z nieco pogardliwym uśmiechem - w herbie Burgundii również się one znajdują, choć ona nie zważa na to wcale... Życzę dobrej nocy, panie de Selongey! Ach, panie Bembo, szukałem cię! Zechcesz mi łaskawie towarzyszyć?
Dwaj mężczyźni skierowali się do sali balowej. Fiora i jej ojciec stali nieruchomo, aby nie przeszkadzać burgundz-kiemu ambasadorowi w opuszczeniu sali. Schody we wspaniałej posiadłości medycejskiej były wąskie i strome jak we wszystkich pałacach florenckich. Filip de Selongey stał bez ruchu. Zacisnąwszy pięści najwyraźniej walczył z chęcią dogonienia Lorenza i, być może, bezwzględnej i natychmiastowej zemsty za pogardliwe słowa, które padły. Powstrzymał się jednak, wzruszył ramionami i ograniczył do powiedzenia wystarczająco głośno, aby Lorenzo go usłyszał:
- Nie zawsze wszystko będzie szło po twojej myśli, panie Lorenzo! Jego wysokość książę Karol zwycięży szwajcarskich nicponi. Uczyni z Burgundii królestwo, którym niegdyś była, a wtedy poznasz siłę jego gniewu!
Gestem przywołał dwóch mężczyzn, którzy czekali w rogu sali i zapewne należeli do jego eskorty. Zamierzał wyjść, kiedy zauważył Francesca z córką i podszedł do nich. Uśmiech rozjaśnił jego twarz, tak przed chwilą zaciętą.
- Panno Fioro, jesteś właśnie osobą, którą chciałem zobaczyć przed opuszczeniem tego pałacu. Chciałem nie tyle zatańczyć, gdyż tego bym nie potrafił, ile porozmawiać z tobą przez chwilę. Sądzę, że opóźnię trochę moje odejście.
Podał jej zamkniętą dłoń, aby Fiora mogła położyć na niej swoją. Belframi łagodnie go odsunął.
- Nie zwlekaj, panie! Wypowiedziałeś przed chwilą słowa, które czynią twą obecność tym domu niepożądaną. Nie wiem, na jaki temat mógłbyś rozmawiać z moją córką?
- Ależ... o wszystkich tych uroczych rzeczach, które mogą zainteresować młodą pannę. Chciałbym dowiedzieć się również, dlaczego jej twarz wydaje mi się znajoma. Już ją spotkałem, choć nie wiem, gdzie i kiedy...
Zawstydza mnie to głęboko. Podobnej urody nie powinno się zapominać.
Fiora już otwierała usta, żeby powiedzieć, że Burgund-czyk spotkał kiedyś z pewnością jej matkę, lecz Beltrami nie dał jej na to czasu.
- Padłeś ofiarą złudzenia, panie. Moja córka ma dopiero siedemnaście lat i nigdy nie opuszczała kraju. Chyba że chodzi o podstęp... często używany dla nawiązania rozmowy z nieznajomą, która się podoba! Dobrej nocy, panie! Wychodzimy.
Chociaż głos był uprzejmy, ton nie dopuszczał sprzeciwu. Selongeynie nalegali usunął się z ukłonem, aby zrobić przejście. Fiora pochwyciła
ukradkiem jego spojrzenie, zarazem zamyślone i pytające. Nie odczuła tym razem irytacji, która ją ogarniała przy poprzednich kontaktach z cudzoziemcem, a przeciwnie, rodzaj żalu, że interesujące wydarzenie urywa się w połowie. Jednakże była zbyt posłuszna poleceniom ojca, by z nim dyskutować... kiedy nie byli sami.
U podnóża schodów oczekiwali służący z pochodniami, aby odprowadzić ich do domu. Tej nocy oświetlenie nie było potrzebne, gdyż ulice miasta lśniły od świateł, wypełnione muzyką i wesołością. Ucztowano nawet na placach, gdzie na rozkaz Lorenza podejmowano popolo minuto pospól-
stwo, wszędzie pieśniarze i komedianci wznosili chóralne śpiewy czy pokazywali sztuczki. Rozciągająca się nad świętującą Florencją noc była piękna i rozgwieżdżona.
Przed brązowymi drzwiami Baptysterium, na których złocone postacie zdawały się poruszać w blasku migających świateł, wesoła gromada studentów, terminatorów i dziewcząt otoczyła nagle kołem kupca i jego córkę, izolując ich na chwilę od służby:
- Tej nocy „sypią się pieszczoty"*10, messer Francesco -wykrzyknął jeden z chłopców, a reszta natychmiast podchwyciła chórem. - To nie pora na powrót do domu, lecz na tańce.
- Jestem już za stary, by tańczyć - rzucił wesoło Beltra-mi - a moja córka jest zmęczona.
- Zmęczona? Mając takie oczy?
Jakiś chłopak niosący na plecach lutnię odłączył się od gromady. Przyklęknął na jednym kolanie przed Fiorą i zaśpiewał:
„O różo zerwana z zielonej gałązki,
Zostałaś posadzona w ogrodzie miłości..."
Była to znana piosenka i wszyscy podjęli ją chórem, a Fiora z uśmiechem pozwoliła ucałować swą rękę młodemu pieśniarzowi. Beltrami natomiast otworzył sakiewkę i wyciągnął z niej garść monet, które cisnął w stronę młodzieży.
- Noc jest długa, dzieci! Korzystajcie z niej i bawcie się na zdrowie!
Rozległy się okrzyki na jego cześć, szybko pozbierano monety, po czym cała gromada przy dźwiękach lutni, fletów i bębenków odprowadziła ojca i córkę do pałacu. Po przybyciu do domu, za zgodą pana, służący, którzy nieśli pochodnie, napoili spragnionych i przyłączyli się do trwających aż do świtu tańców. Fiora i jej ojciec weszli na górę. Ponieważ Beltrami wyraził zamiar popracowania w swym studiolu nad niedawno kupionym greckim manuskryptem, Fiora poszła za nim. Podeszła w zamyśleniu do portretu i podniosła zasłonę, aby jeszcze raz mu się przyjrzeć.
- Już późno! - powiedział Francesco z lekkim wyrzutem. - Powinnaś iść spać...
- Proszę cię, ojcze, pozwól mi na nią jeszcze przez chwilę popatrzeć! Pomyśl, zaledwie ją poznałam! Nigdy mi nawet nie powiedziałeś jak się nazywała.
- Powiedziałem ci, że nazywała się Maria.
- Tyle kobiet ma na imię Maria! To niewystarczające.
- Jednak na razie będzie musiało ci to wystarczyć/ Kiedyś ci powiem...
- Dla ciebie oznacza to wiele lat, nieprawdaż? A ja tak bardzo chciałabym wiedzieć... Czy ten cudzoziemiec, ten... Filip de Selongey - dodała nagle się rumieniąc - mógł ją znać?
Beltrami zamknął w dłoniach ręce Fiory.
- Nie nalegaj, moje dziecko! Nie zmusisz mnie do powiedzenia tego, co chcę zachować dla siebie, nie dręcz mnie! Idź teraz spać! Przyszła już po ciebie donna Leonarda...
Rzeczywiście, usłyszeli charakterystyczne dla niej skrobanie w drzwi, po czym guwernantka wkroczyła do pokoju.
- Nie spodziewałam się was przed świtem. Co się stało?
- Nic, to ja chciałam już wracać. Nie bawiłam się tak dobrze jak się spodziewałam - powiedziała Fiora.
- Dostojny pan Lorenzo tańczył z nią, a ona się skarży!
Leonarda nie słuchała. Zauważyła portret, który Fiora przed chwilą przeniosła, aby płomień kominka lepiej go oświetlił. Po chwili jej rozszerzone oczy zwróciły się ku Beltramiemu:
- Skąd masz ten obraz? - zapytała.
- Namalowano go dla mnie, sugerując się podobieństwem do Fiory. Jest zadziwiające, nieprawdaż?
Roześmiał się z pozorną swobodą. Leonarda wciąż nie rozumiała.
- Po cóż było to robić?
- Po prostu dlatego, że tego pragnąłem. Czy to nie wystarczy?
Z piersi guwernantki wydobyło się ogromne westchnienie, przypominające odgłos kowalskiego miecha:
- Pozostawiam to twojej ocenie, panie Francesco, ale pozwól, że powiem: mnie się to nie podoba. Kuszeniem losu... a nawet diabła jest wzorowanie się na twarzy osoby żyjącej aby namalować umarłego. Gdyby to dziecko...
- Co za brednie! Jak można podsuwać podobne pomysły dziewczynie, która i bez tego ma zbyt bujną wyobraźnię i jest zbyt ciekawska? Powiedziała, że jest zmęczona: zabierz ją spać!
Fiora śledziła krótką wymianę zdań z łatwą do odgadnięcia ciekawością. Podsunęła ojcu czoło do pocałunku i bez protestu pozwoliła się odprowadzić, ale zmieszanie Leonardy nie uszło jej uwagi. Gdy znalazła się w pokoju, gdzie rozespana Khatoun i guwernantka zaczęły ją rozbierać przed położeniem do łóżka, zapytała nagle po francusku, aby zrozumiała ją tylko Leonarda:
- Ty też nie chcesz mi nic powiedzieć? :
- Na jaki temat?
- Na temat mojej matki. Dlaczego mam prawo znać tylko jej imię?
- Wystarczy, że będziesz się za nią modlić. Skoro twój ojciec nic ci nie mówi, to znaczy, że ma ku temu powody. Spróbuj teraz zasnąć, pani.
- Nie chce mi się spać i myślę, że z moją matką wiąże się jakaś straszna historia.
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Po tym, co ojciec zrobił dziś rano...
Opowiedziała, co się zdarzyło w studiolu. kiedy Francesco chciał jej udowodnić, że jest równie piękna jak ta, której wspomnienie pragnął uwiecznić.
- Zauważyłam brunatną plamę na koronce i ojciec musiał przyznać, że to była krew. Krew mojej maiki! Nie możesz mi powiedzieć, jak umarła?
Leonarda, która podczas opowiadania objawiała pewne zaniepokojenie, przeżegnała się kilkakrotnie:
- Nie!... nie licz na mnie! Powiem ci tylko tyle: twoja matka, pani, była słodkim i uroczym stworzeniem, całe życie prześladowanym przez nieszczęścia. Miłość, ofiarowana jej przez twego ojca, była jedynym prezentem jaki dostała od losu. Dlatego nie przestajemy się za nią modlić. Śpij teraz!
Chwyciwszy białe adamaszkowe zasłony przy łożu zamierzała je zaciągnąć, ale Fiora ją powstrzymała:
- Wiesz dobrze, że nie lubię spać w zamknięciu. Chciałam ci coś jeszcze powiedzieć: dziś wieczorem w pałacu Medyceuszy jakiś dziwny mężczyzna przepowiedział mi przyszłość.
- A to co znowu! Cóż ci przepowiedział? Powtórzyła jej wszystko dodając:
- Twoja przyjaciółka, Colomba, która wszystko o wszystkich wie, musiała chyba słyszeć o Demetriosie Lascari-sie? Chciałabym wiedzieć, co o nim myśli.
- Na pewno nic dobrego - zamruczała Leonarda. - To na pewno jakiś szarlatan i zły człowiek. Opowiadać dziecku podobne rzeczy! Mam nadzieję, że nie wierzysz w ani jedno jego słowo? Co do monny Simonetty, cała Florencja wie, że nie czuje się dobrze. Jako lekarz może wiedzieć o tym więcej, ale nie miał prawa mieszać cię do swoich obsesji. Gdzież mogłabyś być w przyszłym roku, wielkie nieba, jeśli nie tu czy w Fiesole?... Chyba, żeby ojciec zabrał cię w jedną ze swych podróży, i w tym przypadku być może cierpiałabyś na morską chorobę? Nic innego nie należy przewidywać, ponieważ ojciec nie zamierza jeszcze wydawać cię za mąż.
- Tak myślisz? - powiedziała z ulgą Fiora, która nie pomyślała o tej ewentualności.
- Oczywiście, moja ptaszyno. Zapomnij o tym! Jutro powiem panu Francesce, aby bardziej czuwał nad tym, jacy ludzie się do ciebie zbliżają, kiedy mnie przy tobie nie ma...
Odesławszy poziewującą Khatoun na legowisko z poduszek i futer, które dziewczyna zajmowała w rogu dużej sypialni, Leonarda zgasiła świece. Tylko u wezgłowia łoża postawiła nocną lampkę z pachnącą oliwą. Na prośbę Fiory zostawiła uchylone okno, aby wpuścić chłodne, nocne powietrze.
Wyciągnąwszy się w łożu, Fiora, która nie była przesadnie pobożna, wyszeptała krótką modlitwę. Czując, że ma powieki ciężkie od snu zamknęła oczy. Zaraz jednak je otworzyła. Suchy dźwięk tłuczonej szyby i towarzyszące mu głuche stuknięcie sprawiły, że usiadła, a następnie wyślizgnęła się z łoża. Coś uderzyło w skrzydło uchylonego okna, tłukąc jedną z szybek i spadło na dywan.
W świetle nocnej lampki Fiora zobaczyła kamień, owinięty solidnie przywiązanym kawałkiem papieru. Z mocno bijącym sercem podniosła go i rzuciła okiem na Khatoum, ale niewolnica spała głębokim snem, zwinięta w kłębek na legowisku z poduszek. Fiora odstawiła lampkę na miejsce i usiadła na łożu. Zerwała zębami nić, którą przewiązany był dziwny liścik, po czym rozwinęła go i przeczytała. Zawierał tylko kilkanaście słów.
„Jutro będę na ciebie czekać cały poranek w kościele Santa Trinita. Czy nie mogłabyś tam przyjść na mszę? Muszę z tobą pomówić!" i podpis „F. de S."
Czerwona i zmieszana, jakby burgundzki wysłannik osobiście wszedł do jej sypialni, Fiora obracała w palcach skrawek papieru, nie potrafiąc rozstrzygnąć, czy jest bardziej wściekła, czy podekscytowana. Oburzało ją, że cudzoziemiec miał czelność wyznaczać spotkanie, ale poczuła rodzaj dumy zmieszanej z podnieceniem na myśl o czekającej ją przygodzie. Takiej schadzce, jakie - dowiedziała się o tym słuchając pogaduszek Leonardy i Colomby - zdarzają się niektórym młodym kobietom i dziewczętom w mieście. Pytanie dotyczyło tego, czy pójdzie do Santa Trinita. Kościół był niedaleko, mogłaby iść jedynie w towarzystwie Khatoun. Leonarda udawała się tam regularnie każdego ranka na krótką mszę o świcie. Zazwyczaj nie widziała potrzeby podążać tam ponownie, jeśli jakimś cudem Fiora była w pobożnym nastroju i miała ochotę wysłuchać nabożeństwa w dzień powszedni. W swej prostoduszności dziewczyna nie wiedziała, że stawiając pytanie w ten sposób udziela na niejednocześnie odpowiedzi. Kiedy wreszcie zasnęła, spaliwszy papier, ale odłożywszy kamień tam gdzie upadł, zdecydowała się pójść na spotkanie z Filipem de Selongeyem.
Kamień i uszkodzone okno zaintrygowały panią Leonardę, która odkryła je nazajutrz rano. Niewinne miny obu dziewcząt - w przypadku Fiory była to niewinność dobrze zagrana, a w przypadku Khatoun całkowicie autentyczna - przekonały ją. Przypisała ten incydent jednemu z pijaków, których mnóstwo pojawia się w świąteczne noce. Oczywiście, nie była tak naiwna, by nie wiedzieć, że wrzucony przez okno kamień był znanym sposobem przekazywania wiadomości, ale pomyślała, że w tym przypadku Fiora schowałaby kamień i liścik. A już całkiem uspokoiła się pomyślawszy, że nadawcą mógł być tylko Luca Tornabuoni lub inny z adoratorów dziewczyny, w czym nie widziała nic szczególnie złego.
- Poślę po kogoś, by naprawił okno zaraz po twojej kąpieli.
- Jeśli zechcesz, możesz je kazać naprawić zaraz, pani Leonardo. Chciałabym pójść posłuchać mszy w Santa Trinita.
- Czy jesteś cierpiąca?
- Gdybym była cierpiąca, zostałabym w łóżku - powiedziała Fiora z wielką godnością. - Myślę, że po tym wszystkim, co stało się wczoraj, powinnam pójść się pomodlić.
Leonarda nie nalegała, lecz obudziły się w niej podejrzenia, spowodowane tym nagłym napadem pobożności u dziewczyny, zdającej się bardziej cenić Platona, Hezjoda czy Sofoklesa niż ewangelistów. Uśmiechnąwszy się ukradkiem, gdyż byłoby raczej pożyteczne, gdyby mała zaczęła interesować się innym chłopcem niż Giulianem Medyceuszem, postanowiła pilnować jej po kryjomu. Tymczasem wysłała Khatoun, aby czuwała nad kąpielą.
W godzinę później Fiora, zawinięta w obszerny brązowy płaszcz z kapturem, podbitym futrem popielicy, bo raptownie się ochłodziło, zmierzała do Santa Trinità. Za nią szła Khatoun niosąc poduszkę i książkę do nabożeństwa. Po śmierci matki młoda Tatarka została ochrzczona imieniem Doctrovée, gdyż było to dnia tej właśnie świętej, ale nikt nigdy tak jej nie nazywał. Była Khatoun i pozostała Khatoun, lecz będąc ochrzczoną mogła towarzyszyć Fiorze w jej praktykach religijnych.
Santa Trinità, pod którą co roku panie i panny z Florencji uroczyście świętowały powrót wiosny, była gotyckim kościołem, surowym i szlachetnym, rozjaśnionym mnóstwem świec płonących w kaplicach. Odbijając złoto ołtarzy tworzyły one plamy światła na sklepieniach ozdobionych freskami Baldovinettiego.
W prezbiterium zaczynała się msza i Fiora zdecydowała się jej wysłuchać, zanim dowie się, co tak ważnego miał jej do powiedzenia burgundzki rycerz. Wchodząc zauważyła od razu jego wysoką, ciemną postać. Stał w drugiej kaplicy, po lewej stronie prezbiterium, przed freskami Giovanniego da Ponte. Selongey, z nosem zadartym w stronę wspaniałego grobowca Federighiego, wyrzeźbionym przez Lukę delia Robbiego, zdawał się z uwagą znawcy studiować każdy szczegół. Jednak Fiora, chowając twarz pod kapturem, zauważyła, że rzucał szybkie spojrzenia w stronę każdej wchodzącej do kościoła osoby. Odsłoniła więc twarz, aby mógł ją rozpoznać i udając, że go nie zauważyła uklękła pośrodku nawy, w pewnej odległości od kilku znajdujących się tam osób...
Nigdy chyba nikt nie uczestniczył w mszy z podobnym roztargnieniem. Fiora nie modliła się, ledwie słuchała, świadoma jedynie tej obecności, którą czuła za sobą. Wiedziała, nie odwracając nawet głowy, że ten mężczyzna, o którego istnieniu jeszcze wczoraj rano nie miała pojęcia, był tu, blisko. Wywoływał w niej dziwny, niewytłumaczalny niepokój, któremu jednak bez przykrości się poddawała... Khatoun, która nie miała żadnego powodu, by się nie odwracać, szepnęła:
- Jakiś przystojny mężczyzna stoi za nami i wciąż ci się przygląda, pani!
- Wiem - odszepnęła Fiora. - Za chwilę porozmawiam z nim, lecz nie należy o tym nikomu mówić. Obiecujesz?
Nie troszcząc się o świętość miejsca, Khatoun splunęła na podłogę wyciągając rękę, co było jej sposobem składania przysięgi, odkąd zobaczyła, jak robi to dwu marynarzy nad Arnem. Fiora nie mogła powstrzymać uśmiechu, a za plecami wyraźnie usłyszała zduszony śmiech, nagle stłumiony, i zakamuflowany krótkim napadem kaszlu.
Nabożeństwo zbliżało się do końca. Kadzielnica, poruszana energicznie przez młodego diakona o włosach w nieładzie, rzuciła kilka błysków i wypuściła parę kłębów pachnącego dymu, wypełniając prezbiterium mgłą, w której znikł wielobarwny ornat księdza i cenne przedmioty liturgiczne. Tymczasem Fiora, klęcząc, kontynuowała bardziej pozorną niż prawdziwą modlitwę. Naraz dobiegł ją stłumiony głos:
- Czekam na ciebie przy chrzcielnicy, pani... Skłoniła lekko głową, ale nie ruszyła się z miejsca, ofiarowując sobie typowo kobiecą przyjemność wystawienia na próbę cierpliwości mężczyzny, który tak rycersko prosił ją o spotkanie. Pozwoliło jej to poczekać, aż kościół niemal całkowicie opustoszeje. Pozostał już tylko kościelny, zajęty gaszeniem świec w wielkich kandelabrach przy pomocy gasidła na długim trzonku, kiedy, przeżegnawszy się po raz ostatni, Fiora wreszcie wstała. Krok za krokiem, ruszyła wolno, wolniutko w stronę wyjścia, po czym nagle skręciła w stronę mężczyzny, czekającego na nią w cieniu kolumny. Kiedy tylko się przy nim znalazła, Selongey złapał ją za rękę i pociągnął do najbliższej, słabiej oświetlonej kaplicy.
- A ta dziewczyna, która za tobą idzie, pani? - zapytał oschle Burgundczyk nie przejmując się grzecznościowymi zwrotami.
Fiora oburzona taką impertynencją, uwolniła swą rękę.
- To Khatoun, moja niewolnica. Nie licz na to, panie, że każę jej odejść: ona nigdy mnie nie opuszcza!
- Niewolnica? Jesteście jeszcze na tym etapie i mówisz mi o tym ze spokojem w kościele? Co z was za chrześcijanie?
- Nie przypuszczam, byście mogli nas w tej dziedzinie pouczać. Nasi niewolnicy są, jak się zdaje, lepiej traktowani niż wasza służba czy chłopi.
Płacimy za nich drogo, więc dbamy o nich!
- Jesteście naprawdę niesamowici i...
- Skończmy na tym, panie! Nie sprowadziłeś mnie tu chyba, żeby dyskutować o naszych zwyczajach i tradycjach? W tej kwestii nie zniosę krytyki.
- Pani, wybacz mi, proszę! Nie chciałem cię urazić. Pragnąłem tylko zadać ci pewne pytanie, jeśli pozwolisz.
- Wszystko zależy od pytania - powiedziała Fiora, wciąż z rezerwą. Stała wyprostowana przed swym rozmówcą. wbijając dumne spojrzenie w oczy Filipa. Ów nagle uśmiechnął się i powiedział cicho, zmienionym głosem:
- Masz zupełnie przezroczyste oczy. Można by z nich odczytać najmniejsze drgnienie twojej duszy...
- To również nie było warte zachodu... A więc, to pytanie? Jeśli je masz rzeczywiście...
- Mam. Powiedziano mi, że twoja matka, pani, nie pochodziła stąd, lecz była szlachetną, cudzoziemską damą.
- Wiedziałam, że miele się tu ozorami - odpowiedziała Fiora - ale nie przypuszczałam, że aż do tego stopnia. Dopiero co przyjechałeś, panie!
- I niedługo odjadę, ale nie trzeba wiele czasu, aby się kimś zainteresować!... i chcieć wiedzieć o wszystkim, co go dotyczy. Pytam cię o matkę, pani, z powodu twego podobieństwa do kogoś, kogo znałem w dzieciństwie. Kiedy miałem około dwunastu lat byłem paziem hrabiego de Charoláis, który teraz jest księciem Burgundii.
- Mów dalej, proszę!
- Jaśnie pan Karol miał wówczas jako koniuszego mężczyznę bardzo urodziwego... i bardzo smutnego. Uśmiechał się rzadko, a szkoda, bo miał uśmiech... zupełnie taki, jak twój. Nigdy nie zapomniałem tego chłopca, który zresztą nagle zniknął. Nazywał się Jan de Brévailles i pochodził z dobrej, choć zubożałej burgundzkiej szlachty. Jesteś do niego zadziwiająco podobna, na tyle, na ile dziewczyna może być podobna do chłopca.
- I pomyślałeś, dowiedziawszy się o moich losach, że ten młodzieniec należał do mojej rodziny?
- Istotnie. Dlatego zapytałem cię, jak nazywała się twoja matka, ryzykując, że wydam ci się niedyskretny.
- Chętnie bym co to powiedziała panie, gdybym wiedziała. Ale mój ojciec, zapewne w trosce o ochronę swych wspomnień... i może honoru rodziny, gdyż urodziłam się ze związku pozamałżeńskiego, nigdy nie chciał mi tego powiedzieć. Wiem tylko jedno: na imię miała Maria.
Szczególna cisza, panująca w pustych kościołach, których mury jak nieprzeniknione zapory chronią przed odgłosami z zewnątrz, cisza w obliczu boskiego majestatu i ogromnej pustki pod sklepieniem, jaka wzmacnia i odbija najmniejszy dźwięk, cisza ta zapadła między młodymi ludźmi. Fiora, przeniknięta ponownie wczorajszym wzruszeniem, znów widziała łagodną twarz młodej, jasnowłosej kobiety; Filip zaś patrzył na Fiorę.
Z drugiej strony kolumny, gdzie dyskretnie pozostała Khatoun, rozległ się jej kaszel, a jego echo zwielokrotnił kościół. Wyrwana z zamyślenia Fiora zadrżała. Otulając się szczelniej płaszczem podniosła oczy na swego towarzysza. On wciąż patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy, jakby zastygłej, a szydercza fałda przy ustach wydała się dziewczynie oznaką pogardy.
- Nie powiedziano ci, panie, że mój ojciec nie był mężem mojej matki? Teraz już o tym wiesz. Jestem bękartem, mówiąc brutalnie. Dodam, że u nas nie ma to większego znaczenia. Co prawda - dorzuciła z uśmieszkiem - my, florentczycy, jesteśmy dziwnymi ludźmi, póldzikusami...
Jej ironia zirytowała Selongeya.
- Nie opowiadaj głupstw! Nigdy nic podobnego nie powiedziałem. Zresztą u nas w znakomitych rodach nieprawe pochodzenie również nie jest cechą hańbiącą. Liczy się tylko krew ojca. Najlepszym kapitanem jaśnie pana Karola jest jego przyrodni brat, znacznie zresztą od niego starszy:
Wielki Bastard Antoni...
Tym razem Fiora uśmiechnęła się wesoło, ukazując do-łeczki w policzkach i wilgotną biel pięknych zębów.
- Niepotrzebnie mówisz to z taką złością, panie. Ponieważ jesteśmy zgodni, pozwól, że cię opuszczę. Moja guwernantka może uznać mszę za nieco przydługą...
- Jesteś aż tak strzeżona?
- Tyle, ile powinna nią być dziewczyna w moim wieku i mojego stanu - powiedziała Fiora surowo. - Nie powinieneś tego krytykować.
- I nie zamierzam. Ale błagam, nie odchodź jeszcze, pani. Ja...
Nagle jakby się zawahał i Fiora zniecierpliwiła się.
- Czy masz jeszcze jakieś pytania? Jeśli tak, to pośpiesz się. Nie mam czasu.
- To, co mam do powiedzenia, wymagałoby długiego wstępu, ale skoro się spieszysz...
Zanim Fiora zdążyła wykonać najmniejszy gest, wziął ją w ramiona i złożył na jej ustach namiętny pocałunek. Tracąc oddech dziewczyna poczuła, że porywa ją jakaś nieodparta siła, która uczyniła ją niezdolną do najmniejszej reakcji. Podczas gdy najlżejsza zapowiedź pieszczoty ze strony jej adoratorów budziła w niej wyniosły gniew, teraz pozwalała się porwać jakiemuś upojeniu w ramionach tego mężczyzny, którego serce biło mocno przy jej piersi.
Pachniał skórą, przestrzenią, mokrą trawą, a nawet końmi i zapach ten miał w sobie coś upajającego, tak jak oszałamiający był ten pocałunek, pierwszy w jej życiu. Rozpalał ogień w żyłach, budził boskie olśnienie w głowie.
Otwierał się przed nią nagle nowy świat, płomienny świat miłości, który w niczym nie przypominał niewinnych, dziewczęcych marzeń, i nie karmił się ani kunsztownymi wierszami, ani lekkimi westchnieniami...
Zbyt niewinna, by oddać pieszczotę, Fiora, wyzuta z sił, lecz z mocno bijącym sercem, bezwładnie zwisała w ramionach Filipa. Kiedy ją puścił, równie gwałtownie jak ją był pochwycił, omal nie upadła. Podtrzymał ją i delikatniej przytulił do piersi. Jednym palcem unosząc do góry jej brodę pocałował ją lekko w koniuszek nosa i oczy:
- Kocham cię! - szepnął z żarem, który oblał jej twarz rumieńcem. - Kocham cię i pragnę...
Oderwał się od niej i wybiegł z kościoła nie odwracając się. Wciąż pod wpływem cudownego snu, w jakim ją pogrążył, Fiora opadła na kolana. Nad nią, w słabym, rozproszonym świetle dwóch świec, uśmiechał się posąg jakiejś świętej, którą z powodu zmieszania trudno byłoby Fiorze rozpoznać. Ponieważ musiała za wszelką cenę dojść do siebie, i pozwolić sercu odzyskać spokój, zaczęła machinalnie modlić się...
Khatoun uklękła tuż obok niej, wzięła jej dłoń i przyłożyła do niej policzek:
- Już późno, pani - wyszeptała. - Trzeba wracać. Fiora popatrzyła na nią lekko błędnym wzrokiem.
- Tak sądzisz? Ale ja... ja nie mam ochoty wracać. Nie teraz! Jeszcze nie!
Cichy śmieszek młodej Tatarki przypominał gruchanie gołębia.
- Wiem dlaczego. Boisz się, że będzie to można odczytać z twojej twarzy.
- Co?
- Że wiesz już, co to miłość...
- Zwariowałaś! Sądzisz, że kocham tego człowieka? Czy nie wiesz, że kocham Giuliana?
Wymawiając to imię zauważyła ze zdumieniem, że nie ma już ono dla niej żadnej barwy i brzmi głucho. To co niegdyś czuła do młodego Medyceusza zbladło jak sen, o którym rano ledwie się pamięta.
- Nie - powiedziała Khatoun - ty tylko myślałaś o miłości do niego, pani. Porwał cię ten, który przed chwilą odszedł, dobrze o tym wiesz.
Fiora nie odpowiedziała. Ukryła twarz w dłoniach, jakby do modlitwy, ale w gruncie rzeczy chciała uniknąć spojrzenia Azjatki, mówiącej jej z takim przekonaniem o miłości, podczas gdy ona dopiero przeżywała olśnienie.
Nazajutrz rano Francesco Beltrami w towarzystwie córki zmierzał w stronę sklepu księgarza Vespasiana Bisticciego. Trzymając się pod ramię szli szybkim krokiem, gdyż temperatura spadła i było niemal zimno. Nie zmniejszało to przyjemności odczuwanej przez Fiorę, która uwielbiała udawać się z ojcem - nie wypadało, by chodziła tam sama - do księgarza, gdzie spotykała się elita intelektualna miasta. Pójście do Vespaziana uważała za zaszczyt, a jej zamiłowanie do książek znajdowało tam wiele możliwości rozwoju.
Via Larga, przy której znajdował się sklep pana Bisticciego, była o tej porannej porze bardzo ruchliwa. Gospodynie domowe z koszami w dłoniach szły na targ. Damy, z głowami okrytymi welonami lub kapturami, wychodziły po mszy z kościoła San Lorenzo, sąsiadującego z pałacem Medyceuszy i oddzielonego klasztorem od Biblioteca Lau-renziana. Koziarz prowadził swoje stado, murarze ładowali kamienie na wykonany z grubych konarów wózek. Przechodzili mieszczanie w długich szatach z czarnej serży i czapkach zdobionych wstążką. W zaułku dzieciaki bawiły się nakręcanym bąkiem, wydając co jakiś czas przenikliwe okrzyki.
Uniżone, pełne szacunku lub przyjacielskie ukłony znaczyły drogę
Francesca Beltramiego. Odpowiadał na nie uprzejmie i dwornie, zadowolony z tych oznak popularności. W chwili gdy ojciec i córka dochodzili do domu księgarza, wypadło na ulicę stado świń i omal nie ścięło ich z nóg. Za zwierzętami biegł jakiś chłopak. Rozpoznawszy bogatego kupca, bardzo się speszył i padł na kolana na środku ulicy.
- Wybacz mi, panie Beltrami, wybacz mi proszę! Wyglądał na naprawdę przerażonego i mało brakowało, by padł na twarz:
- Ależ nieszczęśniku - powiedział śmiejąc się Francesco -jeśli będziesz klęczał w rynsztoku, świnie ci się pogubią. Biegnij więc za nimi, głuptasie, zamiast mnie przepraszać! Masz! Weź to na wypadek, gdybyś nie wszystkie odnalazł. Nie chciałbym, by twój pan cię zbił...
