CZĘŚĆ DRUGA WIĘZIEŃ BASTYLII

Rozdział szósty WIDMO PARYŻA

Dojeżdżając w pobliże wysokich murów klasztoru jakobinów, w sąsiedztwie bramy Świętego Jakuba, Katarzyna skierowała konia w stronę małego wzgórza zwieńczonego krzyżem ukrytym wśród winorośli. Po czym, odrzuciwszy kaptur na ramiona, spojrzała na zalany deszczem Paryż...

Minęły już dwadzieścia trzy lata, od kiedy opuściła rodzinne miasto po rzezi urządzonej przez Caboche’a, w której zginął jej ojciec i młody Michał de Montsalvy, starszy brat Arnolda i tylu innych, kiedy to jej spokojny świat dzieciństwa zawalił się wśród łez, krwi i cierpienia, i rozpoczęły się jej nieprawdopodobne przygody.

– A oto stolica królestwa! – rzuciła do swego towarzysza. – Oto Paryż, który przez długie lata był w rękach Anglików i który konetabl właśnie oswobodził.

W istocie, wiadomość o wyzwoleniu Paryża dopadła ich pod Orleanem oznajmiona wielkim głosem przez jeźdźca ze stajni królewskich, wysłanego do Issoudun, gdzie wówczas przebywał król Karol VII.

„Zwycięstwo! Zwycięstwo! Konetabl de Richemont wszedł do Paryża!

Miasto jest nasze!...”

Pogoda była pod zdechłym psem, padał drobny, uparty deszcz wciskający się w każdy zakamarek ciała, lecz krzyk posłańca owionął strudzonych jeźdźców jak tchnienie wiosny, jak kielich rosy wylany na zwiędłą roślinę.

Istotnie, droga była długa i ciężka. Minęły dwa tygodnie, od kiedy Katarzyna i jej paź opuścili Carlat. Nietrudno było podążać śladem bękarta Gonneta, gdyż drogę jego przejazdu znaczyły spalone sioła, pozarzynane bydło gnijące przy zagrodach, zwęglone szczątki pozbawione głów.

Dobrzy ludzie zapytani przez Katarzynę potwierdzali, że mieli do czynienia z tym zaledwie dwudziestoletnim mężczyzną, który tylko z pozoru był człowiekiem. Bez obawy zbliżali się do tego pięknego, całego w czerni kawalera o płowych włosach, za którym jechał dorastający młodzieniec. Przemawiał on tak łagodnie, a jego dłoń odziana w rękawiczkę wkładała w ich chropowate dłonie kilka srebrnych monet. Pasterze z gór jak i wieśniacy z dolin zachowali w swych wystraszonych oczach przerażający obraz tamtego jasnowłosego mężczyzny, jego topora oraz zatkniętej u siodła obciętej głowy, którą raz po raz wymieniał na świeżą...

Twierdzili, że towarzyszyło mu sześciu ludzi, podążających za nim jak stado wilków za swym przodownikiem, i biada oddalonemu domostwu, biada wieśniakowi samotnie pasącemu stado, biada dziewczynie powracającej z sąsiedniej osady czy ze źródła: Gonnet i jego banda nie przepuścili nikomu, nie znając innego sposobu na zdobycie pożywienia i na umilenie sobie wędrówki niż przemoc i tortury.

Wkrótce pod Clermont okazało się, że Gonnetowi nie śpieszyło się do Paryża, gdyż ponoć napotkał po drodze Rodryga Villa-Andrando, przywódcę Rzeźników, łupiącego z wielkim powodzeniem okolicę, z którym Gonnet związał się ongiś przysięgą.

– Nawet gdybyśmy mieli nadłożyć drogi przez tego Rodryga, jego obecność nie jest taka zła – powiedział Bérenger. – Jeżeli dwaj piraci spotkali się, z pewnością zaczną świętować, może zafundują sobie jedną z ich ulubionych rozrywek, mały wspólny wypad w okolicę. To zabierze im trochę czasu, a ponieważ Gonnet nie wie, że jesteśmy na jego tropie, nie śpieszy się. Możliwe więc, że dzięki pojawieniu się Rodryga Villa-Andrando nadrobimy nasze opóźnienie, a nawet może przyjedziemy do Paryża razem z Gonnetem...

Mało brakowało, a Katarzyna byłaby uściskała pazia z radości. Ze zdwojonym zapałem ruszyła w dalszą drogę, która przez Bourges i Orlean prowadziła do celu.

Spotkanie królewskiego posłańca dodało jej skrzydeł: wiadomość o wyzwoleniu Paryża wypełniła jej serce radością i świeżą nadzieją: skoro stolica wróciła do prawowitego właściciela, pan de Montsalvy będzie mógł szybko wrócić do domu i przepędzić najeźdźcę.

Oczywiście, wokół stolicy były jeszcze miejsca pozostające w rękach Anglików, lecz do całkowitego oczyszczenia terenu konetabl mógł obejść się bez Arnolda.

W Corbeil napotkali przednią straż armii królewskiej. Oddziały Richemonta zdobyły miasto niedawno otoczywszy je. A teraz Paryż roztaczał przed Katarzyną i jej towarzyszem las dachów opadających z przedmieścia Świętego Jakuba w wilgotnej mgle, w której majaczyły wieże kościołów, Sekwana i jej wyspy.

Nagle Katarzyna usłyszała głos Barnaby, starego żebraka z Dziedzińca Cudów, który ongiś kochał ją jak ojciec i który umarł dla niej... Przypomniała sobie tamten lipcowy dzień, kiedy to w barce wypełnionej wyrobami garncarskimi płynęli razem w górę Sekwany, by dostać się do Dijon, do domu wuja Mateusza, w którym znalazła schronienie wraz z matką i siostrą.

Równocześnie usłyszała pieśń, którą tamtego dnia śpiewał w barce Barnaba:

To miast wszystkich jest królowa,

Studnia, źródło nauk wszelkich,

Nad Sekwaną położona,

Lasów, łąk i winnic,

Dóbr żywota doczesnego Więcej ma niż inne miasta.

Także obcy ją kochają

I kochać będą,

Bo piękna jest tak,

Że innego takiego miasta nigdzie nie znajdą, Gdyż nic nie równa się Paryżowi...

Westchnienie pazia przywołało ją do rzeczywistości i spostrzegła, że musiała myśleć głośno, gdyż Bérenger powiedział:

– Nie można zaufać poetom, oni zawsze widzą samo piękno... Popatrz, pani, jakie smutne jest to miasto.

Istotnie tak było i Katarzyna nie mogła poznać miasta swego dzieciństwa. Kiedy je opuszczała, ulicami lała się krew, a mimo to zachowała zachwycone wspomnienia, gdyż oczy dziecka są jeszcze jaśniejsze niż oczy poetów.

Niestety, miasto, które miała przed oczami, nie miało nic wspólnego z jej wspomnieniami ani z wierszem poety. Oczywiście, jak dawniej było rozlegle i imponujące, lecz przyglądając się uważniej, odnosiło się szczególne wrażenie, że to fatamorgana, ułuda, miasto-duch, pozbawione swej substancji, pomimo pasemek dymu wydobywających się z kominów.

Katarzyna z westchnieniem opuściła stanowisko obserwacyjne i skierowała się do bramy Świętego Jakuba, szeroko otwartej o tej porannej porze i strzeżonej przez łuczników. Przekraczał ją istny tłum żebraków w plugawych sukniach, kierujących się do klasztoru jakobinów, gdzie na progu stał mnich z koszem pełnym bochenków chleba. Zbliżywszy się Katarzyna stwierdziła, że cały ten nędzny ludek nie przypominał tamtych żebraków z królestwa króla Thune, z których prawie każdy był zawodowcem: tutaj w większości tłoczyły się kobiety, dzieci, podtrzymujący się staruszkowie z nędzą wyrytą na twarzach.

Odezwały się dzwony klasztorne, co było znakiem dla innych dzwonów w mieście, które rozbrzmiały zgodnym chórem. Katarzyna uzmysłowiła sobie, że jest I maja i że to pora sumy. Przez chwilę zawahała się, czy wchodzić do klasztoru jakobinów, lecz jej niecierpliwość i pragnienie odnalezienia męża oraz usunięcia wiszącego nad ich głowami niebezpieczeństwa okazały się silniejsze.

Pchnęła konia pod czarne sklepienie bramy, gdzie roznosił się nieprzyjemny odór uryny i zjełczałego oleju. Na straży stało tu dwóch żołnierzy, jeden z nich dłubał w zębach, drugi zaś spluwał pod nogi, oparłszy się niedbale o bramę. Katarzyna do niego skierowała pytanie:

– Chcę widzieć się z konetablem! Gdzie mogę go znaleźć? Strażnik zaprzestał swego zajęcia, odsunął hełm na tył głowy i przyjrzał się dwóm kawalerom z nie udawanym zaciekawieniem. Wynik tego badania nie był chyba zbyt korzystny, gdyż zarechotał, ukazując zęby nie zasługujące zupełnie na taki przywilej.

– Hola, mospanie! Widzieć się z konetablem, powiadasz? Tylko tyle? He, he, he! Myślisz, że my go tak sobie pokazujemy pierwszemu lepszemu?... Ciekawe jak?...

– Nie pytam jak! Pytam gdzie! – przerwała ze zniecierpliwieniem Katarzyna.

Zdecydowany ton nieznajomego zmusił łucznika do baczniejszego przyjrzenia się przybyłym, na których przed chwilą zauważył jedynie grubą warstwę kurzu. To pozwoliło mu odkryć, że byli zmęczeni, że mieli kosztowne, choć zakurzone stroje i że ton tego młodzieńca o tak łagodnym głosie zdradzał kogoś, kto zwykł wydawać rozkazy.

Szybko nałożył hełm, poprawił postawę i mruknął:

– Jego wysokość zajmuje apartamenty w hotelu Pod Jeżozwierzem przy ulicy Przebitej, niedaleko kościoła Świętego Pawła...

– Wiem, gdzie to jest – przerwała chwytając konia za uzdę. – Dziękuję, przyjacielu...

– Hej! Poczekajże! Do diabła, ależ ci się spieszy, panie! W tej chwili nie zastaniesz go w hotelu...

– Z powodu?...

– Bo go tam nie ma!

– A gdzie jest z przeproszeniem waści?

– W klasztorze Świętego Marcina z Pól wraz ze wszystkimi swoimi kapitanami, częścią armii i tłumem ludzi stąd. Odbywa się tam ceremonia...

Katarzyna nie czekała jednak, by się dowiedzieć, o jaką ceremonię chodzi. Strażnik bowiem wymówił magiczne słowo „kapitanowie”, co oznaczało, że i Arnold musiał tam być!

Z radością rzuciwszy żołnierzowi monetę, którą chwycił w locie, opuściła bramę i ruszyła w dół ulicy Świętego Jakuba w strugach gęstniejącego deszczu.

– Daleko do tego klasztoru? – spytał Bérenger marzący o ciepłym i suchym schronieniu.

– Z drugiej strony miasta, ale droga jest prosta. Wystarczy przejechać tę ulicę, przebyć Sekwanę i dojechać do murów obronnych.

– Rozumiem – odparł paź z rezygnacją – jeszcze tylko drobna mila... Lecz po chwili przestał ciężko wzdychać, podziwiając nowe miejsca, które Katarzyna potrafiła zachwalić.

– Ta ulica na pewno ci się spodoba, Bérenger. Jesteśmy na słynnej górze Świętej Genowefy, w dzielnicy studentów, a oto szkoły po obu stronach ulicy, ta to Cholets, tamta po mojej prawej to Mans, a prosto przed nami słynne gimnazjum de Plessis, o którym opowiadają istne cuda.

Bérenger pożerał wzrokiem chropowate i odrapane budynki, przypominające w najlepszym wypadku więzienie czy klasztor, nie widząc ich pozieleniałych ścian, wybitych okien ani śmieci pod murami.

Dla niego to miejsce tchnęło duchem wiedzy i młody Owerniak poczuł się, jakby otwarły się przed nim bramy raju.

Co prawda raju bardzo niespokojnego, jako że kilka kroków od gimnazjum de Plessis jakiś student w krótkiej, czarnej pelerynie, o wygłodniałym wyglądzie, z tabliczką do pisania zawieszoną u paska i niezwykle płaską sakiewką, wskoczywszy na studnię przed gospodą Pod Baryłką, przemawiał do swoich współbraci i kilku przypadkowych mieszczan. Był to około dwudziestoletni chłopiec o włosach rudych jak marchewka i chudy jak deska. Widocznie codziennie nie dojadał, gdyż jego ciało to była istna skóra i kości.

Lecz fakt, że student miał pusty żołądek, nie ujmował nic jego potężnemu głosowi, którego to organu nie powstydziłby się sam herold królewski. Głos ten, jak dzwon katedry, roznosił się po całej ulicy. Jako szanujący się student wyrażał swoje niezadowolenie i łatwo było zrozumieć, że namawia słuchaczy do rebelii.

– A jak myślicie, dobrzy ludzie, co będą dzisiaj rano robić konetabl de Richemont i jego żołnierze? Zbożne dzieło? Nic z tych rzeczy! Oddadzą hołd jednemu z naszych najgorszych wrogów! Zgniłym kościom dzikiej bestii, która ongiś przegnała naszych burgundzkich przyjaciół i sprowadziła na nas, mieszkańców Paryża, nieznośny terror! Kto z was zniesie, by dzisiaj okadzać tego wysłańca szatana, przeklętego konetabla d’Armagnac, który wszystkim dał się we znaki?...

Jeden z przysłuchujących się mieszczan roześmiał się przerywając mu.

– Przesadzasz, przyjacielu! Mówisz o sprawach sprzed co najmniej dwudziestu lat! Tobie samemu nie mógł się on dać wiele we znaki!

– Już w łonie matki wiedziałem, co to niesprawiedliwość! – huknął potężnie młodzieniec. – W każdym razie my, studenci, pozostaniemy wierni naszemu przyjacielowi, naszemu ojcu, Jego Wysokości Filipowi, księciu

Burgundii i...

Lecz mieszczanin miał jeszcze coś do dodania:

– A kto mówi, żeby nie być mu wiernym? Czy nie widziałeś, Walterze de Chazay, przez te wszystkie dni, że panu de Richemontowi towarzyszy chorągiew i osoba pana Jana de Villiersa z l’Isle Adam, który dowodzi tutaj zastępami burgundzkimi, przybyłymi do pomocy w przepędzeniu Anglików. Jeśli konetabl oddaje dzisiaj honory jednemu ze swoich poprzedników, czyni to za całkowitą zgodą i poparciem Burgundii.

– To tylko zwykła i niechętna ugoda. Pan z l’Isle Adam nie chce pierwszy podważyć świeżej umowy, na której nie zasechł jeszcze atrament zdrajcy z Arras! Ludzie, chodźcie ze mną do Świętego Marcina z Pól, żeby powiedzieć, co o tym myślimy!

Kiedy mieszczanin wymienił imię studenta, Katarzynie przyszedł na myśl przyjaciel drogi jej sercu; miał nawet takie same rude włosy jak Walter Normandczyk i takie same szare oczy. Wreszcie, to nazwisko Chazay coś jej mówiło, coś, co jej pamięć natychmiast przywołała. Po spaleniu Joanny d’Arc, pięć lat temu, chłopak, który wyprowadził ją, Sarę i Waltera z oblężonego Chartres, powiedział, że pochodzi z Chazay...

Czy było to to samo Chazay, będące nazwiskiem niespokojnego studenta? Katarzyna postanowiła iść za nim, tym bardziej że zmierzali w tym samym kierunku.

Studenci wzięli się za ramiona i idąc całą szerokością ulicy dodawali sobie animuszu wykrzykując nieco przestarzałe hasła:

– Niech żyje Burgundia! Śmierć Armaniakom!

Na Cite wichrzyciele stanęli nagle nos w nos z zastępem łuczników prowadzących piękną dziewczynę o czarnych włosach ze związanymi na plecach rękami, która szła z dumnie wyprostowaną głową i ani w głowie jej było zasłaniać nagich piersi wyłaniających się spod rozdartej sukienki. Przeciwnie, uśmiechała się zalotnie do wszystkich mijanych mężczyzn, rzucając w ich stronę żarty, od których nawet zakuty zbój spłoniłby się jak dziewica.

Jej widok doprowadził gniew studentów do białej gorączki.

– Marion! – krzyknął Walter de Chazay. – Marion l’Ydole! Co takiego zrobiłaś, Marion?

– Nic, mój milusi! Tylko pocieszałam cierpiącą ludzkość! Ale tłusta imć z kramu z pasmanterią nakryła mnie w składziku ze swoim nieopierzonym piętnastoletnim synalkiem, którego uwierała cnota i który grzecznie mnie poprosił, bym go od niej wybawiła. Tego się nie odmawia, zwłaszcza w takich ciężkich czasach, ale stara wezwała straże...

Jeden z łuczników wymierzył jej cios pięścią między łopatki, od którego aż straciła dech i zgięła się wpół.

– Ruszaj, wywłoko! Bo ci tak...

Nie dokończył jednak, gdyż w tej chwili student Chazay rzucił się na żołnierzy, wymachując ramionami i krzycząc:

– Dalej chłopcy! Pokażmy tym prymitywom, że studenci z gimnazjum Navarre nie pozwolą molestować bezkarnie swoich przyjaciół!

Walka była nierówna i wkrótce ziemia usiana była żakami z krwawiącymi nosami i rozciętymi łukami brwiowymi, część żaków w czasie bójki uciekła, a wraz z nimi Marion, której miejsce zajął Walter. Solidnie przytrzymywany przez dwóch żołnierzy, ciskał przekleństwami na lewo i prawo, powołując się na przywileje uniwersyteckie, podczas gdy trzeci związywał go jak najdokładniej.

– Złożę skargę na was! – wykrzykiwał. – Nasz rektor będzie interweniował, a przewielebny biskup zajmie się moją obroną. Nie macie prawa!...

– Wiadomo, że żakom wszystko wolno – odpalił sierżant dowodzący oddziałem – lecz nie atakować żołnierzy prowadzących więźnia. I radzę twemu rektorowi, żeby siedział cicho, jeśli nie chce nabawić się kłopotów. Pan Filip de Ternant, nasz nowy namiestnik, ma ciężką rękę.

Nazwisko to uderzyło Katarzynę, gdyż pamiętała je z Burgundii. Ongiś, w Dijon czy Brugii, często spotykała pana de Ternanta, który był jednym z przyjaciół księcia Filipa. Istotnie, był to człowiek niewzruszony, lecz dzielny i uczciwy ponad przeciętność. A więc to on był teraz namiestnikiem Paryża? Tego Paryża wyzwolonego przez ludzi króla Karola! Rzeczywiście wszystko musiało się zmienić i okrutna wojna trwająca od lat między Armaniakami i Burgundczykami wreszcie miała się ku końcowi.

Myśląc, że może będzie mogła pomóc krnąbrnemu żakowi, Katarzyna zbliżyła się do sierżanta, który formował swój zastęp.

– Co zrobicie z więźniem, sierżancie? – spytała.

