Pochylona nad grzywą wierzchowca, Katarzyna de Montsalvy z duszą na ramieniu gnała do swego miasta, błogosławiąc niebiosa za to, że zamiast swojej pięknej, lecz delikatnej klaczy paradnej wybrała tego silnego ogiera, którego dzielność zdawała się nie mieć granic i który dawał pewną nadzieję na ucieczkę przed pościgiem. Mansour dosłownie płynął w powietrzu, pokonując strome zbocze z rozpostartym białym ogonem, czyniącym go podobnym do komety. W promieniach zachodzącego słońca oświetlającego horyzont krwawymi blaskami jasna maść konia musiała być widoczna na milę. Katarzyna wiedziała, że rozpoznano ją i że nie uda się jej zniknąć. Za sobą słyszała ciężki tętent kopyt Machefera, konia intendenta, Josse Rallarda, który zawsze towarzyszył jej w wyprawach. Z oddali, z głębi mrocznej doliny porośniętej kasztanowcami, dochodził groźny galop niewidzialnych rozbójników...
Tego zimnego, marcowego dnia 1436 roku na wyżynie Lasu Kasztanowego, na południe od Aurillac, zalegał jeszcze śnieg, pokrywając czarną ziemię jasnymi płatami, które wiatr z północy zamienił w lód. Amazonka starała się je omijać, drżąc na samą myśl, co by się z nią stało, gdyby Mansour poślizgnął się i upadł...
Czasami odwracała się z trwogą, czując za plecami poruszające się rytmicznie hełmy i słysząc głuchy szczęk oręża. Odrzucała wtedy z wściekłością niebieską zasłonę, którą dziki pęd zarzucał jej na oczy. Kiedy kolejny raz obejrzała się zatrwożona, usłyszała uspokajający głos Jossego:
– Nie trzeba się odwracać, pani Katarzyno! Dojeżdżamy!... Zobacz sama! Już widać mury! Będziemy w Montsalvy przed nimi!
Istotnie. Na skraju płaskowzgórza zamajaczyła ciemna masa murów osady, odcinająca się od czerwonego nieba swymi grubo ciosanymi wieżami wzniesionymi z surowego granitu i z lawy wygasłych wulkanów, z otworami strzelniczymi, z wąskimi bramami osłoniętymi żelaznymi kratami i dębowym mostem zwodzonym. Mury proste, wiejskie, najeżone spiczasto zakończonymi klepkami z beczek, lecz mogące wytrzymać oblężenie i stanowić skuteczne schronienie dla ludzi.
Należało przybyć na tyle wcześniej przed rozbójnikami, by zdążyć zamknąć bramy i przygotować osadę do obrony. W przeciwnym razie dzika fala wpadłaby wraz z kasztelanką, znosząc Montsalvy i jego tysiąc mieszkańców z powierzchni ziemi...
Na samą myśl o tym serce Katarzyny zamarło. Zbyt często i zbyt blisko widziała wojnę, aby żywić złudzenia co do losu kobiet i dzieci w podbitym mieście, gdyby żądna złota, wina, krwi i kobiet horda zbirów napadła na nich, puszczając wodze najgorszym instynktom.
Pani de Montsalvy mocniej przycisnęła się do konia, drżąc ze strachu nie o siebie, lecz o to, że nie przybędzie na czas, by bronić swoich dzieci i poddanych.
Podobnie jak umierającemu w jednym mgnieniu staje przed oczami całe jego życie, tak i jej ukazały się w tej chwili najdroższe osoby – dzieci, czteroletni Michał z okrągłą buzią i płowymi lokami oraz dziesięciomiesięczna Izabela, mały tyran królujący na zamku, w osadzie, a nawet w opactwie. Ujrzała Czarną Sarę, wierną towarzyszkę od czasu, kiedy jako dziewczynka znalazła się na Dziedzińcu Cudów, Sarę, która teraz, mając już 53 lata, wychowywała jej dzieci i zarządzała gospodarstwem. Była jeszcze Maria, żona Jossego, którą poznała ongiś w haremie kalifa Grenady i z którą wspólnie uciekły z niewoli. Była Donatka i jej mąż Saturnin, stary zarządca dóbr Montsalvych, byli mieszkańcy osady i Bernard de Calmont d’Olt, przeor klasztoru i jego spokojni, mądrzy mnisi... cały ten ludek, którego życie i bezpieczeństwo leżało teraz w jej rękach...
Nie mogła dopuścić, by wpadli w szpony drapieżców z Gévaudan!
Katarzyna i Josse galopowali teraz prosto do bramy północnej osady, bramy Aurillac, którą poprzedzało kilka zuchwale wysuniętych domów małego przysiółka Saint-Antoine. Konie przyśpieszyły. Josse chwycił zatknięty u pasa krowi róg, z którym nigdy się nie rozstawał, i zadął weń z całej siły, by zawiadomić straże na murach o nadciągającym niebezpieczeństwie.
Jeźdźcy prawie równocześnie wpadli na dziedziniec, potrącając młynarza na ośle. Gruby Felicjan i jego wierzchowiec przewrócili się do góry nogami na stertę suszonego, krowiego łajna, służącego strażnikom jako opał.
Zatrzymany mocnym szarpnięciem koń Katarzyny stanął dęba.
– Rozbójnicy! – krzyknęła, kiedy Josse przestał dąć w róg. – Ścigają nas! Podnieść most! Spuścić kratę! Ja udam się do klasztoru i do bramy Entraygues!
Tymczasem Josse zeskoczył z konia i rzucił się na pomoc mieszkańcom, którzy zaczęli w pośpiechu gromadzić kamienie na murach i za pomocą klepek z beczek utykali otwory strzelnicze. Kobiety rozgdakały się jak przestraszone kury; zewsząd dolatywało ich zatrwożone „Jezus Maryja”, inne zaczęły odmawiać litanię do miejscowych świętych, szukając w popłochu swoich kurcząt. Krata opadła z okropnym skrzypieniem.
– Od kiedy już mówię, że trzeba ją naoliwić! – rozzłościł się Josse, chwytając za ciężki kołowrót służący do podnoszenia mostu. Felicjan, wygrzebawszy się z gnoju, pośpieszył mu z pomocą.
Katarzyna, wydając okrzyki na trwogę, ruszyła galopem główną drogą w stronę klasztoru. Spod kopyt końskich tryskały na lewo i prawo strumienie błota, przepędzając spłoszony drób i prosięta.
Karczmarz Pastouret na wszelki wypadek pozamykał szczelnie okiennice i przegnał z gospody nielicznych opojów.
Katarzyna resztką sił przemknęła przez romańską bramę klasztoru i zeskoczyła z konia przed przeorem, który podwinąwszy rękawy, przycinał róże i nawoził swoje zioła lecznicze hodowane w małym, przyklasztornym ogródku. Skierował na Katarzynę młodą twarz szczęśliwego ascety z błyszczącymi oczami zdającymi się widzieć dalej i wyżej niż inni ludzie.
– Wpadasz tu jak burza, moja córko! Co się stało? Katarzyna bez żadnych zbędnych wstępów rzuciła:
– Każ bić na alarm, ojcze! Zbliżają się rozbójnicy! Trzeba postawić Montsalvy w stan gotowości!
Bernard de Calmont d’Olt spojrzał na Katarzynę ze zdziwieniem.
– Grabieżcy? A skąd by się tu wzięli?
– Z Gévaudan, ojcze! To banda Béraulta Apchiera, wasza świątobliwość. Widziałam ich chorągiew. Grabią i palą wszystko, co napotkają po drodze! Wyjdź na wieżę, a ujrzysz płomienie i dym w wiosce Pons!
Ojciec Bernard nie potrzebował długich wyjaśnień. Zatknąwszy nóż ogrodniczy za sznur, którym przepasany był jego czarny habit, ruszył żwawo w stronę kościoła, krzyknąwszy na odchodnym:
– Wracaj do domu, pani, i zajmij się bramą południową! Ja zadbam o resztę.
Chwilę potem donośny, spiżowy głos Géraude, największego dzwonu w klasztorze, rozerwał ciszę wieczorną, a wiejący znad starych, wygasłych wulkanów kwaśny wiatr poniósł oszalałe dźwięki pradawnego, zawsze groźnego alarmu zwiastującego nieszczęście i łzy. Katarzyna, licząc jego uderzenia, poczuła ucisk w sercu. Podobnie jak Joanna d’Arc, zawsze lubiła dzwony, a życie jej domu jak i jej własne toczyło się niezmiennym rytmem odmierzanym przez dzwonienie klasztorne – od tego zmarzniętego o świcie na Anioł Pański po te wieczorne, spokojne i napawające otuchą. Lecz dzisiaj to dzwonienie, te krzyki trwogi wznoszące się do niebios odczuwała boleśnie każdą cząstką swej duszy i ciała.
– Arnoldzie... – szepnęła przez zaciśnięte wargi – dlaczego znowu jestem sama? Dlaczego znowu porwał cię demon wojny, a mnie każe zapłacić okup...
Za chwilę, z głębi mrocznych dolin, przez las kasztanowy, zza skał, wyłonią się gromadki przerażonych wieśniaków, ślepo prowadzonych dźwiękiem Géraude do zbawiennych murów, ciągnących za sobą kozy, barany, dźwigających zawiniątka z ubogim dobytkiem, wiklinowe kosze wypełnione ptactwem domowym i zbożem. Kobiety będą przyciskać do piersi niemowlęta, a dzieci mogące chodzić będą kurczowo trzymać się ich spódnic. Trzeba będzie ich wszystkich pomieścić, pocieszyć, dodać otuchy. Z pewnością już ruszyli w stronę zamku, korzystając z ostatnich promieni zachodzącego słońca.
Pomimo iż w dobrach Montsalvy przebywało niewielu rycerzy, Katarzyna nie obawiała się o swoje miasto. Jej poddani potrafili go bronić, a pobożni mnisi Bernarda de Calmonta byli nie mniej warci w boju niż zaprawione w walce wiarusy. Lecz co będzie w przypadku oblężenia? Ostra, górska zima dobiegała końca, więc zapasy żywności były na wyczerpaniu. A teraz przyjdzie wyżywić tyle gąb!
Katarzyna zatrzymała się na chwilę przy bramie stojącej otworem w oczekiwaniu na uciekinierów. Pod jej kamiennym sklepieniem, w którym schowana była krata, zapalono łuczywo, którego blask padł na hełmy łuczników zgromadzonych tu przez sierżanta Mikołaja Barrala, żeby pomogli mu przyjąć i pogrupować uciekinierów.
Zauważywszy kasztelankę Mikołaj uniósł dłoń do hełmu i uśmiechnął się przez zasłonę sumiastych, czarnych wąsów nadających mu wygląd galijskiego wojownika.
– Kiedy usłyszałem bicie dzwonu, od razu zrozumiałem. Posłałem na mury trzech ludzi, żeby nadzorowali drogę i ścieżki. Możesz, pani, zająć się zamkiem.
– Już jadę. Postaraj się, Mikołaju, przyjąć jak najwięcej uciekinierów przed podniesieniem mostu. Biada tym, którzy nie zdążą! Obawiam się, że ich los będzie przesądzony!
– Kto nas atakuje?
– Apchierowcy. Z tego, co widziałam w Pons – nie oszczędzą nikogo. Sierżant wzruszył ramionami z chrzęstem kolczugi i potarł nos o skórzany rękaw.
– Te wściekłe psy z Gévaudan od dawna mają puste żołądki! Toć to przednówek. Doszły mnie słuchy, że dotarli do Nasbinals i że nawet dali się we znaki mnichom z Aubrac. Lecz nie przypuszczałem, że podejdą aż tutaj. Nigdy nie zapuszczali się w te strony.
– Mylisz się. Byli tu zeszłej jesieni – przerwała z goryczą Katarzyna. – Bérault d’Apchier był na chrzcinach mojej córki, Izabeli.
– Doprawdy, dziwny to sposób wyrażania podzięki za doznaną gościnność! Co do mnie, to myślę, pani Katarzyno, że musieli się dowiedzieć o wyruszeniu pana Arnolda na wojnę. Więc sposobność wydała się zbyt pociągająca: dobra Montsalvy pod pieczą białogłowy!
– Dowiedzieli się, Mikołaju, wiem nawet od kogo! W Pons widziałam mężczyznę podpalającego polana pod stopami kobiety powieszonej na drzewie za włosy. To był Gerwazy Malfrat!
Sierżant splunął pod nogi i ponownie potarł nos rękawem.
– Ten parszywy bękart! Trzeba było go pojmać, pani Katarzyno! Pan Arnold na pewno tak by postąpił!
Katarzyna nie odpowiedziała, lecz skinąwszy sierżantowi na pożegnanie, skierowała konia w stronę murów okalających zamek. Mijały już dwa miesiące od wyjazdu Arnolda. Tamtego dnia śnieg pokrywał całą okolicę i drogi były nieprzejezdne, lecz on ruszył w drogę zabierając ze sobą kwiat szlachty z hrabstwa i najmłodszych żołnierzy palących się do wojaczki. Przygotowując wiosenną kampanię, konetabl de Richemont, którego król mianował swoim namiestnikiem w Ile-de-France, zbierał swoje oddziały, żeby zaatakować Paryż. Nadszedł bowiem czas, by wreszcie odebrać Anglikom stolicę, w której, jak wieść niosła, panowała straszna nędza. Pan de Montsalvy, przyjmując wysłannika konetabla, nie wahał się ani chwili. Wyruszył bardzo szczęśliwy – myślała Katarzyna – zamienić nudę owerniackiej zimy na upajające i intensywne życie na polu walki, takie, jakie kochał najbardziej.
A przecież tamtego jesiennego wieczoru, w dniu chrzcin Izabeli, Arnold obiecał, że nigdy jej nie opuści, że już zawsze będzie ją ze sobą zabierać ruszając na wojnę. Niestety, dwa miesiące temu przeziębiła się. Była słaba i niezdolna do długiej drogi w siodle w czas tak ponury. Pani de Montsalvy odniosła wrażenie, że jej pan i władca był prawie zadowolony, iż ta okoliczność zwalnia go od dotrzymania danej obietnicy, którą widocznie zaczął traktować jak dziecinadę. „I tak, moja duszko – powiedział na pocieszenie, podczas gdy ona z oczami pełnymi łez patrzyła, jak przymierza zbroję – nie mogłabyś ze mną pojechać! Walki będą zacięte. Anglicy uczepili się Francji jak świnia koryta. A tu są dzieci, lenno, poddani! Potrzebują swojej kasztelanki!” „A czyż nie potrzebują także i swego pana? – spytała. – Tak długo go tu brakowało!”
Surowa, piękna twarz Arnolda spochmurniała, a jego czarne brwi zmarszczyły się. „Potrzebowaliby mnie, gdyby groziło im prawdziwe niebezpieczeństwo! Ale, dzięki Bogu, nie mamy wrogów. Dawno poznikały z naszej górzystej Owernii angielskie posterunki, a ci, którzy mogliby przez sympatię dla Burgundii przechylić się na stronę wroga, nie śmią się już do tego przyznawać. Co zaś do rozbójników, ich czas minął bezpowrotnie. Aymerigot Marchès nie zagraża już ani naszym ziemiom, ani naszym sakiewkom. Za to król powinien zakończyć dzieło odzyskania ziem, które należą mu się od Boga. Albowiem jak długo Paryż będzie jeszcze w rękach Anglików, tak długo Karol nie będzie się mógł uważać za króla Francji. Ruszam więc do boju, lecz gdy tylko walki ustaną i odniesiemy zwycięstwo, wezwę cię! Do tego czasu nie ma tu, powtarzam, żadnego niebezpieczeństwa, serce ty moje! Zresztą, zostawiam ci Jossego i najbardziej zaprawionych w boju moich rycerzy...”
„Najbardziej zaprawionych”, być może... lecz za to najstarszych... Wolących raczej grzać zgrzybiałe kości przy ognisku, popijając grzane wino, niźli czuwać w długie, zimne noce przy otworach strzelniczych. Najmłodszy z nich był ich dowódca, Mikołaj Barral, zbliżający się do czterdziestki, co w czasach, w których nie żyło się długo, było, rzec można, wiekiem bardzo dojrzałym. Był jeszcze Bernard de Calmont d’Olt i trzydziestka jego mnichów, o których pan de Montsalvy miał jak najlepsze mniemanie.
Tak więc pewnego mroźnego poranka pan opuścił swoje włości na karym koniu, dzierżąc dumnie swoją chorągiew łopoczącą na wietrze. Chorągiew w kolorze piaskowym i srebrzystym wyglądała ponuro na tle kolorowych proporczyków wesoło furkoczących u lanc jego rycerzy.
Byli wśród nich najlepsi przedstawiciele okolicznej szlachty, poczytujący sobie za honor móc iść wraz z panem de Montsalvy na odsiecz stolicy: rody Roquemaurel z Cassaniouze, Fabrefort z Labesserette, Sermur, pan de la Salle i pan de Villemur w otoczeniu swych ludzi cieszących się, że idą na wojnę jak żakowie na wakacje.
Katarzyna, patrząc za odjeżdżającymi w podmuchach lodowatego wiatru, na próżno wyczekiwała, by Arnold odwrócił się i przesłał jej ostatnie pożegnanie. Czuła wręcz, że chętnie puściłby się galopem, aby co rychlej dobić do swych towarzyszy broni, innych kapitanów królewskich, pana la Hire, Xaintrailles’a, Chabannes’a, dla których wartość życia polegała na stawianiu czoła niebezpieczeństwu i odnoszeniu zwycięstw w walce. Bardziej zależy mu na przyjaciołach niż na mnie... – pomyślała.
A jednak w noc poprzedzającą wyjazd Arnold kochał ją jak szaleniec. Posiadał ją raz po raz, aż pościel stała się mokra od potu, wielbiąc niestrudzenie oddane mu ciało i wypełniając zamknięty pokój okrzykami zwycięstwa. Katarzyna nie znała go jeszcze takim, nigdy też nie odczuwała tak silnej ani tak pełnej rozkoszy. Jednak w chwili największego zwycięstwa w jej umyśle zakiełkowała dziwna myśl i kiedy wreszcie dzwon klasztorny zadzwonił na jutrznię, a Arnold ledwo dysząc opadł na łoże, gotów zatopić się w głębokim śnie jak zmęczony pływak w otchłani, Katarzyna przytuliła się do niego i muskając ustami twarde muskuły jego piersi, wyszeptała:
– Jeszcze nigdy tak mnie nie kochałeś... Dlaczego?... Arnold zmęczonym głosem spokojnie odpowiedział:
– Ponieważ miałem na to ochotę... oraz po to... żebyś o mnie nie zapomniała, kiedy będę daleko...
Następnie umilkł i zasnął na dobre, ściskając w dłoni wilgotną dłoń żony, jakby chcąc zatrzymać ją przy sobie. Wtedy Katarzyna upewniła się w swych domysłach. Zresztą Arnold, nie uznający kłamstwa, przyznał to sam: najlepszym sposobem, żeby młoda żona nie zapomniała o mężu w czasie jego dłuższej nieobecności, jest macierzyństwo. Typowo męskie podejście zazdrosnego męża do sprawy... W przytulnych ciemnościach zasuniętych stor Katarzyna uśmiechnęła się...
Jednak ta ostatnia szalona noc nie przyniosła spodziewanych przez Arnolda owoców, a już o świcie uśmiech Katarzyny zastąpiły z trudem powstrzymywane łzy. Teraz gdy niebezpieczeństwo, w które Arnold nie wierzył, zawisło nad Montsalvy, Katarzyna była zadowolona, że egoistyczne plany jej męża spaliły na panewce. Cóż poczęłaby bowiem będąc w odmiennym stanie?
Bezwiednie odepchnęła od siebie wspomnienie tamtej nocy i przekroczywszy barbakan stanęła na dziedzińcu, gdzie panowało niezwykłe ożywienie.
Na dziedzińcu wrzało jak w ulu. Służące biegały w różnych kierunkach, jedne dźwigały z pralni kosze pełne mokrej bielizny, inne pojemniki z wodą i konwie wypełnione oliwą, ustawiając je wokół potężnych ognisk rozpalonych na murach pod wprawnym okiem starego Saturnina. Przy kowadle uwijali się kowal i zbrojarz, siejąc wokół skry.
W połowie drogi między częścią mieszkalną i kuchniami, przy piecu, z którego kilka kobiet wyciągało złociste, dymiące bochenki chleba, Katarzyna zauważyła Sarę, która skrzyżowawszy ręce na brzuchu przepasanym wielkim, białym fartuchem panowała nad wrzawą tak spokojnie, jakby nic się nie stało. Uśmiech i gest dłoni, jakie posłała z daleka kasztelance, były takie jak zwykle, ani gwałtowniejsze, ani bardziej nerwowe. A jednak to dzięki niej, zanim jeszcze Katarzyna wydała pierwszy rozkaz, w zamku rozpoczęto przygotowania do wojny.
Pierwszy raz od wybudowania zamek miał odeprzeć natarcie wroga. Nie minął jeszcze rok od czasu jego ukończenia. Montsalvy wybudowali go na miejscu starej fortecy Puy de l’Arbre, zburzonej ongiś z rozkazu króla, za pieniądze otrzymywane corocznie od przyjaciela Jakuba Serce, któremu Katarzyna podarowała najwspanialszy ze swoich klejnotów, słynny czarny diament, złożony obecnie w skarbcu Notre Dame w Puy-en-Velay.
Nowy zamek wybudowany w pobliżu bramy południowej był otoczony grubymi murami obronnymi zwieńczonymi blankami. W jego majestatycznej surowości, w jego potężnych, szarych granitowych murach łączących bastiony, w jego dębowej palisadzie, w jego wysokiej, kwadratowej wieży obronnej otoczonej strzelistymi wieżyczkami, w jego wysokich, rzeźbionych oknach, w jego koronce złoconych wiatrowskazów, w jego siedmiu spiczastych wieżach wzmacniających mury było coś, co przywodziło na myśl baśniowego smoka. Lecz czy zdoła odeprzeć ogień wroga, grad kamieni i pocisków z katapult oraz machin oblężniczych przywleczonych pod jego mury?
Kiedy Katarzyna mknęła przez las i nieomalże wpadła na rozbójników, nawet nie miała czasu, żeby ocenić ich siły, a i Josse niczego więcej nie zauważył. Kto wiedział, co apchierowcy ukryli w swoich sakwach? Kasztelanka drżała tak samo o swój zamek, jak i o ludzi. A to dlatego, że był on po trosze jej własnym dziełem.
To ona położyła kamień węgielny, to ona omawiała plany z przeorem Bernardem i bratem architektem z klasztoru jeszcze wtedy, kiedy wszyscy w Montsalvy, na czele z nią, myśleli, że już nigdy nie ujrzą Arnolda na tym świecie. Chciała, żeby zamek był niedostępny, nie do zdobycia, a więc należało zbudować go na stromej skale i za głównych strażników mieć zawrót głowy i samotność. Zależało jej na tym, by przede wszystkim był ostoją miasta i przeorstwa, nawet za cenę własnego bezpieczeństwa. I tak, zamek włączony do murów obronnych Montsalvy miał swoje słabe strony, które kasztelanka znała, a z których najgorszą niewątpliwie było niebezpieczeństwo zdrady.
Katarzyna, co prawda, miała pełne zaufanie do swoich dwudziestu pięciu rycerzy i ich dowódcy Mikołaja Barrala, ale kto mógłby zaręczyć, że wśród ponad tysiąca dusz zamkniętych w mieście nie znajdzie się jedna podła, która ulegnie pokusie trzydziestu srebrników Judasza? Już jednego niegodziwca wygnała za mury. Był nim Gerwazy Malfrat, który natychmiast dołączył do apchierowców. Głupia pobłażliwość, gdyż Malfrat zasłużył stokrotnie na śmierć. Był to sprytny jak lis złodziej, który potrafił równie zwinnie wślizgnąć się do każdego kurnika, jak pod pierzyny dziewcząt. Okradał ojców, a córkom robił bachory, lecz co dziwne, gdy ojcowie pomstowali i przysięgali, że mu nie podarują, to żadna z dziewcząt nigdy nie pisnęła ani słowa skargi. Można by rzec, że pomimo zhańbienia były szczęśliwe.
Ostatnia z nich, mała, śliczna Bertylka, córka tkacza Martina, nie mogła znieść hańby i pewnego poranka wyłowiono ją z rzeki bladą i zimną jak ten nieszczęsny poranek. Pomimo matczynej rozpaczy, pomimo próśb Katarzyny, nie można było jej pochować w poświęconej ziemi, lecz przy drodze, jak jakąś przeklętą. Jedyną pociechą, jaką Katarzyna mogła ofiarować rodzicom, było wykopanie małego grobu przy kaplicy w Reclus, starej, opuszczonej pustelni, w której ongiś skazany mnich odbywał pokutę. Całe miasteczko opłakiwało Bertylkę. Powiadano, że to nieszczęśliwa miłość pchnęła dziewczę w objęcia śmierci, miłość do Gerwazego, który rozkochawszy ją w sobie znudził się nią i zaczął latać za inną. Szeptano także, że to on pchnął ją do samobójstwa, gdyż był okrutny i odczuwał przyjemność widząc cierpienie kobiety. Opowiadano jeszcze wiele rzeczy...
Kiedy poddani wylegli na dziedziniec zamku, wymachując groźnie widłami i kosami i żądając wydania winowajcy, Katarzyna kazała Mikołajowi Barralowi pojmać Gerwazego i wtrącić do lochu. Nie potrafiła jednak wydać wyroku śmierci ani kazać postawić szubienicy. Skazała Gerwazego na chłostę i kazała go wyrzucić za mury na śnieg, na łaskę niebios i wilków.
Wiedziała, że swym działaniem obraża Martina, ojca dziewczęcia, który domagał się głowy uwodziciela. Lecz jak miała wyjaśnić mu, że nie może kazać powiesić człowieka, gdyż w dniu wielkiego gniewu lud Paryża powiesił jej ojca na szyldzie własnego sklepu złotniczego?
Przeor Bernard poparł ją: „Nie zabijaj!” – powiedział i na pocieszenie dodał: „Jeśli Bóg zechce, by umarł, umrze jeszcze tej nocy z zimna, wyczerpania lub zagryzą go wilki”.
Ale Gerwazy nie umarł i Katarzyna wyrzucała sobie teraz pobłażliwość, oskarżała się o czułostkowość, gdyż obecnie z jej winy złoczyńca zagrażał miastu, domowi, najbliższym. Była bliska sądzić, że wyroki boskie bywają równie dziwne co jej własne, i nie rozumiała, dla jakiej tajemnej przyczyny ona właśnie musi ponosić ich konsekwencje.
Z gorzkim uśmiechem pchnęła konia poprzez wielki dziedziniec.
Wypełniał go szczęk broni, walenie młotków i syk ognia, a wielki pies podwórzowy szczerzył kły, jakby chciał gryźć. Dzwon nie przestawał bić na alarm.
Podeszła do Sary, która strofowała dziewki kuchenne pochlipujące ze strachu.
– Mażą się, jakby za chwilę wszystkie miały zostać zgwałcone! – zrzędziła ochmistrzyni. – Ledwie zaczęły bić dzwony, a już sześć z nich schowało się pod łóżkami! A ty tam, Gaspardo, zamiast gapić się w niebo, lepiej byś poszła do stodół przygotować świeże siano dla uchodźców!
Złajana pomknęła przed siebie, szeleszcząc żółtym czepkiem, gdy tymczasem na dziedziniec wtoczył się stary wóz z pełnymi kołami ciągnięty przez wołu, z gromadką kwilących dzieciąt przyciskających się do niemej z przerażenia matki. Sara ruszyła w ich stronę, lecz Katarzyna zatrzymała ją:
– Co robią dzieci?
– Śpią. Donatka jest z nimi, lecz ty powinnaś udać się do nich. Masz taką minę, jakbyś ujrzała diabła!
– Bo w istocie tak było! Miał sto ryczących głów w kaskach, tysiąc ramion miotających siekierami, ciskających pochodniami na strzechy, tysiąc macek, którymi powyciągał z domów ludzi, by rzucić ich na kolana w błoto, by poderżnąć im gardła!
Sara przekrzywiła głowę ustrojoną w czepek z dwoma rogami, nadający jej twarzy niesamowity wygląd, i spojrzała badawczo na bladą twarz Katarzyny.
– Co zamierzasz? Katarzyna wzruszyła ramionami.
– Bronić się, oczywiście! Przeor czyni przygotowania, by nas wesprzeć i – dodała z naiwną dumą silniejszą od strachu – do mnie należy dać przykład, gdyż jestem panią de Montsalvy! Ty zajmiesz się przybywającymi, ja zaś wracam do bramy Aurillac zobaczyć, jak się rzeczy mają. W nocy rozbójnicy nie przystąpią do oblężenia, gdyż w ciemności nie znajdą drogi. Lecz z pewnością dotarli już do płaskowzgórza.
Zawróciła konia w kierunku zbliżających się grup wieśniaków. Na ich twarzach malował się strach. Pamiętali wszyscy najazd Kastylijczyka cztery lata temu, wściekłego psa Villa-Andrando: wielu z nich było wtedy torturowanych, inni widzieli, jak konają najbliżsi. Spiżowy głos dzwonu przypomniał ich cierpienia; jęki agonii wypełniły uszy tych, którym wtedy udało się przeżyć.
Idąc modlili się głośno, lecz na widok kasztelanki umilkli, prosząc ją o ochronę. Do każdego skierowała słowo pocieszenia, a jej pozorny spokój zmniejszył ich lęk.
W miarę jak ludzie napływali, miasto, które zazwyczaj z nadejściem nocy zwijało się i zapadało w sen jak wielki, czarny kot, teraz pełne było zgiełku i światła. Na murach, powyżej zabarykadowanej bramy Aurillac, kłębił się tłum. Mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy – wszyscy jazgotali jednocześnie, a wśród nich miotał się Josse, usiłując ich uciszyć.