Podał zachwyconemu chłopcu złotego florena i ruszył z Fiorą dalej, podczas gdy radosny mały świniarczyk pomknął co sił w nogach.
- To tobie powinni byli nadać przydomek Wspaniały -powiedziała Fiora z rozczuleniem. - Jesteś najszlachetniejszym człowiekiem na świecie.
- Bo dałem mu florena? Ależ Wspaniały dałby mu dwa. Wszystko jest więc tak jak być powinno.
W chwilę później dotarli do sklepu księgarza.
Vespasiano Bisticci był we Florencji wielkim specjalistą od dzieł starożytnych, a jego wysłannicy wciąż poszukiwali rzadkich manuskryptów w miastach Grecji i Orientu. On sam był mężczyzną około sześćdziesiątki, wysokim i majestatycznym, bardzo uprzejmym i niezwykle wykształconym. Miał wyraziste rysy i twarz pokrytą gęstą siecią zmarszczek, ale jego ciemne oczy skrzyły się młodością, a głos był bardzo łagodny. Pożegnał klienta, z którym rozmawiał i skwapliwie podszedł do nich.
- Witaj, panie Francesco, i ty również, Fioretto! Przyznam, że choć miałem nadzieję, że twój ojciec mnie odwiedzi, nie sądziłem, że twoja obecność uczyni tę wizytę jeszcze przyjemniejszą. Jesteś uosobieniem wiosny...
- Przez ciebie będzie próżna - zaprotestował Francesco. - Przychodzę dowiedzieć się, czy skończyłeś tę kopię Komentarzy, o którą cię prosiłem.
- Prawie. J?oleciłem to moim najlepszym kopistom i myślę, że niedługo dam ci przepisaną książkę. Dostałem też coś, co cię zainteresuje.
Oczy Beltramiego natychmiast rozbłysły.
- Co takiego? Mów szybko!
Chciał pójść za Bisticcim w głąb sklepu, ale w tym momencie wpadł na mężczyznę, z którym księgarz wcześniej rozmawiał. Natychmiast go przeprosił, a gdy ten się odwrócił, Fiora rozpoznała greckiego lekarza, którego tak przestraszyła się na balu u Medyceuszy.
- Nie jesteś mi winien żadnych przeprosin, panie -powiedział swoim niskim głosem, ukłoniwszy się uprzejmie - stałem w przejściu. Kiedy tu jestem, nie zwracam uwagi na nic poza otaczającymi mnie dziełami...
- Sądzę jednak, że powinienem cię przeprosić, panie. Nasze przybycie przerwało ci rozmowę z panem Bisticcim...
- To bez znaczenia; już miałem wychodzić. Przyszedłem po kopię pewnego cennego traktatu medycznego Ibn Siny, zwanego na Zachodzie Awicenną, którego oryginału pan Bisticci nie chce mi sprzedać.
- Powiedziałem, że to niemożliwe, panie Lascaris, ponieważ zatrzymał go pan Lorenzo; zgadza się jednak na zrobienie kopii - powiedział Bisticci. Właśnie zbliżał się niosąc dużą paczkę, owiniętą czarną materią. - Nieszczęście polega na tym, że mój kopista z języka arabskiego leży w łóżku z wysoką gorączką. Musiałem prosić o dość długi termin na wydanie traktatu.
- Najważniejsze, żeby powrócił do pracy - powiedział łagodnie Grek. - Teraz pójdę już i pozwolę wam porozmawiać...
Zmieszana jego obecnością Fiora odeszła na bok i udawała, że interesuje się greckim ewangeliarzem leżącym na jednym z pulpitów. Demetrios miał przejść obok niej do wyjścia, upewniwszy się jednak kątem oka, że księgarz i jego klient rozsiedli się przy kontuarze z woskowanego dębu, nad którym Bisticci zapalił dużą olejną lampę, podszedł do dziewczyny.
- To bardzo poważny tekst jak na tak młode oczy! -powiedział w doskonałej francuszczyźnie. - Czytasz po grecku, panienko?
Fiora odwróciła się gwałtownie. Ten człowiek budził w niej obawę, ale nie zamierzała się wycofać.
- Owszem. Czytam również po łacinie. A ty, panie, czy zawsze czytasz w myślach, tak jak zrobiłeś to w moim przypadku ostatniego wieczoru?
- Łatwo jest odgadnąć czyjąś myśl, jeśli zrodziła się z emocji lub wtedy, gdy dusza tej lub tego, który myśli, jest całkiem czysta. Miałbym w tobie bez wątpienia wybitną uczennicę, gdybyś nie pochodziła z wysokiego stanu... Jednakże proszę cię, byś pamiętała, że gdyby nieszczęście zapukało do twych drzwi, zawsze będę gotów pospieszyć ci z pomocą. Nazywam się...
- Wiem. Powiedziano mi, jak się nazywasz. Już drugi raz przepowiadasz mi ciężkie chwile. Nie możesz powiedzieć mi nic więcej?
- Na razie nie, bo twoje myśli są całkowicie pochłonięte miłością i również dlatego, że obecnie możesz się tylko poddać przeznaczeniu. Przypomnij sobie o mnie, gdy przyjdzie pora. Pan Lorenzo podarował mi dom w Fiesole...
- My też mamy tam dom.
- Wiem o tym. Łatwo mnie zatem odszukasz. Skłoniwszy się lekko z rękami skrzyżowanymi na piersi, grecki lekarz wyszedł, a Fiora w zamyśleniu podeszła do ojca i pana Bi-
sticciego, zbyt zajętych, aby zauważyć jej krótką rozmowę z Demetriosem.
Księgarz ostrożnie odpakował grubą księgę, oprawioną w stary pergamin, ozdobiony srebrnymi okuciami i takim samym krzyżem, wysadzanym topazami i turkusami. Fiora usłyszała jak mówił:
- Jednemu z moich wysłanników udało się zdobyć tę mowę Lizjasza i pomyślałem, że chciałbyś ją chociaż zobaczyć...
Z nieskończoną delikatnością Francesco wziął księgę, położył ją na dużym pulpicie i ze zdziwieniem popatrzył na krzyż na oprawie.
- Wspaniała! Skąd pochodzi? Widzę tu krzyż i herb opacki, jeśli się nie mylę?
- Zawsze tak samo ciekawy - powiedział Bisticci z uśmiechem. - Księga pochodzi z opactwa Einsiedeln, ale nic więcej ci nie powiem...
Beltrami, zdjęty czcią, odwracał grube, szeleszczące karty, na których jakaś zręczna dłoń umieściła obok greckiego tekstu delikatne iluminacje.
- Niezależnie od ceny, jakiej za nią zażądasz, Vespasiano, biorę ją! Fioro: to naprawdę cudowne!
Bisticci roześmiał się.
- Byłem pewien, że ją zechcesz. Zastanowię się nad ceną, ale już możesz ją zabrać.
- Nie zamówisz kopii?
- Już została zrobiona. Chcesz teraz zobaczyć, jak przebiega praca nad twoim Cezarem?
Beltrami z żalem przerwał oględziny księgi, którą Fiora delikatnie pogładziła. Poszli oboje za Bisticcim do pomieszczenia na zapleczu, którego okna wychodziły na ogród. Była to długa sala oświetlona witrażami, przed którymi znajdował się rząd pulpitów. Pracowało przy nich pilnie dziesięciu mężczyzn jak najwierniej przepisujących manuskrypty. Jedni odtwarzali tekst, inni duże, iluminowane litery, jeszcze inni miniatury. Jedni skryptorzy byli młodzi, inni starsi: należeli też do różnych ras. Był tam Niemiec o białej skórze i rudych włosach, Grek z czarną brodą, Sycylijczyk brązowy jak kasztan, a nawet Murzyn z Sudanu. Brakowało tylko białego turbanu arabskiego kopisty Alego Aslama: jego miejsce było puste...
Zazwyczaj Fiora bardzo lubiła przyglądać się pracy kopistów Bisticciego, ale to drugie spotkanie z Lascarisem spotęgowało wrażenie, jakie odniosła przy poprzednim i wywołało niejasny niepokój. Toteż patrzyła niewidzącymi oczami na zręczne palce rysujące arabeski, nakładające pastelowe barwy i delikatne płatki złota. Na szczęście jej ojciec, wiszący wprost nad ramionami artystów, i całkiem pochłonięty miłością do książek, chwalił ich pracę w słowach tak gorących, że większość twarzy rozjaśnił uśmiech. Szczególnie zaś rozpromieniła się twarz starego kopisty, kończącego przepisywanie dla bogatego kupca Komentarzy Cezara: dostał dla zachęty sztukę złota. Wracając do sklepu Beltrami zniżył głos:
- Czy udało ci się wreszcie zdobyć ten słynny Psałterz moguncki, do którego Johann Faust skradł ruchome czcionki Gutenberga?
- Nie. Psałterz musi być gdzieś ukryty i nie można go odnaleźć. Nie jestem pewien czy istnieje chociaż jedna jego kopia. Dzieło, wydaje się jeszcze lepiej strzeżone niż słynna Biblia czterdziestodwuwierszowa, która jest pierwszym dziełem Gutenberga. Nie wiem zresztą, dlaczego...
- Kopie można chyba zdobyć, skoro ta nowa technika również temu służy? Oczywiście, nic nie dorówna dłoni artysty, ale można to traktować jako ciekawostkę i z tego tytułu się tym interesuję...
- Ja również. Myślę jednakże, że wkrótce będziemy mogli obaj zaspokoić naszą ciekawość. Trzy lata temu przybyli do Wenecji dwaj mężczyźni: Francuz Mikołaj Jen-son i Niemiec Jan de Spire i jestem pewien, że przywieźli ze sobą wynalazek Gutenberga...
- Jak to więc możliwe, że niczego jeszcze nie opublikowali?
- Bez wątpienia Kościół... a może także Wielka Rada. Nowości nie są w Wenecji dobrze przyjmowane. Zamierzam jednak wkrótce tam pojechać, żeby osobiście przekonać się, jak sprawy stoją.
- Bądź więc ostrożny! Nawet dla cudzoziemca nie jest bezpiecznie mieć do czynienia z Wielką Radą...
Do księgarni weszło dwóch nowych klientów i Bisticci gorliwie się nimi zajął, gdyż byli to Lorenzo Medyceusz i jego przyjaciel Poliziano, którzy przybyli z sąsiedzką wizytą. Wymieniono ukłony i wszelkiego rodzaju grzeczności, ale Beltrami dokładnie schował pod płaszczem manuskrypt z Einsiedeln...
- Zdążyliśmy w samą porę - szepnął do Fiory - gdybyśmy przyszli kilka minut później, ten Lizjasz mógłby mi się wymknąć...
- Czyż pan Bisticci nie powiedział, że odłożył go dla ciebie?
- To słowa handlarza. Kiedy wchodzą w grę tak ważni klienci jak Lorenzo i ja, wygrywa zawsze ten, który przyjdzie pierwszy...
- To znaczy, że drogo za niego zapłacisz?
- Oczywiście, ale to nieważne. Pieniądze są tylko środkiem do wzbogacenia życia o towarzystwo rzeczy najpiękniejszych i najrzadszych. Kiedy umrę, przejmiesz wspaniały spadek.
- Jakkolwiek byłby wspaniały, nigdy nie będzie równie cenny jak twoja obecność - powiedziała Fiora, mocniej ściskając ramię ojca. - Ja również przyczynię się do wzbogacenia naszych zbiorów dzięki temu sonetowi Petrarki, który pan Bisticci ofiarował mi, kiedy wychodziliśmy.
- Pokaż!
Fiora rozwinęła cienki arkusz pergaminu, ozdobiony ornamentami i liśćmi laurowymi, jak to praktykowano w przypadku dzieł tego wielkiego poety, i przeczytała tekst:
„Jeśli to nie jest miłość - cóż ja czuję?
A jeśli miłość - co to jest takiego?
Jeśli rzecz dobra - skąd gorycz co truje?
Gdy zła - skąd słodycz cierpienia każdego?"*11
Czytając poczuła, jak się czerwieni. Poeta stawiał te same pytania, które od poprzedniego dnia dręczyły jej duszę i nie dawały zasnąć przez większą część nocy. Minuta spędzona w ramionach Filipa była boska, ale kiedy znalazła się sama, rozum i logika, tak drogie jej przyjaciołom - filozofom, próbowały pokonać i uspokoić oszołomienie jej zdobytego przez zaskoczenie serca. Khatoun w namiętnym geście burgundzkiego rycerza widziała jakieś nieziemskie objawienie, lecz Fiora wmówiła sobie w końcu, że Selongey kierował się tylko chwilowym odruchem, pragnieniem zachowania przyjemnego wspomnienia z miasta, w którym nie uzyskał tego po co przyjechał.
- A jednak - nalegała Khatoun - powiedział, że cię pragnie.
- Tak powiedział, ale to nie znaczy, że poprosi ojca o moją rękę. Jestem pewna, że wyjedzie i więcej go nie zobaczymy...
Wiedziała, że nie wierzy w żadne ze swych słów, i próbowała okłamywać siebie samą. Był to sposób równie dobry jak każdy inny, by ustrzec się cierpienia, jeśli rzeczywiście Filip miałby wyjechać, nie zobaczywszy się z nią.
Tymczasem zaś chciała wiedzieć o nim wszystko. Po południu przekonała Leonardę, by odprowadziła ją do pałacu Albizzich na spotkanie z Chiarą. Nie miała z tym zresztą dużego problemu, gdyż perspektywa spędzenia godziny czy dwóch w towarzystwie rozmownej Colomby całkiem się guwernantce spodobała. Nie licząc przyjemności degustowania śliwek w cukrze, które gruba Colomba umiała przyrządzać jak nikt inny.
Niestety, Fiora niewiele się dowiedziała: wysłannik Zuchwałego zatrzymał się wraz z eskortą w najlepszej oberży w mieście, przy Croce di Malta na Mercato Vecchio. Wiódł tam królewskie życie, pijąc najlepsze wina - które nie były dla niego wystarczająco dobre! - i dobrze jedząc. Wychodził ze swojego pokoju tylko raz czy dwa, a i to na krótko.
- Chyba interesujesz się bardzo tym cudzoziemcem? -zauważyła Chiara.
- Może dlatego, że uważam go za interesującego. Ty nie?
- Ależ tak, oczywiście, ale raczej na zasadzie ciekawostki. Wygląda niewątpliwie wspaniale, a jego twarzy łatwo się nie zapomina, lecz trochę się go boję.
- Dlaczego? Nie ma w nim nic strasznego.
- Pachnie wojną. To samo wrażenie miałam spotykając w ubiegłym roku kondotiera Guidobalda da Montefeltra. Obaj należą do tych mężczyzn, którzy żyją tylko dla wojaczki i dzięki niej. Poza tym ludzie z Północy nie są tacy jak my, nie lubią tego co my lubimy...
- Twierdzi się jednak, że dwór księcia Burgundii jest najznakomitszy w Europie, a on sam jest ogromnie bogatym człowiekiem...
- W takim razie, dlaczego wysłał pana de Selongeya, aby pożyczył pieniądze od Medyceuszy? Wuj powiedział wczoraj, że książę Karol chce zostać królem. Ciągle wojuje; od trzech miesięcy prowadzi oblężenie miasta Neuss na terenie Niemiec. Wojna kosztuje więcej niż świętowanie...
- Czyż my nigdy jej nie prowadzimy? Zapomniałaś o oblężeniu Volterry przed kilku laty i o tym jak nasz Lorenzo potraktował zdobyte miasto?
Chiara roześmiała się.
- Rozmawiamy tak jakbyśmy rządziły miastem. Zaiste, bardzo interesujesz się panem de Selongeyem. Prawda, bardzo ci się przyglądał przedwczoraj... Widziałaś go ponownie?
- Nie - odrzekła Fiora, nie zawahawszy się przed kłamstwem, bo nie chciała się z nikim dzielić chwilą przeżytą w Santa Trinità. Tych kilka minut należało tylko do niej: jak ukryty skarb, którego nie wolno było trwonić, nawet z najbliższą przyjaciółką. Khatoun wystarczy jej do rozmów o Filipie, kiedy wróci on do swego pana, Wielkiego Księcia Zachodu...
- Spróbuj więc o nim nie myśleć: wkrótce wyjeżdża i jest wielce prawdopodobne, że już nigdy go nie zobaczysz. Przynajmniej dzięki niemu wybiłaś sobie z głowy Giuliana, i może wreszcie zainteresujesz się Lucą Tornabuonim, który usycha przez ciebie. Czyż nie byłby wspaniałym mężem?
- Dlaczego sama go nie poślubisz, skoro uważasz go za taką doskonałość?
- Przede wszystkim dlatego, że on mnie nie kocha, po drugie dlatego, że jesteśmy zbyt długo zaprzyjaźnieni, a ponadto dobrze wiesz, że jestem zaręczona z moim kuzynem Bernardem Davanzatim. Za dwa lata pobierzemy się, gdyż tak postanowiły nasze rodziny. Nie widuję go wprawdzie zbyt często, ponieważ przebywa w Rzymie, gdzie reprezentuje interesy swojej rodziny, ale wiem, że mnie kocha.
- A ty? Kochasz go?
- Nie jest mi obojętny. Nie ma więc żadnego powodu, by cokolwiek zmieniać w opracowanych dla nas planach.
Myślę, że stworzymy bardzo przyzwoite stadło - dodała Chiara z uśmiechem.
Widzieć przed sobą całe życie, wytyczone jak piękną prostą linię, było na pewno rzeczą wspaniałą. Jednakże Fiora, w świetle ostatnich doświadczeń, nie planowała już w ten sposób swojej egzystencji.
- Jesteś pewna - zapytała nagle - że pewnego dnia nie spotkasz mężczyzny, który będzie ci więcej niż nieobojętny? Który sprawi, że twoje serce zabije szybciej... i że będziesz miała ochotę pójść za nim na koniec świata?
Chiara nie odpowiedziała od razu. Jej brązowe oczy spoglądały na Fiorę z czułością, ale i niepokojem. Pozwoliła, by przebrzmiało echo słów przyjaciółki. Podeszła do kredensu i wyjęła kielich z niebieskiego szkła, wypełniony śliwkami w cukrze, i postawiła go przed Fiorą, która wzięła jeden owoc. Chiara popatrzyła przez chwilę na smakołyk w delikatnych palcach dziewczyny i westchnęła:
- Jeśli chcesz znać moje zdanie, to najwyższa pora, by pewien pan z Burgundii powrócił do mgieł północy.
Fiora nie zdążyła zaprotestować. Wejście Leonardy i Colomby, które zasiedziały się w kuchni, gdzie guwernantka Chiary wypróbowywała nowy przepis na nadzienie do gołębi, położyło kres rozmowie. Colomba przyszła zaproponować dziewczętom odprowadzenie Fiory do domu i wstąpienie po drodze do sklepu aptekarza Landucciego, bo pragnęła zaopatrzyć się w pomadę z melisą, nadzwyczajny środek wybielający dłonie.
- Dobry pomysł - powiedziała Leonarda - nasze zapasy także już się wyczerpały.
Ruszyły ulicami, dziewczęta przodem. Jako prawdziwe florentynki lubiły spacerować wśród gwaru i ruchu w mieście, którego mieszkańcy chętniej przebywali na zewnątrz niż w domach. Kobiety rozmawiały wyglądając z okien lub stojąc w drzwiach. Kiedy dzień miał się ku końcowi, mężczyźni wychodzili i spotykali się, aby dyskutować o sprawach miasta, opowiadać sobie historyjki lub żartować. Kupcy i rzemieślnicy zbierali się na Starym Rynku, młodzi eleganci na moście Santa Trinità, skąd patrzyli jak dzień gaśnie w wodach rzeki. Natomiast ważne osobistości spotkać można było pod arkadami loggii dei Priori, dosłownie w cieniu Palazzo della Signoria, a Wspaniały nierzadko przyłączał się do nich. Jeśli pogoda była ładna, można było zobaczyć stoły, wynoszone przed domy, przy których zasiadano do gry w szachy. W tym czasie kobiety zajmowały się wieczornym posiłkiem lub rozmawiały, jeśli skończyły pracę. Dzieci natomiast - oczywiście tylko chłopcy - wypełniały krzykiem i zabawą ulice i place... Później, na dźwięk dzwonu na Anioł Pański, wszyscy wracali do siebie, gdyż nie powinno się ciemną nocą włóczyć poza domem.
Gdy czcigodna Florencja będzie zasypiać, otoczona murami o sześćdziesięciu ośmiu strażniczych i obronnych wieżach, strzeżona przez żołnierzy, ta druga Florencja -miasto rozrywek i zbrodni, sprzedajnych dziewcząt i zbirów - będzie zaczynać życie. Wyjdzie ze swych kryjówek i przeniknie, jak fala przypływu, ulice tylko gdzieniegdzie oświetlone latarnią, zawieszoną na bramie pałacu.
Poza murami będzie spokój łagodnych pagórków, lekki wiatr w gałęziach cyprysów, wieczorna modlitwa jakiegoś ptaka w oliwnym gaju lub winnicy San Miniato czy Fiesole, jako odpowiedź na nikły dźwięk dzwonu wiejskiego klasztoru. W mieście zaś zapanują rozpusta i śmierć, aż do chwili, gdy pianie kogutów wypłoszy ptaki nocy i zapędzi je, wylęknione i mrużące oczy, do ich podejrzanych kryjówek. A gdyby nocną porą jakiś krzyk rozdarł ciemność między kolejnymi obchodami milicji, florenccy mieszczanie nadal będą spokojnie spać, ufni w potęgę swego miasta, wierząc, że obroni ich Santa Reparata, jego patronka: krew w rynsztoku nie uczyni lilii Florencji czerwieńszą.
Istnienia takiej Florencji ani Fiora, ani Chiara nawet nie podejrzewały, osłaniane grubymi murami pałaców, strzeżonych przez liczną służbę. Znały tylko jej przyjemne, dzienne oblicze, rozświetlone słońcem, które ogrzewało wielobarwne marmury Duomo, zachwycającej katedry Santa Maria del Fiore, która ten przydomek zawdzięczała wspaniałej kopule - dziełu Filippa Brunelleschiego.
Spacerowiczki zatrzymały się na chwilę przed klatkami z lwami umieszczonymi za siedzibą Signorii. Te królewskie zwierzęta były fetyszami miasta, które zazdrośnie ich strzegło. Wystarczyło, że któreś z nich straciło apetyt, aby ludzie dobrze poinformowani zaczynali przepowiadać bliską katastrofę; a jeśli któryś lew zdychał, Vacca, wielki dzwon Signorii, służący wyłącznie do bicia na alarm, uderzał jak w przypadku rebelii.
Przechadzając się, gwarząc i odpowiadając na liczne ukłony, dotarły wreszcie do Canta dei Tornaquinci, gdzie znajdował się sklepik aptekarza. Było to ruchliwe skrzyżowanie, z racji sąsiedztwa domu pogrzebowego, którego pracownicy, w oczekiwaniu na klientów, zabawiali się przed drzwiami w rzucanie kamykiem do celu.
Colomba pewnym ruchem pchnęła niskie drzwi na parterze zasobnie wyglądającego domu, z loggią i marmurowymi kolumienkami, na którym wielki szyld w wesołych kolorach obwieszczał: «„Pod Gwiazdami... Ser Luca Landucci, aptekarz». Cztery kobiety zeszły do piwnicznego pomieszczenia o niebieskim, rzeźbionym i iluminowanym suficie, jako że Landucci był człowiekiem bogatym i poważanym, odgrywającym pewną rolę w zarządzaniu miastem. Był również przyjacielem Francesca Beltramiego i Fiora lubiła przychodzić do niego jeszcze bardziej niż do Bistic-ciego, ponieważ był miły i wesoły, a w jego domu unosiły się cudowne zapachy suszonych ziół i korzennych przypraw.
Sklep, z rządkami dzbanów z zielononiebieskiej majoliki oraz flaszeczek z przezroczystego szkła, o długich szyjkach, wypełniały kamienne i brązowe moździerze, pudełka srebrne lub wykonane z egzotycznego drewna i wielkie miedziane wagi, ustawione na kontuarze z pięknego, ciemnego, wspaniale woskowanego dębu. Wnętrze emanowało porządkiem i, ogólnie, spokojem, który przystoi uczonym mężom. Tymczasem, kiedy wkroczyła tam mała gromadka, dom rozbrzmiewał odgłosami gwałtownej kłótni: dwie kobiety z wyższych sfer, sądząc po ich eleganckich strojach, sprzeczały się z zaciekłością i zapalczywością godną sprzedawczyń ryb z Mercato Nuovo. - Ty stara oślico - krzyczała jedna - dowiesz się, kim jestem!
- Już dawno to wiem. Gdybyś była wołem a nie krową, można by było zrobić żłobek...
- Ale z ciebie jędza! Twoje usta są pełne żółci i dlatego masz taką żółtą cerę!
- Nie taką żółtą jak twoja! To prawda, że twój nieboszczyk mąż siusiał ci na nią co rano!
Damą, której dotyczyła ostatnia obelga był nie kto inny jak Hieronima Pazzi. Oszalała z wściekłości, szukając czegoś, by cisnąć w głowę swej przeciwniczki, znalazła słój z prawoślazem. Zaatakowana ledwo się uchyliła, a naczynie roztrzaskało się na posadzce. Widząc to aptekarz odważnie rzucił się w wir walki i usiłował uspokoić kobiety przechodzące do rękoczynów.
- Wy tam, chodźcie mi pomóc! - krzyknął do dwóch subiektów, którzy oparci łokciami o kontuar podziwiali ze znawstwem całą tę scenę.
Usłuchali ślamazarnie, nie chcąc w gruncie rzeczy przerywać walki między panią Pazzi i szlachetną Cornelią Donati, zwłaszcza potyczki tak dobrze rozpoczętej. Obie kobiety nienawidziły się od zawsze z powodu miłosnej rywalizacji. Ongiś zwyciężyła Cornelia, sprzątając Hieronimie sprzed nosa mężczyznę, którego tamta pragnęła poślubić. Od owego czasu Hieronima w pewnym stopniu wzięła rewanż, gdyż Augusto Donati zdradzał żonę z każdą niewiastą, która mu się nawinęła, ale wrogość obu pań jednak nie osłabła. Gdy się spotkały, zawsze wybuchała kłótnia pod najmniejszym pretekstem. Tego dnia kością niezgody stał się niewinny słoiczek z pomadą do ust (nadzwyczajnym środkiem firmy Landucciego), który obie chciały nabyć, ale na nieszczęście został już ostatni.
Udało się w końcu rozdzielić wojowniczki, z których każda straciła w walce kilka piórek. Podczas gdy łapały oddech, aptekarz uciął spór, oświadczając surowo:
- Nie sprzedam tej pomady żadnej z was! Madonna Catarina Sforza, prześwietna siostrzenica Jego Świątobliwości, papieża Sykstusa IV, właśnie ją u mnie zamówiła, albowiem sława tej maści dotarła aż do niej. Tak więc wyślę ją do Rzymu!
Gestem pełnym dostojeństwa zabrał zapomniany na kontuarze kosmetyk i zamknął go w jednej z szaf o żelaznych zawiasach. Po czym oświadczył:
- Co nie znaczy, że Madonna Hieronima nie jest mi winna za stłuczony słoik i za prawoślaz, który już się do niczego nie nadaje. Mój skryba wypisze rachunek...
- Nie stłukłabym, gdyby ta harpia nie wyprowadziła mnie z równowagi - krzyknęła pani Pazzi. - Musi zapłacić, tak jak ja!
Mimo podbitego oka, Hieronima odzyskała całą pewność siebie. Była to piękna trzydziestopięcioletnia kobieta, która zachowała dużo świeżości. Jej pulchne ciało było wciąż apetyczne. Szeptano, że poszukiwała pociechy w swym wdowieństwie z mężczyznami dyskretnymi albo mającymi jeszcze więcej powodów, aby zachować w tajemnicy jej miłostki - to znaczy ze swymi służącymi. Stary Jacopo Pazzi, patriarcha władający rodziną, miał podobno szczególnie ciężką rękę wobec tych domowników, którzy źle się prowadzili. Mówiono - w tajemnicy oczywiście - o pewnym niedelikatnym słudze, tak okrutnie pogryzionym przez myśliwskie brytany, że zmarł z ran, o jakiejś zbyt gadatliwej służącej, uduszonej i pogrzebanej w lesie z ustami pełnymi ziemi, o młodej kuzynce, której ktoś zrobił dziecko nie w porę, zmarłej z powodu upływu krwi. Jeśli to, co mówiono o Hieronimie, było prawdą, ryzykowała wiele, ale była przebiegła i umiała ująć swego teścia. Miała na niego znaczny wpływ, gdyż oboje byli ogarnięci tą samą pasją: gromadzeniem pieniędzy.
Hieronima rzuciła z gniewem monetę na kontuar i zamierzała wyjść, ale Fiora ją powstrzymała:
- Nie możesz tak wyjść, kuzynko! Poproś chociaż pana Landucciego o jakiś balsam, aby zatuszować to oko. Są takie, które czynią cuda... - powiedziała niewinnie.
Hieronima, zmierzyła wzrokiem dziewczynę, po czym rzuciła z furią, głosem jak syk żmii:
- Mój welon powinien wystarczyć. A co do ciebie, ty wstrętny bękarcie, kto ci pozwala traktować mnie jak równą sobie? Zejdź mi z drogf!
Fiora nie była osobą, która pozwalałaby się bezkarnie obrażać:
- Nie ośmieliłabyś się powtórzyć tego przed moim ojcem! Przy nim jesteś słodka jak cukierek, a teraz jesteś w domu przyjaciela mojego ojca.
- Posłuchajcie, jak skrzeczy! - zaśmiała się szyderczo Hieronima. - Prawdziwa księżniczka z tej dziewczyny, daję słowo...
- Jestem więcej niż księżniczką - córką Francesca Bel-tramiego...
- Jesteś tego całkiem pewna?
Nawet jeśli to perfidne pytanie zmieszało Fiorę, nie dała tego po sobie poznać. Podnosząc dumnie głowę rzuciła:
- Mój ojciec jest tego pewien! To więcej niż mogą powiedzieć niektórzy mężczyźni...
Cornelia Donati, która już przyszła do siebie po rozbiciu słoika stanęła u boku dziewczyny.
- Nie wdawaj się w dyskusje z tą żmiją, mała. Twój ojciec jest porządnym człowiekiem, wiadomo. Wszyscy go szanują. Nie można tego powiedzieć o Pazzich. Idź swoją drogą, Hieronimo. Mamy cię dość.
- Idę, lecz jeszcze się spotkamy, Cornelio Donati! A co do tej tutaj, bliski jest dzień, kiedy w moim domu zdana będzie na moją laskę i niełaskę; dowie się co to znaczy obrażać mnie publicznie.
Wyszła w poszumie welonów i sukien w kolorze fioletu -jej ulubionym - uznawała go bowiem za twarzowy dla blondynek. Obecni w sklepie spojrzeli po sobie ze zdumieniem, spowodowanym ostatnim zdaniem:
- Co też ona chciała przez to powiedzieć? - spytała Chiara. - Nie bardzo wiem, w jaki sposób mogłaby trzymać Fiorę w swoim domu.
- Chyba że chce ją wydać za swego syna? - podszepnęła Cornelia...
- Tego okropnego, garbatego i kulawego karła? - oburzyła się Chiara. - Pan Francesco musiałby oszaleć... nigdy się to nie stanie.
- Jednak tego właśnie pragnie - powiedziała gruba Co-lomba. - Jej służąca powiedziała mi o tym co nieco pewnego dnia u sprzedawcy świec. Donna Hieronima uważa, że to najlepszy sposób, aby majątek pana Beltramiego pozostał w rodzinie. Wszyscy przecież wiedzą, że donna Fiora dziedziczy po ojcu...
- I jest to sprawiedliwe! - stwierdziła Cornelia Donati. -Dobrze rozumiem jednak, że Hieronima ma chrapkę na majątek, który, gdyby nie Fiora, jej przypadłby w udziale. Niełatwo jest się pogodzić z taką stratą. Tym bardziej że skoro jej nieboszczyk mąż nie był pierworodnym synem, nie może ona wiele oczekiwać po Jacopie. Stary coś pewnie zostawi temu nieszczęsnemu Pietrowi, ale dla niego i matki nie będzie to wiele...
Fiora nic nie mówiła. Zamarła z przerażenia na samą myśl, czym mogłaby się stać w rękach tej kobiety. Kobiety, która zachowywała się tak, jakby była przekonana, że ma rację. Na szczęście Leonarda, widząc jej wzburzenie, objęła ją opiekuńczo:
- Nie zamartwiaj się, skarbie! Wszystkim zdarza się mieć marzenia niemożliwe do realizacji. Pomysł donny Hieronimy pozostanie tym, czym jest: iluzją...