Sierżant przyjrzał się jej, po czym, niewątpliwie zadowolony z oględzin, roześmiał się i wzruszył ramionami.

– To, co się zawsze robi, gdy ci młodzi ludzie za bardzo rozrabiają. Nie ma nic lepszego na ostudzenie gorącej głowy jak loch, woda i czarny chleb; czynią cuda w takich przypadkach.

– Chleb i woda? Ależ on jest taki chudy...

– Wszyscy jesteśmy chudzi. Od wielu tygodni przymieraliśmy głodem, kiedy pan konetabl wkroczył do Paryża. Ruszaj! Czarny chleb lepszy niż żaden! Naprzód!

Katarzyna nie nalegała. Popatrzyła, jak chuda postać zniknęła w bramie Petit Châtelet, przyrzekając sobie, że wstawi się za żakiem przy pierwszej nadarzającej się okazji. Lecz odwróciwszy się stwierdziła, że Bérenger tkwi w miejscu ze wzrokiem utkwionym w wejście do więzienia. Jego oczy błyszczały jak świece.

– Czy nie możemy nic dla niego zrobić? – westchnął. – Student w więzieniu! Umysł, wiedza, światło świata zamknięte w niegodnych murach! Ta myśl jest nie do zniesienia!

Katarzyna powstrzymała uśmiech. Słowa pazia połączone ze śpiewnym, południowym akcentem zabrzmiały jak poemat.

– Nie wiedziałam, że takim podziwem darzysz panów studentów. Lecz prawda, sam jesteś poetą.

– Tak, lecz jestem prawie nieukiem. Tak bardzo chciałbym studiować. Niestety, moi bliscy uważają księgi za narzędzie zagłady i upadku.

– Dziwna rzecz! Przecież sama słyszałam, że kanonicy z Saint-Projet są ludźmi wielce uczonymi. Dlaczego więc uciekłeś od nich... na dodatek podkładając ogień?

– Chciałem zostać żakiem, a nie mnichem, a w Saint-Projet jedno nie obywa się bez drugiego.

– Rozumiem... A więc, przyjacielu, pomyślimy o twoim wykształceniu po powrocie do domu. Wydaje mi się, że przeor Bernard może wiele ci pomóc.

Tymczasem mamy co innego do roboty, tak więc, Bérenger, pozwól, że opuścimy to miejsce, a po powrocie spowoduję, byś i ty mógł czerpać „światło świata”. Teraz zaś ruszajmy.

Zachęcony tak ponętną perspektywą, Bérenger spiął konia i ruszył z kopyta. Po przebyciu Sekwany wybrali najkrótszą drogę, by dotrzeć do konetabla. Katarzynie spieszno było do Arnolda.

Im bliżej klasztoru, tym tłum był gęściejszy, istne morze ludzkich głów, które rozstępowało się przed końskimi kopytami.

Jeźdźcy skierowali się prosto w stronę kordonu żołnierzy broniących dostępu do szpaleru rycerzy w zbrojach z kolorowymi sztandarami oraz ludzi kościoła w odświętnych szatach.

Katarzyna zbliżyła się odważnie do oficera nadzorującego kordon.

– Chcę widzieć się z panem konetablem! – powiedziała wyniośle. – Jestem hrabina de Montsalvy i chciałabym, by mnie przepuszczono, albowiem przybywam z daleka!

Oficer zbliżył się i niezbyt przekonany zmarszczył brwi.

– Utrzymujesz, że jesteś kobietą? – rzekł z pogardą spoglądając na szczupłego kawalera pokrytego grubą warstwą kurzu i w udrapowanym płaszczu, który nader ucierpiał od niepogody.

– Jest tak, jak mówię: jestem hrabina Katarzyna de Montsalvy, dama dworu królowej Sycylii! Jeśli mi nie wierzycie...

Żywo zrzuciła jedwabną siatkę zasłaniającą jej głowę i ramiona, uwalniając masę lśniących włosów, po czym zdjąwszy rękawiczkę z prawej ręki podstawiła ją pod nos oficera. W zagłębieniu jej dłoni zalśnił szmaragd królowej Yolandy z wygrawerowanym herbem królewskim.

Skutek był natychmiastowy. Oficer zdjął hełm i skłonił się na tyle głęboko, na ile pozwalała mu jego żelazna zbroja.

– Zechciej wybaczyć, pani, lecz rozkazy naszego pana są ścisłe, a ja muszę zachować czujność. Jestem do twoich usług. Nazywam się Gilles de Saint-Simon i jestem porucznikiem konetabla, czekam na twoje rozkazy...

– Nie mam rozkazów, a jedynie prośbę – odparła z uśmiechem, który z miejsca podbił serce żołnierza. – Pozwól mi przejechać!

– Oczywiście. Lecz musisz, pani, zejść z konia i powierzyć, go jednemu z moich ludzi. Hej, wy tam, zrobić miejsce!

Skrzyżowane halabardy podniosły się przed nieznajomą, a oficer z niezwykłą galanterią podał jej rękę, by pomóc zejść na ziemię.

– Będziesz musiała, pani, uzbroić się w cierpliwość, gdyż w tej chwili nie można zbliżyć się do konetabla. W kościele formuje się procesja i wkrótce się pokaże.

– Poczekam – odparła Katarzyna. – Powiedziano mi, że wszyscy kapitanowie uczestniczą w tej ceremonii. Czy mógłbyś mi powiedzieć, gdzie znajduje się mój małżonek?

– Kapitan de Montsalvy? – spytał zmarszczywszy brew. – Czyżbyś, pani, o niczym nie wiedziała?

– O czym, panie? – spytała z niepokojem, czując, że zasycha jej w gardle. – Czy coś się stało? Chyba nie...

– Nie, nie umarł, pani... nie jest nawet ranny, lecz... jest w Bastylii! Od dwóch tygodni. Ale nie pytaj mnie dlaczego. Tylko konetabl odpowie ci na to pytanie. A teraz, na litość boską, zamilczmy. Zaczyna się procesja i mnisi będą na nas krzywo patrzeć.

Nie musiał jej tego powtarzać dwa razy. To, czego się dowiedziała, odebrało jej głos. Arnold w Bastylii? I to pewnie z rozkazu konetabla! To niemożliwe, to szalone! Jaką zbrodnię popełnił, by znaleźć się w lochach Bastylii?

Odwróciwszy się napotkała spojrzenie Bérengera, który, ku jej zdziwieniu, radośnie się do niej uśmiechał.

– Co wesołego znajdujesz w tym wszystkim – mruknęła ze złością. – Czy wiesz, co to Bastylia?

– Jak sądzę, solidne więzienie – odparł paź. – To wielce nieprzyjemne, że pan Arnold w nim się znalazł... lecz mniej, niż sądzisz, pani!

– A to dlaczego, z przeproszeniem?

– A to dlatego, że teraz może się nie obawiać tego psa, Gonneta! Gdyż jeśli nawet bękart przybył przed nami, nie mógł dosięgnąć naszego pana, który od dwóch tygodni siedzi w Bastylii... To zawsze coś!

Rozumowanie pazia rozchmurzyło nieco czoło Katarzyny. W jego słowach było wiele słuszności i w końcu jeśli wybuchowy charakter Arnolda sprowadził na niego gniew konetabla, to z pewnością jednak nie zagrażał jego życiu.

– Myślę – rzekł paź – że bez trudu dowiesz się wszystkiego, kiedy ceremonia dobiegnie końca.

Katarzynie nie pozostało nic innego, jak przyglądać się procesji, która wyszła z kościoła. Oficer, zauważywszy wśród dostojników konetabla, szepnął:

– Oto on, pani!

– Znam go od dawna! – odpaliła oschle. – Jest chrzestnym mojej córki. Na jego widok poczuła prawdziwą ulgę. Z radością patrzyła na znajomą twarz pooraną strasznymi bliznami, które jednak nie ujmowały niczego czarującemu, niewinnemu jak u dziecka spojrzeniu błękitnych oczu. Kwadratowy, prawie tak szeroki jak wysoki, lecz o atletycznej budowie, bez grama tłuszczu, książę bretoński nosił swoją zbroję tak lekko jak paziowie jedwabne żupany, a jego ogorzała twarz jaśniała radością zwycięstwa.

Otaczali go kapitanowie, lecz poza bastardem orleańskim Katarzyna nie rozpoznała żadnego. Byli wśród nich Burgundczycy i Bretończycy, lecz brakowało dobrych, starych przyjaciół La Hire’a i Xaintrailles’a oraz innych ze starej paczki... Co to wszystko miało znaczyć? Arnold w Bastylii, La Hire i Xaintrailles nieobecni...

Nie miała jednak czasu na dalsze domysły, gdyż w tej chwili oficer chwycił ją za rękę i rzekł:

– Chodźmy! Teraz możemy iść za procesją.

Rzucili się w ślad za ostatnimi z oficerów i wraz z procesją dotarli na dziedziniec klasztoru Świętego Marcina.

Był to obszerny czworobok, pośrodku którego rósł wielki wiąz błyszczący młodymi listkami, lecz drzewo to było jedynym wesołym akcentem w tym ponurym miejscu. Z jednej strony wznosiło się więzienie, przed którym stał pręgierz, pozostałe zaś jego boki zajmowały chlewnie i wielki stos gnoju wydzielający trudny do zniesienia odór.

Katarzyna ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że ten właśnie stos gnoju stanowił obiekt zainteresowania całego tego świetnego zgromadzenia. Kilku żołnierzy stało w pobliżu dzierżąc, zamiast lancy i pik, widły i długie haki. Wyglądali tak, jakby na coś czekali. W rogu stała grupa żałobników, których Richemont pozdrowił z szacunkiem. Obok nich widać było kilka otwartych trumien, wyścielonych haftowanymi całunami.

Biskup wraz z przeorem zbliżyli się do stosu gnoju, nad którym, ku osłupieniu Katarzyny, drżącymi dłońmi wykonali znak krzyża i rozpoczęli modlitwę za zmarłych.

– Co to wszystko ma znaczyć? – syknęła. – Myślałam, że ceremonia była odprawiana na cześć konetabla d’Armagnaca!

– No właśnie! – odparł Saint-Simon. – Właśnie on jest tam w środku!

– Gdzie?

– W stercie gnoju, do diaska! Dobrzy Paryżanie po zamordowaniu go w 1418 roku wrzucili ciało do gnojówki i oddali się księciu Burgundii. Z pleców zdarto mu skórę, zmasakrowano, po czym wrzucono do gnojowiska. Zresztą nie samego: wraz z nim musi tam leżeć ówczesny kanclerz Francji, pan Henri de Marle, jego syn, biskup z Coutances, i dwóch dostojników: pan Jean Paris i pan Raymond de la Guerre! Pan de Richemont wydał rozkaz, by ich wyciągnąć z tego niegodnego miejsca i urządzić im przyzwoity pochówek. Oczywiście, Burgundczycy zgodzili się: widzisz obok konetabla pana Jeana Villiersa de l’Isle Adama, który pierwszy zatknął francuski sztandar na bramie Świętego Jakuba. Tutaj niejako odbywa pokutę, gdyż to on sam po zdobyciu Paryża doprowadził pana d’Armagnaca do tego nędznego stanu, w jakim wkrótce go ujrzymy. Ale – dodał spoglądając na Katarzynę z nagłym zaniepokojeniem – to nie będzie widok odpowiedni dla damy!

– Nie jestem przewrażliwiona – odparła – i nie odejdę stąd, dopóki nie rozmówię się z konetablem. Nie takie rzeczy oglądałam...

Tymczasem żołnierze zaczęli przeszukiwać gnój widłami. Pomimo wiatru,

odór stał się nie do zniesienia, a trzeba było szukać głęboko, gdyż po osiemnastu latach od tamtych wydarzeń gnojownik wypełnił się po brzegi. Kiedy wydobyto pierwszy szkielet, zgromadzeni unieśli chustki do nosów, niektórzy kule zapachowe. Katarzyna również przytknęła batystową chustkę do nosa, lecz delikatny ślad zapachu werbeny wkrótce okazał się za słaby i kobieta poczuła, że słabnie.

Przymknęła powieki, by nie oglądać potwornych resztek powłoki człowieczej, którą dwóch mnichów zawinęło w biały całun i złożyło do jednej z trumien.

Kiedy otworzyła oczy, poczuła na sobie jakieś natarczywe spojrzenie. Odwróciwszy głowę napotkała pełne radości i jednocześnie zaskoczenia spojrzenie człowieka w zbroi, trzymającego hełm pod pachą i stojącego w pobliżu konetabla. Omal nie krzyknęła z radości. Tym kimś był bowiem Tristan Eremita.

Nie poznała go od razu, nigdy bowiem nie widziała przyjaciela w zbroi i z krótko obciętymi włosami, czego wymagało noszenie hełmu. Także i on, gdy tylko się domyślił, kim w rzeczywistości był młody kawaler w czerni, natychmiast zaczął przepychać się przez tłum w stronę wyjścia z dziedzińca, dając Katarzynie znaki, by i ona tam się skierowała.

Dzięki pomocy porucznika udało się jej dotrzeć do wskazanego miejsca, po czym bez żenady rzuciła się, by wyściskać przyjaciela.

– Tristanie! Drogi Tristanie! Co za szczęście, że cię spotykam!

– To ja powinienem to rzec! Ale, co cię sprowadza do stolicy?

– Przybywam prosić o pomoc. Moje miasto jest otoczone przez Béraulta d’Apchiera i jego synów. A nawet wysłali tutaj jednego ze swych ludzi, by zdobywszy zaufanie Arnolda mógł podstępnie go zgładzić.

Z twarzy Tristana zniknął uśmiech, a w oczach pojawił się gniew.

– Apchierowie! Jeszcze jeden klan dobrze urodzonych bandytów! Słyszałem o nich! Jak odepchniemy Anglików za morze, zajmę się nimi! Lecz tymczasem...

– Tymczasem – przerwała mu Katarzyna – chciałabym się dowiedzieć, co takiego zrobił Arnold i dlaczego zamknięto go w Bastylii?

– Zabił człowieka...

– Zabił... i co dalej? A co czyni armia atakująca miasto, co czynią żołnierze i kapitanowie, co czynią książęta w tych bezlitosnych czasach, jak nie zabijają, zabijają bez opamiętania?

– Wiem to wszystko... ale zabijanie zabijaniu nierówne... Ale odejdźmy stąd – dodał widząc, że parę osób przysłuchuje się uważnie ich rozmowie. – A kim jest chłopiec, który ci towarzyszy?

– To mój paź, Bérenger de Roquemaurel. Ma duszę poety, ale bić też się potrafi, jak trzeba...

– Na razie nie będziemy nikogo bić, odejdźmy tylko w ustronniejsze miejsce, by móc spokojnie porozmawiać. A ty, panie Saint-Simon, zastąp mnie u boku konetabla, lecz, na Boga, nie mów mu nic o obecnej tu damie. Ja sam poinformuję go w odpowiednim czasie. Łucznicy! Zrobić nam przejście!

Katarzyna ze ściśniętym sercem ruszyła za Flamandczykiem, a za nią milcząc podążał Bérenger. Wrażenie, że Tristan stał się kimś ważnym, utwierdziło się w niej na widok ustępujących przed nim rycerzy oraz usłużności, z jaką przyprowadzili mu konia. Tristan wskoczył na rumaka i mała grupa ruszyła ulicą Saint-Martin w stronę kościoła Świętego Jakuba. Niepokój Katarzyny wzrastał z sekundy na sekundę.

Tristan nie odzywał się przez całą drogę i zatrzymał się dopiero przed oberżą Pod Orłem, która, jako jedna z nielicznych, zachowała oznaki dawnej świetności.

– Zatrzymacie się tutaj – oznajmił pomagając Katarzynie zsiąść z konia. – Zamieszkiwali w niej angielscy kapitanowie, dlatego też nie ucierpiała w czasach nędzy. A oto imć Renaudot...

Istotnie, nadbiegał oberżysta, wycierając ręce w biały fartuch, z plecami zgarbionymi, gotowymi do ukłonu.

– Pan namiestnik! – wykrzykiwał. – Co za zaszczyt widzieć cię u nas! Czym może służyć moja skromna oberża?

– Namiestnik? – zdziwiła się Katarzyna. – Pan również? Czyj namiestnik?

– Pewnie chcesz powiedzieć, pani, że to tytuł nieco zdegradowany, czyż nie? Możesz być spokojna, jest nas tutaj tylko trzech: pan Filip de Ternant, pan Michał de Lallier, i ja: namiestnik oficerów. To znaczy, że odpowiadam za całą policję wojskową armii królewskiej. Muszę dodać, że pan de Richemont nadał mi także tytuł wielkiego mistrza artylerii i kapitana Conflans-Sainte-Honorine, lecz tę funkcję pragnąłbym porzucić i zostać przy żołnierzach...

– To dlatego rycerze oddają ci honory z takim szacunkiem... i z bojaźnią...

– W rzeczy samej! Boją się mnie, gdyż stosuję bez pardonu przepisy i dyscyplinę, bez których nie ma porządnej armii... a konetablowi zależy, ażeby jego armia była najlepsza.

– Bez pardonu?... Zawsze?

– Tak, zawsze! Dlatego musisz zaraz się dowiedzieć, by sytuacja była jasna, że to ja zatrzymałem kapitana de Montsalvy.

– Ty?... Jego przyjaciel?...

– Przyjaźń nie ma tu nic do rzeczy, pani Katarzyno. Spełniłem tylko swój obowiązek. Ale siądźmy do stołu. Podczas gdy pokojówki będą przygotowywać twój pokój, Renaudot poda nam coś do zjedzenia. Na szczęście zostało mu jeszcze kilka smakowitych wędzonek i kilka beczek wybornego wina, które uratował zamurowując część piwnicy. Dzięki naszemu zwycięstwu padnie więc jeszcze jeden mur w Paryżu! Przynieście no, przyjacielu, pełen dzban tego specjału! Ci podróżnicy przybywają z daleka i muszą się wzmocnić!

Po chwili Katarzyna, Tristan i Bérenger zasiedli przy stole naprzeciw wielkiego kominka pod girlandami młodej cebuli i wędzonymi szynkami wiszącymi z belek stropowych. Przed nimi cynowe kubki i miski sąsiadowały z bochnem chleba, solonymi śledziami, pieczoną gęsią i talerzem pełnym andrutów, a wszystko to w doborowym towarzystwie dwóch dzbanów wina z Romanee i Aunis.

Podczas gdy Bérenger rzucił się na posiłek jak wilk, Katarzyna, choć równie głodna jak on, nie tknęła jedzenia, przyjęła tylko kubek wina czekając z niecierpliwością na wyjaśnienia Tristana.

Ten zdziwił się niepomiernie, że Katarzyna nic nie je, gdyż zawsze uważał jej apetyt za godny podziwu.

– Czyżbyś nie była głodna? Jedz, moja droga, porozmawiamy później.

– Mój żołądek może poczekać, mój niepokój nie! Wiesz o tym dobrze. Dręczysz mnie, pozwalając snuć domysły... najgorsze oczywiście... To nie jest godne przyjaciela...

