CZĘŚĆ CZWARTA RZEŹNICY

Rozdział dwunasty TOPÓR I ŁUCZYWO

Płonął las. Na czarnym nieboskłonie unosiła się czerwona łuna, poprzerywana strzelającymi wysoko płomieniami. Krzyki ludzi były coraz słabsze i coraz bardziej rozpaczliwe. Od czasu do czasu słychać było groźne jak znak niebios pomruki piorunów zagłuszające na krótko odgłosy napadniętego miasteczka...

Katarzyna i jej młodzi towarzysze, zaszyci w gęstych krzakach, przywarli do ziemi wstrzymując oddechy. Koszmar zaczął się w Gien, po przekroczeniu Loary... Opustoszałe połacie, popalone i wyludnione miasteczka, wypalone zbiory, zwęglone ruiny, splądrowane zamki pełne trupów. Wszystko wskazywało na to, że przeszły tędy rozpuszczone bandy wojskowe Rzeźników...

Bardziej okrutni i dzicy niż ongiś Wielkie Kompanie, pokazali się zaledwie kilka tygodni po podpisaniu traktatu w Arras, który położył kres wojnie pomiędzy Francją i Burgundią.

Ludzie wojny, walczący do tej pory po jednej i drugiej stronie, nie chcieli pokoju, który oznaczał spokojne i ułożone życie w domowych pieleszach. Umiłowanie przygody, niemożność znalezienia innego źródła utrzymania oraz przyzwyczajenie do łatwego łupu zamieniły żołnierzy zaciężnych w rozbójników, bezlitosnych bandytów zwanych Rzeźnikami.

Będący wśród nich Francuzi, Niemcy, Hiszpanie, Flamandowie i Szkoci – wszyscy rzucili się do plądrowania, a królestwo, które już tyle wycierpiało w czasie wojny, miało jeszcze więcej wycierpieć w czas pokoju.

Traktat z Arras był dla nich niewiele wart, więc z zaostrzonymi apetytami rzucili się na burgundzką ziemię, głosząc, na poparcie swoich niecnych zapędów, że traktat okradał króla. Do tego, pod pretekstem atakowania pozostałych jeszcze angielskich bastionów, pustoszyli wszystko, co stanęło na ich drodze.

Lecz Burgundia miała także swoich Rzeźników, tylko że ci istnieli już od dawna. Byli wśród nich Perrinet Gressart, który od dawna rządził się w CharitsurLoire, był Francois de Surienne, zwany Aragończykiem, rządzący się w Montargis, i Jacques de Plailly, zwany Ziółkiem, stara znajomość Katarzyny, którego krwiożercze zapędy skupiały się w okolicach zamku Coulanges-la-Vineuse, a z którego ongiś wraz z Sarą uciekły z wielkim trudem.

Nauczona doświadczeniem, omijała starannie te znane sobie niebezpieczne miejsca, klucząc bezdrożami i opustoszałymi połaciami, gdzie nie było niczego, co mogłoby zwabić najchciwszego zbója.

Najniebezpieczniejsze były lasy, do których schronili się wieśniacy wypędzeni ze swych spalonych domów. Pozbawieni środków do życia, stali się gorsi od dzikich zwierząt, którym wyrywali zdobycz. Dwa razy udało się trójce podróżnych ujść z życiem dzięki rączym rumakom. Trzecim razem Walter wybawił ich z opałów, rzucając za siebie worek z jedzeniem pod nogi wygłodniałej bandy zarośniętych ludzkich zjaw w potarganych łachmanach, która ich ścigała. Wśród tych strzępów ludzkich dało się także zauważyć dzieci...

Do Châteauvillain nie pozostało więcej niż trzy mile. Podróżni posuwali się teraz brzegiem małej rzeki, którą Katarzyna dobrze znała. Nazywała się Aujon, a jej wody zasilały fosy zamku Ermengardy. Zapadała noc, postanowili jednak, że zatrzymają się dopiero u celu.

