CZĘŚĆ DRUGA ZAGROŻENIE PARYŻA

ROZDZIAŁ PIĄTY SUMA W NOTRE DAME

Niedługo po ucichnięciu dzwonów na nieszpory, pokryci kurzem i śmiertelnie zmordowani podróżni schodzili długą ulicą Saint-Jacquesa w kierunku Sekwany. Sierpniowy dzień był trudny do wytrzymania, choć słońce przysłoniła cienka warstwa chmur. Wraz z nadejściem wieczoru zerwał się wilgotny wiatr z zachodu, odwracając wszystkie drogowskazy i ustawiając w jednym kierunku ich malowane, blaszane chorągiewki o ząbkowanych brzegach.

Na ulice wyległo wiele ludzi. Była to pora, o której wielkie kolegia - Sorbona, Plessis, Marmonteire, Mons czy Clermont - wypuszczały hałaśliwe gromady wolnych już studentów, którzy w grupkach lub pojedynczo, uciekając od niuansów scholastyki, z kałamarzami u pasa i w kapeluszach na bakier, udawali się: ci bardziej rozsądni - do domów, ci mniej - do tawern na Cité. Ich kaftany były mniej lub bardziej wystrzępione, ale we wszystkich oczach lśniła ta sama radość życia. Żartowali, niektórzy śpiewali. Jednakże śmiechy i piosenki urwały się nagle, gdy z bocznej ulicy wyszedł konwój złożony z uzbrojonych jeźdźców, otaczający kilku strażników miejskich prowadzących do Châtelet pół tuzina opryszków ze związanymi na plecach rękami.

Zerwały się okrzyki. Niektórzy ze złoczyńców byli znani żakom, którzy bez skrępowania dodawali im odwagi i lżyli żołnierzy prewota miasta.

Kiedy podróżni przeszli most Petit-Pont i dotarli do Cité, ruch był jeszcze większy: mężczyźni, kobiety, małe dziewczynki, mieszczanie, kupcy wymieniali pozdrowienia, zatrzymywali się, gawędzili, a dzieci udające się po wino i musztardę przechodziły wymachując dzbankami. Jednakże, w przeciwieństwie do studentów, nikt się nie śmiał.

- Wygląda to trochę jak we Florencji - zauważyła Fio ra -ale brak naszego światła.

- Dzisiaj wcale nie ma światła, ale widziałem już to miasto w słońcu bardziej palącym od toskańskiego. I minęliśmy po drodze tyle ogrodów - dodał Demetrios.

Istotnie, odkąd przekroczyli bramę Saint-Jacques, Paryż pokazał im się od najładniejszej strony. Niemal wszędzie rozkwitały ogrody i ogródki należące do klasztorów i do osób prywatnych. Skrywały one widoczne jeszcze rany zadane podczas trwającej sto lat wojny, a przede wszystkim w czasie angielskiej okupacji. Król Karol VII, nie lubiący Paryża, niewiele zrobił dla tego miasta, które według niego zbyt długo go odrzucało, ale Ludwik XI, nawet jeśli wolał swe zamki nad Loarą niż stolicę, zrozumiał, że Paryż zasługuje na obronę i odbudowę. Wzmocniono mury, pogłębiono podwójną fosę, wiele budynków przywrócono do stanu używalności. Mieszczan król czynił bogatymi i potężnymi.

Chociaż uważał stolicę za centrum królestwa, Ludwik odwiedzał ją rzadko. Lekceważąc stary pałac Saint-Pol, do którego przywiązani byli jego dziadowie, mieszkał wówczas w pałacu Tournelles. Książęta Orleanu uczynili z tego obiektu dzieło sztuki - z parkiem, menażerią, labiryntem, galeriami, kaplicami i wdzięcznymi pawilonami. Jeszcze chętniej zatrzymywał się w Conciergerie przy Bastylii Saint-Antoine, w sercu fortyfikacji miasta.

W Paryżu nierzadko spotkać można było cudzoziemskich podróżnych. Fiora i jej eskorta nie wzbudzili więc żadnego zaciekawienia. Tym bardziej że nie musieli pytać o drogę: Demetrios mieszkał niegdyś w oberży Grand Saint-Martin na ulicy o tej samej nazwie. Niezawodna pamięć uczyniła z niego najpewniejszego przewodnika. Mógł nawet na wyspie Cité zboczyć nieco z drogi, aby Leonarda mogła spokojnie podziwiać katedrę Notre-Dame. Zdecydowała się wejść do środka na krótką modlitwę, do której Fiora się nie przyłączyła - wolała poczekać na wielkim dziedzińcu. Przyglądała się ze skrzyżowanymi ramionami wspaniałemu trójnawowemu kościołowi, ozdobionemu posągami królów i ogromnymi, bliźniaczymi wieżami zdającymi się narzucać obraz przytłaczającej potęgi Boga. Boga, wobec którego bardziej niż kiedykolwiek się buntowała. Boga przerażającego, bezlitosnego, który nie zadowoliwszy się odebraniem jej wszystkiego, pozwolił jeszcze, aby oddała swe niewinne serce człowiekowi do tego stopnia nikczemnemu i zepsutemu, że zakpił sobie z sakramentu małżeństwa jedynie po to, by posiąść jej ciało i zawieźć swemu panu królewski posag. Fiora, ku wielkiej zgryzocie Leonardy, już nie umiała, nie chciała się modlić.

Kiedy guwernantka wyszła zachwycona wnętrzem świątyni, Fiora wsiadła ponownie na konia i zapytała Deme-triosa:

- Czy daleko jeszcze na ulicę des Lombards?

- Nie. Kiedy przekroczymy drugą odnogę Sekwany będziemy prawie na miejscu. Podoba ci się Paryż?

- Nie wiem. To z pewnością piękne miasto, ale mam wrażenie, że się w nim duszę.

- Zmęczyła cię podróż, a i pogoda ma wpływ na twą opinię.

Opuścili wyspę przez szeroki, drewniany most obramowany podobnymi do siebie domami. Był to most Notre-Dame, najnowszy w Paryżu. Panował na nim wielki zgiełk, gdyż prowadził do młynów, których potężne koła uderzały o wodę unosząc ją, a następnie wyrzucając w długich, lśniących strugach. Przejechawszy Sekwanę wkroczyli na rozległy plac, schodzący łagodnie do rzeki. Od wschodu ograniczał go potężny budynek spoczywający na wysokich arkadach i zwieńczony dzwonniczkami.

- To Maison aux Piliers - wyjaśnił Demetrios. - To tam odbywają się posiedzenia ławników, coś w rodzaju Signo-rii. Plac ten zwą la Grève. Jest tu mnóstwo kupców, tragarzy, przewoźników, a nawet karczmarzy, zaopatrujących się w beczki wina, które widzisz tam na brzegu, obok stogu siana. To najbardziej ruchliwe miejsce w Paryżu, miejsce zabaw, a także - niestety - egzekucji.

- Boże, jak tu cuchnie - zaprotestowała Fiora zatykając nos.

- To z powodu garbarni, które widać z tej strony, ale niedaleko stąd znajduje się również rzeźnia. Tym niemniej uważam, że stałaś się bardzo wymagająca. W niektórych miejscach Florencji także nie pachniało różami. Tak jak tam, delikatne damy używają tu pachnących gałek. Dam ci jedną w prezencie.

Zagłębili się wreszcie w plątaninie wąskich uliczek, ciemnych z powodu wystających dachów domów, które ciągnęły się po obu ich stronach prawie się stykając. Mimo rynsztoków, przecinających środki ulic, gniły na nich nieczystości, ale dochodzące z otwartych okien kuchenne wonie zwyciężały w walce z fetorem odpadków.

Urzekający wygląd ulicy des Lombards nieco podniósł Fiorę na duchu. Piękne, kolorowe szyldy zdobiły wszystkie domy, należące w znacznej części do kupców genueńskich, mediolańskich, weneckich i florenckich, zajmujących się bankowością, wymianą, czy lichwą - ale na ogół bogatych. Miało to wpływ na wygląd ich siedzib.

Kantor Agnolo Nardiego, mlecznego brata Francesco Beltramiego i jego przedstawiciela na północną Francję wznosił się na rogu ulic des Lombards i Saint-Martin, prawie naprzeciw portalu kościoła Saint-Merri. Była to obszerna i piękna siedziba, za której potrójnym frontonem znajdowały się jednocześnie: mieszkanie, skład cienkich płócien i bank. Dwukierunkowa działalność Nardiego była wzorowana na tym, co stworzył Beltrami we Florencji. Budynki były pieczołowicie utrzymane, a na spiczastych dachach dwie czerwone, metalowe chorągiewki, jak języki bajecznych zwierząt, otaczały przepiękny, złocony kwiatoń. Szeroko otwarte na chłód wieczoru okna ukazywały piękne stropy o malowanych belkach. Znajdujący się z tyłu mały, zamknięty murami ogród oddzielał ten potrójny dom od sąsiedniej siedziby.

Agnolo Nardi nie był Fiorze i Leonardzie nieznany. Siedem lat wcześniej złożył wizytę w siedzibie firmy. Dobrze zapamiętały tego małego, okrągłego człowieczka, brązowego jak kasztan, żywego i wesołego, miłośnika dobrej kuchni i dobrego wina. Była to postać miła i ujmująca; sam Beltrami zawsze chwalił Nardiego za szlachetność, uczciwość i zręczność w interesach.

W międzyczasie dowiedziały się o jego małżeństwie z córką najlepszych w Paryżu sukienników, której imię, Agnelle, bardzo je rozbawiło*7. W taki oto sposób Agnolo znalazł swoje naturalne dopełnienie i można było mieć nadzieję, że jednocześnie znajdzie szczęście.

Wszelkie wątpliwości podróżnych rozwiały się, gdy ledwie zsiadłszy z koni, ujrzeli biegnącego na powitanie Agnola. Był dokładnie taki, jakiego zachowały w pamięci. Szeroko otworzył krótkie, pulchne ramiona, a uśmiech dosłownie rozświetlił jego poczciwą twarz:

- Donna Fiora i donna Leonarda! Nareszcie jesteście! Nie wyobrażaciesobie, jak się o was niepokoiłem! Obawiałem się, że może spotkała was jakaś zła przygoda!

Uściskał je obie z wylewnością brata witającego siostry.

- Poznałeś nas? - zdziwiła się Fiora, instynktownie i z przyjemnością powracając do języka toskańskiego oraz do florenckiego zwyczaju mówienia sobie po imieniu.

- Poznałem głównie donnę Leonardę. Ty, donno Fioro, bardzo się zmieniłaś. Na świętą Repartę, patronkę naszego drogiego miasta, jesteś z pewnością najładniejszą z florentynek. I wykorzystał to, by ją ponownie raz czy dwa ucałować z dziecinną radością.

- Czy czekaliście na nas? - spytała Leonarda.

- Oczywiście, i to od dawna. Pan Donati, zarządzający interesami naszego biednego Francesca, przysłał mi wiadomość, wraz z listem od dostojnego pana Lorenzo.

Po czym zwrócił się do Demetriosa i uprzejmie mu się ukłonił:

- Witam w moich niskich progach ciebie, messer Lasca-ris, i twojego stajennego.

W czasie powitania nadbiegła Agnelle unosząc szeleszczące spódnice z szafranowego jedwabiu. W dość niezwykły sposób uzupełniała męża: jej włosy tyły tak jasne, jak jego ciemne; nie wyższa od niego i równie okrągła, miała ładną, złocistą cerę, bardzo przypominała baryłe-czkę miodu. Jej urocza buzia o oczach błękitnych jak kwiaty lnu promieniała zdrowiem i pogodą ducha. Uściskała Fiorę jak siostrę - była wyraźnie młodsza od męża -a Leonardę powitała z szacunkiem, który ujął starą pannę.

- Co sobie myśli Agnolo, żeby was tak trzymać na ulicy, na oczach wszystkich okolicznych plotkarek. Chodźcie, chodźcie do środka! Potrzeba wam gorącego posiłku i porządnego odpoczynku; świętować będziemy dopiero jutro.

- Świętować? - spytała Fiora. Ale co?

- No przecież tu jesteście! Czyż nie należy uczcić waszego przyjazdu? Czekamy od tylu dni!

- Mieliśmy sprawy do załatwienia w Burgundii - powiedziała Fiora - i zatrzymały nas one dłużej, niż byśmy pragnęli. A poza tym nie mieliśmy pojęcia, że na nas czekacie.

- I to z niecierpliwością! Drżeliśmy o was. Pan Donati i dostojny pan Lorenzo dokładnie opisali w swoich listach nieszczęścia, które na was spadły. Pragniemy tylko jednego: pomóc wam.

Powiedziawszy to Agnelle wsunęła każdej z przybyłych dłoń pod ramię i pociągnęła je na schody prowadzące na górę. Wnętrze domu przypominało jego gospodynię: świeże, eleganckie i po flamandzku czyste. Jadalnia z wysokim, ozdobionym figurami świętych kominkiem, długim • gobelinem przykrywającym całą ścianę znajdującą się naprzeciwko okien, kredensami pełnymi zastaw z wytwornej, włoskiej majoliki, złoconego i barwionego szkła weneckiego i sreber, godna była pałacu. Rzeźbione, dębowe krzesła wyłożono czerwonymi, aksamitnymi poduszkami, dobrze wypchanymi puchem i ozdobionymi jedwabnymi frędzlami. W wysokich kandelabrach z brązu osadzone były woskowe świece, a stojąca przed wygaszonym kominkiem miedziana kadzielnica wypełniona lewkoniami i białymi piwoniami wydzielała upajający zapach przywodzący na myśl ogród. Ubrane w świeżo wyprasowane suknie z niebieskiego płótna służące miały czepki i fartuchy tak czyste, jakby dopiero co wyjęte z szafy.

Szczytem wyrafinowania było to, że dom miał niewielkie pomieszczenie kąpielowe, bogato wyposażone w konwie, miski i duży szaflik. Fiora z rozkoszą wymoczyła się w nim w ledwie letniej wodzie i od nowa odkryła zapomnianą już delikatność weneckich mydeł. Dwie służące troskliwie się nią zajęły okazując wiele zapału, który jednak znacznie się zmniejszył, kiedy po Fiorze musiały obsłużyć Leonardę. Owinięta w prześcieradło i obuta w lekkie sandałki Fiora zamierzała przejść przez ogród, do którego prowadziły drzwi łaźni i dostać się do domu tylnym wejściem. Nagle znalazła się twarzą w twarz z młodzieńcem ubranym jedynie w pludry i zasłoniętym doniczką z kwitnącą bazylią, którą przyciskał do piersi. Jego zaskoczenie wywołane nagłym pojawieniem się Fiory było tak wielkie, że wypuścił z rąk doniczkę. Rozbiła się, lecz młodzieniec nie wyglądał na szczególnie tym zmartwionego. Stał jak skamieniały, jakby w ekstazie, ale udało mu się wykrztusić:

- Na wszystkich świętych! Jesteś, pani, prawdziwa czy nie?

- A dlaczego miałabym nie być? - spytała rozbawiona Fiora.