W jej głosie zabrzmiała zapowiedź gniewu. Tristan wyczuł to i na jego twarzy pojawiło się dawne ciepło. Wyciągnął ręce i chwycił dłonie Katarzyny leżące na stole, zdając się nie zauważyć, że były zaciśnięte w pięści.

– Jestem nadal twoim przyjacielem – oświadczył gorąco.

– Czy aby na pewno?

– Nie masz prawa w to wątpić! Zabraniam ci! Wzruszyła ramionami z przygnębieniem.

– A czyż możliwa jest przyjaźń pomiędzy dowódcą oficerów... a żoną zabójcy? Gdyż, jeśli się nie mylę, to właśnie dałeś mi do zrozumienia?

Tristan, który być może dla dodania sobie pewności zabrał się do krojenia pieczonej gęsi, której Beranger od dłuższej już chwili słał pożądliwe spojrzenia, podniósł nagle głowę oraz nóż i spojrzawszy na Katarzynę wybuchnął śmiechem. – Na świętego Quintina, świętego Omera i wszystkich świętych Flandrii! Ty nigdy się nie zmienisz, Katarzyno! Twoja wyobraźnia nadal cię nie opuszcza, jak wtedy gdy w przebraniu Cyganki rzuciłaś się na podbój tego grubasa La Tremoille’a i doprowadziłaś go do zguby. Czy kiedykolwiek jednak dałem ci powody, byś mogła zwątpić w mą przyjaźń?

– Powody nie... ale próby tak! Znasz mnie przecie, a wygląda mi na to, że chcesz zyskać na czasie, bym nie dowiedziała się, co takiego zrobił mój mąż.

– Mówiłem już! Zabił człowieka! Lecz ja wcale nie uważam go za zabójcę, gdyż działał raczej jako ręka sprawiedliwości.

– To dlaczego wsadziłeś go do Bastylii?

– Dlatego, że to zabójstwo było przede wszystkim poważnym aktem nieposłuszeństwa, jawnym pogwałceniem dyscypliny i otrzymanych rozkazów. Jeśli zwlekałem z wyjaśnieniem, to dlatego, byś dobrze mnie zrozumiała... a także byś zrozumiała konetabla, gdyż działałem z jego rozkazu.

– Konetabl – szepnęła Katarzyna. – On także mienił się naszym przyjacielem. Jest chrzestnym naszej córki... Jak on mógł...

– Na Boga, zrozum, że przede wszystkim jest najwyższą władzą w armii królewskiej. Jest dowódcą i nawet książęta krwi winni mu są całkowite posłuszeństwo! Po czym, widząc, że oczy Katarzyny wypełniły się łzami, jej palce zaś zaciskały kurczowo kulkę z chleba, dodał:

– A teraz przestań się boczyć na jedzenie! Pozwól, bym ci nałożył kawałek tej soczystej gąski! A potem wysłuchasz mej opowieści.

Katarzyna poczuła się zwyciężona i pozwoliła napełnić sobie miskę. Tristan rozpoczął swoją opowieść o tym, co zdarzyło się rankiem 17 kwietnia, nie opodal Bastylii.

– Kiedyśmy zdobyli miasto, a jego poprzedni właściciele stracili wszelką nadzieję, postanowili drogo sprzedać swą skórę i zamknęli się w Bastylii, która wydawała im się najsolidniejszym budynkiem w całym Paryżu. Było ich około pięciuset, Anglików jak i zwolenników poprzednich rządów. Był wśród nich Pierre Cauchon, a także Wilhelm Legoix, przywódca Wielkiej Rzeźni...

Katarzyna aż podskoczyła i krzyknęła z niedowierzaniem:

– Cauchon i Wilhelm Legoix? Jesteś pewien?

– Jak najbardziej! A co, czyżbyś ich znała?

– Czy ich znam? O tak! Jak zły szeląg!

– Jak to możliwe? Nie dziwię się co do Cauchona, którego zbrodniczy udział w straceniu Dziewicy Orleańskiej zna cała Francja, ale ten Legoix...

– Otóż w noc po spaleniu Joanny d’Arc, którą na próżno staraliśmy się uratować, ja i Arnold z garstką dzielnych ludzi, Cauchon kazał nas oboje zaszyć w skórzanym worku i wrzucić do Sekwany! Wyszliśmy z tego dzięki opatrzności boskiej i pomocy jednego z towarzyszy. Co zaś się tyczy tego Legoix... jest moim kuzynem!

Twarz Tristana zastygła ze zdziwienia.

– Twoim kuzynem? Jak to?

– A tak, że zanim przyjęłam nazwisko de Brazey, a potem de Montsalvy, nazywałam się po prostu Katarzyna Legoix. Mój ojciec i Wilhelm Legoix byli kuzynami. Kuzyn ten w kwietniu 1413 roku, w czasie wielkich zamieszek wznieconych przez Caboche’a, zmasakrował starszego brata mojego męża:

Michała de Montsalvy, koniuszego księżniczki Gujenny...

– Która jest teraz małżonką konetabla...

– Właśnie! Michał umarł na progu naszego domu, tłum rozerwał go na strzępy, a Legoix... dokończył go toporem... Powiedz mi, przyjacielu, to jego... Wilhelma Legoix zabił mój mąż?...

– W istocie! I ledwo zdążyliśmy na czas, by przeszkodzić mu w zabiciu również Cauchona. Najpierw zasztyletował Wilhelma, po czym powaliwszy biskupa na ziemię przygwoździł go nogą i chwycił za gardło.

Katarzyna słuchając tych słów, nagle wybuchła:

– Więc to tak! Przybyliście w porę! I jesteś z tego dumny! Dumny, że ocaliłeś życie tej świni, tego potwora, który spalił Joannę d’Arc! Zamiast mu przeszkadzać, sami powinniście powiesić potwora na pierwszej lepszej szubienicy! Co do mego męża, to wiedz, że nie tylko nie mam mu za złe tego, co zrobił, lecz sama postąpiłabym podobnie... a nawet gorzej, gdyż ten złoczyńca w pełni na to zasłużył. Który mężczyzna przyglądałby się bezczynnie zabójcy własnego brata?

– W takim razie dlaczego twój mąż nie powiedział, co łączyło was z tym Legoix i o krzywdzie, jaką wam wyrządził, kiedyśmy go zatrzymali? Wykrzykiwał tylko, że Legoix to ścierwo i że dokonał aktu sprawiedliwości.

– A gdyby powiedział, czy to by coś zmieniło? Czy sądzisz, że w tym kuzynostwie jest powód do dumy? Musisz wiedzieć, Tristanie, że mój mąż nie lubi przypominać, że jego żona pochodzi z rodziny zwykłego złotnika, który co prawda miał wielką duszę... lecz nie był szlacheckiego pochodzenia.

– To błąd – burknął Tristan – chociaż teraz rozumiem jego postępek i kocham was jeszcze bardziej. Jednak muszę przyznać, że wielcy panowie feudalni są niesamowicie zarozumiali. Zapominają bowiem, że ich przodkowie w czasach Merowingów byli często na wpół dzikimi, zwykłymi prostakami. Lecz jaśniepaństwo było zaraźliwe jak ospa! I nie tylko nie wyleczyli się z niego, lecz na dodatek przekazali je w spadku swoim potomnym, i to w jeszcze poważniejszej postaci. Prawo wymierzania samemu sprawiedliwości! Oto przywilej, na którym najbardziej im zależy... i który pchnął pana Arnolda do zbrodni, pomimo rozkazów konetabla. Po aresztowaniu go jego rycerze wycofali się na swoje kwatery, odmawiają wszelkich usług i pokazują kły gotowi do ataku. A zwłaszcza dwóch jasnowłosych olbrzymów, którzy grożą, że rozwalą Bastylię kamień po kamieniu. Nazywają się Renaud i Amaury de...

– ...de Roquemaurel! – dokończył Bérenger z dumą. – To moi bracia, panie namiestniku, i jeśli grożą zburzeniem Bastylii, musicie mieć na nich baczenie, gdyż są zdolni to zrobić!

Katarzyna opróżniła kubek i skrzywiła się, jakby wino było zbyt kwaśne.

– Dziwi mnie, że nie odesłano ich do domu. To niebezpieczne poniewierać ich kapitana na ich oczach!

– Mieliśmy taki zamiar – odparł Tristan – ale oni nie chcą się stąd ruszyć ani na krok. A poza tym muszę dodać, że armia nie ma pieniędzy i żołnierze od dłuższego czasu nie dostali żołdu. To stanowi dla nich pretekst...

– Kiedy się potrzebuje ludzi, którym nie ma czym zapłacić, trzeba ich bardziej szanować. W celu uniknięcia kłopotów lepiej byłoby zapomnieć o czynie mego męża i oddać naszym przyjaciołom ich kapitana. Czyż przyczyna, która pchnęła go do nieposłuszeństwa, nie wydaje ci się dosyć szlachetna? Czego więcej ci potrzeba? On pomścił tylko swego brata... i mego ojca!

– Myślisz, pani, że konetabl nie zdaje sobie z tego sprawy? Lecz jest armia trudna do utrzymania w ryzach i Paryż, na którym trzeba wywrzeć wrażenie... Wreszcie, jest i wdowa po Wilhelmie Legoix, która – opierając się na słowie konetabla – domaga się głowy zabójcy męża!

– Co takiego?

Katarzyna tak pobladła, że w swoim czarnym stroju stała się podobna do zjawy. Była tak straszna z zaciśniętymi zębami, ściągniętymi rysami twarzy i szeroko otwartymi oczami, że Tristan podbiegł do niej bojąc się, iż upadnie na kamienną posadzkę. Chwycił ją całą, zbyt zesztywniałą, by mu w tym przeszkodzić, tylko jej oczy ciskały błyskawice.

– Głowa Arnolda! – krzyknęła. – Głowa kapitana królewskiego za głowę rzeźnika mordercy! Czy wszyscy poszaleli? A może to ja postradałam zmysły?... Boże, pozwól, bym obudziła się z tego koszmarnego snu. Wszyscy poszaleli... To was trzeba skuć łańcuchami!

Chwyciła głowę rękami i potrząsała nią, jakby chciała wyrzucić z niej przyczynę cierpienia. Z jej oczu trysnęły łzy, spływając strugami wśród kurzu pokrywającego twarz. Krzycząc i płacząc wyrywała się przytrzymującemu ją Tristanowi.

Przerażony Bérenger rzucił się na pomoc Tristanowi, nie wiedząc zbyt dobrze, co należy robić w podobnym przypadku. Jego ruchy były niezgrabne i bardziej przeszkadzał namiestnikowi, niż pomagał.

Odgłosy szamotaniny sprowadziły imć Renaudota, który nadciągnął z łyżką ociekającą sosem. Wprawnym okiem oceniwszy sytuację rzucił:

– Wodą, panie namiestniku! Trzeba jej chlusnąć wiadrem zimnej wody w twarz! To najlepszy sposób!

Bérenger chwycił pusty dzbanek i napełniwszy go u stojącej w kącie beczki, z rozmachem wylał jego zawartość na twarz swojej pani, jednocześnie błagając w myślach, by mu wybaczyła taki brak szacunku.

Krzyki i szlochy ustały jak ręką odjął. Katarzyna spojrzała na trzech pochylonych nad nią mężczyzn, otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz nie mogąc wydobyć ani słowa, bezsilnie opadła na ramię Tristana.

Rycerz podniósł ją w ramionach.

– Czy jej pokój jest gotowy? – spytał.

– Oczywiście! Tędy, panie – nadskakiwał oberżysta. – Ja wskażę drogę!

Po chwili Katarzyna leżała już na miękkim posłaniu. Miała zamknięte oczy, lecz nie była zemdlona. Słyszała wszystko, co się wokół działo, lecz nie miała siły, by dać choćby najmniejszy znak życia. Nawet jej myśli rozpłynęły się i miała wrażenie, że unosi się w miłosiernej mgle.

Tristan i Bérenger przyglądali się jej zmieszani, nie wiedząc, co czynić. Wreszcie po długiej ciszy Tristan powiedział:

– Musi się wyspać, wypocząć... Zaraz wezwę tu małżonkę oberżysty, żeby ją rozebrała, umyła, położyła do łóżka i czuwała nad nią. A ty, mój chłopcze, dobrze byś zrobił czyniąc to samo: oczy same ci się zamykają. Ja zaś udam się do konetabla i opowiem mu o wszystkim. Żywi on przyjaźń dla pani Katarzyny i z pewnością zechce się z nią widzieć i wysłuchać. Tylko ona może coś uczynić dla swego męża.

– Czy konetabl... bardzo jest rozgniewany na pana Arnolda? – spytał paź nieśmiało.

Twarz Tristana spoważniała, a między jego jasnymi brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka.

– Bardzo... Nikt bowiem nie byłby w stanie tolerować takiej niesubordynacji, a pan konetabl nie na próżno jest Bretończykiem. Pani de Montsalvy będzie trudno uzyskać przebaczenie dla nieostrożnego męża...

– Do licha! – krzyknął paź, chociaż zbierało mu się na płacz – chyba nie każe stracić swego kapitana za taką błahostkę?

Tristan ogarnął pazia spojrzeniem, starając się wysondować siłę jego charakteru i odporność, wreszcie oznajmił:

– Błahostka, powiadasz? Słowo księcia to dla ciebie błahostka? Nie zdziwiłbym się, gdyby pan de Montsalvy pomimo swoich zasług stracił życie!

– W takim razie – krzyknął z ogniem paź – miejcie się na baczności! W całej Owernii nie znajdziesz takiego, który nie chwyci za broń i nie stanie przeciwko konetablowi, jeśli ten ośmieli się strącić głowę człowiekowi, którego oni wszyscy kochają i poważają!

– A więc bunt?

– Bunt, a nawet rewolucja, dlatego że nawet maluczcy się doń dołączą! Powiedz konetablowi, żeby się zastanowił, zanim skaże hrabiego! Dlatego że tym samym skaże całą Owernię! Sądzę, że nie powinien pozwolić jazgotać wdowie po mordercy, upasionej na złocie zdrady.

Zapał pazia wywołał uśmiech na twarzy namiestnika. Uniósłszy kułak walnął go przyjacielsko w plecy, aż paź zachwiał się na nogach.

– Do diaska, wyborny z ciebie adwokat, panie de Roquemaurel! Niepodobnyś co prawda do braci, lecz za toś równie co oni skuteczny! Wszystko to przekażę wiernie konetablowi... tym bardziej że sam kocham te szalone głowy, tak Katarzynę jak i pana Arnolda. Ty pozostań tutaj, mój chłopcze, wyśpij się, nabierz sił i pilnuj swojej pani. Wrócę wieczorem, by zdać sprawę z tego, jak się rzeczy mają!

Ruszył do drzwi, zza których dochodziło skrzypienie schodów pod szacownym ciężarem dwustu z górą funtów imć Renaudotowej, która pokonywała je z lekka dysząc. Przed otwarciem drzwi odwrócił się jeszcze i rzekł:

– Lepiej będzie nie wyjawiać przed konetablem i jego parami więzów rodzinnych wiążących panią Katarzynę z tym przeklętym Legoix! Nikt na dworze nie wie, że jest ona pospolitego pochodzenia. Dla honoru i poważania de Montsalvych lepiej, żeby to pozostało tajemnicą.

Bérenger wzruszył ramionami.

– Myślałem, że jaśniepaństwo jest jak ospa! – zakpił.

– Bez wątpienia! Jedyna to zresztą choroba, z której nikt nie chce się wyleczyć. I nawet nie masz zielonego pojęcia, do jakiego stopnia najbardziej nią dotknięci pogardzają ludźmi zdrowymi!

Rozdział siódmy WYROK ARTURA DE RICHEMONTA

Podejrzewając, że wiadomość o przyjeździe do Paryża pani de Montsalvy wyrwie rycerzy Owernii z ich kryjówki, Tristan Eremita postanowił udać się do nich z nowiną.

Opuściwszy gospodę Pod Orłem udał się prosto do oberży Pod Wielkim Kielichem, w której zainstalowali się ich dowódcy. Jadło było tam podłe, co najwyżej można było połechtać podniebienia pieczystym z jeża, krowim wymieniem czy „leśnym węgorzem w galarecie”, którego na tę okoliczność odgrywał, chcąc nie chcąc, zaskroniec, jak za czasów wielkiego głodu. Za to lało się tam białe wytrawne wino i bracia Roquemaurel wraz ze swymi nierozdzielnymi kompanami, Gontranem i Fabrefortem, takimi jak oni chwackimi chłopcami z jednego lasu, szybko odkryli jego niepowtarzalne zalety.

Tristan wierzył, że służąc interesom zwierzchnika przez zmuszenie zbuntowanych, by wyszli ze swej nory, przysłuży się jednocześnie swoim przyjaciołom Montsalvym, zapewniając Katarzynie dzielną eskortę, na wypadek gdyby musiała zmierzyć się z Richemontem.

Rozmowa była krótka. Rady Tristana zostały obficie oblane, jak przystoi wśród rycerzy, i kiedy namiestnik wstał z zamiarem opuszczenia kompanii, pożegnaniom nie było końca: Renaud de Roquemaurel poklepywał go potężnie po plecach, podczas gdy Fabrefort wyciskał na jego policzku wylewne, zalatujące winem pocałunki, ściskając go przy tym w ramionach i nazywając „dobrym bratem”. Umówiono się na poranek następnego dnia.

Po przekazaniu swojej nieoficjalnej wiadomości Tristan skierował kroki do pałacu des Tournelles, eleganckiej rezydencji książąt orleańskich, znajdującej się w pobliżu Bastylii, gdzie udał się z wizytą do pewnej bardzo wpływowej osobistości, na której pomoc mógł liczyć w obecnych okolicznościach. Wyszedł stamtąd po niespełna półgodzinie bardziej odprężony, niż tam wchodził i podśpiewując dosyć fałszywie, lecz z wielkim samozaparciem rondo biesiadne, skierował wreszcie swego konia do pałacu Pod Jeżozwierzem, dawniej należącego do księcia Burgundii. Filip Dobry kazał jednak podarować go konetablowi w zamian za pałac Richemontów, który skonfiskowali mu Anglicy w 1425 roku i z którego nic praktycznie nie pozostało.

Wynik jego zabiegów był taki, że kiedy następnego dnia rankiem dzwony u Świętej Katarzyny wydzwoniły dziewiątą rano, imć Renaudot ujrzał przed swoją gospodą eskadrę rycerzy o dumnych minach, wystrojonych i hałaśliwych.

Mówili wszyscy naraz, głośno jak to ludzie przywykli do przekrzykiwania grzmotów i błyskawic w górach, a głosy te dobywały się z piersi, z których niejedna starła się z niedźwiedziem. Oberżysta domyślił się po akcencie, że wszyscy są Owerniakami. Niektórzy z nich po raz pierwszy zresztą opuścili rodzinne strony i mówili tylko dialektem, starym językiem arwerneńskim, w którym z równym powodzeniem odbijały się i skały granitowe, i słońce.