Jednak ona sama również nie była całkiem spokojna. Nie spodobało jej się, iż Hieronima podejrzewała, że Beltrami w rzeczywistości nie jest ojcem Fiory. Po chwili uspokoiła się: żeby znać prawdę, Hieronima musiałaby być diabłem albo chociaż jego córką. Obiecała sobie jednak porozmawiać z Beltramim.
Pragnąc poprawić atmosferę, której wpływ na handel uznał za bardzo szkodliwy, poczciwy Landucci poczęstował damy kropelką cypryjskiego wina, aby zapomniały o nieprzyjemnych chwilach spędzonych w jego sklepie.
- Mnie to się wydało raczej zabawne - powiedziała Chia-ra.
- Mnie nie! - rzekł aptekarz. - Donna Hieronima może sobie poszukać innego dostawcy. Ja już jej nie przyjmę.
- W takim razie nie ma naprawdę powodu, żebym nie kupiła tej pomady? - spytała Cornelia, nie tracąc z oka przedmiotu sporu. - Chyba na to zasłużyłam.
- Mnie też się tak zdaje - powiedział Landucci ze śmiechem i polecił jednemu z chłopców zapakować słoiczek.
Po skończonych zakupach Fiora z Leonardą i Chiara z Colombą rozstały się. Zrobiło się późno i wprawdzie były blisko pałacu Beltramiego, ale mieszkanki pałacu Albizzich miały jeszcze przed sobą daleką drogę. Zapadał zmierzch. Cornelia Donati poszła z Chiara i Colomba, a aptekarz wydał sługom polecenie zamknięcia sklepu. On sam udawał się do Signorii, aby spotkać się z priorem swojej dzielnicy w pewnej delikatnej sprawie: jego sąsiad z zakładu pogrzebowego przypisał sobie prawo do sprzedaży pewnych składników farmaceutycznych przeznaczonych do balsamowania zwłok, co należało do wyłącznej kompetencji aptekarza. Landucci musiał się spieszyć, gdyż prior, będący jego przyjacielem, już za dwa tygodnie może nie mógłby mu pomóc. Priorów bowiem wybierano tylko na dwa miesiące, co sprawiało, że Florencja żyła w ciągłym poruszeniu związanym z wyborami.
- Muszę też zobaczyć się z panem Franceskiem - zwierzył się Fiorze przy pożegnaniu - ale pójdę jutro do jego składów na via Calimala... Na pewno mi pomoże.
Rozległy się dzwony na Anioł Pański, a towarzyszył im stuk setek drewnianych okiennic, przy pomocy których kupcy i sprzedawcy zamykali sklepy. Eleganccy spacerowicze z mostu Santa Trinità odchodzili, by szukać rozrywki gdzie indziej. Hałaśliwa gromadka otaczała jakiegoś niskiego i szczupłego mężczyznę, ubranego z niewiarygodną wytwornością w kaftan z białej satyny i sięgające kolan spodnie z białego aksamitu, ozdobionego srebrnymi koronkami. Peleryna, wysokie buty i beret z różowego aksamitu, przybrany długim czaplim piórem, dopełniały stroju, który wprawiał w zachwyt jego towarzyszy. W ciężkim medalionie, zawieszonym na złotym łańcuchu, z pierścieniami na palcach młody elegant szedł powoli, rozglądając się dokoła czy podziw jaki budzi jest dostatecznie duży.
Fiora również go zauważyła. Pociągnąwszy nagle Leonardę za rękaw schowała się z nią za łukiem domu, który osłaniał wylot wąskiej uliczki.
- Co się stało? - zdziwiła się starsza kobieta.
- Nie widzisz, kto tam idzie? Ten pyszałek Domenico Accaiuoli z bandą wielbicieli.
- W czym ci zawinił? Sądziłam, że należy do twoich przyjaciół. Czyż nie zalecał się do ciebie?
- Czy chłopak tego rodzaju umie zalecać się do dziewczyny? Robiłby to szczerzej, gdybym była chłopcem. Bez wątpienia, chce majętnej żony, ale nie jestem nawet pewna czy umiałby jej zrobić dziecko. W każdym razie, biedaczka nieczęsto widywałaby go w swojej sypialni...
Zaskoczona Leonarda popatrzyła na Fiorę z miną kury, która nagle spostrzegła, że wysiedziała kaczątko.
- Skąd o tym wiesz? Ja ci przecież tego nie powiedziałam?
Fiora roześmiała się i mocniej przycisnęła ramię guwernantki.
- Jesteś na to zbyt przyzwoita! Chiara mi o tym powiedziała. Jej kuzyn Tomaso należy do bandy Domenica. Dziewczęta lubią sobie pogadać...
- Widzę, że jesteś bardziej wykształcona niż można było przypuszczać - powiedziała lekko zgorszona Leonarda.
- Nie rób takiej miny! Nie darzysz Domenica większą sympatią. Bądź pewna, że wyjdę za mąż tylko za mężczyznę godnego tego miana.
Natychmiast oczami duszy ujrzała potężną sylwetkę Filipa de Selongeya, a na wspomnienie o jego pocałunku poczuła znajomy dreszczyk. To odczucie wracało zawsze, ilekroć przywoływała niezapomnianą chwilę, która tak nią wstrząsnęła i już się pewnie nie powtórzy...
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu. mogłybyśmy teraz pójść do domu - powiedziała zrzędliwie Leonarda - droga jest chyba wolna. W tej uliczce jest diabelnie zimno, nie mówiąc już o fetorze latryn. Pan Domenico przynajmniej ładnie pachnie...
Wyszły z ukrycia i ponownie ruszyły w drogę.
- Bardzo ładnie - powiedziała Fiora. - Jego matka i siostry nie perfumują się tak mocno. Mężczyzna powinien oczywiście pachnieć mydłem, lecz także skórą, świeżą trawą... i nawet trochę końmi - dodała marzycielsko, pozwalając się porwać wspomnieniom i zapominając, że nie jest sama.
- Tego również nauczyła cię donna Chiara? - spytała coraz bardziej oszołomiona Leonarda.
- Nie - powiedziała Fiora, uśmiechając się niewinnie do swego słodkiego wspomnienia. - Tak mi się tylko wydaje.
W tym czasie w dużym domu na rogu via Calimala i Mercato Nuovo, w sporej sali na pierwszym piętrze, wyłożonej z prostotą ciemnym dębem, z której Francesco Beltrami zarządzał swymi licznymi i ważnymi interesami, rozgrywała się dziwna scena. Była to jedna z tych potyczek, w których hamulec uprzejmości powstrzymuje gwałtowność uczuć i pozwala wyrażać się jej tylko w słowach. Siedząc na krytym koźlą skórą krześle o wysokim oparciu, za długim stołem, oświetlonym brązowym sześcioramien-nym świecznikiem, kupiec miał za przeciwnika Filipa de Selongeya, który skrzyżowawszy ramiona na piersi stał oparty o jedną z szaf.
Obaj mężczyźni patrzyli na siebie niczym partnerzy w pojedynku. Rozjaśnione blaskiem świec oczy jednego zatopione były w ciemnych i zatroskanych oczach adwersarza. Od pewnego czasu panowała cisza, przerywana czasami przez odgłos jadącego wozu, stuk końskich kopyt czy okrzyki bawiących się dzieci... Beltrami zdawał się słuchać zamierającego w nim echa ostatnich słów burgundzkiego rycerza. Wreszcie podniósł się z westchnieniem, podszedł do szarego kamiennego kominka i zaczął ogrzewać sobie dłonie lekko je pocierając, jakby je mył nad płomieniami...
- Opowiedziałeś mi, panie hrabio, ciekawą historię -powiedział cicho - a my we Florencji lubimy słuchać pięknych opowieści... ale nie wiem, w czym mnie dotyczy.
- Dotyczy cię w najwyższym stopniu: jest to wyraźnie wypisane na twarzy twojej córki, panie.
- Zechciej nie mieszać mojej córki do rozmowy! Zaczęła się ona, jeśli dobrze pamiętam od... kłopotu, że powracasz do księcia Burgundii bez pożyczki, o którą prosił...
- Jaśnie pan Karol nigdy o nic nie prosi! - warknął Selongey.
- Wybacz mi, panie, to słowo, które istotnie kłóci się z elementarnymi zasadami dyplomacji! Powiedzmy: którą pragnął uzyskać od banku Medyceuszy, aby opłacić we Włoszech wojska najemne. Pożyczkę, której pan Lorenzo musiał mu odmówić przez lojalność względem króla Francji Ludwika, z którym jego rodzina jest od dawna sprzymierzona. Chciałeś zawrzeć ze mną analogiczny układ. Musiałem ci więc przypomnieć, panie, że nie kieruję jakimś wielkim bankiem i...
- Nie zwiedziesz mnie, panie Beltrami! Jesteś bankierem, a także armatorem. Majątek twój, choć mniej widoczny, jest może równie wielki jak fortuna Medyceuszy. Kwestię tę uważam jednak za zakończoną. Nie wiem, dlaczego do niej wracasz, panie. Zajmijmy się lepiej tą dawną historią, którą miałem zaszczyt ci opowiedzieć...
- I która mnie zainteresowała, jednakże...
- Dość krętactw, panie Francesco! Za bardzo czuć je kupiectwem, jak na mój gust. Odpowiedz tylko na pytanie, czy byłeś w Dijon nieco ponad siedemnaście lat temu, w dniu, kiedy na placu Morimont spadły głowy Jana i Marii de Brevailles? Weż pod uwagę, że odwołuję się do twojego honoru, który łgarstwo mogłoby spjamić... niepotrzebne kłamstwo...-
Twarz Beltramiego zastygła, stając się tragiczną maską, osłaniającą panikę, która zapanowała w jego umyśle. Od kiedy młodzieniec przekroczył próg jego domu odgadł, przeczuł, że przyniósł ze sobą nieszczęście. Trzeba było coś odpowiedzieć...
- Rzeczywiście, byłem tam - powiedział zdecydowanie. - Często zatrzymywałem się w Dijon w czasie moich podróży do Paryża i miast flamandzkich. Tak się składa, że lubię to miasto, choć nigdy nie przebywam w nim dłużej. Wyjeżdżam zawsze nazajutrz.
- Wówczas nie wyjechałeś sam, panie. Zabrałeś ze sobą noworodka; małą, porzuconą dziewczynkę, którą teraz zwiesz córką. Zdołasz temu zaprzeczyć?
Gwałtowny gniew zawładnął Beltramim, rozpraszając cały spokój, jaki narzucił sobie w czasie tych długich minut:
- A jeśli nawet tak było? Nie sądzę, by powinno cię to obchodzić! Do czego się mieszasz ze swoimi niedopowiedzeniami i pytaniami godnymi szpicla? Czego chcesz od tych nieszczęśników, którym nieco litości pozwoliłoby żyć, od tego dziecka, które przy odrobinie ludzkich uczuć miałoby choć matkę? Uchroniłem je przed nienawiścią nikczemnego człowieka; zamierzał roztrzaskać je na hańbiącym grobie, wyznaczonym jego rodzicom przez tak zwaną sprawiedliwość! Sądzisz, że jestem tak naiwny, że nie przejrzałem twojej gry? Gdy tylko tu wszedłeś, zacząłeś mówić o pieniądzach, a zaraz później opowiedziałeś mi tę straszną historię, którą wykopałeś diabli wiedzą skąd...
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Że mimo złotych rycerskich ostróg, mimo tego zaszczytnego odznaczenia zwisającego ci na piersi, jesteś zwykłym szantażystą, panie de Selongey!
Filip zbladł i machinalnie dotknął rękojeści zwisającego mu u boku miecza.
- Znieważasz mnie, panie!
- Nie. Traktuję cię tak, jak na to zasługujesz! Teraz wyjdź! Nie dostaniesz ode mnie ani florena!
Stojąc twarzą w twarz byli tak blisko siebie, że mogli słyszeć swoje nieco przyspieszone oddechy, ale Selongey nie zamierzał doprowadzić Beltramiego do ostateczności. Odwrócił się, podszedł do okna, wychodzącego na prawie ciemny o tej porze plac i chwilę patrzył na przechodzących mieszkańców dziwnego miasta, w którym szlachetne urodzenie nic nie znaczyło i niekoniecznie dawało prawo do szacunku. Liczył się tylko pieniądz, a stojący naprzeciw niego mężczyzna był jednym z najbogatszych.
- Powiedziałem ci, byś wyszedł, panie! - powtórzył Beltrami głosem, w którym wyczuwało się zmęczenie...
- Nie. Źle się wyraziłem i proszę o wybaczenie. Miałem nadzieję pozyskać człowieka interesu - a nim jesteś – dla spraw mojego pana, najbardziej szlachetnego księcia na całym Zachodzie. Byłby ci za to po królewsku wdzięczny... na miarę korony, która go kiedyś ozdobi. Ale nie tylko o to przyszedłem cię prosić dziś wieczór...
- Czego więc chcesz?
- Abyś oddał mi rękę twojej córki. Chcę ją poślubić... Zdumienie odebrało kupcowi głos i odniósł nieprzyjemne
wrażenie, że ściany zaczynają krążyć wokół niego. Podszedł do ukrytej w boazerii szafy, wyjął z niej butelkę wina z Chianti i srebrny kubek, który napełnił i opróżnił niemal tym samym ruchem. Poczuł się gotowy do nieuchronnego starcia.
- Na Boga! - stwierdził Filip z półuśmiechem. - Nie przypuszczałem, że aż tak cię to poruszy!
- Zostaw w spokoju moje emocje. Chcesz poślubić Fiorę? Ty, panie?
- Tak, ja!
- Przecież dałeś mi do zrozumienia, że wiesz wszystko o jej pochodzeniu, wprawdzie szlachetnym, lecz hańbiąco splamionym ręką kata?... Przynajmniej w myśl prawa twego kraju i twojej kasty.
- W myśl prawa wszystkich krajów i wszystkich kast. Sądzisz, panie, że twój majątek mógłby ustrzec ją od pogardy, gdyby tu, w tej niesamowitej republice, wiedziano, że jest owocem kazirodztwa a zarazem cudzołóstwa, które znalazły kres na szafocie, potępione tak przez Kościół, jak i przez księcia?
Francesco Belframi poczuł, że lodowaty dreszcz przebiegł mu po plecach, i odwrócił się do ognia jak do uczynnego przyjaciela. Ten demon miał rację i dobrze o tym wiedział.
- I ty, panie - powiedział zjadliwie - zaufany potężnego księcia, hrabia de Selongey, kawaler Orderu Złotego Runa, zapewne jeden z możnych twego kraju, chcesz za żonę dziewczynę, o której pochodzeniu sam mówisz, że zostało splamione. Dlaczego?
- Nie będę próbował zataić przed tobą prawdy - powiedział Selongey szorstko. - Przede wszystkim dlatego, że ją kocham...
- Coś podobnego! Widziałeś ją przelotnie dwa razy: w czasie giostry i w pałacu Medyceuszy...
- Spotkałem ją po raz trzeci, w kościele Świętej Trójcy. Już pierwsze spotkanie wystarczyło. Jej uroda chwyciła mnie za serce. Jakby ktoś rzucił na mnie urok...
- Sądzisz, panie, że to właśnie jest miłość? Wystarczy chwila, aby...
- Zmienić życie człowieka? Powinieneś być ostatnim, który w to wątpi. Wytłumacz więc, dlaczego ty, panie, młody, bogaty, wolny od jakichkolwiek zobowiązań, obarczyłeś się dzieckiem ludzi, których nie znałeś, a widziałeś tylko w chwili ich śmierci? Maria de Brevailles była bardzo piękna, nieprawdaż? A ty zobaczyłeś jak umiera...
Belframi zacisnął powieki usiłując powstrzymać łzy napływające do oczu na wspomnienie tego strasznego momentu, w którym miłość jego życia została zdruzgotana. Otarł je gniewnie grzbietem dłoni...
- Mówiłeś, panie, o dwóch powodach... Jaki jest ten drugi?
- Chcę jej posagu na wyprawy wojenne księcia Karola! Zapanowała cisza, którą po chwili przerwał niewesoły śmiech Beltramiego.
- Oto więc sedno sprawy, wracamy do pieniędzy! Ale nie dam ci Fiory, panie. Nie pozwolę ci zabrać jej do twego barbarzyńskiego kraju, który mógłby ją tylko zniszczyć. To delikatny kwiat, wyhodowany w słońcu z nieskończoną troskliwością. Zaznała dotąd jedynie radości: poznała piękno, sztukę, literaturę, a nawet nauki ścisłe. Ma umysł i serce królowej. Póki żyję. to dzieło moich rąk i mojej troskliwości nie zostanie zniszczone. Nigdy się z nią nie rozstanę.
- Ależ ja nie chcę ci jej zabrać. Nigdy nie miałem takiego zamiaru - powiedział Filip łagodnie.
- Nie rozumiem cię, panie. Co chcesz przez to powiedzieć?
- Prowadzimy wojnę i jest to wojna bezlitosna. Burgun-dia zwycięży lub zginie. W tych warunkach niemożliwe jest, bym zabierał ze sobą żonę. Gdzie będzie jej lepiej niż u boku ojca? Jeśli się zgodzisz, panie, weźmiemy ślub w tajemnicy, ale tak, by uniemożliwić zakwestionowanie małżeństwa. Nazajutrz wyjadę... i na pewno więcej mnie nie zobaczysz.
- Coraz mniej z tego rozumiem! Przed chwilą mówiłeś o swej miłości...
- Która jest głęboka... i namiętna, ale z powodu której niechybnie zginę. Powinienem może jaśniej wytłumaczyć brzmienie umowy, którą chcę z tobą zawrzeć? Fiora otrzyma moje nazwisko, co uchroni ją przed zawsze możliwym zdemaskowaniem. Będzie hrabiną de Selongey, ale mieszkać będzie z tobą, panie. Gdy nadejdzie czas, będzie nosić żałobę po mnie...
- A ty, panie, co z tego będziesz miał, skoro jej posag chcesz dać swemu księciu?
Noc miłości! Jedyną noc (wspomnienie o niej zabiorę ze sobą jak skarb), która może zdejmie ze mnie urok spalającej mnie namiętności. Ogłosisz wiadomość o małżeństwie, kiedy zechcesz, panie. Raczej późno, jeśli pragniesz uniknąć urazy Medyceuszy, będących najwyraźniej wrogami Burgundii. Dlatego mówiłem o potajemnym ślubie. Po mojej śmierci Fiora może ponownie wyjść za mąż, jeśli zechce...
- Twoja śmierć, twoja śmierć! Nie jest jeszcze przesądzona. Dlaczego tak bardzo ci zależy, żeby umrzeć?
- Aby krwią zmazać hańbę, którą okryję mój herb poślubiając córkę Marii i Jana de Brevailles. Hańbę tę odczuję jedynie ja, gdyż nie mam żadnej rodziny. Zniknie ona wraz ze mną, a tej, która będzie moją żoną dam w ciągu kilku godzin tyle miłości, że nigdy się o tym nie dowie. Jej życie u twego boku pozostanie niezmienione, ja dostanę wszystko, czego mogłem pragnąć na tym świecie...
- Zapominasz chyba o jednym: owocem tej nocy może być dziecko.
- W takim wypadku wychowasz go, panie, aż do wieku, w którym będzie mógł nosić broń i służyć swemu księciu. Wtedy wyślesz go do zamku Selongey, czyniąc wszystko, by go uznano za dziedzica. Będę spoczywał w spokoju, gdyż będzie to znak, że moi przodkowie wybaczyli mi to co zamierzam uczynić...
Co za dziwny chłopak! Francesco poczuł się zmieszany tym połączeniem cynizmu i niewinności, tą feudalną psychiką pełną namiętności i uporu, zdolną wszystko poświęcić dla swego władcy i osobistych pragnień, gotową jednak zapłacić stosowną cenę, choćby nawet cenę życia...
Co zamierzasz zrobić? Jeszcze nie wyraziłem zgody na twój plan, panie.
- Ale zrobisz to. Wiedz, że jestem gotów na wszystko, by dostać Fiore, żeby została moją żoną. Póki żyję nie będzie należeć do nikogo poza mną.
- Jak daleko się posuniesz? Czy aż do poinformowania wszystkich o jej prawdziwym pochodzeniu? Natychmiast rozszarpano by cię na strzępy...
- Być może, ale ty, panie, już byś się z tego nie podźwignął. Byłbyś zmuszony zamknąć ją w klasztorze. Lepiej będzie, jeśli się zgodzisz, panie Beltrami, dobrze o tym wiesz. W ten sposób będziesz pewien, że nigdy cię nie opuści. To powinno się dla ciebie liczyć... zgaduję to z wyrazu twoich oczu.
Francesco poczuł, że się czerwieni. Ten mężczyzna odgadł jego słabą stronę. Rzeczywiście, czuł niechęć na myśl o tym, że pewnego dnia jego ukochana córka odejdzie, być może daleko od niego, u boku małżonka, który nigdy nie będzie umiał jej tak kochać, jak kochał ją ojciec... Wiedział już, że burgundzki rycerz wygrał, ale jeszcze nie chciał ustąpić.
- Straszliwa jest twoja miłość, hrabio! Nie mam żadnego powodu, by przypuszczać, że moja córka mogłaby ją zaakceptować. A zmuszać jej nie będę...
- Dlaczego jej nie zapytasz? Jeśli się zgodzi...
- Wówczas i ja się zgodzę - powiedział Beltrami z powagą –wiedz jednak, zostaniesz związany przyrzeczeniem, którego nie będziesz mógł złamać w przypadku, gdybyś... kiedyś zmienił zdanie.
Znowu mówisz jak kupiec! - powiedział Selongey z pogardliwym uśmiechem. - Wiedz, że mam tylko jedno słowo, panie Beltraml. Kiedy już je dam, nigdy go nie łamię...
- W takim razie chodźmy do mnie!
Ramię przy ramieniu szli ulicami. Francesco prowadził za uzdę konia, którego zostawił przy bramie domu kupieckiego. Nigdy tak wiele nie chodził pieszo jak po przyjeździe do Florencji, bo mieszkańcy tego miasta zdawali się woleć spacery od wszelkich środków lokomocji. Wprawdzie ulice, środkiem brukowane, z rynsztokami po bokach, były prawie zawsze czyste, ale zdumiewał widok najmożniejszych w mieście ludzi kroczących z nie większym ceremoniałem od gminu. Zamiłowanie to musiało wynikać z ogromnego powszechnego upodobania do rozmów. Nigdy nie było wiadomo ile czasu zajmie przejście z jednej ulicy na drugą, gdyż nikt nie wiedział, kogo spotka ani ile minut mu poświęci.
Między Mercato Nuovo i pałacem na brzegu Arno Bur-gundczyk ponad dwadzieścia razy usłyszał, jak przechodnie pozdrawiają jego towarzysza.
- Dobrej nocy, panie Francesco! Niech Bóg ma cię w swojej opiece i niech cię nadal darzy przychylnością! Pokłon panu Beltramiemu i wszystkim, których kocha!... Formułki były różne, ale wszystkie wyrażały szacunek, a nawet przywiązanie.
- Nie wiedziałem, że jesteś tak popularny, panie - zauważył Selongey - lecz jak to się dzieje, że wszyscy mówią tu sobie „ty"?
- Czy w Rzymie mówiono sojeie „pan"? Łacina nie zna tej formy, a jest tutaj nadal językiem poetów i uczonych. Nasz potoczny język jest tylko pochodną łaciny, podobnie zresztą jak język francuski, i pan Lorenzo, który
zaczął pisać wiersze w dialekcie toskańskim, próbuje mu nadać dyplom szlachecki. Na pewno mu się to uda, gdyż jest wielkim artystą w każdej dziedzinie...
- Czy jest nim również w polityce? Wątpię w to. Poważnym błędem jest odmawiać wszechmocnemu księciu Burgunda.
- Nie chciałbym sprawić ci przykrości, panie de Selon-gey, ale jeszcze większym błędem byłoby zerwanie sojuszu z królem Ludwikiem Francuskim, który jest być może najbardziej przenikliwym politykiem naszych czasów!
- Ten godny politowania jegomość? - zapytał pogardliwie hrabia. - On nie jest rycerzem.
- Kiedy ponosi się odpowiedzialność za królestwo, które przez sto lat znajdowało się pod angielską okupacją, lepiej być wielkim dyplomatą niż rycerzem bez skazy. Królowi Ludwikowi nie brak odwagi. Wiele razy to udowodnił.
- Widzę, że bardzo go podziwiasz, panie. Czy mogę ci poradzić... jako przyszły zięć, byś zmienił swe sympatie, póki czas? W lipcu ubiegłego roku król Anglii Edward IV podpisał z księciem Karolem traktat, w którym Anglik zobowiązuje się powrócić ze swym wojskiem do Francji, a Burgundia dołączy do niego z dziesięcioma tysiącami ludzi przed pierwszym lipca tego roku. Ludwik zostanie starty na proszek, a Edward koronowany w Reims na króla Francji jak nakazuje rozsądek.
- Ale nie historia! Czy twój pan pozwoliłby Anglikowi założyć koronę Ludwika Świętego, od którego sam pochodzi? Byłby to, moim zdaniem, poważny błąd. Swego czasu uznanie młodego Henryka ze szkodą dla Karola VII nie przyniosło szczęścia Filipowi Dobremu... Bóg mógłby zesłać następną Joannę d'Arc... a w każdym razie niedobrze jest się pomylić co do króla. Ludwik XI nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Bądź pewien, źe pan Lorenzo doskonale zdaje sobie z tego sprawę... i odmówił pomocy twemu władcy!
- No cóż, popełnił błąd! Pomyśl, że nawet rodzona siostra Ludwika XI, księżna Jolanta Sabaudzka, jest sojuszniczką Burgundii, na korzyść której zawarła sojusz z księciem Mediolanu, waszym sojusznikiem.
- Ale nie przyjacielem! Ładnego będziecie mieli sprzymierzeńca! Galeazzo-Maria do lekkoduch, ze Sforzów mający jedynie nazwisko, i w niczym nie przypominający swego ojca, wielkiego Francesca, przyjaciela Ludwika XI. Wszystkie myśli Mediolańczyka krążą wokół jego faworyty, pięknej Lucii Marliani, a w listach pisanych do pana Lorenza mówi tylko o pewnym jasnym rubinie należącym do Medyceuszy, który pragnie zdobyć dla swej kochanki. Twojego księcia czeka wiele niespodzianek...
- Któż ich nie ma, gdy w grę wchodzi kobieta? Uświadomiwszy sobie naraz, co powiedział, Selongey zaczerwienił się i zamilkł. Dochodzili do bramy pałacu pana Beltramiego, oświetlonej przez dwie pochodnie umieszczone w żelaznych obudowach. Języki ognia wyginały się i rozdzielały na zimnym wietrze dmuchającym po ulicach. Francesco uniósł ciężką kołatkę z brązu przedstawiającą głowę lwa, która opadając wydała donośny i głęboki dźwięk. Służący otworzył drzwi; Francesco usunął się, aby przepuścić nieoczekiwanego gościa.
- Teraz pozostaje tylko dowiedzieć się, którego z nas dwóch czeka niespodzianka - powiedział poważnie.
Zbliżała się pora kolacji i Fiora czekała na ojca w wielkiej sali, gdzie przed płonącym na kominku ogniem nakryto do stołu. Siedząc przy szachownicy, wykonanej z hebanu, kości słoniowej i złota, grała z Khatoun w głębokim skupieniu, którego wymagała ta naj przemyślniej sza z gier, i nie słyszała lekkiego skrzypnięcia drzwi, otwierających się przed dwoma mężczyznami. Tylko haftująca obok Leonarda podniosła głowę, ale Belframi gestem nakazał jej milczenie, aby przez chwilę podziwiać uroczy obrazek, jaki tworzyły zatopione w grze dziewczęta...
Ogień kładł się żywym blaskiem na lśniących warkoczach Fiory, na złotym klejnocie zdobiącym jej czoło, na załamaniach fałd sukni z ciemnoczerwonego jedwabiu. Jej czarne, lekko podwinięte rzęsy rzucały delikatny cień na aksamitne policzki, a białe zęby, którymi przygryzała smukły palec, błyskały chwilami między świeżymi wargami. Siedząca naprzeciw niej Khatoun, ubrana w tunikę i welon w wesołym, niebieskim kolorze, podobna była do małego bóstwa opiekuńczego z orientalnej baśni.
Z sercem ściśniętym nagłym niepokojem Beltrami zapragnął przedłużyć w nieskończoność minutę ciszy, tę chwilę światła, która chroniła jeszcze jego spokój szczęśliwego ojca. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, jakim płonącym wzrokiem cudzoziemiec patrzy na jego córkę. Czy to możliwe, by ledwo wyszedłszy z dzieciństwa mogła wzbudzić namiętność w mężczyźnie?... Po raz pierwszy patrzył na Fiorę innym wzrokiem, zatrzymując spojrzenie na gibkości talii, cudownej, podkreślonej lśniącą materią, krągłości piersi, jedwabistej delikatnie zaróżowionej skórze koloru kości słoniowej, smukłości dłoni przestawiającej kunsztowną figurę... Myśl, że jakiś mężczyzna mógłby rościć sobie prawo do posiadania tego cudu wdzięku i urody stała mu się nagle nieznośna. Poczuł gwałtowną chęć zawołania służby w celu wyrzucenia z domu zuchwałego zalotnika... ale Khatoun zauważyła obu mężczyzn i wskazała ich gestem. Fiora podniosła oczy i wstała z fotela...
- Ojcze - powiedziała z uśmiechem - zdaje mi się, że wracasz dziś bardzo późno i że...
Rozpoznała nagle Filipa, którego wysoka sylwetka wyłaniała się zza postaci Beltramiego i fala krwi zabarwiła jej policzki. Aby ukryć zmieszanie, ukłoniła się lekko.
- Nie wiedziałam, że mamy gościa - wyszeptała. - Powinieneś był nas uprzedzić.
- Wizyta moja jest całkowicie zaimprowizowana - powiedział łagodnie Filip - i błagam cię, pani, o wybaczenie, jeśli cię ona zaskakuje. Bardzo możliwe zresztą, że nie zagoszczę u ciebie... bardzo długo.
- Proszę nas zostawić, pani Leonardo - rzekł Beltrami krótko. - Ty również, Khatoun...
Z niemym pytaniem w oczach obie kobiety wyszły bez słowa, zostawiając Fiorę samą z dwoma mężczyznami. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Beltrami wziął córkę za rękę i poprowadził do fotela, z którego przed chwilą wstała.
- Usiądź, moje dziecko - powiedział łagodnie. - Mamy ci do powiedzenia coś ważnego... niezwykle istotnego dla twojej przyszłości...
- Wy... macie mi coś do powiedzenia? Obaj chcecie ze mną mówić?
- Właśnie...
Beltrami poczuł ściskanie w gardle i nerwowo przełknął ślinę. Nadeszła straszna chwila, na którą musiał się zgodzić, gdyż ten mężczyzna znał jego tajemnicę... Naraz zapragnął mieć to za sobą. Wszystko było lepsze od niepewności. Zresztą Fiora prawie nie znała Selongeya, nigdy nie zgodziłaby się go poślubić... Odmówi mu z uśmiechem, tak jak odrzucała hołdy Luki Tornabuoniego. Czyż nie spostrzegł niedawno, że zdawała się być zakochana w Giulianie? Donośnym głosem wyrzucił więc z siebie:
- Obecny ty pan Filip de Selongey przybył dziś wieczorem poprosić mnie o twoją rękę...
Zaledwie wymówił te słowa, zapragnął je cofnąć. Fiora przyjęła je z ogromnym zaskoczeniem, ale natychmiast jakiś blask pojawił się w jej oczach, blask, który sprawił mu ból.
Selongey szybko uklęknął przed nią.
- Nie ma nic, czego pragnąłbym bardziej - rzekł dźwięcznym głosem. - Twój ojciec, Fioro, nie powiedział o tym, że cię kocham i zawsze będę kochać tylko ciebie.
- Zawsze?... Tylko mnie?
- Póki będę żył! Daję na to rycerskie słowo honoru przed Bogiem, który przyjmie naszą przysięgę, jeśli zgodzisz się zostać moją żoną!
Fiora spojrzała na skierowaną w jej stronę dumną twarz, w oczy, których płomień ją spalał, usta, których pocałunek miała w pamięci, dużą dłoń wyciągniętą w jej stronę. Poszukała spojrzenia ojca, ale Beltrami odwrócił wzrok. Filip dorzucił zresztą, ciszej, lecz bardziej namiętnie:
- Odpowiedz, Fioro! Czy chcesz zostać moją żoną? Ogromna radość opanowała serce dziewczyny. Była jak jedna z tych wielkich, błękitnych fal, rozkosznych i ciepłych, w których kąpała się w Livorno pewnego letniego dnia. Sen, rozpoczęty pod surowym sklepieniem Santa Trinità, znalazł kontynuację, i tym razem nigdy, przenigdy się nie skończy! Wdzięcznym, spontanicznym ruchem podała obie dłonie Filipowi:
- Tak - powiedziała zdecydowanie - tak, chcę! Francesco Beltrami zamknął na chwilę oczy, by nie widzieć jak Filip czule całuje drobne palce dziewczyny będącej teraz jego narzeczoną. Wszystko zostało powiedziane i należało doprowadzić rzecz do końca. To dla niego przeznaczona była niespodzianka... Klasnąwszy naraz w dłonie zawołał silnym głosem:
- Wina! Niech przyniosą wina!