- Wyglądasz jak zjawa! Jesteś, pani, piękna jak święta... jak święta z obrazu!

- Uspokój się, panie, nie mam nic wspólnego ze świętymi i to porównanie jest dla mnie zaszczytem. Gdybym była na twoim miejscu, to pozbierałabym skorupy i natychmiast poszłabym przesadzić tę bazylię do innej doniczki...

Młodzieniec był wyraźnie zaskoczony, że zjawiskowa kobieta miała doprawdy przyziemne problemy: - Tak sądzisz, pani?

- Jestem o tym przekonana. Poza tym miło by mi było, gdybyś pozwolił mi przejść. Chciałabym wejść na górę i ubrać się.

- Ja... tak, oczywiście. Wybacz mi, pani - dodał odsuwając się. - Ale uważaj, żebyś się nie zraniła tym skorupami.

Posłała mu promienny uśmiech i weszła do domu. On pozostał bez ruchu. W chwili gdy miała zniknąć, szepnął:

- Mam na imię Florent. Zatrzymała się zaskoczona.

- To bardzo ładne imię. Nie zapomnę go. Przypomina mi moją Florencję...

Powinno to było sprawić chłopcu przyjemność - tymczasem było przeciwnie. Jego wyrazista twarz, w której brązowe oczy zdawały się zajmować całą przestrzeń pod ciemną czupryną, spochmurniała.

- Ach. Jesteś, pani, tą damą, której oczekiwano? Nie zdałem sobie z tego sprawy, proszę o wybaczenie.

- Wybaczenie czego?

- No... tego, że zachowałem się... trochę zbyt poufale. Że ośmieliłem się...

- Nie zrobiłeś, panie, niczego, co mogłoby obrazić kobietę! Komplement, jeśli jest szczery, zawsze sprawia przyjemność. Czy byłeś szczery?

- Och, tak!

- Dziękuję więc. A teraz, proszę cię, poświęć się całkowicie tej nieszczęsnej bazylii!

Spotkanie rozbawiło Fiorę. Dowiedziała się później, że jej wielbiciel został umieszczony u Nardiego przez ojca, aby poznał tu subtelną sztukę operacji bankowych. Jednak młodzieniec, którego nie pociągały interesy, a raczej ogrodnictwo, pomagał Agnelle przy prowadzeniu domu na ulicy des Lombards i winnicy w Suresnes. Upał, przycinanie, żywopłotu i potrzeba dostarczenia ziół do kuchni tłumaczyły jego niekompletny strój i obecność doniczki z bazylią.

- To miły chłopiec - zakończył Agnolo - ale bardzo skryty, zamknięty w sobie. Tylko moja żona jest w stanie odgadnąć, co się dzieje w jego głowie.

Atmosfera Paiyża wydawała się Fiorze dziwna. Jadąc do państwa Nardi, ona i jej towarzysze, napotykali wiele oddziałów żołnierzy. Kiedy przygotowywała się do kolacji, usłyszała dzwony na Anioł Pański i zaraz potem sygnał do zamknięcia bram, chociaż do nocy było jeszcze daleko.

Demetrios poczynił te same spostrzeżenia. W czasie kolacji, kiedy wszyscy domownicy zebrali się wokół pieczonego prosięcia i smakowitych klusek z bazylią - Florent w końcu jednak zaopatrzył kuchnię - Grek zwrócił się do gospodarza:

- Od bramy Saint-Jacques, gdzie nas długo przesłuchiwano, zanim pozwolono przejść, minęliśmy wielu zbrojnych mężczyzn, a w katedrze Notre Dame Leonarda widziała mnóstwo modlących się kobiet. Bramy zostały wcześnie zamknięte. Czyżby Paryż był zagrożony?

Miła twarz Agnolo sposępniała. Przerwał na chwilę krojenie pieczeni i spojrzał kolejno na gości:


Przykro mi, że muszę o tym wszystkim mówić już tego wieczoru. Wolałbym poczekać, aż minie zaplanowana na jutro uroczystość na waszą cześć. Ale w końcu może lepiej, żebyście byli wprowadzeni w sytuację.

- Czyżby sytuacja była... powiedzmy: niepokojąca? -spytał Demetrios cicho.

- To właściwe słowo. Obecnie Paryż nie jest bezpośrednio zagrożony, ale wkrótce może do tego dojść. To początek nowej angielskiej inwazji. A pamiętna wojna stuletnia zakończyła się zaledwie dwadzieścia lat temu!

- Rzeczywiście, słyszeliśmy w drodze, że król Edward przekroczył kanał La Manche. Czy wiesz, panie, gdzie się teraz znajduje?

- Nieco ponad trzydzieści mil stąd, w Péronne!

- Tak blisko? - szepnęła Fiora.

- Tak, tak blisko. I nie jest tam sam: jest z nim Zuchwały.

- Ależ - powiedział Demetrios - sądziłem, że książę jest we Flandrii.

- W istocie był w Brugii, usiłował zdobyć dodatkową pomoc w złocie i ludziach. Bogu dzięki, nie otrzymał wszystkiego, czego chciał. Flamandowie są zmęczeni opłacaniem nieustannych wojen, a ich krew wydaje im się jeszcze cenniejsza. Książę wyjechał więc do Calais, aby spotkać się ze swoim szwagrem*8, który - trzeba to powiedzieć - był bardzo rozczarowany widząc go wkraczającego na czele nędznego oddziału złożonego ledwie z pięćdziesięciu ludzi. Zuchwały wykręcił się, wystąpił z kontratakiem twierdząc, że Edward niczego nie zrozumiał, że powinien był wylądować w Normandii, aby połączyć się z księciem Bretanii i że jego własna armia jest w Luksemburgu i zamierza zająć Lotaryngię. Zaproponował nawet nowe spotkanie: niech Anglicy wkroczą do Szampanii, a on sam powróci z Lotaryngii i spotkają się w Reims, gdzie koronuje Edwarda na króla Francji!

- To niemożliwe!

- Nie całkiem, jeśli nie liczyć się z królem Ludwikiem. Ale król Ludwik, poza piękną armią, posiada coś, czego nie ma żaden z jego wrogów: geniusz. Na ten geniusz my, mieszkańcy Paryża, liczymy bardziej niż na wojsko jeśli chodzi o pokonanie koalicji. Jest on między nami a armią angielską i sądzę, że jest zdolny skłócić Zuchwałego z Edwardem.

- Gdy król przebywa teraz? - zapytała Fiora.

- W Compiegne jest jego kwatera główna.

- A... czy jego armia jest liczna?

- Około pięćdziesięciu tysięcy ludzi, prawie dwukrotnie więcej, niż liczy armia angielska - ale król bardzo oszczędza krew swych żołnierzy. Woli raczej przekupić, użyć podstępu, omamić, niż wydać bitwę.

- Jest więc tchórzem - powiedziała pogardliwie Fiora.

- Wcale nie i dał na to dowody, wierzcie mi. Och, z pewnością wyda bitwę, jeśli będzie to ostatnia szansa obrony Paryża, ale ma nadzieję nie musieć uciekać się aż do tego.

- Tak czy inaczej, jeśli jego armia jest silniejsza...

- Nie będzie silniejsza, jeśli Anglicy sprzymierzą się z Burgundczykami i z Bretanią. Przecież książę bretoński, zorientowawszy się, że król jest w trudnym położeniu, nie omieszka zadać mu ciosu w plecy. Zawsze był przyjacielem Anglików.

Tak rozmawiając, Agnolo uporał się z prosięciem, a ponieważ wszyscy zostali obsłużeni, przez chwilę odgłos przeżuwania zastąpił konwersację. Tak jak inni, Fiora jadła z przyjemnością, z zadowoleniem przypominając sobie smaki swego kraju. Jej apetyt szybko jednak osłabł. Odłożyła nóż, wytarła palce i wśród ogólnej ciszy zapytała:

- Daleko jest do tego Compiegne?

Trochę ponad dwadzieścia mil - odpowiedział Agnolo.

- Ach!

Nie powiedziała nic więcej, ale Demetrios zrozumiał, że oddała się obliczeniom. Trzydzieści odjąć dwadzieścia daje dziesięć, a dziesięć mil dla dobrego konia to nic wielkiego. Aby zapobiec kolejnemu rozczarowaniu, zwrócił się do gospodarza:

- Mówiłeś, panie, że Zuchwały przybywając do Calais miał ze sobą jedynie około pięćdziesięciu ludzi?

- Tak. Większość armii została na granicy między Lotaryngią i Luksemburgiem pod rozkazami marszałka Luksemburga i hrabiego Campobasso, neapolitańskiego kondotiera, który przeszeł z armii lotaryńskiej na jego stronę.

- Przeszedł z armii lotaryńskiej. Łagodny eufemizm. To znaczy, że zdradził? - spytał Esteban z nutą pogardy, która wywołała uśmiech Fiory.

- W pewnym sensie, ale nie całkiem. Ty, panie, pochodząc z Toskanii, powinieneś wiedzieć, że kondotier jest bardziej związany z pieniędzmi niż złożoną przysięgą. Zgodzi się na wszystko, za co mu zapłacą!

Wstali od stołu, a Agnolo wziął Demetriosa pod ramię:

- Sądzę, że chcecie szybko dotrzeć do króla Ludwika?

- Oczywiście... choć może jest zbyt zajęty?

- Żeby przyjąć zręcznego lekarza? Jednego możesz być pewien, panie: że czeka na ciebie z niecierpliwością.

- Na mnie?

- Oczywiście. Jemu również zapowiedziano twój przyjazd.

- A więc wyjeżdżamy jutro - zawołała Fiora, której policzki oblała fala krwi.

- Obóz nie jest miejscem dla młodej damy - powiedziała Agnelle. - Byłabym szczęśliwa mając cię jakiś czas u siebie? Tylko tyle, ile trzeba, by zobaczyć, jak się sprawy ułożą. Nasz król jest w stanie uniknąć wojny, ale w tej chwili za dużo przy nim żołnierzy.

- Ale chodzi o to, że myśmy się nigdy nie rozstawali!

- Rozstanie nie będzie długie. Do Compiegne nie jest daleko. Zresztą król byłby może niezadowolony z przyjazdu kobiety.

- Dwóch kobiet! - sprostowała Leonarda. - Nigdy nie opuszczam donny Fiory.

- Agnelle ma rację - powiedział pan Nardi przychodząc w sukurs żonie. Jedyne kobiety, jakie znajdują się w obozie to mar kie tanki, towarzyszące każdemu wojsku. Tu będzie ci lepiej, pani.

Fiora nic nie odpowiedziała: nie była przekonana. Zresztą, jak miała powiedzieć tym zacnym ludziom, że zawarła z Demetriosem pakt w celu wspólnego zabicia wielkiego księcia Zachodu - Karola Burgundzkiego. Zabicie Zuchwałego byłoby czymś więcej niż dokonaniem zemsty; oznaczałoby uratowanie Paryża, uratowanie Francji przed niebezpieczeństwem, jakie stanowiło połączenie armii angielskiej i burgundzkiej. Myśl, że w ten sposób dosięgnie jednocześnie Filipa, być może towarzyszącego swemu księciu, ledwie przemknęła jej przez głowę. Odepchnęła ją z gniewem jako przedwczesną, gdyż nienawiść i namiętność są złymi doradczyniami. Fiora w tej chwili naiwnie sądziła, że nienawidzi Filipa niemal tak, jak go niegdyś kochała.

Noc nie przyniosła jej odpoczynku; Fiora prawie nie spała. Budząc się rano stwierdziła, że pokój jest pusty, ale przypomniała sobie, że Leonarda poprzedniego dnia pytała gospodynię o godzinę rozpoczęcia pierwszej mszy w pobliskim kościele. Wstała i zrobiła pobieżną toaletę. Zastanawiała się właśnie, co na siebie włożyć, kiedy krzyki i ożywione głosy przyciągnęły ją do okna. To co ujrzała, przeraziło ją: grupa mężczyzn niosła w stronę domu Leonardę wydającą rozdzierające jęki. Fiora chwyciła pierwszą z brzegu suknię i sznurując ją zbiegła po schodach. Kiedy dotarła do drzwi, orszak przekraczał akurat próg domu.

Nie bój się, pani! - zawołała Agnelle podtrzymując głowę Leonardy. - To nic groźnego. Zdaje się, że ma złamaną nogę.

- Jak to się stało?

- Głupio, jak zawsze w podobnych przypadkach. Wychodząc z kościoła poślizgnęła się na bruku i uderzyła nogą o koło jakiegoś wozu. Bardzo cierpi.

Biedna Leonarda była w istocie blada jak papier, po jej twarzy płynęły powoli wielkie łzy, których nie mogła powstrzymać. Rozpaczliwie wczepiła się w dłoń Demetriosa, który oderwał się od pakowania saków, lecz przybiegł słysząc hałas:

- Nie obetniesz mi chyba nogi, prawda? - spytała błagalnie. - Nie zrobisz ze mnie kaleki?

- Uspokój się, pani, proszę cię. O tym nie ma na razie mowy. Muszę najpierw obejrzeć twoją nogę.

- Ale przecież miałeś wyjechać, panie?

- Wyjadę później i to wszystko! Król czeka na mnie już od dosyć dawna. Trochę dłużej, trochę krócej... Nie sądzisz chyba, że zostawię cię w tym stanie, pani?

Przeniesiono Leonardę na łoże, które dzieliła z Fiorą, Demetrios rzucił tej ostatniej szybkie spojrzenie:

- Pomożesz mi. Najpierw trzeba zdjąć jej but.

Stopa była ustawiona w stosunku do łydki pod nienormalnym kątem. Zdjęcie buta było względnie łatwe, ale później trzeba było rozciąć białą, poplamioną krwią pończochę, którą przebijał cienki odłamek kości. Rana była niewielka, prawie nie krwawiła:

- Stopa jest tylko zwichnięta - orzekł lekarz przesunąwszy zimnymi palcami po kościach, ale mamy otwarte złamanie podudzia. I to bardzo bolesne. Czy mogłabyś, pani Agnelle, kazać ustawić tu stół przykryty prześcieradłem?

- Oczywiście, wszystko, czego zechcesz, panie. Każę przynieść również łubki z miękkiego drewna i cienkie, płócienne bandaże.

- Dalibóg, to błogosławieństwo być chorym w twoim domu, pani - powiedział Demetrios z uśmiechem - bo znasz się na tym lepiej niż wielu naszych studentów. Bądź tak dobra i dołącz do tego wszystkiego miskę mąki, wodę... i mojego służącego, jeśli go znajdziesz. Powinien być w stajni.

Agnelle zniknęła jak złocisty obłoczek, aby wrócić wkrótce z Estebanem i połową swych służących niosących drewniany kozioł, deski i mnóstwo różnych, użytecznych przedmiotów. Przez ten czas Grek odszukał w swych bagażach wszystko, czego mógł potrzebować. Dzięki królewskiej hojności Wspaniałego i uprawianiu ogrodu w Fie-sole miał przenośną aptekę, która z pewnością nie znalazłaby sobie równej w starym paryskim Hótel-Dieu*9, którego szacowne mury, szare i melancholijne, wznosiły się w pobliżu Notre-Dame.