Tylko dwóch jasnowłosych olbrzymów podobnych do siebie jak dwie krople wody mówiło bezbłędnie po francusku. Jeden z nich, Amaury de Roquemaurel, chwyciwszy oberżystę za uszy zaniósł go delikatnie do środka, nakazując mu udać się czym prędzej do pani de Montsalvy z wiadomością, że obstawa jest gotowa towarzyszyć jej w wizycie u konetabla.

Oberżysta zeskoczył ze stołu, na którym postawił go olbrzym, i z twarzą mokrą od potu rzucił się na schody, lecz potknąwszy się runął jak długi ze szkodą dla nosa, wreszcie zniknął na pięterku. Zanim jednak zdyszany mógł spełnić swoje posłanie, natknął się na stojącą w progu swego pokoju damę. Katarzyna uśmiechała się do nieboraka.

– Możesz im powiedzieć, że schodzę do nich! Niepotrzebnie cię posyłali, uczynili bowiem taką wrzawę, że podnieśliby umarłego z grobu. Wybacz, imć Renaudot, ich trochę... zbyt zapalczywy entuzjazm!

Oberżysta, wycierając spocone czoło, odwzajemnił jej uśmiech, w którym przebijało prawdziwe uwielbienie, gdyż kobieta stojąca przed nim niczym nie przypominała zakurzonego młodzieńca, który wraz z paziem i panem Tristanem stanął wczoraj wieczorem w jego oberży. Renaudot oniemiały wycofywał się w stronę schodów, jak przed jakimś nadziemskim zjawiskiem. Dopiero pytanie Katarzyny wyrwało go z otępienia:

– Czy widziałeś mojego pazia?

– Młodego pana Bérengera? Nie, szlachetna pani! Po prawdzie...

widziałem, jak wychodził bladym świtem, ale nie zauważyłem, żeby wrócił...

– Gdzie mógł się podziać, Renaudot?

– Dobry Boże... nie wiem... Wyglądało na to, że mu się bardzo śpieszy... Katarzyna westchnęła ze zniecierpliwieniem. Noszenie trenu damy udającej się na ceremonię stanowiło część obowiązków pazia. Był to jednak rodzaj usług, których do tej pory Katarzyna nigdy nie żądała od Bérengera, gdyż w dobrach Montsalvy co prawda prowadzono życie eleganckie, jednak pozbawione wszelkiego napuszenia. Właśnie w chwili, kiedy bardzo go potrzebowała, ten dał drapaka bez uprzedzenia. I sam Bóg tylko wiedział, kiedy wróci, jeśli w ogóle nie zgubi się w tym zupełnie mu nie znanym Paryżu!

Niezadowolona, że będzie musiała obyć się bez pazia, którego obecność zaczęła sobie wielce cenić, postanowiła udać się do oczekującej na nią hałastry Owerniaków. Richemontowi może się nie spodobać taka procesja, jednak eskorta złożona z równie tęgich chwatów jak bracia Roquemaurel, Fabrefort, Ladinhac czy Sermur mogła przydać debacie niezaprzeczalnej wagi. Richemont z pewnością głęboko się zastanowi, zanim zaryzykuje wzniecić rebelię, która nikomu nie wyszłaby na dobre.

Zgromadzeni na dole przywitali ją głęboką ciszą. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki kawalerowie zastygli w bezruchu, jedni z otwartymi ustami, drudzy z uniesionymi kielichami, wszyscy jakby skamienieli na widok tak pięknej kobiety, nie pasującej do skromnej gospody.

Pomimo wzruszenia na widok rycerzy, którzy ruszyli z Montsalvy wraz z Arnoldem, uśmiechnęła się miło do każdego.

– Witam was, mościpanowie, i pragnę wyrazić radość i pociechę, że widzę was tu wszystkich gotowych bronić mojej sprawy...

– Wasza sprawa jest także naszą! – huknął Renaud de Roquemaurel. – A nawet rzekłbym, że głównie naszą, skoro nieszczęście spadło na głowy Montsalvy; kto z nas chciałby nadal służyć księciu, który odmawia nam prawa do sprawiedliwości... a na dodatek marnie płaci!

– Dziękuję ci, Renaud! Powiedz no, kto powiadomił was o moim przyjeździe?

– Ten drągal flamandzki wysługujący się konetablowi! – rzucił pan de Ladinhac z pogardą, która nie spodobała się Katarzynie.

– Pan Tristan Eremita jest naszym starym przyjacielem – odparła oschle. – Wasza obecność tutaj tego dowodzi! Ale zbliża się pora audiencji, mościpanowie! Który z was poda mi dłoń?

Wszyscy rzucili się do Katarzyny. Wybuchło ogólne zamieszanie, które z pewnością skończyłoby się bójką, gdyby nie rozległ się nad wrzawą zimny, zdecydowany głos:

– Za waszym pozwoleniem, panowie, ja podam dłoń pani de Montsalvy!

Zapadła cisza i niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem nieokiełznana grupa rozstąpiła się przed nieznajomym, który zbliżał się bez broni.

Ubrany w pyszny żupan z zielonego aksamitu i czarne, obcisłe getry oraz wysokie do połowy ud zamszowe buty z wywiniętym brzegiem, nowo przybyły nosił dostojnie czarny płaszcz haftowany złotem, którego rozcięte rękawy pozwalały dojrzeć podszewkę z zielonej tafty. Na szyi miał złoty łańcuch z krzyżem, a na głowie beret z zielonego aksamitu, upięty złotą spinką.

Był to bastard, książę Orleanu powszechnie poważany i lubiany. Głównie kobiety, których był wielkim miłośnikiem, uważały, że jest bardziej pociągający niż inni, pełni czaru, waleczności i uprzejmości. Pod nieobecność swego przyrodniego brata, Karola, przebywającego ciągle w angielskim więzieniu, to on zarządzał Orleanem i ziemiami do niego należącymi, ku zadowoleniu ogółu.

Katarzyna znająca od dawna słynnego towarzysza broni swego męża, zawsze miała o nim wysokie mniemanie, toteż ukłon, jaki przed nim wykonała, zadowoliłby samego króla.

Książę podszedł bliżej i wyciągając ręce pomógł jej wstać, po czym złożył na jej dłoni pełen kurtuazji pocałunek.

– Pora już, Katarzyno! – rzekł bez wstępów, jakby przed chwilą się rozstali. – Musimy ruszać, żeby się nie spóźnić.

A więc to on miał ją zaprowadzić przed groźne oblicze surowego księcia bretońskiego. Radując się z ofiarowanego jej w ten sposób poparcia, o które nie śmiałaby prosić, rzuciła mu spojrzenie wyrażające głęboką wdzięczność.

– Czynisz mi wielki zaszczyt, panie. Powiedz, skąd dowiedziałeś się o moim przybyciu?

– W taki sam sposób, jak ci panowie: od pana Tristana Eremity. To pewny przyjaciel! A co do Arnolda, to wiesz, że od dawna kocham go jak własnego brata.

– Twoja pomoc, panie, dodaje mi odwagi. Teraz jestem pewna...

– Nie łudź się zbytnio, moja droga. Od czasu zamknięcia twego męża w Bastylii bezustannie proszę o jego ułaskawienie. Niestety, bez skutku! Dlatego uważam twoje przybycie za dar niebios, gdyż swoją urodą i czarem możesz zmiękczyć uparte serce naszego dowódcy. A teraz chodźmy, żeby nie kazać mu czekać.

Uniósłszy wysoko dłoń Katarzyny i podparłszy się drugą pod boki, jakby prowadził ją do tańca, bastard wyprowadził ją na ulicę.

– Za mną, mościpanowie! – rzucił w przelocie do rycerzy.

Za nimi ruszyli rycerze, zwarci jak kamienie, z których wznosi się mur.

Z oberży Pod Orłem do pałacu Pod Jeżozwierzem były dwa kroki. Wystarczyło przejść przez ulicę Świętego Antoniego. Tymczasem pogoda zdecydowała się poprawić. Wysoko na jasnym niebie świeciło słońce. W jego blasku nawet kałuże zalegające tu i ówdzie na kapetyńskim bruku skrzyły się jak złote cekiny. Na ulicy wrzało codzienne życie, słychać było nawoływania sklepikarzy zachęcające gospodynie do kupowania wody, drewna na opał czy musztardy. Co prawda, nie był to jeszcze taki radosny zgiełk jak dawniej: nie widać było śpieszących się kupców w bogatych, podbitych futrem sukniach ani pracowitych mnichów, natarczywych żebraków czy pięknych dam poruszających się niepewnie na drewnianych łyżwach, które chroniły ich suknie przed kurzem, ani dziewek sprzedajnych w przyzwalających pozach. W tamtych czasach zbytek i bogactwo sąsiadowały z nędzą, lecz żadne z nich nie wstydziło się swego sąsiedztwa. Dzisiejsza ulica z powrotem budziła się do życia, ostrożnie badając swe siły.

Wszyscy przyglądali się dziwnemu pochodowi, prowadzonemu przez parę piękną jak z obrazka. Przypominał orszak ślubny, lecz ludzie rozpoznawali bastarda i pozdrawiali go przyjaźnie, a jego urodziwą towarzyszkę oklaskiwali i wiwatowali na cześć jej wielkiej urody. Katarzyna jednak ani nie widziała, ani nie słyszała niczego...

Przekraczając bramę pałacu, na której widniał wykuty w kamieniu herb przedstawiający jeżozwierza, Katarzyna nie mogła opanować drżenia, które nie uszło uwagi jej towarzysza.

– Zimno ci, pani? – spytał zaniepokojony.

– Nie, panie, nie jest mi zimno... Boję się...

– Pani? Wszak nie bałaś się tortur ani stosu... Szłaś na kaźń z podniesioną głową, zanim uratowała cię Joanna...

– Ponieważ groźba wisiała tylko nade mną. Lecz odwaga mnie opuszcza, gdy chodzi o bezpieczeństwo tych, których kocham... A wiesz dobrze, panie, że Arnolda kocham bardziej niż siebie.

– Wiem – przyznał z powagą. – Lecz wiem także, iż twa miłość do niego gotowa jest do najtrudniejszych wyczynów. Uspokój się jednak: idziesz na spotkanie z człowiekiem, który pragnie twego dobra.

– Właśnie tego się obawiam. Mniej bałabym się najgorszego wroga niż urażonego przyjaciela. Na dodatek, nie lubię tego pałacu, gdyż przynosi nieszczęście.

Bastard zbity z tropu tym nieoczekiwanym stwierdzeniem otworzył szeroko oczy.

– Nieszczęście? Co to za historia? Co przez to rozumiesz?

– Tylko to, co powiedziałam. Urodziłam się nie opodal i wiem, że wszyscy właściciele tego pałacu zginęli śmiercią tragiczną!

– Coś takiego!

– To nic nie wiesz o tym, panie? Poczynając od Hugona Aubriota, który go wybudował i który umarł w więzieniu w Montfaucon, poprzez Jana de Montaigu, który został powieszony, Pierre’a de Giaca, który zaprzedał duszę diabłu i którego konetabl kazał zaszyć w worku i wrzucić do Auron; również twój własny ojciec, książę Ludwik Orleański, który dał mu swój herb z jeżozwierzem, został zamordowany, książę Bawarski zginał w podejrzanych okolicznościach, książę Jan Burgundzki także zamordowany...

– O nieba! Nie mów takich rzeczy! Pamiętaj, że Richemont jest Bretończykiem, a więc osobą ostrożną. Poza tym przekleństwo wisi nad nim, a nie nad tobą, gdyż nie ty, pani, jesteś właścicielką tego pałacu.

– Nie, ale tyle dramatów zostawia ślady... atmosferę. Nie jest to spokojny dom.

Bastard wyciągnął chusteczkę i wytarłszy spocone czoło westchnął:

– A więc, moja droga, zamiast dodać ci odwagi, sam zostałem porażony historiami o duchach... O! Pan du Pan!

W istocie, kiedy Katarzyna i jej towarzysz skierowali się ku schodom prowadzącym do sali honorowej, pojawił się pierwszy oficer konetabla. Na jego widok książę westchnął z prawdziwą ulgą.

– Zechciej, panie, powiadomić o naszym przybyciu. Zdaje się, że na górze odbywa się jakieś wielkie zgromadzenie?

Rzeczywiście, na piętrze wrzało jak w ulu. Oficer skłonił się i wyjaśnił:

– W istocie. Mój pan prosił, bym zaprowadził panią do ogrodu, dokąd schronił się wraz z członkami Rady.

Katarzyna powstrzymała westchnienie ulgi. Obawiała się bowiem, że Richemont zmusi ją do publicznych wyznań w sali honorowej, gdzie z powodu wielkiego tłumu usłyszałaby wyrok, nie zdążywszy złożyć wystarczających wyjaśnień.

Odgłosy wypełniające pałac przestraszyły ją już przy wejściu, toteż uśmiechnęła się uprzejmie do pana du Pan, kiedy ten zamierzał wskazać jej drogę do ogrodu. Rzeczy jednak przybrały groźny obrót, gdy chciał oddzielić Katarzynę od eskorty i zagrodził przejście panom z Owernii.

– Pan konetabl życzy sobie rozmawiać z panią de Montsalvy w ścisłym gronie, mościpanowie! Pragnie, aby ta nieszczęśliwa sprawa zachowała w miarę możliwości charakter rodzinny z powodu ścisłych więzów łączących go z rodem Montsalvych.

Amaury de Roquemaurel wystąpił z szeregu i stanął obok pana du Pan, górując nad nim o głowę.

– Jesteśmy towarzyszami broni Arnolda de Montsalvy, jesteśmy więc jego rodziną, panie oficerze! Tak więc wejdziemy wszyscy razem, czy ci się to podoba czy nie!

– Pozwól im wejść, panie! – podjął książę. – Staną z boku i nie zbliżą się, dopóki nie zostaną wezwani. Biorę to na siebie!

– W takim razie ustępuję. Chodźcie za mną!

Słońce zalewało ogród, opadający łagodnym zboczem ku Sekwanie. Pod starymi czereśniami obsypanymi białym kwieciem lśnił zielony trawnik usiany fiołkami, pierwiosnkami i anemonami. Spomiędzy gąszczu niebieskiego bzu prześwitywała rzeka.

Richemont oczekiwał na Katarzynę, siedząc na kamiennej ławie i rozmawiając z kilkoma panami.

Oprócz Tristana Eremity trzymającego się nieco na uboczu, zajętego obserwacją szpaka, był wśród nich dowódca burgundzki, Jean de Villiers de l’Isle Adam, i nowy namiestnik Paryża, pan Filip de Ternant, pan Michał de Lallier i jeden z najsłynniejszych kapitanów bretońskich, Jean de Rostrenen.

Podczas gdy Owerniacy stanęli nieruchomo u wejścia, Katarzyna prowadzona przez Jana Orleańskiego zbliżyła się do konetabla i uklękła przed nim na kolano, jakby był samym królem.

Na jej widok rozmowa ustała i wszystkie spojrzenia skierowały się w jej stronę. Nastąpiła chwila ciszy, którą nieoczekiwanie zakłóciły trele ptaka siedzącego na gałęzi. Wreszcie przerwał ją gardłowy, ponury głos konetabla.

– A oto i jesteś, pani de Montsalvy! Nie spodziewałem się ciebie i z ręką na sercu muszę przyznać, że twoje przybycie wcale mnie nie cieszy. Dodam zresztą, że po raz pierwszy.

Wstęp nie był zachęcający. Tymczasem konetabl wstał i z kurtuazją wskazał jej miejsce na ławie obok siebie.

Katarzyna zlekceważywszy zaproszenie starała się dodać sobie animuszu. Ton konetabla zapowiadał ostrą walkę. Nie będzie to salonowa konwersacja. Toteż i ona odparła oschle:

– I ja także nie cieszę się z tej wizyty, panie! Nie spodziewałam się, że ledwo stanę w Paryżu, będę zmuszona błagać cię o łaskę, a przybyłam poskarżyć się na krzywdę, jaką mi wyrządzono. Zdążałam więc do stolicy jako oskarżyciel, żeby jak przez złe czary stanąć przed tobą jako oskarżona!

– Nie jesteś o nic oskarżona, pani!

– Kto oskarża Arnolda de Monstalvy, oskarża mnie samą!

– Zgoda, załóżmy więc, że jesteś oskarżona o to, że chcesz zmusić mnie do czegoś, na co wcale nie mam ochoty się zgodzić. Co zaś do twej skargi... czy możesz powiedzieć, o co chodzi?

– Nie udawaj, panie, że nie wiesz! Widzę tu pana Eremitę, który zapewne wspomniał ci o przyczynie mego przybycia. Lecz jeśli zależy ci, bym sama o tym mówiła, to pragnę się poskarżyć na krzywdę, jaka spotkała mnie i moich poddanych. Poskarżyć się na to, że korzystając z nieobecności mego męża i jego najlepszych rycerzy, Bérault d’Apchier wraz synami, łamiąc wszelkie prawa, napadł na Montsalvy, które może już w tej chwili zostało zdobyte. Skarżę się, że nie udało mi się uzyskać pomocy ani od konsulów Aurillac, ani od biskupa, gdyż ci obawiają się napaści psa Kastylii, Villa-Andrando! Skarżę się wreszcie, że kazałeś wtrącić do więzienia pana tej nieszczęsnej ziemi, jej najlepszego obrońcę, bez którego ja i moi bliscy jesteśmy bezpowrotnie skazani na zatratę!

Gniewny głos Katarzyny niósł się po ogrodzie i kiedy wiadomość o napaści na Montsalvy dotarła do uszu Owerniaków, ci natychmiast porzucili swoje powściągliwe postawy, do których nie byli nawykli. W jednej chwili w ogrodzie zawrzało, a dzielne chwaty chwyciły za rękojeści szpad.

– Wiedziałeś, panie, od wczoraj, że w Montsalvy oblężenie, a my, synowie tej ziemi, nic o tym nie wiemy do tej pory! – atakował Renaud de Roquemaurel. – Tymczasem spieramy się co do zasłużonej śmierci jakiegoś łotra, kiedy setki mężczyzn, kobiet i dzieci są w zagrożeniu! To po to było wyrywać Paryż z angielskich szponów, by pozwolić rozbójnikom dziesiątkować resztę ojczyzny? Zwróć nam pana de Montsalvy, konetablu, i pozwól odjechać! Straciliśmy już dosyć czasu!

Pan de Richemont uniósł dłoń, by uciszyć wzburzenie.

– Spokój, mościpanowie! Sprawa nie jest tak prosta, jak sobie wyobrażacie! Wierzcie mi, że prawdziwym gniewem i bólem przeszyły mnie wieści z Górnej Owernii i jak tylko to będzie możliwe, wyślę tam pomoc...

– Jak tylko będzie możliwe? – zaprotestował Fabrefort. – To znaczy, kiedy wszyscy dobrzy mieszkańcy znajdą śmierć w murach Montsalvy, a Bérault d’Apchier zdąży umocnić swoje pozycje? Wściekły pies Kastylii Villa-Andrando jest w Saint-Pourqain i mieszkańcy Aurillac boją się jego przybycia. Co nam Paryż, jeśli po powrocie do domu zastaniemy nasze zamki zajęte, miasteczka puszczone z dymem, a żony zgwałcone? Nie pozostaniemy tu ani chwili dłużej!