Czyż nie należało uczcić rychłego ślubu Fiory? Jednak po raz pierwszy, od bardzo długiego czasu, Francesco Beltrami miał ochotę płakać...
Dwa dni później, o tej samej porze, Fiora czekała z bijącym sercem na chwilę, gdy zostanie połączona na zawsze z mężczyzną, którego pokochała i który wtargnął do jej życia jak huragan. Wszystko stało się tak szybko, że trochę kręciło się jej w głowie.
Oddając swą rękę Filipowi, myślała, że odbędą się uroczyste zaręczyny, po których jej przyszły mąż wyjedzie, by walczyć u boku swego księcia. Wróci, kiedy wojna się skończy, żebyją poślubić i wreszcie zabrać do swego kraju, aby przedstawić ją na dworze Wielkiego Księcia Zachodu. Wyobrażała już sobie wspaniałe wesele, godne jedynej córki bogatego Francesca Beltramiego...
Tymczasem rzeczywistość nie przypominała jej marzeń z dzieciństwa, nic nawet nie miało się odbyć zgodnie z tradycją. Nie będzie uroczystej kolacji z okazji przekazania pierścionka - symbolu wzajemnego przyrzeczenia - ani wymiany podarunków. Młodzi chłopcy nie przeciągną w poprzek ulicy wstęgi lub girlandy kwiatów, najurodziwszy z nich nie poda jej bukietu, a narzeczony nie zerwie kruchej przeszkody. Nie będzie orszaku dam, eskortujących pannę młodą aż do Duomo, ni dźwięku trąbek, obwieszczających triumf miłości z loggii del Bigallo przy Baptysterium. Nie będzie wielkiego bankietu przy dźwiękach muzyki i orzechów rzucanych na posadzkę przed weselną sypialnią dla zagłuszenia tego. co się w niej dzieje, ani żartów, śmiechów, śpiewogier ku rozweseleniu towarzystwa, ani pieśni...
Wszystko odbędzie się w wielkiej willi Beltramiego w Fiesole, w nocy, w tajemnicy, aby Medyceusze nic nie wiedzieli o tym małżeństwie, które mogło być sprzeczne z ich sympatiami i politycznymi wyborami. A poza tym Filip się spieszył. Za bardzo kochał Fiorę, by zgodzić się na opuszczenie jej, nie upewniwszy się wcześniej, że żaden inny mężczyzna nigdy mu jej nie zabierze...
- Tak samo byłoby po zaręczynach - zauważyła dziewczyna - nawet jeśli jedynym zobowiązaniem byłoby dane słowo, wystarczyłoby, byś mnie poprosił, żebym czekała. Czekałabym... całe życie.
- Być może będziesz na mnie czekać całe życie. Mogę zostać zabity, Fioro, i nigdy nie wrócić. Właśnie dlatego chciałem tego ślubu, którego bliskość może cię przeraża. Odjeżdżając chcę być pewien, że jesteś moja. Czy tak bardzo żal ci przepychu ślubu w świetle dnia?
- Żałowałabym przede wszystkim, gdyby nie było ci tak spieszno. Żałowałabym, gdybyś mnie nie kochał...
Wszystko zostało powiedziane. Od godziny Belframi i jego przyszły zięć siedzieli zamknięci w gabinecie z zaufanym notariuszem. Dyskutowali nad surowym kontraktem, który Belframi zamierzał zapewnić córce. Fiora w swej sypialni poddawała się zabiegom kobiet. Leonarda o twarzy bez wyrazu i Khatoun z rękami trzęsącymi się z podniecenia ubrały ją w obszerną suknię z białej satyny, całą wyszywaną złotem. W bujne, upięte do góry włosy wpięły szmaragdowe gwiazdy i wplotły cienką, złotą girlandę, a na brzegu dekoltu, między dziewczęcymi piersiami, Leonarda przypięła chimerę o szmaragdowych oczach. Rozpostarte skrzydła broszy wysadzane były takimiż kamieniami. Za chwilę włożą jej na głowę długi welon, poświęcony tego ranka, zgodnie ze zwyczajem, w pobliskim klasztorze...
Odkąd powiedziano jej o ślubie Fiory, stara guwernantka prawie nie otworzyła ust, lecz długie godziny spędzała w kościele. Na wymówki Fiory, że nie cieszy się ze ślubu podopiecznej ze szlachetnym panem z Burgundii, Leonarda odpowiedziała:
- Wiem, że to wielki pan i dobrze znam zamek Selongey-ów, będący potężną fortecą i szlachecką siedzibą. Poślubisz dzielnego człowieka, u którego boku osiągniesz wysoką pozycję.
- Czy wiesz, że go kocham... i że on mnie kocha?
- Musi tak być, skoro decydujecie się na ślub za dwa dni. Wyznam, że nie bardzo rozumiem, jak twój ojciec, tak rozsądny i zrównoważony, mógł wyrazić zgodę na podobne...
- Szaleństwo? Należy sądzić, iż mój ojciec wie, że z pozornego szaleństwa może zrodzić się wielkie szczęście.
Leonarda nic nie odpowiedziała, a jej policzki zabarwił lekki rumieniec. Lepiej niż ktokolwiek wiedziała, że Francesco Belframi był zdolny do czynów pozornie szalonych, i próbowała z nim porozmawiać, ale - uchylając się od wyjaśnień - kupiec był nieuchwytny, jakby uciekał. Stara kobieta wybrała więc milczenie, podczas gdy Khatoun mówiła za dwie.
Młoda Tatarka przerywała wychwalanie cnót narzeczonego i przepowiadanie młodej pani życia pełnego wzajemnej miłości tylko po to, by śpiewać przy akompaniamencie lutni wszystkie pieśni ze swego repertuaru. Bez wahania obiecała nikomu nie ujawnić tego. co miało się zdarzyć. Fiora wiedziała, że mała niewolnica raczej dałaby się zabić, niż zdradziła powierzoną jej sercu tajemnicę.
Rzeczą najtrudniejszą było dla Fiory milczenie o wszystkim wobec Chiary. Pragnęłaby przynajmniej mieć przy sobie tę uroczą dziewczynę w chwili, gdy jej małżeństwo zostanie pobłogosławione. Chciałaby dzielić z przyjaciółką całą tę radość, ogrom szczęścia wypełniającego serce, ale Beltrami okazał się nieustępliwy:
- Nie zapominaj, że Colomba ma najdłuższy język w całym mieście! Powierzyć jej tajemnicę to tak jakby podzielić się nią ze wszystkimi. Poza tym musisz pamiętać, że Albizzi byli przez długi czas bogatsi i potężniejsi niż Medy-ceusze, że przebywali na wygnaniu i mieszanie ich do tego małżeństwa mogłoby postawić tę rodzinę w trudnej sytuacji. Niektórzy mogliby to uznać za dziwne.
- Czy nie będę więc miała prawa nosić oficjalnie nazwiska męża? Tak bym chciała...
- Żeby wiedziano, że jesteś hrabiną? - zapytał Beltrami z uśmiechem.
- Nie. Żeby wiedziano, że jestem jego żoną...
- Przyjdzie na to pora, nie obawiaj się! Może nawet szybciej niż sądzisz. Chcę jedynie trochę odczekać, zanim powiadomię o tym Wspaniałego. Będzie to łatwiejsze, jeśli pomyśli, że wyszłaś za mąż... bez mojej wiedzy!
Tym razem Fiora zrozumiała. Znała Medyceuszy wystarczająco dobrze, by wiedzieć, do jakiego stopnia troszczą się o swoją władzę, tym bardziej że nie była im ona przyznana z mocy prawa. Dała się porwać radości z powodu rychłego połączenia z Filipem. W miarę jednak zbliżania się wyznaczonej godziny jej serce bilo coraz szybciej...
Stała pogrążona w marzeniach przy oknie. Przez nie widać było tarasowy ogród i poniżej całą Florencję, rozciągniętą jak szaroróżowy dywan u stóp starożytnego, etruskiego i rzymskiego akropolu, którym było niegdyś Fiesole. Z dawnej świetności zachował się jedynie krąg na wpół zrujnowanych murów cyklopowych i mnóstwo starych kamieni pozostałych po teatrze. Ruiny znajdowały się niemal we wszystkich ogrodach, a ogrody były wszędzie. Fiesole przestało pełnić funkcje obronne, ale pozostało miejscem wypoczynku i z pewnością najbardziej uroczą miejscowością w okolicach Florencji. Nawet kiedy w ogrodach, tak jak teraz, na początku lutego, nie było już kwiatów, pozostawała łagodna falistość terenu, podkreślona czarnymi wrzecionami cyprysów i cisów, zgaszone barwy ziemi i srebrzystych drzew oliwkowych, których poskręcane korzenie podtrzymywane były przez murki z rdzawych kamieni. Na małym rynku tego, co było już tylko dużą wsią, uroki starej, rzymskiej katedry i zwieńczonej blankami kampanili kontrastowały z nowym, wdzięcznym pałacem.
Słońce zaszło w purpurowej, zapowiadającej wiatr poświacie. Jej odblask pozostał na dachach wieńczącego wzgórze małego klasztoru franciszkanów, w którym przechowywano ciało wielkiego świętego, Antonina, czczonego przez całą Florencję. Właśnie w kaplicy tego klasztoru wielebny opat miał nocą udzielić ślubu Fiorze i Filipowi...
Selongey, jego stajenny Mateusz de Prames, który miał być świadkiem, oraz kilku ludzi eskorty przekroczyli tego ranka bramy Florencji nie zamierzając tam powrócić. Okrężną drogą dotarli do willi Beltramiego i weszli do niej od strony pomieszczenia dla służby, gdzie mieli poczekać na ostateczny odjazd, przewidziany nazajutrz wczesnym rankiem. Tylko dwaj szlachcice weszli do domu. Fiora nie wiedziała, że w sejfie jej ojca spoczywał już weksel na sto tysięcy złotych florenów, płatny u bankierów Fuggerów w Augsburgu i stanowiący jej niemal królewski posag...
Fiora długo tak stała, patrząc jak umiera dzień, a noc powoli przesłania cudowny obraz, pozostawiając widoczne jedynie świecące punkty - ognie na murach obronnych i inne źródła światła. Stanowiły one przedłużenie nieba, na którym zapaliło się kilka gwiazd. Zapadający wieczór zaciągnął zasłonę za beztroskimi dniami szczęśliwego dzieciństwa. Nazajutrz powracający dzień oświetli nową istotę, zrodzoną z tajemniczej magii miłości.
Jak większość współczesnych jej dziewcząt, Fiora wiedziała, że to nie błogosławieństwo małżeńskie pozwala narodzić się kobiecie, lecz zespolenie dwóch ciał. Może to być bolesne, przynajmniej na początku, czasem nie do wytrzymania, zwłaszcza gdy akt miłosny jest gwałtem, jak to miało miejsce na przykład podczas niedawnego splądrowania Volterry i Prato przez florenckich najemników. Nie obawiała się niczego podobnego ze strony kochającego ją mężczyzny i oddawała mu się z radością, gdyż wystarczył jeden pocałunek, by ją zdobył.
Wejście Leonardy, choć ciche, położyło kres jej rozmarzeniu. Guwernantka przyniosła ze sobą welon, którym spowiła dziewczynę, i obszerną mantylę, aby ukryć błyszczącą suknię.
- Już pora! - powiedziała. - Chodź! Czekają na nas...
Naraz porwała Fiorę w objęcia i ucałowała z wielką czułością.
- Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa, moje jagniątko, a przede wszystkim, że pozostaniesz nią długo...
- Nigdy nie byłam tak radosna - powiedziała Fiora szczerze. - Czyż pan Filip nie ma wszystkiego co trzeba, by zapewnić mi szczęście?
- Oczywiście, ale jest żołnierzem, a to nie ułatwia sprawy. Będziesz musiała znosić długie rozstania...
- Tym cudowniejsze będą powroty! Chodźmy już, skoro na nas czekają.
Leonarda nie odpowiedziała, zadowalając się otworzeniem drzwi przed tym dzieckiem, które, jak sądziła, zna dobrze, a ono zdawało się zmieniać z minuty na minutę. To małżeństwo zdecydowanie coraz mniej się jej podobało, wiedziała jednak, że nie leży w jej mocy zatrzymanie tak gwałtownie puszczonego w ruch koła fortuny.
Cztery czarne sylwetki - Beltramiego, Filipa, jego przy-• jaciela Pramesa i notariusza Bonawentury - czekały pod portykiem przy wejściu. Kiedy obie kobiety dołączyły do nich, kupiec wziął córkę za rękę i ruszył w stronę wejścia do pogrążonych w mroku ogrodów. Żadne światło nie rozjaśniało drogi, lecz noc nie była ciemna i pozwalała przemieszczać się bez problemów.
Opuściwszy granice posiadłości, szybko odnaleźli ścieżkę prowadzącą do klasztoru. Nie było słychać najmniejszego dźwięku. Okolica była tak cicha, jakby wstrzymała oddech. Nie słychać było lotu ptaka, szczekania psa ani żadnego z przedzierających się przez trawę licznych mieszkańców pól. Sześciu wędrowców w obszernych płaszczach przypominało kawalkadę duchów... Fiorze wydawało się, że śni...
Jak we śnie, zobaczyła otwierające się drzwi małej kapliczki, ledwie oświetlonej woskową świecą stojącą na ziemi w srebrnym lichtarzu i dwiema świecami na każdym końcu starego, kamiennego ołtarza, przykrytego nieskazitelnie białym obrusem. Było ciemno i zimno. Tej nocnej mszy nie towarzyszył żaden specjalny przepych. Jedynie naczynia liturgiczne były kunsztownymi dziełami sztuki złotniczej, a ornat mnicha, udzielającego sakramentu, był jeszcze bardziej złocisty niż suknia panny młodej.
Jak we śnie, słyszała przebieg ceremonii i wyciągnęła dłoń, na którą Filip założył ciężką, złotą obrączkę. Tylko słowa księdza i pociąganie nosem Leonardy, która dała upust łzom, zakłócały klasztorną ciszę. Poczucie rzeczywistości odzyskała po wyjściu z kościoła, wraz z powrotem do domu u boku Filipa, na widok skurczonej twarzy Francesca Beltramiego, kiedy idąc do przygotowanej na noc poślubną sypialni, podsunęła mu czoło do pocałunku i błogosławieństwa... Gdy córka opuszczała go, aby spocząć nie w swym panieńskim łóżku, lecz w łożu mężczyzny, Beltrami blady jak ściana wyglądał niczym wzięty na męki. Ale jakie tortury mogły być gorsze od tego, co przeżywał? Do upokorzenia, wynikającego z faktu, że musiał ulec szantażowi, dołączyła się paląca zazdrość. Miał ochotę zabić tego uwodziciela, który potrzebował zaledwie chwili, aby podbić serce Fiory, a teraz miał prawo wejść do jej sypialni jak do swojej i posiąść jej ciało.
Uczciwość wymagała, by zadał sobie pytanie, czy wszyscy ojcowie mają to okropne uczucie krzywdy, odczuwają to bolesne fizyczne napięcie? Wspomnienia, zachowane z innych ślubów, dały mu odpowiedź przeczącą i poczuł wstyd z powodu myśli, które go opanowały, obrazów, podsuwanych przez rozgorączkowaną wyobraźnię. Gdyby Fiora była naprawdę jego dzieckiem, zostałoby mu to oszczędzone, ale ona nim nie była i dlatego reagował jak mężczyzna, któremu odbierano ukochaną kobietę. Czuł się tak, jakby po raz drugi utracił Marię...
Tej nocy rozsądny Francesco Beltrami wypił nieco za dużo, czekając na poranek tego triumfalnego dnia, który miał przynieść kres koszmaru. Znienawidzony Burgundczyk odjedzie wówczas bez nadziei na powrót i pozostawi mu Fiorę na resztę jego dni. Na razie zbyt trudno było mu się przyznać przed sobą samym, że tylko ta okoliczność skłoniła go do zaakceptowania niedorzecznej prośby Se-longeya. Hrabia będzie miał tylko jedną noc. Jemu -zostanie całe życie, co nie byłoby możliwe, gdyby mąż Fiory był florentczykiem...
W tym czasie w wielkiej, paradnej sypialni, lekko ogrzanej, uperfumowanej i ozdobionej kwiatami i liśćmi, Leonarda i Khatoum przygotowywały Fiorę do nocy. Zburzywszy skomplikowaną fryzurę, czesały, szczotkowały, nadawały połysk jej długim, czarnym włosom, aż stały się jedwabiste, lśniące i miękkie. Zdjęły z niej ozdoby, wspaniałą suknię, bieliznę i delikatnie wmasowały w jej tułów i nogi balsam pachnący lasem i świeżo ściętą trawą. Później wzięły ją za ręce i zaprowadziły nagą do wielkiego łoża z kolumienkami, ozdobionego draperiami z purpurowego aksamitu ze złotą frędzlą, które, masywne jak ołtarz ofiarny, zajmowało cały środek pokoju.
Położyły ją między jedwabnymi, ogrzanymi prześcieradłami i rozpostarły na poduszce jej włosy, tak że tworzyły czarną, lśniącą aureolę. Potem Leonarda zapaliła lampkę nocną u wezgłowia, pocałowała Fiorę w czoło i zaciągnęła zasłony przy łożu, po czym wyszła wraz z Khatoun, która nuciła akompaniując sobie na lutni... Dźwięk instrumentu powoli ucichł i Fiora z sercem bijącym jak oszalałe została sama w świetle lampki, rzucającej czerwonawe błyski...
Nie musiała długo czekać. Usłyszała lekkie skrzypnięcie drzwi, stłumiony przez dywany odgłos kroków i wreszcie szelest rozsuwanych oburącz zasłon. Fiora zamknęła oczy, ale niemal natychmiast otworzyła je z powrotem, nie chcąc tracić niczego z tej niezwykłej nocy. Ujrzała Filipa. Stojąc przy łożu, z rękami jeszcze wczepionymi w aksamitne zasłony, patrzył na nią, a jego oczy lśniły w opalonej twarzy. Nie miał na sobie nic poza krótkimi, białymi kalesonami. Drgający płomień oliwnej lampki ożywiał jego mocne, lecz nie zanadto masywne uda, lekko owłosiony tors, ramiona.
Fiora patrzyła na niego zafascynowana, myśląc, że jest jeszcze piękniejszy niż posąg Hermesa, z którego tak dumny był Lorenzo Medyceusz, gdy Filip schwycił nagle przykrywające ją prześcieradło i jednym gwałtownym ruchem odrzucił je w nogi łoża... Z rozpłomienionymi raptem policzkami Fiora ponownie zamknęła oczy czekając, by przemówił, powiedział cokolwiek, żeby uczynił jakiś gest, ale Filip nie spieszył się. Wziął do ręki lampkę i uniósł ją nad nerwowo wyprężonym ciałem dziewczyny. Zauważył, że drży i uśmiechnął się:
- Czego się boisz? Zwierciadło nigdy ci nie mówiło, że jesteś piękna?... Taka piękna... taka słodka!
Odstawił lampkę i osuwając się na kolana przyłożył wargi do brzucha Fiory, którą przebiegł długi dreszcz. Poczuł to i zaśmiał się lekko:
- Śliczny instrumencie - wyszeptał otulając pieszczotliwym ruchem drżące dziewczęce piersi - jaką cudowną pieśń miłosną będę mógł na tobie zagrać...
Nie zmieniając pozycji, wciąż klęcząc, pokrywał całe jej ciało lekkimi pocałunkami, muskając delikatnie różowe koniuszki piersi, wznoszące się pod jego wargami. Tymczasem jego dłonie badały łuki bioder i jedwabiste płaszczyzny napiętego brzucha. Usta poszły śladem dłoni, zsunęły się, zeszły jeszcze niżej, aż do miękkiego runa, które delikatnie rozsunęły. Z szeroko otwartymi oczami, oszołomiona Fiora czuła, jak budzi się w niej burza, żarliwa namiętność, o której odczuwanie nigdy siebie nie podejrzewała... Całe jej ciało przyzywało tego mężczyznę, który rzeczywiście grał na nim jak na instrumencie, wydobywał z niego westchnienia i ciche jęki, domagające się jakiegoś nie znanego jej jeszcze spełnienia... Wreszcie wślizgnął się na nią i wpił w jej usta drapieżnym, głębokim pocałunkiem, pod którym omdlała z rozkoszy... Jej ciało napięło się i wygięło, jakby chciało wyrwać się spod przygniatającego je ciężaru, ale Filip łagodnie opanował jej opór i nagle poczuła, że w nią wchodzi...
Poczuła lekki ból. Jej okrzyk został stłumiony pocałunkiem. Przez chwilę Filip trwał nieruchomy, później, z rękami zatopionymi w jedwabistych falach jej włosów, których zapach go upajał, rozpoczął powoli, bardzo powoli, swój taniec miłości, do którego Fiora wkrótce namiętnie się przyłączyła... Płomienna fala rozkoszy porwała ich i uniosła, aż do końcowego paroksyzmu, który osiągnęli razem w podwójnym jęku... Później fala opadła, zostawiając ich jak rozbitków, dyszących na plaży zmiętych prześcieradeł, splamionych kilkoma kroplami krwi... Ale Filip nie rozluźniał uścisku...
Ta nowa istota, którą przebudził dla miłości, ofiarowała mu właśnie, nie wiedząc o tym, najbardziej wzruszającą rewelację, odkrycie nieznanych obszarów jego serca. Sądził, że kocha Fiorę tak, jak kochał już często. Tym razem jednak myśliwy wpadł we własne sidła i nie miał ochoty się z nich wydostać. A jednak będzie musiał to zrobić, gdy nadejdzie świt. Związany danym słowem, będzie musiał odjechać i zostawić żonę, której nie miał nadziei nigdy odzyskać, by egzystowała w oddaleniu. Nikt nie pozwoli mu niczego zmienić w umowie zawartej z Beltramim, a szczególnie ten ostatni. Wyczytał to w morderczym spojrzeniu, którym kupiec odprowadził go do drzwi sypialni Fiory...
- Kocham cię! - wyszeptał z ustami w jej włosach. -Nigdy nie dowiesz się, jak bardzo cię kocham...
- Dlaczego nie miałabym się nigdy dowiedzieć? Czyż nie będziesz mógł mi tego dowieść przez wszystkie lata, jakie są przed nami?
- Ale czy mamy przed sobą jakieś wspólne lata? Odjadę, zostawiając cię samą, ponieważ nie mogę zabrać cię ze sobą.
- Właściwie dlaczego nie możesz?
- Przecież wiesz. Nie zabiera się kobiety na wojnę.
- Może gdybyś to zrobił, zaskoczyłaby cię ona swoim zachowaniem? Myślę, że zgodziłabym się na każde niebezpieczeństwo, byle pojechać z tobą, być przy tobie bez przerwy.
- Czyżbym poślubił młodą lwicę? - spytał całując ją. -Tylko podsycasz mój żal, mój skarbie, mój kwiatuszku... moje słodkie kochanie. Ale musisz tu zostać, choćby dlatego, by nie narażać ojca na niebezpieczeństwo. Mówi się, że gniew wspaniałego Lorenza może być groźny, tym bardziej że ma obecnie mało legalnych praw do sprawowania władzy. Anie mam najmniejszych wątpliwości co do uczuć, jakie żywi wobec mojego księcia. Gdyby się teraz dowiedział, że ojciec wydał cię za mnie, nawet nie pytając go o zdanie, to konsekwencje mogłyby być... nieprzyjemne dla was obojga.
- Będę więc na ciebie czekała - westchnęła Fiora - nawet gdyby to oczekiwanie miało trwać tylko tydzień, wyda mi się bardzo długie... Naprawdę musisz rano wyjechać?
- Nie mogę postąpić inaczej...
- Nie należy więc tracić ani chwili z tej nocy ofiarowanej nam przez przeznaczenie. Kochaj mnie! Filipie, kochaj mnie jeszcze raz i jeszcze, abym mogła żyć wspomnieniami przez wszystkie dni i wszystkie noce, które spędzę bez ciebie.
Filip tylko czekał na tę prośbę, gdyż znowu obudziło się w nim pożądanie, ale obawiał się, że dając mu upust przestraszy, a może skrzywdzi to dziecko, które tak ufnie mu się oddało. Odsunął się więc trochę.
- Nie należy się tak spieszyć, mój skarbie... Jesteś taka młoda, taka niewinna... Boję się, że cię skrzywdzę!
- Nie możesz mnie skrzywdzić, skoro to ja cię przyzywam. Tak słodko jest należeć do ciebie...
Spojrzał na nią olśniony, zachwycony... Światło lampy rzeźbiło jej ciało miękkimi cieniami, złociło cudowny zarys piersi, kładło się blaskiem na udach, krągłych, a zarazem szczupłych. Dłonią uniósł piękną, niewinną twarz o rozchylonych, zachęcających wargach i dużych, jasnych, omdlewających teraz oczach. Nigdy nie miał do czynienia z kobietą tak piękną i serce ścisnęło mu się na myśl, że rozkwitnie ona jeszcze bardziej z dala od niego:
- Chcesz? - spytał zachrypniętym głosem. - Naprawdę chcesz?...
Fiora wybuchnęła kaskadą radosnego, dziecinnego, a zarazem podniecającego śmiechu:
- Oczywiście, że chcę! Platon mówi, że rzeczy piękne dobrze jest powtarzać dwa albo trzy razy!
Zdumienie odebrało mu głos. Platon był z pewnością ostatnim intruzem, którego spodziewałby się w ślubnym łożu. Jak mógł przypuszczać, że ta urocza dziewczyna, prawie dziecko, karmiona była grecką filozofią? Jego własna kultura nie wykraczała poza Komentarze Cezara i poczuł się nieco urażony...
- A co Platon mówi o miłości? - zapytał, gdy tymczasem jego palce znów zaczęły przesuwać się po gładkiej skórze.
- Wcale o niej nie mówi - wydyszała Fiora, a jej oczy zaszły mgłą... - Ale twierdzi:... „Dawaj, a będzie ci dane!" Ja... ja oddaję ci siebie na zawsze! I chcę ciebie, całego...
Posiadł ją brutalnie, jak dziewkę w zdobytym mieście. Krzyknęła pod nim, ale zdusił jej okrzyk. Czuł, że po jej twarzy płyną łzy i pojął, że sprawia jej ból, ale poczuł z tego powodu niedobrą radość. Satysfakcję zdwajała okropna myśl, że ta dziewczyna, zrodzona z kazirodczego związku, była w końcu może jedynie wysłanniczką diabła. Miał ochotę ją zabić, aby uwolnić się od więzów, którymi niepostrzeżenie spętała jego duszę. Objął dłońmi jej kruchą szyję i zamierzał je zacisnąć, kiedy otworzyła szeroko ogromne oczy o barwie chmur i wyciągnęła do pocałunku obrzmiałe usta... - Filipie! - wyszeptała. - Mój kochany, mój panie...
- Twoim panem jest szatan! - warknął. - Bóg nie mógł stworzyć podobnego piękna...
Nagle oprzytomniała i chciała mu się wyrwać.
- Jeśli jest we mnie szatan, to ty go obudziłeś. Powiedziała to z takim bólem, że zrobiło mu się wstyd. Teraz jej łzy nie były już łzami szczęścia. Zebrał je wargami jedną po drugiej, a później długo całował drżące usta i ponownie wywołał eksplozję rozkoszy w jej ciele, zanim sam znalazł zaspokojenie.
- Wybacz mi! - szepnął wreszcie. - Wydaje mi się, że doprowadzasz mnie do szaleństwa...
- A więc oboje jesteśmy szaleni - doszła do wniosku Fiora, wtulając głowę w zagłębienie ramienia męża...
Była teraz zmęczona, ale nie chciała jeszcze spać. Będzie miała dużo czasu na sen, kiedy Filipa już tu nie będzie, gdy jej łoże będzie puste i zimne...
- Nie miałam pojęcia - westchnęła - że miłość może dać tyle radości i chciałabym móc dać ci jej tyle, ile ty mi dajesz...
- Czy nie czujesz, jak bardzo szczęśliwym mnie czynisz?
- Może, ale przed chwilą wydawało mi się, że mnie nienawidzisz...
- Nie myśl tak... Prawdą jest, że jesteś zbyt piękna i boję się twojej urody.
- Dlaczego, skoro wszystko co moje należy do ciebie całkowicie? Och, mój kochany, naucz mnie, jak cię kochać. Naucz mnie, jak również ja mogłabym dawać rozkosz. ..
- Przyzwoitej kobiety nie uczy się takich rzeczy - rzekł z pozorną surowością.
- Po co miałabym być przyzwoitą kobietą tej nocy? Będę miała na to dużo czasu. Chcę tylko być twoją żoną...
Rozczulony pokierował jej pierwszymi gestami, ale ponieważ uczennica godna była mistrza, wkrótce cisza, wypełniona przeciągłymi westchnieniami, zapanowała pod purpurowymi kotarami, które chroniły parę kochanków niby w sercu dojrzałego owocu. I jeszcze trzykrotnie Filip posiadł to młode ciało, które zdawało się nienasycone, zanim wreszcie Fiora, niby rażona gromem, zasnęła z głową zwisającą poza łoże z długimi, mokrymi od potu włosami rozciągniętymi na dywanie. Filip, z ciężko bijącym sercem, opadł na brzuch, wciskając twarz w poduszkę, i także pogrążył się we śnie.
Świt jednak był już niedaleko. Gdzieś za miastem zapiał kogut, przyłączyły się do niego Jnne ze wszystkich stron... Drzwi ślubnej sypialni ustąpiły cicho pod dłonią Leonardy. Przez chwilę przybyła stała na progu bez ruchu, zafascynowana obrazem, jaki przedstawiała w gasnącym świetle lampki czerwonawa muszla otwartej alkowy z dwoma nagimi ciałami, zmęczonymi miłością. Leżąca w bezwstydnej pozie Fiora przypominała martwą bachantkę. Leonarda, zmarszczywszy brwi, przeżegnała się kilkakrotnie, zanim, nie czyniąc najmniejszego hałasu, podeszła do łoża, gdzie wieki temu położyła niewinną dziewicę... Delikatnie, starając się jej nie obudzić, podniosła młodą kobietę, która wymamrotała przez sen kilka niewyraźnych słów i uśmiechnęła się. Gdy tylko Fiora spoczęła na poduszce, zwinęła się w kłębek, szczęśliwa jak kotka, która odnalazła swe posłanie. Leonarda przykryła ją i okrążywszy łoże, zbliżyła się do Filipa; położyła mu dłoń na ramieniu; potrząsnęła nim lekko, pochylając się jednocześnie do jego ucha.
- Panie - szepnęła - trzeba wstawać! Już pora...
Filip, przyzwyczajony od dzieciństwa, dzięki ciężkiej rycerskiej zaprawie, do spania byle gdzie i do budzenia się na pierwsze wezwanie, natychmiast się odwrócił i spojrzał na guwernantkę wzrokiem niemal całkowicie przytomnym...
- Co mówisz, pani? - mruknął.
- Pst!... Mówię, że wkrótce wstanie dzień. Twoja eskorta szykuje się do odjazdu. Pan de Prames właśnie je śniadanie.
- Już?... Dlaczego trzeba wyjechać tak wcześnie?
- Powinieneś to wiedzieć, panie. Żeby nie zwrócić na siebie uwagi.
Czyż nie tak postanowiliście z panem Fran-ceskiem?...
- Istotnie... ale to było przedtem...
Pochylił się nad Fiorą, aby ją pocałować, ale Leonarda go powstrzymała:
- Nie budź jej, panie! Tak będzie prościej...
- Chcesz, abym odjechał... bez pożegnania?
- Tak. Tak będzie lepiej dla niej... i dla ciebie! Chyba że wolisz zachować w pamięci twarz zmienioną przez łzy?
- Nie! Nie, masz rację...
Wstał lekko, nie wstrząsnąwszy łożem. Ziewnął, przeciągając się jak długi, zupełnie nie myśląc o okryciu ciała, na którym widniały ślady dawnych ran i lekkie zadrapania pozostawione przez paznokcie Fiory. Zanim podniósł szlafrok, odwrócił się w stronę młodej kobiety, i pozwolił sobie na ostatnią chwilę kontemplacji... Z głębokimi, niebieskawymi cieniami, znaczącymi jej śliczne oczy o zamkniętych powiekach, wydała mu się piękniejsza niż kiedykolwiek i na myśl o tym, że już jej nie zobaczy, ścisnęło go w gardle... Tak słodko byłoby spędzić przy niej całe życie, ale pakt, którego warunki sam podyktował, dawał mu tylko jedną noc... Pochyliwszy się gwałtownie, wziął delikatnie jeden z długich, czarnych pukli i przyłożył do niego usta...