Katarzyna zsiadła z konia i podciągnąwszy końce sukni ruszyła do nich kamiennymi schodami. Ktoś zauważywszy kasztelankę krzyknął:
– Kasztelanka nadchodzi! Miejsce! Zrobić miejsce dla naszej pani! Słysząc to, Katarzyna uśmiechnęła się, lecz jej serce ścisnęło się na widok bezmiaru szczerego zaufania i miłości poddanych. Czyżby stanowiła jedyną ostoję, jedyną nadzieję tych ludzi? Dla tych prostych ludzi była uosobieniem świętej panienki jaśniejącej w niebie, ich największą nadzieją i jedynym ratunkiem. W głębi duszy zdała sobie sprawę ze swojej słabości, podczas gdy powinna okazać się godną pokładanego w niej zaufania.
Dziesiątki rąk wyciągnęły się, by pomóc jej wspiąć się na ostatnie stopnie, i po chwili znalazła się przy przeorze Bernardzie, którego twarz zdradzała niezwykłe napięcie.
– Miałem właśnie posłać po ciebie, Katarzyno! Próbowałem układać się, lecz ci ludzie chcą mówić tylko z tobą!
– Więc przemówię do nich! Choć nie mam wielkiej nadziei, że zostanę wysłuchana...
Oparłszy dłonie o parapet otworu strzelniczego, wychyliła się na zewnątrz. Opadający za murami Montsalvy stok tętnił życiem. Rozbójnicy byli zajęci zakładaniem obozowiska. Na skraju lasu wznoszono namioty z tego, co grabieżcom wpadło w rękę. Na oko było widać, że niektóre były z nie wyprawionych, lepkich od brudu kozich skór. Inne z szerokich pasów wyblakłych tkanin i kawałków płótna workowego. Ogniska oświetlały zarośnięte twarze wojaków na czerwono. Niektórzy zajęci byli przygotowaniem wieczerzy. Niechlujni służący obdzierali ze skóry dwie dzikie świnie i kilka baranów. W wielkich kotłach zawieszonych na ustawionych na krzyż pikach gotowała się woda. Z opuszczonej zagrody kilku wytaczało beczkę wina. Co dziwne, rozbójnicy nie podpalili jeszcze żadnego domostwa.
Spojrzenie Katarzyny padło na grupę wojaków stojących nieruchomo po drugiej stronie fosy z głowami uniesionymi w stronę murów. Jeden z nich, z wyglądu najstarszy, wysunął się na czoło i rozpoznawszy kasztelankę, zarechotał urągliwie:
– To tak wygląda twoja gościnność, pani na Montsalvy? Z jakiej to przyczyny zastajemy zamknięte bramy, kiedy ja i moi synowie przybywamy z przyjacielską wizytą?
– Przyjacielska wizyta? Paląc, rabując i zabijając? Nasze bramy otworzyłyby się przed tobą i twymi synami, lecz pozostaną zamknięte przed twymi żołdakami! Odpowiedz: po co przybywasz?
Człowiek znowu zarechotał i Katarzyna pomyślała, że Wilk z Gévaudan zasłużył na swoje przezwisko... chociaż wilki obraziłyby się z powodu takiego porównania. Pomimo zaawansowanego już wieku i lat spędzonych w siodle miał ciągle siłę niedźwiedzia. Wyglądał jednak jak bandyta, a nie jak szlachetnie urodzony pan, którym był w istocie. Spod podniesionej przyłbicy widać było surową twarz, długi, porośnięty rzadką szczeciną podbródek, nadający mu wygląd starego rysia. Oczy bez określonego koloru, osadzone głęboko, nigdy nie mrugające powieki, skóra koloru mętnego wina, pokryta skorupą brudu i fioletowe, obwisłe wargi, które rozszerzając się w obleśnym uśmiechu, ukazywały komplet sczerniałych kłów z trudem udających zęby.
Mąż ten był odrażająco paskudny i niezwykle brudny, lecz spod jego krótkiego, postrzępionego i wytłuszczonego płaszcza prześwitywała lśniąca zbroja.
Za nim stało trzech jeźdźców: byli to jego dwaj synowie i bękart. Synowie Jehan i Franciszek byli podobni do starego jak dwie krople brudnej wody: ta sama siła, ten sam wygląd podstępnego wilka, tylko ich oczy błyszczały jak rozżarzone węgle, a mięsiste usta miały kolor świeżej krwi. Co do bękarta Gonneta, owocu gwałtu na zakonnicy, młodej i cichej dziewczynie wziętej siłą pośród pożogi klasztoru i porwanej do baranowskiej wieży, by służyć rozkoszy właściciela i wydać owoc przed śmiercią, odcinał się on wyraźnie od swoich braci przyrodnich. Był od nich szczuplejszy, miał jasne włosy, lecz w jego delikatnych rysach drzemała przebiegłość, a jasne oczy były jak nieprzenikniona głębia trzęsawisk o zdradliwych błotach. Miał odkrytą głowę i jego płowe włosy rozwiewał wieczorny wiatr. Nie będąc rycerzem, nie nosił szpady, lecz z łęku siodła zwisał topór drwali wraz ze... świeżo odciętą ludzką głową...
Katarzyna odwróciła wzrok, bojąc się, że ją rozpozna...
Nie słysząc odpowiedzi, powtórzyła swe pytanie ostrzej:
– Czekam! Czego tu szukacie?
Stary zarechotał, wytarł wilgotny nos o rękawicę, odcharknął i splunął.
– Szukamy przejścia, paniusiu! Tylko przejścia! Jesteś przecież strażniczką drogi do Entraygues i do Conques! Wędrowcy przejeżdżając przez Montsalvy płacą myto. Czy możesz więc nam odmówić?
– Rzeczywiście, podróżnicy przejeżdżają tędy w dzień, lecz nigdy w nocy! Nigdy też żaden oddział zbrojny nie dostał pozwolenia, by przejechać przez nasze miasto! Jeśli chcecie udać się do Conques, musicie jechać dolinami!
– Chcesz, żeby nasze konie poskręcały karki? Nic z tego! Wolimy przejechać przez Montsalvy!
– Tylko przejechać? Czyżby? – rzucił przeor.
– No... może trochę się zatrzymać. Zjeść, odpocząć... Chyba możecie przyjąć chrześcijan?
– Chrześcijanie nie przybywają z takimi bagażami! – krzyknęła kasztelanka wskazując palcem na ohydne trofeum Gonneta. – Wracajcie tam, skąd przybywacie! Choć... obawiam się, że nie zostawiliście po sobie już nic do spalenia ani do złupienia!
– Rzeczywiście – przyznał stary swoim bezbarwnym głosem. – A więc to takie przyjęcie nam zgotowałaś, pani? Twój małżonek zgotował nam lepsze jeszcze nie tak dawno temu!
– Wasze przybycie oznacza, że źle zrobił! Odejdźcie stąd! Montsalvy nie otwiera swych bram, kiedy jego pan jest nieobecny! Zresztą, sami o tym dobrze wiecie, gdyż w przeciwnym wypadku nie ośmielilibyście się tu przyjść!
Pod krzaczastymi brwiami Béraulta zapłonął błysk radości.
– Oczywiście, że wiedzieliśmy! Wiemy też, że w waszych murach są sami mnisi, starcy i dzieci! Potrzebujecie więc mężczyzn i dlatego przybyłem, by zapewnić wam moją ochronę!
Wokół Katarzyny zawrzało. Mieszkańcy Montsalvy przysłuchujący się dotąd w ciszy wymianie zdań postanowili pokazać kły.
– Spójrz w lustro, Bérault! – wrzasnęła gruba jejmość, imieniem Gauberta. – Bierzesz siebie za jakiegoś młodzika! Mamy tu młodszych i waleczniejszych! A co do twojej ochrony, to możesz ją sobie...
To, co w przekonaniu Gauberty miał sobie zrobić z proponowaną przez siebie ochroną, wywołało uśmiech Katarzyny i wycie radości zgromadzonych. Na głowę Wilka z Gévaudan posypały się drwiny i lawina przekleństw, które bogobojny przeor na próżno starał się powstrzymać. Mieszkańcy Montsalvy nienawidzili Wilka z Gévaudan i panicznie się go bali, a obcięta głowa, z której ciągle ciekła krew spływając po nogach konia Gonneta, jeszcze bardziej podniecała ich gniew.
Ich pięści zacisnęły się, a w stronę nieruchomych jeźdźców posypały się pierwsze kamienie. Jeden z nich, ciśnięty wprawną ręką, trafił Jehana, który szpetnie zaklął.
Stary Bérault uniósł się w strzemionach i wściekły ze złości zagrzmiał:
– Wejdę i tak, bando graniasta, i wszystkich was pozarzynam jak świnie! Chcę tego miasta i będę je mieć razem z tobą, burgundzka wywłoko! Kiedy ten zarozumiały osioł Arnold wróci ze swych wojennych galopad, zastanie zamkniętą bramę, swoich ludzi pod moim butem, a swoją żonę w moim łóżku! Chyba że sam będę miał jej dosyć, wtedy moi ludzie pobaraszkują z nią do woli! Pytasz, po co przybywam, Katarzyno? Powiem ci: po twoje złoto i po ciebie!
Katarzyna ruchem dłoni nakazała ciszę groźnie pomrukującemu tłumowi cisnącemu się wokół. Obelgi rozbójnika nie docierały do niej.
– Po moje złoto, powiadasz? Jakie złoto?
– No, no, pięknisiu, nie udawaj niewiniątka! Nie trzeba było urządzać tak bogatego święta z okazji urodzin córki Izabeli! Oczywiście, przyjęcie starej królowej i konetabla było wspaniałe... i pozwoliło nam ocenić bogactwo twego zamku i tego, co jest w środku. Co za piękny widok, te wszystkie jedwabie, te dywany, ta złota i srebrna zastawa! Do diaska! Chcę swojej części!
– Jakim prawem?
– Prawem silniejszego, do kaduka! Gdybyś widziała, w jakim stanie jest moja wieża w Apchier, sama byś się przekonała, że potrzebuje odnowy! Jednak najbardziej doskwiera mi brak wielkiego, wygodnego łoża z piękną blondynką w środku, żeby mnie grzała! A co do moich ludzi, to czekając na swą kolej, zadowolą się tymi gdaczącymi wokół ciebie kokoszami...
Ludzie z Montsalvy nie mogli dłużej tego słuchać. Ich cierpliwość się wyczerpała. Zanim Katarzyna zdążyła odpowiedzieć, dwóch stojących przy niej łuczników napięło łuki, by zamknąć usta bandycie, lecz przeor Bernard, szybki jak błyskawica, stanął przed nimi ze skrzyżowanymi ramionami. Przeczuwał bowiem, że za wszelką cenę należało uniknąć czynów nieodwracalnych i że śmierć starego Béraulta niczego nie rozwiąże.
– Nie strzelajcie! – krzyknął. – Jeszcze nie czas na atak! Zachowajcie zimną krew, gdyż ten człowiek właśnie do tego zmierza, byście ją stracili. A ty, Béraulcie z Apchier, przestań obrażać pana Boga i ludzi! Wszyscy wiedzą, że ta ziemia należy do Kościoła, będąc jednocześnie hrabiowskim lennem. Jest także miejscem azylu. Kto ją atakuje, napada na samego Pana Boga, który jest tu panem.
– Mam jeszcze dość życia przed sobą, mnichu, żeby układać się z Bogiem! Kiedy ta ziemia będzie już moja, zrobię mu piękny prezent ze złota, które tu zdobędę. Mój spowiednik jest bardzo wyrozumiałym człekiem: zada mi trzy Pater Noster, trzy Ave Maria i sześć mszy, a dostanę rozgrzeszenie i będę niewinny jak baranek, nawet gdybym wyciął w pień całe to gniazdo szczurów!
– Powiedziano ci już, że nie ma tu żadnego złota! Pan Arnold zabrał je ze sobą!
– Zadowolę się meblami i zastawą! – obstawał przy swoim Apchier. – Poza tym idzie wiosna, a wraz z nią zastępy handlarzy ruszą na targi na południu, gromady pielgrzymów do Conques i miejsc świętych w Hiszpanii. Wszyscy oni płacą tu myto, a to rzecz bardzo popłatna, czyż nie, święty człeku? Rozumiesz teraz?
Tak, przeor zrozumiał, a Katarzyna wraz z nim. Bandyta nie przybył, by palić, łupić i uciec ze zdobyczą: przybył, by się zadomowić, by pobierać okup od wędrowców, którzy ciągnąc na południe musieli przechodzić przez Montsalvy!
Katarzyna w przypływie gniewu rzuciła się w stronę Apchiera i krzyknęła:
– Zapominasz zbóju o jednym: on jest panem tej ziemi! Nawet jeśli uda ci się nas pokonać i zająć miasto, co nie będzie się podobało Panu Bogu, pamiętaj, że prędzej czy później Arnold de Montsalvy wróci i wtedy nie umkniesz przed zemstą! Nie zapominaj, że król kocha go i że konetabl jest także naszym przyjacielem!
– Być może... Jeśli wróci!... Lecz właśnie coś mi się widzi... że nie wróci!
Więc lepiej, byśmy się od razu dogadali!
– Nie wróci?... – z piersi Katarzyny wyrwał się zduszony krzyk.
– Uspokój się! – szepnął jej do ucha przeor, ściskając ją za ramię. – Nie pokazuj, że przejmujesz się jego słowami. Bandyta chce cię wyprowadzić z równowagi, żebyś popełniła jakieś głupstwo. Zresztą posłuchaj... Nie możemy dalej pertraktować.
W istocie, wzdłuż murów rozpętała się prawdziwa burza okrzyków wojennych, którym towarzyszył grad kamieni, przed którymi czterej jeźdźcy musieli umknąć. Do tego wszystkiego zaczął padać drobny, lodowaty deszcz. Napastnicy jak niepyszni oddalili się do swojego obozowiska, trzej młodzi jakby nie zwracając uwagi na pociski, tylko stary Bérault oglądał się, raz po raz grożąc miastu zaciśniętą pięścią.
Katarzyna zeszła z muru i spojrzała na otaczających ją ludzi. W świetle łuczyw ich twarze były czerwone i gniewne, a ze wszystkich ust dobywał się zgodny okrzyk:
– Nie poddamy się, Katarzyno! Nie obawiaj się: mury wytrzymają, a my mamy dość siły! Stary rozbójnik wkrótce pożałuje, że tu przybył! Nie oddamy łatwo naszego miasta!
Kasztelanka spontanicznie ściskała wyciągnięte do niej ręce, kiedy nagle handlarka płócien, zwalista Gauberta, spytała:
– Co miał na myśli stary Bérault mówiąc, że pan Arnold nie wróci? Nastąpiła cisza. Gauberta wypowiedziała bowiem głośno to, o czym skrycie myślała również Katarzyna. Przeor postanowił jednak uciąć rozmowę, gdyż strach w oczach kasztelanki był aż nadto widoczny.
– Nie obawiajcie się, to tylko gadanina starego, mająca na celu osłabienie naszej odwagi.
Katarzyna przetarła drżącą dłonią wilgotne czoło.
– Gdyby ciebie tu nie było, mój ojcze, chyba popełniłabym szaleństwo i ruszyłabym do ataku! A to ostatnia rzecz, jaką należy uczynić... Sądzę, że powinniśmy się naradzić, co czynić. Oblężenie będzie trudne i potrzebuję dobrych rad każdego z was.
Powoli mury opustoszały. Z wyjątkiem strażników czuwających nad bezpieczeństwem przez całą noc, wszyscy wrócili do siebie, by ocenić stan zapasów i prosić Boga o uratowanie miasta i jego mieszkańców przed krwiożerczością Wilków z Gévaudan. Jedynie starszyzna udała się do zamku na naradę.
Tak jak co miesiąc, wszyscy zgromadzili się w wielkiej komnacie, zawieszonej arrasami i kilimami z Aubusson, obiektami pożądania apchierowców, wokół tronu, na którym jeszcze nie tak dawno zasiadał Arnold de Montsalvy w żupanie z czarnego zamszu i złotym łańcuchu na szyi, witając zebranych dowcipem lub połajanką, w zależności od okoliczności i nastroju. Z reguły narady odbywały się przed południem wokół jasnego ognia na kominku, a pan Arnold zawsze kazał podawać dzbany z ziołowym winem, żeby wychodząc z zamku jego poddani mieli zapał do pracy.
Tego wieczoru było jednak inaczej. Co prawda, płonął jak zwykle ogień na wielkim kominku, lecz tym razem złowieszcze cienie wypełniały komnatę, snując się aż pod wysokim sklepieniem, pod którym zawieszone były rzędy kolorowych chorągwi.
Zza okien nie dobiegały wesołe odgłosy zamku, jak śmiech służących czy gdakanie kur, lecz panowała złowroga cisza, a na tronie nie zasiadał potężny rycerz, tylko zwiewna kobieta, która jeszcze nigdy nie wydała się zgromadzonym taka szczupła i delikatna.
Obok niej stał przeor Bernard z wygoloną czaszką i swoją zadumaną twarzą. Chudy był ci on jak szczapa, lecz wszyscy wiedzieli, że duszę ma zahartowaną jak najszlachetniejsza stal. Był to jednak człowiek Kościoła, dla którego rezygnacja i miłość bliźniego stanowiły jedyną broń, podczas gdy obecna sytuacja wymagała brutalnej siły.
Pani de Montsalvy patrzyła na wchodzących, dziwiąc się, że tego dnia ci sami ludzie wyglądają jakoś inaczej. Jej spojrzenie przesunęło się kolejno po wszystkich twarzach, ogorzałych na słońcu, śniegu i wietrze. Twarze te, szerokie i wyraziste, należały do ludzi stworzonych do ciężkiego znoju zwykłych dni, a ich skóra była tak pobrużdżona, że przypominała nieurodzajną ziemię owerniacką. Tego wieczoru, odziani w czarne, odświętne bluzy, wkładane zawsze przed udaniem się do zamku, ze swoimi długimi włosami i sumiastymi wąsami, w których z powodzeniem mógł się ukryć zarówno uśmiech zadowolenia, jak i drapieżne zęby, przypominali do złudzenia swych przodków, Arwernów, którzy stworzyli państwo i wymyślili słowo „niezależność”.
Ludzie z Luern i z Bituit, cesarze arwerneńscy, którzy ruszali do boju na srebrnych wozach w otoczeniu sfory psów, musieli mieć takie same oblicza i takie same postaci, jakby wyrzeźbione z łupków i lawy wulkanów, z których budowali swoje warowne grody.
Był wśród nich Felicjan Puech, młynarz okrągły jak beczka z wielkim brzuchem, na którym pękały szwy jego bluzy, i z rękami tak wielkimi, że jedną był w stanie podnieść worek mąki; był August Malvezin, sprzedawca świec, z którego rąk wychodziły najpiękniejsze świece w całej okolicy; był olbrzymi Antoni Couderc, coś w rodzaju szczeciniastego cyklopa z długimi ramionami, który był zarówno kowalem, jak i kołodziejem; byli też bracia Cairou, tkacze: Martin, starszy z nich, ojciec nieszczęsnej Bertylki zmarłej z miłości, i Noel, mąż zwalistej Gauberty i najzjadliwszy język w Montsalvy. Obaj średniego wzrostu, podobni do siebie pomimo różnicy sześciu lat: te same chude twarze z wystającymi kośćmi policzkowymi, te same obwisłe wąsy, które nadawały ich zaciśniętym wargom wyraz smutku i pogardy. Był też wśród nich kotlarz, Józef Delmas, człek wesoły, lubiący sobie popić i pośpiewać.
Wszyscy zajęli swoje miejsca na stołkach ustawionych w półokręgu wokół tronu. Pośrodku zasiadł stary sędzia Saturnin, jak zwykle poważny. Do zgromadzonych dołączył sierżant Mikołaj Barral i brat Antym, skarbnik klasztoru.
Przeor ruchem dłoni nakazał zgromadzonym, by powstali.
– Moje dzieci, zgromadziliśmy się tutaj tego wieczoru, by się naradzić. Nie będzie to jednak jedna z tych narad, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Nie będziemy rozprawiać o cenie płótna, o kłopotach z pobieraniem myta czy o zarazie żyta... lecz o śmiertelnym niebezpieczeństwie, w jakim znalazło się nasze miasto. Dlatego prośmy najpierw Boga, by miał nad nami litość i by nas wspomógł w boju przeciwko krwawemu przeciwnikowi, który stanął u naszych wrót...
Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
Wszyscy padli na kolana i podjęli żarliwie starą modlitwę, prawie wykrzykując ostatnie jej słowa:
...i od wszelkiego złego!
Katarzyna modliła się w ciszy o cud, który sprowadziłby z powrotem Arnolda, choć wiedziała, że dopóki powstańcy nie sprowadzą do Paryża prawdziwego króla Francji, jest to niemożliwe.
Usiadłszy z powrotem na wysokim, hebanowym krześle, skrzyżowała dłonie na niebieskiej sukni i z uwagą wysłuchała brata Antyma, który zdał relację ze stanu zapasów klasztoru, potem Saturnina o zapasach miasta i zamku, które mu wcześniej przekazał intendent, Josse Rallard. Sytuacja była niewesoła. Miasto mogło przetrzymać najwyżej dwa miesiące oblężenia, po czym mieszkańcom zajrzy w oczy głód, nie mówiąc o tym, że ucierpią zbiory.
Saturnin zwinął pergamin wśród śmiertelnej ciszy i spojrzał na kasztelankę.
– Oto jak się mają sprawy, pani. To pozwoli nam przetrwać przez kilka tygodni... założywszy, że uda się nam odpierać natarcie tego szaleńca.
– A kto tu mówi, że się nam nie uda? – huknął Mikołaj, zaciskając dłoń na rękojeści szpady. – Mamy dość odwagi i siły! Z jedzeniem czy bez jedzenia potrafimy bronić naszego miasta!
– Nie mówię, że jest inaczej – zaprotestował spokojnie sędzia. – Chcę tylko powiedzieć, że najeźdźcy są silni, a nasze mury, choć wysokie, nie są nie do zdobycia... Spojrzeć prawdzie prosto w twarz nie jest tchórzostwem...
– Dobrze wiem! Lecz ja ci powiadam, że... Katarzyna wstała, przerywając rozpoczynającą się kłótnię.
– Zbędne wasze waśnie, panowie! Obydwaj macie rację! Nie brakuje nam odwagi, lecz jeśli chcemy wyjść cało z tej przygody, potrzebujemy pomocy!
– A gdzie jej szukać, o wielki Panie? – westchnął gruby Felicjan.
– W fortecy w Carlat – rzuciła Katarzyna i zamilkła. Niebezpieczeństwo musiało być rzeczywiście wielkie, jeśli pomyślała o szukaniu tam wsparcia. Bowiem groźna ta cytadela, wybudowana na skale bazaltowej, przywodziła kasztelance na myśl okrutne wspomnienia począwszy od Marii de Combom, kuzynki Arnolda, która z zazdrości próbowała tam zabić małego Michała, a Arnold przebił ją sztyletem; potem ten straszny dzień, kiedy w miejscowym kościele odprawiano mszę za duszę pana de Montsalvy, który odszedł do leprozorium, podczas gdy na okolicznych skałach opłakiwały go kobzy pana Kennedy’ego... Carlat było też jednak miejscem schronienia po napaści bandytów z Valette, a także wtedy, gdy król skazał Montsalvych na banicję, a ich zamek został zrównany z ziemią. Potem ta cytadela nie do zdobycia została uświęcona przez to, że zamieszkała w niej święta, Bonne de Berry, a wieść o jej dobrodziejstwach rozeszła się po całej okolicy. Przed śmiercią hrabina podarowała Carlat najmłodszemu synowi, Bernardowi, hrabiemu de Pardiac, który darzył Montsalvych wielką przyjaźnią. W czasie nieobecności męża twierdzą zarządzała jego żona, Eleonora de Bourbon.
– Musimy wysłać posłańca do Carlat! – powtórzyła Katarzyna. – Hrabia Bernard utrzymuje w twierdzy potężny garnizon, z którego możemy, nie osłabiając fortecy, odciągnąć kilka kompanii łuczników, którzy rozkurzyliby bandytów Apchiera na cztery wiatry!
– Zgoda! – przystał Antoni Couderc. – Poślijmy do Carlat, lecz nie później niż tej nocy! Dopóki miasto nie jest otoczone, można wyjść zeń od południa. Ja pójdę!
Wstał z miejsca, a był tak wielki i czarny, iż zdało się nagle, że pośrodku komnaty wyrosła góra. Dobra wola i odwaga wrzały w nim jak kipiące mleko w zbyt małym garnku, lecz tkacz Noel Cairou twardo zaoponował.
– Nie ma mowy, Tosiek! W mieście potrzebny jest kowal! Potrzebna broń! Za to można obyć się bez tkacza. Ja pójdę!
Zewsząd rozległy się protesty. Każdy chciał pójść, pragnąc z całej duszy poświęcić się dla swego miasta. Wszyscy rozgadali się naraz i w sali rozległa się głośna wrzawa, którą przeor Bernard przerwał ruchem dłoni.
– Uspokójta się, chłopy! Żaden z was nie pójdzie! Poślę jednego z moich braci. Wszyscy oni znają dobrze okolicę i z łatwością pokonają osiem mil dzielących nas od Carlat. A gdyby, na nieszczęście, posłaniec został pojmany, być może klasztorne szaty uchronią go od okrutnego losu. Bracie Antymie, pójdź do klasztoru i wezwij tu brata Amabla. Pani Katarzyna przekaże mu krótki list do hrabiny, po czym on natychmiast ruszy w drogę. Noc jest ciemna choć oko wykol. Nikt go nie zoczy. Będzie mógł wyjść przez bramę...
Takie rozwiązanie wszystkich pogodziło. W chwili kiedy decyzja została podjęta, niewyczuwalna obawa, która pomimo odwagi zgromadzonych ściskała za gardła, uleciała jak za dotknięciem różdżki.
Pojawienie się Sary z tradycyjnym winem ziołowym oraz służącej z pucharami ostatecznie poprawiło humory. Atmosfera rozluźniła się i wszyscy poweseleli; wychylono zdrowie mieszkańców Montsalvy, kasztelanki i ludzi z Carlat. Po obsłużeniu zebranych Sara podeszła do Katarzyny, która odsunąwszy się na bok, pisała list przy pulpicie z brązu.
– Nie spodziewałam się, że będą tacy weseli mając wroga pod bokiem! Co im się stało?
– To nadzieja dodała im skrzydeł – uśmiechnęła się Katarzyna. Zdecydowaliśmy, że wyślemy posłańca do Carlat, by prosić o pomoc. Sama wiesz dobrze, że tam nie odmówią nam pomocy!
– Problem w tym, żeby tam dotarł. Bérault z pewnością wystawił wszędzie swoje czujki. Nie boisz się, że twój mnich wpadnie w ich ręce?
– Brat Amabl jest szybki i zwinny. Będzie miał się na baczności... a poza wszystkim, moja droga Saro, nie mamy wyboru!
Chwilę później posłaniec w czarnym habicie ukląkł przed przeorem, by odebrać list i przyjąć ostatnie błogosławieństwo przełożonego. Następnie Mikołaj Barral i przeor Bernard zaprowadzili go do bramy, podczas gdy starszyzna Montsalvy wróciła do siebie, Katarzyna zaś ruszyła za Sarą do własnych apartamentów.
Z wyraźną ulgą przekroczyła próg swego pokoju. Może dlatego, że miała zaufanie do swoich ludzi i do tych murów. Pomieszczenie było jasne, wesołe, a także ciepłe dzięki płonącym w kominie polanom kasztanowca. Kolorowe witraże w wąskim oknie błyszczały jak drogie kamienie, oświetlone ogniskami rozpalonymi na dziedzińcu i na murach. Pachniało gorącą smołą i olejem.
Usiadła na szerokim łożu, zdjęła uciskający ją czepek, rozpuściła włosy, włożyła w nie ręce i potrząsnęła, aż się całe napuszyły.
– Czy chcesz, żebym cię uczesała? – zaproponowała Sara, która wróciła do swej pani z kubkiem ciepłego mleka. – Czy zejdziesz na wieczerzę?
– Nie, nie... jestem zbyt zmęczona... Pójdę ucałować dzieci, a potem się położę. Przynieś mi coś małego do przegryzienia.
– Czy znowu boli cię głowa?
– Tak. Lecz sądzę, że mam powód.
Sara bez słowa zanurzyła swe duże, ciemne dłonie w jedwabiste sploty i delikatnie zaczęła masować skronie oraz czoło swej pani.
Cyganka była szczerze zaniepokojona, gdyż od wyjazdu Arnolda Katarzyna często cierpiała na migreny, z którymi Sara zwykle dawała sobie radę, lecz wcale jej się to nie podobało i przywodziło na myśl niedobre wspomnienia.
Otóż Katarzyna jako dorastająca dziewczyna na skutek okropnego szoku nerwowego omal nie umarła na zapalenie opon mózgowych i Sara obawiała się, że ta choroba kiedyś powróci.
Tymczasem Katarzyna, zamknąwszy oczy, poddawała się jak dziecko zabiegom przyjaciółki, żałując tylko, że nie są w stanie wyrwać z jej mózgu jednej myśli: dlaczego Bérault oświadczył, że Arnold nie wróci. Czy było tak, jak mówił przeor, że bandyta chciał ją wytrącić z równowagi, czy też w jego strasznych słowach kryła się prawda?
– Spróbuj przez chwilę o niczym nie myśleć – mruknęła Sara. – W przeciwnym razie ból nie minie!
Dawna Cyganka od czasu zamieszkania w Montsalvy pogłębiła znacznie swą wiedzę ze sztuki niesienia ulgi ludzkim niedolom. W lasach i na płaskowzgórzu rosło moc ziół leczniczych i grzybów. Powoli Czarna Sara zdobyła sławę na trzy mile dookoła. Sławę, przez którą ściągnęła zresztą na siebie niechęć miejscowej czarownicy, Ratapennady, starej, ponurej wiedźmy o kocich oczach, zaszytej w swej chacie w leśnej głuszy. Ratapennada, o której nikt nie wiedział, kiedy się urodziła ani jakie imię dostała na chrzcie, żyła zgodnie z najlepszymi tradycjami swego stanu, zawarłszy pakt z sową, krukiem i sporą kolekcją żmij i ropuch, których jad służył jej do sporządzania tajemnych mikstur. Mieszkańcy Montsalvy bali się jej okropnie, wierząc, że to ona sprowadza na nich katastrofy, zarazę na bydło i niemoc męską. Nikt jednak nie śmiał jej tknąć.