Nagle przejrzysty nurt rzeki zabarwił się na czerwono, a wśród jasnych trzcin dostrzegli przesuwającą się z biegiem nurtu sterczącą pionowo strzałę... Nie było wątpliwości: by przesuwać się w tej pozycji, musiała tkwić w ludzkim ciele.

Walter żywo zatrzymał konia, zeskoczył na ziemię i pochyliwszy się wśród trzcin zawołał:

– Chodź mi pomóc, Bérenger! A żywo! Tu jest człowiek i jeszcze żyje!

Podczas gdy Katarzyna chwyciwszy konie za uzdy uwiązała je do drzewa, paź podbiegł do przyjaciela.

Wspólnymi siłami udało im się wyciągnąć na brzeg mężczyznę pokaźnego wzrostu, którego brodata, blada twarz wyrażała wielkie cierpienie. Z jego piersi sterczała strzała.

Katarzyna uklękła przy rannym i chusteczką wycierała jego pobielałe wargi.

– Czy on umrze?...

– Z pewnością! – odparł Walter oglądając ranę badawczo. – Strzała utkwiła zbyt głęboko.

W istocie, twarz rannego przybierała coraz bardziej szary, śmiertelny odcień, lecz jego usta poruszyły się i Katarzyna usłyszała:

– Uciekajcie... Nie chodźcie do miasteczka... Rzeźnicy....

– Znowu oni! – rozzłościł się Walter. – Kto tym razem?

– Nie wiem – wyszeptał człowiek. – Nieznajomy... Nazywają go... kapitanem Błyskawicą... To porucznik Paniczyka z Commercy... Uciekajcie...

Czknął, przewrócił się do tyłu w śmiertelnym skurczu, z jego ust bluznęła krew i człowiek zesztywniał.

Walter spojrzał na wielkie, nieruchome ciało z mieszaniną złości i współczucia.

– Błyskawica! – narzekał. – Paniczyk z Commercy! Kim, do diaska, są ci bandyci?

– Nie wiem, nie znam Błyskawicy, lecz mogę wam powiedzieć, kim jest Paniczyk. Jest piękny jak kobieta, szlachetny jak książę, waleczny jak Cezar... młody jak ty, Walterze, i okrutny... jak kat mongolski! Sądząc po nim, po jego kapitanie Błyskawicy nie można się spodziewać niczego dobrego. A zresztą posłuchajcie sami.

Z głębi lasu dochodziły wycia, a za zakrętem rzeki błysnęły łuny pożaru.

– Nie zdołamy przejść! – zdecydował Walter prowadząc Katarzynę do koni. – Musimy ukryć zwierzęta, sami też się schować i przeczekać. Jak wszystko spalą, to pewnie sobie pójdą.

Ukrywszy się wraz z końmi w gęstych krzakach, czekali ze ściśniętym sercem, aż skończy się pożoga. Nadchodziła burza, lecz nie spadła ani jedna kropla wody. Tymczasem krąg ognia zacieśniał się wokół nich.

– Musimy uciekać, pani! – rzekł wreszcie Walter. – Inaczej spłoniemy tu żywcem.

W ciszy skierowali konie w stronę rzeki. Dzielne zwierzęta zaczęły płynąć, kierując się w stronę piaszczystej ławicy. Kiedy jednak kopyta końskie dotknęły dna i zaczęły się wyłaniać z głębokiego nurtu, wzgórze nad ławicą zapłonęło światłami, niesionymi przez zbrojnych ludzi. Przez chwilę uciekinierzy znaleźli się w kręgu światła.

– Hej, tam! – krzyknął jeden z bandy. – Zobaczcie no, co tam się rusza na środku rzeki!

Wydając dzikie okrzyki, nieznajomi puścili się w kierunku rzeki.

– Jesteśmy zgubieni! – jęknęła Katarzyna.