- Żegnaj!... - wyszeptał - ... Żegnaj, moje słodkie kochanie!
Wyprostowawszy się zobaczył, że Leonarda z dziwnym wyrazem twarzy podaje mu nożyczki... Wziął je z uśmiechem, który do głębi poruszył starą damę. Nie przypuszczała, że ten mężczyzna, o którym nie myślała nic dobrego, może uśmiechać się jak zachwycone dziecko.
- Dziękuję - powiedział Filip.
Uciął mały kosmyk włosów i ukrył go we głębieniu dłoni, potem, zwróciwszy nożyczki Leonardzie, ubrał się i opuścił sypialnię nie odwracając się. Zostawszy sama ze śpiącą Fiorą, Leonarda zaciągnęła cicho zasłony przy łożu, żeby światło wstającego dnia nie obudziło młodej kobiety. Później wyszła z pokoju na palcach...
Tymczasem w wielkim holu, wyłożonym białym i czarnym marmurem, Filip de Selongey zamierzał pożegnać się z oczekującym go u stóp schodów Beltramim...
Wsadziwszy głowę do miski pełnej zimnej wody, o czym świadczyły jego jeszcze wilgotne włosy, Francesco zdołał usunąć opary pijaństwa. Ale jego oczy były wciąż przekrwione, gdy patrzyły na schodzącego po stopniach Burgundczyka, obutego już i zawiniętego w obszerny płaszcz do konnej jazdy. Z gniewem zauważył, że cudzoziemiec wyglądał na człowieka, który nie zmrużył oka, a jego krok sprawiał wrażenie ociężałego... Najwyraźniej Selongey dobrze wykorzystał tę jedyną noc, jakiej żądał. Beltrami poczuł jak narasta w nim bezsensowna wściekłość. Miał ochotę biec do sypialni, gdzie jego piękna Fiora leżała może załamana, szlochająca, chora ze wstrętu, po tym jak przez tyle godzin służyła jako zabawka, zaspokajając bezlitosną lubieżność tego człowieka. Zauważył jednak Leonardę, schodzącą powoli w gęstym mroku schodów, i powstrzymał się za cenę gwałtownego wysiłku. Jedno było ważne: żeby ta bestia na zawsze zniknęła mu z oczu! Okazywaną czułością sprawi, że dziecko zapomni o tym co przecierpiało.
Usiłując opanować drżenie głosu, spytał:
- Pożegnałeś się z nią, panie?
- Nie. Śpi i nie budziłem jej. Pożegnaj ją ode mnie, panie. Powiedz jej... - Co takiego? - warknął kupiec.
Na twarzy Filipa pojawił się jego dziwny uśmieszek, rozciągający usta tylko z jednej strony. Wzruszył ramionami.
- Nic! Nie umiałbyś...
- Niczego bym jej nie powtórzył! Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby cię zapomniała... i to jak najszybciej! Chciałeś jednej nocy i miałeś ją.
Teraz pozostaje ci tylko dotrzymać obietnicy i dać się zabić!
- Czy przyrzekłem to? - spytał Selongey wyniośle.
- Zdaje mi się, że tak! Zapomniałeś swoich słów: po zbrukaniu twego honoru przez małżeństwo z moją córką nie masz innego wyjścia, jak tylko zmyć tę plamę własną krwią. Czy coś się zmieniło?
- Nie! Jak mógłbym przedstawić na dworze księcia Karola żonę podobną jak kropla wody do matki straconej za kazirodztwo i cudzołóstwo? Nic się nie zmieniło, ale nie wyobrażasz sobie, jak bardzo tego żałuję!
- Zdaje się, że ta noc nie była wystarczająco długa -powiedział Beltrami z sarkastycznym uśmiechem. - Może życzyłbyś sobie, żebym ci zaproponował ponowny przyjazd?
Przez chwilę Filip patrzył na niego bez słowa, bo nagle zrozumiał, ile ten mężczyzna przecierpiał i jak nadal cierpi, oddawszy mu Fiorę. Odgadł, jakie mętne osady na dnie jego duszy wzburzyło to dziwne małżeństwo. Zapewne florentczyk odkrył właśnie, że jego miłość nie była tak bardzo ojcowska, jak to sobie wyobrażał. Filip poczuł z tego powodu raczej litość aniżeli irytację.
- Nie obawiaj się, panie! Nie będę próbował wrócić, gdyż to by mnie zgubiło. Wiedz, że w ciągu kilku godzin zaznałem więcej szczęścia, niż mogłem się spodziewać. Nigdy nie zapomnę tej nocy... i mam nadzieję, że Fiora również jej nie zapomni! A teraz żegnaj, panie Beltrami! Czuwaj nad nią!
Wciągając grube skórzane rękawice, które miał u pasa, Filip skierował się do drzwi, lecz Beltrami go powstrzymał. Spod długiej szaty z czarnego aksamitu dobył zwój opieczętowanego pergaminu i podał młodemu mężczyźnie.
- Chwileczkę, panie hrabio! Zapominasz o tym. Czyż nie jest to cena słynnej plamy na twoim honorze?
Filip zbladł i wykonał gest, jakby odmawiał. Zawahał się.
- Chciałbym cisnąć ci w twarz twój weksel, panie -warknął - ale książę Karol za bardzo potrzebuje tego złota. Bądź jednak spokojny! Suma ta, a nawet jeszcze większa, zostanie ci zwrócona po mojej śmierci jako dziedzictwo żony.
Wyrwał gniewnie zwój z rąk Beltramiego. Wsunął go pod kaftan i wybiegł, ścigany szyderczym śmiechem kupca. Minąwszy część ogrodu, szarzejącego w świetle świtu, dotarł do budynków gospodarczych, gdzie czekali jego ludzie.
Leonarda, stojąca w mroku schodów - gdzie zastygła, usłyszawszy sprzeczkę dwóch mężczyzn - szybko się przeżegnała, kiedy stwierdziła, że milknie odgłos kroków dziwnego męża Fiory. Podsłuchana rozmowa wiele wyjaśniała; Leonarda domyśliła się brzmienia umowy, w wyniku której popchnięto dziewczynę w ramiona nieznanego mężczyzny. Zeszła wolno po schodach i podeszła do tkwiącego na progu Beltramiego, wygrażającego pięścią w stronę pustego ogrodu.
- A więc on wiedział? - zapytała łagodnie. Francesco zadrżał i spojrzał na nią bez słowa. Jego ramię opadło bezsilnie. Wzruszając ramionami, powiedział w końcu:
- Myślisz, pani, że gdyby nie wiedział, dałbym mu Fiorę? Lorenzo Medyceusz odmówił mu pożyczki, którą chciał zaciągnąć dla księcia Burgundii. Ręka mojej córki... i jej posag były ceną jego milczenia. Ładną ceną, jak widzisz!
- Człowiek o takim nazwisku i pochodzeniu miałby zniżać się do podłego szantażu? Trudno mi w to uwierzyć. Selongeyowie byli zawsze ludźmi o twardych charakterach, często trudnymi we współżyciu, ale niezwykle lojalnymi względem swoich książąt i niezdolnymi do podłości. Dlaczego więc? Dla złota? Nigdy nie byli biedni i na pewno cieszą się wszelkimi łaskami...
- To jego jedyne usprawiedliwienie: nie chciał złota dla siebie. Słyszałaś go, pani? Bogu dzięki, pojechał, nie ma go i nie będzie! Nigdy więcej go nie zobaczymy!
- Nigdy? Czyżby miał zamiar porzucić młodą żonę, w której jest bardzo zakochany...
- Nie, ale ma zamiar pozwolić się zabić na wojnie. Kocha Fiorę, tak w każdym razie twierdzi, może to prawda, ale uważa, że poślubiając córkę ludzi okrytych hańbą, zniesławił swoje nazwisko.
- Poślubił córkę jednego z najznakomitszych ludzi we Florencji. Zdaje mi się, że nie musi się tego wstydzić, nawet jako Selongey? Nikt nigdy nie słyszał tu o de Brevailles...
- Bez wątpienia, ale on sądzi inaczej. To wystarczy, aby hańba była dla niego nie do zniesienia.
- Jak się dowiedział?
- Na honor, nie mam pojęcia. Mówi, że go uderzyło podobieństwo. Rodzice Fiory jako rodzeństwo byli do siebie bardzo podobni. Ich córka jest portretem obojga. Pani Leonardo, proszę, nie mówmy więcej o tym osobniku. Chcę o nim jak najszybciej zapomnieć.
- Sądzisz, że Fiorze też się to uda? Oddała mu się spontanicznie, co świadczy o tym, że zabrał jej serce. A ona nie należy do dziewcząt, które kochają dwa razy, jestem tego pewna. Będzie cierpiała...
- Nie teraz! Jeszcze nie! Wie, że on musi wyjechać sam, żeby przyłączyć się do swego księcia w drodze do Neuss. Będzie na niego czekać. Dopiero, kiedy dowie się o jego śmierci będzie cierpiała. Mam tylko nadzieję, że oczekiwanie nie będzie zbyt długie: ból będzie może gwałtowny, ale za to krótszy...
- To może potrwać. Rycesz nie ma prawa popełnić samobójstwa, bo może w ten sposób utracić duszę i w jakimś stopniu honor. Musi zginąć broniąc się przed silniejszym. Jeśli wierzyć opowieściom jego stajennego, niełatwo będzie mu spotkać takiego przeciwnika... Zawarłeś dziwny układ, panie Francesco! Bóg, gdyby zechciał, mógłby go łatwo zburzyć...
- Zobaczymy. Na razie cieszmy się, że nikt nam nie zabierze naszej Fiory. Będziemy mogli nadal ją kochać i opiekować się nią.
- Czy nie będzie nigdy nosić nazwiska męża?
- Oczywiście, że będzie. Ogłosimy małżeństwo, gdy na to pozwoli koniunktura polityczna, bez obawy urażenia Medyceuszy.
- Ogłoszenie mariażu jednocześnie ze śmiercią małżonka byłoby jeszcze lepsze, nieprawdaż? - spytała Leonarda z goryczą, której nie mogła powstrzymać.
Zrozumiała, że gdyby Filip nie wymagał nocy poślubnej, ta niewiarygodna transakcja całkiem podobałaby się Fran-cescowi. Odkryła, że nawet najlepszy z ludzi uległ nieubłaganemu egoizmowi. Francesco musiał cierpieć piekielne męki w czasie tej nocy, oddającej Fiorę żądzom innego mężczyzny. Teraz myślał tylko o szczęśliwym zachowaniu córki przy sobie na zawsze...
- No to doskonale! - westchnęła. - Pora jednak, abym weszła na górę, asystować przy jej przebudzeniu. Niewykluczone, że nie uzna tego poranka za tak szczęśliwy, jakim wydaje się tobie, panie...
Leonarda z trudem skrywała gniew. Iloma łzami jej dziecko okupi szczęście, które trwało zaledwie trzy dni i jedną noc? Czyżby Beltrami nie rozumiał, że przekroczywszy próg miłości fizycznej, nigdy już nie będzie taka sama? A jeśli poczęte zostało dziecko?
- Nie sądzę, by było to pożądane - odpowiedziała sobie w duchu. - Gdyby Fiora została matką, nie mogłaby nigdy zapomnieć swego kilkugodzinnego męża, a zapomnienie jest najlepszą rzeczą, jakiej można jej życzyć.
Nie wierzyła w to jednak. Powoli, wciąż z taką samą ostrożnością, weszła do sypialni, w której młoda kobieta nadal spała, i przysunęła krzesło do łoża, aby poczekać na jej przebudzenie. Nie chciała, by Fiora otworzywszy oczy zobaczyła pusty pokój. Istotnie, budząc eię dziewczyna zauważyła znajomą twarz Leonardy. Posłała jej promienny uśmiech: f - Byłaś tu?
Czyżby było już tak późno?
- Prawie południe. Dobrze spałaś, pani?
Fiora szukała kogoś w tym łożu, które nagle stało się tak duże, lecz zachowało jeszcze wgniecenie pozostawione przez drugie ciało.
- Filip! Gdzie on jest?
Leonarda wstała z krzesła i usiadła przy młodej kobiecie.
- Wyjechał - powiedziała najłagodniej jak umiała, nagle przerażona wyrazem oczu Fiory, jeszcze przed chwilą zamglonych, raptem przytomniejących i rozszerzonych.
- Wyjechał? Wyjechał, żeby...
- Żeby dołączyć do jego wysokości księcia Burgundii. Opuścił ten dom...
- A ty pozwoliłaś mi spać, pani?
Nigdy jeszcze Fiora nie spoglądała na starą przyjaciółkę oczami płonącymi gniewem.
- Nie chciał, żeby cię budzić, pani. Obawiał się, jak sądzę, tak zawsze trudnej chwili rozstania. Obciął tylko kosmyk twych włosów i zabrał ze sobą...
- Naprawdę musiał odjechać tak wcześnie? Nie mógł poczekać chociaż kilka godzin? Byliśmy tak bardzo ze sobą szczęśliwi!... Ale może nie jest daleko...
Fiora wyskoczyła z pozostającego w nieładzie łóżka i nie myśląc nawet o narzuceniu czegoś na siebie, podbiegła do okna i otworzyła je na oścież. Niebo było szare, a wiatr siekł od rana drobną mżawką, ale Fiora się tym nie przejęła.
- Filipie! - zawołała na cały głos. - Filipie! Wróć! Beltrami, który spacerował w ogrodzie, aby do końca pozbyć się oparów minionej nocy, usłyszał jej krzyki. Podniósł głowę i osłupiał: zobaczył nagą kobietę, o włosach w nieładzie, rozpaczliwie nawołującą na deszczu i wietrze. Ona nie była, nie mogła być jego córką! Ciepły i łagodny głos Fiory nie przypominał tego ochrypłego ryku lwicy wzywającej samca...
Krzyki nie ustawały, bezwstydny i wstrząsający obraz nie znikał. Na oślep, zasłoniwszy uszy dłońmi, by niczego nie słyszeć, nieszczęśnik rzucił się do ucieczki prosto przed siebie. Biegł przez kępy bezlistnych krzewów aż do niepewnego, lecz cichego schronienia w postaci małej, skalnej groty, w której zagłębieniu znajdowała się fontanna w kształcie głowy lwa. Tam, wyciągnąwszy się na wilgotnej ziemi, Francesco Beltrami opłakiwał swe stracone złudzenia.
Cudzoziemiec poprosił tylko o jedną noc, ale ta jedna noc wystarczyła mu, by zrobić z Fiory inną kobietę, jego własną. Niegdysiejsze dziecko nigdy nie powróci...
- Zmieniłaś się, Fioro... Obserwuję cię już od dłuższego czasu. Za każdym razem, gdy cię widzę, wydaje mi się to bardziej oczywiste. Dzisiaj musiałam ci o tym powiedzieć.
Fiora uśmiechnęła się do przyjaciółki. Na miłej twarzy Chiary malowało się nietypowe dla niej zatroskanie, co nadawało jej wyraz powagi.
- W czym się tak bardzo zmieniłam?
- Śmiejesz się mniej niż kiedyś. Dobrze widzę, że gdy jesteśmy razem, czasem wyglądasz tak, jakbyś myślała o czym innym. Nie odpowiadasz na pytania, które ci zadaję, albo odpowiadasz bez sensu. Ale jest coś poważniejszego...
- Poważniejszego? Co takiego, na Boga?
- Przedwczoraj, kiedy byłyśmy w pobliżu Baptysterium, aby posłuchać starej śpiewogry, przechodził tamtędy Giu-liano Medyceusz z przyjaciółmi i podszedł, żeby się z nami przywitać. Zazwyczaj, gdy go widziałaś, czerwieniłaś się jak piwonia. Tym razem ledwie raczyłaś na niego spojrzeć; sądzę, że poczuł się obrażony.
- Przejdzie mu. Po co mu zainteresowanie i uwielbienie wszystkich kobiet, skoro swymi uczuciami darzy wyłącznie Simonettę? To jest próżność i nic poza tym!
- Czyżbyś go już nie kochała?
- Czy go kocham? Sądzę, że... dosyć mi się podobał. Ale teraz już mi się nie podoba... w każdym razie już nie tak bardzo.
Zostawiając zadziwioną przyjaciółkę, Fiora podeszła do murku z grubo ciosanych kamieni, skąd rozciągała się panorama Florencji. Dwie przyjaciółki w towarzystwie swych guwernantek i Khatoun wyjechały, jak to miały w zwyczaju z nadejściem wiosny, na konną przejażdżkę do San Miniato, aby nazrywać fiołków i głogu, których zatrzęsienie rosło wokół kościoła San Miniato al Monte i pałacu Biskupów. W tym poświęconym miejscu kwiaty wydawały się piękniejsze niż gdziekolwiek indziej, a całe miasto, widziane z oddali, robiło wrażenie jaśniejącego gigantycznego kwiatu. W jaskrawym wiosennym słońcu Florencja zdawała się gromadzić piękno, tak jak skąpiec gromadzi złoto: nieważne jak, byle dużo...
Fiora chciałaby odbyć ten tradycyjny spacer z Filipem, podziwiać wraz z nim widoczne za jasną wstążką Arno -pociętą mostami, niemal bliskimi zawalenia pod ciężarem zgromadzonych na nich sklepików - bezładne plamy różowych dachówek na tle brunatnożółtych, jasnoszarych lub mlecznobiałych murów. Był to jakby różnobarwny kobierzec, z którego wyłaniały się jak klejnoty: koralowa bulla, umieszczona na lśniącej markieterii Duomo, srebrna lilia, nigdy nie rozwijająca się do końca nad pałacem Seniorii, wieże z karneolu, o blankach przypominających motyle, oraz kampanile, podobne w wesołości swych wielobarwnych marmurów do wielkanocnych świec. Tu i tam przebijała świeża zieleń ogrodów, w których rozchylały się już glicynie i lilie, drzewa laurowe i kamelie. Nigdzie na świecie wiosna nie była piękniejsza niż we Florencji... Słodko byłoby podziwiać ją z dłonią w dużej i silnej dłoni męża, a później, u schyłku dnia, wrócić z nim do domu w blasku zachodzącego słońca, podobnego do tego w Fiesole i stanowiącego preludium do nocy miłosnej. Filip jednak był daleko, setki mil od jej ramion, a Fiora nie potrafiła nawet powiedzieć, gdzie on przebywa.
Minęły już dwa miesiące, odkąd opuścił willę Beltra-miego, dwa miesiące, które mogłyby być równie dobrze dwoma wiekami, gdyż nigdy czas tak się Fiorze nie dłużył. Po dniach, które spędziła w swoim pokoju widując tylko przynoszącą posiłki Khatoun, nie pozwalając nawet, by zmieniono prześcieradła w łożu, w którym kochała się z Filipem, opamiętała się wreszcie. Leonarda powiedziała jej, że ojciec zamierzał wyjechać do Wenecji. Nie mogła pozwolić mu odjechać nie ucałowawszy go.
Kiedy weszła do jego pokoju i zobaczyła zwracającą się w jej stronę bladą twarz o smutnych oczach, jakiej nigdy u niego nie widziała, poczuła wstyd za siebie samą i swoje egoistyczne odosobnienie. Czy musiała go karać, bo jej własne szczęście odeszło? Kierując się więc odruchem dziecięcej czułości, padła mu w ramiona. Trwali w uścisku przez długą chwilę, płacząc każde z innego powodu, lecz w płaczu tym zjednoczeni...
- A więc aż tak go kochasz? - spytał Francesco słabym, bezbarwnym głosem. - Miłujesz do tego stopnia, że... już nie kochasz mnie?
- Nie kocham ciebie? Och, ojcze, mam nadzieję, że nigdy tak nie sądziłeś? Nikt nigdy nie zajmie w moim sercu miejsca należącego do ciebie. On to co innego... jest moim mężem. To nie to samo. Proszę cię, wybacz mi te trzy dni, ale nie chciałam, byś mnie zobaczył płaczącą...
- Ależ ty płaczesz w tej chwili, Fioro... i ja także. Nie sądzisz, że smutek jest łatwiej znieść, gdy można go z kimś podzielić?
- Dlatego właśnie wyjeżdżasz? Żeby go dzielić? Może chcesz mnie ukarać?
- Nie. Dlatego, że Lorenzo Medyceusz, odkrywszy moją przyjaźń z Bernardem Bembo, prosił mnie, żebym do niego pojechał na kilka dni. Nie proś mnie, żebym ci powiedział po co.
Nie byłby zdolny tego uczynić. W rzeczywistości podróż ta była jedynie pretekstem, aby na jakiś czas oddalić się od Fiory. Próbował stać się znowu sobą z dala od jej przenikliwego wzroku. Pragnął nabrać pewnego dystansu i przyzwyczaić się do tej nowej Fiory, którą ujrzał w deszczu owego bolesnego poranka: rozpłomienionej i namiętnej, oddanej ciałem i duszą innemu...
Fiora zaś przyjęła ze skrywanym zadowoleniem to krótkie rozstanie. Odgadła, że jej małżeństwo nie było miłe ojcu. Nie sprawiłoby mu przyjemności słuchanie przez cały dzień, jak córka wychwala swego idealnego męża.
Beltrami wyjechał więc, a Fiora powróciła, jak tego pragnął, do pałacu na brzegu Arno. Całym sercem opiewała swą miłość do Filipa na użytek Leonardy i Khatoun. Później uspokoiła się. Po smutku spowodowanym rozstaniem i po okresie radosnego ożywienia Fiora oczekiwała na powrót męża, oby jak najszybszy, lub przynajmniej na wiadomość. Przebywała długie godziny w ogrodzie. Słuchając nucącej dla niej Khatoun, wpatrywała się w szeroką, złotą obrączkę z wygrawerowanym herbem Selongeyów, którą Filip wsunął jej na palec w chwili ślubu. Była za luźna, a ponieważ Fiora nie mogła oddać jej złotnikowi do zmniejszenia ani nosić publicznie, nawlokła ją na złoty łańcuszek, cienki i długi, pozwalający ukryć wisior pod suknią. Obrączka spoczywała między jej piersiami; jeśli nie mogła jej wyjąć, lubiła przyciskać do niej dłoń, aby wyczuć obecność pamiątki.
Kiedy Francesco powrócił z podróży, podsunęła mu do pocałunku pogodne czoło i życie w domu Beltramiego potoczyło się jak w przeszłości. Tylko Leonarda westchnęła z ulgą, stwierdziwszy, że upłynął ponad miesiąc, a młoda żona nie objawiała żadnych oznak przyszłego macierzyństwa...
Chiara uszanowała przez chwilę zamyślenie przyjaciółki. Ona sama też zresztą chciała zebrać myśli. Wykorzystała czas, by powiększyć trzymany w dłoniach spory bukiecik fiołków. Uznawszy, że cisza trwa wystarczająco długo, rzuciła okiem na Leonardę i Co-lombę, które siedziały pod pinią zatopione w rozmowie, mając dłonie zajęte haftem. Wsunęła ramię pod rękę przyjaciółki:
- Cóż się tak rozmarzyłaś? - spytała wesoło. - Przyglądasz się naszemu miasteczku, jakbyś je widziała po raz ostatni.
- Powinnaś powiedzieć: jakbyś je widziała po raz pierwszy. Często przyjeżdżałyśmy tu o tej porze, ale w tym roku Florencja ma szczególny urok. Nawet mury i wieże zdają się przyczyniać ogólnego piękna. Chciałabym...
Być tu z kimś innym niż stara przyjaciółka! Tak właśnie myślałam:
nie jesteś już zakochana w Giulianie, ale w kimś innym... kto jest daleko! Stawiam na pana Filipa de Selongeya!
Nieoczekiwanie wypowiedziane nazwisko, będące teraz jej własnym, wywarło na Fiorze tak silne wrażenie, że drgnęła i mocno poczerwieniała.
- Mów ciszej, proszę cię! Albo lepiej nie mów nic!
- Więc to aż tak poważne? - wyszeptała przyjemnie zaskoczona Chiara. - Wybacz mi! Myślałam, że to tylko przelotna miłostka, z tych, co przychodzą i przemijają z wiatrem jak twój pociąg do Giuliana. Wiesz chociaż, czy jeszcze kiedyś go zobaczysz?
- Sądzę, że tak - rzekła Fiora, uśmiechając się raczej do swoich myśli niż do przyjaciółki. - Porozmawiajmy o czymś innym! Zresztą, czy już nie pora wracać? Zerwanych kwiatów starczyłoby dla dwóch lub trzech kościołów!
Miały bowiem zwyczaj ofiarowywać co roku zebrane kwiaty kościołowi Santa Maria del Fiore, dołączając do pachnącej ofiary hojną jałmużnę dla biednych dzieci, którymi opiekowali się księża z katedry. Zamierzały więc przyłączyć się do Colomby i Leonardy, również szykujących się do powrotu, kiedy nagle Fiora zatrzymała przyjaciółkę.
- Poczekaj! - powiedziała zduszonym głosem...
- Co się stało? Źle się czujesz?
- Nie... nie, ale czuję coś dziwnego... Przed chwilą powiedziałaś, że patrzyłam na miasto jakbym je widziała po raz ostatni...
Rzeczywiście... ale to był żart. Powiedziałam tak, bo patrzyłaś tak zachłannie... jakbyś chciała pochłonąć widok wzrokiem. A ty odpowiedziałaś...
- Wiem... ale teraz zastanawiam się, czy nie miałaś racji. Coś mi mówi, że... nigdy już tu nie wrócę!
- Co za szaleństwo! Myślisz jeszcze o przepowiedni tego greckiego lekarza?
- Nie. Przysięgam, że nie... nawet o tym nie myślałam... ale miałam przeczucie, że Florencja nagle stanie mi się wroga... odrzuci mnie; mnie, która tak bardzo ją kocham!
- Bo ośmielasz się kochać cudzoziemca, podczas gdy tylu jej synów wzdycha do ciebie? Odpędź podobne myśli! Za bardzo stroniłaś ostatnio od ludzi. Dobrze zrobiłby ci jakiś wielki bal. Mogłabyś roztoczyć cały twój urok i wielki Medyceusz znowu prosiłby cię do tańca! Spójrz! Oto właśnie to, czego ci potrzeba!
Istotnie: wesoła gromada jadących konno młodych mężczyzn, z Lucą Tornabuonim na czele, pojawiła się na małym placyku przed kościołem.
- Byłem pewien, że was tu spotkam - powiedział młodzieniec, zeskakując na ziemię i zdejmując kaptur. - Czy nie o tej porze przyjeżdżacie tu zbierać kwiaty dla Madonny?
- Przyjechaliście nam pomóc? - spytała Chiara ze śmiechem.
- Zabrać to wszystko? Oczywiście. A także towarzyszyć wam aż do Duomo, aby się wspólnie pomodlić!
Jesteś bardzo pobożny, panie Luco! - powiedziała Leonarda, przyłączywszy się do nich. - Sądziłam, że jesteś wiernym uczniem Platona, a ty mówisz o Madonnie, jakbyś chciał wstąpić do klasztoru.
- Nigdy nie miałem takiego zamiaru, jest czas na Platona i na modlitwy. Zdaje mi się - dodał, spoglądając czule na Fiorę - że jeśli uklęknę u Jej stóp w towarzystwie pewnej dziewczyny, chętniej wysłucha mojej modlitwy...
Spodziewał się, że młoda kobieta wybuchnie śmiechem, ale odwróciła wzrok, zażenowana obrazem, który przedstawił. Pomyślawszy więc, że okazał się zbyt zuchwały, przytrzymał za uzdę konia Fiory i pomógł jej wsiąść.
- Coś mi mówi, że brak mi dzisiaj dobrych pomysłów, Fioro - szepnął, szukając jej spojrzenia. - Chciałbym bardzo, abyś mi pozwoliła wysłać mego ojca do twojego! Wiem, że uważa cię za zbyt młodą, ale gdybyśmy byli choć zaręczeni... Czekałbym na ciebie tak długo, ile byś chciała! Nadzieja dodaje wytrwałości!
Po raz pierwszy spojrzała na niego z pewną czułością. Ponieważ sama żyła nadzieją, potrafiła zrozumieć, co czuł, ale nie miała prawa pozostawić mu najmniejszych złudzeń.
- Nie mów już o tym, Luco! Niepotrzebnie tracisz czas i serce dla mnie. Nie chcę opuszczać ojca i...
- ... i nie kochasz mnie! Widzisz, dokończyłem za ciebie. Nie ośmieliłaś się tego powiedzieć. Nawet jeśli nie kochasz mnie teraz, może kiedyś pokochasz. Sama powiedziałaś, że jesteś jeszcze bardzo młoda... Nie! już nic nie mów! Jest wiosna i świeci słońce. Pozwól mi jeszcze zachować marzenia!
Dosiadł konia i mała kawalkada, obładowana pachnącymi bukietami i gałęziami, ruszyła w stronę miasta przy dźwiękach śpiewanej przez jednego z chłopców romancy, sławiącej wiosnę. Wszyscy odśpiewali refren chórem, było dużo śmiechu, ale Fiorze nie udało się dostosować do ich nastroju. Podczas jazdy wzmagał się smutek, który ją ogarnął w San Miniato. Dołączyło do niego uczucie nieokreślonej obawy. Przesądna, jak każda prawdziwa fiorentynka, pomyślała, że Filip jest na wojnie, a więc w ciągłym zagrożeniu, może właśnie w tej chwili jest narażony na szczególne niebezpieczeństwo i miłość pozwala jej to przeczuwać... Wkrótce otaczająca ją wesołość stała się dla niej nie do zniesienia. Kiedy przekroczyli Ponto Vecchio, z zamkniętymi o tej porze sklepikami rzeźników, pod pretekstem nagłej słabości i nie pozwalając się odprowadzić Chiarze (czy choć jedna z nich nie powinna zawieźć kwiatów?) Fiora ruszyła z Leonardą i Khatoun do domu. Spieszno jej było do powrotu, choć nie umiała powiedzieć, jaki był powód tej niecierpliwości. Ledwo odpowiedziała na wesołe pozdrowienia Gian - Battisty di Rinalda, rzecznego przewoźnika, którego Beltrami uratował przed ruiną; Fiora była chrzestną matką jednego z dzieci tego poczciwca.
- Nie należy jej mieć tego za złe - krzyknęła I^eonarda, pragnąca zatrzeć to, co ten dobry człowiek mógł uznać za zniewagę. - Donna Fiora jest cierpiąca i odprowadzam ją do domu!
- Niech Bóg ją błogosławi i wróci jej zdrowie. Będziemy w domu modlić się za nią dziś wieczorem!
- Kilka pacierzy na pewno ci nie zaszkodzi - wymamrotała Leonarda, nie spuszczając z Fiory niespokojnego spojrzenia. - Co ci się stało, moje dziecko? Rzeczywiście jesteś chora? To prawda, żeś bardzo blada...
- Tak... nie... nie wiem. Muszę wracać do domu. Chciałabym zobaczyć się z ojcem!
- Niepokoisz się, bo powiedział dziś rano, że czuje się trochę zmęczony? Myślę, że przesadzasz...
Fiora nie odpowiedziała. Co to by dało? Jeśli powiedziałaby, że miała przeczucie, iż jakieś nieszczęście czeka na nią w pałacu, rozsądna Leonarda usiłowałaby jej to wyperswadować. Zresztą, były już na miejscu...
- Zdaje się, że twój ojciec ma gości! - zauważyła Leonarda, wskazując na muła w wykwintnej uprzęży i dwa inne, skromniej przybrane, które spokojnie czekały przywiązane do słupka. - Na Boga! Zdaje mi się, że to ekwipaż twojej kuzynki Hieronimy. Co ona tu robi? Jej wizyty nigdy nie przynoszą niczego dobrego - dodała guwernantka, pamiętająca groźby rzucane u aptekarza Landucciego.
- Istotnie - odrzekła Fiora - ale zaraz wszystkiego się dowiemy.
W podcieniach pałacu Fiora rzuciła cugle służącemu i szybko przeszła przez wewnętrzny dziedziniec, gdzie czekała dama do towarzystwa Hieronimy i jej służący. Wbiegła na schody i prawie wpadła na starego Rinalda, który był służącym Francesca Beltramiego, a przedtem jego ojca.
- Gdzie jest mój ojciec? - zapytała.
- W Sali Organowej, donno Fioro, ale nie jest sam.
- Wiem, kto z nim jest. Dziękuję, Rinaldo! - powiedziała lekko zaskoczona, gdyż sala ta, podobnie jak studiolo, była jednym z ulubionych przez kupca miejsc odosobnienia. Jako dziecko nauczył się grać na organach i od czasu do czasu muzykował samotnie w tym dużym pomieszczeniu, o ścianach pokrytych freskami i posadzce bez dywanów, co dawało wnętrzu rezonans kaplicy. To, że przyjął tam niezbyt lubianą kuzynkę było niezwykłe.