Nawet sam Arnold nie odważyłby się wejść jej w drogę: liczył na to, że wkrótce i tak starucha przeniesie się do lepszego świata, gdzie już nikomu nie potrafi zaszkodzić. I chociaż mieszkańcy unikali spotkania z nią jak ognia, często na ścieżce prowadzącej do jej chaty podrzucali kosz jaj, kurkę czy chleb dla udobruchania kreatury, do której jednak udawali się często z daleka w bezksiężycowe noce dla zasięgnięcia porady i odczynienia uroków.
Powiadano, że wiedźma jest bogata i że w dole z gadami trzyma skarb, ale strach, jakim napawała, był tak wielki, że żaden najgorszy człowiek ani nawet najbardziej zakuty zbój nie odważyłby się go jej odebrać. Powiadano także, że Ratapennada ma kilku przyjaciół, do których należał podobno wygnany przez Katarzynę Gerwazy, który teraz sprowadził na Montsalvy nieszczęście...
Katarzynie udało się wreszcie przegnać uporczywe myśli i jej migrena ustępowała. Wtedy Sara powiedziała cicho:
– Czy wiesz, że paź jeszcze nie wrócił?
Kasztelanka oprzytomniała, otwarła oczy i zadrżała: co za nowe nieszczęście zgotował jeszcze los? Czy ten okropny dzień nigdy się nie skończy? – Bérenger nie wrócił? Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym od razu?
– Myślałam, że zauważysz sama... A zresztą, nie wiem, co mogłabyś zrobić o tej porze...
– Mój Boże! Co mogło mu się przytrafić? Przyznaję, że całkiem o nim zapomniałam...
Wyrwawszy się z rąk Sary, zaczęła nerwowo przemierzać pokój, zaciskając ręce na ramionach, jakby było jej zimno. Bała się głośno wyrazić swe obawy, aby się nie dowiedzieć, że jej paź wpadł w ręce Apchierów.
Od kiedy Bérenger pół roku temu pojawił się w Montsalvy, w zamku odmieniła się atmosfera. Ten czternastoletni chłopiec, pochodzący z rodu Roquemaurel, których zamczysko, choć podupadające, lecz nadal solidne, wznosiło się nad rzeką Lot, należał do rodzaju ludzi nie znanego dotąd wśród szlachty owerniackiej: uważał, że życia nie warto trawić na wywijaniu szpadą ani na polowaniach na dzikie świnie, na waśniach rodowych, wielkim żarciu czy na piciu do upadłego. Był z niego wielki marzyciel, myśliciel i pacyfista. Próżno byłoby szukać takiego drugiego na dwadzieścia mil wokół, lecz nikt nie wiedział, po kim odziedziczył swoją naturę.
Jego ojciec, Ausbert, tęgi zabijaka, wielki miłośnik wina i płci nadobnej, mógłby z racji swojej siły i gwałtownej natury być sobowtórem galijskiego bożka Teutates’a władającego piorunami. Jego dwaj starsi synowie zaś, dwaj płowowłosi olbrzymi, znani byli w całej okolicy z potężnych pijatyk, bijatyk i podłych sztuczek wycinanych kanonikom. W tej chwili obaj bracia, powierzywszy zamek Roquemaurel uwielbianej nad życie matce, Matyldzie, która przypominała Katarzynie hrabinę de Châteauvillain, dołączyli swe lance do chorągwi hrabiego de Montsalvy i ruszyli radośnie, by „pokazać tym wściekłym psom z Paryża, bardziej angielskim niż sami Anglicy, ile warta jest dobra, stara owerniacka szlachta!”
Bérenger podobny był do rodziny tylko z wyglądu: wysoki i silny nad wiek, lecz poza tym delikatny, wesoły i nie ukrywający swej awersji do broni. Najbardziej ze wszystkiego kochał muzykę, poezję i naturę. Nie pociągało go również życie zakonne – zauważono to, kiedy, dla odzyskania wolności, podłożył ogień pod klasztor, do którego go oddano, by uczynić zeń biskupa. Po tej zaszłości rada rodzinna postanowiła oddać go na służbę do Arnolda de Montsalvy. Tylko on, królewski kapitan o uznanej sławie wojownika, mógł zrobić zeń człowieka.
Montsalvy zgodził się, lecz ruszając na Paryż musiał przełożyć edukację wojskową młodzieńca na później.
Tak więc, Bérenger pędził przyjemnie dni w dobrach Montsalvy, biegając po polach, niczym minstrel, z lutnią na plecach, układając ballady, kantyleny i piosenki, które wieczorami śpiewał Katarzynie. W głębi serca młody Bérenger kochał się w kuzynce, Hauvetcie de Montarnal, piętnastoletniej dziewczynce, delikatnej jak motyl. To z jej powodu uciekł z klasztoru, lecz raczej dałby sobie wyrwać język, niżby miał się przyznać do tego starannie ukrywanego uczucia.
Katarzyna bardzo lubiła swego pazia, wolała więc nawet nie myśleć, jaki los by go czekał, gdyby wpadł w szpony zbójów.
– Gdzie on się podziewa?
– Prawie zawsze udaje się w stronę rzeki. Zdaje się, że lubi łowić ryby... Tylko, że ma dziwny sposób łowienia, gdyż nieczęsto udaje mu się cokolwiek wyciągnąć na brzeg! Za to często wraca mokry jak szczur... jakby się sam rzucał do wody!
– Co chcesz przez to powiedzieć, Saro? Nie czas na zgadywanki! Cyganka wzruszyła ramionami.
– A to, że ta mała Montarnal co prawda rzadko podnosi oczy, lecz zdaje mi się, że jej źrenice mogłyby usidlić nawet świętego i że twój paź jest w niej na zabój zakochany, chociaż zdziera gardło, by sławić twoją urodę – za co zresztą powinien oberwać kiedyś od pana Arnolda – i że to wszystko źle się skończy! Jeśli pan de Montarnal spostrzeże kiedyś, co się święci, to zamiłowanie małego Bérengera do „nocnych połowów” w rzece może się skończyć dla niego dłuższym w niej zanurzeniem!
– Bérenger zakochany? Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej?
– Bo to na nic by się nie zdało... Gdy chodzi o miłość, masz zbyt miękkie serce... Tylko że dzisiaj rzecz jest bardziej poważna... Paź mógł napotkać poważne przeszkody...
– Poślij po Mikołaja Barrala! – przerwała Katarzyna. – Pazia trzeba odnaleźć jeszcze tej nocy! Jutro, kiedy miasto zostanie oblężone, Bérenger nie będzie miał szansy się przedostać!
Sara bez słowa ruszyła na poszukiwania sierżanta. Natknęła się na niego przy jednym z ognisk na murach. Mikołaj oznajmił jednak, że na razie nie może szukać pazia.
– Noc jest zbyt ciemna! Nawet sam diabeł nic by nie dojrzał! Mogę zostawić strażnika przy bramie, to wszystko, co na razie da się zrobić. Paź zawoła, żeby mu otworzyć. A jeśli nie wróci do świtu, postaram się wysłać zwiady. Czy jesteś pewna, że poszedł na ryby?
– Tak twierdzi Sara – zamiast Cyganki odparła Katarzyna, która jak cień ruszyła za wierną sługą.
– No, w takim razie to musi być prawda. Ona nigdy się nie myli! Słowa te wypowiedział z takim namaszczeniem i powagą, że Katarzyna przetarła oczy ze zdumienia. Zdecydowanie za dużo niespodzianek jak na jeden wieczór. Czyżby dowódca łuczników był zakochany w Sarze? W końcu nie byłoby w tym nic dziwnego. Dojrzałość Cyganki osiągnęła bowiem swoje apogeum, a jej okrągłe kształty mogły rozmarzyć niejednego dzielnego syna gór takiego jak Mikołaj.
Katarzyna, odesławszy sierżanta, pozwoliła Sarze zdjąć z siebie suknię, koszulę i długą taśmę z białego płótna, którą obwiązywała sobie piersi do jazdy konnej. Potem z przyjemnym dreszczem wślizgnęła się w swoją ulubioną suknię na futrze, której jedwabista miękkość mile pieściła jej nagą skórę od karku po kolana. Była to najwygodniejsza z jej sukienek, uwielbiała ją wkładać wieczorem po męczącym dniu. Lecz ta, z odważnym rozcięciem z boku, była stworzona do czułego tête-à-tête zakochanej pary i przypominała jej zbyt wiele... – zbyt wiele błogich chwil z mężem. Przyjemny dotyk futra na skórze przypominał inny dotyk w sposób niemożliwy do wytrzymania, a spośród aksamitnych fałdów odzienia pewien zapach mieszał się z jej zapachem kobiecym: męski zapach, który tego wieczoru wydał się jej zbyt okrutny. Nie, to nieprawda, co powiedział ten stary cap, Bérault! To niemożliwe, że nie wróci... że jego głos, jego ręce, jego ciało nigdy już nie pojawią się w tym pokoju! – myślała.
– Zdejmij ze mnie tę suknię! – krzyknęła z rozdrażnieniem. – Daj mi inną, wszystko jedno którą, byle nie tę!
Zacisnęła mocniej zęby, żeby nie wybuchnąć szlochem, drżąc na ciele chorym z miłości, z niepokoju i ze strachu. Miała ochotę wybiec z pokoju, wsiąść na konia i pogalopować prosto przed siebie, na kraniec nocy, na kraniec własnego strachu, bez odpoczynku, pogalopować do swego męża, żeby przytulić się do jego piersi, choćby po to, by wydać nań ostatnie tchnienie...
Sara, przerażona jej krzykiem, rzuciła się do niej i prawie zerwała z niej suknię. Uważnie przyjrzała się twarzy nagiej kobiety stojącej przed nią. Nie potrzebowała żadnych wyjaśnień: zbyt dobrze ją znała!
Ująwszy w swoje ręce jej drżące ramiona, potrząsnęła nimi łagodnie.
– Uspokój się – wyszeptała z czułością. Po czym z mocą dodała: – On wróci!!!
– Nie... nie! Bérault Apchier rzucił mi to w twarz! Arnold nie wróci! Dlatego ośmielił się zaatakować!
– Nie wierz w to! To podstęp! Powinnaś się wstydzić, że dałaś się nabrać na jego przechwałki! Ja ci powiadam, że wróci! Czy kiedykolwiek cię okłamałam? Wiesz przecież, że czasami przyszłość uchyla przede mną rąbka tajemnicy? Twój mąż wróci, Katarzyno! Jeszcze nie skończyłaś cierpieć przez niego...
– Cierpieć?... Jeśli wróci, to jakże mogłabym cierpieć przez niego?... Sara wolała nie przeciągać tej wymiany zdań. Zarzuciła na swą panią suknię z miękkiego blanszetu, lekkiego białego płótna o gęstym splocie, tkanego przez białogłowy w Valenciennes. Zdecydowanie zawiązała jedwabne sznureczki wokół jej nadgarstków i szyi czując, że nieszczęsna kobieta powoli uspokaja się.
– No, teraz wyglądasz jak prawdziwa zakonnica! Tego wieczoru to wszystko, czego potrzebujesz! – rzuciła ze śmiechem. – A teraz chodź ucałować swoje maleństwa, i do łóżka! Przyniosę ci kasztany gotowane w mleku z cukrem i wanilią... jeżeli Michałek nie zjadł wszystkiego!
Nieco uspokojona Katarzyna dała się zaprowadzić do sąsiedniego pokoju przeznaczonego dla dzieci i Sary. Na kominku płonął ogień, a u wezgłowia wielkiego łoża z czerwonymi zasłonami świeciła się lampka oliwna, rzucająca łagodny blask na płową głowę śpiącego chłopczyka, zatopionego w śnieżnobiałej pościeli, pokrytej pikowaną, purpurową kapą. Jego gęste, jasne pukle lśniły jak opiłki złota, a długie, ciemne rzęsy ocieniały łagodnie okrągłe policzki dziecięcia. Z półotwartej buzi wypadł ssany przed zaśnięciem palec. Druga rączka, leżąca na pościeli z rozcapierzonymi, różowymi paluszkami, wyglądała jak rozgwiazda.
Katarzyna z czułością ujęła łapkę i złożyła nań delikatny pocałunek, po czym ułożyła ją na miękkiej pościeli. Następnie podeszła do córki.
Z drugiej strony lampki oliwnej, w wielkiej kołysce wyrzeźbionej w drewnie kasztanowym, w której także Arnold wydawał pierwsze okrzyki, z niezwykłą godnością spała dziesięciomiesięczna Izabela de Montsalvy...
Nadzwyczaj podobna do ojca, miała takie same czarne oczy, dołeczki w policzkach, a spod batystowego kapturka wystawał jedwabisty, czarny pukiel sięgający do małego noska. Zacisnąwszy piąstki, spała z bardzo poważną miną, lecz naprawdę było to bardzo wesołe dziecko i cały zamek szalał na jej punkcie, co ona wykorzystywała, tyranizując całe otoczenie. Wszyscy wiedzieli, że kiedy dorośnie, da sobie radę w życiu. Jeśli, czasami, patrząc w rozmarzone oczy synka, Katarzyna odczuwała przelotny niepokój, że jest zbyt delikatny i zbyt łagodny, co do Izabeli nie miała żadnych obaw. Jej zadziorne oczy mówiły same za siebie...
Ukląkłszy pomiędzy łóżkiem a kołyską, zagłębiła się w gorącej modlitwie, prosząc Boga, by oddalił niebezpieczeństwo od tego pokoju, od tych dziecięcych główek powierzonych jej pieczy...
– Spraw, Panie... błagam cię, spraw, by nic złego im się nie stało! Są takie małe, takie bezbronne... A wojna jest straszna, okrutna... i ślepa...
Jej modlitwa przekroczyła ściany dziecinnego pokoju i objęła wszystkie dzieci i wszystkie matki przybyłe do zamku na dźwięk dzwonu, by schronić swoje zagrożone życie za murami Montsalvy. Wydała rozkazy, by w miarę możliwości zapewnić im jak najlepsze warunki, gdyż czuła się siostrą tych wszystkich matek.
Kasztelanka czy pasterka – stary, odwieczny strach przed pożogą i zagładą, na jakie narażone były dzieci – odczuwały tak samo. Strach, który mężczyźni być może również odczuwają, lecz który jest u nich słabszy niż odwieczne zamiłowanie do wojaczki.
Jako odpowiedź na jej niespokojne pytania słane do niebios dochodziły okrzyki strażników zmieniających warty na wieżach. Na murach miasta strażnicy Mikołaja trzymali straż, a wkrótce miały nadciągnąć posiłki hrabiego d’Armagnaca, by wykurzyć wściekłego lisa. Horda napastników nie będzie mogła długo się opierać, a matki z Montsalvy będą znowu mogły spać spokojnie...
Kasztelanka z nadzieją w sercu wstała z klęczek i czyniąc ostami znak krzyża wyszła z dziecinnego pokoju.
Posłaniec!... Zginął!... Zabity!...
Niespokojny głos Sary wyrwał Katarzynę ze snu, sprowadzając ją na nowo do groźnego świata, od którego wieczorem nie mogła się oderwać. Otworzywszy oczy, ujrzała pochyloną nad sobą twarz Sary, twarz straszną, granitową, skamieniałą z przerażenia.
– Co ty mówisz? – spytała z trudem.
– Brat Amabl... zamordowany... Ludzie Béraulta pojmali go i zmasakrowali!
– A skąd to wiadomo? Czy odnaleziono jego ciało? Sara roześmiała się ironicznie.
– Ciało, powiadasz? W tej chwili całe miasto wyległo na mury, żeby je oglądać! Bérault kazał nadziać je na hak rzeźnicki i wystawić na widok publiczny przy domu sędziego. Jest przeszyte tysiącem strzał i wygląda jak jeż... a jedną z nich przybity jest do piersi nieszczęśnika twój list!
Pod Sarą ugięły się nogi. Osunąwszy się na kufer, przycisnęła do piersi drżące dłonie, po czym zmienionym głosem dodała:
– To pomioty szatana... Wszystkich nas pozabijają!
Katarzyna zeskoczywszy z łóżka jęła grzebać w kufrze w poszukiwaniu sukienki, lecz nagle zatrzymała się i spojrzała na Cygankę z niedowierzaniem.
– Ty, Saro? Ty się boisz?
Nie było to pytanie, lecz zdziwione stwierdzenie. Jeszcze nigdy, nawet w najtrudniejszych chwilach, Katarzyna nie widziała tak przerażonej Sary. Było to tak nieoczekiwane, że sama poczuła, iż traci grunt pod nogami.
Jeżeli jej najsilniejsza podpora podda się, na kim będzie mogła polegać w tę czarną godzinę?
Zrozpaczona i gotowa do płaczu, powtórzyła z wyrzutem, sama nie wierząc własnym słowom:
– Ty się boisz!
Sara ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się ze wstydu i przerażenia. – Przebacz mi! Wiem, że cię zawiodłam... lecz gdybyś widziała...
– Zobaczę!
I Katarzyna, powodowana nagłym przypływem gniewu, wciągnęła pierwszą lepszą suknię oraz miękkie botki i nawet nie związawszy włosów wybiegła z pokoju, pokonała kręte schody i rzuciła się na dziedziniec.
Jak burza przebiegła przez dziedziniec z jasną masą włosów tańczących na plecach, potrącając Jossego i nawet nie słysząc, co intendent do niej mówi. Już była na głównej ulicy, biegnąc ile tchu w piersi z podniesioną do kolan sukienką. Nigdy dotąd nie odczuwała takiego gniewu. Nie wiedziała, co zrobi ani dlaczego biegnie, lecz pchała ją jakaś nieznana siła, czyniąca z niej kogoś obcego, gwałtownego i gniewnego, żądnego krwi.
Wreszcie dotarła na mury, gdzie zastała milczący tłum, który na widok kasztelanki rozstąpił się. Ona jednak nie poznawała tych wszystkich ludzi: ich twarze były tak samo skamieniałe i szare jak twarz Sary, oczy puste, usta nieme...
Któryś ze zgromadzonych wyrzęził ochrypłym głosem:
– Sługa boży... nie żyje...
Tak było w istocie... Jak bowiem powiedziała Sara, nieszczęsny mnich przeszyty setką strzał, wisiał na haku rzeźniczym, w czarnym habicie zesztywniałym od zakrzepłej krwi, straszny ze swymi wielkimi palcami u nóg wykrzywionymi w śmiertelnych skurczach. Tych kilka słów wybełkotanych przed chwilą uświadomiło Katarzynie, jak wielki strach ogarnął jej poddanych: ofiara była sługą bożym! Rozmiar zbrodni przekraczał ludzkie pojęcie tych prostych ludzi.
A tam, przy trupie, na wprost skamieniałego ze zgrozy miasta, dwóch tępych żołdaków naigrawało się z ofiary, dłubiąc w zębach.
Katarzyna, nie panując nad sobą, krzyknęła na całe gardło:
– Tak, umarł!!! Zabili go nam!!! A wy zamierzacie tak stać i nic nie robić? I zanim ktokolwiek zauważył, wyrwała łuk jednemu z żołnierzy.
Gniew, podwoiwszy jej siły, pozwolił bez trudu napiąć twardy naciąg. Strzała świsnęła jak wściekła żmija i utkwiła w gardle jednego ze zbójów, który osunął się na ziemię z rzężeniem, zduszonym po chwili przez buchającą krew. Młoda kobieta sięgnęła po następną strzałę, by obalić drugiego żołdaka, lecz w tej sekundzie i ten padł obok swego towarzysza, dosięgnięty celną strzałą Jossego, który dołączył do Katarzyny.
Ludzie z Montsalvy przebudzili się. Ich strach zniknął. Na żołdaków z Apchier, którzy nadciągnęli w sukurs swym kompanom, runął grad pocisków z kuszy i strzał, zmuszając rozbójników do odwrotu. Wkrótce między murami zamku a obozem wroga nie pozostał nikt oprócz trupów nieszczęsnego mnicha i jego dwóch strażników.
– Przestańcie strzelać! – krzyknął Josse. – Nie marnujcie amunicji po próżnicy!
Jakiś głos, pełen oburzenia, zaprotestował:
– Nie możemy chyba pozwolić, by biedny brat Amabl wisiał tam jak lis schwytany w sidła, by zgnił na naszych oczach od deszczu i wiatru!
To przez usta Gauberty, torującej sobie drogę wśród tłumu jak korab i powiewającej długim ogonem zwisającym z czepka na kształt żagli, przemówiło miasto. Zastępując antyczny chór, zażywna jejmość zbliżyła się do Katarzyny, dominując nad nią o całą głowę, ozdobioną grubymi jak ramię dziecka warkoczami. Handlarka płótnami, stanąwszy przed kasztelanką w swej ulubionej pozie, podpierając się pod boki, dodała:
– To był święty człowiek, łagodny jak baranek boży i umarł za nas! Powinien spocząć w poświęconej ziemi, a nie tkwić tam wśród tych łotrów! Lecz jeśli nikt nie chce pójść po niego, przysięgam na krzyż mojej matki, że ja pójdę! Otwórzcie tylko bramę!
Katarzyna zawahała się. Wyjście poza bramy miasta, nawet zbrojnie, oznaczało ryzyko walki, w której napadnięci nie mieliby przewagi, a rozbójnicy z łatwością by ich zmietli i korzystając z otwartej bramy dostaliby się do środka. Z drugiej strony Gauberta miała rację: pozostawienie ciała mnicha w rękach tych katów byłoby wstydem.
Gauberta czując, że Katarzyna przychyla się do jej zdania, zaczęła nalegać. – Więc jak będzie, pani? Co robimy? Czy...
Powolne bicie klasztornego dzwonu przerwało jej słowa i wyrwało Katarzynę z zamyślenia. Machinalnie wszyscy odwrócili się w stronę miasta, gdzie w tej chwili zabrzmiał śpiew żałobny.
– Mnisi! – rzucił ktoś. – Nadchodzą! Wszyscy wyszli z klasztoru. Istotnie, augustyni w dwóch rzędach podchodzili do bramy Świętego Antoniego. Szli z dłońmi splecionymi w szerokich rękawach i nasuniętymi na twarze kapturami. Mocnymi głosami śpiewali modlitwę za umarłych. Na czele kroczył przeor Bernard, mając po bokach dwóch mnichów z wysokimi świecami z żółtego wosku. Święty mąż, odziany w fioletowy ornat ze srebrnym krzyżem na piersi, niósł w rękach monstrancję, w której błyszczała hostia. Kiedy się zbliżał, ludzie klękali.
Wkrótce pochód dotarł do kraty, a przeor dał znak, by ją podniesiono. Na murach wszystkie oczy spoczęły z niemym pytaniem na Katarzynie.
Kasztelanka przestała się wahać. Przed Bogiem nie zamyka się bram!
– Otwórzcie bramę! – krzyknęła. – I niech łucznicy staną przy otworach strzelniczych gotowi do strzału! Załadujcie kusze! Jeśli któryś zbój zbliży się do przeora, strzelajcie nie czekając rozkazu!
Krata podniosła się z przenikliwym zgrzytem. Ryzyko było wielkie. Ludzie, którzy tak strasznie zmasakrowali mnicha, z pewnością nie cofną się przed Najświętszym Sakramentem. Być może za chwilę zaleje ich krwawa horda i wkrótce wszystko się skończy... Skrzypienie zwodzonego mostu zabrzmiało jak odgłosy apokalipsy.
Katarzyna chwyciła za łuk i włożywszy doń strzałę, stanęła w otworze strzelniczym.
– Jeśli Bérault d’Apchier pokaże się, ja poślę mu pierwszą strzałę! – oświadczyła spokojnie.
Powoli napięła cięciwę. Cienki, jesionowy łuk wygiął się do połowy.
Katarzyna czekała.
Obozowisko wroga wydawało się dziwnie ciche. Nie było widać żywej duszy. Nic się nie ruszało. Lecz za zasiekami z gałęzi, pokrytymi świeżo zdjętymi skórami, można było wyczuć wstrzymane oddechy i świdrujące spojrzenia.
Procesja przeszła przez most. Na chwilę śpiew zdusiły mury i barbakan, po czym modły wybuchły z nową mocą, zwiastującą gniew Boży.
Dies irae, dies illa Salve saeclum in favilla...
Jednak mnisi zamiast posuwać się do przodu w pewnej chwili zaczęli się cofać na krótki rozkaz swego przełożonego.
– Wycofajcie się za mury! Podnieść most!...
Zdziwiona Katarzyna popuściła cięciwę i wychyliła się. Za murami widać było samego przeora, wznoszącego do nieba ręce z monstrancją. Za nim ukazało się tylko trzech mnichów. Dwóch z nosidłami, jeden z drabiną. Tymczasem most podnosił się zgodnie z jego rozkazem.
– Nie chce narażać miasta... – szepnął Josse z napięciem. – Ależ przeor ryzykuje życie!
– Rozkaż, by nie podnoszono mostu! Musimy wziąć na siebie część ryzyka! Poza tym rozstaw swoich ludzi w oknach pierwszych domów na ulicy!
Josse, ongiś paryski rzezimieszek, zbiegł po cztery schody, a Katarzyna skierowała swą uwagę na przeora. Zbliżał się nieśpiesznie, a za nim mnisi z noszami. Jego fioletowy ornat rozwiewał wiatr.
Kiedy zbliżył się do trupa, w obozie wroga coś się poruszyło. Przed palisadę wyszedł potężny człowiek i stanął w wyczekującej postawie. Katarzyna rozpoznała Béraulta Apchiera i skierowała w jego stronę swój łuk, gdyż bandyta był uzbrojony. Opierał swe długie łapy na wielkiej, nagiej szpadzie, lecz nie ruszył się do przodu.
– Odejdź, przeorze! – krzyknął. – To jest moja sprawiedliwość! Nie mieszaj się do nie swoich spraw!
– To jeden z moich synów, którego kazałeś zaszlachtować, Béraulcie! Przyszedłem po niego. A to jest twój Bóg, ukrzyżowany przez tobie podobnych. Uderz, jeśli się ośmielisz, lecz potem szukaj tak głębokiego boru i tak tajemnego miejsca, które byłoby w stanie ukryć twoją zbrodnię i twój wstyd, gdyż będziesz przeklęty na ziemi i w niebie aż do skończenia świata! No, chodź! Zbliż się! Na co czekasz? Spójrz uważnie: niosę złoto, złoto, które tak kochasz i po które przybywasz z daleka. Wystarczy, żebyś wyciągnął rękę. Wystarczy, żebyś uniósł szpadę, która ci tak wiernie służy!
Przeor wznosząc nadal monstrancję zbliżał się do wroga, podczas gdy trzej jego towarzysze odczepili ciało mnicha i ułożyli je na nosidle z wielkim trudem z powodu sterczących zeń strzał. W miarę jak przeor zbliżał się do wroga, wielki złoczyńca zdawał się kurczyć, niczym diabeł z przypowieści zamieniony w karła przez oblanie wiadrem wody święconej. Drżał jak jesienny liść i przez chwilę można było sądzić, że ulegnie tajemnym siłom i zegnie zesztywniałe od pychy i reumatyzmu kolana. Jednak za nim pojawili się jego synowie, jego bękart i szyderczy Gerwazy Malfrat. Miłość własna nie pozwoliła mu się ugiąć, pomimo strachu przed życiem pozagrobowym, do którego się zbliżał ze względu na swój wiek.
– Odejdź, przeorze! – powtórzył zmienionym głosem. – Możesz zabrać swego mnicha. W nocy wszystkie koty są czarne. Nie żył, kiedyśmy się spostrzegli, kim jest. Ale nie sądź, że żałuję. Jeszcze się spotkamy, kiedy nie będziesz miał Boga za obrońcę!
– Zawsze będzie ze mną, gdyż moje ręce każdego dnia dotykają jego Ciała i jego Krwi! Nawet kiedy go nie widzisz, jest ze mną, tak samo jak zawsze jest obecny w tym spokojnym mieście, które chcesz skazać na zagładę!
– Na zagładę? Skądże znowu! Miasto chcę zdobyć i zdobędę! Ale przeor już go nie słuchał. Jak matka chroniąca dziecko, przycisnął monstrancję do piersi i skierował kroki z powrotem do miasta, które ze ściśniętym sercem, wstrzymując oddechy obserwowało w ciszy całe zajście.
Mnisi z nosidłem powoli przeszli przez bramę, a za nimi przeor modląc się cały czas. Potem brama się zamknęła.
W obozie wroga nikt się nie poruszył. Za to w mieście wybuchła radosna wrzawa zwycięstwa, gdy tylko opadła krata.
– Niech pani strzela, Katarzyno! – rzucił Josse. – Ten wściekły pies jest łatwym celem! Strzelaj, a uwolnisz nas od niego!
Lecz Katarzyna z westchnieniem odłożyła broń i pokręciła głową.
– Nie mogę. Przeor by mi tego nie wybaczył. Bérault nie ośmielił się go tknąć. Jeśli jeszcze wierzy w Boga, może zrezygnuje z zamiaru i odejdzie od naszego miasta. Pozwólmy mu się zastanowić...
– Zastanowić? Jego ludzie i on sam żądni są krwi i złota. Jeśli więc myślisz, że odstąpią, to się mylisz. Ja ci to mówię, pani.
– No to niech atakują! Odepchniemy ich!
Atak jednak nie nastąpił tego dnia. Bérault d’Apchier przystąpił do okrążenia miasta. Jego ludzie powoli zacieśniali krąg wokół murów, wciskali się między skały i krzaki jak stalowe węże, zajmowali ścieżki, stawiali nowe namioty i kuchnie. Z lasów dochodziły odgłosy obalanych drzew, które miały posłużyć do wykonania drabin. Zbierano gałęzie na faszyny do wypełnienia fos. Piękne sosny otaczające miasto traciły korony i padały z bolesnym skrzypieniem, a ich rozlane soki roznosiły świeży zapach wiosny w powietrzu śmierdzącym gorącym olejem.