Ranna, której drżąca dłoń wciąż ściskała rękę Fiory, została położona na stole z głową na poduszkach. Drżała w takim samym stopniu ze strachu co z bólu, i to mimo pocieszających słów wychowanicy. Z wdzięcznością przełknęła podane jej przez Demetriosa dwie łyżki wyciągu z maku na miodzie. To nieco ukoiło jej ból. Jednak kiedy lekarz szybkim, precyzyjnym ruchem nastawił jej stopę, wydała przenikliwy okrzyk i zemdlała.

- To najlepsze, co mogło się jej przydarzyć - powiedział Demetrios. - Musimy to wykorzystać!

Podczas gdy dwie silne służące przytrzymywały Leonardę za ramiona, a Esteban położył się w poprzek jej ciała,

Demetrios po oczyszczeniu rany wyciągał zranioną nogę tak długo i mocno, że kość powróciła na swoje miejsce. Później, przy pomocy deszczułek i bandaży z cienkiego płótna, moczonych w rozmieszanej z wodą mące, wykonał opatrunek mocno przytrzymujący zranioną kończynę, na końcu której uczepił duży kamień.



Następnie Leonarda została przeniesiona na łóżko. W czasie trwania całej tej operacji biedna kobieta dwukrotnie ocknęła się i ponownie zemdlała. Kiedy wszystko się skończyło, zasnęła głębokim snem.

- Nie możesz dalej dzielić z nią łoża, pani - powiedziała Agnelłe Fiorze. - Każe wstawić tu drugie.

- Daj jej mój pokój, pani - powiedział Demetrios. - Będę spał w stajni z moim służącym. Chodzi tylko o jedną noc.

- Chcesz mimo wszystko wyjechać? - zaniepokoiła się Fiora, zatrwożona myślą o rozstaniu z towarzyszem podróży.

- Jeśli noc minie spokojnie, nie będę miał żadnego powodu, by zostać. Trzeba pozwolić naturze dokonać swego dzieła tak, jak tylko ona to potrafi.

- A ile czasu będzie potrzeba?

- Około sześciu tygodni. Ale pociesz się - dodał widząc jak wydłuża się jej delikatna twarz - wrócę wcześniej. Myślę, że król pozwoli mi się oddalić, kiedy tylko go wyleczę.

- Nie licz na to zbytnio, panie! - rzucił Agnolo, właśnie powróciwszy. - Jeśli spodobasz się naszemu władcy, nie puści tak łatwo.

- Zobaczymy. Zdaje mi się, mistrzu Agnolo, że dobrze orientujesz się w zwyczajach i poglądach króla, prawda?

- Nie zdziwiłoby mnie to zbytnio we Florencji, gdzie każdy, w większym lub mniejszym stopniu, miesza się w sprawy państwa, ale w królestwie, które zdaje się być rządzone twardą ręką...

- I tak jest, zapewniam cię panie. Przejdźmy się może po ogrodzie, tam jest spokojniej i przyjemniej.

Przechodząc obok kuchni kupiec polecił służącej, aby przyniosła im pod pergole chłodnego wina z kokornaku i wiciokrzewu - jedną z atrakcji ogrodu. Drugą był kobierzec róż otaczanych przez Florenta ojcowską troską. Kiedy dwaj mężczyźni wkroczyli do ogrodu, zajęty był obcinaniem zwiędłych kwiatów.

- W końcu wyślę cię do winnicy w Suresnes - westchnął Nardi. - Spędzasz w tym ogrodzie dużo więcej czasu niż za pulpitem.

- To dlatego panie, że bardziej lubię zajmować się kwiatami niż prowadzeniem ksiąg.

- A co na to powie twój ojciec? Nie po to umieścił cię u mnie, żebyś został ogrodnikiem.

- Wystarczająco dużo uczę się zimą. Poza tym jestem szczęśliwszy w ogrodzie.

Czutym gestem Agnolo zmierzwił włosy chłopca, które i tak już były w nieładzie:

- Zajmiemy się tym później. Na razie bądź łaskaw popracować nieco nad swymi zadaniami. Ten pan i ja musimy porozmawiać.

Florent usłuchał bez ociągania, a dwaj mężczyźni zaczęli wolno spacerować po wysypanych piaskiem alejkach.

- W przeciwieństwie do swego ojca, świętej pamięci Karola VII - niech spoczywa w spokoju - nasz król Ludwik czyni obcowanie ze sobą sprawą zwyczajną. Część jego rady stanowią tacy ludzie jak ja, mieszczanie, potrafiący ukazać mu prawdziwy obraz problemów handlowych kraju i tego, co dzieje się w naszych miastach. Jestem jednym z najważniejszych zagranicznych kupców rezydujących w Paryżu. Odziedziczyłem również część przyjaźni, jaką król darzył biednego Francesca. Beltrami znał go dobrze, zdarzało się, że oddawał przysługi królowi Francji w dziedzinie bankowości, w skromniejszym zakresie niż Medyceusze, ale nigdy nie musiał tego żałować. Ja również nie.

Młodziutka służąca przyniosła wino. Napełniła nim dwa kubki, podała je mężczyznom, po czym zniknęła. Upał zaczynał się dawać we znaki i pszczoły brzęczały w wicio-krzewie. Pod pergola było chłodniej. Agnolo wypił spory łyk, wytarł usta serwetką i podjął przerwany wątek:

- Nie zostałem nigdy wyniesiony do rangi doradcy, jak mój towarzysz Jan z Paryża, ale zdarzało się przy okazji moich podróży w interesach, że powierzano mi tajne misje. Między innymi miałem zaszczyt towarzyszyć panu Ludwikowi de Marrazin i mojemu przyjacielowi Janowi z Paryża, kiedy w zeszłym roku udali się do księcia René II Lotaryń-skiego, aby odnowić traktat o przyjaźni, do którego złamania zmusił go książę Burgundii.

- Zmusił? W jaki sposób?

- Książę René jest młody - ma dwadzieścia cztery lata -i bardzo niedoświadczony. Zuchwały pogardliwie nazywa go dzieciakiem, ale to miły i odważny młodzieniec, którego przeznaczeniem nie było zresztą panowanie nad Lotaryngią. Jedynie przedwczesna śmierć jego kuzyna księcia Mikołaja sprawiła że otrzymał koronę. Król Ludwik natychmiast podpisał z nim traktat o przyjaźni, czego Zuchwały nie mógł, rzecz jasna, znieść.

- Jakie metody zastosował, aby zmusić młodego księcia do zerwania przymierza?

- Och, to było dość łatwe w przypadku chłopca prawego i uczciwego. Ferry de Vaudemont, jego ojciec, a nawet Jolanda d'Anjou, matka, wiele zawdzięczali księciu Filipowi, ojcu Zuchwałego. Karol przypomniał René stare zobowiązania i ten dał się podejść, ale szybko spostrzegł, ile warte jest przymierze z Wielkim Księciem Zachodu. Musiał zastawić swemu sojusznikowi cztery wielkie miasta wraz z zapewnieniem mu możliwości utrzymywania w nich garnizonów i mianowania gubernatorów. Oznaczało to oddanie Lotaryngii w łapy Burgundczyka, a wiadomo, jak ciężką ma on rękę. Mieszkańcy miast oddanych w zastaw podnieśli krzyk pod niebiosa, ale nie udało im się oswobodzić. Kiedy po oblężeniu Neuss, którego Zuchwałemu nie udało się zdobyć, jego oddziały ruszyły na Luksemburg i Thionville, książę René sprzymierzył się z kantonami szwajcarskimi. One również miały powód do skarg i wraz z Alzatczykami, dopiero co uwolnionym od Landvogta Piotra de Hagenbacha, faworyta Zuchwałego, wkroczyły do Comté Franche. René II dojrzał do wpadnięcia w ręce Ludwika, a nikt lepiej niż król nie umie zrywać owoców wyhodowanych przez innych.

- Rozumiem. Co się teraz stanie?

- Nie mam pojęcia. Może dowiesz się, panie, więcej na ten temat w obozie Compiégne.

- Miałem nadzieję, że mnie odprowadzisz, panie. Byłbyś dla mnie, cudzoziemca, dobrym polecającym.

- Wcale go nie potrzebujesz. Co zaś do drogi, to dam ci jutro młodego Florenta. Zna doskonale okolicę, doprowadzi cię do portu. Ja muszę zostać tutaj, gdyż jutro w Maison aux Piliers prewot Paryża zbiera mistrzów cechów i najznakomitszych mieszczan. Mamy deliberować nad pomocą, jakiej moglibyśmy udzielić, gdyby nasze miasto znalazło się w stanie oblężenia.

- Narada wojenna? Czyżby sytuacja była poważniejsza, niż dałeś mi do zrozumienia?

- Nie. Nic przed tobą nie ukryłem; w każdym razie nic z tego, co wiem, ale stara łacińska maksyma naucza: Si vis pacempara bellum-jeśli chcesz pokoju, gotuj się do wojny. Właśnie to będziemy robić.

Agnolo Nardi i Demetrios gwarzyli jeszcze długie minuty popijając wino pod ogrodową pergolą. Była to jedna z tych cennych chwil, kiedy ludzie przybyli z różnych stron świata rozumieją się i zgadzają, kiedy życie zdaje się mieć szczególną wartość. W domu przy ulicy des Lombards panował spokój; Agnelle przy pomocy Fiory układała świeżo wypraną i wyprasowaną bieliznę, Leonardę uśpiono, by nie czuła bólu. Esteban spał na słomie w stajni, a w biurach kupca wszyscy pilnie pracowali: gęsie pióra skrzypiały niemal rytmicznie na stronach wielkich, oprawnych w pergamin ksiąg. Tylko Florent pogrążony był w marzeniach. Siedząc na stopniach schodów przyglądał się Fiorze, która gawędząc podawała pani domu sterty obrusów i serwetek, układanych przez nią w kufrach w jadalni. Ubrana w prostą, uszytą jeszcze w Dijon sukienkę z białego lnu z wyhaftowaną cienką girlandą zielonych liści, z lśniącymi włosami splecionymi w prosty warkocz opadający na jedno ramię, bardziej niż kiedykolwiek przypominała wieśniaczkę z fabliau*10 . Ona wcale nie zauważała wbitego w siebie wzroku młodzieńca. To Agnelle spostrzegła łakome spojrzenia chłopaka i okazała irytację.

- Nie masz nic innego do roboty, tylko siedzieć i gapić się? Czy nie miałeś pracować w ogrodzie?

Florent wstał z wyraźnym ociąganiem i mruknął:

- Jest tam pan Agnolo z tym wysokim, czarnym mężczyzną; polecił mi iść do domu.

- Na pewno po to, byś zabrał się do pracy! Idź umyć ręce i uczesać się, a później wracaj do swego pulpitu. Zaczynam żałować, że powierzyłam ci ogród.

Florent ruszył w stronę kuchni, odwracając się często, by dłużej patrzeć na tę, którą w myślach nazywał piękną damą. Agnelle pokręciła głową, wzruszyła ramionami z odrobiną litości i wróciła do swego zajęcia:

- Chłopak jest w tobie zadurzony, droga przyjaciółko. Obawiam się, że już nic dobrego z niego nie będzie.

- Zapomni o mnie, jak tylko przestanie mnie widywać! Niestety, noga mojej poczciwej Leonardy zatrzyma mnie tu jeszcze przez jakiś czas, a już teraz jesteśmy dla ciebie ciężarem.

- Ciężarem - słodki Jezu! To prawdziwa przyjemność mieć was tutaj i jestem szczęśliwa, że będę mogła dłużej cieszyć się waszą obecnością. Gdyby nie ten pożałowania godny wypadek, wyjechałabyś, dziś rano, prawda?

- Tak. Pan Lascaris jest mi bardzo bliski i nigdy się nie rozstajemy. Można powiedzieć, że zajął miejsce mojego drogiego ojca, którego wspomnienie mnie nie opuszcza.

- Czy to nie mąż raczej powinien wypełnić tę pustkę? Tak młoda i piękna, nie jesteś stworzona do ciągłych wędrówek. Jakiś mężczyzna będzie chyba umiał pewnego dnia zdobyć twe serce?

- Nie sądzę, a zresztą wcale tego nie pragnę. Miłość zadaje więcej cierpienia, niż przynosi radości. Spytaj Florenta.

- Mam wielką chęć wysłać go do Suresnes, żeby trochę zmienił otoczenie. Porozmawiam o tym wieczorem z moim mężem.

Ale nie musiała tego robić, jako że stan Leonardy był całkiem zadowalający i Demetrios z Estebanem pożegnali nazajutrz rano dom Nardich, Florent dostał zaś za zadanie odprowadzić ich do Compiégne.

Wyjeżdżał nie bez żalu! Kiedy nadeszła godzina wyjazdu, ukazywał oczy czerwone od bezsenności i płaczu. Dosiadając muła spojrzał na Fiorę żałośnie. Jej zaś ciężko było na sercu, gdy widziała Demetriosa wyjeżdżającego samotnie. Pewnie dlatego, że miał się zbliżyć do księcia Burgundii, którego postępowanie tak mocno wpłynęło na jej życie. Na żal wpłynął również fakt, że z biegiem czasu przywiązała się - bardziej niż sądziła - do tego uczonego, milczącego i niezbyt komunikatywnego mężczyzny, który pojawił się u jej boku w chwili, gdy zwątpiła w czyjąkolwiek pomoc.

Myśl, że mógłby sam wykonać akt zemsty, nawet nie przyszła jej do głowy. Wiedziała, że w pewnym stopniu ma swój udział w zamierzeniach Greka, ale zdawała sobie również sprawę, że los znajduje czasem złośliwe upodobanie w sprzeciwianiu się najlepiej pomyślanym, najrzetel-niej opracowanym planom.

Należało mieć nadzieję, że Demetrios wkrótce wróci.

Leonarda była strapiona, że jest przyczyną ich rozstania, skrycie myślała jednak, że Bóg miał w tym swój udział: tak bardzo prosiła Go, by odwiódł jej Fiorę od zbrodniczych zamiarów, które mogły pchnąć dziewczynę w ręce kata.

- Powinnaś była wyjechać beze mnie - westchnęła z odrobiną hipokryzji.

- I zostawić cię tutaj, samą w nieznanym mieście i domu? Pani Agnelle i jej mąż są czarujący, ale to jednak obcy ludzie. Przestań więc się zadręczać i myśl tylko o wyzdrowieniu! Gdzie miałabyś lepszą opiekę niż tutaj?

Leonarda była niepocieszona że ten wypadek wydarzył się kiedy wychodziła z kościoła. Tym bardziej że kościół, o którym mowa, nie budził w niej całkowitego zaufania. Mogła bowiem zauważyć, jak wyjaśniła Fiorze zaczerwieniwszy się, że wyznaczały tam sobie spotkanie dziewczęta publiczne. Kościół Saint-Merri pełnił jakby rolę ich parafii. To wystarczyło, by stara panna powzięła podejrzenia co do świętego, który tolerował podobne sąsiedztwo.