Jej nieoczekiwana wizyta zapewne go zaskoczyła.
Kiedy Fiora zbliżyła się do drzwi, usłyszała podniesione głosy i zwolniła kroku. Jeśli Beltrami kłóci się z Hieronima, może nie będzie zadowolony z przybycia córki. Tak więc delikatnie, bardzo cicho uchyliła drzwi i dobiegł ją drżący z gniewu głos ojca:
- Nigdy, słyszysz, nigdy nie oddam córki twojemu synowi! Z całego serca żal mi tego nieszczęśliwego chłopca, który nie ponosi winy za swój wygląd. Ale nie można żądać od młodej i pięknej kobiety, aby wiązała się z kimś takim jak on.
- Bo jest kulawy i zniekształcony? On nie jest bękartem!
- Nigdy nikomu nie przyszło do głowy, by wyrzucać Fiorze jej nieprawe pochodzenie, a myślę, że wszyscy o nim wiedzą!
- Istotnie... ale nie wszyscy wiedzą wszystko...
Zapanowała cisza i Fiorze wydało się, że słyszy głośniejszy nagle oddech ojca. Miała ochotę wejść, lecz była do tego niezdolna, powstrzymywała ją jakaś siła potężniejsza od jej woli. Bez wątpienia była to ciekawość, a dołączył się do niej rodzaj przerażenia... W końcu Beltrami westchnął i z lekką impertynencją człowieka, któremu się ktoś naprzykrza, powiedział:
- Co znaczy „wszystko"?
- Czy naprawdę muszę to wyjaśniać? Zbladłeś, Francesco, zgadłeś, o czym chcę mówić! Nie wierzysz mi? Wzruszasz ramionami? Jak sobie życzysz: powiem jasno. Twoja droga Fiora, którą wychowujesz jak księżniczkę, nie jest twoją córką. Nigdy nie miałeś przygody z żadną damą spoza naszego kraju. To owoc kazirodczej i cudzołożnej miłości, córka ludzi skazanych na śmierć przez sąd w Burgundii z powodu ich zbrodni, a ty wyciągnąłeś ją z błota...
Gdyby dom zwalił się jej na głowę, nie zrobiłoby to na Fiorze silniejszego wrażenia. Przytrzymała się najpierw ściany, a później oparcia pobliskiego krzesła, by nie upaść.
Jeszcze miała w uszach syczenie pełnego nienawiści głosu Hieronimy.
Głos Beltramiego pozostał jednak chłodny:
- Naturalnie, masz dowody na to, co sugerujesz?
- Mam coś lepszego: świadka... naocznego. Kogoś, kto jest gotów powiedzieć wszystko, aby mi się przypodobać.
Beltrami zrozumiał. Jego bystry umysł skojarzył już fakty. Hieronima przebywała na ogół w Montughi, w majątku swego teścia. A Marino, którego obdarzył całkowitym zaufaniem, zarządzał położoną w pobliżu posiadłością ziemską. Marino nigdy nie pogodził się z adopcją dziewczyny; Francesco chciał mu związać język przysięgą przed ołtarzem i mnóstwem dobrodziejstw. Jednocześnie dotarły pewne pogłoski, bardzo dyskretne, prawdę mówiąc, które Beltrami odrzucił z lekceważeniem, na temat prowadzenia się tej pulchnej wdowy, szukającej pocieszenia po śmierci męża. Była jeszcze piękna i mogła oczarować mężczyznę takiego jak dawny przewodnik poganiaczy mułów...
Hieronima wzięła jego milczenie za przygnębienie i powiedziała z ironią:
- Widzę, że zrozumiałeś, piękny kuzynie. Widzisz teraz, że jestem bardzo wspaniałomyślna, proponując małżeństwo mojego syna z bękartem, który dzięki temu będzie mógł korzystać z twego majątku aż do końca swych dni. Ma szczęście, że mój Piętro zakochał się w niej i chce ją za żonę. A ja nie dopuszczę, żeby mój syn był nieszczęśliwy. Zapomni o swej ułomności w ramionach twojej ładniutkiej czarownicy, która nie będzie miała nic innego do roboty niż dawać mu piękne dzieci...
- A jeśli odmówię?
- Nie odmówisz. Wiesz dobrze, że mogłabym choćby jutro oskarżyć cię o kłamstwo i obrazę prawa przez uczynienie florentynką tego ludzkiego śmiecia, który powinien był zostać zniszczony w chwili narodzin.
Francesco, niezdolny dłużej panować nad sobą, dał się ponieść gniewowi.
- I przedstawisz swego świadka? Zapominasz tylko o jednej rzeczy, Hieronimo. Krążą różne pogłoski na twój temat. Mówi się, że nie szanujesz swego wdowieństwa i domu teścia. Jeśli Marino Betti przyzna, że jest twoim kochankiem, dowiesz się, co znaczy osobista sprawiedliwość starego Jacopa. On nie lubi żartów, gdy w grę wchodzi honor.
- Ale byłby może szczęśliwy, gdyby w ręce Pazzich dostał się majątek tak znaczny jak twój. Już nie jest tak bogaty jak niegdyś i źle to znosi. Sądzę, że nawet pomógłby mi ze wszystkich sił... ale oczywiście nie byłoby już mowy o ślubie. Nie zgodziłby się na to. Po wyroku na ciebie, konfiskacie twego majątku, który przypadłby mnie jako twojej naturalnej spadkobierczyni, Fiora zostałaby wydana Piętrowi, aby go zabawić... Później pozbylibyśmy się dziewczyny zamykając ją w jakimś burdelu. Jak widzisz, w twoim interesie jest zaakceptowanie mojej propozycji. Obiecuję ci, utworzymy rodzinę szczęśliwą... i bez przeszłości!
- Wynoś się! Zejdź mi z oczu!
- Doprawdy, nie jesteś rozsądny. Myślę, że mając noc do namysłu zrozumiesz, co jest dla ciebie korzystne. Jutro o tej samej porze przyjdę po odpowiedź. Życzę ci dobrej nocy.
Dreszcz przerażenia ożywił Fiorę i przywrócił jej siły. Zrozumiawszy, że Hieronima zamierza wyjść, i nie chcąc, by zaskoczyła ją na podsłuchiwaniu pod drzwiami, schowala się za kotarę, starając się uspokoić oszalałe bicie serca. Zimny pot zraszał jej czoło i plecy, jakby otworzyła się przed nią przerażająca, piekielna czeluść. Rozsuwając nieco ciężką materię zobaczyła jak Hieronima niespiesznie wychodzi z Sali Organowej. Pewna zwycięstwa, pyszniła się jak paw, taksowała wzrokiem meble i cenne przedmioty z pożądliwością połączoną z tupetem, tak jakby już była ich właścicielką.
Po raz pierwszy w swym krótkim życiu Fiora poczuła chęć, by zabić, unicestwić tę wstrętną kobietę, której groźby u Landucciego teraz stały się dla niej jasne. Wyszedłszy bezszelestnie ze swojej kryjówki chwyciła ciężki brązowy świecznik i powoli podeszła do Hiero-nimy. Kuzynka stała, podziwiając złote przedmioty leżące na jednym z kredensów, ale - jakby przeczuwając zbliżające się niebezpieczeństwo - nie odwracając się, wyszła raptem z sali, a w tej samej chwili nadszedł Beltrami.
Zobaczył uzbrojoną w świecznik Fiorę, gotową do rzucenia się w pościg za Hieronima, i pojął, co jego córka chce zrobić. Krzyknął:
- Nie, Fioro! Nie rób tego!
- Ona albo my, ojcze! Nie powstrzymuj mnie! Podbiegł do niej, wyrwał jej świecznik i odstawił na jedną ze skrzyń. Zrozpaczona Fiora zauważyła, że postarzał się o dziesięć lat i miał łzy w oczach. Rzuciła mu się na szyję i przytuliwszy się do niego, mocno zapłakała nad wszystkim, co zniszczyła, zbrukała wstrętna Hieronima. Tak połączonych uściskiem zastała ich Leonarda, szukająca Fiory.
- Co się stało? - spytała. - Właśnie minęłam Hieronimę, która wyzwała mnie od starych flader i rozkazała mi pakować manatki.
- Jesteśmy u progu katastrofy, moja biedna Leonardo -powiedział Belframi. - Ta kobieta jest kochanką Marina. Zdradził jej naszą tajemnicę i jest gotów świadczyć przeciwko mnie... Chyba żebym wydał Fiorę za syna Hieronimy!
- Ależ zdaje mi się, że Fiora już jest mężatką? Trzeba było o tym powiedzieć.
- To była ostatnia rzecz, jaką należało zrobić. Mam jeszcze słabą nadzieję, że nas uratuję opowiadając o wszystkim panu Lorenzowi, który obdarza mnie szacunkiem i przyjaźnią, a Pazzich nienawidzi. Oczywiście, małżeństwo rozwścieczyłoby go, ale nie wspomnę o nim...
Fiora odsunęła się od ojca i spojrzała na niego pełnymi strachu oczami:
- Ojcze!... Czy to prawda, że nie jestem twoją córką? Czy to prawda, że urodziłam się...
- A więc słyszałaś?
- Wszystko! Byłam tam, przy uchylonych drzwiach. Och, ojcze! To było straszne, a teraz czuję się jeszcze gorzej! Byłam taka szczęśliwa, że jestem twoją córką! Teraz jestem niczym... mniej niż niczym! Najnędzniejszy żebrak ma prawo mną gardzić, bo...
- Zamilcz, Fioro! Na miłość boską, zamilcz! Dopóki nie będziesz wiedziała wszystkiego, nie możesz wydawać wyroków. Jeśli o mnie chodzi, jesteś moją córką, bo cię chciałem, uznałem oficjalnie... bo cię kocham! Chodź ze mną, chodź! Wejdźmy do studiola! Chcę ci powiedzieć całą prawdę przed portretem twojej matki. To smutna i bolesna historia, którą Leonarda dobrze zna, ale teraz i ty musisz ją poznać. Chodź, moje dziecko!
Otoczywszy Fiorę ramieniem, Francesco łagodnie poprowadził ją przez galerię do zacisznego, przytulnego gabine-ciku, nad którym panował uśmiech Marii de Brevailles. Leonarda poszła z nimi odesławszy Khatoun, która czekała pod drzwiami z niepokojem wypisanym na ładnej buzi, bo Fiora miała łzy w oczach:
- Poczekaj na nią w sypialni! Ja też zaraz tam przyjdę.
- Wolałbym, żebyś została z nami, Leonardo - rzekł Beltrami. - Co dwie głowy, to nie jedna.
Weszli więc razem do studiola. Francesco zdjął płachtę czarnego aksamitu zasłaniającą portret Marii, później usiadł za stołem, wskazując jedno z krzeseł Leonardzie. Fiora wolała przycupnąć na poduszce u stóp ojca.
- Odwagi, moje dziecko, gdyż opowiem ci straszną, choć zarazem piękną i wzruszającą historię. Hieronima, w swej nienawiści, zapamiętała tylko jej aspekty najokropniejsze... Czy przypominasz sobie ten hennin z koronki, który ci ongiś pokazałem i który Sandro Botticelli przedstawił na obrazie?
Zauważyłaś plamy krwi, a ja nie chciałem odpowiedzieć na twoje pytania.
- Powiedziałeś, że odpowiesz na nie później, kiedy stanę się kobietą.
Teraz nią jestem.
- Jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłem - powiedział Francesco, gładząc jedwabiste włosy córki. - Tamtego dnia okłamałem cię. Nie miałem zamiaru powiedzieć ci prawdy, ponieważ chciałem, aby znikła ona wraz ze mną i Leonardą. My dwoje dobrze jej strzegliśmy. Zdradził ją człowiek, w którego wierność wierzyłem...
- Ludzie z Montughi i okolicy mówią, że ta Hieronima ma ogień w zadku - burknęła Leonarda. – Rozmawiałyśmy o tym z Żanetą, ale jej mąż uciszał nas ze strachu przed teściem Hieronimy. Może zresztą byłoby dobrze poinformować go o prowadzeniu się jego synowej?
- Zagroziłem tym mojej kuzynce, ale nie przestraszyła się. Dobrze wie, że ten stary łobuz nie zawahałby się, musząc wybierać między jej złym prowadzeniem a perspektywą położenia ręki na moim majątku... Zadowoliłby się późniejszym ukaraniem grzesznicy. Powinna o tym jednak pomyśleć. Ale dla nas już byłoby za późno.
- Ojcze - poprosiła Fiora - zostawmy na razie tę kobietę! Przyprowadziłeś mnie tutaj, żeby opowiedzieć mi historię mojej matki, a wiem tylko, że zginęła tragicznie. Czy powiesz mi jak?
- Na szafocie. Została ścięta jednocześnie z twoim prawdziwym ojcem.
Nazywali się Jan i Maria de Brevailles...
- Już słyszałam to nazwisko...
- Proszę cie, Fioro, nie przerywaj mi. I tak ciężko mi wracać do tych chwil, gdy wszystko się dla mnie zmieniło.
Okazując skruchę, Fiora złożyła pocałunek na dłoni ojca i trzymała ją w uścisku, podczas gdy on, patrząc na portret, zaczął swą opowieść.
- W czasie bezsennych nocy często przeżywałem szczegóły tego szarego i zimnego, grudniowego dnia, kiedy przybyłem do Dijon, stolicy burgundzkich książąt. To piękne miasto, które dobrze znałem i w którym lubiłem się zatrzymywać na odpoczynek...
Powoli głos opowiadającego, początkowo nieco zduszony, wzmocnił się i odzyskał barwę. Będąc poetą, jak wszyscy niemal florentczycy, Francesco miał dar opowiadania i zmysł ewokacji. Przed oczami słuchających go kobiet nakreślił zadziwiająco pewną kreską obraz placu wypełnionego milczącym tłumem, zasłuchanego w dźwięki żałobnego dzwonu. Drżącym z bólu głosem ukazał parę pięknych, młodych skazańców, tak promiennych w nędznym wózku kata, że zdawali się jechać triumfalnym rydwanem, sylwetkę przygnębionego, starego księdza, ponurą postać zamaskowanego kata, wzruszenie widzów i wzburzenie jego własnej duszy wobec śmierci tej uroczej młodej kobiety. Mówił o Régnaulcie du Hamelu, a wymawiając jego nazwisko poczuł w ustach gorzki smak jego nienawiści i bezlitosnego okrucieństwa. Powtórzył opowiadanie Antoniego Charrueta głosem drżącym ze wzruszenia, gdy przywoływał obraz cierniowej drogi przebytej przez Marię w domu męża i rozpaczliwych wysiłków jej matki, aby uzyskać ułaskawienie, którego dwa razy bezlitośnie jej odmówiono. W końcu powiedział, jak uratował od śmierci niemowlę, postanowił uznać dziecko za własne i jak Leonarda samorzutnie ofiarowała się zaopiekować pozbawioną matki dziewczynką.
Kiedy skończył, Leonarda płakała, lecz oczy Fiory błyszczały gniewem i oburzeniem.
- Wszyscy ci ludzie bardziej zasługiwali na śmierć niż... moi biedni rodzice! Przede wszystkim ten nędznik du Hamel i ten ojciec, który nie chciał bronić swych dzieci. I na koniec książę Filip i hrabia de Charoláis, którzy nie chcieli się ulitować, żądając publicznej egzekucji, upodlającego grobu, tej hańby!
- Książę Filip nie żyje, Fioro. Co do hrabiego de Charoláis, jest on teraz księciem Karolem, tym Zuchwałym, któremu pan de Selongey ślubował bezwzględną wierność...
Wspomnienie nazwiska męża przywołało Fiorę do rzeczywistości.
- Filip!... wspominał o Janie de Breevailles! Znał go dawno temu. gdy był paziem hrabiego de Charolais. Zauważył moje podobieństwo do ojca... Czy... czy on też wiedział?
- Tak... I właśnie dlatego, że on wszystkim wiedział zgodziłem się na wasz ślub.
Fiora wstała tak gwałtownie, że potrąciła stół, z którego spadło kilka kartek.
- Nie mów mi tylko, że użył tego samego sposobu co ta okropna Hieronima: niegodziwego szantażu?
Beltrami poszukał wzrokiem wsparcia u Leonardy. Czy po tym wszystkim, co opowiedział Fiorze, mógł wymierzyć jej jeszcze jeden cios? Była zbyt młoda, by go znieść... Ale Leonarda, otarłszy oczy, również się podniosła i stanęła za młodą kobietą, jakby obawiając się, że zemdleje ona w wyniku wstrząsu.
- Trzeba jej powiedzieć całą prawdę, panie Francesco. Jest silna. Są rzeczy, których nie powinna odkrywać sama. To byłoby dla niej jeszcze cięższe.
- Masz rację - westchnął Beltrami. - Powiem jej wszystko: to prawda Fioro, pan de Selongey użył tego właśnie sposobu. Pragnął ciebie za wszelką cenę. Powiedział mi, że gotów posłużyć się wszelkimi sposobami, nawet podłymi, by cię zdobyć. Rodzinne podobieństwo zwróciło jego uwagę, ale co najważniejsze jest krewnym państwa de Brevailles. Zdołał się dowiedzieć, nie wiem jak, co zaszło tamtego nieszczęsnego dnia. Wiedział, że córka Marii żyje we Florencji u jakiegoś bogatego kupca, który uznał ją za własną. Kiedy cię ujrzał, od razu domyślił się, kim jesteś. O młodym koniuszym powiedział ci tylko po to, aby się zorientować, czy ty wiesz...
Fiora zapamiętała z rozmowy jedno: Filip mógłby dla niej posunąć się aż do zbrodni! Nieopisane szczęście rozjaśniło jej twarz.
- Kocha mnie więc aż do tego stopnia! Filipie! Inna może wyrzucałaby ci użycie takiego sposobu, jak ci dziękuję. To mi pozwoliło należeć do ciebie, być twoją żoną, póki śmierć nas nie rozłączy.
Beltrami nie mógł znieść pełnego ekstazy spojrzenia i namiętności dźwięczącej w głosie córki. Zazdrość poniosła go może dalej, niż pragnął.
- Nigdy go już nie zobaczysz, Fioro! Nigdy nie przyjedzie, chociaż się tego spodziewasz, żeby cię zabrać do swego zamku i na dwór swego władcy. Chciał cię tylko mieć na jedną noc, jedną jedyną, by zaspokoić żądze, które w nim budziłaś. Ale ty masz spędzić resztę życia tutaj, u mego boku!
Twarz Fiory straciła cały blask jak słońce gasnące za chmurą. Zachwiała się pod wpływem tego ciosu. Sądząc, że upadnie, Leonarda chciała ją wziąć w ramiona, ale Fiora łagodnie ją odepchnęła.
- Nie wiem jeszcze wszystkiego, nieprawdaż? Notariusz, błogosławieństwo w klasztorze, wszystko to było komedią, mistyfikacją.
- Nie. Jesteś naprawdę hrabiną de Selongey. Nic nie może zmienić tego stanu rzeczy... poza śmiercią! Twój mąż nie powróci, bo szuka jej, służąc w wojsku księcia Burgundii.
- Chce umrzeć? Ale dlaczego?
Tym razem Beltrami zawahał się. To, co miał jeszcze do powiedzenia, było zbyt okropne... ale Fiora przeszywała go surowym spojrzeniem. Powtórzyła, krzycząc niemal:
- Chcę wiedzieć, dlaczego!
Nie mogąc dłużej znieść tego straszliwego wzroku, Beltrami odwrócił głowę w stronę portretu, jakby go prosił o pomoc.
Jak we śnie dobiegł go czysty głos Leonardy:
- Musisz jej powiedzieć wszystko, panie Francesco! Trzeba przeciąć wrzód. Rana zagoi się szybciej.
Nie patrząc na Fiorę Beltrami wyznał prawdę:
- Chce wymierzyć sobie karę za to, że zbrukał swoje nazwisko poślubiając córkę Marii i Jana de Brevailles...
- Dlaczego więc to zrobił? Zakochałam się w nim do szaleństwa. Sądzę, niech mi pan Bóg wybaczy, że mógłby mnie mieć bez tej komedii!
- Ale bez posagu! A potrzebował go, aby sfinansować wojnę swemu władcy, któremu Lorenzo odmówił pożyczki... Oczywiście odzyskam te pieniądze, kiedy będziesz wdową. Wtedy uzyskasz prawo do noszenia jego nazwiska... ale nie będzie ci wolno pojechać do jego zamku.
- A gdybym miała dziecko?
- Mieliśmy je wychować, aż do wieku, w którym mogłoby wstąpić na służbę. Wtedy mieliśmy je wysłać do Burgundii, aby otrzymało spadek i nauczyło się rycerskiego rzemiosła...
- Pod warunkiem, że byłby to chłopiec! Gdybym urodziła dziewczynkę, co mieliśmy z nią zrobić? Pewnie wrzucić do rzeki?
I Fiora, odwróciwszy się na pięcie, wybiegła ze studiola, aby schronić się w swojej sypialni. Usłyszeli jak trzasnęły za nią drzwi.
- Zostawmy ją - westchnęła Leonarda. - Na pewno będzie płakać aż do wyczerpania. W takim wypadku czułość Khatoun będzie lepszym balsamem niż wszystkie nasze tłumaczenia. Musimy jednak wrócić do donny Hieronimy. Cóż zamierzasz uczynić, panie Francesco?
- Masz rację. Trzeba zapomnieć o przeszłości i myśleć o przyszłości. Obawiam się, że niewiele będziesz spała tej nocy, pani Leonardo. Przygotujesz bagaże Fiory i twoje. Muszą być gotowe do zabrania w każdej chwili. Nie przerywaj mi, pani! Wyjedziesz z Fiorą i Khatoun pod opieką dwóch służących: Jacopa, syna starego Rinalda, i jego kuzyna Tommasa, zapowiadając, że wyjeżdżacie, aby pomodlić się w pustelni w Vallombrosa. Kiedy wyjedziecie za bramę, zboczycie z drogi, aby dotrzeć do Livorno, gdzie dostaniecie się na pokład „Santa Maria del Fiore". Dam wam list do kapitana. Tam będziecie czekać na wiadomości ode mnie. Weźcie mało rzeczy, tyle ile potrzeba damom wyjeżdżającym na jeden dzień. Prześlę wam resztę...
- Jedziemy z samego rana?
- Nie. Poczekacie na mój powrót aż do południa. Jutro rano udam się do pałacu na via Larga, spotkam się z Lorenzem Medyceuszem i powiem mu o wszystkim, poza małżeństwem Fiory. Jest władcą, i w końcu każdy tutaj jest mu posłuszny. Poza tym lubi opowiadania o miłości. Może go wzruszę...
- W takim razie, po co wysyłasz nas do Livorno?
- Ponieważ nie jestem pewien jego pomocy. To człowiek nieodgadniony. Raz jest chodzącą dobrocią, to znów wcieleniem najzimniejszego okrucieństwa. Jest wielkim politykiem, więc wybiega myślą daleko w przyszłość, i nigdy nie wiadomo, jak przyjmie czyjąś prośbę... lub spowiedź. To często zależy od miejsca, jakie ta sprawa może zająć w układanej przezeń mozaice politycznej. Być może ucieczka nie będzie konieczna, a może będziecie musiały opuścić miasto jak najszybciej. Proszę tylko, żebyście były gotowe.
- Będziemy, nie obawiaj się.
- To dobrze! Przyjdź do mnie po kolacji. Omówimy pewne leżące mi na sercu sprawy. Muszę wziąć pod uwagę to... że już nie zobaczę Fiory. Jest w takiej sytuacji, że łatwo może ściągnąć na siebie klątwę Kościoła.
- Sądziłam, że Kościół mało znaczy dla pana Lorenza -powiedziała Leonarda z sarkazmem. - Dla niego tylko filozofowie, poeci i bogowie greccy zasługują na otaczanie czcią...
- ... ale zdarza mu się szukać schronienia w jednej z cel San Marco, choć podejrzewałem, że przebywa tam tylko po to, aby swobodnie podziwiać boskie malowidła Angelica, bo za każdym razem prosi o inną celę. Pozostaje jednak faktem, że się tam udaje, okazuje wiele pokornego szacunku przeorowi i utrzymuje jak najlepsze stosunki z biskupem. Musimy być przezorni...
Po kolacji zjedzonej tylko w towarzystwie Leonardy, Francesco Beltrami zamknął się z nią w studiolu, gdzie świeca paliła się przez większą część nocy. Przed trudną do rozegrania partią najbogatszy po Medyceuszach człowiek we Florencji porządkował swe sprawy w towarzystwie spotkanej niegdyś przypadkiem starej panny, będącej teraz być może jedyną osobą na świecie (nie licząc córki), do której miał całkowite zaufanie.
Tymczasem Fiora, nie uroniwszy ani jednej łzy, leżała na łóżku z szeroko otwartymi oczami i myślała. Opowieść ojca sprawiła, że nagle legło w gruzach całe jej dzieciństwo, przekonania, marzenia i nadzieje. Sądziła, że jest córką jednego z najbogatszych ludzi w Europie, a była jedynie owocem wyklętej miłości, wierzyła w miłość mężczyzny, a mężczyzna ten chciał tylko jej ciała i posagu. Będąc zamężną, nie miała prawa nosić nazwiska męża, bo nią gardził tak, że wolał śmierć od życia u jej boku. Uważał się za nieustraszonego rycerza bez skazy, nosił na szyi Order Złotego Runa - przedmiot westchnień wielu książąt - a tymczasem bezlitośnie wykorzystał jej miłość, niewinność i zaufanie. Wyjechał, nawet nie pocałowawszy jej na pożegnanie, wiedząc, że nie wróci, i że ta żona na jedną noc będzie go oczekiwać bez końca, aż wypłacze oczy i posiwieje. Obudził w niej namiętność, upodobanie do miłości, ale zgodził się dać jej tylko jedną noc w zamian za ogromny stos złota, które pospieszył zawieźć swemu ukochanemu władcy. I to władcy, który ongiś nie miał litości dla swego " młodocianego giermka, pozwolił mu umrzeć wraz z ukochaną na pokrytych czernią deskach szafotu!
W miarę jak płynęły godziny pełnej rozpaczy nocy, Fiora przechodziła powolną i gorzką naukę nienawiści. Khatoun, zmęczona bezowocnymi próbami wydobycia z niej choć słowa, usnęła zwinąwszy się w kłębek w nogach wielkiego łoża, z bezużyteczną lutnią w ramionach. Wydawała się tak mała, krucha i zagubiona, że Fiora wzruszona wstała, aby przykryć ją ciepłym szalem. Postanowiła swą czułość zachować dla słabych i potrzebujących pomocy.
Około pierwszej w nocy Leonarda weszła do sypialni na palcach myśląc, że zastanie dziewczynę śpiącą, wyczerpaną płaczem. Podskoczyła, zobaczywszy Fiorę w żółtym świetle świecy, stojącą obok łoża niczym biała zjawa...
- Nie śpisz, pani? - spytała trochę nieprzytomnie.
- Zdaje mi się, że to oczywiste...
- Chodź więc mi pomóc, Khatoun też...
- Pozwól jej spać! Dużo płakała tego wieczora...
- Można by powiedzieć, że więcej niż ty, Fioro? A jednak...
- Nie mogę płakać. Nawet chciałabym, myślę, że dobrze by mi to zrobiło, ale to niemożliwe. Mam wrażenie, że moje serce nagle wyschło - powiedziała żałosnym głosem. -Może to dlatego, że już nie wiem, kogo czy co mam opłakiwać: podle zgładzonych rodziców, ojca w niebezpieczeństwie, siebie samą, bo...
- ... bo jesteś w niebezpieczeństwie tak jak on! Pofilozofujemy nad zaletami płaczu i korzyściami z niego wynikającymi innym razem. Tej nocy mamy lepsze zajęcie...
Wyszła za drzwi i wróciła, ciągnąc za sobą podróżny kufer ze skóry nabijanej gwoździami, który ustawiła pośrodku sypialni; wróciła po następny, później po trzeci i w reszcie po czwarty, dużo mniejszy, który można było łatwo przytroczyć do siodła...
- Co zamierzasz zrobić? - spytała Fiora.
- Zapakować twoje rzeczy, pani. Jutro w południe wyjeżdżamy do Livorno, gdzie będziemy oczekiwać wieści od twego ojca...
Wkładając do kufrów suknie, płaszcze, bieliznę i buty Fiory, Leonarda powiadomiła ją o decyzjach Beltramiego: powinna znajdować się z dala od Florencji w chwili, gdy Hieronima złoży na nią doniesienie.
Fiora starała się pomagać, ale myślami najwyraźniej była gdzie indziej.
Leonarda wyrwała jej z rąk suknię i sama ją zapakowała.
- Zrobię to sama! Tak będzie szybciej!
- Ale jeśli ojciec nie przyjedzie do Livorno, to co zrobimy?
- Kapitan „Santa Maria del Fiore" otrzyma rozkazy. Jeśli w ciągu czterdziestu ośmiu godzin pan Beltrami nie dołączy do nas, będzie musiał postawić żagle i zawieźć nas do Francji. To będzie długa podróż, ponieważ popłyniemy przez morze i rzekę aż do Paryża. Zamieszkamy u mlecznego brata twego ojca Agnola Nardiego, który prowadzi przedstawicielstwo firmy. A później zobaczymy... Teraz spieszmy się...
- To niepotrzebne. Nie chcę opuszczać ojca. Wyjedziemy z nim albo wcale.
Zapiawszy rzemienie jednego z kufrów, Leonarda wyprostowała się i z dłońmi na obolałym krzyżu zapytała:
- Kochasz ojca, pani?
- Co za pytanie! Oczywiście, że kocham!
- Więc bądź mu posłuszna, nie starając się demonstrować, jaka z ciebie bohaterka! Myśli, że to, co postanowił, będzie najlepsze. Nie sądzisz, że jest wystarczająco nieszczęśliwy z powodu tego demona w spódnicy, zamierzającego ukąsić go w samo serce? Nie sądzisz, że dosyć się niepokoi?
- Nie chcę pogłębiać jego trosk, ale czy nie byłoby lepiej uciec razem?
Mogliśmy wyjechać wczoraj wieczorem...
- Ucieczka oznaczałaby przyznanie się do winy, a w każdym razie potwierdzenie, że się czegoś boimy. Może wcale nie wyjedziemy do Francji? To zależy od Medyceusza! Wyobraź sobie, że aby uniknąć skandalu, postanowi wydać cię za Pietra? Ojciec będzie mógł przynajmniej powiedzieć, że uciekłaś i nie wie, gdzie jesteś. Ale jeśli kuzyn Pietro wydaje ci się powabny...
- Jak możesz mówić w ten sposób? Jestem zamężna i dobrze o tym wiesz.
- Wiem przede wszystkim, że małżeństwo, szczególnie potajemne, można anulować. To często tylko kwestia pieniędzy. A mówią, że papież Sykstus IV lubi pieniądze bardziej, aniżeli to przystoi biskupowi rzymskiemu. Zrozumiałaś?
- Tak. Skończmy z tym i spróbujemy choć trochę odpocząć. Jesteś bardzo blada, Leonardo!
- Jeśli chcesz wiedzieć, padam ze zmęczenia. Rzeczywiście, chętnie przespałabym się godzinę lub dwie. Szczególnie jeśli jutro trzeba będzie spędzić pół dnia na koniu.
Pakowanie było skończone. Zostawiły tylko ubrania na następny dzień. Rzeczy potrzebne w podróży włożyły do małego kuferka. Pozostałe wepchnęły do składziku obok sypialni Fiory. Przed wyjściem Leonarda wzięła młodą kobietę w ramiona, aby ją ucałować, ale nie od razu ją puściła:
- Co sprawia ci większy ból, Fioro? - zapytała poważnie. - Odkrycie twego pochodzenia... czy postępowanie męża?
- Trudno to porównywać. Kochałam moją matkę nie znając jej, i sądzę, że kocham ją jeszcze bardziej za wszystko, co wycierpiała. Co do Filipa de Selongeya... och! Chciałabym go ujrzeć martwego!
- A jednak będziesz płakała w dniu, kiedy dowiesz się, że został zabity. Uwierzysz mi, jeśli ci powiem, że on kocha cię bardziej, niż sądził, i że złapał się we własne sidła?
- Zawsze ci wierzyłam... ale tym razem musiałabym mieć oczywisty dowód! Nie jestem pewna, czy wybaczyłabym mu... Idź spać.
Leonarda zamierzała już wyjść, ale Fiora ją powstrzymała.
- Poczekaj chwilę, proszę!
Palcami, które nawet nie zadrżały, wyciągnęła łańcuszek zawieszony pod koszulą, odpięła go, zdjęła złotą obrączkę otrzymaną od Filipa i podała starej pannie:
- Zrób z nią, co zechcesz! Nie mam już ochoty jej nosić...
Leonarda spojrzała jej głęboko w oczy i zapewne wyczytała z nich całkowite zdecydowanie, gdyż wzięła obrączkę bez słowa i wyszła.