Przez cały dzień Katarzyna przebywała na murach. Wraz z Mikołajem Barralem i Josse Rallardem przebiegała miejsca obrony, wieże, sprawdzała hurdycje, badała zapasy kamieni, strzał, drewna, broni i poszczególne stanowiska walki.
Bohaterski czyn przeora Bernarda dodał wszystkim odwagi, wzmocnił wolę walki. Przemożny strach zniknął. Wszyscy byli głęboko przekonani, że sam Pan Bóg będzie wspierał ich w walce, a i Katarzyna wierzyła, że uda się jej odeprzeć wroga bez większego trudu.
Pozostało jednak jeszcze jedno zmartwienie: jej paź ciągle nie wracał. Miała nadzieję, że schronił się u swej matki.
Sara, nie mogąc pokonać wstydu za swą chwilową słabość, dwoiła się i troiła, czuwając nie tylko nad normalnym funkcjonowaniem zamku, lecz także doglądając uciekinierów i pilnując, by niczego im nie zabrakło. Zaoferowała nawet swą pomoc przeorowi przy pośmiertnej toalecie brata Amabla, gdyż była zręczna i za pomocą noża i oliwy usunęła ostrza strzał z ciała zmarłego. Teraz jego ciało, obmyte w winie i owinięte prześcieradłem, spoczywało w krypcie klasztornej, czekając na pochówek, który miał się odbyć w nocy, tak aby mnisi mogli uczestniczyć w czasie dnia w obronie miasta razem z innymi mieszkańcami.
Wkrótce przygotowania zakończyły się i nie pozostawało nic innego do roboty jak obserwować ruchy wroga. Powoli miasto przyzwyczajało się do stanu oblężenia i każdy, kiedy tylko jego obecność na murach nie była konieczna, wracał do swoich codziennych zajęć.
Spośród kobiet zamieszkałych w Montsalvy jedna trzymała się na uboczu. Była to piękna dziewczyna o czarnych oczach i jedwabistej, ciemnej karnacji. Przybyła do Montsalvy dziesięć lat temu wraz z matką, koronczarką z Puy, która po śmierci pierwszego męża wyszła za Augustyna Fabre, cieślę. Matka, będąc słabego zdrowia, zgasła wkrótce którejś srogiej zimy, a Augustyn zaopiekował się dziewczyną jak własną córką. Stopniowo Azalia zajęła miejsce matki. Utrzymywała dom w doskonałym porządku i tak jak matka zajęła się wyrobem koronek, przewyższając ją wkrótce kunsztem. Zdobyła bogatą klientelę w okolicznych zamkach i wśród miejscowych notabli.
Sama pani de Montsalvy zamawiała u Azalii wiele rzeczy, podziwiając jej umiejętności i zmysł artystyczny. Koronczarka była jednak jedyną kobietą w mieście, z którą nie potrafiła się zaprzyjaźnić. Zresztą żadna kobieta w mieście jej nie lubiła. Być może z powodu sposobu, w jaki patrzyła na chłopców, a nawet żonatych mężczyzn, albo z powodu tego gardłowego śmiechu podobnego do gruchania gołębicy. A może z powodu zbyt odważnego dekoltu, z jakim zwykła się pokazywać w swym oknie. Piękna i niebiedna Azalia mogła już sto razy wyjść za mąż, lecz mimo wielkiego powodzenia wśród chłopców nie przyjęła oświadczyn żadnego.
„Chcę wyjść za mąż z miłości i będę kochać tylko jednego, godnego mnie, czyli takiego, który byłby zdolny do wszystkiego z miłości dla mnie!” – zwykła mawiać mrużąc kocie oczy, które niejedna z kobiet chętnie by jej wydrapała. W ten sposób Azalia doszła do dwudziestu pięciu lat i nadal pozostawała w stanie panieńskim, ku zadowoleniu zresztą samego Augustyna, który bał się, że wydając ją za mąż, straci gospodynię.
„Żadna ciemięga nie jest ciebie godna, moja perło! – mawiał Augustyn, gładząc jej jedwabisty policzek. – Ty jesteś godna wielkiego pana!”
Naturalnie, Augustyn nie był przez to lubiany przez młodzieńców, a matrymonialne marzenia ojczyma doszły do uszu Katarzyny. Donatka, małżonka Saturnina, kiedy powtórzyła słowa Augustyna swej pani, nie mogła ukryć oburzenia, lecz Maria, żona Jossego, która w haremie zdobyła zadziwiającą wiedzę na temat kobiecej natury, natychmiast wyjaśniła, jak się rzeczy mają:
– Augustyn powiada „wielki pan”, lecz jego córka myśli o „panu Arnoldzie!” Trzeba widzieć, jak patrzy na naszego pana, kiedy on przejeżdża konno przez miasto: istna kotka oblizująca się przed spodkiem śmietany. A jakie ukłony przed nim składa!
– Opowiadasz głupoty, Mario! Nie ośmieliłaby się mierzyć tak wysoko! – odparła wtedy Katarzyna.
Jednak w głębi serca poczuła nieprzyjemne ukłucie. Była pewna miłości swego męża i nie obawiała się sideł mieszczki. Niemniej przypominała jej Azalia dwie kobiety, których obawiała się najbardziej w swym życiu: Marię de Comborn, kuzynkę, która kochała się w Arnoldzie aż do zbrodni, i sułtankę Zobeidę, która więziła go w swym pałacu. Z pierwszej Azalia miała łapczywe pożądanie, a z drugiej ogromną zmysłowość, takie same czarne jak węgiel włosy i takąż bursztynową skórę. I czasem, kiedy koronczarka przychodziła do zamku ze swymi wyrobami, Katarzyna zastanawiała się, czy przypadkiem dziewczyna ta nie jest trzecią postacią damskiego demona, który chce jej zabrać jej miłość.
Tamte dwie, Maria i Zobeida, zginęły jednakowo, i to z ręki samego Arnolda od ciosu wymierzonego sztyletem ze srebrnym krogulcem, który zawsze był dla Katarzyny talizmanem i ostatnią obroną, lecz czy można było przewidzieć reakcje mężczyzny?
Gdyby Katarzyna urodziła się w zamku szlacheckim, z pewnością nie zwróciłaby uwagi na tak prostą rywalkę, lecz będąc córką zwykłego złotnika, nigdy nie lekceważyła przeciwnika, jakikolwiek by on był, i nigdy się nie myliła.
Od czasu wyjazdu Arnolda Katarzyna zapomniała o swych niejasnych obawach, jakie wzbudzały w niej płonące źrenice i wilgotne usta Azalii, a oblężenie odsunęło tę sprawę na boczny tor.
Przy studni zebrały się kobiety i rozprawiały o tym, jak wykurzyć wroga, lecz Azalia jak zwykle trzymała się na uboczu, przysłuchując się im z drwiącym uśmiechem.
– Straszny koniec brata Amabla nie załatwia niczego – powiedziała Gauberta. – Trzeba pomyśleć o nowym posłańcu.
– A jak chcesz wysłać swego posłańca? – spytała inna. – Przerzucić go przez mury, prosząc Pana Boga, by poleciał jak najdalej?
Gauberta wzruszyła pogardliwie ramionami i krzyknęła:
– W zamku są podziemia, można je wykorzystać.
Istotnie, kiedy Katarzyna i przeor Bernard odbudowywali niedaleko bram Montsalvy stary zamek Puy de l’Arbre, kazali zrobić w jego podziemiach przejście, którym w razie oblężenia można by było wyjść. I jak to było w zwyczaju od wielu wieków, tajemne przejście zaczynało się w wieży, a kończyło daleko w polu, ukryte wśród skał i krzaków. Nie należało o tym trąbić głośno i Katarzyna, która zbliżyła się do kobiet kazała handlarce płótnami mówić ciszej.
– Nie mów tak głośno, Gauberto, bo jeszcze ktoś cię usłyszy.
– A kto, pani? Nie myślisz chyba, że wśród nas chowa się zdrajca!
– Nie – uśmiechnęła się Katarzyna – lecz masz donośny głos droga przyjaciółko. Mogłabyś, tak jak Dziewica Orleańska, dowodzić armią...
Okropny hałas i odgłosy walenia młotka przerwały jej w pół słowa. Pochodziły z jednego z domów stojących w pobliżu studni, zajmowanego przez Augustyna, ojczyma Azalii. Przez otwarte na oścież, mimo panującego przenikliwego chłodu, drzwi jego warsztatu wylatywały wióry.
Katarzyna zwróciła się do koronczarki:
– Twój ojciec ostro pracuje, jak się zdaje. Co takiego robi?
– Trumnę. Pierwszą... dla brata Amabla.
– Pierwszą, powiadasz? Czyżby liczył na to, że potrzeba będzie ich więcej?
Azalia uśmiechnęła się dziwnie, a jej przenikliwe spojrzenie owionęło bezczelnie kasztelankę.
– Potrzeba będzie więcej i pani dobrze o tym wie! Czy oblężenie potrwa, czy miasto zostanie zdobyte, mojemu ojcu nie zabraknie roboty. Dobrze wiesz, pani, że przez ciebie wiele ludzi straci życie!
Wśród kobiet zaległa nieprzyjemna cisza. Katarzyna zastanawiała się, czy się nie przesłyszała. Gauberta i jej przyjaciółki spoglądały po sobie, nie wierząc własnym uszom. Kasztelanka pierwsza się otrząsnęła i zmarszczywszy brwi, spytała:
– Co masz na myśli, Azalio?
– Tylko to, co rzekł pan Bérault d’Apchier... chyba że źle usłyszałam. On chce złota i... ciebie, pani! Złoto możesz mu dać, ale siebie? Tak więc ludzie będą umierać za ciebie! Tylko za ciebie... ponieważ pan Arnold już nigdy nie wróci!
Cedząc słowa, zdjęła z cembrowiny dzban wypełniony wodą i miękkim ruchem bioder zarzuciła go sobie na ramię. Uśmiechała się perfidnie, zadowolona z wrażenia wywołanego przez słowa, które dotknęły Katarzynę w najczulsze miejsce. Nie zdążyła jednak odejść od studni, kiedy potężna para policzków wymierzonych przez Gaubertę, wspomaganych jej stu osiemdziesięcioma funtami żywej wagi, obaliła ją na ziemię wśród okruchów stłuczonego dzbana. Mocą rozpędu sama Gauberta upadła obok swej ofiary, usiadła na niej okrakiem i dalejże ją okładać i szarpać za włosy.
– Gauberto! – krzyknęła Katarzyna przerażona wściekłością wykrzywiającą twarz zwalistej kobiety. – Zostaw ją!
Gauberta jednak nie słyszała. Przyparłszy Azalię kolanem do ziemi, ciągnęła ją za warkocze, wreszcie napluła jej w twarz i zagrzmiała:
– Gdybym nie znała twojej bogobojnej matki, Panie świeć nad jej duszą, rzekłabym, że powiła cię maciora! Nagle martwisz się losem naszych mężczyzn, a gdy który mówi ci o miłości, to zadzierasz dumnie nosa! Marzy ci się wielki pan, a jako że nie możesz mieć pana Arnolda, pomyślałaś, że któryś z bandy Apchiera też załatwi sprawę, czyż nie? Którego sobie upatrzyłaś? Którego, śpiewaj mi tu zaraz!
Rozwścieczona, policzkowała dziewczynę z taką zaciętością, że Katarzyna wystraszyła się, iż wykończy ją na dobre.
– Rozdzielmy je, Babeto! – krzyknęła do swojej sąsiadki. – Gauberta gotowa ją zabić!
– Phi! Wielka mi rzecz! – żachnęła się żona wytwórcy świec – to by ją nauczyło rozumu. Mój najstarszy syn dosyć wylał przez nią łez. Ale, do usług, pani Katarzyno.
Z pomocą innych kobiet, które zresztą nie przykładały się zbytnio do swego zadania, ponieważ te poczciwe matki rodzin nie widziały niczego złego w tym, co przytrafiło się fertycznej koronczarce, udało im się odciągnąć spienioną Gaubertę od swej ofiary.
Czerwona od otrzymanych razów i od krwi spływającej ze zranionego okruchami rozbitego dzbana ramienia, koronczarka wstała zalewając się łzami. Jej przemoczona spódnica była uwalana błotem, a bluzka rozdarta na plecach. Jednak nieszczęsny widok Azalii nie ostudził zapału Gauberty, którą z trudem udawało się utrzymać z dala od dziewczyny. Po czym, ponieważ kobiety nie chciały jej wypuścić, ryknęła pod adresem dziewczyny, którą Maria odprowadzała do domu:
– Powinnaś tarzać się w błocie przed naszą panią i błagać ją o przebaczenie!
Augustyn, zaniepokojony wrzawą, wyszedł na próg warsztatu, trzymając w jednej dłoni młotek, a w drugiej drewniane kołki. Prawie wpadł na przybraną córkę – brudną, przemoczoną i pobitą.
– To nic – próbowała wyjaśniać Maria, czując wiszącą w powietrzu kolejną burzę. – Miała małą sprzeczkę z Gaubertą...
Lecz Augustyn, nie słuchając, odsunął ją ręką z drogi i ruszył w stronę grupki kobiet. Wytrzeszczył oczy, a jego twarz stała się tak samo czerwona jak jego wełniana czapka. Wymachując młotkiem wyglądał bardzo groźnie, lecz to nie wystarczyło, by przerazić wojowniczą handlarkę płócien.
– Ja nie chcę nic mówić! – wrzasnęła na widok cieśli. – Lecz z tej twojej córuni to niezłe ziółko! Gdybyś częściej pieścił jej boki, może nie byłaby taka złośliwa.
– A co takiego ośmieliła się powiedzieć? Może mi to powtórzysz?
– A myślisz, że będę się krępować?
Augustyn nadciągał jak burza wymachując młotkiem, tak że kobiety trzymające Gaubertę skuliły się, jakby chcąc uniknąć ciosów. Katarzyna puściła Gaubertę i stanęła między nią a cieślą.
– Dosyć tego! – rzuciła ostro. – Teraz ja mówię i macie mnie słuchać! Augustynie, zatknij swój młotek za pasek! A ty, Gauberto, masz natychmiast się uspokoić!
Cieśla zatrzymał się przed kasztelanką i niechętnie zdjął czapkę z głowy.
– Mam chyba prawo wiedzieć, co uczyniono mojej córce! – mruknął.
– Zgoda! – rzuciła Gauberta, której wracał dobry humor. – Lecz najpierw dowiedz się, co ona powiedziała. A co do tego, co jej zrobiłyśmy, to będziesz zadowolony: wymierzyłam jej policzek, czego ty nigdy nie ośmieliłeś się zrobić. I w każdej chwili mogę zacząć od nowa, chyba że sam się tym zajmiesz: powiedziała, że zgarniesz niezły grosz za trumny dla tych, którzy zginą przez panią Katarzynę!
– Ona nie mogła tego powiedzieć!
– Ale powiedziała! – wtrąciła Katarzyna. – Utrzymuje, że wszystkie te nieszczęścia spadły na miasto i jego mieszkańców z mojego powodu, tylko z mojego... Czy i ty jesteś tego zdania?
– Nnnnie... Oczywiście, że nie... Nikt z nas nie chciałby żyć pod panowaniem Apchierów. Są twardzi i okrutni. Lecz gdyby pan Arnold nie wrócił...
– Nie widzisz powodu, by bronić swoich – dokończyła twardo Katarzyna czując, że blednie.
Spojrzała uważnie na upartą twarz cieśli. Najwyraźniej miał jej za złe to, co właśnie się wydarzyło, lecz nie śmiał tego powiedzieć wprost. Lecz Gauberta, która wszędzie musiała wtrącić swoje trzy grosze, rzuciła:
– Pan Arnold wróci! A nawet gdyby nie wrócił, ma syna, a my mamy przeora za drugiego pana! I wara Apchierom od nas! A teraz możesz powiedzieć swojej córce, że zanim wyda Katarzynę, bo najwyraźniej o tym się myśli w waszej rodzinie, wyślemy Azalię nagą za mury, żeby przekonać się, co z nią zrobią „panowie” Apchierowie, na których ma taką wielką ochotę!
– Nie zaczynaj od nowa! – przerwała Katarzyna. – Nie mam tego za złe twej córce, Augustynie! Musi się bać, i to wszystko ze strachu. A ty ze swej strony nie gniewaj się na Gaubertę. Zrobiła to z przyjaźni do mnie. A teraz, pogódźcie się!
Augustyn niechętnie wymamrotał coś pod nosem, a Gauberta powiedziała, że Azalia może się jej nie obawiać, pod warunkiem że nie będzie opowiadać bredni. Następnie wszyscy zaczęli się rozchodzić. Mieszczki uniosły swoje dzbany i kłaniając się kasztelance podążały do swoich domów, żywo rozprawiając o wydarzeniu.
Katarzyna ruszyła na spotkanie z przeorem. Za nią podreptała Gauberta. Pomimo wszelkich oznak przywiązania okazywanego przez jej ludek, hrabinie było ciężko na sercu, gdyż wśród tego ogólnego poświęcenia i wierności odkryła małą zadrę. Niewielką wprawdzie i z pewnością niegroźną, lecz i tak za dużą w chwili, kiedy miasto powinno stanowić jedność.
Katarzyna co prawda nigdy nie miała złudzeń co do uczuć, jakie Azalia mogła do niej żywić od tamtego zimowego poranka, kiedy to na dziedzińcu zamkowym spostrzegła spojrzenia posyłane przez koronczarkę Arnoldowi. Wtedy to pojęła, że Maria miała rację i że Azalia mogła jej tylko nienawidzić. Lecz to, że również ojczym myślał tak jak ona, było dla niej przykrym odkryciem, gdyż kazało jej sądzić, że być może więcej osób w mieście myślało podobnie.
Gauberta drepcząca obok kasztelanki i obserwująca ją kątem oka przerwała jej ponure myśli z właściwą sobie gwałtownością.
– Nie należy się nimi przejmować, pani Katarzyno! Augustyn jest tak zapatrzony w swoją córunię, że nie zdaje sobie sprawy z tego, że to zła bestia, a na dodatek nie jest stąd!
– Ja też nie jestem stąd – odparła cicho Katarzyna.
Gauberta stanęła jak słup soli, postawiła dzban na ziemi i pokręciła głową z politowaniem. Katarzyna pomyślała, że mieszczka jest przekonana, iż jest słaba na umyśle.
– Pani? O Przenajświętsza Panienko! Ależ pani jesteś bardziej stąd niż kto inny. Może urodziłaś się w Paryżu, lecz co ci z tego pozostało? Pan Arnold i pani stanowicie jedno, a jeśli on nie jest stąd, to kto? Chcesz czy nie, jesteś kamieniem węgielnym zamku Montsalvy i nikt ani nic nie może cię stąd wyrwać... lub mówić co innego!
– Dziękuję ci, Gauberto! Lecz sądzę, że lepiej będzie dla nas wszystkich, by Azalia trzymała język za zębami i że trzeba jej pilnować.
– Bądź spokojna, pani Katarzyno, już my będziemy ją mieć na oku! Ponieważ kobiety doszły do bramy klasztornej, Gauberta skłoniła się głęboko i ruszyła w swoją stronę.
Katarzyna walcząc ze łzami, weszła do środka wpuszczona przez brata furtiana, który poinformował ją, że przeor czeka na nią w sali kapitulnej.
– Daje lekcję małemu panu! – dodał z poczciwym uśmiechem.
– Lekcję? Dzisiaj?
– Oczywiście! Jego wielebność nie lubi tracić czasu, nawet podczas oblężenia.
W rzeczy samej, wkrótce do jej uszu doszedł głos małego Michała recytującego wiersz. Skrzypienie drzwi pchniętych dłonią Katarzyny przerwało recytację w pół słowa. Michał siedział na taborecie, z którego zwisały jego za krótkie nóżki, a naprzeciwko niego stał przeor ze skrzyżowanymi ramionami, trzymając się za podbródek. Na widok matki malec zrobił zawiedzioną minę.
– Och! Pani matko! Dlaczego przyszłaś tu o tej porze?
– A nie powinnam?
– Tak, nie powinnaś! Mam nadzieję, że nic nie słyszałaś?
Po tym niespokojnym pytaniu Katarzyna domyśliła się, że Michał uczył się wiersza, który miał jej ofiarować z pewnością na Wielkanoc wraz z życzeniami świątecznymi. Uśmiechnęła się więc, przybierając niewinną minę.
– Nic nie słyszałam. Drzwi były przecież zamknięte, lecz jeśli ci przeszkodziłam, to bardzo cię przepraszam.
– Nic to – odparł Michał wspaniałomyślnie – jeśli nic nie słyszałaś.
– Na dzisiaj lekcja skończona – rzekł przeor gładząc ucznia po złocistej głowie. – Dosyć się napracowałeś, a teraz możesz iść do Sary.
Malec zeskoczył z taboretu, podbiegł do matki i objął jej nogi swymi małymi ramionami.
– Proszę mamy... czy mógłbym nie wracać od razu do domu?
– A gdzie chcesz pójść?
– Do Augusta! On dzisiaj zaczyna robić wielką gromnicę wielkanocną i powiedział mi, że mogę przyjść.
Katarzyna podniosła go z ziemi, przycisnęła do piersi i ucałowała w okrągłe, pokryte miękkim puszkiem policzki.
– Możesz iść, synu! Ale nie zanudzaj Augusta i nie siedź u niego za długo. Sara by się niepokoiła.
Michał obiecał wszystko, czego chciała, cmoknął ją w nos i ponieważ pilno mu było podziwiać sztuczki mistrza Augusta, ześlizgnął się na ziemię i ruszył biegiem, odprowadzany czułym spojrzeniem matki i przeora.
– Ma cały zapał i ciekawość ojca! – powiedział brat Bernard.
– To prawdziwy Montsalvy – odparła dumnie Katarzyna – lecz zastanawiam się, czy nie jest bardziej podobny do swego wuja Michała niż do ojca. Jest delikatniejszy niż mój mąż, mniej gwałtowny. To prawda... jest jeszcze taki mały... Ale muszę przyznać, że niektórzy z was zadziwiają mnie, a przede wszystkim ty, ojcze. Podczas gdy grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo, dajesz lekcję Michałowi, a mistrz August przygotowuje gromnice na Wielkanoc. A kto wie, czy będziemy jeszcze żywi podczas świąt?
– Czyżbyś w to wątpiła, pani? Zbyt słabo ufasz Bogu, moja córko! Wielkanoc już za dwa tygodnie. Może nie będzie tak wesoło jak zwykle, lecz wierzę, że wszyscy się zbierzemy, by chwalić naszego Pana.
– Och, żebyż cię wysłuchał! Przyszłam tu, by cię zapytać, ojcze, co zrobimy teraz, kiedy biedny brat Amabl... Pomyślałam, że może przez podziemne przejście zamku...
– Oczywiście! Wykorzystamy je, by wysłać następnego posłańca.
– Kto jednak podejmie tak wielkie ryzyko? Potworna śmierć brata Amabla na pewno osłabiła odwagę niejednego osiłka.
– Nic się nie bój, mam już człowieka, którego nam potrzeba. Przyszedł do mnie jeden z chłopców z Krzyża Koguta. Chce ruszyć jeszcze tej nocy.
– Tak szybko? Dlaczego?
– Z powodu zajęć rolniczych. Otóż padało przez cały dzień i tej nocy może wszystko zmrozić, lecz jak tylko ziemia wyschnie, trzeba będzie przejść przez kratę i oczyścić zboża z ostów. Trzeba też posadzić kapustę i jarzyny. Gdyby oblężenie się przedłużało, to roboty kwietniowe nie zostaną wykonane i nie będzie zbiorów. Nie ma tu takiego, kto by nie zaryzykował życia dla ocalenia swych plonów.
– Ktoś powiedział, że jest inny sposób, by ocalić Montsalvy... łatwiejszy... – Jaki?
– Oddać Béraultowi Apchierowi to, czego tak pożąda: bogactwa zamku i...
– I ciebie, pani? Ależ to istne szaleństwo! Kto ci wbił taki pomysł do głowy?
Katarzyna opowiedziała mu pokrótce scenę przy studni, a przeor przysłuchiwał się jej z nie ukrywanym zniecierpliwieniem.
– To Gauberta ma rację! – krzyknął, kiedy Katarzyna skończyła. – A Augustyn jest winien, że wbija dziewczynie do głowy pomysły, które ani nie przystoją jej stanowi, ani nie są zbyt mądre. Już od jakiegoś czasu myślę o tym, żeby śledzić ją potajemnie: spotyka się z ludźmi, którzy mi się nie podobają.
– Z kim? Z chłopakiem?
– Nie, nie z chłopakiem. Już bym to wolał. Z Ratapennadą. Otóż ostatnimi czasy różni ludzie spotykali ją często w okolicy chaty czarownicy. Jeśli temu nie przeszkodzimy, nieszczęsna gotowa zaprzedać duszę dla ziszczenia swych nierozumnych marzeń.
W środku nocy jakiś cień spuścił się po drabinie do tajemnego przejścia pod zamkiem. Niósł łuczywo, sztylet i list. Zanim zniknął w czeluściach, do Jossego, który go odprowadził, posłał uśmiech, mrugnął okiem i pomachał ręką.
Od tego czasu słuch po nim zaginął...
Atak nastąpił o świcie. Korzystając z ostatnich zimnych chwil nocy, kiedy to ludzie są zesztywniali od długiego czuwania i niezbyt zdatni do obrony, Bérault d’Apchier skierował swych zbirów do ataku na dwa punkty murów, które wydawały mu się najsłabsze.
W nocy rozbójnicy zdołali bezszelestnie wypełnić część fosy faszynami i kiedy tylko niebo pojaśniało, ustawili drabiny w tych dwóch miejscach.
Przygotowania te, choć wykonywane z dużą ostrożnością, nie uszły uwagi strażników i kiedy pod wodzą bękarta Gonneta żołdacy rzucili się do drabin, powitał ich taki grad kamieni i strumienie wrzącego oleju, że zmuszeni zostali do szybkiego odwrotu. Gonnet oparzony w ramię uciekał, wyjąc jak ranny wilk i wygrażając obrońcom miasta pięścią. Ze złości podpalił najbliższą fermę, która wkrótce strzeliła w niebo wysokimi płomieniami.
Mieszkańcy zgromadzeni wokół Katarzyny na murach patrzyli, jak pochłania ją gęsty, czarny dym, który wiatr rozciąga po szarym niebie długimi, brudnymi pasmami. Maria Bru, opierając się na ramieniu męża, płakała rzewnymi łzami widząc swój dobytek trawiony przez płomienie.
– Oddamy wam wszystko – rzekła z przejęciem Katarzyna. – Jak tylko przegnamy tych bandytów, odbudujemy wasz dom.
– Z pewnością odbudujemy! – potwierdził Saturnin. – Wszyscy się do tego przyłożymy. Niebawem zaś nadejdzie pomoc, gdyż nie mamy wiadomości o naszym posłańcu, a to oznacza, że udało mu się przejść.
Katarzyna spojrzała na niego z wdzięcznością i żeby pocieszyć nieco Marię, wręczyła jej trzy złote monety.
Następnego dnia został odparty kolejny atak i ponownie spłonęła ferma, tym razem Krzyż Koguta.
Podczas wieczornej narady w zamku ziołowe wino miało gorzki smak.
– Jak tak dalej pójdzie, to codziennie spłonie jedna ferma lub folwark, a do Wielkanocy nie pozostanie wokół nic, tylko spalona ziemia!
– powiedział Felicjan Peuch, młynarz, wyrażając głośno myśli ogółu.
– Posiłki nadejdą o wiele wcześniej – odpalił Mikołaj Barral.
– W tej chwili Jeannet już na pewno jest w Carlat. Stawiam swój hełm przeciwko kaczanowi kapusty, że wkrótce ujrzymy lance Kadeta Bernarda, które przyśle nam Eleonora, jego żona!
Jednak ani następnego, ani kolejnego dnia wspomniane lance nie pojawiły się i w zamku zakiełkował niepokój. Nawet kiedy Felicjan przyszedł do sierżanta z wielkim kaczanem kapusty, żeby zrobić wymianę na hełm, powitały go nieco wymuszone uśmiechy. W Montsalvy coraz mniej chciało się śmiać.
W Niedzielę Palmową zaczął padać deszcz i wydawało się, że nigdy nie przestanie. Nie był to jednak wiosenny deszcz, lecz okropne nawałnice niesione wściekłymi podmuchami wiatru, rozmywające zbocza i porywające strumienie czarnej ziemi na dno dolin, i wypłukujące korzenie drzew. Jak by tego nie było dosyć, spadł grad. Kule wielkości orzecha podziurawiły bezlitośnie rozmytą ziemię i siekąc pierwsze wrażliwe kiełki roślin, zniweczyły nadzieję na zbiory.
Najeźdźca jednak nie ustępował. Tkwił uparcie wśród morza błota, ukryty w podziurawionych przez grad namiotach, tych, których nie porwał szalejący wiatr zawieszając je na szczytach drzew. Zmuszony przez pogodę do zaprzestania ataków, stał się jeszcze bardziej zacięty i bardziej wściekły. Dowódcy pozajmowali opuszczone domy, lecz większość cierpiała niewygody, zgrzytając zębami na myśl o ciepłych łóżkach i szczelnych dachach ukrytych za pobliskimi, dobrze strzeżonymi, grubymi murami.
Katarzyna i przeor dwoili się i troili, by podtrzymać na duchu swoje owieczki.
– Odbudujemy wszystkie zniszczone domy! – zapewniała Katarzyna, mając na myśli Jakuba Serce i jego obficie zaopatrzone kantory.
– Bóg jest z nami – podejmował przeor Bernard. – Dlatego trzyma wroga w bezpiecznej odległości, oddalając od nas śmiertelne żniwo, mniejsza więc o kilka zagonów pszenicy czy żyta. Nie ma dymu bez ognia...
Jednak mimo wszystko zarządził wielkie modły zbiorowe. Nawet najstarsi nie pamiętali, żeby Wielki Tydzień był kiedykolwiek taki żarliwy... i taki mokry.