Fiora opowiedziała o tym Agnelle, którą szczerze to ubawiło:

- Proboszczowie tego nieszczęsnego kościoła od wieków, ze zmiennym szczęściem, protestują przeciwko temu. ale niestety wszetecznice tworzą dziś prawdziwy, uznany cech, mający swój regulamin, sędziów, statut i przywileje. W dniu ich patronki, świętej Magdaleny, mają nawet prawo organizować procesję. Jest to, wierz mi, piękna procesja; ze wspaniałymi sztandarami, obłokami kadzidła i mnóstwem świec.

- Dlaczego wybrały kościół Saint-Merri?

- Z powodu jego bliskości: dwie z dziewięciu ulic Paryża, na których ladacznice mogą uprawiać swój proceder, graniczą z kościołem. Czy nie miałabyś nic przeciwko temu, pani, by pójść tam w niedzielę na mszę? - zapytała poważnie.

Fiora niemal odpowiedziała, że odwykła od niedzielnych obowiązków, ale wstrzymała ją obawa, że nadmiarem szczerości urazi miłą gospodynię. Z drugiej strony czuła pewne skrępowanie związane z nieprzyjemnym wspomnieniem pobytu w domu publicznym Pippy*11. Co powiedziałaby ta słodka, jasna i zacna Agnelle, gdyby dowiedziała się o hańbiącym epizodzie w życiu kobiety, którą traktowała jak młodszą siostrę? Toteż Fiora skwapliwie zapewniła gospodynię, że w niedzielę pójdzie z nią na mszę, gdzie tylko ta zechce.

Jednakże, aby mieć pewność, że nie urazi skromności Fiory, która wyglądała na szlachetną i niewinną dziewczynę, gospodyni postanowiła, że pójdą wysłuchać mszy do Notre Dame de Paris.

Florent, który powrócił poprzedniego dnia z Compiegne, otrzymał polecenie przygotowania mułów i towarzyszenia damom. Nietrudno wyobrazić sobie jego entuzjazm.

Rankiem w niedzielę ruszyli w drogę przy bezchmurnym niebie, które jaskółki, szybkie i ledwie widoczne z powodu wysokości, na jaką się wznosiły, przecinały jak czarne strzały. Bicie dzwonów, zapowiadające nabożeństwa, zastąpiło zwykły zgiełk wielkiego miasta, gdzie w dzień powszedni wcześnie rano budziło wszystkich trzaskanie żaluzji podnoszonych przez otwierających swe kramiki kupców oraz krzyki chłopaków łaziebnych, zapowiadających, że kąpiel jest gotowa. W niedzielę nie było codziennego tłoku wynikającego z wąskości i krętości ulic.

Ucichły także potężne głosy przekupek z hal, które zachwalały klientom masło z

Vauves, rzeżuchę z Orleanu, szalotki z Etampes, czosnek z Gandelu, cebulę z Bourgeil, jaja z Beauce, sery z Brie czy Szampanii... Spotykali jedynie ludzi odzianych w najpiękniejsze stroje, wymieniali z nimi ukłony lub kilka słów. Niektórzy dziwili się widząc Agnelle bez męża, który nigdy nie opuszczał niedzielnych nabożeństw. Trzeba było tyle razy powtarzać, że mistrz Nardi jest cierpiący -w końcu spóźnili się do kościoła.

- Czy nie można opuścić nabożeństwa nie tłumacząc się z tego całemu miastu? - powiedziała Agnelle niezadowolonym tonem. - Przypuszczam, że zastanawiają się również, dlaczego idziemy do Notre Dame, a nie do Saint-Merri.

- Miałam rację, pani! Nie powinnaś była zmieniać dla mnie swoich zwyczajów.

- Ależ często zdarza mi się chodzić do katedry! Jest taka piękna! A poza tym dziś Wniebowzięcie!

Fiora, która odmówiła towarzyszenia Leonardzie w modlitwie w dniu przyjazdu, pożałowała tego wchodząc do ogromnej nawy rozjarzonej blaskiem setek świec. Tłumy ludzi stały wokół głównego ołtarza, na którym piętrzyły się złote relikwiarze licznych świętych. Jednak Agnelle i jej towarzyszce udało się znaleźć miejsce w pierwszym rzędzie wiernych, którym światło z ołtarzy połączone z blaskiem słońca nadawało najróżniejsze barwy. Zachwycone oczy florentynki, choć przyzwyczajone do piękna budowli sakralnych, wędrowały od wysokich, gotyckich łuków do wielkiej, rozświetlonej rozety nad wejściowym portalem.

Duchowieństwo w czerwono-złotych strojach znajdowało się w prezbiterium otaczając wysoki fotel, w którym zajął miejsce znakomity gość: kardynał de Bourbon, królewski kuzyn i prymas Galii. Rozpostarł swe szaty z purpurowej mory pod baldachimem ozdobionym jego herbem. W porównaniu z jego świetnością biskup Paryża wydawał się bezbarwny, ubrany zbyt skromnie.

Mamy szczęście - szepnęła Agnelle. - Jego Eminencja nieczęsto przebywa w Paryżu latem. Jest to okres, który chętniej spędza w Lyonie, swym mieście arcybiskupim. Król przysłał go zapewne, aby uspokoić paryżan. Jest on bowiem związany z obiema stronami konfliktu: jego brat, Piotr de Beaujeu, poślubił przed dwoma laty starszą córkę króla, a przez matkę, Agnieszkę Burgundzką, spokrewniony jest również z Zuchwałym co - jak łatwo zauważyć - nie zawsze ułatwia mu życie.

- Pst! - skarcił ją ktoś; i zmieszana Agnelle wolała ukryć twarz w dłoniach i pogrążyć się w modlitwie.

Kardynał wstał zresztą i nonszalanckim tonem wielkiego pana skierował kilka słów do ludu Paryża, wzywając go, by pokładał ufność w Panu, w mądrości władzy i potędze murów obronnych. Zapewnił także o swoich modlitwach i wszelkiej pomocy. Po czym od odśpiewania Veni Creator, wśród gęstych obłoków kadzidła rozpoczęła się msza. Fiora jednak nie patrzyła już na nic: ani na majestatyczną postać kardynała de Bourbon, ani na koronkowe alby, ani na złote ornaty poruszające się w lekkiej mgle wznoszącej się z brązowych kadzielnic. Widziała jedynie klęczącą w jednej ze stalli kapituły sylwetkę odzianą w biały mnisi habit, na wpół przysłonięty czarnym szkaplerzem, czaszkę w formie kopuły o oliwkowej, lśniącej skórze, wielkie chude dłonie zasłaniające twarz, której widoku się obawiała. Serce jej zaczęło bić szybszym rytmem i podeszło do gardła. Usiłowała pójść za głosem rozsądku, wytłumaczyć sobie, że się myli, że to niemożliwe. Ale nagle mnich opuścił ręce i w pełnym świetle zwrócił w stronę ołtarza wydatny nos, zaciśnięte usta i ciężkie powieki. Był to brat Ignacio Ortega.

Fala mdłości ścisnęła żołądek młodej kobiety, oczy jej zaszły przez chwilę mgłą, ale za cenę gwałtownego wysiłku zdołała przezwyciężyć słabość. Gdyby zemdlała zamieszanie ściągnęłoby na nią uwagę wszystkich, w tym z pewnością również jej wroga. Zadowoliła się spuszczeniem na twarz welonu okrywającego biały, jedwabny czepiec - prezent od Agnelle - który założyła tego ranka po raz pierwszy.

Naturalnie nie uważała już w czasie mszy. Cudowne głosy kantorów były dla niej jak pomruk burzy, tylko jedna myśl zaprzątała jej umysł: co robi w Notre Dame, w sercu Francji, hiszpański dominikanin, którego papież Sykstus IV wysłał niegdyś do Florencji, aby spróbował naruszyć potęgę Medyceuszy? Według ostatnich wiadomości, jakie o nim miała, brata Ignacio - kiedy jego machinacje zostały udaremnione - odstawiono aż do połowy drogi do Rzymu. A jednak jest tutaj, o kilka kroków od tej, którą tak okrutnie prześladował. Dlaczego? Czy to jej śladem podąża?

Fiora potrząsnęła głową, jakby chciała wygnać z niej natrętną myśl. Nie było żadnego powodu, by mnich wiedział ojej obecności w Paryżu. Jeśli jednak tu przyjechał, to z pewnością nie po to, by odbyć pielgrzymkę czy w celu dobroczynnym. Zadrżała, kiedy oczy bazyliszka, zwracając się w stronę wiernych, przebiegły miejsce w którym stała.

Kiedy wszystkie głowy pochyliły się przed białą hostią, Fiora dotknęła łokcia swojej przyjaciółki:

- Muszę wyjść, pani, ale ty zostań. Zrobię to najdyskret-niej jak umiem.

- Nie czujesz się dobrze, pani?

- Nie bardzo. Potrzebuję powietrza. To pewnie przez te kadzidła.

- Wyjdziemy razem, dobrze?

- Nie... proszę cię, pani, zostań i wysłuchaj nabożeństwa do końca. Pójdę do Florenta. Wrócę, jeśli poczuję się lepiej...

Musiała za wszelką cenę uniknąć niebezpieczeństwa, na które narażało ją przyjęcie komunii - do której zresztą była zupełnie nieprzygotowana, gdyż nie spowiadała się od miesięcy. Tak zbliżając się do ołtarza, jak zostając w miejscu, ale za to w zupełnej izolacji, ryzykowała zwrócenie na siebie uwagi. Brat Ignacio miał przenikliwy wzrok, a poza tym, aby przyjąć hostię trzeba podnieść welon. Lepiej wyjść, i o to jak najszybciej.

Korzystając z faktu, że wszyscy stoją, wśliznęła się w tłum, przyciskając do ust chusteczkę jak ktoś, kto się źle czuje. Przepuszczono ją. Przekraczając czerwone wrota ozdobione wielkimi wolutami z kutego żelaza poczuła, jak ucisk w sercu maleje i głęboko odetchnęła świeżym, porannym powietrzem. Ale zaraz zbiegła się gromada żebraków oblegających katedrę i Fiora miała ogromne problemy z pozbyciem się ich. Zrobiła to zresztą w grzeczny sposób, gdyż zachowała w pamięci Bernardino, żebraka, który udzielił jej pewnej strasznej nocy schronienia w niedokończonym pałacu. Przez ułamek sekundy miała ochotę wypowiedzieć słowo, którego nauczył ją, słowo zrozumiałe dla żebraków w krajach romańskich: Mendici - ale to było hasło, rodzaj wołania o pomoc, z którym nie mogła igrać.

Opróżniwszy sakiewkę chciała dotrzeć do Florenta, który powinien czekać na damy przy mułach. Zauważyła go w istocie i nagle ogarnęła ją radość: Florent nie siedział lecz stał i gawędził z Estebanem. Podbiegła do Kastylijczyka jak do utraconego i nagle odnalezionego przyjaciela, nie troszcząc się o przekrzywione nakrycie głowy:

- Esteban! Ty tutaj? A więc Demetrios powrócił?

- Nie, on został. Wróciłem eskortując pewnego pana, królewskiego doradcę, który pragnie z tobą mówić, pani. Ale co ci jest jest, donno Fioro? Robisz wrażenie wzburzonej.

- Jest czym.

- Nie zważając na spochmurniałą twarz Florenta odciągnęła Estebana na bok i opowiedziała mu pokrótce, co się przydarzyło. Stajenny-sekretarz zmarszczył gęste brwi:

- Czy jesteś przekonana, że się nie mylisz, pani?

- Całkowicie, Estebanie, możesz być pewien. To on! Jak mogłabym kiedykolwiek zapomnieć jego twarz? Ale co on tutaj robi? Przecież nie może wiedzieć, że jesteśmy w Paryżu?

- Jeśli chcesz poznać moje zdanie, pani, to sądzę, że nawet o nas nie myśli.

Tym niemniej należy pilnie sprawdzić, co knuje. Przysiągłbym, że interesuje się kimś w tym kraju, a znając go, nie robi tego na pewno z chrześcijańskiego miłosierdzia.

- Co możemy zrobić?

- Ty nic, pani. Ten stary diabeł byłby zbyt zadowolony chwytając cię znów w swoje szpony. Sam się tym zajmę. W którym miejscu w kościele stał?

Fiora odpowiedziała i Esteban rzucił się w stronę katedry, ale w biegu odwrócił się jeszcze:

- Kiedy pani Agnelle wyjdzie, wracajcie do domu! Nie czekajcie na mnie!

Fiora zobaczyła, jak przedziera się przez gromady żebraków i kuglarzy, czekających na wyjście ludzi z kościoła. Wróciła do Florenta, który z urażoną miną udawał, że sprawdza czerwono-złotą uprząż mułów, ale młoda kobieta poczuła zbyt wielką ulgę, by zwrócić na to najmniejszą uwagę. Usiadła na słupku i wyciągnęła chusteczkę, aby się powachlować. Florent jeszcze bardziej obrażony podobną obojętnością wymamrotał z posępną miną:

- Nie zwracasz na mnie, pani, najmniejszej uwagi, prawda?

- Dlaczego? A powinnam?

- Nie...nie, masz rację, pani. Naprawdę nie zasługuję na to, byś interesowała się moim losem. Czymże ja jestem dla ciebie? Niczym... mniej niż niczym... Mógłbym umrzeć u twoich stóp, a ty nawet byś na mnie nie spojrzała.

Głos rozkołysanych dzwonów obwieszczających zakończenie mszy zagłuszył jego słowa. Do zajętej własnymi troskami Fiory ledwie one dotarły. Nie spojrzawszy nawet na młodzieńca, wstała i wyszła naprzeciw Agnelle, której welon w kolorze miodu dostrzegła z daleka.

ROZDZIAŁ SZÓSTY PAN NA ARGENTON

Rozkołysane dzwony wciąż głosiły chwałę Najświętszej Panny, kiedy Agnelle i Fiora wkroczyły do jadalni, w której kończono nakrywać do stołu. Agnolo, wydający się być w doskonałej formie, rozmawiał tam z nowym gościem. Siedzieli obaj na wyłożonej poduszkami ławie popijając ziołowe wino, którego chłód pokrywał szronem miedziane kubki. Wstali na powitanie dam i Fiora zobaczyła, że nieznajomy był człowiekiem młodym - z pewnością nie miał trzydziestu lat - średniego wzrostu, szykownie ubranym w fioletowy kaftan, którego szerokie, wycinane w ząbki rękawy opadały aż do kolan i obcisłe pludry w tym samym kolorze ukazujące zgrabne nogi. Na jego piersi wisiał szeroki, złoty łańcuch. Wysokie, miękkie buty pokryte były kurzem, co jest rzeczą naturalną po długiej jeździe konno. Nad tym wszystkim widać było miłą twarz o niebieskich, ładnie wykrojonych oczach, wydatnych, mocno zarysowanych ustach, długim nosie, którego wrażliwe nozdrza zdawały się żyć własnym życiem. Głębokie bruzdy biegły od skrzydełek nosa niemal do kości szczękowych. Tę tchnącą subtelnością i inteligencją twarz otaczały bardzo gęste, ciemne włosy. Nieznajomy skłonił się obu damom z wielkopańską swobodą, zatrzymując wzrok na Fiorze, której przyglądał się przez chwilę unosząc brwi i nie próbując nawet ukryć podziwu.