Pozostawszy sama, Fiora położyła się, lecz mimo zmęczenia nie mogła zasnąć. Po wyjściu Leonardy lęk, który opanował ją w San Miniato, wrócił z taką siłą, że Fiora musiała walczyć ze sobą, aby nie pobiec za guwernantką i nie poprosić, by pozwoliła jej spać przy sobie, jak to często robiła, gdy podopieczna była dzieckiem. Ku jej własnemu zaskoczeniu powstrzymała ją duma. Czy po tym, co usłyszała wieczorem, mogła jej pozostać choć odrobina miłości własnej?
Wstała, wypiła odrobinę wody z miodem, podeszła do okna, by popatrzeć na rozciągającą się nad miastem noc, rozgwieżdżoną jak królewski płaszcz. Posłuchała przez chwilę znajomych odgłosów, kroków milicji na bruku, skrzypienia wioseł na rzece, krzyku morskiego ptaka, klasztornego dzwonu zapowiadającego jutrznię. Myśl, że jutro na pewno już ich nie usłyszy, była nie do zniesienia; Fiora odkryła, że przywiązała się do tych drobiazgów. Jeśli Lo-renzo nie okaże się wspaniałomyślny i nie postąpi jak prawdziwy przyjaciel (czego się obawiała), jutro będzie spała w jakiejś przydrożnej oberży, a następnej nocy na pokładzie statku. Tego samego „Santa Maria del Fiore", który niegdyś przywiózł ją wraz z mamką i Leonardą z Francji. Może wkrótce znowu uniesie ją w nieznane, co Fiorę trochę przerażało, ale tylko dlatego, że bała się stawić temu czoło bez pomocnej dłoni ojca. Gdyby Francesco był przy niej, wszystko stałoby się od razu łatwiejsze...
Nagle przypomniała sobie przepowiednię Demetriosa. Lekarz powiedział, że kiedy śmierć zabierze Simonettę, Fiora będzie daleko i nie będzie szczęśliwa. Naraz stało się to dla niej oślepiająco oczywiste. Wyjedzie, może na zawsze, a skoro miałaby nie być szczęśliwa, to znaczy, że nie będzie przy niej ojca...
- Nigdzie nie pojadę! - postanowiła głośno. - Leonarda może mówić, co chce; zostanę z ojcem. Co będzie, to będzie! Już nic gorszego stać się nie może...
Pokrzepiona podjętą decyzją wróciła do łóżka, w którym wciąż spała niczego nieświadoma Khatoun. Zamknęła oczy... i natychmiast zapadła w sen.
Kiedy się obudziła, było już bardzo późno. Zbeształa Khatoun za to, że pozwoliła jej tak długo spać.
- Tak rozkazała pani Leonarda! - broniła się mała. Fiora nie słuchała. W nocy obiecała sobie porozmawiać z ojcem, zanim pójdzie on do pałacu Medyceuszy. Mając nadzieję, że nie jest jeszcze za późno, wybiegła z pokoju. Spotkany w galerii Rinaldo, niosący stos ubrań do oczyszczenia, poinformował ją, że Francesco wyszedł przed godziną... Zaczęła więc szukać Leonardy, ale ta była w kuchni, a Fiorę obowiązywł zakaz schodzenia tam samej -mogła to czynić tylko wtedy, gdy pobierała u guwernantki lekcje obowiązków dobrej gospodyni i odkrywała tajemnice prowadzenia dużego domu. Poza tym zdążyła założyć na koszulę tylko lekki szlafroczek i była boso.
Pomyślawszy, że nie pozostaje jej nic innego, tylko wykonać poranną toaletę, wróciła do sypialni. Ubrana będzie mogła z większą godnością obwieścić swoją decyzję, że poczeka, niezależnie od wszystkiego, na powrót ojca. Żałując, iż nie zdążyła z nim porozmawiać przed jego wyjściem, Fiora umocniła się w postanowieniu, że nie wyjedzie. Myślała, iż nie jest jeszcze za późno...
Zrozumiała, że się myliła i że było już o wiele za późno, gdy kilka minut potem grupa wyjących i gestykulujących ludzi przyniosła do pałacu ciało Francesca Beltramiego. Jakaś nieznana ręka wbiła mu sztylet w plecy, kiedy rozmawiał z klientem w ulicznym zamęcie Mercato Nuovo.
Mężczyźni niosący ciało Francesca umieścili je na łożu, gdy tymczasem służba z wielkim trudem usiłowała usunąć rozgadany i podniecony tłum. Pałac rozbrzmiewał głośnymi lamentami i pogróżkami, zupełnie szczerymi, bo ten zamożny kupiec był szanowany za bogactwo, kochany za miłosierdzie.
Nigdy nie tracąca zimnej krwi Leonarda podziękowała ze szczytu schodów zebranym, wezwała wszystkich tych dobrych ludzi do modlitwy i w końcu rozkazała, by podano im przedniego wina dla pokrzepienia w głębokim bólu, któremu dawali wyraz. Kazała również rozdać trochę pieniędzy żebrakom. Przybyli opuścili domostwo, sławiąc szczodrość pań z domu Beltramiego i opłakując okrutną stratę, jakiej doznała.
Guwernantka szybko wróciła do Fiory. Dziewczyna, klęcząc przy łożu, szlochała rozpaczliwie, z twarzą wciśniętą w aksamitną narzutę, na której spoczywał ojciec. Młoda kobieta nie była jednak sama w pokoju. Leonarda zobaczyła wysokiego, chudego mężczyznę w długiej szacie z czarnego aksamitu: o luźnych rękawach i wysokim, prostym kołnierzu, zapiętym cenną złotą agrafą. Jarmułka z tego samego materiału przykrywała jego siwe włosy łączące się z krótką brodą. Ze skrzyżowanymi ramionami na piersi patrzył bez słowa na Fiorę, szanując jej ból. Słysząc wchodzącą Leonardę, zwrócił się w jej stronę.
- Zostałem, bo mam coś do powiedzenia - rzekł w odpowiedzi na nieme pytanie starej panny, ku jej zaskoczeniu po francusku. - Byłem świadkiem zbrodni...
- I nie zatrzymałeś mordercy, panie? Czy nie to przede wszystkim należało uczynić?
- Nie. Przede wszystkim należało się upewnić, czy messer Beltrami istotnie znajdował się poza zasięgiem ludzkiej pomocy. Jestem lekarzem, ta młoda dama mnie zna - dodał Demetrios, wskazując ruchem brody Fiorę. - Zbrodniarz musiał śledzić swą ofiarę. Wykorzystał gwałtowną kłótnię między kilkoma sprzedawczyniami drobiu i ryb, która przekształciła się w bijatykę i wywołała zbiegowisko. Nie widziałem, jak uderzył, ale nagle zobaczyłem nóż wbity w plecy twego pana. Zaatakowany nawet nie krzyknął. Morderca zaś zniknął w tłumie, zapewne przeciskając się między ludźmi i straganami, bo niektóre z nich były poprzewracane. Ale odnajdę go... dzięki temu!
Grek wyciągnął z rękawa nóż o szerokim, spiczastym ostrzu i rękojeści z wypolerowanego rogu, bez żadnych cech charakterystycznych, na który Leonarda spojrzała z odrazą.
- Wyciągnąłem ten nóż z rany; pozwól, bym go zatrzymał, pani. Nie sądzę, aby oglądanie go było przyjemne dla donny Fiory...
- Ja również tak myślę. Ale dlaczego chcesz go zatrzymać, panie? Wkrótce na pewno przyjdzie burmistrz. Czy to nie jemu należałoby go oddać?
- Nie wiedziałby, co z nim zrobić, gdy tymczasem ja sprawię, że przemówi. Narzędzie zbrodni może powiedzieć więcej, niż przypuszczasz, pani.
- W takim razie weź go! Jeśli ci się uda zatrzymać tego nędznika, wszyscy będą cię błogosławić...
Nie odpowiadając, zawinął ponownie nóż w chusteczkę i ukrył w rękawie. Potem podszedł do Fiory, zbyt pogrążonej w bólu, by zauważyła jego obecność. Pochylił się i położył na jej ramieniu dłoń, pod której mocnym uściskiem młoda kobieta wyprostowała się. Zwróciła w jego stronę zmienioną od płaczu twarz i niewidzące spojrzenie.
- Czego chcesz ode mnie?... Czy nie mogę płakać w spokoju?
- Muszę z tobą porozmawiać - powiedział Demetrios w dialekcie toskańskim, gdyż i ona posłużyła się tym językiem. - Przypomnij sobie! Powiedziałem ci, że jeśli będziesz potrzebowała pomocy, możesz mnie wezwać...
- Przypominam sobie. Grecki lekarz? Mówią, że jesteś uczonym, ale nie możesz wskrzesić mojego ojca, a nic poza tym mnie nie obchodzi.
- Istotnie, nie jestem Bogiem, ale moja moc jest większa niż sądzisz. Jak powiedziałem, nie masz czasu na płacz. Musisz prędko uciekać, gdyż grozi ci niebezpieczeństwo ze strony pewnej kobiety...
Fiora podniosła się i stanęła naprzeciw niego.
- Skoro wiesz wszystko, to pewnie możesz sprawić, aby ta kobieta mi nie szkodziła? Czyż nie dopięła swego? Jestem pewna, że to ona nasłała mordercę...
- Nie mogę zatrzymać wydarzeń, które już zaczęły się toczyć. Zresztą, jestem w tym mieście obcy. Znam jednak jego niestałość. Jutro możesz mieć tylu wrogów, ilu dziś masz przyjaciół. Wyjedź więc! Choćby po to. by mieć czas do namysłu.
- Miałyśmy wyjechać w południe - powiedziała Leonarda.
- Ja postanowiłam nie wyjeżdżać bez ojca - rzekła Fiora, ocierając machinalnie oczy i twarz. - Wybacz, że zmieniłam zdanie, droga Leonardo, ale właśnie cię szukałam, aby ci o tym powiedzieć, kiedy... to się stało. Teraz może już nie będę mogła wyjechać. Mówisz, że miasto może obrócić się przeciwko mnie? Być może, ale zrobiłoby to na pewno, gdybym wyjechała, pozostawiając obcym ciało ojca. Jako kochająca córka chcę oddać mu ostatnią posługę... i pomścić go!
- Jeśli przytrafi ci się nieszczęście, jak zdołasz doprowadzić zemstę do końca? Uciekaj!
- Nie. Zostanę. Później, kiedy mój ojciec będzie mógł spocząć w pokoju, na pewno wyjadę, gdyż nie tylko tutaj mam rachunki do wyrównania.
Przerwało jej wejście starego Rinalda. Zapowiedział on przybycie gonfaloniera sprawiedliwości, który w chwilę później wkroczył do pokoju. Cesare Petrucchi był niskim i krępym mężczyzną około sześćdziesiątki, noszącym z rozmyślonym majestatem szkarłatną szatę przynależną jego stanowisku. Urodzony w bardzo starej rodzinie, pochodzącej z Sieny, zdołał dzięki uporowi i całkowitemu brakowi skrupułów wspiąć się aż do Signorii, gdzie, jak wiadomo, utrzymywał się zastraszając innych. Trzymał signorów w garści od czasu pewnej rady, kiedy to nie mogąc uzyskać rozstrzygnięcia zawiłej sprawy, kazał sobie przynieść klucze od sali i usiadł na nich zapowiadając, że nikt nie wyjdzie, dopóki wynik glosowania nie będzie właściwy.
Zgodził się jedynie karmić kolegów aż do chwili, gdy położą kres swym wątpliwościom...
Fiora wiedziała, że nie lubił jej ojca, któremu zazdrościł majątku. Choć nie ośmielał się formułować konkretnych oskarżeń, byłby szczęśliwy, mogąc mu cokolwiek zarzucić. Wiedziała również, że nie doczeka się u niego współczucia czy jakiejkolwiek pomocy, i że Francesco Beltrami gardził nieco gonfalonierem sprawiedliwości, a w każdym razie nie ufał mu.
Petrucchi wszedł, poprzedzony przez straż ubraną w zielone opończe w kolorze Signorii. Fiora ukłoniła się, jak przystało, i czekała, aż przemówi. Dostojnik najpierw oddał pokłon zmarłemu, a potem podszedł bliżej, aby mu się przyjrzeć.
- Czy schwytano mordercę? - spytał z powagą.
- Nie, dostojny panie - odpowiedziała Fiora. - Wszyscy w tym domu pokładają teraz całą nadzieję we florenckiej sprawiedliwości, której jesteś uosobieniem!
- Możesz być pewna, że stanie się zadość sprawiedliwości, której się domagasz. Czy twój szanowny ojciec, niech go Bóg ma w swojej opiece, miał jakichś wrogów?
- Czy nie ma ich każdy bogaty człowiek? Nie przypuszczaliśmy jednak, by mógł się znaleźć ktoś tak nikczemny, aby śmiertelnie ugodzić człowieka, który przez całe życie starał się czynić dobro. Człowieka...
Głos jej załamał się. Ta przymusowa protokolarna komedia była dla niej nie do zniesienia. Nie można było tego uniknąć, gdyż „dostojny pan" należał do ludzi, którzy przywiązywali wielką wagę do zewnętrznych przejawów swego stanowiska. Petrucchi, nie przejmując się bólem Fiory, zwrócił się do Demetriosa Lascarisa, który niewzruszenie, z dłońmi w rękawach, mierzył go wzrokiem:
- Co ty tu robisz? - spytał cierpko urzędnik. - Czy należysz do rodziny?
Czy jesteś bliskim przyjacielem?
- Ani jednym, ani drugim, dobrze o tym wiesz, dostojny panie - odpowiedział lekarz z nutą sarkazmu w głosie. -Przybyłem tutaj, porwany przez tłum, którego okrzyki zresztą jeszcze możesz usłyszeć. - Istotnie, z zewnątrz dobiegał zgiełk świadczący o tym, że przed pałacem Beltra-miego wciąż gromadzili się ludzie. - Tak się składa, że byłem na Mercato Nuovo, kiedy messer Beltrami został ugodzony nożem, i chciałem udzielić mu pomocy. Niestety, okazało się to zbędne, gdyż zginął na miejscu. Poza tym...
- Może powinniśmy cię przesłuchać? - przerwał Petruc-chi. - Jesteś cennym świadkiem...
- Ale nie będę mógł powiedzieć nic więcej niż wszyscy inni tam obecni. Pomyślałem, że dostojny pan Lorenzo byłby szczęśliwy wiedząc, że znalazł się jeden z jego przyjaciół, aby natychmiast pocieszyć sierotę, której ból budzi szacunek. W tej chwili donna Fiora bardziej potrzebuje przyjaciół niż urzędników.
Słysząc to podwójne odwołanie się do konwenansów i do potęgi Medyceusza, Petrucchi zrobił się tak czerwony jak jego szata. Wymamrotał kilka niewyraźnych słów współczucia i oddalił się z godnością. Jego stateczne kroki, mające wyrażać powagę prawa, odezwały się echem w galerii i ucichły. Fiora chciała pozostać sama; zwróciła się do Lascarisa:
- Dziękuję! - powiedziała szczerze. - Nie wiem, dlaczego tak się mną interesujesz, ale jestem ci wdzięczna... podobnie jak za to, co powiedziałeś temu zarozumiałemu osobnikowi.
- Nadal nie chcesz posłuchać mojej rady?
- Nie chcę ani nie mogę. Moja przyszłość jest w rękach Boga...
- Od dawna wiem, że nikt nie może zmienić swego przeznaczenia, a jeszcze trudniej jest zawrócić człowieka z obranej drogi. A co dopiero kobietę... Pamiętaj jednak o tym, co powiedziałem: wezwij mnie w sytuacji ostatecznej...
Ukłonił się i zniknął jak cień, pozostawiając Fiorę w rozterce. Naprawdę nie wiedziała, co o nim myśleć. Ten człowiek posiadał dar odgadywania przyszłości, ale nie umiał przewidzieć jej szczegółów. Nie rozumiała, w jakim celu tak się interesował właśnie nią, jedną z wielu młodych florentynek. Nie umiała zaufać temu dziwnemu osobnikowi ani obdarzyć go szczerą sympatią. Było w Demetriosie coś, co ją jednocześnie pociągało i odpychało. Ale co?
Leonarda wyszła, aby wydać kilka poleceń. Gdy wróciła, zastała Fiorę patrzącą z bólem na podłużny, nieruchomy kształt, tak biały na purpurze łoża; widmo, dwie godziny wcześniej będące inteligentnym, pełnym życia mężczyzną, człowiekiem pragnącym walczyć o szczęście tej, którą uczynił swą córką...
Leonarda łagodnie wzięła ją za rękę.
- Chodź, moje dziecko. Zajmę się wraz ze służbą toaletą twojego ojca. Ty też musisz się przygotować, bo czeka cię długi i ciężki dzień, podobnie zresztą jak jutro i pojutrze. W twojej sypialni, gdzie jest Khatoun, ułożyłam wszystkie potrzebne rzeczy... Odpocznij trochę! To ci się przyda.
W godzinę później Fiora, spowita od stóp do głów w matową czerń, w welonie na zaplecionych włosach, oczekiwała przy zwłokach ojca w pokoju obitym czarną materią na zapowiedzianą wizytę władcy Florencji.
Zgodnie z panującym w Republice zwyczajem, który stanowił, że wszyscy obywatele są równi wobec śmierci, Francesca Beltramiego ubrano w skromny strój ze zwykłej białej etaminy podbitej taftą i czapkę bez żadnych ozdób. Żadnych klejnotów, najmniejszych oznak bogactwa. Pod ciało wsunięto obowiązkowy siennik, ułożony na wielkim purpurowym łożu, wyglądającym w żałobnym wnętrzu jak ogromna plama krwi, od której odbijała bladość twarzy zmarłego. Tylko dwie bardzo grube świece płonęły po obu stronach łoża, będącego teraz katafalkiem. Miały nie gasnąć aż do chwili pogrzebu, kiedy to ciało, przykryte jedynie białym płótnem, zostanie odprowadzone do grobu. Jedynym odstępstwem od prawa, stanowiącego że miejscem ostatniego spoczynku powinno być cmentarzysko komunalne, był fakt, że trumna Beltramiego, najpotężniejszego wśród uprawiających sztukę calimala, miała zostać złożona w należącym do cechu kościele Orsanmichele.
Fiora już nie płakała. Płonący w niej ogień osuszył łzy i nie pozwalał im płynąć. Kiedy wszedł Wspaniały w towarzystwie swych przyjaciół, Poliziana i Ridolfiego, młoda kobieta padła mu do stóp:
- Sprawiedliwości, panie Lorenzo! Sprawiedliwości dla mego ojca, zamordowanego w centrum twego miasta! Ja, jego córka, nie zaznam spokoju, póki morderca nie znajdzie się w twoich wszechwładnych rękach!
Pochyliwszy swą wysoką postać. Wspaniały schwycił wyciągnięte doń błagalnie dłonie.
- Ja, Lorenzo, nie zaznam spokoju, póki morderca nie zawiśnie głową w dół na balkonie Signorii! Wstań, Fioro! Twój ojciec był jednym z najlepszych ludzi w mieście i moim przyjacielem. Obiecuję ci zemstę...
Trzymając wciąż Fiorę za rękę, podszedł do ciała i przez chwilę na nie patrzył. Płomień świec rzeźbił profil France-sca, który w chwili śmierci zdawał się odzyskiwać młodość.
- Kto chce szczęśliwym być, niech się spieszy - wyszeptał - gdyż nikt nie jest pewny jutra! Francesco miał wszystko, czego trzeba do szczęścia, ale znalazła się ręka zbrodnicza, by podle zadać mu cios w plecy, jemu, który nigdy nikogo nie skrzywdził. Kto to mógł zrobić?
- Właśnie to powiedziałeś, panie: to jakiś podły nędznik, działający na pewno z czyjegoś rozkazu.
- To znaczy?
- Można dać komuś broń do ręki, jeśli samemu nie śmie się zadać ciosu. Mówią, że w gorszych dzielnicach nie brak łajdaków, a kupić tam można wszystko, nawet życie ludzkie. Najważniejsze jest, ile się zapłaci...
Lorenzo spojrzał na Fiorę, mrużąc z uwagą krótkowzroczne oczy:
- Czy masz na myśli kogoś konkretnego? Wiesz, że bezpodstawne oskarżenie to poważna sprawa i może być ścigane przez prawo?
- Toteż nie będę nikogo oskarżać, dopóki nie zdobędę pewności. Ale wtedy...
- Wtedy to już będzie moja sprawa - przerwał surowo Lorenzo. I dodał łagodniej: - Jesteś teraz sama, Fioro, i zbyt młoda, by żyć samotnie. Twój ojciec nie chciał cię jeszcze wydawać za mąż, ale teraz potrzebny ci będzie towarzysz życia. Tym bardziej że dziedziczysz nie tylko wielką fortunę, ale i skomplikowane interesy. Francesco nie zajmował się jedynie uszlachetnianiem płócien. Miał również bank, okręty, z których dwa znajdują się w Wenecji. Nie mówiąc o „Santa Maria del Fiore", jego osobistym okręcie, zakotwiczonym w Livorno, mieście, z którego, jak wiem, chciał zrobić wielki port handlowy, kopalnię ałunu w Volterra, jak również przedstawicielstwa w Paryżu, Londynie, Bru-gii... i może jeszcze coś? Na czele tych przedstawicielstw powinien stanąć mężczyzna... Mój młody kuzyn, Luca Tornabuoni, jest w tobie bardzo zakochany. Czy zechcesz o tym pomyśleć... później, kiedy twój ból nie będzie tak silny?
- Później... może. Na razie nie chcę wychodzić za mąż. Zaskoczona była stanowczością, z jaką wypowiedziała to kłamstwo. Nawet się nie zaczerwieniła, pozwalając Wspaniałemu mieć nadzieję na to niemożliwe małżeństwo z jego kuzynem, ale była też nieco zaszokowana pośpiechem, z jakim Lorenzo wysunął kandydaturę Luki. Smutek był dla* niego jedną sprawą, a interesy drugą, i pragnął, rzecz jasna, by małe królestwo Beltramiego dołączyło do ogromnych dóbr jego rodziny.
Skłoniwszy się ponownie przed zwłokami przyjaciela, Lorenzo pożegnał się z Fiorą i skierował do drzwi, ale nagle zawrócił.
- Czy masz powody, by jako jedyne dziecko Francesca lękać się o swoje życie?
- Aż do tego ranka nie miałam obaw - odpowiedziała młoda kobieta. - Teraz już sama nie wiem.
- Lepiej powziąć wszelkie środki ostrożności. Przyślę ci Savaglia z kilkoma strażnikami.
- Dziękuję, ale czy to konieczne? Nie można pilnować tego domu bez końca. Jestem otoczona wiernymi sługami. Tak w każdym razie sądzę...
- Jednak obecność uzbrojonych ludzi powinna zniechęcić twoich ewentualnych wrogów, a my zyskamy czas na odnalezienie mordercy. Nie wychodź aż do pogrzebu, który odbędzie się pojutrze. Naturalnie, wszyscy przyjdziemy...
- Dziękuję ci z głębi serca. Twoja opieka i przyjaźń są mi drogie, panie Lorenzo...
- Mogłyby się okazać niewystarczające, by cię ochronić, jeśli szybko nie znajdziesz męża...
Nie powiedział nic więcej, ale Fiora wiedziała, że jest uparty. Będzie obstawał przy swoim i pewnego dnia trzeba będzie powiedzieć mu prawdę. Jednakże miał rację mówiąc, że interesami Beltramiego powinien pokierować mężczyzna i Fiora pożałowała swojej ignorancji. Gdyby była chłopcem, ojciec już od dwóch czy trzech lat wprowadzałby tgą w swoją pracę, aby później mogła przejąć spuściznę po nim. Lecz ona, tak wykształcona w innych dziedzinach, niewiele wiedziała o trudnych pertraktacjach handlowych. Nagła, przedwczesna śmierć ojca uczyniła ją bezbronną...
- Pan Lorenzo jest mądry i chce tylko twego szczęścia -usłyszała za sobą spokojny głos Leonardy...
- Pod warunkiem, że to szczęście będzie w zgodzie z interesami jego rodziny. Inaczej mówiąc - że poślubię Lucę...
- Co jest w tej chwili niemożliwe, ale może znalazłoby się jakieś wyjście. Dlaczego nie poprosić pana Lorenzo, aby "znalazł kogoś mądrego i godnego zaufania do prowadzenia twoich interesów? To by mu pochlebiło i odsunęło na jakiś czas jego plany małżeńskie. Zresztą, żałoba nie pozwoli ci w ciągu najbliższych miesięcy zapalić ślubnych pochodni.
- To mądra rada. Jak tylko ojciec... opuści ten dom na zawsze, porozmawiam z Lorenzem Medyceuszem.
Posępny protokół żałobny został już ustalony. Po mieście krążyli obwieszczający zgon posłańcy. Zatrzymywali się na skrzyżowaniach, aby zawiadomić o śmierci Francesca Beltramiego, gdy tymczasem urzędnicy zakładu pogrzebowego wybierali płaczki spośród biedoty z gorszych dzielnic. Rozdawano nędzarzom obszerne czarne szaty z kapturem, uszyte tak, aby później można było z nich zrobić porządne ubrania. Pogrzeb zaplanowano bez żadnej pompy, gdyż nie wypadało traktować pochówku jak świątecznej zabawy. Cały splendor ceremonii polegał na doborze uczestników, na tradycyjne przyjęcie przewidziano tylko dwie potrawy.
Do domu zmarłego napływali goście. Wciąż przybywali przyjaciele i zwykli ciekawscy, gdyż wiadomość o śmierci kupca rozeszła się jeszcze przed jej oficjalnym ogłoszeniem. Wieść obiegła miasto lotem ptaka i ludzie tłoczyli się na ulicy, aby oddać hołd zmarłemu. Niektórzy nie mieli nigdy okazji wejść do pałacu Beltramiego i przybyli, by po prostu zaspokoić chęć zobaczenia jego bogactw. Na szczęście dla Fiory kapitan Savaglio, wyznaczony przez Lorenza do pilnowania domu, prowadził selekcję odwiedzających, zresztą nie bez pewnej brutalności.
- Gdybym nie pilnował porządku - powiedział do Leonardy, czyniącej mu z tego powodu wyrzuty - wszystkie dziwki i wszyscy sutenerzy z miasta defilowaliby w tym domu. Zakładają na zmianę porządne ubrania, które sobie' nawzajem pożyczają, a później przychodzą z minami świętoszków, bo to wspaniała okazja do zobaczenia bogactwa domu. Na nieszczęście dla nich znam ich prawie wszystkich!
W ślad za Wspaniałym przybył spiesznie Luca Tornabuoni. Fiora, z góry nastawiona na obronę, oczekiwała wielkich miłosnych przysiąg, a nawet natychmiastowych oświadczyn, ale młodzieniec, oddawszy hołd zmarłemu, skłonił się jej głęboko i powiedział tylko:
- Wezwij mnie, pani, jeśli potrzebować będziesz pomocy wiernego przyjaciela, który ogromnie chciałby choć trochę ukoić twój smutek.
Była mu wdzięczna za te słowa i spontanicznie podała mu rękę.
- Dziękuję, Luca! Będę o tym pamiętać...
Ku jej zaskoczeniu zaraz potem przyszli Simonetta i Marco Vespucci w towarzystwie kuzyna Ameriga. Jak zwykle jasna i promienna, mimo czarnej sukni włożonej przez szacunek dla zmarłego, „Gwiazda Genui" ucałowała Fiorę z serdecznością i ciepłem, które ją wzruszyły.
- Będziesz się czuła bardzo samotna w tym wielkim pałacu, pani - powiedziała. - Może zamieszkałabyś ze mną przez jakiś czas? Rzadko ze sobą rozmawiałyśmy, ale wiedz, że masz we mnie starszą siostrę lub przynajmniej przyjaciółkę...
Fiora oddała jej pocałunek szczerze, a nawet z pewnym zawstydzeniem. Tak kiedyś nienawidziła tej cudownej kobiety, w której uparcie widziała rywalkę jeszcze dwa miesiące temu!... albo raczej dwa wieki temu! Nic już nie stało na przeszkodzie, by żona, choćby wzgardzona, Filipa de Selongeya została przyjaciółką Simonetty. Poczuła nagle wielki smutek na wspomnienie przepowiedni Greka, pragnąc z całego serca, aby okazała się ona błędna...
Marco Vespucci poparł zaproszenie żony, ale kuzyn Amerigo, jak zawsze z głową w chmurach, spowodował lekkie zamieszanie, odwracając się tyłem do Fiory, aby z czcią ucałować dłoń Leonardy, która powstrzymywała wybuch śmiechu. Simonetta, wznosząc do sufitu wzrok wyrażający przygnębienie, uratowała sytuację, wyprowadzając roztargnionego kuzyna z żałobnego pokoju.
Chiara, którą wuj zabrał wczesnym rankiem do swej winnicy w San Gervaso, wpadła jak bomba, wlokąc za sobą grubą Colombę i służącego uginającego się pod ciężarem kufra z ubraniami.
- Zostaję z tobą! - oświadczyła Fiorze całując ją. - Będę mieszkać z tobą, dopóki nie będziesz miała mnie dosyć. Nie próbuj mi w tym przeszkodzić! Coś mi mówi, że możesz potrzebować pomocy, i to już niedługo.
Nie czekając na odpowiedź, uklękła przy łożu i pogrążyła się w głębokiej modlitwie. Z sercem ogrzanym tą spontaniczną czułością, Fiora przez chwilę patrzyła na modlącą się przyjaciółkę, a później wróciła do męczącego obowiązku przyjmowania, mimo rosnącego znużenia, kolejnych odwiedzin. Wiedziała jednak, że najgorsze ma dopiero przed sobą. Jeśli nie zdarzy się cud, będzie musiała wkrótce przyjąć znienawidzoną Hieronimę, co do której była przekonana, że to ona kazała zabić ojca... Fiora miała jedynie nadzieję, iż w związku z żałobą dama ta nie ośmieli się domagać odpowiedzi na sformułowaną w przeddzień skandaliczną propozycję małżeństwa. Ale nie znała Hieronimy...
Przyszła wraz z zapadnięciem .zmroku, a echo pałacu powielało okrzyki i szlochy jej hałaśliwej rozpaczy, wywołując u Fiory gęsią skórkę. Fiora wyszła z pokoju, gdzie już od godziny Sandro Botticelli, siedząc w kąciku z oczami zamglonymi przez łzy, szkicował w milczeniu ostatni wizerunek człowieka, który od początku wierzył w jego talent. Oczekiwała w galerii nadejścia swej nieprzyjaciółki, chcąc bronić jej wstępu do pomieszczenia, gdzie spoczywał ojciec.
Na widok Hieronimy, spowitej w żałobne materie jak matrona ze starożytnego Rzymu i z twarzą ociekającą łzami, poczuła mdłości. Chciała krzyczeć, rozkazać, by wyrzucono za drzwi tę potworną hipokrytkę, ale Chiara powstrzymała ją.
- Nawet jeśli masz rację myśląc to, co myślisz, musisz ją przyjąć.
- Nie chcę, żeby zbliżała się do ojca!
- Nie możesz jej tego zabronić. Należy do rodziny. Nie powinnaś dawać żadnego pretekstu do krytyki.
Fiora bez słowa, tłumiąc gniew, powitała przybyłą skinieniem głowy i sama otworzyła przed nią drzwi pokoju, do którego tamta wpadła krzycząc:
- Gdzie jesteś, Francesco! Mój kuzynie... mój bracie! Nigdy nie dowiesz się, jak bardzo byłeś mi drogi, jak bardzo...
- Przeciwnie, myślę, że tam gdzie jest teraz, mój ojciec doskonale wie, co sądzić o naszych uczuciach! - powiedziała oschle Fiora, nie mogąc dłużej milczeć. - Pohamuj nieco wyrażanie swego... bólu, kuzynko! Ojciec nie lubił uzewnętrzniania uczuć.
- Mówisz o czymś, o czym nie masz pojęcia! My, florent-czycy, lubimy dawać wyraz naszym radościom i smutkom. Ale aby to zrozumieć, trzeba stąd pochodzić...
Uklęknęła przy łożu, zasłaniając w ten sposób Botticellemu głowę zmarłego. Malarz z westchnieniem odłożył węgiel. Musiał tak czekać dobry kwadrans. Modły Hiero-nimy, mieszające się z wzywaniem duszy Francesca, przedłużały się, irytując w najwyższym stopniu Fiorę, stojącą z drugiej strony łoża. W końcu Hieronima pochyliła się, złożyła pocałunek na zimnym czole i wyrecytowała melodramatycznym tonem:
- Spoczywaj w spokoju, Francesco! Przejmuję twoje brzemię! Od tej pory ja czuwać będę nad wszystkim, co było ci drogie, przysięgam ci to!