Większość mieszkańców, kiedy nie modliła się lub nie podsycała ognisk, spędzała czas na wypatrywaniu proporców hrabiego Armaniaka. Lecz horyzont niezmiennie pozostawał pusty.
Kiedy minął tydzień od wyruszenia Jeanneta z posłaniem, mieszkańcy Montsalvy zaczęli podejrzewać, że posłańcowi stało się coś złego. Ich złe przeczucia potwierdziły się w nieoczekiwany sposób.
Wielkanoc 8 kwietnia wstała z trudem, zalana deszczem, jak wiele poprzednich dni. Niebo wisiało nisko i zdawało się, że słońce opuściło ziemię na zawsze.
Katarzyna, podobnie jak inni, wstała z łoża wraz ze świtem, by oddać cześć Zmartwychwstaniu Pana. O świętowaniu oczywiście nie mogło być mowy. Przeor miał jednak odprawić uroczystą sumę, po której mieszczanie i uciekinierzy mieli zostać przyjęci w zamku na uroczystym posiłku.
Przygotowaniami zajęły się Sara, Donatka i Maria, które od świtu krzątały się w olbrzymiej zamkowej kuchni, jak za dawnych, dobrych czasów.
Katarzyna miała właśnie do nich dołączyć, kiedy zauważyła biegnącego w jej stronę co tchu Saturnina. On, zawsze taki poważny, w tej chwili zdawał się nieomalże wesoły. Według niego wiadomość, którą przynosił, była najlepszym prezentem wielkanocnym.
– Czyżby wreszcie nadciągała pomoc?
– Tak! Lecz nie ta, na którą czekaliśmy, pani Katarzyno. W każdym razie pomoc!
Istotnie, przed jedną z bram mały oddział starał się przedrzeć przez linię wroga, chcąc dotrzeć do zamku.
– Ilu ich jest?
– Wydaje się, że około dwudziestu. Nie mają żadnego znaku szczególnego, ale biją się dzielnie. Mikołaj czeka na twój rozkaz, pani, by podnieść kratę.
– Idę z tobą! Nie ma czasu do stracenia. Chyba że... Kasztelanka zachowała dla siebie dalszy ciąg swej myśli, która mogłaby zgasić radość starca. Bérault d’Apchier był szczwanym lisem. Kto mógł wiedzieć, czy ta mała grupa, bez znaku szczególnego, lecz „bijąca się dobrze”, nie była pułapką i sposobem na otwarcie bram miasta? Pobiegła jednak do bramy, pod którą istotnie wrzała walka. Dwudziestka jeźdźców, uzbrojonych jak popadło, przedarła się przez ludzi Apchiera, zaskoczonych niespodziewanym atakiem, i skierowała w stronę miasta. – Kim jesteście? – krzyknęła z murów Katarzyna.
– Otwórzcie, na Boga! – odparł ledwo dysząc czyjś znajomy głos. – To ja, Bérenger!
Głos ten dobywał się z wnętrza zadziwiającej kompozycji różnych części zbroi, miotającej pośrodku zawieruchy ogromnym toporem i kręcącej nim diabelskie młynki, niebezpieczne zarówno dla nieprzyjaciela, jak i dla swoich towarzyszy. Wojak ten rozdzielał na oślep ciosy, czyniące zdecydowanie większy honor jego dobrej woli niźli doświadczeniu. Na dźwięk znajomego głosu serce Katarzyny zadrżało radośnie.
Zanim jednak zdążyła wydać rozkazy, Mikołaj Barral i dwaj jego ludzie chwycili za kołowroty, podnieśli bramę i spuścili zwodzony most, a tymczasem łucznicy zasypali zbójników deszczem strzał.
Wejście Bérengera i jego kompanów odbyło się tak szybko, że ledwo most zadrżał pod końskimi kopytami, a natychmiast został podniesiony, zaś na olbrzymie, dębowe deski posypały się strzały i pociski z kuszy. Po chwili paź, zdejmując z głowy o wiele za duży jak dla niego hełm, z okropnym łoskotem swej fantazyjnej zbroi zeskoczył z konia prosto w objęcia sierżanta.
– Na rany Chrystusa, mój chłopcze! – ryknął Mikołaj. – Ależ z ciebie groźny wojak! Jakiś ty blady po tej zaciętej potyczce!
– Jeszcze nigdy w życiu nie miałem takiego pietra! – wyznał paź, szczękając zębami. – Pani! Co za radość ujrzeć cię znowu! – dodał, starając się na próżno zgiąć pokrywające go żelastwo, by skłonić się przed Katarzyną, – Przybyłem tak szybko, jak się dało, ale ciągle napotykałem przeszkody. Mam nadzieję, że nie ucierpieliście dotąd zbytnio?
– Nie, Bérenger, wszystko w porządku... lub raczej prawie w porządku. Lecz ty, mój chłopcze, skąd przybywasz?
– Od matki, która serdecznie cię pozdrawia i modli się za ciebie... a także z Carlat...
– Z Carlat? A ci ludzie? – spytała wskazując na jego towarzyszy zsiadających z koni.
– Oni są z Carlat. To wszystko, co gubernator mógł ci przysłać. A to dlatego, że hrabina Eleonora wyjechała do Tours, gdzie trwają już przygotowania do ślubu delfina z Małgorzatą Szkocką. Wolał też, by nie nosili znaków herbowych, po których wściekłe psy domyśliłyby się, że twierdza Carlat jest gorzej strzeżona.
Spośród nowo przybyłych wysunął się człowiek wyglądający na dowódcę i stanąwszy przed Katarzyną ukląkł na jedno kolano, by w ten sposób okazać, że on i jego ludzie są gotowi umrzeć dla niej. Katarzyna zamiast podziękować uśmiechnęła się blado.
Zawód był zbyt mocny: dwudziestu ludzi, kiedy ona liczyła na co najmniej dwie setki. Przy pomocy tak szczupłych sił nie uda się jej odeprzeć wroga.
Niepokój i zmieszanie na jej twarzy były tak widoczne, że Barral, obawiając się, jaki wpływ wywrze to na ludzi, którzy zbiegli się zaciekawieni zamieszaniem, pośpiesznie wkroczył do akcji.
– Trzeba przybyszy zaprowadzić do zamku, pani Katarzyno, pozwolić im odpocząć i posilić się. Anim się spodziewał, że z ciebie taki chojrak! – krzyknął rubasznie, waląc Bérengera po plecach z taką siłą, że ten aż się zakrztusił. Po czym dodał ciszej: – Lepiej, żeby nowina nie rozeszła się zbyt szybko. Na razie należy powiadomić tylko radę... i przeora.
Ten zresztą właśnie nadchodził, radośnie rozchlapując kałuże i nie troszcząc się o swój odświętny habit.
Wtajemniczony w sytuację, wszedł bez wahania do gry i głośno wyraził radość z powrotu pazia. Następnie skierował wszystkich w stronę zamku, oznajmiając, że po mszy rada zbierze się wyjątkowo w sali kapitulnej klasztoru.
Mikołaj Barral zajął się zakwaterowaniem nowych ludzi, a Katarzyna zabrała Bérengera do zamku i oddała go w ręce Sary.
Bohater dnia został zaprowadzony do łaźni, rozebrany, wykąpany, oczyszczony zgrzebłem, wysuszony i rozciągnięty na szerokiej płycie kamiennej serdecznie wymasowany przez Sarę we własnej osobie, która nie żałowała młodzieńcowi aromatycznych olejków. Wszystko odbyło się zgodnie ze średniowiecznym zwyczajem, według którego kobiety dokonywały ablucji pana domu, jego syna i najważniejszych oficerów. Ażeby uhonorować gościa, także powierzano go zabiegom kosmetycznym dam.
Katarzyna zaś siedziała obok na taborecie, obejmując rękami kolana, i słuchała opowieści pazia, przerywanej często jękami bólu ofiary dręczonej silnymi dłońmi Sary.
Otóż Bérenger wracał powoli z „wędkowania” przez las, kiedy usłyszał dzwony i domyślił się, że w zamku stało się coś dziwnego. Zbliżając się do miasta, zauważył postacie przemykające się do zamkniętej bramy. Wtedy postanowił obejść miasto dookoła, zobaczył obóz rozbójników i słyszał groźby rzucane przez ich herszta.
– Schowałem się w ruinach Puy de l’Arbre, skąd mogłem obserwować, co się dzieje w obozie wroga... i na swoje nieszczęście widziałem, jak dręczyli mnicha. Tak mnie to przeraziło, że uciekłem z tego miejsca jak najdalej. Moi bracia spaliliby się ze wstydu, gdyby mnie widzieli.
– Przeciwnie, gdyby przed chwilą widzieli, jak dzielnie sobie poczynasz, byliby z ciebie dumni. Walczyłeś jak lew!
– Przestań no jęczeć, bohaterze! Czy to kto kiedy widział rycerza o tak delikatnej skórze?
– Ty mnie nie masujesz, Saro, ty mnie urabiasz jak zaprawę murarską! Ale, o czym to ja mówiłem? Właśnie! Uciekłem. Przez cały dzień chowałem się po lasach, czekając, aż zapadnie noc. Przyszła mi do głowy myśl, by odszukać podziemne przejście i w ten sposób wrócić do zamku.
– Podziemia? – spytała ze zdziwieniem Katarzyna. – A więc wiedziałeś o ich istnieniu?
Bérenger posłał jej uśmiech na wpół nieśmiały, na wpół skruszony, gdy tymczasem Sara zawinęła go w wielki kawałek cienkiego płótna, by usunąć z jego skóry nadmiar olejku.
– W naszym zamku jest podobne przejście. Nietrudno było je znaleźć schodząc do piwnic w wieży. Czasem też strażnicy pozwalali mi wyjść tamtędy z zamku...
– Żeby pójść w nocy na ryby! – uzupełniła bezlitośnie Sara. – Pan, panie Bérenger, brałeś nas za głupków, wyobrażając sobie, że twoje nocne wypady pozostają nie zauważone!
– Przestań, Saro! – przerwała Katarzyna. – Nie pora, by mu to wypominać. Kontynuuj, Bérenger. Dlaczego więc nie wróciłeś do zamku?
– Kiedy się zbliżyłem, była ciemna noc. Miejsce wydawało się bezludne, lecz przez ostrożność posuwałem się krok po kroku, starając się nie opuszczać krzaków. Wtedy usłyszałem nie opodal jakieś męskie głosy. Jeden z nich niecierpliwy: się tak długim oczekiwaniem. Wtedy drugi mu odpowiedział: „Cierpliwości! Jeszcze trochę! Doniesiono mi, że na pewno tej nocy wyślą nowego posłańca przejściem podziemnym”.
Obydwie kobiety, które go słuchały, krzyknęły jednocześnie:
– Doniesiono? Kto mógł donieść?
– Nie dowiedziałem się nic więcej. Trzeci głos kazał im milczeć. Nastała cisza, więc i ja się skuliłem i czekałem. Mimo że wstrzymywałem oddech, moje serce waliło tak mocno, że zdawało mi się, iż w całym lesie je słychać. Jednocześnie gorączkowo szukałem sposobu, by ostrzec człowieka mającego wyjść z podziemia. Wszystko jednak rozwiązało się zbyt szybko, szybciej, niż się spodziewałem. Jakaś postać ukazała się wśród skał maskujących wyjście z podziemia. Zobaczyłem tylko, jak poruszyły się krzaki i jakiś cień zrobił ostrożnie dwa lub trzy kroki. Nieszczęśnik nie zdążył jednak zrobić następnego:
ukryci mężczyźni z okrzykiem zwycięstwa rzucili się na niego i pojmali...
– Zabili go?
– Nie. Związali i zakneblowali. Kilka chwil później zobaczyłem, jak śmiejąc się i żartując, odeszli z długą, mocno związaną paczką na plecach. Kiedy przechodzili nie opodal skały, za którą byłem ukryty, udało mi się rozpoznać ich przewodnika. To był...
– Gerwazy, oczywiście! – krzyknęła Sara. – Przeklęte plemię! Tylko on mógł wiedzieć o istnieniu podziemnego przejścia!
– Tylko on? – przerwała Katarzyna sceptycznie. – Okazuje się, że coraz więcej ludzi wie o naszym tajemnym przejściu: począwszy od Gauberty, która mówiła o nim głośno przy studni, aż do tego podłego Gerwazego, któremu, biję się w piersi, sama nieopatrznie darowałam życie... Niekiedy pobłażliwość bywa zbrodnią... Lecz powiedz, co stało się potem, Bérenger?
– Pobiegłem do matki po pomoc i radę. To mądra i doświadczona kobieta i... kocha cię, pani. Kiedy dowiedziała się o twoim położeniu, ogarnęła ją wściekłość i rozpacz zarazem, gdyż moi bracia pozostawili w Roquemaurel tylko pięciu niezdatnych do niczego ludzi i pokojówki. Wszyscy pozostali ruszyli na Paryż, by szukać sławy. Sława!... Przepraszam za wyrażenie. Wielu z nich nie powróci, a wśród tych, którzy powrócą, będą kaleki bez rąk, bez nóg, bez oczu, inni stracą...
– Bérenger! – przerwała kasztelanka. – Wiem od dawna, co myślisz o wojnach, lecz to, co mnie obchodzi w tej chwili, to zakończenie twojej przygody. Potem będziemy mieć dosyć czasu na dywagacje.
Paź, któremu Sara właśnie włożyła na długie, chude nogi o wielkich stopach obcisłe, zielonoczarne getry, poczerwieniał jak piwonia i posłał kasztelance zawstydzone spojrzenie.
– Przebacz, pani, zapominam, jak pilno ci dowiedzieć się reszty. Otóż moja matka rzekła: „Pani Katarzyna i przeor Bernard zapewne wysłali posłańca do Carlat. Ponieważ nigdy biedak tam nie dotrze, ty mój Bérengerze musisz go zastąpić! I postaraj się, do diabła, choć raz nie splamić honoru rodziny!” Po czym wręczyła mi zawiniątko, do którego włożyła bochenek chleba, połeć słoniny i manierkę wina. Dostałem też jednego z dwóch koni pociągowych, jakie jeszcze jej zostały, i błogosławieństwo na drogę. Koń dostał podwójną rację owsa, klaśnięcie w zad i ruszyliśmy... Okrężną drogą dotarłem do Carlat, gdzie zastałem taką sytuację, jak już mówiłem...
Zapadła cisza, której ani Katarzyna, ani paź nie starali się przerwać. Umysły obu kobiet zaś prześladowało jedno pytanie: kto w Montsalvy był zdrajcą i donosił Gerwazemu Malfratowi?
– To może być tylko dziewczyna! – stwierdziła wreszcie Sara i nie ukrywając pogardy dodała: – One wszystkie szaleją za nim!
„Dziewczyna? Może kobieta...” – Katarzyna starała się odszukać w pamięci jakąś twarz czy choćby imię, które kojarzyłoby się z Gerwazym, w chwili kiedy go wygnała. Nie znalazła jednak nic oprócz wspomnienia biednej Bertylki. A należało za wszelką cenę znaleźć tę parszywą owcę. Kto to mógł być? Przecież znała osobiście tych wszystkich ludzi.
Małe miasto jest jak duża rodzina, kiedy pan kocha na tyle swoich poddanych, by nie przywiązywać wagi do zachowania dystansu. A wśród tych wszystkich poczciwych ludzi byli i raptownicy, i uparciuchy, i mściwi, i tępaki, lecz żaden nie byłby zdolny do takiej podłości. Wszyscy byli prawi, uczciwi, a ich serca były czyste tak jak ich odświętne stroje, które pomimo oblężenia dzisiaj przywdziali.
A jednak był wśród nich ktoś...
Na naradzie, która odbyła się w wielkiej sali kapitulnej, opowieść pazia została powitana śmiertelną ciszą. We wszystkich oczach można było wyczytać jedną myśl: zdrajca był wśród nich!
– Jest pewien sposób... – przerwała pełną napięcia i niepokoju ciszę Katarzyna. Wszystkie oczy skierowały się w jej stronę, czekając w napięciu na dalszy ciąg. – Trzeba rozpuścić wieść, że naszym zamiarem jest wysłać kolejnego posłańca podziemnym przejściem. Zataimy, że wiadomo nam, co stało się z biednym Jeannetem. Powiemy więc, że nie mogąc się doczekać pomocy, wysyłamy posłańca do Carlat, by prosić o nią hrabinę Eleonorę. I którejś nocy wyślemy posłańca śladem Jeanneta, ale nie samego... Damy mu silną eskortę.
– Nie wiem, do czego zmierzasz, pani? – wtrącił przeor.
– Otóż Bérault, tak jak tamtej nocy, wyśle ludzi, by schwytali naszego nowego posłańca – ciągnęła Katarzyna. – Według opowieści Bérengera, do pojmania Jeanneta Apchier wysłał czterech ludzi, w tym Gerwazego. Nasz posłaniec posłuży jako przynęta. Kiedy ludzie Béraulta pojmą go, nasi wpadną im na kark, uważając, by nie zabić żadnego. Muszę ich dostać żywcem, a zwłaszcza Gerwazego Malfrata!
– A co uczynisz z jego ludźmi?
– Każe powiesić Gerwazego! – krzyknął Marcin. – A katem mogę być ja!
– Być może! Lecz najpierw zmuszę ich do mówienia! Wszelkimi środkami!
Słowa Katarzyny cięły powietrze z precyzją strzały, odbijając się takim groźnym echem pod sklepieniami, że poddani spojrzeli na swą kasztelankę z oniemieniem. Stała przed nimi prosta i cienka jak ostrze szpady, i takoż sztywna.
Nagle odnieśli wrażenie, że jeszcze nigdy nie widzieli jej takiej, być może dlatego, że w jej zazwyczaj łagodnym spojrzeniu nigdy nie było ani takiej dzikości, ani takiej nieugiętości.
Oznajmiała bowiem decyzję, której nic ani nikt nie zdoła zmienić.
– Wszelkimi środkami – powtórzył przeor z lekkim niedowierzaniem. Katarzyna gwałtownie odwróciła się w jego stronę. Jej policzki płonęły. Usta były twardo zaciśnięte.
– Tak, ojcze! Wszelkimi! Łącznie z torturą! I błagam cię, nie patrz tak na mnie! Wiem, co myślisz. Jestem niewiastą i okrucieństwo nie przystoi mojemu stanowi. Nienawidzę go. Lecz pomyśl, że za wszelką cenę muszę dowiedzieć się dwóch rzeczy, ponieważ życie nas wszystkich od nich właśnie zależy: imienia żmii kryjącej się wśród nas... i co właściwie zagraża memu mężowi.
– Czy sądzisz, że uda ci się dowiedzieć tego wszystkiego od schwytanych ludzi?
– Tak! Zwłaszcza od Gerwazego! Wkradł się w łaski Béraulta i zna wszystkie jego sekrety. Jeśli więc kierował akcją pojmania pierwszego posłańca, z pewnością będzie kierował akcją pojmania drugiego. Muszę dostać tego łotra, gdyż on jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść. Lecz tym razem, wasza wielebność, wiedz, że nie będzie mógł liczyć ani na moją łaskę, ani na litość czy współczucie!
Ostatnie słowa Katarzyny przywitała burza oklasków. W twardej mowie kasztelanki notable z Montsalvy odnajdywali echo władczego tonu pana Arnolda. Spodziewali się zwykłej kobiecej nieśmiałości, uczuciowości i niezdecydowania, tymczasem ona przemawiała jak dowódca, byli więc gotowi pójść za nią aż na koniec świata.
W porywie wdzięczności Marcin Cairou rzucił się do jej stóp ze łzami w oczach, ciskając jednocześnie błyskawice; chwycił gronostajowy rąbek jej sukni i przywarł do niego ustami.
– Pani! – krzyknął – kiedy schwytamy tego przeklętego syna, nie będziesz musiała daleko szukać kata. Ja się tym zajmę i przysięgam na pamięć o moim dziecku, że przemówi!
– Nie, Marcinie, nie ciebie poproszę o tę przysługę. Prześladowca nie jest dobrym mścicielem. Mściciel musi być zimny, obojętny. W tobie jest zbyt wiele nienawiści. Mógłbyś go zabić.
– Nie... Przysięgam, nie!
– A zresztą... Jeśli jest takim niegodziwcem, jak sądzę, to myślę, że nie będziemy musieli uciekać się do tej ostateczności. Tym razem dopilnuję, by sprawiedliwości stało się zadość. Zostanie powieszony... A ty, ojcze, będziesz mógł być obecny przy egzekucji. A teraz, drodzy przyjaciele, musimy ustalić szczegóły naszego planu.
Narada trwała długo i kiedy późno w nocy notable opuścili wielką komnatę, Katarzyna została sama z przeorem w opustoszałej sali. Święty mąż westchnął głęboko, wstał z krzesła i wsunąwszy ręce w szerokie rękawy podszedł wolnym krokiem do kasztelanki. Katarzyna domyślała się, co ma jej do powiedzenia, lecz oczekiwała ataku z mocnym postanowieniem, że nie da zwieść się z obranej drogi.
– Wypowiedziałaś, pani, niebezpieczne słowa. Czy sądzisz, że dobrze czynisz podburzając ludzi do gwałtu?
– To nie ja, ojcze, wybrałam drogę gwałtu: to nasi agresorzy. Jaką tedy broń zgodną z prawem Chrystusa możesz nam zaproponować, skoro zdrajca jest wśród nas, skoro nieprzyjaciel zna nasze tajemnice i nasze posunięcia, kiedy tylko je podejmiemy? Gdyby przejście podziemne nie było tak trudno dostępne, Bérault, dzięki temu nędznikowi, który go informuje, już dawno byłby tutaj, w sercu naszego miasta! Czy wmówisz mi, że nie użyłby przemocy i że powitałby nas liliami i gałązkami oliwnymi?
– Wiem, pani, że masz rację... lecz ta broń, to straszna broń... Szubienica... Tortury... Czy godzi się, by białogłowa ich używała?
Katarzyna wyprostowała się dumnie. W swoim długim fioletowym stroiku zdobiącym złote sploty wydawała się jeszcze wyższa.
– W tej chwili, przeorze, nie jestem kobietą! Jestem panią na Montsalvy, jego obrońcą i gwarantem. Atakują mnie, to się bronię! Co zrobiłby pan Arnold, według ojca, gdyby znalazł się w naszym położeniu?
Zaległa chwila ciszy, po czym przeor zaśmiał się gorzko, wzruszył ramionami i odwrócił głowę.
– Wiem... Postąpiłby o wiele gorzej! Lecz on to on... a ty, pani, to ty!
– Nie! – krzyknęła mocnym głosem, w którym zabrzmiała cała jej pasja. – Stanowimy jedno! I ty o tym wiesz lepiej niż ktokolwiek. Tak więc, przeorze, zapomnij o pani Katarzynie i pozwól działać Arnoldowi de Montsalvy!
Jej dumne wyznanie wiary, jej krzyk miłości oznajmiający z mocą bliską rozpaczy jedność z kochanym mężczyzną, dla której, począwszy od dnia, w którym spotkała go po raz pierwszy, walczyła do granic możliwości, brzmiały w głębi jej jestestwa jeszcze późno w noc, kiedy udawała się na zasłużony spoczynek.
Była zmęczona i zmartwiona zarazem, gdyż podejmując tak poważną decyzję prawie wbrew woli przeora, brała na swoje barki przytłaczający ciężar odpowiedzialności. Lecz Arnold nie uznawał ustępstw i nawet podczas jego nieobecności należało respektować tę zasadę.
Wraz z nadejściem nocy ustał deszcz, lecz jego miejsce zajął lodowaty wiatr wdzierający się w rzędy hurdycji i przeganiający chmury jak przerażone stado smagane biczem oszalałego pastuszka. Tej nocy z pewnością mróz dokończy dzieła zniszczenia po deszczach. Po odparciu wroga trzeba będzie napisać szybko do Bourges i powiadomić Jakuba Serce o ciężkiej sytuacji, by zamienił na zboże, pasze, wino, sól i na wszystko, czego może zabraknąć przyszłej zimy, daninę, jaką płacił ciągle pani de Montsalvy za to, że wyciągnęła go z biedy po zatopieniu jego statku.
Jakub z łatwością zrozumie, że rezygnuje ze złota, z cennych przypraw i jedwabi, kiedy nie ma co jeść. Najtrudniej będzie znaleźć zboże, którego w całej Francji było jak na lekarstwo...
Zajęta swymi myślami weszła na ciemne schody prowadzące do wieży. Nagle poczuła obok siebie czyjąś obecność. Myśląc, że to jeden z żołnierzy schował się przed wiatrem, odwróciła głowę, by rzucić mu „dobranoc”. W tym momencie ktoś chwycił ją za ramiona i zaczął popychać do przodu. Z przerażeniem dostrzegła, że w jednym machikule została zdjęta podłoga. Pod jej stopami widniał wielki otwór ziejący wilgocią fosy, otwór, do którego niewidzialny człowiek popychał ją bezlitośnie. Zaczęła krzyczeć:
– Na pomoc!... Na pooooo...
Dłonie zacisnęły się kurczowo. Katarzyna próbowała w panice uczepić się czegoś, lecz ręce ześlizgnęły się po kamieniu, a brutalny cios napastnika powalił ją na ziemię.
Na szczęście upadła w poprzek machikułu i jej uda, brzuch i piersi zawisły w próżni, lecz rękom udało się uczepić desek. Znowu zawyła, podczas gdy napastnik kopał ją po plecach i nerkach, by wepchnąć ją do dziury. Na szczęście usłyszano jej krzyki i już dało się słyszeć, że ktoś nadbiegał. Napastnik przestał atakować, a w ciemności zamajaczył blask łuczywa.
– Pani Katarzyno! – krzyczał stary Donat de Galauba, który nadciągał w towarzystwie dwóch innych ludzi. – Co się stało?
Pochylił się, by podnieść Katarzynę, która traciła siłę w rękach.
– Uwaga! – ostrzegł jeden z ludzi – machikuł jest pod nią otwarty!
Może wpaść do fosy!
– Szybciej! – jęknęła. – Spadam!...
Donat szybko chwycił Katarzynę w pasie, a drugi uczepił się jego paska, by oboje nie wpadli do dziury, po czym wspólnymi siłami wyciągnęli kasztelankę i ułożyli ostrożnie na posadzce.
Była blada jak kreda, a w jej spojrzeniu widoczne było bezgraniczne przerażenie.
__Był tam... schowany we wnęce przy schodach. Rzucił się na mnie od tyłu...
– Kto to był? Widziałaś go, pani?
– Nie, nie rozpoznałam go. Chciał zepchnąć mnie do fosy, lecz pan Bóg pozwolił, bym mogła uczepić się desek... Wtedy zaczął mnie okładać...
Donat ujął jej mokrą i czerwoną od krwi rękę.
__ jesteś pani ranna! Muszę natychmiast zanieść cię do zamku. Sara się tobą zaopiekuje.
Katarzyna pokręciła głową z ożywieniem.
– Ranna... Nie zauważyłam. To nic poważnego. A ty biegnij szybko za tym człowiekiem! Zostaw mnie tutaj, Donacie!
– Ludzie, którzy przybyli tu ze mną, już ruszyli jego śladem! Leż spokojnie pani!
Jednak strach złamał jej nerwy. Jęcząc chwyciła kurczowo starego za ramiona.
__Muszę wiedzieć... Muszę się dowiedzieć, kto chciał... Ktoś mnie nienawidzi, Donacie... Ktoś mnie nienawidzi i muszę się dowiedzieć...
Łagodnie, jak dobry ojciec, pogładził ją po mokrym od potu czole.
– Nikt cię tutaj nie nienawidzi, pani. Wiemy, że jest wśród nas zdrajca. Ze zdrajcy zamienić się w mordercę droga niedaleka. Ale nie martw się, znajdziemy go...
Łatwiej było powiedzieć, niż zrobić, gdyż żołnierze wrócili z nietęgimi minami. Okazało się, że schody prowadzą do wąskiej i ciemnej uliczki otaczającej opactwo. Cały teren o tej porze był bezludny i nietrudno było się ukryć w ciemnościach. Żołnierze roznieśli wieść o napadzie na kasztelankę, tak że tłumek ludzi zaniósł ją do zamku, oddał pod opiekę Donatki i Sary, które pośpiesznie ułożyły ją w łóżku.
W rękach Sary szybko przyszła do siebie. Ochmistrzyni po oczyszczeniu rany na ramieniu przyłożyła jej kataplazm z liści babki lancetowatej. Na szczęście rana nie była głęboka. Fałdy wielkiej, czarnej peleryny okrywającej kasztelankę nie pozwoliły napastnikowi zadać zbyt mocnego ciosu. Najwidoczniej chciał, by śmierć kasztelanki wyglądała na wypadek.
Otworzywszy oczy ujrzała wokół siebie trzy twarze: Donatki, Sary i Marii, które stały u wezgłowia, wyglądając jak trzy alegorie trzech wieków życia. Aby je uspokoić, Katarzyna próbowała się uśmiechnąć. Uniosła się na poduszkach i spojrzała kolejno na trzy pary wpatrzonych w nią oczu:
– Musicie mi obiecać, że gdyby przytrafiło mi się coś złego... Nie, nie! Nie zaprzeczajcie: wszystko może się zdarzyć. Możliwe, że mój napastnik powtórzy swoją próbę, jeśli będzie miał czas...
– Nie zdąży! – zaprotestowała żywo Maria. – Josse przeczesuje miasto, wypytuje ludzi. Kiedy przed chwilą zobaczył, jak cię niosą, mało nie oszalał. „Przysiągłem panu Arnoldowi na własne życie, że nic złego nie przytrafi się pani Katarzynie ani dzieciom w czasie jego nieobecności – powtarzał chwytając się za głowę. – Gdyby mordercy się udało, chyba skończyłbym ze sobą!...”
– To byłaby ostatnia rzecz do zrobienia po mojej śmierci – odparła surowo Katarzyna. – Wtedy Michał i Izabelka potrzebowaliby obrońcy! Właśnie o tym chciałam mówić. Obiecajcie mi, że jeśli umrę, uratujecie moje dzieci wszelkimi sposobami. Ukryjcie je wśród innych dzieci, żeby nie wpadły w szpony Béraulta. Ukryjcie je u Gauberty! Jest mi oddana, a sama ma dziesięcioro: dwojga więcej nie będzie widać. Kiedy powróci spokój, zaprowadźcie je do Angers, do królowej Yolandy, która wychowa je zgodnie z tradycją, zapewni im ich prawa... pomści rodziców... Przysięgnijcie!