– Ruszajcie tedy! Przecie siłą was przy sobie nie zatrzymam!

– Tak też uczynimy – odpalił Roquemaurel – lecz nie sami! Chcemy Arnolda de Montsalvy, a jeśli przyjdzie nam siłą wyrwać go z waszej Bastylii, nie zawahamy się! Będziesz musiał walczyć ze swoimi wojskami, panie konetablu!

– Widzicie tylko własny interes! – ryknął Richemont – Zapominacie, że w zaledwie co zdobytym mieście sprawiedliwość musi być bardziej surowa niż gdzie indziej. Moje rozkazy były ścisłe, powiadomiłem też, co grozi temu, który je złamie! Pan de Montsalvy dobrze o tym wiedział, a jednak zrobił swoje.

– Wszyscy postąpilibyśmy tak jak on, mając przed sobą mordercę własnego brata – wtrącił bastard.

– Nie mów tak, panie bastardzie! – odparł konetabl. – Nikt lepiej niż ty sam nie potrafi stosować się do rozkazów. Czyż ludność Paryża będzie miała do mnie zaufanie, jeśli nie udowodnię, że jestem jedyną władzą i przedstawicielem króla i nie przymykam oczu na tak jawne nieposłuszeństwo? Czy zapomniałeś, że dałem słowo?

– Twoje słowo nie jest warte głowy Arnolda de Montsalvy – obruszyła się Katarzyna.

Richemont pobladł i zaczął się wycofywać, jakby dostał policzek, Katarzyna zaś rzuciła się na kolana.

– Przebacz mi, panie! – krzyknęła błagalnie – nie miej mi za złe, żem wyrzekła te słowa! Mój język był szybszy niż moje myśli. Wierz mi jednak, że od kiedy wiem, że Arnoldowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, i to z takiego błahego powodu, nie panuję nad sobą!

– Zabił więźnia – odparł uparcie Bretończyk – któremu ja darowałem życie. Czy sądzicie, że sam nie miałem ochoty powiesić łotra na pierwszej lepszej gałęzi, tego tłustego wieprza, którego tępe zacietrzewienie przyczyniło się do śmierci Joanny? A jednak powstrzymałem się! A teraz wstań, Katarzyno, nie podoba mi się, że klęczysz u mych stóp!

– Nie wstanę, dopóki nie uzyskam tego, o co cię proszę! Wiem wszakże, jak wielkie jest przewinienie mego małżonka, ponieważ podważył słowo dane przez księcia, i to księcia najbardziej prawego, jakiego nasza ziemia nosiła!

W tej chwili wstał z miejsca człowiek, który do tej pory milczał. Był to namiestnik kupców, Michał de Lallier, który skłoniwszy się przed Katarzyną rzekł:

– Zechciej zrozumieć, pani, że lud Paryża, który tak spontanicznie oddał się swemu prawowitemu władcy, królowi Francji, Karolowi, niech Bóg zachowa go w zdrowiu, ten lud właśnie jak zareaguje, jeśli jego przedstawiciel zacznie sprawowanie władzy od omijania prawa? To mnie i moim ławnikom książę dał słowo. Nie mam prawa mu go zwrócić.

– Dlaczego, panie? Dlaczego? – jęknęła Katarzyna.

– Ponieważ muszę uwzględnić skargę wdowy Legoix. Jej dom został złupiony, a i ona solidnie poturbowana; liczyła tylko na to, że ujdzie stąd wraz z mężem. Teraz, kiedy Arnold go zabił, nie pozostało jej już nic.

– Czy będzie bogatsza i szczęśliwsza, jeśli i mój zostanie zabity?

– Szlachetna pani – odparł stary człowiek – ty jesteś jaśnie panią i tacy zwykli ludzie nic dla ciebie nie znaczą...

– Wilhelm Legoix nie był prostym człowiekiem. Był wielkim mieszczaninem, człowiekiem bogatym!

– Być może, lecz dla ciebie to tylko zwykły mieszczanin, podobnie jak ja i większość mieszkańców tego miasta. Paryż, szlachetna pani, to głównie lud, mieszczanie, a szlachty tu niewiele. Wielcy panowie są daleko, zajęci wojaczką i turniejami. Przyznaję, Wilhelm Legoix zabił brata pana de Montsalvy, lecz działo się to w czasach wojennych, pani...

Nagle Katarzyna poderwała się i stanęła twarzą w twarz z namiestnikiem.

– W czasach wojennych? Nie, panie, to nie były czasy wojenne, tylko zwykłe zamieszki!

– Pani raczysz żonglować słowami. Powinienem rzec: wojny domowej, lecz co ty pani możesz o tamtych czasach wiedzieć. Pewnie jako dziecko pilnowano cię w ciepłych pieleszach gdzieś daleko stąd w warownym zamku...

– Nie, panie – przerwała Katarzyna – nie byłam wtedy daleko stąd, ponieważ urodziłam się w Paryżu i w strasznych czasach Caboche’a byłam przy tym, kiedy Wilhelm Legoix zmasakrował Michała de Montsalvy, a jego krew spryskała moją dziewczęcą sukienkę...

– Jakże to? Niemożliwe!

– Możliwe, przypominasz sobie może, panie, złotnika Gauchera Legoix, u którego zamawiałeś takie piękne puchary?

Stary namiestnik i konetabl zadrżeli jednocześnie.

– Legoix? Co to ma znaczyć?

– To, że jestem córką złotnika Legoix, a tym samym kuzynką nikczemnika, którego chcecie pomścić. I choć jestem kuzynką, sama żądałabym jego głowy, gdyby Arnold go nie zabił!

– Z jakiego powodu? Sądzę, że Montsalvy w tamtych czasach nie byli nikim innym dla rodziny złotnika, jak może zwykłymi klientami?

Pogardliwy ton nie uszedł uwagi Katarzyny, która przypomniała sobie, jak Tristan przestrzegał ją przed wyjawianiem swego pochodzenia, lecz może wyjawienie tej tajemnicy przyczyniłoby się do uratowania Arnolda? W jej fiołkowych oczach nie było więc śladu upokorzenia, kiedy spojrzała na Richemonta, lecz wyniosła duma.

– Nie, nie byli klientami! Powiem więcej: byli nam zupełnie nie znani! Toteż nie za zabicie Michała de Montsalvy żądałabym teraz głowy kuzyna Legoix, lecz za to, że powiesił mego ojca a swego kuzyna na szyldzie sklepowym, i za to, że następnie podpalił nasz dom. A Michał wiedziony na rzeź przez żądny krwi tłum znalazł schronienie w naszym domu. Zgubiła go zdrada służącej. Widziałam na własne oczy, a miałam wtedy 13 lat, jak Legoix podniósł rzeźnicki topór i jak odrąbał głowę siedemnastoletniemu chłopcu, który nie miał broni!

Zachęcona pomrukiem grozy, jaki wywołały te słowa, Katarzyna przestała mówić do Michała de Lallier i zwróciła się napastliwie w stronę konetabla:

– Tamtego dnia, panie, w pałacu Saint-Pol, opanowanego przez gawiedź, odwiedziłam kobietę, która jest teraz... twoją żoną, a która wtedy była księżną Gujenny. Widziałam ją szlochającą, błagającą swego ojca i okrutną gawiedź, żeby oszczędzili Michała, który był jej paziem i którego kochała nad życie! Gdyby pani de Richemont była tutaj, ona pierwsza prosiłaby o łaskę dla Arnolda, jego brata!

– Moja żona – głos Richemonta najwyraźniej zadrżał.

– Ależ tak, twoja żona, panie! Czy zapomniałeś już o pojedynku w Arras, gdzie Arnold walczył o honor swego księcia? Czy zapomniałeś, jak księżna Gujenny, z którą byłeś świeżo zaręczony, przywiązała swoje barwy do lancy mojego męża? Przypomnij sobie, panie! Jej przyjaźń dla nas jest starsza niż twoja!

Richemont potrząsnął głową, jakby chciał przepędzić jakąś nieznośną myśl.

– Starsza? Lecz niewiele, skoro po raz pierwszy spotkałem Arnolda de Montsalvy pod Azincourt i widziałem, jak walczy.

Zdawało się, że w konetablu rozgorzała jakaś wewnętrzna walka na wspomnienie tamtych lat i że chciałby przerwać rozmowę, nie mogąc decydować, i że decyzja należała do tego pięknego starca w długiej szacie z granatowego aksamitu, który spoglądał na Katarzynę w zamyśleniu. Dlatego do niego skierowała swoje słowa i swoje błaganie:

– Panie namiestniku, ja, Katarzyna Legoix, proszę cię o sprawiedliwy wyrok dla Wilhelma Legoix, zabójcy mego ojca i Michała de Montsalvy, a ponieważ kara została mu już wymierzona, proszę pokornie o łaskę dla tego, który był jej narzędziem...

Zaległa głęboka cisza. Wszyscy wstrzymali oddechy świadomi powagi sytuacji... a także zawładnięci wzruszającym pięknem stojącej wśród nich kobiety z oczami błyszczącymi od łez, która wyciągała swe delikatne, białe dłonie w błagalnym geście w stronę starego namiestnika kupców.

On zresztą także spoglądał na nią swymi wyblakłymi oczami starca, w których duma zabarwiona była czułością.

– A więc to ty jesteś tą małą dziewczynką, którą ongiś widziałem bawiącą się lalkami w domu mistrza Gauchera? Wybacz, ale nic nie wiedziałem o jego strasznym końcu. Nie było mnie w Paryżu w tamte okrutne dni... Tylu ludzi zginęło od tej pory...

– Więc, panie... przez litość... nie skazuj jeszcze jednego! Panowie z Burgundii również patrzyli na nią jak zauroczeni, a pan Villiers de l’Isle Adam wyszeptał machinalnie:

– Trzeba mu darować, konetablu! Domagam się tego głośno w imieniu mego pana, księcia Filipa Burgundzkiego, który gdyby był wśród nas, sam żądałby tego w imię sprawiedliwości... i w imię rycerstwa!

Kamienna twarz Richemonta ożywiła się zaciekawiona, jakby konetabl nie wiedział, o co chodzi.

– Rycerstwa, powiadasz?

– Ależ oczywiście!

Uśmiechnąwszy się nieznacznie i nie spuszczając wzroku z Katarzyny, Villiers de l’Isle Adam poprawił swój ciężki naszyjnik Złotego Runa zdobiący jego surowy, czarny żupan i rzekł:

– Wszyscy wiedzą na dworze Burgundii, jaki żal po stracie kobiety o złocistych splotach pchnął księcia Filipa do założenia zakonu, którego odznakę my, jego wierni poddani, dumnie nosimy, gdyż jest on najszlachetniejszy ze szlachetnych. Oto dlaczego proszę o łaskę w imieniu rycerstwa... oraz dlatego, iż uważam, że racja jest po stronie pani de Montsalvy.

Richemont zmarszczył brwi i zdawał się zastanawiać. Katarzyna usiłowała ściszyć oszalałe łomotanie serca i wstrzymała oddech. Jednocześnie kurczowo zaciskała dłoń bastarda. To do niego nieoczekiwanie skierował swe słowa konetabl:

– Co radzisz, bastardzie?

– Ułaskawić oczywiście! Tylko po to tu przyszedłem!

– A ty, panie de Ternant? Namiestnik Paryża wzruszył ramionami.

– Ułaskawić, panie konetablu!

– A ty, Rostrenen?

– Ułaskawić, panie! Tego domaga się sprawiedliwość! – oznajmił bretoński kapitan.

Richemont nawet nie próbował pytać o zdanie rycerzy z Owernii, lecz oni nie pozwolili, by o nich zapomniano. Ich gromkie głosy zabrzmiały zgodnym chórem:

– Ułaskawić! Ułaskawić!

– Ruszajmy uwolnić Montsalvy’ego! – zagrzmiał Renaud de Roquemaurel. – W drogę do Owernii. Czekają tam na nas!

Według jasnowłosego olbrzyma sprawa była ostatecznie załatwiona i nie pozostało nic innego do zrobienia jak pobiec do Bastylii i wydobyć zeń więźnia.

Richemont jednak miał inne zdanie w tej materii.

– Hola, hola, panie rycerzu! Nie wszystko zostało jeszcze powiedziane! Mistrz Michał de Lallier nie wydał wyroku, a wiecie przecież, że rozstrzygnięcie należy do niego i tylko do niego, niezależnie od tego, jaka jest opinia ogółu. Tak więc, panie namiestniku, dodał żywo, widząc groźne miny Owerniaków, jaka jest twoja decyzja? Czy pan de Montsalvy powinien żyć czy umrzeć, szlachetny starcze?

– Żyć, panie, za twoim pozwoleniem. W świetle poznanych okoliczności nikt nie ma prawa go skazać. Chciałbym jednak, aby wiedział, że nie zawdzięcza ułaskawienia temu, iż jest wielkim panem, ani słuszności zemsty... lecz wspomnieniu męczeństwa skromnego złotnika, którego, gdyby żył, być może wstydziłby się nazwać swoim teściem.

– Nie będzie się wstydził! – obiecał Richemont.

– W takim razie pozwolisz, panie, że się oddalę, gdyż muszę teraz udać się do Domu Pod Kolumnami, aby zdać relację z mojej decyzji naszym ławnikom.

Jestem pewien, że w zupełności zgodzą się ze mną.

– Czy sądzisz, panie, że lud także? Staruszek uśmiechnął się dobrotliwie.

– Jeszcze dzisiaj wieczorem przemówię do ludu, powiadamiając, że sam zaproponowałem ci, panie, zwolnienie z danego słowa i prosiłem o ułaskawienie winnego.

– Czy wyjawisz powód ułaskawienia? – spytała nieśmiało Katarzyna.

– Oczywiście, pani! Lud, który ja reprezentuję, musi zrozumieć. Zgodzi się, że życie jednego z nich kosztowało życie drugiego, natomiast w stanie podniecenia, w jakim się znajduje, pewnie nie zgodziłby się, gdyby chodziło o jaśnie pana. Teraz, zanim was opuszczę, pozwól mi, pani, powiedzieć, że jestem szczęśliwy z poznania cię... i dumny, że córka Paryża zaszła tak wysoko. Czy podasz mi swą dłoń?

Katarzyna spontanicznie nadstawiła policzek i sama ucałowała starca gorąco.

– Dziękuję, panie namiestniku! Dziękuję ci z całego serca! Nigdy o tobie nie zapomnę i będę się za ciebie modliła!

Kiedy Michał de Lallier oddalał się wraz z Owerniakami, Janem de Rostrenenem i dwoma panami z Burgundii, którzy nie omieszkali skłonić się Katarzynie tak głęboko, jakby ciągle była królową serca księcia Filipa, Richemont delikatnie wyjął dłoń Katarzyny z dłoni bastarda i przyciągnął ją ku sobie na kamienną ławę.

– Spocznij teraz koło mnie, skoroś zwyciężyła, piękna amazonko, i pozwól mi się na ciebie napatrzeć! Na Boga! Jakaś ty piękna! Piękniejsza niż żarnowce w mojej rodzinnej Bretanii, kiedy słońce pieści je i kiedy żółcieją w słońcu na landach! Myślę, że gdybym tak nie kochał swojej żony, zakochałbym się w tobie! Uśmiechał się do niej promiennie, a cały jego gniew i urażona duma ulotniły się, szczęśliwy, że uchronił starą przyjaźń.

Ponieważ Katarzynie leżały na sercu słowa „klienci Montsalvy”, postanowiła trochę się zemścić.

– Tak więc, panie, sadzasz obok siebie córkę prostego złotnika... którego członkowie waszej rodziny również mogli ongiś być klientami.

Konetabl wybuchnął śmiechem.

– Trafiłaś! Zasłużyłem na to! Przebacz mi, Katarzyno, ta sprawa drażniła mnie jak ukłucie komarzycy! Wiesz dobrze, że należysz do grona tych nielicznych, dla których urodzenie nie ma znaczenia. A teraz opowiedz mi o sobie, o mojej chrześnicy Izabelce i o twoich pięknych ziemiach. Poślę ci pomoc, bo ta twoja dzika eskorta może być niewystarczająca.

– I ja się przyłączę! – oświadczył bastard. – Montsalvy i ja szybko nauczymy rozumu tę bandę rozbójników!

– Nie ma mowy! Potrzebuję cię tutaj, w Paryżu. A poza tym krew orleańska do utarcia nosa nędznym rozbójnikom to byłaby lekka przesada. Zajmę się tym później, kiedy pan de Montsalvy dołączy do nas.

– Przyjdzie tu? – krzyknęła Katarzyna zarumieniona z radości.

– Oczywiście, że przyjdzie! Rostrenen poszedł po niego, a Bastylia nie jest daleko. Czy sądzisz, że mógłbym swoją osobą zaprzątać ci głowę, wiedząc, że palisz się, by go ujrzeć? Chciałbym jednak mieć zaszczyt połączenia was. Mam chyba prawo do małej nagrody?

– Do nagrody i do naszej dozgonnej wdzięczności, panie! Dzięki tobie odnalazłam wreszcie spokój duszy i szczęście...

– Tak naprawdę odnajdziesz je wtedy dopiero, gdy twój małżonek się tutaj pojawi – stwierdził konetabl dostrzegłszy, że Katarzyna błądzi nerwowo wzrokiem w czeluściach ogrodu, czekając, aż ukaże się znajoma, wysoka postać.

Uśmiechnęła się do niego zmieszana.

– Rzeczywiście, pilno mi go ujrzeć.

– Cierpliwości, zaraz tu będzie!

Po chwili rzeczywiście wrócił Rostrenen, lecz sam, i do tego zdradzał wielkie oznaki wzburzenia, tak że Katarzyna ogarnięta złymi przeczuciami pobladła i poderwała się z ławy. Richemont zrobił to samo.

– A gdzie Montsalvy? – rzucił nerwowo.

– Uciekł! – wydobył z siebie Rostrenen tracąc dech, gdyż biegł od samej Bastylii. – Pomógł mu jakiś nieznany mnich... zabili pięciu ludzi!

Nagle cały ukwiecony ogród, wiosenne słońce zapadły się dla Katarzyny w ogarniającej ją fali rozpaczy. Ból był prawie cielesny i odebrał jej dech. Zamknęła oczy pragnąc śmierci, lecz niebiosa nie chciały okazać miłosierdzia.

Rozdział ósmy „PANIE CHAZAY, NA POMOC!”

Zamknąwszy się w swoim pokoju w oberży, ukrywszy głowę w ramionach, Katarzyna płakała już od godziny, zatraciwszy poczucie istnienia. Cios, jaki otrzymała w ogrodzie pałacu Pod Jeżozwierzem, był tak nieoczekiwany, że po odniesionym dopiero co zwycięstwie zbił ją całkowicie z nóg. Tristan odprowadziwszy ją do oberży kazał jej nie wychodzić i czekać na wiadomości, które spodziewał się jak najrychlej uzyskać. Zupełnie odrętwiała, nie zwracała uwagi na otoczenie; żyła w niej tylko jedna dojmująca myśl, okrutna jak igła drażniąca ranę: „Wszystko stracone... wszystko stracone!...”