Wstała z trudem, całkiem zaplątana w żałobne welony. Lodowate spojrzenie Fiory śledziło każdy jej ruch:
- Zbędna przysięga, kuzynko! Nikt tutaj o nic cię nie prosi, a już najmniej mój ojciec!
- Jestem najstarsza w rodzinie. Od tej pory ja jestem jej głową i będę umiała to udowodnić. Niemniej zgadzam się pozostawić ci wybór w kwestii przyszłości. Wolisz zamieszkać pod moim dachem czy też żebyśmy, ja i moja rodzina, przeprowadzili się tutaj?
Bezczelność Hieronimy odebrała Fiorze głos, ale nienawiść i chciwość, lśniące w ciemnych oczach tej kobiety, ożywiły ją.
- Ani jedno, ani drugie. Jak śmiesz decydować o tym, co do ciebie nie należy i, co więcej, o mojej osobie?
- To, co jeszcze do mnie nie należy, wkrótce będzie moje. Co do ciebie, księżniczko, pora, żebyś zeszła na ziemię. Niedługo będziesz już jedynie posłuszną żoną mojego syna Pietra... zgodnie z tym, co postanowiliśmy z kuzynem!
- Jak śmiesz wypowiadać podobne kłamstwa, gdy on jeszcze jest tutaj? Sądzisz, że nie wiem, co zostało powiedziane wczoraj w Sali Organowej?
Ojciec z pogardą odniósł się do tego związku, który go obrażał...
- ... ale na który nie mógł się nie zgodzić. Był na to zbyt inteligentny.
Jak tylko skończy się żałoba, ogłosimy zaręczyny.
- Nigdy! Nie możesz mnie do tego zmusić! Zwrócę się do pana Lorenza!
Hieronima nagle wybuchnęła śmiechem.
- Twój jaśnie pan nic na to nie poradzi. Jesteśmy jeszcze republiką, mimo ważnych min, jakie przybiera. Będzie musiał ustąpić przed wolą większości! Zobaczysz, zobaczysz... - powtarzała ze śmiechem.
Odkładając papier i węgiel, Botticelli blady z gniewu rzucił się, by wyciągnąć ją z pokoju.
- Oszalałaś? - zagrzmiał. - Ośmielasz się śmiać i odgrażać w pokoju zmarłego? To nie przynosi szczęścia, donno Hieronimo, powinnaś bardziej bać się gniewu bożego!
- Puść mnie, przeklęty pacykarzu! Wołanie o karę niebios pięknie pasuje do ciebie, żyjącego jak tobie podobni, w grzechu i rozpuście!
- Pewnie właśnie z tego powodu kościoły i klasztory wciąż składają u nas zamówienia. Wyjdź, nie czyniąc więcej hałasu, donno Hieronimo! Nikogo tu nie przekonasz, a zakłócasz spokój zmarłego!
Gniewnym ruchem Hieronima wyszarpnęła ramię z dłoni malarza, uporządkowała toaletę. Zmierzywszy wszystkich ciężkim od gróźb spojrzeniem, przekroczyła drzwi, szeroko otwarte przez Leonardę.
- Wkrótce znowu będę się śmiała, jeszcze głośniej niż dzisiaj, tutaj, w tym domu, i nikt mi nie przeszkodzi! Jeszcze się spotkamy, Fioro! I to niedługo!
- Już drugi raz tak się odgraża - zauważyła Chiara -śledząca tę scenę bez słowa. Jakie ma do tego prawa?
Fiora nie odpowiedziała od razu, wahając się jeszcze przed zwierzeniem dramatu swego pochodzenia. Badała wzrokiem miłą buzię przyjaciółki, próbując odgadnąć jej ukrytą naturę. Czy Chiara lubiła ją wystarczająco, by przejść nad tym do porządku dziennego, czy też odsunie się ze wstrętem? I nagle podjęła decyzję. Warto było zaryzykować tę próbę. Jeśli córka szlachetnych Albizzich jej nie sprosta, Fiora będzie po prostu trochę bardziej samotna w obliczu nieszczęścia, w którym z dnia na dzień bardziej się pogrążała. 1 - Chodź! - powiedziała. - Dowiesz się... Zapaliła świeczkę od płomienia jednej z dwóch gromnic i wyjęła klucz do studiola z kuferka, w którym ojciec miał zwyczaj go chować. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na białą powłokę, skrywającą niegdyś duszę tak dzielną i szlachetną, poprowadziła przyjaciółkę przez galerię słabo oświetloną palącymi się na dziedzińcu pochodniami w żelaznych uchwytach.
Drzwi otworzyły się bez skrzypnięcia, ukazując lśnienie cennych markieterii. Fiora wpuściła Chiarę, zamknęła starannie drzwi i podeszła do portretu. Jedną ręką zdjęła osłaniający go aksamit, a drugą oświetliła jasną twarz, która naraz jakby ożyła...
- Ależ - powiedziała Chiara - to ty!... A jednak to nie jesteś naprawdę ty... Może z powodu tych jasnych włosów. ..
- To ja pozowałam, zresztą nie wiedząc w jakim celu. Portret przedstawia moją matkę, Marię de Brevailles.
- Sądziłam, że nie znasz nawet jej imienia.
- Tak było. Poznałam je całkiem niedawno. Teraz, jeśli chcesz, opowiem ci jej historię. Po to cię przyprowadziłam... Chcesz?
Zamiast odpowiedzi Chiara usadowiła się na jednym z foteli, splotła dłonie i czekała, gdy tymczasem Fiora zapalała jedną po drugiej świece w wielkim lichtarzu.
- Po co tyle światła? - spytała Chiara.
- Ponieważ otworzę przed tobą krwawą otchłań. Jej mroki będą dzięki temu mniej gęste, nawet dla mnie. Pomyśl, że ojciec opowiedział mi o wszystkim zaledwie wczoraj. Teraz wydaje mi się, że zawsze wiedziałam...
- Czy naprawdę masz ochotę mówić? Jeśli wolisz, możesz to jeszcze zachować dla siebie.
- Nie. Powiem ci, ale nie usiądę przy tobie. Stanę tam, przy oknie, tak żebyś mnie nie widziała. Później... kiedy skończę, możesz opuścić ten pokój i ten dom, nie odwra-. cając się, jeśli to uznasz za stosowne!
- Ależ...
- Nic nie mów! Póki nie wiesz wszystkiego, nie masz pojęcia, co będziesz myślała później, a ja chcę zostawić ci swobodę. Dodam tylko, że jeśli odejdziesz, nie będę miała ci tego za złe!
Fiora oddaliła się powoli od kręgu światła. Jej czarna suknia wtopiła się w mrok pokoju. Chiara, poruszona, ścisnęła mocno dłonie i zamknęła oczy, czując lęk, którego nie umiała opanować. Ciepły i spokojny głos Fiory dobiegł ją jakby z mroku dziejów.
- Wszyscy tutaj myślą, że przyszłam na świat w ukryciu, wśród cienkich prześcieradeł, w jakimś francuskim zamku. Nic bardziej błędnego!
Otworzyłam oczy na słomie, w więzieniu w Dijon, gdzie moja matka czekała na śmierć... i nie jestem córką Francesca Beltramiego.
Nie zwracając uwagi na okrzyk zdumienia przyjaciółki, Fiora z zadziwiającą wiernością odtworzyła opowieść ojca, nie pomijając najmniejszego szczegółu. Opowiadana tym młodym głosem, na przemian stłumionym i dźwięcznym, tragiczna historia Marii i Jana de Brevailles nabrała barw o rzadkiej intensywności. Ze wzrokiem utkwionym w portrecie Chiara ledwie śmiała oddychać, zawieszona na tym głosie w mroku. Wskrzeszał przed nią płomień niezniszczalnej namiętności, płonący w szarzyźnie ponurej codzienności, ucieczkę ku nierealnemu życiu we dwoje, pościg, wreszcie wyrok śmierci i egzekucję z całą jej podłością, przeciwko której wyrosła nagła, wielka, wszechogarniająca miłość pewnego podróżnego. Młodej florentynce zdawało się, że słucha jednej z tych fantastycznych historii przedstawianych w ulicznych śpiewograch, ale tchnącej niekłamaną prawdą. Głos Fiory ucichł, lecz czar trwał jeszcze przez chwilę. Później zapadła cisza, tak głęboka, że stała się dla opowiadającej nie do wytrzymania. Ze ściśniętym gardłem czekała na werdykt, którego teraz się obawiała.
Chiara nie reagowała. Z zastygłą twarzą patrzyła w pustkę szeroko otwartymi oczami. Milczała. Nagle zerwała się z miejsca, a serce Fiory przestało bić... Zamiast jednak iść do drzwi, Chiara podeszła do przyjaciółki.
- Dlaczego myślałaś, że odwrócę się od ciebie?
- To chyba całkiem oczywiste?
- Nie dla mnie. Odpowiedz mi najpierw na jedno pytanie: co czujesz, gdy myślisz o swoich rodzicach? Wstyd?
- Nie... och, nie! Wielką litość, połączoną z czułością. Mam prawie tyle lat co moja matka w chwili śmierci i trudno mi wyobrazić sobie, że jestem jej córką. Rodzice są mi tak bliscy jak brat i siostra. Ludzi, którzy skazali ich na śmierć, nie mogę wspominać bez gniewu: nikczemnego męża, ojca, który nie tylko oddal córkę podłemu człowiekowi, ale w dodatku nie przeciwstawił się wyrokowi śmierci. I w końcu tych bezlitosnych władców, a szczególnie księcia Karola, któremu Jan de Brevailles służył wiernie, kochał jak...
Ugryzła się w język. Prawie powiedziała: „jak kocha go Filip"... Nie chciała mówić o mężczyźnie, z którym była związana małżeństwem opartym na kłamstwie, i szybko się poprawiła:
- Wobec wszystkich winowajców odczuwam tylko nienawiść i pragnienie zemsty...
- Zemsty? W jaki sposób? Książę Filip nie żyje, a nie wiesz nawet, czy żyją jeszcze pan du Hamel i twój dziadek.
- Nie nazywaj go w ten sposób! Nie ma do tego żadnego prawa. Póki żyję, Francesco Beltrami pozostanie dla mnie ojcem, jedynym, jakiego znałam i pokochałam. Sądzę jednak, że pewnego dnia, może już niedługo, pojadę do Burgundii, aby wyrównać rachunki. Jeśli Bóg jeszcze nie zdecydował o ich życiu, sama się tym zajmę. Zresztą, pozostał jeden winny: książę Karol!
- Oszalałaś? Chcesz zadzierać z księciem, uważanym za potężniejszego od wszystkich innych? Tak ci zależy, żeby umrzeć jak twoja matka?
- Jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić. Najpierw muszę się zemścić na nędzniku... - lub nędznicy - co kazał zabić mego ojca. To sprawa najważniejsza! Później przyjdzie kolej na innych.
Chiara zadrżała, jakby chłód śmierci wpadł nagle do tego eleganckiego i przytulnego gabineciku.
- Smutek sprowadza cię z właściwej drogi, Fioro! Zostaw wymierzenie sprawiedliwości tym, do których ono należy! Lorenzo Medyceusz nie ma najmniejszego zamiaru pozwolić, by morderca pana Beltramiego pozostał bezkarny, możesz mu zaufać. A jeśli chodzi o tę nieszczęsną historię, od siedemnastu lat zatajoną w sercu twego ojca, lepiej zrobiłabyś myśląc o niej jak najmniej, i jestem pewna, że gdyby jeszcze żył...
- Zastanów się, co mówisz! Zapomniałaś o kuzynce Hieronimie? Czy sądzisz, że mając taką broń przeciwko mnie nie będzie chciała się nią posłużyć? Przed chwilą, jak ojciec, nie wyraziłam zgody na małżeństwo z jej synem... i słyszałaś, co mówiła.
- To prawda. Zapomniałam. Zostaje ci zatem tylko jedno wyjście. Dostrzegł je twój ojciec: powiedzieć o wszystkim Lorenzowi! Myślę, że ci pomoże.
Fiora wzięła aksamitną narzutę i ostrożnie zasłoniła nią portret...
- Posłucham twojej rady. Zaraz po pogrzebie poproszę Wspaniałego o audiencję.
Cała Florencja wyległa na ulice, kiedy nazajutrz Francesco Belframi, okryty białym całunem, opuścił swą siedzibę i udał się w ostatnią podróż na noszach, niesionych przez sześciu mężczyzn, najważniejszych w sztuce calimala. Orszak żałobny, zgodnie z prawem, był skromny: ciało poprzedzało sześciu mnichów niosących świece, za którymi szło około dwudziestu sumiennych płaczek w prowizorycznie zszytych czarnych strojach. Za nimi kroczyła wysoka, ciemna postać Fiory w otoczeniu Leonardy i Chiary, a za nią służba i ci, którzy w różnych majątkach pracowali dla wielkiego kupca. Żadnej muzyki, żadnych śpiewów, tylko z szarego nieba, po którym pędziły chmury, przecinanego szybkim lotem jaskółek, spływał zgodny, żałobny dźwięk wszystkich florenckich dzwonów. Tak postanowił Wspaniały... Aby wszyscy mogli uczestniczyć w ceremonii religijnej, rozkazał również, by odbyła się ona w Duomo, zanim ciało zostanie przeniesione do kościoła Orsanmi-chele, gdzie zostanie pochowane.
Tłum, tłoczący się wokół drogi, był niejednolity, ale wokół wspaniałego Baptysterium w okolicach wielobarwnej katedry zgromadzili się wszyscy najważniejsi w mieście ludzie: sztuki wyższe: calimala, wełna, jedwab, banki, prawnicy, aptekarze i kuśnierze, każda z własnym sztandarem; sztuki niższe: rzeźnicy, kowale, szewcy, cieśle, oberżyści, bednarze, sprzedawcy oliwy, soli i serów, płatnerze i wreszcie piekarze, tworzący najmniej ceniony, bo najdostępniejszy cech w mieście... W loggii de Bigallo, naprzeciw południowego wejścia do Baptysterium, stała w komplecie cała Signoria. U wejścia do Duomo, odziani w czarny aksamit, w asyście rodziny i przyjaciół, stali Lorenzo i Giuliano Medyceusze. Nie brakowało ani jednego poety, filozofa czy malarza! Byli tu Sandro Botticelli oraz Verocchio i jego uczniowie: Perugino, Leonardo da Vinci, oraz terminatorzy mieszający farby, czyszczący pędzle i troszczący się o zaopatrzenie ekipy. Był też... ale nie sposób wymienić wszystkich.
Kościół przedstawiał sobą wspaniały widok. Przed otwartymi szeroko wrotami katedry, w głębi której migotał las świec, złote kapy, purpurowe szaty, lśniące mitry biskupa i przeorów wielu klasztorów tworzyły bajeczny fresk, przywodzący na rnyśl niebywałą wspaniałość raju, ku któremu wznosiła się dusza Francesca Beltramiego.
Ze szczytu strzelistej kampanili, której wspaniałych barw nie mogła zgasić nawet panująca tego dnia szaruga, spływał dźwięk dzwonów. Wewnątrz kościoła rozbrzmiewał głęboki głos organów, do których dołączyć miał za chwilę, po wniesieniu zmarłego do sanktuarium, śpiew trzydziestu młodych kantorów.
Niosący trumnę ruszyli już w ślad za wchodzącym do środka klerem, kiedy nagle jakaś kobieta, spowita w czarne welony, wyrosła przed nimi szeroko rozłożywszy ramiona:
- Stójcie! Człowiek, którego wnosicie do tego świętego miejsca, umarł w stanie grzechu! Nie może przekroczyć tego progu, dopóki wszyscy nie poznają prawdy!
- Hieronima! - jęknęła Fiora. - Mój Boże, co ona chce zrobić?
- Domyślam się - szepnęła Leonarda. - W każdym razie nie brak jej tupetu! Przecież to, że pan Francesco zmarł bez spowiedzi jest zapewne jej sprawką!
- Jestem tego pewna! Niestety, nie mamy żadnego dowodu, aby ją oskarżyć, i ona o tym wie...
Tymczasem w tłumie powstało poruszenie i rozległ się pomruk, trudno powiedzieć co wyrażający - gniew czy zgorszenie. Kapitan Savaglio, idący za Fiorą wzdłuż tłumu, rzucił się, by odepchnąć wichrzyciełkę, choć energicznie broniła się wrzeszcząc:
- Nie zamkniecie mi ust! Trzeba uczynić zadość sprawiedliwości i położyć kres zgorszeniu!
- Uspokój się, kobieto, i zejdź mi z drogi! - zagrzmiał Savaglio. - Twoje zachowanie jest gorszące i świętokradcze! Jeśli jest tu ktoś, kto ma prawo domagać się sprawiedliwości, to jest nim ten zmarły, podle zakatrupiony...
W chwili gdy gestem wzywał na pomoc swych ludzi, zbliżył się do niego gonfalonier sprawiedliwości.
- Zostaw tę kobietę! Zgodnie z prawem, a poczytujemy je sobie za zaszczyt, w naszym mieście każdy obywatel ma prawo swobodnie się wypowiadać.
- Swobodnie, owszem, ale nie w każdej sytuacji!
- Takie jest również moje zdanie - odezwał się ochrypłym głosem Lorenzo Medyceusz, który z kolei wmieszał się do rozmowy. - Jesteśmy tu, by pożegnać jednego z nas, jednego z najlepszych, i twoje zachowanie jest niestosowne! Odejdź, Hieronimo Pazzi. Jeśli chcesz złożyć skargę, wysłuchamy jej, ale później! Nie wolno kazać zmarłemu czekać przed domem bożym!
Hieronima wiedziała jednak dobrze, że wśród ludzi byli i tacy, którzy zazdrościli Franscescowi Beltramiemu i nienawidzili go, oraz że mówiąc o zgorszeniu obudziła niezdrową ciekawość zebranych. Krzyknęła najgłośniej jak umiała:
- Ten umarły jest moim krewnym. Mimo to zwracam się przeciwko niemu o sąd ludu, bo posłużył się kłamstwem i podstępem! Nie zasługuje na otaczający go przepych. Zdradził Florencję i splamił godność obywatela naszej republiki, podając za swą córkę istotę urodzoną w najbardziej hańbiących okolicznościach!
- Czy zamilkniesz?! - zagrzmiał Lorenzo. - Czy cnotliwe oburzenie, które wydaje mi się nieco spóźnione, jako że Fiora Beltrami była niemowlęciem, kiedy Francesco ją tu przywiózł, nie wynika raczej z wielkiej ochoty na przejęcie interesującego spadku?
- Odkryłam to oszustwo dopiero niedawno i...
- Brednie! Wszyscy wiemy, że donna Fiora narodziła się ze związku Francesca ze szlachetną francuską damą!
- Twierdzisz, że mówię brednie, a ja twierdzę, że powtarzasz kłamstwa! Mój kuzyn Beltrami znalazł tę dziewczynę na zakrwawionym szafocie, na którym jej rodzice straceni zostali za podwójną zbrodnię kazirodztwa i cudzołóstwa!
Wrzasnęła tak głośno, że Lorenzo mimo woli odsunął się, jakby oddech tej kobiety niósł woń piekieł. Gonfalonier Petrucchi skorzyątał z tego, by zabrać głos, świadom nieuchwytnej zmiany zachodzącej w świadomości zebranych, we florenckim tłumie, namiętnym i niestałym, zdolnym wysłać wieczorem na szafot osobę rano jeszcze uwielbianą. Te nastroje były jak krótkie i szybkie fale, zrywające się nagle na spokojnym morzu, jak dreszcze zapowiadające gorączkę i zwiastujące burzę...
- Donno Hieronimo - powiedział - twoje oskarżenie jest poważne i rozumiesz, że Signoria nie może go przyjąć bez dowodów. Czy masz te dowody?
Tak. Zdobyłam zeznania człowieka obecnego w Dijon, w Burgundii, w dniu podwójnej egzekucji, gdy mój kuzyn zaadoptował tę... tę nędznicę! Zresztą jest tutaj inny świadek: ta kobieta - dodała, wskazując palcem Leonardę -przywieziona przez niego, aby opiekowała się istotą, którą powinno się było raczej wrzucić do rynsztoka, niż ukrywać pod pięknym imieniem florentynki. Stoi tam, obok ciała mego nieszczęsnego kuzyna, szczycąc się mianem córki, które może zawdzięczać jedynie jakiejś diabelskiej machinacji. ..
Tym razem tłum zawrzał. Hieronima wiedziała, co robi mówiąc o uprawianiu czarów i z niedobrą satysfakcją poczuła, że wygrywa. Przy odrobinie szczęścia pospólstwo ogarnie gorączka, rzuci się na nienawistną Fiorę, zasłaniającą teraz twarz rękami, by niczego już nie widzieć, i rozszarpie ją na kawałki... Jednakowoż Lorenzo, początkowo zaskoczony, nie zamierzał pozwolić, by kierowała nim histeryczna kobieta ani by o tym, jaka jest jego powinność, decydowali poddani, uznający jego władzę, gdyż dzięki niemu się bogacili. Poza tym od zawsze nienawidził Pazzich, obawiając się ich jak zarazy.
- Dosyć! - zawołał. - Powiedziałem już i powtarzam: podobna scena przed kościołem to skandal, pogrzeb człowieka zawsze szanowanego i podziwianego nie powinien stanowić pretekstu do wymierzania sprawiedliwości. Nawet jeśli Francesco Beltrami, być może w wyniku porywu serca, postąpił wbrew prawom naszego miasta, osądzimy to później... Na razie...
- Wybacz mi, proszę - przerwał Petrucchi - ale co masz na myśli mówiąc „później"?
Myślę o chwili, gdy Francesco Beltrami spocznie w oczekującym go grobie.
- Zgadzasz się więc, by zaraz potem ta, którą zwiemy córką, guwernantka, oskarżycielka i jej świadek zostali zaprowadzeni do Signorii w celu przesłuchania i konfrontacji?
Wspaniały zawahał się. Jego ciemne oczy obiegły grupę przyjaciół, strażników i wszystkie twarze wyrażające identyczne oczekiwanie. Zobaczył Fiorę we łzach, podtrzymywaną przez pobladłą Leonardę i Chiarę Albizzi o oczach błyszczących z gniewu, ale zewsząd dobiegały okrzyki:
- Sprawiedliwości! Trzeba postąpić zgodnie z prawem! -a nawet, niestety - Śmierć czarownicy!
Wspaniały zrozumiał, że nic nie zyska, przeciwstawiając się prośbie gonfaloniera sprawiedliwości. Dobrze wiedział, iż władzę zawdzięcza woli większości i że sprawa tej miary byłaby świetnym pretekstem do buntu.
- Zgoda! - powiedział wreszcie. - Stanie się tak, jak stanowi prawo naszego miasta.
- W takim razie, strażnicy Signorii, pojmijcie te kobiety i zaprowadźcie do pałacu, gdzie oczekiwać będą na dalsze decyzje!
Zrozumiawszy natychmiast, że odebrane jej zostanie prawo do odprowadzenia ukochanego ojca na miejsce wiecznego spoczynku, Fiora zbuntowała się.
- Chcę - zawołała - być obecna na pogrzebie ojca! Był tym, co miałam na świecie najdroższego...
- Skoro nie był twoim ojcem - zaśmiał się szyderczo Petrucchi - nic tu po tobie!
Zostałam adoptowana zgodnie z prawem ustanowionym przez Signorię.
- Zdaje się jednak, że na podstawie fałszywego oświadczenia. A my nie lubimy fałszywych oświadczeń!
- Możliwe. Jednakże przyjmujecie jak słowa Ewangelii oskarżenia kobiety, która jeszcze wczoraj prosiła mego ojca o zgodę na moje małżeństwo z jej synem! Hańba mego pochodzenia nie zdawała się jej zbytnio przeszkadzać wobec majątku, który miała... nadal ma nadzieję uzyskać!
- Czy to prawda? - surowo zapytał Hieronimę Lorenzo.
- To kłamstwo! - wrzasnęła Hieronima. - Wierutne kłamstwo! Należę do szlachetnej rodziny...
- Chciałaś, żebym weszła do twego domu jako synowa. Twoja ostatnia wizyta, w przeddzień śmierci mego ojca, odbyła się przy świadkach. Mimo pogróżek ojciec nie zgodził się wydać mnie za Pietra... a nazajutrz został zabity! Hieronima zawyła, jakby u jej stóp pojawił się wąż.
- Ośmielasz się mnie oskarżać, nędzna larwo? Wkrótce wrócisz do błota, z którego cię wyciągnięto!
- Nikogo nie oskarżam - powiedziała Fiora. - Nie moja wina, że wzięłaś to do siebie! Przyprowadź swego świadka! To Marino Betti, intendent w naszej posiadłości. Ojciec wierzył w jego wierność, obsypał go dobrodziejstwami, a on, jak głosi fama, został twoim kochankiem!
Wściekła, gotowa bić się przy wszystkich z tą podłą kobietą, obrzuciła błotem nieskalany całun jej ojca, Fiora zamierzała rzucić się na przeciwniczkę z pazurami, ale Lorenzo schwycił ją wpół i zmusił, by się uspokoiła.
Gniew cię zaślepia, Fioro. Musisz teraz zrozumieć, że wszystko, co zostało tu powiedziane, jest niezwykle poważne i mimo najlepszych chęci nie możemy już pozostawić spraw ich własnemu biegowi. Stań dobrowolnie przed sądem priorów! Będę przy tym, możesz być pewna!
- A więc ty również odmawiasz mi prawa do pozostania przy nim aż do końca? - spytała z bólem, wskazując na ciało wciąż podtrzymywane na ramionach sześciu dostojników, jakby zamienili się w kamień.
- Pozwól, ja cię zastąpię! Kiedy wszystko wróci do normy, będziesz mogła modlić się na jego grobie, ile zechcesz...
Spojrzała mu prosto w oczy z ledwo widocznym uśmieszkiem.
- Czy po tym co tu usłyszałeś, panie Lorenzo, wciąż jeszcze pragniesz, bym poślubiła twego kuzyna? - szepnęła tak, by nie tylko on ją usłyszał. - Luca twierdzi, że mnie kocha... jednak zostawił mnie samą przed walką, od której zależy moje życie...
Fiora mówiła tak nie bez powodu. Dochodząc do Duomo zauważyła Lucę Tornabuoniego stojącego po lewej stronie Giuliana Medyceusza. Patrzył na nią wzrokiem pełnym miłości, jednakże teraz zniknął. Lorenzo poszukał wzrokiem młodego człowieka i nie widząc go nagle się zaczerwienił:
- Wybacz mi - powiedział cicho. - Możliwe, że się pomyliłem... Być może nie było go tutaj.
- Nie umiesz kłamać, panie Lorenzo...
- Istotnie, był tutaj - odezwał się nagle spokojny głos Demetriosa, który pojawił się za Wspaniałym. - Widziałem jak nagle odszedł, kiedy ta kobieta
powiedziała o twoim pochodzeniu, donno Fioro. Przypomniał sobie, że jeden z jego koni jest cierpiący i wymaga opieki...
- Co więc robimy? - zniecierpliwił się Petrucchi. Fiora zwróciła się w jego stronę, przywoławszy do siebie Leonardę.
- Każ nas zaprowadzić do Signorii... dostojny panie! Będę tam oczekiwała na decyzję szlachetnych priorów. Nie zapomnij jednak zażądać, by ta kobieta przedstawiła swego świadka!
Świadek nie znajdował się naturalnie zbyt daleko. Wyszedł z tłumu ze wzrokiem wbitym w ziemię i stanął obok, jak mówiono, kochanki. Fiora zawołała do niego z sarkazmem:
- Nie boisz się, że duch mojego ojca będzie cię prześladować nocami, wierny Marino? Na twoim miejscu nie byłabym z siebie dumna...
Mężczyzna nie odpowiedział, wydawał się zamknięty w sobie. Lecz oto już strażnicy Signorii otaczali jego i Hieronimę oraz Fiorę i Leonardę. Duchowni, zdezorientowani niedawnymi zajściami, pojawili się ponownie przed kruch-tą, aby zająć miejsce na czele orszaku. Niosący trumnę z widocznym zmęczeniem ruszyli naprzód. Fiora, wsparta nieruchomo na ramieniu Leonardy, patrzyła jak w marmurowym portalu znika biała postać ojca, którego musiała pozostawić samego, odartego z jedynej prawdziwej miłości, jaką kiedykolwiek dane mu było w kimś wzbudzić.
Strażnik dowodzący żołnierzami czekał, aż kościół się wypełni, ale świątynia nie zdołała pomieścić ogromnego tłumu i zostawiono wrota otwarte. Fiorze, nie bez trudu, udało się odesłać Chiarę. Dziewczyna oburzona tym co zobaczyła i usłyszała zaciekle odmawiała opuszczenia przyjaciółki. Zażądała, by ją również doprowadzono do Signorii jako świadka i być może Fiorze nie udałoby się jej odesłać, gdyby jej wuj Giorgio Albizzi nie przyszedł po nią:
- Chodź! - rozkazał oschle. - Twoje miejsce jest gdzie indziej.
Fiora, mimo iż była dzielna, poczuła łzy napływające do oczu wobec tego przejawu zimnej pogardy. Albizzi był przyjacielem Francesca, a jednak przy pierwszym oskarżeniu odsunął się, zabierając Fiorze jedną z najwierniejszych sojuszniczek. Przez wilgotną mgłę spoglądała za znikającą w tłumie zapłakaną twarzyczką przyjaciółki. Gapie patrzyli teraz z ciekawością, zastrzeżoną zazwyczaj dla dzikich zwierząt w klatce.
Fiora zapytała szorstko dowodzącego strażą:
- No i co? Na co czekasz, by nas zabrać?
Ta wspaniała istota zachowywała się tak władczo, że osłupiały żołnierz złapał się na tym, że odpowiedział:
- Tak jest!
Ruszyli poprzez rozstępujący się przed nimi tłum. Przez otwarte wrota Duomo wypadł przecinając powietrze burzliwy powiew Requiem.
Po chwili wahania większość zebranych ruszyła za nimi, uważając, że przyszłe wydarzenia będą znacznie ciekawsze od pogrzebu. Odległość z Duomo do Starego Pałacu, siedziby Signorii, mającego prawie dwieście lat, nie była duża i przez via Calzaiuoli szybko ją przebyto. Fiora, wsparta na ramieniu Leonardy, czuła narastanie absurdalnego przekonania, że opuściła świat przyjemny, miły i starannie urządzony dla innego - groźnego i obcego, pełnego wrogich twarzy i gardeł miotających obelgi. Wszyscy ci ludzie, jeszcze wczoraj witający ją komplementem, uśmiechem, czy nawet jakimś wierszem, przekształcili się we wrogów; gdyby nie otaczający ją żołnierze, może chętnie by ją ukamienowali.
- Dlaczego - szepnęła Leonarda, starając się nie słyszeć obelg znaczących ich drogę - im nie powiedzieć, że już nie jesteś z tego miasta, pani, ale w wyniku małżeństwa jesteś szlachetną damą z naszej Burgundii?
- Ponieważ nie mam żadnego świadectwa zawarcia małżeństwa. Nie wiem, gdzie ojciec je schował.
- Ja wiem. Twój ojciec, w noc poprzedzającą jego śmierć, powiedział mi o wielu rzeczach...
- Z których może nie będziesz mogła zrobić użytku. Nie wiem nawet, co się z nami stanie, a o ciebie obawiam się najbardziej.
- Bo mogę opowiedzieć tę historię inaczej niźli Hieronima? Nie obawiaj się, pani, umiem się bronić. Ponadto szczerze wierzę, że możesz liczyć na pana Lorenza. Zdecydował się stanąć po twojej stronie w, imię naszego Francesca.
- I dlatego nie mogę ujawnić małżeństwa z Filipem. Ryzykowałabym utratę ostatniego, najpotężniejszego obrońcy. Może wiesz, pani, gdzie jest Khatoun? Nie widziałam jej, odkąd opuściłyśmy dom...
- Pewnie jeszcze tam jest. Nie chciała uczestniczyć w pogrzebie pana Francesca, bo obawia się żałobnych obrządków prawie jak samej śmierci...
- To nawet lepiej. Wstrętna Hieronima, która nigdy nie była wystarczająco bogata, by kupić sobie niewolnicę, byłaby zdolna już jutro sprzedać ją na publicznej licytacji, albo co gorsza oskarżyć ją również o czary...
Przybyli na miejsce. Przed nowymi więźniarkami wznosiła się przytłaczająca sylwetka Palazzo Vecchio z występami z surowego kamienia, fortyfikacjami oraz wysoką i smukłą wieżą Arnolfa, przypominającą nieco nierozkwitłą lilię. Bramą otwartą przez giermków w zielonych strojach weszły na wąskie schody wiodące do Sali Rady, gdzie wkrótce miał się rozstrzygnąć los Fiory i tych, którzy pozostali jej wierni.
Przekraczając próg wielkiej sali, Leonarda przeżegnała się i Fiora prawie machinalnie zrobiła to samo. Teraz trzeba będzie walczyć aż do końca.