- Donna Fiora Beltrami, jak sądzę? - powiedział z uśmiechem. Jego bardzo dźwięczny, lecz miękki i łagodny głos mógłby należeć do śpiewaka i było rzeczą oczywistą, że nieznajomy umiał z wdziękiem go wykorzystać.

- Nie mylisz się panie - powiedział Agnolo - a oto moja małżonka, pani Agnelle. Pozwól, że cię im przedstawię: oto, drogie panie, najbliższy doradca naszego króla jegomości Filip de Commynes, pan na Argenton. Przybył do nas specjalnie, aby pomówić z donną Fiorą.

- Ze mną? W czyim imieniu, mój Boże?

- Ależ... króla, madonna!

- Naprawdę? Kimże ja jestem, że tak wielki władca zajmuje się mną?

Lekka drwina w jej głosie nie umknęła uwagi pana na Argenton. Uśmiechnął się szerzej i lekko zmrużył oczy:

- Skromność jest cnotą, która przystoi brzydkim. Z taką urodą, madonna, to w najlepszym razie strata czasu, a w najgorszym hipokryzja. W tym, że nasz król interesuje się tobą, pani, nie ma nic dziwnego. Tym bardziej że zachował najlepsze wspomnienia o twoim świętej pamięci ojcu, ale może moglibyśmy porozmawiać po posiłku? Wybacz mi pani - dodał zwracając się do Agnelle - ale umieram z głodu. Myślę, że mógłbym zjeść konia z kopytami.

Śmiech młodej kobiety zaperlił się jak strumień przejrzystej wody:

- Nie mamy go w menu, panie, ale sądzę, że nasz posiłek, choć skromny, zdoła zaspokoić twój apetyt.

- Hola, dziewczęta! - dodała klasnąwszy w dłonie - przynieście nam miski i ręczniki, niech szybko podadzą do stołu!

Trzy młode służące, jakby tylko czekały na sygnał. Pojawiły się niosąc miednice napełnione pachnącą wodą, w których biesiadnicy umyli ręce wycierając je następnie w cienkie ręczniki, po czym przeszli do stołu. Służące zniknęły ustępując miejsca lokajom niosącym pasztety, wędliny, cieszące się doskonałą opinią, gdyż świnie, z których je zrobiono, karmione były żołędziami. Potem podano ryby, różnorodnie przyrządzone karpie i łososie, a później drób i ćwiartkę pieczonego wołu z koprem, marchewką, kapustą i chrzanem; wreszcie sery, owoce - wiśnie i śliwki - oraz ciastka. Wszystko to podlewano obficie francuskimi i włoskimi winami, gdyż Agnolo miał dobrze zaopatrzoną piwniczkę, z której był bardzo dumny, Podając miejsce zbioru i rocznik nieustannie napełniał kubek swego gościa, który pił z pochlebnym entuzjazmem, nie przestając jednak jeść i mówić. Mistrz Nardi dzielnie dotrzymywał mu kroku i obaj dyskutowali o polityce nie troszcząc się zbytnio o damy - co nie przeszkadzało Fiorze, bardzo zainteresowanej rozmową, ani Agnelle, bacznie czuwającej na przebiegiem uczty.

Nowiny były raczej pomyślne, jeśli wziąć pod uwagę dziwne wydarzenia, które miały ostatnio miejsce, a przede wszystkim te, które mogły nastąpić. Fiora dowiedziała się, że konstabl de Saint-Pol, który był zasadniczo głównym dowódcą wojsk królewskich, co nie umniejszało faktu, że był szczerym „burgundczykiem" i starym przyjacielem Zuchwałego, zachowywał się dziwnie. Posiadacz wielkiego miecza z liliami burbońskimi, dającego mu pierwszeństwo przed książętami krwi, żonaty z bratową Ludwika XI, księżniczką sabaudzką, Ludwik Luksemburski, hrabia de Saint-Pol, udał się jednak do Péronne, by zaoferować usługi Zuchwałemu i królowi angielskiemu oraz zaproponować otwarcie przed nimi bram miasta Saint-Quentin. Kiedy jednak pojawili się pod murami miasta, rozkazał strzelać do nich z armat. Czyż to nie dziwne?

- Mam nadzieję - powiedział Agnolo - że nasz król nie polega zbytnio na wierności tego pana?

- Zna go od tak dawna! Saint-Pol, na ile mogę to ocenić, nie wie już, którego świętego wstawiennictwu się polecić ani służba któremu władcy będzie dla niego korzystniejsza.

Na razie pierwszym rezultatem kanonady w Saint-Quentin był wyjazd księcia Burgundii, który już nazajutrz porzucił swego angielskiego sojusznika i wycofał się do Valancien-nes. Dowiedziawszy się o tym, król nie stracił ani chwili i wszczął rokowania z Edwardem IV. Doskonale wie, że Anglikom kończy się żywność, że odstępstwo armii bur-gundzkiej stanowiło śmiertelny cios dla jej morale. Niektórzy z Anglików myślą o zbliżającej się zimie i o tym, że czas byłby może wracać do domu w oczekiwaniu na lepszą okazję. Nie chcą jednak opuszczać obozu z pustymi rękami i król Ludwik dobrze o tym wie.

- Czego chcą, żeby odejść?

- Można powiedzieć, że ich żądania stopniowo się zmniejszają. Początkowo domagali się korony Francji.

- Naprawdę mieli nadzieję, że damy ją im? - spytał śmiejąc się Agnolo.

- Oczywiście, że nie. ale schlebiało to ich próżności. Później zażądali, aby zwrócić im Guyenne i Normandię, tak zawsze im drogie.

- Ale jeszcze droższe Francji. No i co?

- I co? - Commynes z zadowoleniem przełknął łyk burgunda i uśmiechnął się szeroko do gospodarza - Król ma zamiar bez większego kłopotu przekonać ich przy pomocy złota i prezentów. Złoto jestem zobowiązany zabrać z piwnic Bastylii, ale muszę porozmawiać z panami ławnikami Paryża, na ile wyceniają swój spokój. Pojutrze wyjeżdżam.

- Do Compiêgne?

- Nie, do Senlis, dokąd powrócił nasz król. Muszę dostarczyć złoto pod otrzymaną od miasta eskortą.

Nagle zwrócił się do Fiory i uprzejmie powiedział:

- Tak więc nie będziesz musiała niczego się obawiać w drodze, madonna, mam bowiem rozkaz, by cię zabrać ze sobą.

- Król chce mnie widzieć? Myślałam, że chce mi tylko przekazać jakieś polecenie.

- Chce to zrobić osobiście. Opuścimy Paryż o świcie, zaraz po otwarciu bram. Bądź w pogotowiu, pani! A teraz - dodał powstając - muszę cię opuścić, mistrzu Nardi, i ciebie, pani Agnelle, składając wam dzięki za ten doskonały posiłek.

Mam spotkać się bez zwłoki z panem d'Estou-teville, kanclerzem Piotrem Doriolem i gubernatorem Bastylii Piotrem Luillierem.

Krokiem tak lekkim, jakby połknął najwyżej skrzydełko kurczęcia i kilka łyków cienkusza, pan na Argenton wraz ze swymi ludźmi opuścił dom Nardich poleciwszy Agnolo, by pojutrze o świcie odprowadził Fiorę do bramy Saint-Denis. Młoda kobieta w zamyśleniu udała się do Leonardy, aby opowiedzieć jej o wydarzeniach; Agnelle poszła za nią.

- Czego król Ludwik może ode mnie chcieć - zaniepokoiła się Fiora wchodząc po schodach. - Powinnam była opowiedzieć panu de Commynes o Leonardzie; o tym, że nie mogę jej opuścić.

- A to dlaczego? Będę się nią opiekować, zapewniam cię, pani - powiedziała

Agnelle z uśmiechem. - Twoja nieobecność na pewno nie potrwa długo, a do Senlis nie jest tak daleko: dziesięć mil to tyle po nic. Z rozkazami króla się nie polemizuje.

Leonarda powiedziała to samo. Czuła się u Nardich doskonale i cierpliwie znosiła swoją chorobę:

- Kiedy nic nie można zrobić, pozostaje pogodzić się z sytuacją. Ponieważ pani Agnelle jest tak miła i mówi, że jej nie przeszkadzam, poczekam tutaj na powrót do zdrowia. Jedź spokojnie, mój aniołku, nie musisz obawiać się króla Ludwika.

- Jestem tego pewna - dodała Agnelle. - My zaś, jeśli angielskie zagrożenie się oddali, możemy pojechać do naszej posiadłości w Suresnes. Pani Leonardzie będzie tam dużo przyjemniej odbyć rekonwalescencję, gdyż okolica jest piękna i mamy wspaniały widok na Sekwanę.

Fiora, zbyt wzruszona, by odpowiedzieć, uścisnęła zacną kobietę i zapominając przez chwilę o królu Ludwiku zwróciła myśli ku innym troskom: Esteban jeszcze nie wrócił.

Pojawił się wraz z nadejściem nocy, tuż przed wieczornym sygnałem do gaszenia świateł i ognia. Wyglądał na kogoś, kto dużo biegał, a teraz jest bardzo głodny i spragniony. Gruba Petronela, prowadząca u Nardich kuchnię, zajęła się nim mimo późnej pory, usadziła na rogu stołu i podała mu pasztet z węgorza i z gołębia, grupy plaster zimnej wołowiny i łakocie, a do tego wszystkiego wino z Bourgueil, zdolne wzmocnić najbardziej nadwątlone siły. Kastylijczyk bardzo podobał się kucharce, której przed wyjazdem do Compiegne niejednokrotnie pomagał, wciąż zachwycając się - z nie ukrywanym łakomstwem - potrawami, które przyrządzała. Widać było, że tego wieczora Petronela jest ogromnie zadowolona mogąc na swój sposób rozpieszczać Estebana i mając go tylko dla siebie. Fiora rozumiała to i czekała w ogrodzie na koniec uczty.

Noc była piękna. Był to okres spadających gwiazd. Siedząc na ławce obok wielkiego kobierca śnieżnych, pachnących lilii, młoda kobieta pozwoliła swemu spojrzeniu i duszy zagubić się w głębokim granacie nieba. Usiłowała odnaleźć konstelacje, których rozpoznawania nauczył ją we Florencji stary Toscanelli. Przed rokiem, w sierpniu, przebywała z ukochanym ojcem w willi w Fiesole i sądziła, że jest nieprzytomnie zakochana w Giuliano Medyceuszu. Nic nie przesłaniało wtedy jej szczęścia rozpieszczonej jedynaczki. Jej życie było przyjemne i usłane różami, jak chiński jedwab kupiony przez Francesco Beltramiego dla ukochanej córki. A potem obłąkane moce piekielne spowodowały, że życie jej pogrążyło się w bezładnym chaosie, najeżonym okrutnymi, kaleczącymi ją cierpieniami, pozostawiając w jej sekretnym ogrodzie jedynie wielki, wspaniały i trujący, purpurowy kwiat namiętności. Jego poskręcane i rozgałęzione korzenie były uzbrojone w mocne zaczepy, które sprawiały, że wyrwać je można było tylko z ciałem i jak mitologiczna hydra natychmiast odrastały, jeszcze potężniejsze. Ktokolwiek wciągnął mocny lecz słodki zapach tego kwiatu, stawał się mu niewolniczo uległy. Tego wieczora w ogrodzie Fiora odważyła się przyznać sama sobie, że mimo wszystkiego, co wycierpiała, wciąż kochała Filipa i zapewne kochać go będzie aż doostatniego tchnienia. Purpurowy kwiat umrze dopiero wraz z nią.

Bezwiednie żegnała się za każdym razem, gdy w górze maleńki, świecący meteor przecinał ciemny aksamit nieba. Niektórzy twierdzili, że każda spadająca gwiazda jest wkraczającą do raju duszą. Inni, że jest ona zwiastunem szczęścia i że należy pomyśleć jakieś życzenie, ale Fiora mimo nabożnego gestu, który wykonywała, nie wierzyła ani w jedno, ani w drugie.

Piasek na ścieżce zaskrzypiał pod stopami Estebana, który zbliżył się szybko i bez słowa usiadł na miejscu wskazanym przez Fiorę. Nie dał jej czasu na zadanie jakiegokolwiek pytania:

- Nie pomyliłaś się, pani. To rzeczywiście on. Szedłem za nim i śledziłem wystarczająco długo, by zdobyć pewność.

- Dokąd poszedł?

- Najpierw odprowadził kardynała de Bourbon aż do jego pałacu w pobliżu Luwru. Należał do osób towarzyszących mu i nawet wydawało mi się, że w pewnej chwili dumny kardynał pochylił się ku mnichowi, jakby coś chciał mu w zaufaniu powiedzieć. Mnich szybko, chyba zaraz po obiedzie, powrócił do katedry na nieszpory i kom-pletę, w których jako dobry chrześcijanin uczestniczyłem. Następnie brat Ignacio udał się do klasztoru położonego niedaleko NotreDame, należącego - jak mi powiedziano -do dominikanów. Tym razem już nie wyszedł. A więc wróciłem. Jestem wykończony, ale należycie uświęciłem niedzielę. Co mam robić teraz?

- Jak najszybciej położyć się do łóżka, bo zasłużyłeś na to. Dziękuję, że zadałeś sobie tyle trudu. Sądzę, że teraz należy pozostawić mnicha jego losowi. Pojutrze wyjeżdżam z panem de Commynes. Zapewne wiesz, że król przysłał go po mnie?

- Istotnie. Lecz jeśli chcesz, bym powiedział dlaczego, to wiem o tym nie więcej niż ty, pani. Sądząc po tym, jak przyjął naszego pana, jego zamiary muszą być życzliwe. Jeśli chodzi o brata Ignacio, to jestem innego zdania niż ty, pani. Jutro pójdę jeszcze pokręcić się przy klasztorze dominikanów. Może uda mi się dowiedzieć, po co tu przyjechał.

- Bądź ostrożny, proszę cię. Wiesz, jaki jest niebezpieczny. Może lepiej nie zwracać jego uwagi na nas, na mnie czy na twego pana, bo oboje nas jednakowo nienawidzi.

- Zaufaj mi, pani. Nawet nie będzie podejrzewać mojej obecności.

Esteban miał pewien pomysł. Wcześnie rano, ubrany w płócienną opończę i uzbrojony w dwa kosze, które Pe-tronela chętnie powierzyła mu wraz z listą zakupów, krążył w bezpośrednim sąsiedztwie klasztoru. Po pewnym czasie zobaczył brata serwitora, wyposażonego w kosze podobne do jego własnych. Szedł za nim krok w krok, a po chwili dogonił i zaczepił, przedstawiając się jako służący cudzoziemców, dopiero co przybyły do Paryża i jeszcze nie znający najlepszych sprzedawców.

- Dano mi tę listę - dodał pokazując własne notatki, jako że Petronela nie umiała pisać - i objaśniono mi drogę do Wal, ale nic poza tym.