– Jeśli to ludzie króla, może jest nadzieja! – splunął z pogardą Walter. – Kruk krukowi oka nie wykole!

– O słodka naiwności! – odparła. – Rzeźnicy są sobie sterem, żeglarzem, okrętem! Na wszystko za późno!

Tymczasem ponad dziesięciu jeźdźców rzuciło się do rzeki, ściskając lejce koni. Paź i giermek wyciągnęli broń, chcąc się nią posłużyć, ale na próżno. W okamgnieniu trójka jeźdźców została zrzucona na piasek i związana w kij ze zręcznością zdradzającą długą praktykę napastników, a dwaj z nich chwycili konie za uzdę. Bérenger, zdzielony w głowę, stracił przytomność.

– Niezgorsza zdobycz! – cmoknął z zadowoleniem jeden z napastników przyjrzawszy się pokonanym. – Piękne konie i, jak mi się widzi, ludzie bogaci!

Pewnie kupcy!

– Kupcy! Dobre sobie! – wrzasnął Walter broniący się jak lew.

– Czy my wyglądamy na kupców, kanalio? Jesteśmy szlachcicami, a nasz towarzysz...

Przerwał, widząc, że wyglądający na herszta przyklęknął obok leżącej bez czucia Katarzyny i zerwawszy brutalnie z jej głowy zasłonę, cmokał obleśnie na widok, jaki się ukazał jego oczom.

– No! No! No! A to ci dopiero... miła niespodzianka!...

Aby się upewnić, wyjął sztylet zza pasa i jednym ruchem rozciął sznurówki ściskające żupan kobiety. Spod strzępów rozerwanego materiału wyłoniły się paski płótna, którymi bandażowała zawsze piersi, przebierając się za mężczyznę. Ostrze sztyletu rozcięło i tę przeszkodę, i oczom złoczyńców ukazały się jawne dowody kobiecości więźnia.

Herszt gwizdnął z podziwem.

– Bardzo... bardzo miła niespodzianka! Dokończmy tedy obierać tak apetyczne jabłuszko. Toż to najprawdziwsza kobieta! A na dodatek jedna z najbardziej udanych, jaką widziałem w swoim nędznym życiu!

– Bando dzikusów! – krzyczał Walter na wpół uduszony pętami.

– To nie kobieta, to dama, zgrajo padalców! Wielka dama i jeśli ją tkniecie...

– Uciszcie mi tego zasrańca! – przerwał ze zniecierpliwieniem herszt zbójów. – Przez niego nie mogę się skupić... Powiedzcie no, chłopcy, jeśli mnie pamięć nie myli, nikt nam dotąd nie zabraniał brać wielkich dam, nieprawdaż, moje wy mordy kochane? Dalejże pięknisiu obudź no się!

Kiedy jeden ze zbójów żelazną rękawicą „uciszał” Waltera, inny chlusnął w twarz Katarzyny cały hełm wody. Podskoczyła, otwarła oczy i czując szorstkie ręce miętoszące jej piersi, zasyczała jak rozwścieczona kotka Odepchnąwszy z całych swych sił zbója, który upadł zarywszy nosem w piach, stanęła na nogi i wyrwawszy sztylet zza paska, uniosła go ostrzem do przodu.

– Bando zbirów! Rozpłatam brzuch pierwszemu, który się zbliży!

Potężny wybuch śmiechu powitał jej groźbę. Pchnięty przez Katarzynę herszt podniósł się, wycierając w skórzany rękaw twarz czarną od kurzu i sadzy.

– A to mi krewka tygrysica! Dobra! Porozmawiamy tylko dlatego że podobno jesteś „wielką damą”, ale nie wyobrażaj sobie, że twoje wrzeciono przeszkodzi nam zrobić z tobą to, na co mamy ochotę! Kim jesteś i skąd przybywasz?

Z Tours, kanalio! Jestem damą dworu królowej!