Myśl ta wirowała w jej głowie, plącząc i rozplątując swoje spirale aż do zupełnego zatracenia swojego sensu.

Jak ranne zwierzę szukające schronienia w norze, nie przyjęła zaproszenia bastarda, przejętego szczerze jej rozpaczą, który proponował jej gościnę w pałacu des Tournelles, żeby nie czuła się taka osamotniona.

Czyż nie należało się jednak przyzwyczaić do myśli, że od tej pory będzie sama? Przecież ucieczkę Arnolda pięciu ludzi przypłaciło życiem, więc od tej chwili nie będzie nikim więcej jak wygnańcem, wykluczonym ze szlachty, ściganym przez sprawiedliwość.

Co się wtedy stanie z nią i dziećmi, jeśli dla ukarania winnego Richemont uzyska decyzję króla, by odebrać im posiadłości i oddać innemu, lub jeśli po prostu zapomni je odebrać Béraultowi? Gdzie pójdą szukać schronienia, kiedy ludzie Wilka z Gévaudan zamkną przed nimi bramy Montsalvy?

Zdawało się jej, że słyszy jeszcze głos konetabla, który dopiero co taki serdeczny, na powrót stał się oschły i groźny:

„Głupiec! Co za szaleństwo pchnęło go do podobnego czynu? Zginęli ludzie, nasi ludzie. Teraz, nawet gdybym chciał, nie mogę postąpić inaczej, tylko kazać ścigać tego nieudacznika i sprowadzić go tu żywego czy martwego”.

Gdyby nie obecność Tristana i bastarda w ogrodzie, chyba by wyzionęła ducha słysząc te słowa. Lecz oni podtrzymali ją, przyprowadzili powoli do gospody i oddali w ręce imć pani Renaudot, żeby zaprowadziła ją do pokoju, pomogła jej rozebrać się i położyć do łóżka.

Ale Katarzyna nie chciała niczego i nikogo. Chciała zostać sama, sama z tym przekleństwem, które ciążyło nad jej życiem i które od wielu lat niezmiennie stawiało na jej drodze wojnę i przemoc, gdy tylko zdawało się jej, że wreszcie osiągnęła szczęście.

Czyjaś ręka delikatnie podniosła jej głowę, a do nozdrzy dotarła miła woń ciepłego napoju.

– Wypij to, biedna pani! – usłyszała przyjazny głos oberżystki. – To ci dobrze zrobi.

Katarzyna chciała odmówić, lecz nie miała siły, a puchar już dotykał jej ust, które poczuły smak grzanego wina, z cukrem i cynamonem. Nie opierała się dłużej i nawet nie otwierając oczu chwyciła puchar oburącz, pijąc małymi, ostrożnymi łykami, gdyż napój był gorący.

– O słodki Jezusie! – jęknęła mości pani Renaudot, widząc pooraną od łez twarz swego gościa. Jakże to można doprowadzić się do takiego stanu?

Wrodzona dyskrecja i obycie z różną klientelą kazały jej nie stawiać żadnych pytań, tylko zaczęła się krzątać z niezwykłą dla siebie delikatnością, przyniosła zimnej wody i cienkie płótno, którym ostrożnie przetarła spuchniętą twarz młodej kobiety.

Katarzyna, zamknąwszy oczy, pozwalała robić ze sobą wszystko, wyobrażając sobie, że ma przy sobie Sarę. Ogarnęło ją uczucie całkowitego opuszczenia. Cały jej świat się zawalił. Była sama we wrogim świecie, w którym nie mogła się skryć. Prawdziwe było tylko pachnące wino, ciepłe i przyjazne, rozgrzewające ją w środku.

Po wychyleniu pucharu otworzyła oczy, spojrzała na imć Renaudot ze zdziwieniem i zażądała:

– Jeszcze!

– Jeszcze? – zdziwiła się dobra kobieta. – Po tym winie głowa szybko się kręci.

– To dobrze! Chcę, żeby mi się zakręciło, i to jak najszybciej... żebym całkiem zapomniała, kim jestem!

– Chce pani zapomnieć, kim jest? Dlaczego?... Czy tak bardzo ci ciężko?

– Oj, bardzo! – przyznała Katarzyna. – Miałam trzy nazwiska! Kiedy się nie ma żadnego, człowiek musi lepiej się czuć... Przynieś no mi jeszcze tego wina! Smakuje mi!

Pełny puchar wina, przy pustym żołądku, szybko poszedł jej do głowy.

Kiedy oberżystka zniknęła, aby spełnić jej prośbę, Katarzyna rozejrzała się wokół. W pokoju zalegała jakby mgła, rozmywająca zarysy bielonych ścian, stropów z grubo ciosanych belek pokrytych sękami, małych, zielonkawych szybek w oknie i łóżka pokrytego kapą w ostrym, czerwonym kolorze, które wyglądało jak olbrzymia, dojrzała truskawka, miękka i ciepła.

Zamarzyła nagle, by się zagłębić w miękkim posłaniu. Łóżko jest najlepszym wynalazkiem na ziemi dla cierpiącego na ciele czy duszy. Można w nim do woli pocić się w gorączce, jęczeć z bólu, umierać z rozkoszy czy choroby, zapaść się w głęboki sen i zapomnieć o świecie, wojnach, o niesprawiedliwości i szaleństwie ludzkim, rodzić w nim dzieci spłodzone w jego bezpiecznych ciemnościach, kochać się...

Pochłonięta mglistymi myślami, wywołanymi zmęczeniem i oparami wypitego wina, na nowo wybuchnęła szlochem i runęła do pościeli, by wypłakać całą swoją rozpacz.

Miłość dla niej oznaczała Arnolda! Dlaczego musiała kochać tego egoistę, raptownika i zazdrośnika? Już tyle przez niego wycierpiała. Przez jego nienawiść i pogardę, kiedy widział w niej tylko jedną ze znienawidzonej rodziny Legoix; przez jego dumę, która pchnęła go do całkowitej abnegacji, kiedy będąc przekonany, że zachorował na trąd, odciął się od niej całkowicie, nie pozwalając, by szła za nim do strasznego leprozorium; przez jego gwałtowną zmysłowość, kiedy to odnalazła go w Grenadzie w ramionach niebezpiecznej księżniczki Zobeidy; przez jego zamiłowanie do wojaczki i do przelewania krwi, które, po tylu obietnicach „już nigdy więcej”, doprowadziło do tego, że znowu ją opuścił, by oddawać się swoim męskim przygodom, które kochał najbardziej na świecie. A czy wczoraj pomyślał o niej, czy pomyślał, że wbrew rozkazom słuchał tylko swojej zemsty? Czy zamknięty w Bastylii nie pomyślał o tym, że jego towarzysze broni zrobią wszystko, by wyrok był jak najłagodniejszy, lecz sam skazał się na najgorsze, uciekając z więzienia i zostawiając za sobą krwawy ślad.

Tristan po powrocie zastał gospodynię stojącą na środku pokoju z dymiącym dzbanem, przypatrującą się z zakłopotaniem łóżku z pościelą w nieładzie i wystającymi tu i ówdzie fałdami czarnego aksamitu podbitego gronostajem, fragmentami białej koronki i długim, rozplecionym, jasnym warkoczem.

Tristan spojrzał na imć Renaudot pytającym wzrokiem:

– Co tam przynieśliście?

– Grzanego wina z cynamonem... Przyniosłam jej jeden puchar, żeby przyszła do siebie, a ona wypiła go duszkiem... Potem poprosiła, żebym przyniosła jeszcze... Zastanawiam się, czy się od tego nie rozchoruje.

– Oczywiście! Dajcie mi to i znikajcie!... Byłbym zapomniał: wkrótce wrócą tu rycerze z Owernii. Każcie im zaczekać i przyjdźcie po mnie.

Kiedy za oberżystką zamknęły się drzwi, Tristan wychylił połowę dzbana, przyglądając się z zakłopotaniem łóżku, z którego dochodziła lekka czkawka. Doszedłszy do wniosku, że z Katarzyną nie należy się cackać, postawił dzban na stole, podszedł do łóżka, wsunął ręce pod pościel i wyciągnął zeń Katarzynę z rozpuszczonymi włosami, twarzą czerwoną od łez i zafarbowaną od kapy, która puściła kolor. Rozpięty dekolt ukazywał chudy obojczyk, opalone ramię i impertynecką pierś. Na ten widok Tristan zaczerwienił się jak burak i pośpiesznie pierś nakrył.

Katarzyna spojrzała nań nieszczęśliwie i wyciągnąwszy w stronę pucharu szczupłe dłonie, wyszeptała niepewnie:

– Daj mi się napić, przyjacielu...

– Dosyć już wypiłaś, pani! Spójrz na siebie: jesteś na wpół pijana!

– Być może... I tym lepiej!... Nie jestem już taka nieszczęśliwa. Wino dobrze mi zrobiło... Dzięki niemu można zapomnieć. Daj mi wina, Tristanie!

– Co to to nie! Co tak bardzo chcesz wymazać z pamięci, Katarzyno, i dlaczego? Nie pora na to! Czy wiesz, że twój mąż potrzebuje cię bardziej niż kiedykolwiek?

Katarzyna potrząsnęła głową, jakby walczyła z burzą, a jej rozplecione włosy tańczyły wokół jak złote liany.

– Arnold zawsze mnie potrzebuje! Zawsze! Lecz nigdy nikt mnie nie zapyta, czy ja nie potrzebuję Arnolda! Jestem jego rzeczą, jego odpoczynkiem, jego rozrywką, gospodynią w jego domu i pierwszą wasalką, jego kochanką i jego służącą... A może ja chciałabym przede wszystkim być kobietą kochaną? Dlaczego ja nigdy nie mogę brać, zamiast ciągle tylko dawać i dawać? Uczynił ze mnie swoją niewolnicę, przykuł mnie do siebie, do swego nazwiska, swojej ziemi, swoich dzieci... swoich pieszczot! Jestem „jego” żoną... do tego stopnia, że w chwilach takich jak ta zapomina o mnie zupełnie, słuchając tylko swego egoistycznego szaleństwa! Dlaczego więc przychodzisz, by mi powiedzieć, że jest „moim” małżonkiem? Nie moim, Tristanie, lecz wojny, ot co!

Nagle przylgnęła do piersi Tristana, otoczyła jego szyję ramionami i stając na czubkach palców, przytuliła się do niego.

– Taka miłość, przyjacielu, to prawdziwe niewolnictwo, i to najgorsze ze wszystkich! Przychodzą takie chwile, kiedy pragnęłabym wyzwolić się z krępujących mnie pęt. Może ty byś mi w tym pomógł?...

Niewzruszony zazwyczaj Flamand poczuł, że krew się w nim burzy. Spodziewał się, że zastanie Katarzynę złamaną, zamienioną przez ból i rozpacz w strzęp istoty ludzkiej, a tymczasem zastał kobietę upojoną winem i gniewem, dającą upust swojej urazie, swojej złości, potrzebie miłości – wszystko to w niedbałym stroju przyprawiającym go o zawrót głowy.

Zmieszany ogarniającym go zapachem kobiecości i wściekły, że nie panuje nad wzburzonymi zmysłami, próbował odepchnąć ją od siebie, lecz ona jeszcze mocniej uczepiła się jego szyi.

Męcząc się, jakby przypalano go rozpalonym żelazem, wyszeptał ochryple: – Katarzyno, pani mówi od rzeczy! Czas nagli!

– Nie szkodzi! Nie chcę więcej o niczym słyszeć, nie chcę o nic więcej walczyć... nie chcę być szefem wojny! Chcę być kobietą... niczym poza tym...

chcę być kochana!

– Katarzyno, ocknij się!... Puść mnie!...

– Nie, nie puszczę! Wiem, że od dawna kochasz się we mnie, a ja dosyć mam samotności! Potrzebuję, by ktoś opiekował się mną, żeby żył dla mnie, ze mną! Co mi po człowieku, którego myśli zaprzątnięte są zabijaniem albo żeby samemu zginąć w imię sławy?

– Na razie musisz go uchronić przed najgorszym, musisz ochronić ojca twoich dzieci, a sobie... jedynego pana i władcę, jakiego jesteś w stanie zaakceptować! Co do mnie... mylisz się srodze, próbując wodzić mnie na pokuszenie. Kocham cię, to prawda, lecz jestem ulepiony z tej samej gliny co twój Arnold, jestem podobny do niego! Może nawet i gorszy, gdyż ja... marzę o władzy! Otrząśnij się i wróć do niego! Jak sądzisz, co by sobie pomyślał, gdyby cię ujrzał w tej chwili? Że zachowujesz się jak wielka pani?

Odchyliła głowę do tyłu, ukazując widok swych zamglonych oczu, wilgotnych, półotwartych ust z małymi, błyszczącymi ząbkami.

– Nie jestem wcale wielką damą – szepnęła przeciągając się przymilnie jak kotka – lecz zwykłą dziewczyną z Pontau-Change. Prostą dziewczyną, tak jak ty jesteś prostym chłopakiem. Tristanie! My nie urodziliśmy się na świeczniku! Dlaczego nie mielibyśmy się kochać? Może dzięki tobie zapomniałabym o moim bezlitosnym panu.

Tristan tracąc dech czuł, że serce wali mu jak młot, jeszcze chwila w tej niemożliwej do wytrzymania sytuacji może go zgubić, jeśli nie opanuje gwałtownego dzikiego pożądania. Jeszcze chwila, a zerwie z niej tę suknię w nieładzie, odkrywającą jego oczom tyle fascynujących rzeczy, i rzuci ją na łóżko, by odkryć sekrety jej kobiecości... Wytrzymałość Tantala też miała pewne granice i Tristan poczuł, że... słodko płynie...

Ciche skrobanie do drzwi nastąpiło w samą porę. Miał zroszone potem czoło, mokre włosy i cały drżał jak w febrze.

Nadludzkim wysiłkiem zmusił ramiona oplatające jego szyję, żeby go uwolniły.

– Dosyć tego! – zżymał się. – Nie słyszysz, pani, że ktoś puka? Pukanie nasiliło się. W końcu, nie mogąc się doczekać zaproszenia, jejmość Renaudot poufałym szeptem informowała przez drzwi, że rycerze z Owernii czekają na dole i że bardzo im spieszno.

Tristan nie słuchając dłużej protestów Katarzyny, podbiegł do dzbana z wodą i za pomocą ręcznika spryskał twarz i szyję Katarzyny, odpowiadając jednocześnie gospodyni:

– Daj im najlepszego wina i każ chwilkę poczekać! Pani zemdlała. Cucę ją!

– Nie potrzeba ci pomocy? – dobiegło zza drzwi.

– Nie! Już jest dobrze!

Zacisnąwszy zęby Tristan zamienił się w garderobianą: ze zręcznością, o którą nikt by go nie posądził, poprawił sukienkę, wyprostował fałdy i uczesał z zapałem, który wzniecił protesty ofiary. Szybko splótł warkocze, zwinął je nad uszami i chwyciwszy urwany od spiczastego stroika woal, zakrył nim ramiona i szyję kobiety.

Następnie, oceniwszy wnikliwie rezultat swych zabiegów, stwierdził:

– Już lepiej! Wyglądasz całkiem nieźle!

Tymczasem zawrót głowy Katarzyny ustąpił głębokiemu zażenowaniu.

– Przyjacielu – zaczęła nieśmiało – chciałabym ci wyznać, jak bardzo mi wstyd!... To wino... i moja złość... Chyba straciłam głowę... Nawet boję się pomyśleć, co teraz o mnie sądzisz...

Tristan roześmiał się, chwycił ją za ramiona i złożył na czole braterski pocałunek.

– Myślę, że nie ma żadnego powodu do wstydu... tak się stało, że niechcący powiedziałaś wiele prawd. Gdyż prawdą jest, że od dawna kocham się w tobie... Zapomnijmy jednak o wszystkim i pozostańmy przyjaciółmi! A teraz zejdźmy na dół, gdyż czas nagli, i musimy coś postanowić.

Przed zgromadzonymi w izbie rycerzami Tristan zdał relację z tego, czego dowiedział się na temat ucieczki Arnolda. Otóż mniej więcej wtedy, kiedy Katarzyna udawała się wraz z bastardem do konetabla, w Bastylii zjawił się jakiś franciszkanin z rozkazem podpisanym i opatrzonym pieczęcią pana Jakuba de Chastelliera, biskupa Paryża, by udał się z pociechą religijną do więźnia o nazwisku Arnold de Montsalvy. Wprowadzono więc mnicha do wieży Bertaudiere, w której wyczekiwał nań Arnold, i drzwi zamknęły się za dwoma mężczyznami.

Po paru minutach krzyki mnicha sprowadziły strażnika, który sądząc, że więzień zaatakował mnicha, rzucił się z pomocą. Otworzył drzwi i... padł martwy, ugodzony sztyletem prosto w serce. Hałasy sprowadziły kolejnych dwóch strażników, a i ci zginęli na miejscu od cięcia szpady, gdyż najprawdopodobniej mnich przemycił pod sutanną istny arsenał oraz drugi habit przeznaczony dla Arnolda.

W tym przebraniu zbiegowie wydostali się na dziedziniec, gdzie przy bramie trzymali straż łucznicy bastarda, doskonale znający kapitana de Montsalvy. Jedno potknięcie i Arnoldowi spadł kaptur z głowy odsłaniając twarz. Widząc, że jest rozpoznany, zaatakował. Krzyki łuczników były ostatnimi, jakie słyszano; zostali oni rozerwani na strzępy, po czym obaj mężczyźni wskoczyli na konie pilnowane przez trzech czy czterech wspólników i cała kawalkada zniknęła w chmurze dymu, kierując się na Charonne...

– Czy ktoś widział tego mnicha? – krzyknęła Katarzyna. – Czy ktoś go zna?

– Ci, co go widzieli – odparł ponuro Tristan – już nigdy nie przemówią. Lecz łucznicy stojący na murach, którzy byli świadkami ucieczki, utrzymują, że mnich był młodym blondynem, a ludzie czekający na zbiegów nie mieli żadnych znaków rozpoznawczych.

– To niewiele wiemy – rozzłościł się Renaud de Roquemaurel.

– Czy nie wiadomo nic więcej?

Tristan spojrzał na Katarzynę wzrokiem pełnym litości i ściszając głos do granic słyszalności oznajmił:

– Tak, wiadomo jeszcze coś. Otóż szynkarz, który akurat skubał gęsi na przyzbie, widział jeźdźców, którzy przemknęli mu prawie przed nosem. Słyszał, jak jeden z mnichów krzyknął do drugiego:

– Tędy, Gonnecie! Droga wolna...

Zapadła grobowa cisza, która jednak nie trwała zbyt długo.

– Na Boga! Gonnet tutaj! – wybełkotała Katarzyna. – Gonnet d’Apchier! A więc udało mu się! Na Boga! Arnold jest zgubiony!...