- Miałeś całkowitą rację zwracając się do mnie, mój bracie - powiedział mnich z ważną miną. - Znam wszystkich sprzedawców i wskażę ci sklepiki, w których znaleźć można najlepsze towary po najkorzystniejszych cenach.

- Będę ci za to naprawdę wdzięczny - odpowiedział Esteban pokornie.

Wdzięczność jego przybrała jedyną formę, jaką znał. Kiedy kosze były pełne, Kastylijczyk zaciągnął swego łaskawego przewodnika do szynku na ulicy Coquillière z zamiarem uraczenia go kilkoma dzbankami chłodnego wina. Brat Guyot był człowiekiem prostodusznym, umiejącym dostrzec i docenić dobrodziejstwa Pana. Miał szczególną słabość do wina - boskiego napoju, poświęconego przez samego Chrystusa w czasie Ostatniej Wieczerzy. Po trzecim dzbanie wina z Suresnes Esteban wiedział wszystko: brat Ignacio Ortega został wysłany przez Jego Świątobliwość Papieża z jakąś szczególnie poufną misją do króla Francji, do którego wkrótce się uda. Cały klasztor czuł się zaszczycony odwiedzinami znamienitego gościa.

Zdobywszy tę wiadomość Esteban przypomniał swemu towarzyszowi, że pora wracać i wysłał go do klasztoru. Aby nie wracać na ulicę Saint-Jacques powiedział, że sam ma jeszcze coś do załatwienia w okolicy. Pół godziny później przyniósł Petroneli pełne kosze, a Fiorze ważne informacje.

- Ta misja nie ma zapewne kapitalnego znaczenia -oceniła młoda kobieta - w przeciwnym razie papież wysłałby z nią jakiegoś kardynała.

- Nie podzielam twojego zdania, pani. Zwykły mnich łatwiej przemknie nie zauważony niż wspaniały orszak kościelnego dostojnika. Wiele tajemnic państwowych towarzyszy ludziom czasami jeszcze przeciętniejszym. W każdym razie brat Ignacio udaje się tam, gdzie my. Spróbujemy, mój pan i ja, śledzić jego poczynania. Nie przejmuj się nim więcej, donno Floro!

Ostatni dzień w Paryżu Fiora spędziła z Leonardą, wyrzucając sobie, że ją opuszcza - jakby decyzja była jej własną. Odeszła od guwernantki tylko na chwilę po obiedzie, udając się na prośbę Agnolo Nardiego do jego gabinetu.

- Czy nie potrzebujesz pieniędzy, donno Fioro? - zapytał kupiec, gdy tylko weszła i wskazał jej krzesło.

- Nie zawstydzaj mnie, panie Agnolo! Wspaniałomyślność, z jaką przyjąłeś mnie i moich przyjaciół, nie pozwala mi poruszać z tobą tego problemu.

- Per Baccho! Co z ciebie za kupiecka córka? Wszystko mieszasz.

- Nie sądzę. Proszę byś nie mówił o tym więcej, gdyż to mnie krępuje.

- Dio mio! Nie rozumiesz nic, ale to nic, z interesów, pani. Gościnność jest chrześcijańskim obowiązkiem, w twoim przypadku łączącym się z cudowną przyjemnością, ale jest to rzecz, którą się nie handluje! Jeśli zaś chodzi o ciebie, pani, to sprawy mają się następująco: pan Angelo Donati, zarządzający za zgodą Medyceusza interesami i posiadłościami świętej pamięci Francesca Beltra-miego, powiadomił mnie, że mam ci w całości przekazywać tę część zysków, która należała się dawniej twojemu ojcu. Podobnie jest z kantorem w Brugii, gdzie pan Renzo Cap-poni dla większej wygody otrzymał polecenie przesyłania mi co roku tego, co ci się należy. Choć nie jest to majątek porównywalny z bogactwem naszego drogiego Francesca, mogę powiedzieć, że jesteś od tej chwili właścicielką wcale ładnej fortunki. Będzie ona co roku rosła, a już dziś pozwala, gdybyś chciała, kupić jakiś piękny dom w wybranym przez ciebie regionie Francji. Na przykład w krainie nad Loarą, gdzie jest tak przyjemnie i gdzie najczęściej rezyduje król.

- Czy aby trochę nie przesadzasz z czystej dobroci, panie?

- Ależ, na honor, w żadnym razie! Trzeba myśleć o przyszłości, donno Fioro, i brać to, co ci się należy.

- Nie wiedziałabym na razie, co z tym zrobić. Chętnie przyjęłabym trochę gotówki na podróż, którą jutro mam rozpocząć, ale nie więcej niż to konieczne. Co do reszty pieniędzy, chciałabym, byś je ulokował jak najkorzystniej dla naszych wspólnych interesów i pragnę, abyś czerpał z nich sumy konieczne dla utrzymania i wygody mojej drogiej Leonardy.

Lekceważącym gestem Agnolo odrzucił ostatni punkt, traktując go jak rzecz bez znaczenia i skierował się w stronę jednego z ciężkich, dużych kufrów stojących rzędem w głębi gabinetu. Otworzył go i wyjął sakiewkę, która zdawała się sporo ważyć.

- Oto na początek tysiąc liwrów. Możesz mnie prosić o pieniądze za każdym razem, gdy będą ci potrzebne, a skoro zechciałaś mi powierzyć pieczę nad zarządzaniem twoim majątkiem, czuwać będę, byś nigdy nie musiała tego żałować, pani.

Wzruszona Fiora podeszła do niego i ucałowała go w oba policzki.

- Jestem tego pewna. W każdym razie dziękuję ci, pa-• nie, za to że jesteś taki, jaki jesteś. Gdybym nie musiała wyjechać, sądzę, że poprosiłabym cię, żebyś mnie wtajemniczył w zasady

handlu, którym pasjonował się mój ojciec.

- Również w tej dziedzinie będę zawsze do twojej dyspozycji, pani. Istotnie dobrze by było, żebyś zapoznała się z prowadzeniem interesów, gdyż ja nie jestem już taki młody jak ty. Będziemy mogli o tym pomyśleć, kiedy dowiemy się czego chce od ciebie nasz król jegomość!

Fiora uśmiechnęła się tylko i uściskała tego wspaniałego człowieka. Nie skończyła jeszcze porachunków z wielkimi tego świata, podobnie jak z Filipem de Selongeyem, nie licząc Hieronimy Pazzi, którą tylko prawdziwy cud uratował od sprawiedliwej kary za zbrodnie. W przyszłości wspaniale byłoby może pójść świetną drogą wytyczoną przez Beltramiego. Ale kiedy nadejdzie to „w przyszłości"? Za ile lat? I kim będzie wówczas młoda florentynka Fiora, wciąż wierząca - mimo tego, co wycierpiała - że wszystko jest możliwe i namiętnie tego pragnąca?

Nazajutrz o świcie, w towarzystwie Filipa de Commynes i Estebana, przekraczała bramę Saint-Denis. Za trójką jeźdźców konny oddział łuczników miasta Paryża eskortował liczne, obłado-

wane beczkami wozy, co wywoływało śmiech ogrodników usuwających się z drogi, by przepuścić orszak. Śmiali się oni hałaśliwie i krzyczeli, że sprytny król Ludwik pilnie potrzebuje dobrego wina, aby dodać odwagi swym wojskom przed bitwą, którą wydać miał drapieżnemu Anglikowi. Żołnierze śmiali się i odpowiadali żartami. Tylko Commynes wiedział, że jedynie trzy z tych beczułek zawierają wino ze stoków nad Loarą, szczególnie lubiane przez króla. Pozostałe wypełnione były złotem, które według króla raz jeszcze, może pewniej niż ryzykowna bitwa, usunie Anglików z francuskiej ziemi.

Okolica w bezpośrednim sąsiedztwie Paryża przedstawiała spokojny obraz krainy, której mieszkańcy zajęci są zbiorami, ale w miarę jak posuwali się na północ, spotykali na drodze więcej żołnierzy i wojskowych zaprzęgów niż chłopów. Każda ważniejsza miejscowość był strzeżona, na wieży najmniejszego nawet kasztelu dostrzec można było blask hełmów i broni. Gęsty las w Senlis, gdzie Ludwik XI lubił polować, nie był już tak cichy. Odgłos rozkazów oraz szczęk mieczy zagłuszał czasem śpiew ptaków: król, jako człowiek przewidujący, utrzymywał swoje oddziały w gotowości bojowej nawet w chwili, gdy jego emisariusze prowadzili rokowania z wysłannikami angielskiego monarchy.

Nagle zapanował spokój, boska cisza leśna wypełniona śpiewem ptaków. Opuścili główną drogę, w której perspektywie rysowały się mury obronne Senlis i zapuścili w trawiastą ścieżkę ledwo naznaczoną śladami kół wozów. Commynes na nieme pytanie Flory odpowiedział z uśmiechem:

- Dojeżdżamy!

Las rozsunął się na boki jak kurtyna w teatrze, ukazując miniaturowe miasto: za średniej wysokości murami dojrzeć można było wysokie, ozdobione kwiatonami okna pałacu, nad którymi widać było błękitno-złote chorągiewki wiatrowskazów.

- To opactwo Victoire - objaśnił Commynes. - Król Francji lubi tu rezydować.

- Jakież ono piękne! - westchnęła szczerze Fiora. -I jaka piękna nazwa:

Victoire*12 .


Jej pochodzenie jest proste: kiedy 27 lipca 1214 roku król Filip August pokonał w Bouvines niemieckiego cesarza Ottona, wysłał posłańca z tą wielką nowiną do swojego syna księcia Ludwika. Ten ostatni zaś, będąc jeszcze pod wrażeniem sukcesu, który odniósł w Roche-aux-Moines nad Janem Bez Ziemi królem Anglii, również pchnął swego posłańca. Dwaj jeźdźcy spotkali się, jak mówią, dokładnie w tym miejscu. Kilka lat później król polecił ufundować opactwo i powierzył je dwunastu kanonikom z zakonu świętego Augustyna, przybyłym z opactwa Saint-Victor w Paryżu. Bogato wyposażone, stało się tym, co widzisz, pani: szlachetną siedzibą godną Pana Boga.

- Czy to aniołowie go strzegą? Gdyby mieli skrzydła, wyglądaliby zupełnie jak posąg świętego Michała, który kiedyś widziałam.

Rzeczywiście, po obu stronach wysokiej bramy stali czujnie na straży najpiękniejsi żołnierze, jakich Fiora kiedykolwiek widziała. Mieli na sobie wspaniałe, lśniące, białe zbroje, na których powiewały tuniki przypominające królewski sztandar. Na głowy włożyli obszerne, płaskie czapki, z jednej strony uniesione i ozdobione długimi czaplimi piórami i srebrnymi medalionami.

Commynes roześmiał się:

- To nie są anioły, wręcz przeciwnie! Masz przed sobą, madonna, słynną Gwardię Szkocką króla Ludwika, najlepszych na świecie wojowników. Słuchają jedynie rozkazów króla, któremu przysięgali wierność oraz głosu przeczulonej, bezkompromisowej miłości do swego honoru i odległej ojczyzny.

Podróżni zostali dostrzeżeni. W ich stronę pogalopował jakiś jeździec, a Commynes zawołał:

- Bądź pozdrowiony, Robercie Bunnigham! Prowadzę ci samych przyjaciół.

Król oczekuje tej młodej damy i jadących za nami beczek wina.

Piwnice są już gotowe na ich przyjęcie. Eskorta zaś będzie mogła się pokrzepić i wypocząć nieco przed powrotem do Paryża. Ale ty, panie, nie potrzebujesz osoby wprowadzającej.

Próbując przeniknąć wzrokiem lekką zasłonę welonu, w który Fiora lubiła spowijać głowę na podróż, pozdrowił ją dwornie, zawrócił konia i zajął miejsce na czele sznura wozów. Jeden po drugim przekroczyły one wraz ze strażnikami bramę opactwa wśród zaciekawionych spojrzeń gwardyjskich łuczników.

- Teraz nasza kolej! - powiedział wesoło Commynes. -Założę się, że nasz król będzie szczerze zachwycony ujrzawszy cię, madonna. Za wysoką gotycką bramą, na której frontonie klęczące anioły o ogromnych skrzydłach zdawały się osłaniać herb Francji, podróżni odkryli rozległą przestrzeń porośniętą świeżo przystrzyżoną trawą, tworzącą wesoły dywan przed zabudowaniami opactwa i cudownym, strzelistym kościołem z białego kamienia. Nieskalanie białe były również wielkie charty w skórzanych, nabijanych złotymi gwoździami obrożach, baraszkujące na trawniku wokół mężczyzny, który w pojęciu Fiory musiał być psiarczykiem. Chudy, średniego wzrostu, ubrany w krótką tunikę z cienkiego, szarego płótna, ściągniętą w talii skórzanym pasem, oraz pludry wsunięte w wysokie miękkie buty z szarego zamszu. Na głowie miał czerwoną, przykrywającą uszy czapeczkę, a na niej czarny, filcowy kapelusz, którego tył był uniesiony, a do podszewki przyczepiono medaliony.

- Ładne zwierzaki! - zawołała Fiora. - Robią wrażenie, jakby wyszły żywcem z jakiejś legendy. Zdają się tak kochać zajmującego się nimi człowieka!

- Istotnie, bardzo go kochają - zapewnił Commynes mrugając porozumiewawczo na Estebana. - Czy chciałabyś, pani, zobaczyć je z bliska?

Zsiadł z konia i podał rękę młodej kobiecie, aby zrobiła to samo. Fiora zawahała się:

Czy to rozsądnie dla chwili przyjemności kazać czekać królowi? Mówią, że nie jest zbyt cierpliwy.

- Chodź jednak, pani. Obiecuję ci, że potraktuje cię pobłażliwie. Ociągając się nieco Fiora pozwoliła się poprowadzić. Esteban pozostał w miejscu trzymając wodze wszystkich trzech koni. Czując nadejście obcych charty zastygły nieruchomo zwróciwszy delikatne głowy w stronę nowo przybyłych. Widząd to psiarczyk odwrócił się. Fiora ze zdumieniem ujrzała, że Commynes przyklęka:

- Sire, oto wróciłem wypełniwszy obie misje, które raczyłeś mi powierzyć! - I dodał przez zęby: ukłoń się, pani, do diabła!

- Dobrze, dobrze! - powiedział król. - Jeszcze raz doskonale wypełniłeś moje rozkazy, panie Filipie. Dziękuję ci za to. Czy zechciałbyś teraz zostawić nas samych z tą młodą damą, która, mam nadzieję, uczyni nam łaskę i podniesie welon? Ale nie oddalaj się zbytnio, porozmawiamy później!

Nie zmieniając niewygodnej pozycji, klęcząc, Fiora odrzuciła muślinowy welon na przytrzymujący go podwójny, jedwabny krążek i odsłoniła twarz. Nie ochłonąwszy jeszcze całkiem z zaskoczenia przyglądała się temu niepozornemu człowiekowi, będącemu jednak królem Francji. Nie był szczególnie urodziwy ani młody - na świętego Anatola skończył pięćdziesiąt dwa lata - ale pod wpływem władczego spojrzenia jego brązowych, głęboko osadzonych oczu młoda kobieta poczuła, że się czerwieni i spuściła głowę. Zdążyła jedynie zauważyć długi nos oraz wykrzywione i ruchliwe, wąskie usta, ale wiedziała już, że choćby miała żyć tysiąc lat, nigdy nie zapomni tej twarzy. Mówiono jej, że ten człowiek ma niezwykle subtelny i głęboki umysł i nabrała o tym przekonania od pierwszego spojrzenia.