– Słuchaj, Kulawcze! – rzekł jeden z kamratów. – To mi wygląda poważnie! Może lepiej zaprowadzić ich do kapitana?

– Kiedy będę potrzebował twojego zdania, to cię o to poproszę! – warknął tamten i spytał: – A jak się nazywasz, piękna pani?

– Jestem hrabina de Montsalvy, a mój mąż jest królewskim kapitanem! Kulawiec umilkł, przez chwilę drapał się po zmierzwionej szczecinie po czym włożywszy hełm powiedział:

– Zgoda! Zaprowadzić ich do kapitana Błyskawicy! Wolę uniknąć kłopotów. Ale wiedz, pięknisiu, że jego nie oszukasz, gdyż on zna panie z dworu! A ty, Cornisse, przywiąż tych dwóch młodzików do koni, a damie zwiąż ręce i zaprowadź ich do miasta. Ja umywam ręce.

Całe miasto było ogarnięte płomieniami, strzechy paliły się jak pochodnie, płonął nawet stos gnoju, wydzielając odór niemożliwy do zniesienia. Wszędzie leżały trupy. Kobiety z zarzuconymi na głowę spódnicami dogorywały w kałużach krwi i nieczystości, mężczyźni leżeli pokotem z rozpłatanymi brzuchami, a na szyldach dyndali wisielcy o fioletowych twarzach.

Główna ulica zamieniona została w cmentarzysko. Przywiązani do drzew mężczyźni dogorywali najeżeni strzałami. Pod drzwiami stodoły, do których przybito wieśniaka z rozkrzyżowanymi ramionami, jakiś zbój gwałcił młodą kobietę, która wyła jak opętana, podczas gdy jego kompan tłukł po głowach dwoje dzieci uczepionych matczynej spódnicy.

Zbój poprowadził swych podopiecznych w stronę kościoła. Jego drzwi wisiały wyrwane z zawiasów, a z oświetlonego wnętrza dobywały się ryki i odgłosy zwierząt. W środku tłoczyły się krowy, woły, cielęta, barany, kozy, które spisywał zbój w zbroi nałożonej na suknię mnicha. W nawach piętrzyły się zapasy złupione ze spalonych domostw.

Przed ołtarzem trzy zupełnie nagie dziewczyny tańczyły pod groźbą szpad dwunastki żołdaków, z uciechy głośno rechoczących i ostrzami szpad odrzucających włosy, którymi biedaczki starały się osłonić swą nagość.

Cornisse, ogarnąwszy wzrokiem to wszystko, zatrzymał wzrok na mnichu spisującym bydło.

– Hej, skrybo! Czy wiesz, gdzie jest kapitan?

Skryba nie podnosząc oczu znad wielkiej księgi wskazał wyjście z kościoła.

Cornisse pociągnął za sznur, którym przywiązana była do niego Katarzyna. Ta zatopiła w bezbarwnym spojrzeniu zbója oczy pełne oburzenia i gniewu.

– Przeklęci! Będziecie wszyscy przeklęci! Jeśli ludzie was nie ukarzą, ukarze was Pan Bóg! Zgnijecie w więzieniach i na szubienicach, a potem będziecie smażyć się w piekle po wsze czasy!

Ku jej wielkiemu zdziwieniu zbój przeżegnał się trwożnie, po czym kazał jej zamilknąć, jeśli nie chce być zakneblowana.

Odwróciwszy się od niego z pogardą, wyszła pierwsza ze sprofanowanego kościoła z dumnie podniesioną głową. W tej chwili niebo nad miasteczkiem przeszyła potężna błyskawica i burza rozpoczęła się na dobre. Apokaliptycznym pomrukom piorunów towarzyszyły strumienie wody lejące się z nieba, które w mig zgasiły płomienie, zamieniając je w dymiące snopy strzelające iskrami.

Cornisse łypnął na swego więźnia z przerażeniem i skierował w jej stronę dwa zagięte palce.