Stara Donatka i Maria podniosły dłonie, lecz Sara zrobiła kilka nerwowych kroków po pokoju. Cała poczerwieniała na twarzy, a jej oczy ciskały błyskawice zmieszane ze łzami.
– Jeszcze nie umarłaś, jeśli się nie mylę! – krzyknęła gniewnie. – A przy tym dyktujesz nam tu twoją ostatnią wolę, jakbyśmy były tępe na umyśle. Myślisz, że potrzebne nam przysięgi, żeby spełnić swój obowiązek, na wypadek gdybyś...
Nagle zamilkła w pół słowa, spojrzała na Katarzynę oczami pełnymi łez i jak wielki, czarny ptak upadła przy łóżku ukrywszy twarz w posłaniu.
– Zabraniam ci mówić o śmierci! – szlochała. – Zabraniam! Gdybyś umarła... czy sądzisz, że twoja stara Sara mogłaby cieszyć się słońcem, podczas gdy ty odeszłabyś w wieczny mrok? Wiesz, że nie mogłabym... Nie proś więc, bym przysięgała... bo nie mogłabym dochować przysięgi.
Szloch wstrząsał jej piersią i Katarzyna, wzruszona ogromem rozpaczy starej przyjaciółki, przytuliła jej głowę do piersi i pogłaskała jak dziecko. Nie mogła mówić, gdyż wzruszenie ściskało ją za gardło.
Od wielu lat Sara była dla niej jak druga matka. Dzieliła z nią złe i dobre chwile i wiele razy narażała życie dla tej, którą nazywała własnym dzieckiem. Czasem nawet Katarzyna myślała, że ta córa bohemy spotkana na Dziedzińcu Cudów zajmowała w jej sercu więcej miejsca niż własna matka, żyjąca z dala od niej na burgundzkiej ziemi. Trochę się tego wstydziła, lecz wiedziała od dawna, że serce nie sługa i nie zawsze bije tam, gdzie powinno...
Kiedy w jakiś czas później do komnaty wszedł Josse, zastał całe damskie towarzystwo szlochające jak bobry. Spojrzał na cztery zasmarkane kobiety, po czym położył dłoń na ramieniu Marii, pokłonił się swej pani, która łagodnie odsunęła Sarę, czekając na wiadomości.
– Zdaje się, pani, że miałaś do czynienia z duchem, który potrafi rozpłynąć się w powietrzu. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Ten ktoś musi być diabelsko zręczny. Albo... ma wspólników!
Wspólników? Całkiem możliwe... Kto mógłby zapewnić, że napastnik i zdrajca to ta sama osoba? Wszyscy przypuszczali, że zdrajcą jest kobieta. Razem stanowiliby dwóch wrogów, tym bardziej niebezpiecznych, gdyż cieszących się zaufaniem...
Josse zbliżył się do łóżka i by przywrócić swą panią do rzeczywistości, położył delikatnie palce na zaciśniętej na pościeli pięści. Otworzyła oczy.
– Słucham, Josse?
– Pani jest zmęczona, przepraszam, ale Mikołaj chciałby wiedzieć, czy podjęta decyzja obowiązuje i czy nadal jesteś zdecydowana...
– Bardziej niż kiedykolwiek! Zrobimy to jutro o zmierzchu. Znajdź mi człowieka, który potrafi... zmusić do mówienia tego, którego chcemy schwytać. Tylko nie Marcina Cairou. On go zbyt nienawidzi. Ja będę czekała na wynik ekspedycji w komnacie na dole wieży: chcę, by informowano mnie natychmiast.
– W wieży? A czy będziesz mogła już jutro wstać z łóżka? Gniewne błyski w oczach kasztelanki zajęły miejsce łez. Gorączka zabarwiła jej blade policzki na czerwono, lecz w spojrzeniu rzuconym intendentowi była nieugięta wola, która czyniła wszelką dyskusję niepotrzebną.
Josse Rallard, widząc, co się święci, zamilkł i zginając się w ukłonie wyszedł z pokoju.
– Słodka pani... – ośmielił się Bérenger – nie powinnaś tu przebywać. Tu jest zbyt zimno i wilgotno, a ty jesteś cierpiąca. Popatrz: twoje ręce drżą...
Ubrana w grubą, welurową suknię i pelisę z popielic Katarzyna szczękała zębami. Jej czerwone policzki i zbyt błyszczące oczy zdradzały gorączkę, lecz ona uparła się, by siedzieć w tej sali o niskich, ciężkich sklepieniach, w której panował przenikliwy ziąb pomimo rozpalonego do białości kosza żarowego stojącego przy taborecie, na którym siedziała.
Pomieszczenie sprawiało ponure wrażenie. Znajdowało się w podziemiu wieży i prowadziło dwoma korytarzami do zamkowego więzienia. Do tej pory służyło ono do przechowywania kadzi z solonym mięsem i rybami oraz beczek z winem, gdyż będąc wydrążone w skale stanowiło doskonałe piwnice.
Katarzyna kazała je wybudować wbrew sobie, lecz w każdym szanującym się zamku musiały się znajdować pomieszczenia sprawiedliwości.
Pośrodku sali, pod sklepieniem ozdobionym kwiatonami, z którego zwisał żelazny pierścień, otwarto szeroki właz, ukazujący pierwsze szczeble ginącej w mroku drabiny. Drabina ta powinna prowadzić do lochów, w rzeczywistości jednak stanowiła początek tajemnego przejścia podziemnego, które zostało wybudowane w miejscu dawnego podziemnego strumienia. Broniły go potężne, żelazne kraty i żołnierze trzymający przy nim straż w dzień i w noc, na wypadek gdyby nieprzyjaciel odkrył ukryte wejście.
Tej nocy kasztelanka i jej paź byli sami pośrodku głębokiej ciszy Przerywanej jedynie trzaskaniem ognia i zduszonym oddechem pazia.
Minęło już około godziny od chwili, kiedy Josse, który wziął na siebie niebezpieczne zadanie posłańca, powiódł grupę ludzi podziemnym przejściem. Zaprowadził ich doń Mikołaj Barral, uzbroiwszy jak najlepiej, lecz tak, by nie czynili najmniejszego hałasu. Oprócz Mikołaja i jego dwóch ludzi wyprawa składała się z dwóch braci Malvezinów, Jakuba i Martiala, Wilhelma Bastida, który był silny jak tur, i olbrzymiego Antoniego Couderca, kowala. Wszyscy mieli topory i sztylety. Jedynie Antoni uzbrojony był w ciężki młot kowalski.
– Nie umiem władać bronią, lecz możecie mi wierzyć, że tym potrafię wywijać! – wyjaśnił. – Mam zamiar rozbić parę tych zakutych łbów! To będzie już przynajmniej jakieś pocieszenie za nasze ofiary!
Tego bowiem dnia o świcie Bérault przypuścił morderczy atak na miasto. Rozbójnicy, rozjuszeni długim oczekiwaniem w deszczu i słocie, rzucili się z taką wściekłością do drabin, że z wielkim trudem przyszło odpierać ich natarcie.
Prawie zdobyli barbakan bramy Aurillac, lecz Donat de Galauba widząc niebezpieczeństwo rzucił się w wir walki wraz z chmarą chłopców stajennych, z których od początku oblężenia starał się zrobić żołnierzy. Idąc za przykładem starego wiarusa, chłopcy dokonywali cudów, lecz trzech z nich padło w boju, a sam Donat, z gardłem przeszytym strzałą z kuszy, w ogniu walki zakończył pełne honoru życie poświęcone rodowi de Montsalvy. Leżał teraz sztywny w swojej starej zbroi pośrodku honorowej sali zamku, złożony na chorągwi Montsalvych, której zawsze dzielnie bronił.
Katarzyna osobiście włożyła w splecione dłonie zmarłego jego wielką szpadę, a u stóp Donata na aksamitnej poduszce złożyła jego rycerskie rękawice i złote ostrogi.
Zapłakała nad starym sługą, który umarł dla niej. Łzy i żal wzmogły jej gniew i nienawiść. Ze zniecierpliwieniem dała rozkaz do wymarszu.
– Potrzebuję jeńców! – rzuciła do Mikołaja. – A przynajmniej tego jednego!
Teraz czekała walcząc z gorączką i słabością.
– O Boże, jak to długo trwa... – wyszeptała. – Oby tylko nic złego im się nie stało!
Paź, który wstrzymywał oddech, by nie przerwać myśli swej pani, wreszcie zdobył się na odwagę.
– Czy chcesz pani, bym poszedł zobaczyć? Mógłbym dotrzeć do wejścia i posłuchać, czy nie wracają.
Uśmiechnęła się do młodziana, wiedząc, ile kosztuje jego wrodzoną ostrożność ten akt odwagi.
– Nie, nie trzeba Bérenger. Tam jest tak ciemno, że mógłbyś skręcić kark.
– Wziąłbym jedno z naszych łuczyw...
– Nie, siedź spokojnie! Twoje miejsce jest przy mnie. Zresztą... chyba słyszę kroki...
– W rzeczy samej... lecz odgłosy dochodzą z góry, nie z podziemia. Po chwili na schodach pojawił się przeor Bernard z dwoma braćmi Cairou. Na widok Katarzyny zamotanej w futro pokręcił głową z litością, ale i z dezaprobatą.
– Podejrzewałem, pani, że cię tutaj zastanę! Doprawdy, to nierozumne! Czemu nie pozwolisz poprowadzić całego przedsięwzięcia Jossemu i Mikołajowi? Poradzą sobie sami. Czyżbyś nie miała do nich zaufania?
– Wiesz dobrze, że mam, lecz to jest sprawa wymierzenia sprawiedliwości, a sprawiedliwość w tym zamku należy do mnie. Jest moim obowiązkiem... i moim prawem!
– Lecz jest także i moim! Pozwól więc, że cię zastąpię, Katarzyno. Gorączka cię męczy i ledwo trzymasz się na nogach. Wróć do siebie i pozwól mi działać: obiecuję, że będziesz zadowolona. Lecz przez litość dla siebie samej posłuchaj mnie: wyglądasz okropnie.
Kasztelanka w istocie była tak zmęczona, że gotowa była ulec, kiedy u jej stóp rozległ się potworny zgiełk, a z podziemia wyłonił się hełm Mikołaja.
– Udało się, pani Katarzyno! Udało się! – oznajmiał ciężko dysząc po skończonej niedawno batalii. – Mamy go!
Katarzyna na te słowa zerwała się z miejsca. Pobladła jak chusta, lecz jej oczy zabłysły nowym blaskiem.
– Pojmaliście Gerwazego?
– Tak, pani! Prowadzimy go do ciebie!
W istocie. Z centralnego otworu jak z wulkanu trysnęła wrząca lawa zbroi i ludzi, którzy chcieli wydostać się na powierzchnię wszyscy naraz, gadając jednocześnie. Niska sala, jeszcze przed chwilą tak pusta i cicha, wypełniła się hałasem i szczękiem zbroi.
Pchnięty brutalnie przez kowala człowiek ze związanymi na plecach rękami upadł przed Katarzyną. Po jego twarzy w kolorze popiołu spływała krew z rany na głowie. Nic nie pozostało z pyszałkowatości Gerwazego Malfrata teraz, kiedy sam i bezbronny stanął wśród kręgu nienawidzących go ludzi.
Był to postawny, dobrze zbudowany młodzieniec o jasnej cerze, rudych włosach i jasnobrązowych oczach. Zwykł chwalić się swymi muskularni przed dziewczętami, lecz w tej chwili skurczył się, przerażony, o połowę i, tkwiąc z nosem w posadzce, nie śmiał podnieść oczu na otaczających go ludzi ze strachu przed tym, co mógłby wyczytać w ich spojrzeniach.
Kiedy ciśnięto go na podłogę, twarz Marcina Cairou pokraśniała z dzikiej radości. Ruszył przed siebie, by rzucić się na jeńca, lecz przeor Bernard chwycił go za ramię i osadził w miejscu.
– Nie, Marcinie! Uspokój się! Nie do ciebie ten człowiek należy, lecz do nas wszystkich!
– Do Bertylki on należy, ojcze przeorze! Życie za życie!
– Być może nie jest to taki zły pomysł... – powiedziała Katarzyna w zamyśleniu. Przez chwilę przyglądała się uważnie człowiekowi dyszącemu u jej stóp, następnie zwróciła się do Mikołaja, który purpurowy z dumy czekał na pochwały: – Wzięliście tylko jednego jeńca, sierżancie? Czy ten człowiek był sam?
– Pani chcesz żartować, Katarzyno! Było ich ośmiu!
– A gdzie są pozostali?
– Ubici! Nie posiadamy w zamku wystarczających zapasów, by żywić na dodatek schwytane sępy!
– Nie sądzę, by ten tutaj miał nas drogo kosztować... – odparła kasztelanka.
Jej słowa, a zwłaszcza to, co się za nimi kryło, zdwoiły przerażenie Gerwazego. Odważył się podnieść na kasztelankę błędne oczy.
– Łaski, pani! – wybełkotał. – Nie każ mnie zabijać!
Po jego zarośniętej twarzy spływały krople potu, a na usta wystąpiła piana.
Katarzyna wzdrygnęła się z obrzydzenia.
– Dla jakiej przyczyny miałabym cię oszczędzić? Już raz cię ułaskawiłam i popełniłam błąd! Pięknie nam się odpłaciłeś, sprowadzając na nas tę bandę zgłodniałych wilków!
– To nie ja!
– Nie ty? – krzyknął ojciec Bertylki. – Oddaj mi go, pani, a przysięgam, że za chwilę będzie inaczej śpiewał!
– Chcę rzec – pośpiesznie poprawił się Gerwazy – że to nie ja podsunąłem Béraultowi i jego bandzie myśl, by na was napaść. Oni sami przemyśliwali o tym od chwili wielkiego jesiennego święta, ja zaś nic o ich zamiarze nie wiedziałem, kiedym zmarznięty i umierający z głodu wpadł w ich ręce w Aubrac.
– Alec to ty powiedziałeś im, że pan Arnold opuścił swe włości wraz z ludźmi – odpalił przeor. – Na jedno więc wychodzi! A nawet gorzej, gdyż przez ciebie kobiety, starcy i dzieci w naszym mieście narażeni są na śmiertelne niebezpieczeństwo!
Gerwazy podczołgał się na brzuchu i na kolanach w jego stronę.
– Wasza świątobliwość!... Ty jesteś sługą bożym... Człowiekiem miłosierdzia! Ulituj się nade mną! Jestem młody! Nie chcę umierać! Powiedz im, żeby darowali mi życie!
– A biedny brat Amabl? – huknął na niego kowal – on też był młody! Czy też prosiłeś swoich kompanów, by darowali mu życie?
– Nic nie mogłem zrobić! Kimże ja jestem, by dawać rady panom? Dla nich jestem tylko prostym chamem.
– Dla nas także! – wrzasnął kowal. – Lecz musiałeś im być bardzo przydatny, skoroś tak dumnie paradował w dzień ich przybycia!
– A drugi posłaniec, Jeannet... ten, na któregoś czekał tak jak dzisiaj u wyjścia z podziemi – dogadywał Bastide – pewnie też jeszcze żyje, nieprawdaż?
Na głowę nieszczęśnika spadał grad oskarżeń. Pod ich ciężarem Gerwazy skurczył się jeszcze bardziej, zgiął kark i schował głowę w ramiona, jakby chciał się ukryć przed rojem os, nie starając się już nawet bronić.
Katarzyna nie mogła patrzeć na ten strzęp ludzkiej godności czołgający się u jej stóp. Jednak z tego tchórza należało jeszcze wyciągnąć całą prawdę. Uniosła dłoń, nakazując swym towarzyszom ciszę, po czym czubkiem buta dotknęła ramienia człowieka powalonego na posadzce.
– A teraz posłuchaj mnie, Gerwazy Malfracie! Słyszałeś tych ludzi? Wszyscy cię nienawidzą i nie ma wśród nich ani jednego, który nie życzyłby ci najsroższych tortur, zanim twa nędzna dusza opuści ciało. A jednak możesz oszczędzić sobie cierpień...
Gerwazy uniósł głowę. W jego błędnym spojrzeniu zabłysła iskra nadziei.
– Ułaskawisz mnie, prawda, dobra pani? Powiedz, powiedz szybko, co mam zrobić?
Katarzyna pomyślała, że wyśpiewa wszystko, że powie, cokolwiek się od niego zażąda, żeby tylko ocalić głowę. Nic łatwiejszego jak skusić go obietnicą, lecz nawet w wypadku takiej kanalii nie chciała używać kłamstwa ani podłego podstępu. Nie troszcząc się o to, ile ją to będzie kosztowało, natychmiast postanowiła wyprowadzić go z błędu.
– Nie, Gerwazuniu! Nie ułaskawię cię, gdyż nie mam już takiej możliwości. Nie jesteś bowiem moim więźniem: jesteś więźniem mieszkańców tego miasta, z których żaden nie pojąłby, dlaczego takiemu szkodnikowi daruje się życie. Lecz obiecuję, że będziesz miał szybką śmierć, jeśli odpowiesz na dwa pytania... tylko dwa.
– Darujesz mi życie albo nie odpowiem na żadne! Co mnie obchodzi, czego chcesz się dowiedzieć, jeśli i tak mam umrzeć!
– Śmierć śmierci nierówna, Gerwazku! Szubieniczka, toporek, sztylecik zabijają w mgnieniu oka... lecz pomyśl także o rozpalonym żelazie, pomyśl o stopionym ołowiu, o rozżarzonych szczypcach, łamaniu kołem, o łożu madejowym, o butach hiszpańskich i innych torturach mogących ciągnąć się całymi godzinami, ba... całymi dniami, a wtedy pragnie się śmierci jak dobra najwyższego!
Każdemu ze strasznych słów Katarzyny odpowiadał jęk Gerwazego.
Wreszcie, nie mogąc tego znieść, zawył:
– Nie! Nie... Tylko nie to!
– Więc mów! W przeciwnym razie, na honor nazwiska, które noszę, oddam cię w ręce kata, Gerwazy Malfracie!
Strach nie zaćmił jednak całkiem umysłu nicponia. W jego głowie zaświtała nagle pewna myśl.
– Udajesz bardziej groźną, niż jesteś, pani! Wiem tak samo jak i ty, że w Montsalvy nie ma kata!
– Ale jestem ja! – huknął Marcin Cairou, nie mogąc dłużej się powstrzymać. – Oddaj mi go, pani! Obiecuję, że zmuszę go do mówienia i że żaden jego krzyk, żadne prośby nie złagodzą mu cierpień! Poczekajcie! Pokażę wam, jak to się robi!
Wyjąwszy żelazny pręt, zanurzył go w płomieniach kosza żarowego wśród śmiertelnej ciszy. Słychać było tylko świszczący oddech Gerwazego.
– Przypatrz się temu człowiekowi, Gerwazku! – rzekła Katarzyna. – Nienawidzi cię! Przez ciebie jego córka wybrała śmierć. A on całymi dniami nie myśli o niczym innym jak o tym, byś skazany na jego łaskę cierpiał męki, które by choć trochę osłabiły jego własne. Masz rację twierdząc, że w Montsalvy nie ma kata, a to dlatego, że nigdy nie był nam potrzebny. Jednak dla ciebie znajdzie się kat, i to za twoją sprawą... Będziesz więc mówił?
Żelazny pręt rozgrzał się do białości. Marcin chwycił go pewną ręką, podczas gdy Antoni Couderc i Wilhelm Bastide równocześnie chwycili Gerwazego, który wył jak zarzynana świnia, a wszystkie jego mięśnie zesztywniały ze strachu przed bliskim cierpieniem.
– Nieeeeeee!...
Marcin zbliżał się nieubłaganie. Katarzyna chwyciła go za ramię i skierowała się do jeńca, który z całych sił starał się wyrwać z żelaznego uścisku.
– Mów! W przeciwnym razie zedrzemy z ciebie ubranie, przywiążemy do tego pierścienia zwisającego ze sklepienia i oddamy w ręce Marcina!
– Co chcesz wiedzieć?...
– Dwie rzeczy: po pierwsze, imię twego wspólnika! Jest wśród nas nieszczęśnik, który ci donosi i jest zdrajcą. Chcę wiedzieć, kto to jest!
– A drugie pytanie?
– Bérault d’Apchier rozpowiadał po całej okolicy, że pan de Montsalvy już nigdy tu nie wróci. Chcę wiedzieć, co knuje, że ma taką pewność. Chcę wiedzieć, co grozi mojemu mężowi!
– Już mówiłem, pani... jestem zbyt skromną osobą, by Bérault dopuszczał mnie do swoich tajemnic...
Katarzyna nie dała mu dokończyć, lecz rozkazała:
– Rozebrać go i powiesić za nadgarstki na pierścieniu!
– Nie! Litości! Nie!... Nie róbcie mi krzywdy! Będę mówić... Powiem, powiem wszystko, co wiem!
– Chwileczkę! – przerwał przeor. – Spiszę twoje zeznania. Znajdujesz się przed obliczem sądu. Ja będę sekretarzem.
Spokojnie wyjął ze swego szkaplerza kartkę zwiniętego papieru, gęsie pióro, a zza paska mały kałamarz. Następnie skinął na żołnierza, by udzielił mu swych opancerzonych pleców jako pulpitu.
– Gotowe! – powiedział z zadowoleniem. – A teraz słuchamy cię! Gerwazy spojrzawszy kolejno na przeora z uniesionym do góry piórem, na kasztelankę, która utkwiła w nim nieprzejednane spojrzenie, i na ojca Bertylki, który trzymał w ogniu rozżarzony pręt, wybełkotał:
– Gonnet... bękart Béraulta opuścił obóz... W Wielki Piątek ruszył do Paryża...
– Kłamiesz! – krzyknął Mikołaj. – Bękart został poparzony w ramię podczas pierwszego szturmu, nie mógł więc ruszyć w drogę!
– Przysięgam, że wyjechał! – zaklinał się Gerwazy. – W tej rodzinie nikt się z sobą nie cacka. A zresztą, boli go tylko ramię, a nie pośladki. Może jechać konno...
– Wierzę ci! – przerwała Katarzyna ze zniecierpliwieniem. – Mów dalej! Po co pojechał do Paryża?
– Pojechał do pana Arnolda. Oczywiście nie powiedziano mi po co, lecz ja podsłuchiwałem w nocy pod namiotem... Otóż Gonnet udał się do Paryża... by walczyć z kapitanami, wkraść się w łaski pana Arnolda i zyskać jego zaufanie.
Gonnet ma za zadanie zjawić się w obozie konetabla i rozpowiedzieć, jak to jego ojciec i bracia napadli na Montsalvy, na ten smaczny kąsek, i jak nie chcieli podzielić się z nim łupem. Że został pobity, zraniony w ramię i wygnany, a teraz płonie z żądzy zemsty. Dlatego uciekł od Béraulta, by powiadomić prawowitego właściciela Montsalvy o wyrządzonej mu krzywdzie, chcąc tym samym zyskać sprzymierzeńca, najlepiej wdzięcznego...
Nie trzeba było namawiać Gerwazego do mówienia. Ogarnięty nadzieją, że kasztelanka daruje mu życie, nie szczędził wyjaśnień ani szczegółów.
– A na co bękart liczy powiadamiając pana Arnolda o tym, co się tutaj dzieje?
– Że opuści armię, by tu wrócić. Gonnet oczywiście pojedzie z nim, by „zbierać owoce zemsty”. Przyjaciele pana Arnolda zostaną w Paryżu, tak więc na drogach i bezdrożach będą tylko we dwóch, i wtedy...
– Jeśli wróci, to nie sam – krzyknął Couderc. – Z pewnością zabierze swych dzielnych ludzi, a oni nie pozwolą Gonnetowi zabić ich pana!
– Gonnet ma przy sobie truciznę... Trucizna ta działa powoli, nie zmieniając smaku wina. Wieczorami, po trudach dnia, rycerze opróżniają kilka dzbanów, Gonnet więc bez trudu dosypie jej panu Arnoldowi, po czym będzie miał wystarczająco dużo czasu, by dać nogę!
Po sali przeszedł pomruk gniewu. Sierżant, kowal i płatnerz rzucili się na Gerwazego, chcąc go udusić. Przeor z ledwością zdążył zasłonić jeńca, bo zatłukliby go niechybnie.
– Uspokójcie się! – rozkazał. – Ten człowiek nie powiedział jeszcze wszystkiego. Odsuńcie się! Na razie nie on nam zagraża! Powiedz mi, Gerwazy – dodał zwracając się do chłopaka, który schował się za jego czarną sutanną – jeśli Gonnet ma truciznę, dlaczego nie użyje jej zaraz po przyjeździe do Paryża? Stamtąd też zdążyłby uciec.
– Oczywiście, wasza świątobliwość! Lecz to, na czym zależy Béraultowi, to nie tyle zabić pana de Montsalvy, ile cieszyć się jego upadkiem!
– W jaki sposób? Jeśli pan de Montsalvy opuści kwaterę w Paryżu, jeśli porzuci armię, by wrócić do domu, jakże zostanie osądzony?
– Nie wiem, jak Gonnet ma to załatwić, lecz ma doprowadzić do tego, by ten wyjazd wyglądał na ucieczkę... lub zdradę. „Już ja się o to postaram – powiedział – by ten Montsalvy zostawił jakiś kompromitujący dowód!” A ponieważ pan Arnold wkrótce umrze, Bérault będzie mógł w świetle prawa starać się o przyznanie dóbr zdrajcy! A Karol VII nie pierwszy to raz doświadczy ród de Montsalvych!
Tym razem nie wybuchła gniewna wrzawa. Oburzenie i niesmak spowodowały, że wszyscy milczeli w oniemieniu. Katarzyna wstała z miejsca i dumnym spojrzeniem ogarnęła zgromadzonych.
– W takim razie nie mamy się czego obawiać! Dla pana obowiązek jest rzeczą najświętszą, przy tym darzy was, swoich wasali, i mnie, swoją żonę, najgłębszym zaufaniem, więc nie zdezerteruje w obliczu nieprzyjaciela po to, by ruszyć nam z pomocą. Nawet gdyby się dowiedział, że Montsalvy płonie, nie porzuciłby armii wcześniej, jak dopiero po wypędzeniu Anglików ze stolicy i oddaniu jej królowi. Twój Gonnet traci tylko czas!
Słowa kasztelanki podziałały jak oliwa wrzucona na gotującą się wodę, ludzie odetchnęli, uspokoili się, a nawet wymieniali triumfalne uśmiechy.
– Oczywiście! – rzekł Wilhelm Bastide. – Pan Arnold sam już będzie wiedział, jak nam pomóc bez narażania rycerskiego honoru i nie da się nabrać na sztuczki tego wściekłego psa!
W tej chwili nagły gniew opanował Gerwazego, który nie mógł znieść, że nic tu sobie nie robią z jego słów, i nie myśląc nawet o podbijaniu ceny swoich informacji, krzyknął:
– Bando tępaków! Co się tak puszycie jak indory i cieszycie z góry? Ja wam powiadam, że pojedzie z Gonnetem... gdyż nie będzie miał innego wyjścia! Jak waszym zdaniem zareaguje ten wasz pan, kiedy Gonnet powie mu, że jego żona jest kochanką Béraulta, że to ona go sprowadziła, by mu oddać miasto... i kiedy przedstawi mu dowód, że śpią razem?
Nastąpiła śmiertelna cisza. Nie mogąc uwierzyć własnym uszom, patrzyli po sobie jak oniemiali. Katarzyna zesztywniała, a jej oczy zogromniały ze zgrozy. Po czym zmienionym głosem, wpatrując się uporczywie w jeden punkt na murze, powtórzyła jakby we śnie:
– Dowód?... Jaki dowód?
Gerwazy przestraszony skutkiem, jaki wywołały jego słowa, nie śmiał się ruszyć i stał jak zamurowany. Wtedy nagle Katarzyna rzuciła się na niego, chwyciła go za kołnierz brudnej opończy i zaczęła potrząsać jak snopkiem siana.
– Jaki dowód? – krzyczała. – Gadaj, psie! Jaki dowód? Gadaj zaraz, bo każę obedrzeć cię ze skóry!
Gerwazy jęknął wijąc się u jej stóp, po czym z trudem wybełkotał:
– Twoja, pani, koszula... a także list... miłosny list... a raczej kawałek listu...
Ale kasztelanka przeceniła swe siły. Dało znać o sobie wyczerpanie i potworny ból w ramieniu. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz nie wydała żadnego dźwięku, jej oczy zaszły mgłą i trzepocąc w powietrzu rękami upadła bez czucia na posadzkę tuż obok jeńca.
Natychmiast wszyscy rzucili się na pomoc. Nawet Bérenger, który do tej pory stał nieruchomo i milcząco jak posąg, rzucił się na kolana i chciał podnieść głowę kasztelanki, lecz Mikołaj Barral był szybszy. Podłożywszy rękę pod ramiona swej pani, a drugą pod jej kolana podniósł ją z posadzki lekko jak piórko.
– Jeszcze tylko tego nam brakowało! – mruknął ze złością. – Ona nie powinna być przy badaniu jeńca. To dla niej śmiertelny cios – dodał patrząc na twarz spoczywającą na jego ramieniu, szarą i z czarnymi podkowami pod oczami.
– I tak trzeba by jej było o wszystkim powiedzieć – rzucił przeor. – Zanieście ją, Mikołaju, do zamku i powierzcie Sarze. Powiedzcie jej, co się stało, a potem szybko wracajcie. Jeszcze będę was potrzebował.
– A co robimy z tym? – spytał Couderc wskazując głową na Gerwazego. – Czy zaraz go powiesimy?
Przeor spojrzał na więźnia, a w jego spojrzeniu, zazwyczaj dobrotliwym i łagodnym, nie było najmniejszego śladu miłosierdzia.