Tymczasem Commynes oddalił się. Nagle zobaczyła przed sobą chudą rękę wyciągającą się do niej, aby pomóc jej wstać. Usłyszała miły głos:

- Witaj, pani hrabino de Selongey.


Zdumienie niemal ścięło Fiorę z nóg. Zachwiała się jak pod nagłym uderzeniem wiatru i zbladła tak mocno, że władca pomyślał, że zemdleje.

- No i cóż? - powiedział niezadowolonym tonem - Czy to nie twoje nazwisko, pani? Czyżby nas oszukano?

Zrozumiawszy, że ma przed sobą groźnego przeciwnika, Fiora za cenę ogromnego wysiłku zdołała się opanować.

- Niech Wasza Wysokość wybaczy mi wzruszenie, którego nie umiałam opanować - powiedziała cicho. - Po raz pierwszy ktoś tak mnie nazywa, a nie jestem pewna, czy mam prawo do tego tytułu i do tego nazwiska. Pan de Commynes przybył, by mi powiedzieć, że król chce zobaczyć Fiorę Beltrami. To ona i żadna inna ma zaszczyt być tu teraz na rozkazy Waszej Wysokości.

Ponowny ukłon był samą doskonałością: istny cud wdzięku i elegancji. Twarde, taksujące spojrzenie władcy złagodziła odrobina wesołości:

- Cha, cha! Zdaje mi się, że jest tu jakaś tajemnica? Czy zechcesz, hrabino, przejść się ze mną trochę, by to wyjaśnić? Spokojnie, pieski! Chodźcie za nami i żebym was nie słyszał.

W ciszy szli po trawie, wilgotnej jeszcze po spadłym niedawno, odświeżającym deszczyku. Fiora rozpaczliwie zastanawiała się, w jaki sposób Ludwik XI mógł dowiedzieć się o jej dziwnym małżeństwie, gubiła się w domysłach. Było rzeczą niemożliwą, nie do pomyślenia, by Demetrios nierozważnie się wygadał. A więc kto? Jak? Dlaczego? Pytania te musiały zostać bez odpowiedzi, gdyż nie mogła przecież zadać ich królowi. Ten zresztą położył kres jej daremnym dociekaniom, odzywając się całkiem innym tonem:

- Znaliśmy niegdyś pana Beltramiego, twego ojca, pani, i mieliśmy go w poważaniu, gdyż był to człowiek prawy, uczciwy i szlachetny, toteż z bólem przyjęliśmy wiadomość o jego tragicznym końcu i przykrych wydarzeniach, które potem nastąpiły. Wiedzieliśmy, że pan Lorenzo Medyceusz ma wielki talent poetycki, ale nie przypuszczaliśmy, że jego pióro może osiągnąć ten stopień lirycznej elokwencji, na jaki zdobył się opisując nieszczęścia, które na ciebie spadły, donno Fioro - dodał z nikłym uśmiechem. - Naprawdę, nawet wielki Homer nie zrobiłby tego lepiej!

- Przecież pan Lorenzo obiecał mi, że nie będzie pisać na mój temat - zaprotestowała Fiora zrozumiawszy, skąd Ludwik XI czerpał oszałamiającą znajomość jej tajemnic.

- Zapewne zmienił zdanie. Może po to, by cię chronić wbrew twej woli, pani? W każdym razie zna nas zbyt dobrze, by nie wiedzieć, że zawsze chcemy znać całą prawdę o tych, których wzywamy przed nasze oblicze. W ten sposób sytuacja jest zawsze jasna, unika się kłamstw i oszczędza się zawiłych i mętnych tłumaczeń. Dzięki temu stosunki są prostsze. Co o tym myślisz, pani?

- Wasza Królewska Mość ma bezspornie rację, jednak czuję się zażenowana.

- Na Boga, pani! Mówimy z tobą jasno i szczerze. Spróbuj odpłacić nam tym samym; oszczędź nam kobiecego mizdrzenia się i afektacji. Z tego, co o tobie wiemy wynika, że jesteś odważna. Nie zmieniaj się. I nie rób takiej skruszonej miny! Powiedz nam raczej, jak to możliwe, że nie jesteś pewna, czy jesteś panią de Selongey?

Czując mimo wszystko pewną ulgę, że może stąpać po pewniejszym gruncie, Fiora, równie naturalnie, jakby ten nieznajomy był jej spowiednikiem, opowiedziała o swojej nieszczęsnej wizycie w zamku Filipa oraz wyniesionych stamtąd bólu i gniewie.

Ludwik XI słuchał jej bez słowa idąc ze spuszczoną głową i rękami splecionymi za plecami.

- Tak więc - rzekł, kiedy zamilkła - pan de Selongey poślubiając cię popełnił bigamię? To bardzo poważny występek połączony ze świętokradztwem, zasługujący na szafot.

- Nie mam żadnego powodu ani najmniejszej ochoty, by bronić tego człowieka, sire, ale gdy minął mi gniew zaczęłam się zastanawiać. Może sądząc, że nie żyję, dopiero niedawno poślubił tę Beatrycze?

Bystre spojrzenie, które król rzucił młodej kobiecie wyrażało zaskoczenie i coś w rodzaju sympatii.

- Rzadka to zaleta umieć kierować się rozsądkiem w sprawach serca. Jakie są twoje uczucia względem Se-longeya, pani?

- Naprawdę nie wiem. Są chwile, gdy sądzę, że wciąż go kocham, i takie, gdy nienawidzę go w tym samym stopniu, a nawet bardziej niż jego pana, tego pyszałka Zuchwałego, którego ja i Demetrios Lascaris poprzysięgliśmy zabić.

W oczach króla pojawił się błysk, szybko gasnąc pod ciężkimi powiekami:

- Poprzysięgliście, że zabijecie Karola Burgundzkiego? Dlaczego?

- Gdyby książę Filip jeszcze żył, poprzysięglibyśmy zgubę również i jemu, gdyż naszym zdaniem ojciec i syn są winni w równym stopniu. Nienawidzę tego bezwzględnego księcia, który nie ulitował się nad młodością mego prawdziwego ojca; księcia, dla którego pan de Selongey mnie poświęcił. Pan Lascaris zaś wini go za śmierć swego młodszego brata i wzbudzenie złudnej nadziei w Grekach, później zabitych lub wziętych do niewoli.

Ludwik XI zawrócił i ruszył z powrotem. Psy posłusznie zrobiły to samo.

- Ponieważ, zgodnie z regułą, kobieta nie może mieszkać w tym opactwie, Commynes zaprowadzi cię, pani, do Senlis, gdzie spotkasz się ze swoim przyjacielem. Mam dla niego wiele szacunku, gdyż to wielki lekarz. Zamierzam zatrzymać go przy sobie, jak tego pragnął pan Lorenzo. A czy ty, donno Fioro, zgodziłabyś się mi służyć, gdybym ci to zaproponował?

- Jeśli Wasza Wysokość pozwoli mi dokonać zemsty, którą poprzysięgłam, nie będą miała żadnego powodu, by odmówić. I będę lojalna.

Mówiła to szczerze, gdyż nagle poczuła do króla zaufanie. Może dlatego, że rozmawiając z nią swobodnie wydał jej się bliższy i bardziej ludzki. Skinął głową i uśmiechnął się prawdziwym uśmiechem, który ujął mu lat i mającym, jak wszystko co rzadkie, dużo uroku.

- Jestem tego pewien. Żeby się o tym przekonać wystarczy spojrzeć w twoje oczy, pani. Poza tym dobrze byłoby, żebyś wiedziała, że Filip de Selongey jest obecnie moim więźniem, i... grozi mu kara śmierci. Jak widzisz, już mogę ofiarować ci połowę twojej zemsty.

Fiora, jak uderzona obuchem w głowę, z oczami rozszerzonymi z przerażenia, z trudem wydusiła:

- Ale dlaczego? Co on zrobił?

- Próbował mnie zabić. Nazywają to królobójstwem i jeśli zastosowane zostanie prawo, faworyt Zuchwałego zostanie poćwiartowany. Ale pomówimy o tym jeszcze w wolnej chwili, prawda? Niech Bóg ma cię w swojej świętej opiece, donno Fioro!

Odwróciwszy się nagle plecami do przerażonej kobiety, Ludwik XI oddalił się w kierunku opackiej siedziby. Wokół niego duże białe charty, zmęczone zbyt długim posłuszeństwem, skakały, by pochwycić smakołyki, które podawał w wyciągniętej ręce. Fiora poczuła ogromne znużenie. Miała ochotę opaść na miękki, trawiasty dywan, płakać na nim, zasnąć. Ale mocna dłoń chwyciła jej ramię w chwili, gdy kolana zaczęły się pod nią uginać!

- Chodź, donno Fioro! Zaprowadzę cię do twego przyjaciela. Jest niedaleko, najwyżej trzy czwarte mili stąd.

Fiora pozwoliła się prowadzić bez oporu. Cios, który otrzymała, był tak silny, że pozbawił ją zdolności myślenia. Przetrwało jedynie marzenie o ujrzeniu Demetriosa. Uczepiła się go jak ostatniej deski ratunku.

Zamek w Senlis był niewielki, przynajmniej jak na zamek królewski, ale za to sąsiadująca z nim oberża „Trzy Dzbany" była duża i wygodna. Przebywając w Senlis król chętnie umieszczał w niej swych znakomitych gości i oczywiście ulokował tam również Demetriosa, gdyż pobyt w opactwie nie był dla niego możliwy jako dla prawosławnego. Szczerze oświadczył to Ludwikowi XI, który choć sam był niezwykle pobożny, umiał zrozumieć racje człowieka pokroju Demetriosa.

W czasie gdy Fiora rozmawiała z królem, Esteban pojechał uprzedzić o jej przybyciu i młoda kobieta zastała już przygotowany przyjemny pokój. Była tym rozczulona, ale najbardziej wzruszyło ją spotkanie z Demetriosem. Po raz pierwszy, odkąd się znali uściskał ją. Widząc jej bladą i zmienioną twarz rozumiał, że tego właśnie gestu najbardziej potrzebuje. Jednak, gdy w jego ramionach wybuch-nęła płaczem, zaniepokoił się:

- Co się stało? Czy król źle cię przyjął?

Poszukał wzrokiem spojrzenia Commynesa, będącego świadkiem tej sceny. Ten rozłożył ręce wzruszając ramionami, aby wyrazić swoją niewiedzę:

- Donna Fiora nie powiedziała ani słowa odkąd opuściliśmy Victoire. Jednakże wydaje mi się, że nasz król przyjął ją przychylnie. A ja pragnę jedynie pomóc jej i jeśli mógłbym coś zrobić, gotów jestem zachować się jak prawdziwy przyjaciel.

Fiora odsunęła się, wzięła zaoferowaną przez Demetriosa chusteczkę, otarła oczy i wytarła nos:

- Wybaczcie mi obaj, zachowuję się jak dziecko i wstyd mi z tego powodu. Panie de Commynes, spontanicznie ofiarowana przyjaźń jest darem niebios i przyjmuję ją równie po prostu, jak została mi dana. Czy, jeśli król nie wezwie cię dziś wieczorem, zgodzisz się zjeść z nami kolację?

Szeroki uśmiech rozjaśnił miłą twarz flamandzkiego szlachcica, a Fiora wyciągnęła z tego wniosek, że musiał znać i cenić kuchnię oberży.

- Bardzo chętnie! Tym bardziej że zgłodniałem po tej długiej drodze, którą razem odbyliśmy i jeśli zgodzicie się, bym był cały zakurzony...

- Możesz się odświeżyć w moim pokoju, panie - uprzejmie zaproponował Demetrios, a jeśli chcesz tutaj spać...

- Doskonały pomysł! Wrócę do opactwa jutro o świcie. Najważniejsze, bym był tam, kiedy król wyjdzie po mszy.

Myjąc się i zakładając świeżą lnianą suknię haftowaną w zielone liście, Fiora przyznała sama przed sobą, że choć darzy sympatią pana de Commynes, to zaproszenie go na kolację nie było całkiem bezinteresowne. Pan na Argenton, jako bliski doradca Ludwika XI, musiał wiedzieć coś bliższego na temat Filipa. Miała sobie za złe, że czuje taki lęk o los człowieka, którego obraz usiłowała wypędzić z serca. Ale serce, głuche na wszelkie podszepty rozumu, niewrażliwe nawet na urazę, wiedziało tylko jedno: Filip może jutro umrzeć. Ta myśl była jej nieznośna. Fiora wiedziała, że gdyby Filipa nie było gdzieś na tym świecie, choćby na najodleglejszym jego końcu, w jej życiu czegoś by zabrakło. Miłość i nienawiść, te dwa skrajne ludzkie uczucia splatały się nieustannie. Pan de Selongey musiał wciąż żyć.

Na początku posiłku Fiora zdołała powstrzymać cisnące się jej na usta pytania, by nie zepsuć przyjemności gościowi. Delektując się tartą z porami i śmietaną, rakami z la Nonette i faszerowanymi karpiami złowionymi w pobliskim stawie, Commynes i Demetrios rozmawiali o różnych sprawach, jak ludzie znający się już i ceniący. Mimo młodego wieku, pan na Argenton posiadał głęboką wiedzę i kulturę, a przede wszystkim uwielbiał rozmawiać o polityce. Zdecydowanie popierał nieangażowanie się Ludwika XI w otwarty konflikt z władcą Anglii. Królewskie wojska ograniczały się do podążania za marszami i kontrmar-szami wroga, najwyraźniej wahającego się, czy wszczynać walkę. Niewątpliwie armia angielska była doskonała, dobrze uzbrojona, a jej słynni łucznicy nic nie stracili ze swej zręczności. Jednak od czasu wylądowania w Calais najeźdźca napotykał jedynie spaloną ziemię i opuszczone miasta. Uchodźcy z Arras i otaczającego go regionu, zniszczonego na rozkaz Ludwika XI, aby zagłodzić Anglików, znaleźli schronienie, żywność i pieniądze w Amiens i w Beauvais. Król bowiem, choć chciał pogłębić braki wroga w zaopatrzeniu, starał się jednak, by z tego powodu nie ucierpiał lud.

- A teraz - zakończył Commynes, zabierając się do pieczonej w popiele szynki - Edward i jego ludzie są mniej więcej w takiej sytuacji, do jakiej król chciał ich doprowadzić: zużyli wszystkie zapasy, a ponieważ nie mogą ich uzupełnić, zaczynają głodować, co - Bogu dzięki - nam jeszcze nie grozi. Spróbuj tego prosięcia, donno Fioro, jest nadzwyczajne. Kucharz przeszedł sam siebie.