– Czarownica!... Jesteś czarownicą! Pomiotem diabelskim! Jesteś damą czy nie, powiem naszemu kapitanowi, żeby kazał spalić cię na stosie.

Katarzyna roześmiała mu się w nos nerwowo.

– Czarownica? Dlatego że wybuchła burza? To Pan Bóg się na was rozgniewał, pomiotła szatańskie! To on potwierdził moje słowa, a nie diabeł, wasz pan!

Zamiast odpowiedzi, Cornisse ruszył biegiem, nie omijając największych kałuży i ciągnąc za sobą Katarzynę. Deszcz smagał jej twarz i piersi, lecz ona nawet tego nie czuła.

Ciągnąc jedno drugiego, dotarli do podcienia jedynego nie zniszczonego domu w okolicy. Zza oświetlonych okien dochodziły okropne wycia. Cornisse jednym kopnięciem otworzył niskie drzwi i wepchnął Katarzynę do środka.

– Kapitanie! – krzyczał od progu. – Przyprowadziłem ci zwierzynę!... Słowa te zagłuszył jednak harmider panujący w środku. Pomieszczenie było obszerne i poczesne w nim miejsce zajmował pokaźny kominek, nad którym stał posąg Matki Boskiej. Wycie dochodziło od strony kominka. Brodaty człowiek w sile wieku przywiązany był do deski położonej na dwóch stołkach i przytrzymywany przez czterech ludzi, a jego nogi aż do kolan znikały w płomieniach. Nieszczęśnik zwijał się z bólu i otwierał olbrzymie usta, z których wydobywał się nie mający końca jęk agonii. Rzeźnicy wyciągali go raz po raz i zadawali ciągle to samo pytanie:

– Gdzie są pieniądze?

Ale człowiek ciągle kręcił głową o tak nabrzmiałych żyłach na skroniach, jakby za chwilę miały pęknąć. I męczarnia zaczynała się od nowa.

Z drugiego końca sali dochodziły jęki i błagania kobiety. Znajdowało się tam wielkie łoże z czerwonymi zasłonami, trzeszczące pod ciężarem dwóch zmagających się ciał. Spod firanki wystawała naga kobieca noga, ramię i głowa z jasnymi, splątanymi lokami. Kobieta zanosiła się od płaczu i jęczała pod ciężarem mężczyzny posiadającej ją z barbarzyńską lubieżnością.

Mężczyzny prawie nie było widać spod żelaznej kolczugi pokrywającej wielkie ciało.

Oniemiała z przerażenia Katarzyna spoglądała raz na męczonego w kominku, raz na gwałconą kobietę, nie mogąc zamknąć oczu ani odwrócić głowy. Niczym w koszmarnym śnie ujrzała, jak pięść zdzieliła kobietę w usta, jak nieszczęsna straciła przytomność, a gwałciciel z krótkim rzężeniem osiągnął szczyt swojej przyjemności... Równocześnie jęki męczonego w kominku ustały, a jego głowa opadła bezwładnie do tyłu. Jeden ze zbójów wyciągnął go z kominka.

– Kapitanie! Kapitanie! Zemdlał!... albo nie żyje... – poprawił się, przyłożywszy ucho do piersi nieruchomego mężczyzny. – Nic tam w środku nie słyszę!...

Odpowiedział mu gniewny pomruk z wnętrza alkowy, a po chwili mężczyzna wstał z chrzęstem metalowej zbroi.

– Zgraja tępaków i idiotów! – usłyszała Katarzyna i zadrżała na dźwięk tego głosu.

Kapitan Błyskawica wyłonił się z ciemności, poprawiając skórzany, haftowany pendent. Miał odkrytą głowę, krótkie, czarne, splątane włosy i ogorzałą twarz wykrzywioną ze złości. Uniósłszy pięść, rzucił się na swych ludzi, żeby ich ukarać.