– Nie! – odparł zimno. – Gerwazy ma nam jeszcze wiele do wyjawienia. Na przykład imię zdrajcy.
Przeor zajął miejsce Katarzyny na taborecie, wygładził ręką papier, na którym spisywał zeznania Gerwazego, i powiedział:
– Teraz będziesz mi odpowiadał, lecz nie żyw złudzeń: moje warunki będą takie same jak pani de Montsalvy. Z tą tylko różnicą, że dam ci rozgrzeszenie, jeśli twoja skrucha będzie szczera... zanim zostaniesz powieszony!
Godzinę później, podczas gdy Katarzyna spała głęboko po zażyciu środka przyrządzonego przez Sarę, Gerwazego zaprowadzono do lochu, a przeor z zatroskaną miną udał się do klasztoru, by tam czekać na dalszy ciąg wydarzeń, Mikołaj Barral w towarzystwie czterech żołnierzy walił do drzwi Augustyna Fabre, stolarza. Nie słysząc odpowiedzi, wyważył je z hałasem, który przyciągnął do pobliskich okien przerażone głowy w nocnych czepkach; ludzie chwycili za siekiery i co kto miał pod ręką, myśląc, że to nocna napaść.
Od kiedy rozpoczęło się oblężenie, mieszkańcy Montsalvy trzymali broń przy łóżkach. U Gauberty osełka do ostrzenia nie przestawała się kręcić, a nawet jej wrzeciono było naostrzone jak ostrze szpady.
Po chwili z domu Augustyna wypadli żołnierze z nietęgimi minami. Nie zastali nikogo: Augustyn i Azalia zniknęli.
Wkrótce sierżant i jego kompania zostali otoczeni ciekawskimi, którzy nadciągnęli ze wszystkich stron, wymachując czym popadło i nie wiedząc dobrze dlaczego.
Mikołaj zrozumiał, że chcąc uniknąć zamieszek musi tym ludziom wyjaśnić, co się stało.
Wskoczywszy na studnię i wyciągnąwszy przed siebie ręce, jak dyrygent próbował uciszyć rozgardiasz. Choć nie był wielkim mówcą, opowiedział o wydarzeniach poprzedniej nocy, nie omijając niczego. Opowiedział, jak przyparty do muru Gerwazy zaczął mówić o pułapce zastawionej na pana de Montsalvy i że wyjawił imiona swoich wspólników, wskazując na stolarza, jego córkę i starą czarownicę, Ratapennadę, która sporządziła truciznę Gonnetowi. Wreszcie opowiedział, jak Augustyn padłszy ofiarą niezbyt ojcowskiego uczucia, które wzbudziła w nim córka jego zmarłej żony, stał się igraszką w rękach Azalii. Według Gerwazego prowokująca uroda Azalii uczyniła z tego niegdyś tak spokojnego człowieka niewolnika potężnego pożądania, którym piękna koronczarka manipulowała jak kukiełką, naśmiewając się z niego, kiedy to jeszcze przed wygnaniem Gerwazego z zamku spotykała się z nim wedle młyna. Podsycając chciwość dziewczyny, roztaczając przed nią świetlaną przyszłość, mile łechcąc jej próżność, Gerwazy Malfrat z łatwością dostał od niej to, czego z taką pogardą odmawiała innym chłopcom.
Augustyn oczywiście nie wiedział, że Azalia została kochanką Gerwazego, i to właśnie on z rozkazu swojej dziwnej córki próbował strącić kasztelankę do fosy; w zamian za tę przysługę Azalia obiecała ojczymowi, że mu się odda! Myśl ta doprowadziła nieszczęsnego Augustyna do szaleństwa i by posiąść ciało, którego piękno prześladowało go w dzień i w nocy, byłby gotowy zasztyletować samego przeora pośrodku sumy!
Sama Azalia zaś nie tylko dała Gerwazemu jedną z koszul Katarzyny, w której miała naprawić koronkę, lecz na dodatek sama napisała ów słynny „list miłosny” podrabiając pismo swej pani. Wszystko to Augustyn spuścił za pomocą sznura w noc ciemną w umówionym miejscu przy murze...
W miarę jak Mikołaj mówił, narastało szemranie, które wkrótce przerodziło się w krzyki, aż strażnicy z murów wychylili głowy, by sprawdzić, co się dzieje w mieście. Mały placyk wyglądał jak sabat czarownic, na którym kotłowały się głowy, wymachiwały ramiona różnego rodzaju orężem. Lecz ogólne uczucie najlepiej wyraziła Gauberta:
– Chcemy dostać Augustyna i Azalię! – wrzeszczała głośniej niż inni. I wywijając swoim naostrzonym wrzecionem niczym Joanna d’Arc sztandarem, ruszyła na dom stolarza, pociągając za sobą wściekły tłum, który z trudem wcisnął się do warsztatu, pomimo protestów sierżanta, przysięgającego na wszystkie świętości, że całe obejście zdrajców dokładnie przeczesał.
Trzeba było jednak spojrzeć prawdzie w oczy. Augustyn i Azalia, dowiedziawszy się o schwytaniu Gerwazego, uciekli nie zostawiając najmniejszego śladu ani żadnych oznak popłochu. W domu stolarza panował idealny porządek. Łóżka były zasłane, naczynia pomyte. Zniknęły tylko ubrania i drobne przedmioty osobiste...
Wkrótce więc Gauberta wraz z innymi wyszli z domu zdrajców jak niepyszni, zastanawiając się, w jaki sposób Augustyn i Azalia mogli zniknąć jak kamfora. A także kto uprzedził ich o decyzji rady, skoro stolarz nie brał w niej udziału...
– Trzeba się dowiedzieć, kto im doniósł! – powiedział Mikołaj.
– Ktoś z nas miał zbyt długi język.
Odwrócił swą ukrytą w hełmie głowę i spojrzał badawczo na wszystkich, którzy brali udział w nocnych zajściach. Nikt jednak ani nie mrugnął.
– Dobra! – rzekł tedy. – No to będziemy szukać. Hej, wy tam!
– krzyknął do swoich żołnierzy. – Przeszukajcie piędź po piędzi, nie omijając niczego, ani piwnicy, ani strychu, ani nawet kurników! Musimy ich znaleźć!
– Pomożemy ci, panie! – oznajmiła Gauberta. – Ta sprawa dotyczy nas wszystkich. Dalejże, chłopcy! Pomóżcie żołnierzom!
Jednak zanim chmara chętnych dołączyła do żołnierzy, z murów dobiegło wołanie strażnika:
– Chodźcie, chodźcie zobaczyć!
Tłum jak jeden mąż rzucił się na mury. Strażnik przez otwór strzelniczy spoglądał w dół, wskazując ręką jakiś kształt. W okamgnieniu mury się wypełniły. Wszystkie głowy wychyliły się na zewnątrz i z wszystkich piersi dobył się okrzyk zdumienia: na brzegu fosy leżało rozciągnięte ciało Augustyna, a jego pierś przebita była strzałą z kuszy. Z ostatniego otworu strzelniczego zwisał sznur.
Zgromadzeni zdjęli okrycia głowy bardziej z przyzwyczajenia niż z prawdziwego szacunku.
– Spadł! – krzyknął jakiś głos. – Spuszczać się po sznurze z takiego muru to nie zajęcie dla człowieka w jego wieku...
– A strzała? – spytał ktoś. – Skąd wzięła się w jego piersi strzała?
– Musiano do niego strzelać – myślała głośno Gauberta. – W obozie przeciwnika nie wszyscy pewnie wiedzieli, że pracował dla nich! Tylko, do diaska, dlaczego jest sam? Powinno być ich tam dwoje w dole! Gdzie się podziała pięknisia Azalia, do stu tysięcy fur zgniłych śledzi? Chyba że nie spuszczała się z tatuśkiem po sznurze?
– A dlaczego nie? Ta dziewczyna to prawdziwa kotka. To wcielony diabeł, który potrafi prześlizgnąć się przez ucho igielne. Zawsze powiadałem, że jest czarownicą... – rzekł sierżant odsuwając hełm i drapiąc się po głowie. – I coś mi mówi, że nigdy jej nie odnajdziemy...
– Miejmy nadzieję, że te przeklęte psy pochowają przynajmniej nieszczęsnego Augustyna – rzuciła Gauberta. – Tak jak nas zdradził, sam został zdradzony i drogo za to zapłacił. Trzeba będzie poprosić przeora o krótką modlitwę za jego biedną duszę, gdyż nie on tu najbardziej zawinił.
Po czym zawinąwszy się szczelniej baranim kożuchem, jakby czując powiew śmierci, gruba tkaczka wsadziła wrzeciono pod pachę i opuszczając zgromadzenie udała się do domu, by nakarmić swoje rozliczne dzieciątka.
Mury powoli opustoszały, wkrótce zostali nań tylko strażnicy, którzy wrócili do swej monotonnej służby.
W tym czasie w zamku Katarzyna wracała do ponurej rzeczywistości, której nie potrafiły rozchmurzyć promienie słońca przedzierające się przez różnokolorowe witraże w oknach. Do pokoju kasztelanki weszła Sara zawiadamiając, że przeor chce z nią mówić.
– Zaprowadź go do mej kaplicy – odparła. – Chcę, by Pan Bóg uczestniczył w naszej rozmowie, gdyż dawno tak bardzo nie potrzebowałam jego pomocy. Przynieś mi też czegoś na rozgrzewkę.
Sara wolałaby, by jej pani pozostała w łóżku, lecz nie nalegała, gdyż był to próżny trud. Kiedy w kącikach jej ust pojawiała się szczególna zmarszczka, Cyganka wiedziała, że Katarzyna za wszelką cenę postawi na swoim.
Wyszła więc z pokoju, zaprowadziła przeora Bernarda do kaplicy, po czym wróciła z kubkiem gorącego mleka z miodem, który podała swej pani bez słowa.
W czasie krótkiej nieobecności Sary Katarzyna opuściła z trudem łóżko. Pierwsze kroki po posadzce z czerwono-czarnych kafli okazały się więcej niż niepewne. Kręciło się jej w głowie, a na dodatek znowu miała potężną migrenę. Była jednak zdecydowana pokonać własną słabość, swoje ciało, które nie chciało jej słuchać, w chwili kiedy najbardziej go potrzebowała. Oparła się o kolumnę łóżka, czekając, aż miną zawroty głowy, od których zawirowały wokół ściany. Kiedy wreszcie karuzela zatrzymała swój szalony bieg, powoli ubrała się w brązową suknię obszywaną popielicami.
Z sąsiedniego pokoju dobiegał głos małego Michała, który przekomarzał się z Izabelką. Chłopiec zdecydował, że nauczy siostrę mówić, i zabrał się do przedsięwzięcia ze zwykłą sobie powagą. Katarzyna miała ochotę iść ich ucałować, lecz przelotne spojrzenie w lustro odwiodło ją od zamiaru. Tragiczna maska bowiem, jaką ujrzała, mogła jedynie dzieci wystraszyć. Cicho domknęła drzwi prowadzące do ich pokoju, wypiła mleko, które podała jej Sara patrząc na nią uparcie, po czym z nadludzkim wysiłkiem udała się do kaplicy.
Kaplica znajdowała się w wieżyczce. Wchodząc do środka, zastała przeora klęczącego przed małym, granitowym ołtarzem, gdzie pod niebiesko-złotym witrażem błyszczał złoty krucyfiks. W kapliczce znajdował się jeszcze tylko osobisty skarb Katarzyny: „Zwiastowanie” pędzla Jana Van Eycka, przyjaciela z dawnych lat. Matka Boska na obrazie miała fiołkowe oczy Katarzyny i złociste włosy. Katarzyna każdego ranka i wieczoru przychodziła podumać przed obrazem i wtedy powracały do niej chwile młodości. Mały Michał uwielbiał to płótno, na którym znajdował zarazem odbicie Królowej Niebios i własnej matki.
Bezszelestnie uklękła obok przeora, składając zimne dłonie na aksamitnej podpórce klęcznika.
Przeor odwrócił głowę i zmarszczył brwi.
– Jesteś pani bardzo blada. Lepiej byś zrobiła zostając w łóżku.
– I tak za dużo czasu już zmarnowałam przez moją słabość. Wiedząc to, o czym wiem, nie mogłabym wytrzymać w łóżku. Nie będę mogła zmrużyć oka, dopóki nie opuści mnie obawa. Widzisz, ojcze, kiedy dowiedziałam się, że... ci ludzie knowali przeciwko nam, wydało mi się, że życie ze mnie ucieka...
– Ja także straciłem rezon w obliczu tak wielkiej niegodziwości, lecz oburzenie pozwoliło mi zastąpić cię – bez słabości... i bez litości. Gerwazy wyznał wszystko jak na świętej spowiedzi. I uratował skórę.
W kilku zdaniach przeor powiadomił kasztelankę o dalszym przebiegu sądu i o nieszczęsnym końcu Augustyna Fabre.
– Pozostaje nam – powiedział na zakończenie – próbować odnaleźć Azalię... i zdecydować o losie Gerwazka. Czy podtrzymujesz wyrok śmierci?
– Wiesz dobrze, ojcze, że nie mam wyboru. Nikt z ludzi nie zrozumiałby, dlaczego ułaskawiam złoczyńcę, i nikt by mi tego nie wybaczył. Myślę nawet, że nasi poddani poczuliby się zdradzeni. To zaś mogłoby doprowadzić do wymierzenia sprawiedliwości przez Marcina Cairou i nikt nie byłby w stanie mu w tym przeszkodzić. Gerwazy zostanie powieszony jeszcze dziś wieczorem.
– Wiem, ile kosztuje cię ta decyzja, pani, lecz nie mogę odmówić ci racji. Za chwilę poślę jednego z braci do lochu z pociechą religijną. Lecz domyślam się, że nie to leży ci najbardziej na sercu?...
– Rzeczywiście – odparła głucho. – Niebezpieczeństwo grożące memu mężowi jest zbyt wielkie. W tej chwili bękart Gonnet gna w stronę Paryża z trucizną w sakwie. Należy go dogonić!
– Ależ on ma nad nami cztery dni przewagi! Taką przewagę można by nadrobić, gdyby Gonnet natrafił po drodze na przeszkody. Bóg jeden wie, że nie brakuje ich na naszych niebezpiecznych drogach. Nie ukrywam, że cały czas myślę o jakimś rozwiązaniu. Niestety, jesteśmy okrążeni i nie możemy wychodzić z miasta, jak nam się podoba.
– Wszystko pozwala sądzić, że oblężenie nie przeszkodziło Azalii w ucieczce. Jeśli kobiecie się to udało, dlaczego miałoby się nie udać mężczyźnie?
– To właśnie powiedzieli mi nasi wasale, którzy przyszli do mnie na czele z... paziem Bérengerem. Ten chłopiec, który blednie na myśl o bitwie, gotów jest sam ścigać wroga tak groźnego jak Gonnet, żeby tylko uratować pana Arnolda. Utrzymuje, że nie ma dla niego nic łatwiejszego, niż spuścić się po sznurze, a teraz czeka na twoją odpowiedź.
– Na moją odpowiedź? – odparła Katarzyna z goryczą. – Zapytaj o to trupa Augustyna, którego powłoka cielesna sczeźnie na naszych oczach wydana na pastwę niepogody i dzikich zwierząt! Bérenger to jeszcze dziecko; nie chcę, by się poświęcał.
– Ktokolwiek spróbuje spuścić się z muru, nie będzie miał wielkiej szansy wyjść z tego cało. Nieprzyjaciel czuwa, ale... posłuchaj, pani!
Na zewnątrz słychać było odgłosy walki, krzyki, szczęk broni. To nieprzyjaciel zaatakował korzystając z chwili rozluźnienia spowodowanej wschodem słońca. Przeor i Katarzyna uczynili znak krzyża.
– Znowu poleje się krew, będą trupy i ranni – westchnęła kasztelanka. – Jak długo uda się nam odpierać wroga?
– Obawiam się, że niedługo. Przed chwilą, kiedym wyszedł na dzwonnicę kościelną, by przyjrzeć się obozowisku najeźdźcy, zauważyłem, że ścinają drzewa i że stolarze wzięli się do roboty – budują wieże oblężnicze. Inni zabijali i patroszyli bydło, którego nie zdążyliśmy wpędzić za bramy, by ich skórami powlec wieże i w ten sposób zabezpieczyć drewno przed ogniem. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy. W przeciwnym razie będziemy musieli się układać z wrogiem... i bez wątpienia poddać się.
Blada twarz kasztelanki zrobiła się jeszcze bledsza. Poddać się? Znała przecież warunki Béraulta i jeśli oddałaby bez zmrużenia oka całą zawartość swego domostwa, to nie oddałaby siebie. Kapitulacja oznaczałaby dla niej wyrok śmierci, gdyż nigdy nie zgodziłaby się wejść do łóżka Wilka z Gévaudan.
– W tej sytuacji – westchnęła – pozostaje tylko jedno rozwiązanie: ja sama opuszczę miasto śladem koronczarki. Czy zginę w drodze, czy też z własnej ręki, by nie oddać się Béraultowi, nie ma dla mnie znaczenia. A moja obecność przy mężu zniweczy oskarżenia Gonneta.
Przeor pokręcił głową z wielkim zatroskaniem.
– Obawiałem się, że takie rozwiązanie zaproponujesz, pani, lecz wierzaj mi, że nie tylko nikt z nas nie przyjąłby takiego poświęcenia, na dodatek byłoby to istne szaleństwo, biorąc pod uwagę twoją słabość.
– Czuję się już lepiej, ojcze! A zresztą... nikt nie musi o tym wiedzieć... Skoro jednak nie mam jeszcze dosyć siły, może by użyć sposobu, który z takim powodzeniem zastosował święty Paweł, by uciec z Damaszku?
Nieoczekiwanie, w chwili tak poważnej, przeor wybuchnął śmiechem.
– Spuścić cię w koszyku? Przyznaję, że nie pomyślałem o tym! Nie! Pani Katarzyno, to niemożliwe! Lecz mam lepszy pomysł...
Zaskoczona spojrzała na niego uważnie. W szarych oczach przeora błyszczała wola walki, a w wyrazie jego twarzy przebijała jakaś nieznana dotąd determinacja.
– Tak więc uznajesz, ojcze, że mam rację, chcąc osobiście odszukać Arnolda?
Przeor w okamgnieniu spoważniał i kładąc dłoń na ramieniu kasztelanki, oznajmił dobitnie:
– Nie tylko uznaję, drogie dziecko... lecz sam bym cię o to prosił, gdybyś pierwsza tego nie zaproponowała. Nie możemy dalej zwlekać: jeśli nawet nadejdzie jakaś pomoc, stanie się to za późno. Nie możemy dopuścić, by Bérault zastał cię tutaj w dniu, kiedy będę zmuszony go wpuścić. Musisz odjechać, lecz nie wyjedziesz sama: twoje dzieci też nie mogą tu zostać. To byłoby zbyt wielkie ryzyko.
– Myślałam, żeby je ukryć wśród innych dzieci, pod opieką Sary...
– Nie. Kiedy Bérault dowie się, że cię tu nie ma, wpadnie we wściekłość i one pierwsze posłużą mu za narzędzie szantażu, czym zmusi cię do powrotu. Tak więc, droga przyjaciółko, musisz mnie posłuchać. Wyjedziesz stąd z dziećmi, Sarą i paziem. Dojedziesz do Carlat, gdzie zostawisz dzieci i Sarę. Tam będą bezpieczne. Następnie podążysz do Paryża, skąd przywieziesz nam ratunek: nikt oprócz ciebie nie potrafi tego uzyskać od króla czy konetabla: otrzymać zastęp rycerzy, o który twój małżonek nie poprosiłby z wrodzonej dumy. Wrócisz do nas z całą armią...
W miarę jak przeor mówił, Katarzyna kreśliła w wyobraźni rozwój wydarzeń. Już dosiadała rączego konia i jak dawniej gnała smagana wiatrem, już była w Paryżu, już odnajdywała Tristana Eremitę, który cieszył się wielkim zaufaniem konetabla de Richemonta. Już klęczała przed królem Karolem, domagając się sprawiedliwości, której władca jej nie odmówi, potem powrót do Montsalvy, przepędzenie rozbójników na cztery wiatry, wraca spokój i szczęście...
Te myśli sprawiły, że dostrzegła promienie słoneczne zalewające małą kapliczkę. Ich ciepło i radość ogarnęły młodą kobietę... by po chwili gwałtownie ją opuścić.
Dobiegający z zewnątrz zgiełk walki przywrócił ją okrutnej rzeczywistości. Czy mogła opuścić miasto i zostawić tych oddanych jej ludzi na pastwę losu? Jak postąpi Bérault, gdy się okaże, że kasztelanka zniknęła razem z dziećmi? Ilu nieszczęśników postrada przez nią życie? Jak potem spojrzy w oczy ich rodzicom?
Przeor położył chudą dłoń na jej ramieniu, zmuszając ją, by przerwała tok swych myśli.
– Tamtego dnia powiedziałaś, żeby nie traktować cię jak niewiastę, lecz jak pana de Montsalvy. Dzisiaj powiadam ci, że jestem współpanem Montsalvy i oprócz odpowiedzialności za ciała odpowiadam za dusze. Z całą odpowiedzialnością powtarzam więc, że musisz opuścić miasto. Możesz mi zaufać. Będziemy się trzymać tak długo, jak tylko to będzie możliwe, możesz być pewna! Lecz jeśli przyjdzie nam otworzyć bramy, Bérault będzie miał do czynienia ze mną... – z Bogiem, którego jestem pełnomocnikiem, i cofnie się przed klątwą, tak jak cofnął się przed monstrancją w dniu śmierci naszego brata Amabla! Kiedyś potrafiłem się bić. Co prawda odrzuciłem zbroję, jednak potrafię przemawiać do ludzi. Uwierz, pani, że łatwiej pokonam Béraulta, gdy ty będziesz daleko. Nie ośmieli się podnieść na mnie ręki. Oddam mu całe złoto klasztorne, zamkowe, lecz usłyszy także głos rozumu.
– Co takiego mu powiesz?
– Nastraszę go królewskim gniewem, by zrozumiał, że im więcej zbrodni popełni, tym czekająca go kara będzie straszniejsza. Albo jestem w potwornym błędzie, albo zadowoli się drobnym łupem. Ruszaj bez obaw. Zresztą słyszę, że miasto nie jest na straconych pozycjach.
W istocie, z murów dobiegały teraz okrzyki zwycięstwa i grubiańskie docinki pod adresem nieprzyjaciela. Widocznie jeszcze raz atak został odparty.
Ludzie z Montsalvy potrafili się bić!
Po raz pierwszy na napiętej twarzy kasztelanki pojawił się uśmiech.
– Trudno cię zbić z tropu, ojcze, kiedy jesteś o czymś przekonany. Istotnie, potrafisz przemawiać do mężczyzn... i do kobiet. Jednak w twoich słowach znajduję pewną sprzeczność: nie podoba ci się mój pomysł naśladowania świętego Pawła... a każesz mi opuścić miasto wraz z dziećmi, Sarą i Bérengerem. W jaki sposób? Którędy? Czy pożyczysz mi skrzydeł, byśmy sfrunęli z najwyższej wieży?
Szczupła twarz przeora pojaśniała nagle w szerokim uśmiechu.
– Inaczej mówiąc, uważasz mnie za niespełna rozumu, pani? Przyznaję, że pozory przemawiają przeciwko mnie. Pójdź więc ze mną: chciałbym ci coś pokazać...
– Coś? A co takiego?
– Pójdź ze mną, a sama zobaczysz.
Katarzyna zdjęta ciekawością ujęła rąbek sukni, by przejść przez niskie drzwi, lecz nagle się zatrzymała. Odwróciła się, obrzucając płonącym spojrzeniem swoją Matkę Boską.
– Jeśli Bérault rozgrabi mój dom, proszę cię, ojcze, zabierz stąd ten obraz i ukryj go! Na całej reszcie mi tak nie zależy jak na nim! Wystarczy go zapakować i zamurować w którejś z piwnic...
– Bądź spokojna, dopilnuję tego... Są rzeczy, których mogą dotykać tylko czyste ręce.
Katarzyna idąc za przeorem przemierzała dziedziniec opactwa, na którym kłębił się tłum. Właśnie przyniesiono dziesiątkę rannych ofiar ostatniego natarcia do domu gościnnego i mnisi zajęli się nimi. Przyszła tu również Sara z górą bandaży, dzbanami wina i oliwy oraz ze swymi najlepszymi balsamami.
Kasztelanka i przeor pospiesznie zapytali o stan poszkodowanych, tego czy owego obdarowali dobrym słowem, i nie zwlekając ruszyli dalej. Przeszli przez bramę i zagłębili się w klasztorze, pustym i cichym. Przeor poprowadził Katarzynę długim korytarzem, na którego końcu w mroku niskiego sklepienia widniała wielka, odsunięta płyta odkrywająca prostokątny otwór. W środku znajdowały się schody prowadzące do podziemi klasztoru.
Ponieważ spojrzała zdziwiona na przeora, ten położył palec na usta, po czym zniknął w zakrystii, z której po chwili wrócił z zapaloną lampą.
– Chodź, córko, nie muszę nic wyjaśniać – zrozumiesz sama.
I ruszył na schody unosząc wyżej lampę, by lepiej je oświetlić, i podając dłoń Katarzynie.
Prowadzona przez przeora, który nie wypuszczał jej ręki, szła prawie po omacku. Powietrze było tu wilgotne i stęchłe. Trudno nim było oddychać. Po chwili skończyły się schody i zaczynały drugie, z pewnością dłuższe, gdyż nie mogła dojrzeć ich końca.
Przeor zatrzymał się, uniósł lampę i przyjrzał się uważnie swojej towarzyszce.
– Jak się czujesz, pani? – spytał z niepokojem. – Zastanawiam się, czy nie przeceniłem twych sił. Czy możesz iść dalej?
Katarzyna uśmiechnęła się.
– Jak najbardziej. Płonę z ciekawości, co chcesz mi pokazać. Ciekawość!
Żadna kobieta się jej nie oprze.
Przeor odwzajemnił uśmiech i opuścił lampę.
– Ruszajmy więc!
Ściskając mocniej dłoń kobiety ruszył przed siebie. W miarę schodzenia dały się słyszeć tępe uderzenia i szmer spływającej wody. Tymczasem schody zaczęły biec wzdłuż muru pokrytego freskami, wśród których, w migoczącym świetle lampy, widać było ryby.
Kiedy wreszcie dotarli do końca schodów, przeor powiódł wokół lampą i rzekł:
– Popatrz!
Śledząc wzrokiem krąg światła zataczany przez lampę, Katarzyna wydała okrzyk zdziwienia.
Znajdowała się wewnątrz krypty wykutej w skale o surowych w przeważającej części ścianach. Ściany te jednak miały odcień różowawy i czerwonawy, wskazujący na żyły ametystów, i tworzyły dekorację barbarzyńską, a zarazem pyszną dla niewielkiej kapliczki zwieńczonej łukiem i dwiema kolumnami. Tutaj freski ukazywały się na powrót, lecz mniej zniszczone niż przy schodach, a przedstawiały naiwne anioły ze spiczastymi skrzydłami, symbole czterech Ewangelistów. Największe jednak wrażenie robiło wnętrze kapliczki: anioły i symbole zdążały w stronę zadziwiającego złotego słońca, którego promienie wysadzane były drogimi kamieniami, występującymi obficie w starej wulkanicznej ziemi Owernii – akwamarynami i oliwinami, różowymi kwarcami, ametystami i topazami. Wszystkie błyszczały spokojnie w blasku lampy. Katarzynę uderzyło jednak, że w środku słońca była wydrążona pusta nisza, nie licząc warstwy kurzu. Przed niszą tą stał stół z zielonego bazaltu, wysadzany oliwinami, niby barbarzyński ołtarz, na którym widać było jeszcze ślady wosku świec, które musiały na nim płonąć.
– Co za dziwne miejsce – zadrżała Katarzyna. – Dlaczego nie wiedziałam nic o istnieniu tej kaplicy?
– Ponieważ nikt oprócz mnie, nawet pani małżonek, o niej nie wie. To tajemnica Montsalvy, jego racja bytu, lecz także tajemnica jego... utraconej duszy... Widzisz, jest pusta. W sercu tego słońca, które wyobraża świat, nie ma nic... od prawie dwustu lat. Pozostała jednak legenda, a ta żyje w sercach ludzi. Wszyscy myślą, że to tylko legenda, uśmiechają się pobłażliwie, lecz po cichu wierzą, że musi być w niej trochę prawdy, nawet jeśli nie chcą się do tego przyznać. Wierzą w pradawną tajemnicę, mając niejasną nadzieję, że kryje się w jakiejś tajemnej grocie lub na dnie przepaści. Gdyby wiedzieli, że dawno nam ją wydarto i że została już tylko opuszczona świątynia, byliby szczerze zawiedzeni. Dlatego właśnie przeorowie przekazują sobie sekret na łożu śmierci, nie dzieląc się nim z nikim.
– Dlaczego więc ja dostąpiłam...
W uśmiechu, jakim przeor Bernard obdarował kasztelankę, po raz pierwszy zauważyła ogrom czułości i szacunku, jakie dla niej żywił.
– Może dlatego, że nie jesteś stąd, ale też dlatego, że potrafisz zrozumieć i masz dostatecznie wielką i zahartowaną duszę, by przyjąć spokojnie wiadomość o utraconym, bezcennym skarbie. To nie przeszkodzi ci iść dalej swoją drogą z podniesioną głową... Chciałem, by ta droga przeszła tędy...
Katarzyna nie mogła oderwać oczu od cudownego słońca, które fascynowało ją. Arnold musiał o nim wiedzieć, pomyślała. Dlaczego nic jej o tym nie powiedział?
– Ojcze, czy powiesz mi, kim „on” jest?
– Tak, powiem, ale za chwilę. Nie powinniśmy przebywać tu zbyt długo. Zaczęto by nas szukać. Chodźmy dalej, pokażę ci teraz coś, co jest dla ciebie najważniejsze.
Po tych słowach ruszył w stronę szeroko otwartych drzwi z kamienia, skąd nadal dobiegały tępe uderzenia. Katarzyna jednak zatrzymała go.