Renaud walnął swoją potężną pięścią w stół, przewracając wszystkie stojące nań kubki.

– Dlaczego zgubiony? I co, do kroćset, udało się temu przeklętemu bękartowi?

– Zaraz wam powiem – odparła zmęczonym głosem.

Przed tym płonącym z ciekawości audytorium opowiedziała, co zdarzyło się w Montsalvy i o zadaniu, jakie otrzymał Gonnet.

– Wierzyłam w to niezbicie, że udało mi się przybyć do Paryża przed nim – westchnęła na koniec. – Miałam nadzieję, że zatrzyma się w Saint-Pourain u Villa-Andrando, niestety, myliłam się... Był tu przede mną. Dowiedział się wcześniej niż ja, co się zdarzyło, i użył zbyt łatwej sztuczki, którą podsunęła mu znajomość gwałtownego charakteru mego małżonka... i udało mu się. Ciekawe, jak zdobył rozkaz biskupa...

– To w tej chwili nieważne! – przerwał Renaud, przekrzykując rozognionych kompanów. – Na razie musimy ruszyć w pogoń, złapać ich i wyrwać pana de Montsalvy ze szponów tego fałszywego dobroczyńcy, zanim ten wściekły pies ukręci mu głowę przy pierwszej nadarzającej się okazji! Dalejże, mościpanowie! Na koń!

– Pan de Rostrenen już podąża ich śladem – wtrącił Tristan.

– Konetabl wydał rozkaz, by doprowadził ich żywych lub martwych! Olbrzymi Roquemaurel podszedł do namiestnika i pochylił się, by spojrzeć mu prosto w oczy, gdyż wyższy był od niego o całą głowę.

– Żywych lub martwych, powiadasz panie? I myślisz, że nam to odpowiada? Inaczej mówiąc, tak czy siak, jeśli nie Gonnet, to Rostrenen, a nasz pan kapitan nie ma szans. Jeśli Gonnet jeszcze nie zdążył go zabić, to zrobi to Rostrenen, gdyż nie sądzisz chyba, przyjacielu, że nasz kapitan sam odda się w jego ręce! Chyba nie znasz, panie, naszego kapitana!

– Ależ znam go, a poza tym...

– Mówiłem już, że spieszno nam. Pozwól więc, panie! I wbij to sobie do głowy: my, którzy chcemy odnaleźć naszego kapitana w dobrym stanie, będziemy mieli zaszczyt ścigać i waszych Bretończyków, i zbiegów. Mamy zamiar ich dogonić i dać im nauczkę! Możesz to powiedzieć konetablowi!

– Z pewnością tego nie zrobię... Chyba że dacie mi słowo, że przyprowadzicie tutaj obu zbiegów...

– Pan raczysz z nas kpić! Zapominasz, panie, że mamy porachunki z bandą Béraulta. Zatem, jak tylko powiesimy Gonneta na pierwszym napotkanym drzewie, ruszymy prosto do Montsalvy wykurzyć lisa z nory. W tym celu potrzebujemy prawowitego właściciela: inaczej mówiąc Arnolda de Montsalvy. Kiedy wszystko się uspokoi, wasi sędziowie i wasi doradcy będą mogli do znudzenia rozprawiać nad jego przypadkiem, skazać go, jeśli łaska, i przyjechać po niego w nasze góry, jeśli zechcą! Musisz jednak ich uprzedzić, że będziemy na nich czekać! Zrozumiałeś, panie, co mam na myśli?

– Jak najdokładniej, mościpanie! To istna przyjemność słuchać twej potoczystej wymowy – odparł kpiąco Tristan. – Nie rozumiem tylko jednego: dlaczego jeszcze tutaj sterczycie i... „rozprawiacie do znudzenia”?

Zbity z pantałyku Renaud zarechotał niepewnie, jednak po chwili walnął namiestnika w plecy, tak że ten ledwo nie zarył nosem o podłogę, i odwróciwszy się do Katarzyny ryknął:

– Gotuj się do drogi, pani! Jedziesz z nami!

– Nie ma mowy! – oburzył się Tristan. – Pan jesteś niespełna rozumu, panie Roquemaurel! Nie dla kobiety miejsce wśród walk, które was czekają. Na dodatek jest wycieńczona i opóźniałaby pościg. A poza tym... ma tu jeszcze coś do zrobienia dla swego męża. Ruszajcie! Kiedy przyjdzie czas, damy jej należytą eskortę, by bezpiecznie mogła wrócić do swojej Owernii.

– Błagam cię – krzyknęła Katarzyna – pozwól mi pojechać z nimi. Nie ma tu dla mnie życia!

– To twój mąż nie będzie miał życia, jeśli tutaj nie zostaniesz. Zresztą zostawiam ci wybór: albo ci kawalerowie odjadą natychmiast bez ciebie, a ja przymknę na to oczy, albo wezwę strażników i każę ich aresztować.

Pokonana opadła ciężko na ławkę.

– Ruszajcie, przyjaciele – westchnęła – lecz zaklinam cię, Renaud, powiedz memu mężowi...

– Że go kochasz, pani? Sapristi, sama lepiej byś to zrobiła niż ja. Do zobaczenia! Uważaj na siebie i pozwól nam działać.

W jednej chwili oberża opróżniła się jak wielka beczka, z której wyciągnięto szpunt.

Rycerze z Owernii dosiedli swoich ciężkich koni i bez ostrzegawczego „Z drogi” puścili się galopem ulicą Świętego Antoniego, roztrącając przechodniów, zwierzęta i siejąc strach na swej drodze. Wkrótce nie pozostał po nich ślad, z wyjątkiem tumanów kurzu oraz złorzeczeń poszkodowanych.

Katarzyna i Tristan, którzy wyszli na próg oberży, by uczestniczyć w tym gwałtownym odjeździe, wrócili do środka. Ale pani de Montsalvy była niepocieszona.

– Dlaczego nie pozwoliłeś mi, panie, pojechać z nimi? Wiesz, że nie chcę tu zostać ani chwili dłużej.

– A jednak zostaniesz... jeszcze tę noc, żeby nabrać choć trochę sił. Jutro zaś, obiecuję ci, pojedziesz... lecz nie do Owernii...

– Gdzie tedy?

– Do Tours, dziecino! Do Tours, gdzie w ciągu tygodnia udaje się król, gdzie za miesiąc odbędą się zaślubiny delfina Ludwika z Małgorzatą Szkocką. Tam tylko możesz się przydać panu Arnoldowi, gdyż tylko król może go ułaskawić, skoro jest skazany przez konetabla. Udaj się do króla, Katarzyno! Zaślubiny księcia są najodpowiedniejszą chwilą do uzyskania nieosiągalnej łaski. Twojemu mężowi potrzebne są listy ułaskawiające, jeśli nie chcesz, by żył jak wyjęty spod prawa.

– Czy je dostanę? – szepnęła kobieta z powątpiewaniem. – Sam powiedziałeś, że konetabl skazał Arnolda.

– Nie mógł postąpić inaczej, gdyż otacza się tymi przewrażliwionymi paryżanami, którzy zaczęliby ryczeć jak zwierzęta w rzeźni. Lecz król lekceważy sobie reakcje paryżan. Nie wspomina ich dobrze. Dlatego jeśli poprosisz go o łaskę, z pewnością ci jej udzieli. Potem wszyscy zapomną o kapitanie de Montsalvy zaszytym w swoich górach, gdzie dla zachowania pozorów zostanie skazany na banicję na jakiś rok, po czym wróci na dwór, gdzie wszyscy go ucałują z konetablem na czele.

W miarę jak mówił, robiło jej się lżej na duszy. W kilku optymistycznych zdaniach przepędził czarne chmury zgromadzone nad jej udręczoną głową, rozjaśnił horyzont i wlał w jej serce nadzieję.

Miejsce niepokoju zajęła teraz nieskończona wdzięczność. Zrozumiała, jak wielka była przyjaźń Tristana, który z racji swojej funkcji powinien za wszelką cenę nie dopuścić, by Owerniacy ruszyli w pogoń za Arnoldem i pomogli w uwieńczeniu jego ucieczki pełnym sukcesem. Ująwszy czule dłoń kawalera, przytknęła ją do swego policzka.

– Ty zawsze wiesz lepiej niż ja, co należy robić, drogi przyjacielu. Powinnam o tym pamiętać i zamiast ciągle się buntować przeciw twoim radom, powinnam cię słuchać!

– Przeceniasz mnie, pani! Ale ponieważ widzę cię w dobrej kondycji, każ Renaudotowi nakrywać do stołu. Jestem taki głodny, że zjadłbym własnego konia!

– I ja również – odparła Katarzyna ze śmiechem. – Niepokoi mnie jednak mój mały Bérenger... Gdzie też on się podziewa tak długo?...

– Tutaj jestem – odparł zduszony głos dobywający się z wnętrza wielkiego kominka, na którym bulgotała kapusta z wędzonką. Coś zaszurało w kominie i wraz z obłokami sadzy z ciemnych czeluści wyłonił się paź w brązowej opończy i zbliżył się do skąpego światła przedzierającego się przez małe szybki.

– Co to ma znaczyć, Bérenger? Szukam cię od samego rana, byłeś mi bardzo potrzebny...

Nagle przerwała zaskoczona smutną miną młodzieńca. Zgarbiony, bliski płaczu, Bérenger wyglądał jak półtora nieszczęścia.

– Na Boga! Co ci jest, Bérenger? Wyglądasz, jakbyś stracił kogoś bliskiego.

– Pozwól, moja droga! – przerwał Tristan. – Chyba wiem, co się stało! – Następnie zwrócił się do nieszczęsnego kawalera: – Czy przybyłeś za późno? Czy coś mu się... przytrafiło?

Bérenger pokręcił przecząco głową, po czym z wielkim żalem dodał:

– Nie, panie! Wszystko poszło gładko. Oddałem twój list i natychmiast go wypuszczono...

– No więc?... Powinieneś być zadowolony?...

– Zadowolony... Oczywiście, panie, jestem zadowolony i bardzo ci wdzięczny, lecz...

– Może mi jednak powiecie, o co chodzi! – zaprotestowała Katarzyna przysłuchująca się ze zdziwieniem rozmowie, z której niczego nie rozumiała.

– Chodzi o pewnego krnąbrnego studenta, niejakiego Waltera de Chazaya, którego wczoraj – jak sama widziałaś – wsadzono do kozy, a którym interesował się Bérenger. – Chcąc sprawić wam obojgu przyjemność – ciągnął Tristan – dziś rano dałem temu chłopcu rozkaz uwolnienia studenta, który bez trudu uzyskałem od pana de Temanta. Dlatego jestem zdziwiony nietęgą miną pazia... Czy student nie był zadowolony, że przyniosłeś zwolnienie?

– Ależ tak! Bardzo zadowolony! Spytał, jak się nazywam i jak udało mi się uwolnić go z więzienia... uściskał mnie i... rzucił się biegiem przed siebie krzycząc: „Wielkie dzięki, przyjacielu! Może jeszcze kiedyś się spotkamy! Tymczasem, wybacz mi, pędzę do Marion l’Ydole! Winna mi jest coś, a u niej nie należy zwlekać z odbieraniem długów!”... Po czym zniknął na ulicy Świętego Jakuba.

– To rzeczywiście niewiele, jak na podziękowanie – burknął Tristan. – I bądź tu dobry dla ludzi, eh!... A dlaczego to, paziu, wracasz tak późno?

– Przechadzałem się po wybrzeżu, patrząc na przepływające barki i galary. Poczułem się taki sam... taki zagubiony. Potem udałem się do dzielnicy szkół.

– Następnie zaś – podjęła Katarzyna z uśmiechem – nie spotkawszy swojego studenta, na którym tak ci zależy, postanowiłeś jednak wrócić. Nie smuć się, Bérenger; spełniłeś dobry uczynek, lecz, niestety, nie zyskałeś przyjaciela.

– O tak! Tak bardzo chciałbym zostać jego przyjacielem... choć wiem, że przy nim byłbym tylko nieukiem i wieśniakiem...

– Jesteś dzielnym chłopcem, Bérenger, który uczynił zbyt wiele dla jakiegoś niewdzięcznego fanfarona. Zapomnij o nim tak jak ja. Zainteresował mnie tylko dlatego, że przypominał dawno utraconego przyjaciela. Nie myśl o nim! Jutro, z otwarciem bram, ruszamy do Tours!

– Do Tours?

– Właśnie! Nie zdobyłeś przyjaźni zbuntowanego studenta, lecz być może ujrzysz króla – odparła Katarzyna z westchnieniem.

– Króla?... Tak... oczywiście – powiedział bez przekonania Bérenger. Zmartwienie pazia nie było widocznie aż tak wielkie, by mogło odebrać mu apetyt, gdyż zbiedzony kawaler pożarł podaną mu strawę równie łapczywie, jak poprzedniego dnia, następnie znowu ruszył na zwiedzanie Paryża.

Z nadejściem wieczoru, gospoda Pod Orłem jak zwykle wypełniła się hałasem i wrzawą. Przy stołach poplamionych winem i woskiem świec pozasiadali rycerze, by spożyć wieczerzę, opróżnić dzbanów bez liku i grać w kości.

Katarzyna spożyła wieczerzę wraz z paziem w swoim pokoju, po czym odesłała go do łóżka, by wypoczął przed czekającą ich następnego dnia podróżą.

Zmęczona wypadkami całego dnia zasnęła ledwo złożywszy głowę na poduszce; z pokoju obok dobiegało chrapanie Bérengera godne starego wiarusa...

Dzwony pobliskiego klasztoru nie rozbrzmiały jeszcze na Jutrznię, kiedy uliczka zaroiła się od tajemniczych cieni, które bezszelestnie zmierzały w stronę gospody Pod Orłem.

W zamku zazgrzytał wytrych, lecz zabarykadowane od wewnątrz drzwi nie chciały ustąpić. Wtedy od jednego mocnego kopnięcia poleciały szyby w oknie i jakiś cień zwinnie wślizgnął się do środka. Po chwili drzwi otworzyły się cicho, wpuszczając do gospody czarne postacie.

Kiedy imć Renaudot, w bawełnianej szlafmycy na głowie, jedną ręką trzymając świecę, drugą zaś opadające spodnie, zszedł na dół, by sprawdzić, skąd dochodzą hałasy, cofnął się z trwogą na widok nocnych gości oświetlonych blaskiem łuczyw.

Obrzmiałe, czerwone twarze, na głowach skórzane, obcisłe czepki, twarze dzikie, lodowate spojrzenia, okrutne zmarszczki wokół ust najczęściej pozbawionych zębów... Skórzane, powalane krwią fartuchy, błyszczące noże szewskie i szerokie noże kuchenne, zatknięte u pasa. Nieszczęsny oberżysta zorientował się od razu, z kim ma do naczynia.

– Czego... chcecie? – wybełkotał. – Czego chcecie?... Wystąpił jeden z ludzi. Jego potężne, żylaste i nagie ramiona były spowite żelaznymi obręczami jak beczki, a spocona twarz wydawała się najbardziej odpychająca ze wszystkich.

– Do ciebie nic nie mamy, oberżysto! Wracaj do łóżka i nie ruszaj się!

– Ale chyba mogę wiedzieć, czego chcecie!

– Bądź spokojny! Nie chcemy od ciebie niczego... tylko od pewnej damy! To, za przeproszeniem, „jaśniepani”. Masz takie cudo u siebie, karczmarzu?

– Tak... ale....

– Żadnego ale! Do niej mamy sprawę! Ty zaś pójdziesz grzecznie do swej połowicy, która pewnie spociła się ze strachu w piernatach, a jeśli chcesz, żebyśmy nie nadwerężyli twojej gospody, zajmiesz się starą, pojmujesz?

– Moją starą?... W jej wieku?...

– No i co z tego? W naszych stronach bywają gorsze megiery! A zresztą, nic nas to nie obchodzi! Zmawiaj zdrowaśki albo przeleć starą, tylko nie ruszaj się ze swego pokoju. Inaczej spalimy twój dom i ciebie wraz z nim! Zrozumiałeś?

Nieszczęsny oberżysta szczękał zębami i cały drżał nieprzytomnie, lecz na myśl o klientce tak delikatnej i arystokratycznej zdobył się na odwagę. Na dodatek strach przed panem Eremitą, gdyby coś złego stało się pani, którą mu powierzył, zmusił go do działania.

– Posłuchajcie – wymówił z trudem, próbując się dogadać. – Nie wiem, co wam zrobiła ta młoda dama, ale ona jest taka dobra i miła...

– Nie gadaj, stary, tylko idź po nią!

– A do tego – nie dawał za wygraną imć Renaudot – sam pan namiestnik powierzył ją mojej pieczy, a jest to człek gwałtowny i bezlitosny! Wierzcie mi, nie powinniście z nim zadzierać...

– Do pana Tristana Eremity nie mamy nic. A zresztą, nie boimy się nikogo! I jeśli nie chcesz, byśmy zaraz z ciebie zrobili pieczeń, leć po nią, a chyżo! Popatrz no, jak się pięknie pali na kominku!

Rzeczywiście, jeden z napastników podsycał żar tlący się pod popiołem i po chwili buchnęły płomienie, liżąc rzucane nań szczapy i polana.

Przerażony Renaudot już widział siebie związanego jak baran i nadzianego na własny rożen, przeżegnał się więc tylko ze trzy razy, po czym ruszył biegiem po schodach, błagając świętego Wawrzyńca, patrona oberżystów, których specjalnością jest pieczyste, żeby zlitował się nad nim, jego gospodą oraz klientką. Przez głowę przemknęła mu myśl, że mógłby uciec przez okno, lecz wtedy usłyszał znowu głos swego prześladowcy:

– Idź no z nim, Marcinie, żeby mu nie wpadło do głowy uciekać po pomoc do swego namiestnika. A wy tam, reszta, wszyscy pójdziemy po paniusię!

– Robimy za dużo hałasu, Rudy Wilhelmie – zaprotestował jeden z bandziorów. Obudzimy całą dzielnicę.

– I co z tego? Nawet jeśli się pobudzą, nie kiwną palcem. To banda tchórzy. Schowają nosy w pierzynach, żeby nic nie słyszeć.

Chwilę potem Katarzyna została obudzona przez hordę, która jak lawa wulkanu wlała się do jej pokoju, wyrwana z łóżka i uniesiona dziesiątkami stwardniałych rąk, które chwyciły ją brutalnie za ramiona, za uda i biodra, zniesiona na dół i postawiona jak przedmiot na stole stojącym najbliżej kominka.

Ukazanie się tej nagiej kobiety* [*Używanie koszuli nocnej należało w tych czasach do rzadkości. Przyp. autorki.], której długie, jasne włosy nie zdołały jednak ukryć ciała stworzonego do miłości, wyrwało z zatwardziałych piersi łotrów dziki pomruk. Płomienie kominka ogarnęły ją całą swoim ciepłym światłem, sprawiając wrażenie, że jest ze szczerego złota.