- Czy książę Burgundii nie zaopatrzył swego szwagra w żywność, kiedy się z nim spotkał? - zapytał Demetrios.

- Miał ze sobą jedynie pięćdziesięciu jeźdźców, a miasta Flandrii odmówiły mu pomocy.

- Czy to wtedy uwięziony został hrabia de Selongey? -zapytała Fiora, starając się, aby jej głos brzmiał spokojnie.

Oczy obu mężczyzn zwróciły się ku niej, ale ona tego nie dostrzegła. Ogrzewając dłońmi kubek z winem wdychała jego aromat z roztargnioną miną, zdając się nie zauważać nagle zapadłego milczenia.

- To było nieco później - odpowiedział spokojnie Commynes, jakby pytanie Fiory w sposób całkiem naturalny wiązało się z tokiem jego opowiadania. - Pod Beauvais. Szpiedzy Zuchwałego musieli się dowiedzieć, że nasz król, aby się nieco odprężyć, zapragnął pewnego dnia zapolować bez większej eskorty na cyranki w pobliżu Therain. Pan de Selongey zaczaił się z kilkoma ludźmi w krzakach otaczających jakiś zrujnowany dom. Kiedy pojawił się król, rzucił się na niego, zrzucił z konia i już uniósł nad jego głowę topór, kiedy Robert Cunningham, którego dziś widzieliście, pojawił się nagle z tuzinem Szkotów. Selongey obrzucał naszego pana obelgami. Został pojmany, podobnie jak jego koniuszy, Mateusz de Prame. Jego ludzi zabito na miejscu. Jeńców odprowadzono najpierw do więzienia biskupa Beauvais, a później do zamku w Compiégne, gdzie oczekują na rychły proces.

- Ale czy nie ma już zwyczaju, by w czasie wojny wyznaczać okup za uwięzionych panów?

- Jest, jednakże nie był to czyn wojenny, lecz zaplanowane z zimną krwią morderstwo. Król był nieuzbrojony. Dodam, że podobna zuchwałość nie dziwi mnie u tego wariata de Selongeya. On nie ma pojęcia o dyplomacji, zna tylko jedną metodę: zabić! - dodał Commynes z cieniem pogardy, który sprawił, że Fiora się zaczerwieniła. - Ponadto oddany jest swemu panu w sposób ślepy, głuchy i bez-rozumny. U księcia, który jest dla niego ważniejszy od Boga, nie dostrzega żadnych wad i nie rozumie, nie zrozumie nigdy, że rozmyślnie zmierza on ku przepaści, w której nieuchronnie też pogrąży się to wielkie księstwo.

Cała wesołość opuściła nagle twarz Commynesa. Ze sposępniałym spojrzeniem i gorzkim grymasem ust nie patrzył na nikogo z obecnych i Fiora odniosła wrażenie, że to nie do nich się zwraca, lecz do siebie samego. Bardzo cicho zapytała:

- Jak to możliwe, że tak dokładnie orientujesz się w problemach Burgundii, panie? Mówisz o księciu Karolu tak, jakbyś go znał osobiście.

Demetrios położył dłoń na ręce Fiory, aby ją przed czymś ostrzec, ale już było za późno. Filip de Commynes zwrócił ku niej spojrzenie, którego nie udało jej się rozszyfrować. Wydało jej się, że wyrażało ono ból. Jednak odpowiedział z uśmiechem:

- Jestem Flamandem, donno Fioro. Mój ojciec, Colart de Commynes, był gubernatorem Cassel, sędzią w Gandawie, najwyższym sędzią we Flandrii i kawalerem Złotego Runa. Książę Filip był moim ojcem chrzestnym i wychowywałem się na jego dworze. Mając siedemnaście lat zostałem przyjęty na służbę do hrabiego de Charoláis, który zostając księciem Burgundii uczynił mnie swym doradcą i szambe-lanem. Ale wiedziałem już, że niemożliwe jest porozumienie między mną a władcą niezdolnym do wysłuchania rady wzywającej do rozsądku czy umiarkowania. Gdybyś tak jak ja uczestniczyła, pani, w zniszczeniu Dinant, w masakrze wszystkich jego mieszkańców, mężczyzn, kobiet, dzieci, starców, a nawet noworodków, i to tylko dlatego, że ci nieszczęśnicy ośmielili się podnieść głos przeciwko swemu suwerenowi, wiedziałabyś, co mam na myśli. Byłem bliski torsji, ale on przyglądał się temu wszystkiemu z chłodną satysfakcją. W Liège ponownie zobaczyłem rzeź, podczas której nikomu nie okazano litości, nawet zakonnicom w klasztorze, nawet najbardziej bezbronnym istotom.

- Tak więc - powiedziała Fiora nie próbując ukryć zaskoczenia - byłeś Burgundczykiem, panie?

Uśmiech Commynes stał się sarkastyczny:

- A teraz jestem Francuzem. Przeszedłem na stronę wroga, prawda? Zuchwały powiedziałby, że jestem zdrajcą, a przecież nie zasłużyłem na ten epitet. Zdradzić można tylko kogoś, kogo się podziwia, szanuje łub kocha. Ja nigdy nie żywiłem do Karola żadnego z tych uczuć. Zresztą jedyne, jakie on chce wzbudzać, to strach.

- Kiedy spotkałeś króla Ludwika, panie?

- Najpierw w czasie bitwy pod Montlhćhery, gdzie widziałem go mężnie walczącego i oszczędzającego, na ile to było możliwe, życie i krew swych żołnierzy. Podziwiałem go. Później zobaczyłem go w czasie spotkania w Péronne, w tej pułapce, w którą sam wpadł i w której przez długie godziny śmierć wisiała mu nad głową. Nie widać było u niego strachu. Wykazał się wielką sztuką dyplomacji i zrozumiałem wtedy, jakim jest geniuszem. Myślę, że oceniłem go tak, jak na to zasługiwał. Zrobiłem wszystko, aby powstrzymać ślepy gniew Zuchwałego. Król okazał mi wdzięczność z tego powodu.

- Mówią - powiedział Demetrios - że Zuchwały zmusił go, by mu towarzyszył w Liège i asystował przy ukaraniu mieszkańców, którzy byli przecież jego wczorajszymi przyjaciółmi. Podobno w tych okolicznościach zachował niezmącony spokój.

- Ma zadziwiające zdolności aktorskie i przyznaję, że fascynuje mnie jak pająk, który cierpliwie przędzie nić, w którą dają się złapać oszołomione owady. Po Péronne wypełniałem dla Zuchwałego różne misje w Anglii, Bretanii, Kastylii, nie otrzymując w zamian nic poza gorzkimi słowami krytyki czy cierpką odprawą. Jednocześnie widziałem rozwój jego bezlitosnej i szalonej polityki. O czymże Zuchwały nie marzył? Cesarstwo! Hegemonia w Europie! Uznanie go przez cesarza Fryderyka II dziedzicem w miejsce prawowitego następcy tronu! A teraz królestwo, dla którego zjednoczenia potrzebna jest mu Lotaryngia. Ale ja odszedłem wcześniej. Jakaś bezużyteczna misja, w której omal nie straciłem życia, sprawiła, że podjąłem decyzję: wzywał mnie król Ludwik. Trzy lata temu nocą przyłączyłem się do niego w Ponts-de-Cé w Andegawenii. I tego nie żałuję.

- Co by się z tobą stało, panie, gdyby przypadkiem Zuchwały cię pochwycił? - zapytał Demetrios.

- Mój koniec byłby bez wątpienia przykładny. Zresztą porywając się na króla Filip de Selongey zamierzał za jednymzamachernzaprowadzić do księcia mnie, gdyż chce mojej śmierci, jak sądzę, jeszcze bardziej niż jego pan.

Ponieważ nie przepadam za polowaniem, to on został pojmany.

- Dobrze go znasz, panie? - szepnęła Fiora.

- Dość dobrze. Jest starszy ode mnie jedynie o dwa lata i długo byliśmy towarzyszami broni. Nigdy jednak nie byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi: zbyt wiele nas różniło.

- Jednakże miałeś może okazję poznać jego żonę, panie? Zaskoczenie okazane przez Commynesa było zbyt wielkie, by nie było szczere.

- Jego żonę? Nigdy nie słyszałem, żeby był żonaty! Z tego, co wiem, odrzucił wiele partii, czasem świetnych. Niewiele czasu mógłby poświęcić nieszczęśnicy, która by go wzięła.

- Dlaczego nazywasz ją nieszczęśnicą?

- To niezbyt przyjemny los żyć samotnie w burgundz-kim zamku, albo powiększać krąg dam czekających z dala od mężów w Gandawie, Brugii, Brukseli czy Lille obok księżnej Małgorzaty. Wojna nie sprzyja szczęściu małżeńskiemu! Tak jest ze mną: od dwóch i pół roku, kiedy ożeniłem się powtórnie, nie widziałem pani Heleny, mej pięknej małżonki. Jeśli nie przebywa ona u królowej Charlotty w Ambois, to rezyduje w zamku Argenton, który wniosła mi w posagu i gdzie lubi przebywać.

- Nie tęskni za tobą, panie? - rzuciła Fiora nieco zuchwale.

- Nawet jeśli tak, to jest zbyt rozsądna i dobrze wychowana, by kiedykolwiek o tym mówić.

- Pozwól więc, że zapytam inaczej: czy ty nie tęsknisz za nią, panie?

Commynes, odzyskawszy dobry humor, wybuchnął śmiechem:

- Widzę, że muszę ci zrobić przyjemność, donno Fioro! Mógłbym powiedzieć, że król nie daje mi na to ani czasu, ani sposobności i byłaby to prawda. A jednak zdarza mi się czasem wieczorem, kiedy w powietrzu unosi się zapach pól, a niebo jest usiane gwiazdami, że brak mi jej obecności, gdyż jest miła, ładna i świeża. Ma włosy tak jasne, jak twoje są ciemne, ale jej usposobienie jest dużo spokojniejsze od twojego - jeśli wybaczysz mi tę uwagę, pani.

Robiło się późno. Commynes, który opróżnił właśnie salaterkę truskawek i jeżyn popijając je kieliszkiem śliwowicy, pożegnał się ze swymi nowymi przyjaciółmi i odszedł do przygotowanego dla niego pokoju. Fiora usłyszała cichnący odgłos jego kroków w długiej galerii nad wewnętrznym dziedzińcem. Upewniwszy się, że pan na Argenton wszedł do swego pokoju, wróciła do Demetriosa stojącego w oknie i słuchającego dzwonów pobliskiej katedry obwieszczających, że czas gasić ognie. Oświetlające stół świece zostały wcześniej zdmuchnięte, ale noc była wystarczająco jasna, by można było obejść się bez oświetlenia. Fiora usadowiła się obok Greka i zapytała:

- Naprawdę nie wiem, co myśleć o tym człowieku. Zupełnie zbił mnie z tropu. Zdaje się być samą szczerością, lojalnością i uczciwością i zapewne łatwo zaprzyjaźnić się z nim, a jednak...

- Chyba nie będziesz mu teraz czynić wyrzutów, że porzucił Zuchwałego dla króla Ludwika?

- A czy nie mielibyśmy racji? Czyżby we wszystkich językach świata takich jak on nie zwą zdrajcami?

- Nie wiem, gdyż wina nie jest po stronie pana de Commynes, ale po stronie tego nieumiarkowanego księcia, oszalałego z pychy i odpornego na wszelkie ludzkie uczucia, nie umiejącego zatrzymać takiego sługi. Mówię ci, że ten Commynes jest sługą niezwykłym i instynktownie odwrócił się ku umysłowi podobnemu do własnego. Jest on materiałem na męża stanu i Ludwik XI to dostrzegł. Wie, że można liczyć na oddanie, jeśli się na nie zasłuży. Zuchwały tego nie wie i nigdy się nie dowie.

- Umiał jednak przywiązać do siebie pana de Selon-geya - szepnęła Fiora z goryczą.

- Ponieważ są do siebie podobni: są urodzonymi wojownikami, należą do tych feudałów, których ludzie we Florencji obawiają się i którymi nieco gardzą. Twój Filip jest odbiciem, jakie Zuchwały może ujrzeć, jeśli zdarzy mu się przejrzeć w lustrze.

- To nie jest mój Filip!

- A jednak twoje serce szaleje ze strachu, odkąd wiesz, że grozi mu szafot. Nie mów nic. Czytam w tobie jak w książce, dobrze o tym wiesz.

- Umiesz również odczytać przyszłość. Czy on umrze?

- Nie mam pojęcia. Aby ci odpowiedzieć, musiałbym być przy nim.

- Ale jesteś przy mnie! Co widzisz?

- Długą drogę, zgiełk bitewny, krew i łzy. Czy posłuchasz mnie, Fioro, jeśli ci poradzę, byś wróciła do Paryża, do Leonardy i państwa Nardich? Walki, które nadejdą, nie są dla kobiety. Kocham cię, pragnę ci ich oszczędzić.

- Nie chcę być oszczędzana - powiedziała z nagłą gwałtownością. - Dziś nienawidzę Zuchwałego jeszcze bardziej niż nienawidziłam wczoraj. A jeśli Filip miałby zginąć z jego powodu...

Przerwał jej odgłos kroków na ulicy. Rozpoznała krępą sylwetkę Estebana wracającego do oberży po wieczorze spędzonym zapewne w jakimś szynku. Odkąd opuścili Paryż, Kastylijczyk wchłaniał mocny zapach wojny wszystkimi porami skóry i nie tracił żadnej okazji, by zbliżyć się do żołnierzy i choć przez chwilę dzielić życie, do jakiego był stworzony. Demetrios dobrze wiedział o tym upodobaniu. Esteban musiał być naprawdę przywiązany do niego, aby oprzeć się chęci zaciągnięcia się do armii. Jednak czy długo jeszcze wytrzyma w tym kraju, w którym widuje się więcej żołnierzy niż cywilów?

Zawołał go przez okno i polecił, by przyszedł do niego na górę.

- I tak bym przyszedł, bo miałem coś do powiedzenia donnie Fiorze.

- Mnie?

- Może raczej wam obojgu, pani. Hiszpański mnich!

- Co z nim?

- Jest tutaj. Widziałem go jadącego na mule tuż przed zamknięciem bram. Zatrzymał się u prałata katedry.

- Jaki hiszpańskimnich? - spytał Demetrios jakby spadając z obłoków. - Przecież chyba nie...

- Ależ tak - powiedział Kastylijczyk z drapieżnym uśmiechem. - Właśnie on. Donna Fiora widziała go na mszy w dniu Wniebowzięcia w Notre-Dame w Paryżu, a ja śledziłem go później i odnalazłem jednego z mnichów, u których mieszkał. Podobno przybył tu, by spotkać się z królem.

Demetrios milczał przez kilka chwil; zapewne tyle, ile trwało oswojenie się z myślą, że brat Ignacio ponownie pojawił się w jego życiu.

- No tak - westchnął wreszcie - tylko tego nam brakowało! Esteban, mój chłopcze, przykro mi, ale będziesz musiał dobrze pilnować tego ptaszka.

- W porządku - powiedział chłopak. - Będzie się w katedrze już na pierwszej mszy!

Загрузка...