– A studnia? – spytała. – Nie widzę studni!
– Jest tu – odparł wskazując na wąski, zakratowany otwór pod schodami i nie mówiąc nic więcej zniknął w nim. Było to przejście podziemne wznoszące się nieznacznie do góry. Szmer wody był tu głośniejszy, jakby po drugiej stronie muru z lewej strony płynął strumień. W dali migotało światło dwóch pochodni. W tym skąpym świetle Katarzyna spostrzegła dwóch mnichów uzbrojonych w łopaty i kilofy, którzy zakasawszy rękawy walili w występ skalny zagradzający przejście. Obok stały taczki, na które składali gruz. Przeor wskazując na robotników powiedział: – Dawno temu to podziemie łączyło klasztor ze starym zamkiem Montsalvych w Puy de l’Arbre. Przejście wychodziło pod kaplicą, lecz gdy przed czterema laty armia królewska spaliła zamek, gruz zasypał część podziemia. Jak widzisz, moi bracia przebijają je na nowo.
Tędy właśnie opuścisz wkrótce miasto, gdyż jesteśmy prawie u celu: skończymy tej lub najdalej następnej nocy!
Katarzyna przyglądała się mnichom w milczeniu. Znała dobrze ich obu:
brat Antym był klasztornym skarbnikiem, głuchoniemy brat Józef zaś najdzielniejszym, a przy tym najłagodniejszym z braci.
– Brat Józef – wyszeptała. – Czy wybrałeś go właśnie ze względu na kalectwo... Chodzi o dochowanie tajemnicy?
– Właśnie. Co się zaś tyczy brata Antyma, to jest on moim zastępcą, i należy do tych ludzi, którzy nawet na mękach nie pisną ani słowa.
– Rozumiem – odparła. – Jednak jest rzecz, która mnie niepokoi. Przecież obóz najeźdźcy leży między murami miasta a ruinami Puy de l’Arbre. Skąd masz pewność, ojcze, że dochodząc do powierzchni nie zostaniecie zauważeni? Przecież oni usłyszą walenie kilofów!
– Nie ma obawy. Jesteśmy zbyt nisko, by nas usłyszeli. A do powierzchni nie będziemy dochodzić: to by za długo trwało i byłoby zbyt niebezpieczne. Na poziomie szóstego stopnia ciągnie się skalisty korytarz. Ongiś wydrążył go strumień zasilający studnię. Strumień płynie nadal, lecz wzdłuż niego można dojść do ukrytej groty, w której z głębi ziemi tryska źródło. Przez tę właśnie grotę wyjdziecie nie widziani przez wroga. Brat Antym was poprowadzi. Droga będzie ciężka: osiem mil krętymi ścieżkami, lecz sądzę, że się nie boisz. Teraz już znasz mój plan!
– Tak, teraz wszystko rozumiem – odparła przez łzy. – Moja wdzięczność nie zna granic. A ja ze swej strony postaram się nie zawieść was: sprowadzę pomoc!
– Tak, wiem o tym. A teraz, wracajmy! Powinnaś odpocząć i nabrać sił przed wyprawą.
Bez słowa wrócili tą samą drogą, a Katarzyna myślała o podziemnym świecie, który przed chwilą zobaczyła i gdzie znajdowała się droga do wolności... – Kiedy będę mogła wyruszyć, ojcze? Czy tej nocy?
– Lepiej poczekać do następnej. Brat Antym musi przebić przejście do końca i rozeznać drogę. Po tobie, jeśli niebezpieczeństwo będzie zbyt blisko, wyślę nim kobiety i dzieci. Oczywiście, po zamaskowaniu kaplicy.
– Mam, ojcze, czekać jeszcze całą noc i cały dzień, podczas gdy Gonnet jest coraz bliżej Paryża?
– Rozumiem, lecz nie możemy pozwolić sobie na ryzyko. Gdyby wróg cię odkrył, bylibyśmy wszyscy na zawsze straceni. Jeszcze trochę cierpliwości, moja córko! Żeby pomóc ci przeczekać, przyjdę dzisiaj wieczorem, kiedy już złożymy naszych zmarłych do ziemi, i opowiem ci tę nieznaną historię naszego miasta. Ty przynajmniej musisz ją poznać, aby nie zginęła na zawsze, gdyż... możliwe jest, że po powrocie nie ujrzysz więcej ani mnie, ani brata Antyma...
– Ojcze! – krzyknęła kasztelanka z trwogą. Lecz przeor uspokoił ją uśmiechem.
– No, dobrze już, dobrze. Przecież nie powiedziałem, że tak musi być, lecz tylko, że to możliwe. Wszystko w rękach Boga! A moja historia doda ci odwagi, gdyż pozwoli zrozumieć, że pan Bóg nie może się odwrócić od w ten sposób pobłogosławionej ziemi! Do zobaczenia, córko... Tymczasem przygotuj się do drogi, lecz nie mów o niczym nikomu, z wyjątkiem tych, którzy będą ci towarzyszyć. Dopiero kiedy już będziecie w drodze, powiadomię miasto o naszym kroku.
– Ależ to będzie wyglądało jak ucieczka! – zaprotestowała. – Czyż nie powinnam zebrać rady i powiadomić jej o naszej decyzji?
– To z pewnością ostatnia rzecz, jaką mogłabyś zrobić! Bądź pewna, ja już tak im to wyjaśnię, że nikomu nie przyjdzie do głowy, że, ty byłabyś zdolna do ucieczki. Czy więc obiecujesz milczenie?
– Oczywiście... Chociaż nie będzie to łatwe. Wiesz, ojcze, jak bardzo kocham ich wszystkich...
– Kochaj ich, bo zasłużyli na to, ale nie zapominaj, że niektórzy z nich są jak dzieci.
„Jak dzieci”... – brzmiało jej w uszach, lecz nie miała czasu zastanowić się nad znaczeniem tych słów ani pożegnać z ich autorem, kiedy jak kula armatnia wpadł na nią Josse Rallard z włosami zjeżonymi i ubraniem w nieładzie, jakby właśnie stoczył ostrą bójkę.
– Gdzie się podziewałaś, pani? – krzyczał. – Szukam cię i szukam! Dzieją się straszne rzeczy!
– Nieprzyjaciel znowu ruszył do ataku?
– Żeby tylko to! Tak... Bérault znowu przystąpił do ataku i odpieramy go, lecz ci, którzy nie bronią murów, rzucili się do zdobywania wieży w zamku!
– Wieża! Chcą głowy Gerwazego! – domyślił się przeor.
– Krzyczą, że to niegodziwe, by ten złoczyńca ciągle pozostawał przy życiu. Prowadzi ich Marcin... Chcą wyważyć bramę palem...
Katarzyna i przeor nie czekając na dalszy ciąg opowieści Jossego, ruszyli biegiem w stronę zamku, skąd dobiegało rytmiczne: „I raz... I dwa! I raz.... I dwa....!” oraz potężne walenie o grubą, wzmocnioną żelaznymi okuciami bramę.
Przeor gnał tak szybko, jakby wszyscy diabli deptali mu po piętach, toteż Katarzyna wkrótce została w tyle, przyjmując pomocne ramię Jossego.
To, co się działo pod wieżą, przypominało piekło. Rozwścieczony, ryczący tłum atakował nowe mury wieży jak nawałnica, lecz zanim Katarzyna z Jossem tam dotarli, przeor już zdołał przedrzeć się w sam środek zawieruchy i zasłoniwszy bramę czarną sutanną, stanął jak tarcza pomiędzy bramą a palem, wprawianym w ruch ośmioma parami muskularnych ramion.
– Zejdź nam z drogi, ojcze! – krzyknął wielkim głosem Marcin Cairou. – To nie twoja sprawa!
– A właśnie że moja, synu! Bowiem w tej chwili wystawiasz swą duszę na potworne niebezpieczeństwo! Czego chcesz?
– Sprawiedliwości! Chcemy głowy Gerwazego! Zejdź nam z drogi! Przy wydatnej pomocy Jossego, który torował sobie i swej pani drogę wśród tłumu bez najmniejszej delikatności, Katarzynie udało się dotrzeć do bramy i stanąć obok przeora. Jedno spojrzenie wystarczyło, by stwierdzić, że niebezpieczeństwo jest prawdziwe: Marcina otaczali bowiem najbrutalniejsi z chłopców stajennych, pasterze bydła, rzeźnicy, a z drugiej strony wszelkiego rodzaju nieroby i hultaje, których nigdy nie brak w żadnym mieście. Katarzyna mogłaby przysiąc, że oczy ich błyszczały nie tylko żądzą sprawiedliwości, lecz głównie żądzą łupienia!
– Ja tutaj wydaję wyroki, Marcinie Cairou! – krzyknęła. – Każ twoim ludziom odejść, inaczej moja sprawiedliwość może dotknąć i ciebie... gdyż ośmielasz się podnieść rękę na dom twego pana, i to w czasie jego nieobecności oraz zagrożenia miasta! To zbrodnia i najgorsza zdrada, za którą zasłużyłeś na stryczek! Zrozumiałeś?
Płóciennik wypuścił pal, stanął przed kasztelanką w rozkroku i zatknąwszy dumnie ręce za skórzany pas ściskający jego czarną koszulę spojrzał na nią hardo.
– Powieś mnie, pani! – zagrzmiał – lecz oddaj mi to, czego żądam! Umrę z radością, jeśli przedtem moje oczy będą mogły się napawać trupem tego, który zabił moją córkę i sprzedał nasze miasto!
W głosie Marcina brzmiała nienawiść, ale i ból, a także prawdziwa rozpacz. Pani de Montsalvy podeszła do tego człowieka, którego znała z jak najlepszej strony jako sprawiedliwego, lojalnego i oddanego jej poddanego. Łagodnie położyła dłoń na wypiętej piersi, do której przyczepiły się źdźbła konopi.
– Przecież obiecałam ci, Marcinie, że sprawiedliwości stanie się zadość! Po co więc to wszystko?
– Wyjdź, pani, na mury i popatrz, co się święci! Nieprzyjacielowi również znudziło się czekanie! Właśnie ścina nasze drzewa i buduje machiny oblężnicze! Niebezpieczeństwo rośnie z godziny na godzinę i może już jutro zostaniemy zmieceni z powierzchni ziemi! Nasi ludzie giną, trzech tego ranka, nie licząc pana Donata, którego wieczorem złożymy do ziemi, ani tych, którzy w tej chwili padają na murach! W tym czasie Gerwazy Malfrat żyje nadal, osłonięty od ciosów, prosząc diabła, z którym jest za pan brat, by jego kompani nadciągnęli w porę go uwolnić! Czeka! I ty pani też czekasz! Na co, pytam się?
Zapadła cisza pełna wyczekiwania i wstrzymywanych oddechów.
Katarzynie trudno było się przyznać, że ustępuje przed silniejszymi. Odwróciła twarz w stronę przeora, lecz ten spuścił głowę i złożywszy ręce poruszał wargami w modlitwie. Zrozumiała, że nie chciał niczego jej narzucać, pozwalając samej podjąć decyzję, której jako sługa boży nie mógłby wziąć na swe barki.
Spojrzała na udręczoną twarz Marcina i pomyślawszy, że musi opuścić tych ludzi, zostawić ich samych z niebezpieczeństwem, co prawda żeby ich uratować, lecz zostawić ich samych jak sieroty, poczuła, że życie niegodziwca było niczym w porównaniu z ich rozpaczą i rozczarowaniem. Zdobyli niepisane prawo do tej surowej sprawiedliwości, której tak się domagali.
Uniósłszy głowę, utkwiła wzrok w spojrzeniu Marcina, który ani drgnął.
– Gerwazy Malfrat – powiedziała dobitnie – zostanie powieszony dzisiaj o zachodzie słońca!
Słowa kasztelanki przywitała burza entuzjazmu, lecz ona ująwszy rąbek sukni ruszyła w środek tłumu, który rozstąpił się przed nią, i pomknęła do swoich apartamentów. Rzuciwszy się na łoże, wybuchnęła gorzkim szlochem spowodowanym własną słabością i nieudolnością. Nie, nie była stworzona do tej strasznej roli szefa wojny, pani olbrzymiego lenna z ogromem bezlitosnej odpowiedzialności za wszystko i za wszystkich! I jeśli potrafiła w razie potrzeby zabić, to jednak wydanie wyroku śmierci było okropnym przeżyciem.
Długo płakała, znajdując ulgę dla skołatanych nerwów w wylanych łzach. Kiedy wreszcie podniosła spuchnięte oczy, ujrzała przy sobie Sarę i Jossego, patrzących na nią bez słowa. Wstydząc się, że ktoś był świadkiem jej słabości, wyprostowała się i odrzucając włosy w tył głowy rzuciła:
– No i co się tak patrzycie?
Sara, nie zrażona, usiadła obok swej pani i przecierała jej oczy płócienkiem z zimną wodą.
– Musiałaś się wypłakać, potrzebowałaś tego. Inaczej mówiąc, przeor Bernard chce, by ruszyć tej nocy. Sądzi, że o północy będzie to możliwe, i kazał ci powiedzieć, abyś była gotowa. Zresztą przyjdzie tu, tak jak ci obiecał, po pogrzebie. O świcie musimy być już daleko, gdyż możliwe, że będzie musiał rozpocząć negocjacje wcześniej, niż przewidywał.
– To on o wszystkim wam powiedział?...
– Tak, i przyznaliśmy mu całkowitą rację – odparł Josse.
– Przyznaliście mu rację, ponieważ jesteście mymi przyjaciółmi – powiedziała Katarzyna z goryczą. – Lecz co powiedzą inni? Że uciekłam... żem ich zostawiła...
– O uparta głowo! Nie tylko zrozumieją, ale będą się za ciebie modlić i czekać na pomoc! – protestowała Sara.
– Niech się pani nie martwi, wszystko dobrze pójdzie! – zapewniał Josse. – Chociaż...
– Chociaż?
Widać było, że intendentowi trudno się zdecydować, wreszcie wziął się na odwagę i rzekł:
– Chciałbym prosić – rzekł wreszcie, miętosząc nerwowo złocony sznur podtrzymujący zasłony łoża – chciałbym, żebyś zabrała ze sobą Marię! Mam oczywiście zaufanie do przeora, lecz... nigdy nic nie wiadomo... A ona jest taka ładna. Dosyć już w swoim życiu wycierpiała...
– Zabiorę Marię ze sobą – odparła Katarzyna i podchodząc do Jossego uścisnęła go jak brata. – Chociaż... wiedząc, jak cię kocha, nie jestem pewna, czy się zgodzi.
– Tym razem – powiedział zmieszany – użyję mężowskiej władzy... Mam nadzieję, że będzie mi posłuszna... zwłaszcza gdy ty pani jej rozkażesz...
Ta sugestia w formie prośby rozbawiła Katarzynę.
– Uczynię to, o co mnie prosisz, Josse. Maria pojedzie ze mną, możesz być spokojny!
Kiedy zapadła noc, rozdzwonił się dzwon klasztorny za duszę pana Donata de Galauba i trzech innych, którzy zginęli w obronie Montsalvy.
Następnie, kiedy krypta zamkowa zamknęła się nad starym mistrzem fechtunku, który ongiś włożył małą, drewnianą szpadkę w ręce Arnoldka, Katarzyna wraz ze swoimi zaczęła przygotowania do wyprawy.
Zgodnie z obietnicą przeor odwiedził kasztelankę po pogrzebie. Zasiedli przy kominku w sali honorowej, jak to zwykle bywało, kiedy pan de Montsalvy przebywał w swoich włościach. Odgłosy miasta i echa walki dawno umilkły. Słychać było tylko krzyki strażników odpowiadających sobie na murach, a z daleka dobiegały odgłosy uczty u nieprzyjaciela po widocznie udanej napaści na pobliskie Junhac. Dla Katarzyny była to narada wojenna...
– Obiecałeś mi pewną historię, ojcze. A więc słucham... Sądzę, że nadeszła pora...
– Przed nami jeszcze dwie godziny, ale masz, pani, rację: nadeszła odpowiednia pora... Jesteśmy, jak wiesz, pani, ziemią azylu, Montsalvat, i zawsze przeciwstawialiśmy dzikiej, brutalnej sile zaporę dobrotliwości i miłosierdzia. U nas znajdowały zawsze schronienie ofiary wojen, biedni, wagabundy, złodzieje i wszyscy doświadczeni przez los. Niestety, od dawna już nie jesteśmy ostoją uciekinierów ani miejscem schronienia, dokąd uciekali ludzie ścigani przez innowiercę, Normandczyka czy Saracena. Dawniej było w Owernii wiele klasztorów, lecz ze wszystkich nasz był najbardziej święty... i najlepiej ukryty, gdyż strzegliśmy pilnie świętych relikwii.
Wszystko zaczęło się dawno temu, jeszcze zanim szacowny Gausbert założył klasztor...
Pewnego wieczoru, pod koniec 999 roku, podczas gdy cały kraj i cała Europa czekała w strachu, aż wybije wróżebna godzina roku tysięcznego, w którym to roku miał nastąpić koniec świata, przybył na te prawie pustynne ziemie pewien podróżny. Zwał się Mandulf i przybywał z Rzymu...
Przeor zamilkł na widok Sary, która wniosła na tacy wino ziołowe i dymiące placki miodowe.
– Czy wszystko przygotowane do drogi? – spytała Katarzyna.
– Tak. Maria i Bérenger prawie skończyli, a i ja też już jestem gotowa. Dzieci śpią i nie obudzą się, gdy je zabierzemy. Wrócę tu później...
Po czym zniknęła, niezadowolona, że ani Katarzyna, ani przeor nie starali się jej zatrzymać. Kasztelanka jednak zbyt była ciekawa dalszego ciągu opowieści przeora.
– No i co było dalej?
– Otóż w Rzymie jeden z naszych synów wstąpił na tron Piotrowy. Przyjął on imię Sylwester II, a był to słynny mnich Gerbert, o którego barwnym życiu nasłuchałaś się wielu opowieści. Z pewnością nie był on prostym pastuszkiem, kiedy wstąpił do klasztoru w Aurillac. Ten dziwny chłopiec znał niejedną tajemnicę przyrody, które odkrył w bardzo młodym wieku dzięki wrodzonej ciekawości i samotniczemu życiu.
W klasztorze rzucił się do zdobywania wiedzy z niebywałą zachłannością. Wkrótce przewyższał już umiejętnościami swoich preceptorów i zaczął tak brylować, że mnisi spoglądali na niego z ukosa, a nawet podejrzewali go o układy z kusym.
Wtedy Gerbert opuścił klasztor, by udać się w daleki świat, który jawił mu się jako jedyna szkoła na miarę jego uniwersalnego umysłu. Dotarł do Katalonii, i to nie przez przypadek. Otóż chciał tam zgłębić tajemnice starych wizygockich, aryjskich i heretyckich królów, którzy – w określonym celu – przechowywali starożytne sekrety. W jego rodzinnej Owernii starzy opowiadali o wielkim strachu, jaki ogarnął kraj na wieść o tym, że nadciąga Euryk, wizygocki Klodwig, człowiek, który podbił Portugalię, Górną Hiszpanię, Nawarrę, Galię południową i pobił Bretończyków pod Bourges.
Zagorzały Aryjczyk, lecz bez wrogości wobec chrześcijaństwa, skoro uczynił świętego Leona najbardziej zaufanym doradcą, Euryk nigdy nie rozstawał się ze swoim skarbem, którego strzegł jak oka w głowie. Jego obecność zdawała się jedyną rękojmią jego własnego życia. Legenda głosi, że potworny wrzód, który wyrósł mu na boku, powiększał się, gdy tylko Euryk zmuszony był oddalić się od swego skarbu.
Kiedy umarł w 484 roku, na tron wstąpił jego syn Alaryk. Był to zwykły heretyk i skarbem zajął się jego teść, Teodoryk, król Italii, który porwał go i zawiózł do stolicy, Rawenny. Skarb zniknął wraz ze śmiercią Teodoryka, który kazał go zamurować w swoim grobowcu wybudowanym w Rawennie... – gdzie nasz Gerbert, kiedy został arcybiskupem w tym mieście, miał go odnaleźć. Niedługo potem został obrany na tron papieski, a przed śmiercią postanowił darować go swojej ukochanej Owernii. Wtedy powierzył skarb owemu zrodzonemu na ziemi wulkanów Mandulfowi, który od dawna był jego przyjacielem. Mandulf postanowił wybudować dla skarbu pewne schronienie i wykuł podziemną kaplicę, którą ci pokazałem, a Gausbert, kontynuując jego dzieło, wzniósł nad podziemną kaplicą klasztor...
Przeor zamilkł na chwilę, by zaczerpnąć powietrza i uspokoić emocje, które poczuł opowiadając o początkach klasztoru.
Katarzyna, która słuchała nie przerywając, skorzystała z okazji, by zadać gnębiące ją pytanie.
– Ojcze Bernardzie, powiedz, co to za skarb, co to za relikwia? Musi być niezwykle cenna!
– Bardziej niż myślisz, moja córko! Chociaż był to zwykły, prosty srebrny kielich, pokryty patyną czasu... lecz wiedz, córko, że z tego kielicha w czasie Ostatniej Wieczerzy Jezus Chrystus...
Katarzyna drgnęła.
– Chcesz powiedzieć, że to, co zniknęło z kaplicy... to był Graal? Przeor uśmiechnął się ze smutkiem wzruszając ramionami.
– Tak jest nazywany. Tak, to był prawdziwy Graal. Zanim Chrystus przyszedł na świat, kielich ten służył w zwykłym domu w Jerozolimie Dopiero boski kontakt, misterium pierwszej mszy uczyniły z niego wyjątkowy skarb, jedyny na świecie. Po Drodze Krzyżowej Józef z Arymatei powierzył go Piotrowi, który udał się, by nawracać niewiernych, i w skromnej szacie Wielkiego Grzesznika przebył przez morza i zaczął swoją misję w naszym kraju. Są tacy, którzy utrzymują że Józef posłużył się nim, żeby zebrać doń krew Ukrzyżowanego. To kłamstwo. Kielich zawierał boską krew wcześniej, kiedy Jezus podał kielich swoim uczniom. Tak, pani Katarzyno, byliśmy strażnikami Graala! A nasze Montsalvy nie jest niczym innym jak tamtym Montsalvat z legendy. Niestety, straciliśmy go.
– Co się z nim stało? Był tak dobrze schowany...
– Został wykradziony. Lecz nie był to złodziej... lub dokładniej mówiąc – zwykły złodziej. Otóż potem zainstalowali się w całej Francji ludzie zajmujący się rozwiązywaniem najlepiej strzeżonych sekretów: byli to templariusze. W Carlat założono potężną komandorię, która szybko rozszyfrowała wszystkie miejscowe legendy. W jaki sposób dowiedzieli się o tajemnicy Montsalvy? Nie wiem... lecz pewnego dnia 1274 roku przybył do klasztoru sam wielki mistrz zakonu na czele licznego oddziału Zamknął się w klasztorze z ówczesnym przeorem, człowiekiem onieśmielonym wizytą tak wielkiej osobistości. Rozmowa trwała bardzo długo i można przypuszczać, że przeor bronił dzielnie tajemnicy. Niestety prawdą jest, że kiedy wielki mistrz odjechał, podziemna kaplica była pusta.
Katarzyna słuchała w zamyśleniu, a słowa przeora odbiły się w jej pamięci głębokim echem. Bowiem po raz drugi w życiu napotykała na swej drodze templariuszy.
Przecież to nimi i ich bajecznym skarbem posłużyła się, aby wciągnąć do pułapki w Chinon swego najgorszego wroga, Jerzego de la Tremoille’a, kiedy w przebraniu Cyganki zwabiła go złotą ułudą, która przypieczętowała jego zgubę.
– Dziwne – wyszeptała. – Co za zbieg okoliczności. Dawno temu mój mąż opowiedział mi, że w czasach kiedy król Filip zgniótł templariuszy, jeden z jego przodków dostał za zadanie umieścić w bezpiecznym miejscu skarb zakonu. Według mnie jest pewne, że Graal musiał stanowić jego część.
– Masz, pani, całkowitą rację. To Hugon de Montsalvy wraz z kuzynem wielkiego mistrza zostali obarczeni tą niebezpieczną misją, lecz wkrótce potem Hugon umarł w nie wyjaśnionych okolicznościach. Tajemnica skarbu została pochowana do grobu wraz z nim i nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy wśród ukrytych bogactw znajdował się nasz utracony skarb. Czy templariusze posiadali jeszcze święty kielich? Czy też czyn wielkiego mistrza, który wyrwał go z jego tajemnego schowka, ściągnął na zakon gniew boży, nie wiem...
– Gdyby można było go odnaleźć... sprowadzić tutaj z powrotem – szepnęła kasztelanka.
– Byłbym najszczęśliwszym z ludzi – podjął przeor – lecz dawno już straciłem nadzieję, że kiedyś go zobaczę. Sądzę, że znajduje się w skrytce zbyt głębokiej, zbyt czystej, by ręka człowieka mogła go dosięgnąć... chyba żeby liczyć na cud. A może tak właśnie jest lepiej, gdyż ludzie zawsze go szukali i będą szukać, zwłaszcza ci, którzy przedkładają” marzenia nad szarą rzeczywistość. Jest to coś na kształt poszukiwania samego Boga...
W tej chwili wróciła Sara, lecz nie weszła do środka i tylko stojąc w progu rzuciła:
– Już czas. Wydzwoniła północ. Nie słyszeliście?
– Nie – uśmiechnęła się Katarzyna. – Odpłynęliśmy daleko stąd...
– Możliwe, lecz pora ruszać w drogę! Twoje ubrania są przygotowane.
Przeor wstał z krzesła.
– Zostawiam was. Spotkamy się za chwilę przy bramie klasztornej, która będzie nie domknięta. Tymczasem pójdę sprawdzić, czy wszystko skończone.
Pół godziny później kilka cieni opuściło zamek. Katarzyna i Maria ubrane były w męskie, czarne stroje, z tym że Katarzyna miała w sakiewce zatkniętej u pasa sporo kosztowności i sztylet – sztylet, który był jej zupełnie obojętny. Tamten z krogulcem, wierny jej towarzysz w ciężkich chwilach, zginął w Grenadzie, kiedy wleczono Arnolda do więzienia za to, że zabił siostrę kalifa, Zobeidę, która chciała uśmiercić Katarzynę posługując się wężem.
Za nimi szła Sara z małą Izabelą w koszyku. Następnie podążał Bérenger z Michałem na plecach, siedzącym w wielkim worku wymoszczonym poduszką. Katarzyna i Maria niosły worki z rzeczami pierwszej potrzeby dla wszystkich.
Pochód zamykał Josse. Miał towarzyszyć ekspedycji do klasztoru, aby upewnić się, że nikt ich nie zauważył.
Czarne cienie przesuwały się pod murami. Na szczęście noc była bezgwiezdna i ciepła. Znad płaskowzgórza wiał lekki wiatr niosąc pierwsze zapachy wiosny, lecz Katarzyna nie czuła nic oprócz poczucia winy, że opuszcza miasto ukradkiem, prawie jak złoczyńca. Pomimo wszystkich przekonywań nie mogła przepędzić myśli, że to dezercja...
Kiedy dotarli do klasztoru, Josse bez słowa wziął żonę w ramiona, uścisnął wszystkim dłonie, odwrócił się i ruszył z powrotem do zamku nie patrząc za siebie.
Katarzyna otoczywszy ramieniem pochlipującą Marię pchnęła bramę, za którą ukazały się czarne habity przeora i brata Antyma. W klasztorze panowały egipskie ciemności, nie licząc chybotliwego ognika lampy, którą przeor postawił przy stopniach włazu. Klapa była odsunięta i czekała.
– Możecie schodzić – szepnął. – Brat Antym pójdzie na czele. Niech Bóg ma was w swej opiece! Do Carlat macie jakieś osiem mil drogi, lecz przed tobą, Katarzyno, droga o wiele dłuższa. Nie przeciągajmy pożegnań, gdyż one tylko osłabiają odwagę. Będę prosił Boga, byśmy się wkrótce znowu zobaczyli...
Uniósł dwa palce w geście błogosławieństwa i zastygł w nim, dopóki ostatni z uciekinierów nie zniknął w podziemiu. Następnie zasunął właz i udawszy się do prywatnej kaplicy, spędził na modłach całą noc. Modlił się za uciekinierów, za tych których pogrzebano wieczorem... a także za Gerwazego Malfrata, którego powieszono o zmierzchu i którego ciało dyndało łagodnie na szubienicy wzniesionej na najwyższej wieży ku przestrodze nieprzyjaciela.
Zwłaszcza dusza podłego Gerwazka potrzebowała modlitwy. Umarł tak, jak żył, jak tchórz, płacząc, skomląc o łaskę i skręcając się jak wąż, tak że Mikołaj Barral musiał palnąć go w łeb, by wreszcie móc nałożyć mu na szyję sznur konopny.
Na koniec przeor zmówił modlitwę za Ratapennadę, starą, niegodziwą czarownicę, zaszytą w swej chacie w leśnych ostępach, z której nadal rzucała uroki na mieszkańców miasta. Przewielebny święcie wierzył, że jej los jest przesądzony i że już nic nie uchroni wiedźmy przed stosem...
W tym czasie uciekinierzy przebyli podziemie i po półgodzinie bez przeszkód je opuścili. Kiedy doszli do groty, gdzie wychodził tunel, Katarzyna nabrała powietrza w płuca, wsłuchując się w radosny szmer strumienia, który w dolinie zamieniał się w rwący potok.
Brat Antym pochylił się w jej stronę:
– Czy dobrze się czujesz, pani? Ojciec przeor miał obawy z powodu twojej rany.
– Nigdy nie czułam się lepiej, bracie! Ruszam do boju, a to jest dla mnie najważniejsze! Nawet jeśli nie uda mi się dotrzeć do Arnolda, dopadnę tego Gonneta, możesz być pewien!
I chwyciwszy z pasją jeden z kosturów przygotowanych przez przeora, ruszyła w dół ścieżką prowadzącą do strumienia. Za skałami otaczającymi dolinę schowało się uśpione miasto i obozowisko wroga.