Wyrwana ze snu spoglądała wokół z niemym przerażeniem. Otaczał ją krąg oczu błyszczących jak rozpalone węgle, obleśne usta oblizujące się łapczywie, ręce wyciągające się już w jej stronę.

– Patrzcie, co za piękna sztuka! – rzucił któryś. – Zanim się z nią skończy, mam ochotę skosztować, jak smakuje.

– Masz rację, brachu! – podjął żywo inny. – Ja też chcę spróbować! Co za piersi! Jakie uda! Palce lizać!

– Zamknijcie wasze zaplute mordy! – zagrzmiał osobnik wyglądający na przywódcę. – Zajmiemy się tym później! Nie myślcie sobie, zakute pały, że ja nie mam na nią ochoty! Ale najpierw musimy ją osądzić!

Katarzyna zrozumiała wreszcie, że nie jest to koszmarny sen i że wszyscy ci ludzie byli prawdziwi, aż nadto prawdziwi. Czuła jeszcze dotkliwy uścisk ich rąk na nogach i ramionach.

Ogarnął ją szaleńczy strach, panika mrożąca krew w żyłach i unicestwiająca reakcje. A przy tym jeszcze ten nieznośny żar z kominka. Odsunęła się, by być dalej od ognia, lecz przywódca chwycił ją i zatrzymał w miejscu.

– Hola, pięknisiu! Nie ruszaj się! Pogadamy!

Katarzyna nagle odzyskała głos, który do tej pory odmawiał jej posłuszeństwa ze strachu.

– Czego chcecie? Za co chcecie mnie sądzić? Dlaczego?

– Zaraz się dowiesz! Hej tam, Berto! Wyłaź ze swego kąta!

Spośród strasznych typów wyszła chuda kobieta o siwych, zmierzwionych włosach, żółtej cerze, cała ubrana na czarno. W spojrzeniu jej zielonkawych oczu widniała bezgraniczna, nieugięta nienawiść. Nienawiść istoty ograniczonej, o umyśle przetrawionym przez fałszywą pobożność i chciwość.

Pomimo upływu wielu lat, Katarzyna poznała ją: kobietą tą była Berta Legoix, żona Wilhelma, człowieka zabitego przez Arnolda... zrozumiała więc, że zbliża się śmierć.

Przybrawszy uroczystą minę, która mogłaby rozśmieszyć, gdyby nie była w niej ukryta groźba, podeszła do stołu, pochyliła się i nagle, jak wąż wypuszczający swój jad, wypluła z siebie prosto w twarz Katarzyny:

– Ladacznico! Zapłacisz za wszystko!

– Co ja wam zrobiłam? – spytała Katarzyna gniewnie.

Zawsze nie znosiła Berty, która nawet w młodości nie miała serca, a służące bały się jej jak ognia, gdyż ta wiedźma prała je bez powodu i nie dawała jeść.

– Jeszcze się pytasz? Przywlekłaś się tu, by przymilać się do tego osła, konetabla, pewnieś z nim spała, a ten czarci pomiot, twój mąż przypadkiem uciekł z Bastylii! No to zapłacisz za to! Ponieważ nie mogę dostać zabójcy, dostanę ciebie! Do kroćset! Myślałam, że zdechnę, kiedym się dowiedziała, że stary Lallier zwrócił słowo Richemontowi i potem, jakem się dowiedziała o ucieczce.

Wtedy zwołałam tych chłopców za drobną opłatą... Na szczęście, mam jeszcze trochę pieniędzy... a ty zobaczysz, co się stanie!

– Nic się nie stanie! – zawyła Katarzyna. – Jeśli mnie tkniecie, całe życie będziecie tego żałować!

– Jeśli zdechniesz wcześniej, nie zależy nam na cenie, jaką zapłacimy! – zaskrzeczała wiedźma. – A zresztą jak tylko wyrównamy porachunki, ślad po nas zaginie. Hej, wy tam, upuśćcie krwi tej laluni i wrzućcie ją do ognia!

– Spokojnie, tylko spokojnie! – wtrącił ten, którego zwano Rudzielcem. – Nie ma pośpiechu i chyba możemy trochę z nią pofiglować! Nie powiedziałaś nam, że to taka sztuka!

– Jesteście bandą świń! – rozzłościła się stara. – Nie płacę wam za baraszkowanie z tą kobietą, ale za zemstę. Ładna czy szkaradna, wszystko jedno! Zabić ją! Jeśli zaraz mnie nie usłuchacie, to ja...

I wyrwawszy wielki kuchenny nóż zatknięty u pasa Rudzielca, uniosła go do ataku i rzuciła się w stronę Katarzyny... W tym momencie rozwarły się z hałasem drzwi, których napastnicy nie zabarykadowali, i do gospody wpadła rozwrzeszczana zgraja, wymachując kijami i siekierami. Zgrai przewodził wysoki chłopiec z radymi jak marchewka włosami. Rzucił się na przeciwników, wykrzykując na całe gardło w najlepszym stylu wojskowym:

– Chazay z odsieczą! Dalejże! Naprzód, chłopcy! Śmiało! Przegnajmy stąd to wszeteczeństwo!

W jednej chwili w gospodzie się zakotłowało. Berta oberwawszy solidnie wpadła bez czucia do skrzyni na chleb. Renaudot, widząc, co się święci, rzucił się do okna i zaczął wrzeszczeć jak opętany:

– Na pomoc! Na pomoc! Dobrzy ludzie, zawiadomcie straże! Tym razem hałas obudził całą ulicę. W oknach zabłysły światła i po chwili ze swych domów powybiegali na wpół odziani mieszczanie, zaciekawieni, co się dzieje.

Rozświetlona gospoda imć Renaudota rozbrzmiewała odgłosami tępych uderzeń i wyciem walczących.

Katarzyna skorzystała z zamieszania, by szybko zeskoczyć ze stołu i wbiec na schody, gdzie w połowie drogi zetknęła się nos w nos z paziem Bérengerem, który dopiero co wyrwany z pierwszego snu schodził przeciągając się i ziewając tak szeroko, że niechybnie groziło mu zwichnięcie szczęki.

Na widok swej pani, biegnącej po schodach, tak jak ją pan Bóg stworzył, otworzył szeroko oczy i dostał czkawki. Lecz niesamowita zjawa potrąciwszy go, bez słowa wpadła do swego pokoju, zostawiając go przyklejonego do muru, z rozdziawioną gębą, przekonanego, że ta dziwna wizja była skutkiem gry wyobraźni rozpalonej cienkim winem z Cahors, którym obficie podlewano wieczerzę.

– Hej, przyjacielu! Co tam stoisz na schodach jak słup soli? Masz minę, jakbyś ujrzał diabła! Może przyszedłbyś nam z pomocą?

– Już idę, Walterze, już idę!

I paź Katarzyny, nie wiedząc właściwie, z kim się bije i po co, lecz tylko świadom, że sprawia przyjemność swemu przyjacielowi studentowi, z ufnością dał nura w skłębioną ciżbę, okładając na oślep każdego, kto mu się nawinął pod rękę.

Walka była tak zajadła, że pewnie gospoda wielce by ucierpiała, gdyby nie zjawił się wreszcie strażnik ze swoim zastępem. Skutek był natychmiastowy. Rzeźnicy jak i studenci czmychnęli w popłochu na lewo i prawo jak czereda wróbli. Jedynie ci, którzy zbyt mocno oberwali kijem czy nożem, leżeli pokotem u stóp przerażonego gospodarza. Wśród poszkodowanych był Rudzielec, który stracił świadomość zdzielony stołkiem w łeb, a także wiedźma Legoix, wyciągnięta bez ceregieli ze skrzyni chlebowej przez jednego z łuczników. Obydwoje mieli być bez zwłoki przekazani w ręce pana Jana de la Porte, dowódcy więzienia w Châtelet.

Mając przed sobą dowódcę straży, pana Jana de Harlaya, gospodarz odzyskał pewność siebie i niezwykle kwieciście opisał całe zajście, wzywając często na poparcie swych słów świętą Dziewicę i wszystkich świętych, ganiąc podłych napastników i wychwalając pod niebiosa wybawicieli, którzy musieli chyba być zastępem aniołów zesłanych specjalnie z raju przez świętego Antoniego, patrona dzielnicy i jego samego, imć Renaudota.

Jan de Harlay, wysłuchawszy w skupieniu panegiryku oberżysty, zauważył, że co do zastępu aniołów to była nim grupa studentów z gimnazjum nawarskiego.

– Może to i studenci – zgodził się skwapliwie Renaudot – lecz przewodził nimi chłopiec o płomiennych włosach, a sądząc po waleczności, musiał to być sam Archanioł! Zresztą całkiem zniknął, jak sam pan widzi...

Istotnie, Walter de Chazay, nie przepadający wcale za panem de Harlayem, z którym niedawno miał scysję w kabarecie Pod Mulicą przy ulicy Świętego Jakuba, gdzie urzędował nader często, wolał zrezygnować z wieńca laurowego i czmychnął cichcem do pokoju Bérengera, który zaproponował mu gościnę.

Pan de Harlay tymczasem złożył Katarzynie przeprosiny w imieniu Grand Châtelet i namiestnika Paryża, po czym oddalił się, zabierając nieprzytomnych więźniów. Imć zaś Renaudot, lamentując i złorzecząc, zabrał się do naprawiania szkód, które, prawdę mówiąc, nie były aż takie wielkie.

Gdy tylko umilkły kroki łuczników, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawili się paź Bérenger i Walter.

Oberżysta, stanąwszy twarzą w twarz z bohaterem o czerwonych włosach, musiał się zgodzić, acz niechętnie, że nie był specjalnym wysłannikiem niebios. Pomimo że Walter de Chazay okazał się zwykłą, ziemską istotą, zasłużył całkowicie na wylewną wdzięczność imć Renaudota i na stole gospody pojawiła się wielka wędzona szynka w towarzystwie bochenka chleba oraz pokaźnego dzbana chambertin, do czego zaprosił obu chłopców.

Student był tak wygłodniały, że w jedną zdrowaśkę dotarł do kości szynki. Przyjemnie było patrzeć, jak pochłania mięsiwo, a Bérenger, choć wyposażony przez matkę naturę w równie nieposkromiony apetyt, nie mógł jednak równać się z przyjacielem.

Zafascynowani tym niecodziennym widowiskiem, imć Renaudot, jego połowica i dwie służące, stali z otwartymi ustami, przyglądając się, jak w przepastnych gardłach biesiadników znikają ich zapasy, dotknięte żarłocznością kompanii termitów.

Katarzyna przypatrywała się także, czekając, aż się młodziankowie posilą, a gdy nie został już ani plasterek szynki, ani okruszyna chleba, ani kropla wina, podeszła do stołu, dziękując młodemu Chazayowi, że uratował jej życie.

Widząc nagle przed sobą kobietę, którą jeszcze przed chwilą oglądał w stroju Ewy, Walter de Chazay poczerwieniał i gwałtownie zerwał się z ławy.

– Nic nie jesteś mi winna, szlachetna pani... chciałem rzec... żadnego podziękowania. Miałem wobec ciebie dług wdzięczności! Wyciągnęłaś mnie z więzienia!

– Więzienie za zaczepianie żołnierzy... to nie było groźne przewinienie, byłbyś wyszedł i bez mojej pomocy! A zresztą, to Bérenger uzyskał twoje zwolnienie. Lecz ty uratowałeś mnie od straszliwej śmierci. Powiedz, jak mogłabym ci się odwdzięczyć?

– Ale ja nie chcę podziękowania! – krzyknął student prawie ze złością. – Kiedym przypadkiem natknął się na starą Legoix zbierającą rzeźników, domyśliłem się, że chodzi o jakąś nieczystą sprawę. Usłyszałem też, jak wymawiają twoje imię, mojej wybawicielki. Więc i ja zebrałem kamratów... i Bóg pozwolił, że przybyliśmy w samą porę.

– A ja myślałem, że nic cię nie obchodzimy – westchnął Bérenger. – A ty tymczasem...

– A ja tymczasem – podjął Walter z wielką szczerością – kochałem się z Marion l’Ydole. Kiedym od niej wyszedł, natknąłem się na wdowę Legoix i pomyślałem, że czas spłacić dług wdzięczności.

– Zgoda, lecz ciągle nie mogę się dowiedzieć, co mogłabym dla ciebie zrobić.

Student spojrzał Katarzynie prosto w oczy.

– Czy naprawdę chcesz dla mnie coś zrobić, pani?

– Oczywiście, że chcę!

– No to... zabierz mnie ze sobą! Bérenger powiedział mi, że jutro ruszacie w drogę...

– Żebym cię zabrała? – zdziwiła się Katarzyna. – Naprawdę chcesz opuścić Paryż? A gimnazjum nawarskie? A studia?

Student skrzywił usianą piegami twarz.

– Jestem tym już znudzony, studiami i gimnazjum nawarskim. Nienawidzę greki, łaciny i całej reszty. Całymi dniami ślęczeć nad opasłymi, zakurzonymi tomami, spać na słomie, pić wodę i zdychać z głodu przez dziesięć miesięcy w roku, zbierać razy, kiedy nauczyciel nie jest w humorze, czy sądzisz, pani, że to życie dla mężczyzny? Mam dziewiętnaście lat, pani... i umieram z nudów. Z nudów... i wściekłości!

– Ależ to życie, o jakim marzę! – oburzył się paź. – Studiować! Zdobyć wiedzę! Od lat tylko o tym myślę!

– Biedny idioto! – odparł Walter z pogardą. – Od razu widać, że nie wiesz, o czym mówisz. Zaiste, piękny mi żywot! Ty masz wolną przestrzeń, niebo, góry i doliny, strumienie, cały świat. Jesteś paziem, zostaniesz giermkiem, będziesz miał prawo nosić zbroję, zostaniesz rycerzem, być może nawet kapitanem – dumnym, niezwyciężonym, prawdziwym mężczyzną! Podczas gdy ja i mnie podobni garbimy się nad zakurzonymi pergaminami, coraz samotniejsi, coraz starsi... obrastający tłuszczem, zwłaszcza ci, którzy ostatecznie wybrali Kościół... – Ja nienawidzę wojny i oręża, i wszystkiego, co się za tym kryje! Nienawidzę zarozumialstwa kapitanów, ich okrucieństwa i nieszczęść biednego ludu! – krzyknął paź, który nagle poczerwieniał. – Jak można marzyć o tym, żeby spędzić życie na łojeniu drugim skóry?

– Można, jeśli się spędziło życie na mamrotaniu Sokratesa, Seneki czy Katona, nie zgadzając się z nimi! Już dosyć się nauczyłem, a jako że nie pragnę zostać księdzem ani urzędnikiem, chcę odejść! Zabierz mnie z sobą, pani! – dodał błagalnie. – Jestem dosyć odważny, jak sądzę, a byłoby wielką nieostrożnością ze strony szlachetnej pani udać się w daleką drogę w kompanii jakiegoś tylko żółtodzioba!

– Nie jestem żółtodziób! – zaprotestował Bérenger. – Już raz się biłem, i to ze zbrojnymi ludźmi! Spytaj panią Katarzynę!

– To prawda – przyznała Katarzyna z uśmiechem. – Bérenger zachował się bardzo dzielnie w trudnej sytuacji.

– No, to dobra wiadomość! – krzyknął student, waląc pazia po plecach. – Będziemy walczyć ramię w ramię, jeśli twoja pani mnie przyjmie. Zresztą – dodał ze smutkiem – jeśli odmówi, i tak będę musiał stąd odejść... albo zostać rozbójnikiem...

– Co to za pomysły? – krzyknęła Katarzyna. – Dlaczego rozbójnikiem?

– Żeby jeść... Przełożony gimnazjum nawarskiego chce się mnie pozbyć. Utrzymuje bowiem, że jestem gałgan, parszywa owca, ponieważ latam za dziewczynami i lubię wino. Tak jakbym tylko ja latał za spódnicami. Po prostu nie podobam mu się i z parszywej owcy zrobi kozła ofiarnego!

– A co powiedzą na to twoi rodzice?

– Nie mam rodziców, pani. Mam tylko wuja, który zarządza resztką moich dóbr, gdyż prawie wszystko strawiła wojna. Wuj Guy ma syna i pochłonięty jest gromadzeniem dóbr dla niego. Dlatego mnie wysłał na studia, by moja część przypadła synowi. To proste, nieprawdaż?...

– Prawdaż – przyznała Katarzyna. – Szczerze mówiąc... mam chęć zabrać pana ze sobą, lecz czy pomyślałeś, że wstępując do mnie na służbę, wstępujesz na służbę do mego męża?... to znaczy zbiegłego więźnia, wyklętego, ściganego przez prawo?...

Walter de Chazay zaczął się śmiać.

– W naszych czasach dziś się jest ściganym przez prawo, a jutro można zostać marszałkiem. Wczorajszy nieprzyjaciel dzisiaj jest bratem, a z nadejściem nocy znowuż staje się najpodlejszym wrogiem. Żyjemy w szalonych czasach, lecz nadejdzie dzień, gdy zapanuje porządek i królestwo odrodzi się w pełnym blasku. Ale na razie walka nie jest skończona i ja chcę mieć w niej swój udział. A poza tym, nie gniewaj się, piękna pani... że pragnę tobie służyć, ciebie bronić...

przede wszystkim ciebie!

Katarzyna nie odpowiadała, czując wzruszenie chwytające ją za gardło. Ten chłopiec przypominał jej innego Waltera... olbrzymiego Normandczyka, z którym spotkanie zawsze kończyło się fatalnie dla wroga. Nieśmiały głos w głębi serca podpowiadał jej, że ten młody człowiek noszący jego imię miał coś z jej starego przyjaciela... Nikt nie miał takiej woli walki i zapalczywości w bronieniu słusznej sprawy jak tamten Walter, potomek wikingów. I Katarzyna pomyślała z błogością, że od tej chwili będzie miała przy sobie tego chłopca, który tak przypominał jej tamtego, co odchodząc zabrał cząstkę jej serca...

– Postanowione! – krzyknęła wyciągając dłoń do swego nowego sługi. – Od dzisiaj jesteś giermkiem pani de Montsalvy. Imć Renaudot przygotuje ci kąt do spania, a jutro o świtaniu udasz się z Bérengerem na targ koński, by kupić wierzchowce i ciepłe okrycia.

Istotnie, łachmany Waltera były usiane dziurami, lecz ten nie przejmował się takimi błahostkami. Z oczami błyszczącymi ze szczęścia ukląkł przed Katarzyną, podobnie jak ongiś tamten Walter. I oddał swe życie nowej pani.

Następnego dnia, nie opodal młynów w Montrouge, obracających na wietrze swoje skrzydła, pojawiła się grupa rycerzy zmierzających na południe.

Po dwóch dniach spędzonych w Paryżu, które wypełniły jej serce goryczą, pani de Montsalvy w towarzystwie Bérengera de Roquemaurela, Waltera de Chazaya, Tristana Eremity i kilku rycerzy opuściła stolicę.

Zmierzała w stronę Loary szukać ratunku dla Arnolda i prawa dla ludzi z Montsalvy oraz jej samej do życia w spokoju.

Загрузка...