– Kapitanie! – powtórzył wówczas Cornisse, uprzednio odcharknąwszy dla dodania sobie animuszu. – Przyprowadziłem ci wyborną zwierzynę!

Podniesiona pięść opadła. Mężczyzna wzruszył ramionami pod zbroją i kopnął nieruchome ciało mężczyzny.

– Rzućcie to ścierwo do gnoju... jeśli jeszcze jest! – rozkazał, po czym chwyciwszy świecę ze stołu, ruszył w stronę stojącego nieruchomo przy drzwiach Cornisse’a i jego „zwierzyny”. – Wyborną zwierzynę, powiadasz? No to zobaczmy!

Uniósł świecę w górę. Katarzyna wyprostowała głowę. Jej fiołkowe, pełne oburzenia spojrzenie skrzyżowało się czarnymi oczami Błyskawicy... Świeca wypadła kapitanowi z dłoni i potoczyła się po podłodze...

Katarzyna osunęła się bez czucia na podłogę...

Rozdział trzynasty PANICZYK

Urwanie chmury! Gniew niebios opadł na grzeszną ziemię długimi, ryczącymi nawałnicami, powalającymi drzewa, łamiącymi gałęzie i podmywającymi ziemię czerwoną od krwi.

Siedząc twarzą w twarz w stodole, do której ją zawlókł, kiedy oprzytomniała, Katarzyna i Arnold patrzyli na siebie jak przeciwnicy mierzący swe siły przed bitwą.

Osłupienie Arnolda ustąpiło miejsca bezmiernej wściekłości. Zrozumiał, że czarna postać, która stanęła nagle przed nim jak anioł kary, to nie zjawa powstała z popiołów i zgliszcz czy z przywidzeń demonicznej nocy.

To była istota z krwi i kości... jego żona... Katarzyna we własnej osobie...

Nigdy by nie przypuszczał, nawet podczas nie kończących się godzin bezsennego, nocnego czuwania, w czasie których jej obraz bezlitośnie przeganiał sen z jego powiek i nawiedzał marzenia, nigdy by nie przypuszczał, że mógłby znienawidzić ją do tego stopnia.

Pchnął ją brutalnie w kąt stodoły, tak jak odrzuca się nieznośny ciężar. Na klepisku leżało tam trochę słomy i widły, których ostre zęby skaleczyły ją.

– Ladacznico!... Wszetecznico niegodna!... A więc zostałaś wygnana!... A może to ten parszywy pies nasyciwszy się, cisnął tobą stwierdziwszy, że połowa jego ludzi miała cię w łóżku?

Ze zwinnością kota wstała zaciskając zranioną dłoń, po czym czując się bardziej zraniona obelgami, zawrzała świętym oburzeniem.

– Kto mnie przegnał? O czym ty mówisz? To ja złapałam cię jak jakiegoś obwiesia na gorącym uczynku i przekonałam się, kim naprawdę jesteś. Odwracasz kota ogonem, napadasz na mnie i zasypujesz okropnymi obelgami! O jakież to wygodne!

Machinalnie zamykała swój żupan pourywanymi sznurówkami.

– Mówię o moich wasalach, o mieszkańcach Montsalvy, którzy nie mogąc pewnie dłużej znieść, jak nurzasz się w rozpuście z Béraultem i jego dwoma synami, wyrzucili cię za mury miasta!

– Twoi wasale? O jakże bym chciała, by zobaczyli cię w tej chwili! Ty, ich pan... prawie ich Bóg! – splamiony krwią niewinnych, podpalacz, rabuś torturujący niewinnych, a na dodatek gwałciciel, który jeszcze dymi od zwierzęcej żądzy ledwie co zaspokojonej w łożu tej nieszczęśnicy, której imienia pewnie nigdy nie poznam! Och! Jakże byliby dumni z ciebie! Rzeźnika! Bo taki chyba jest nowy, zaszczytny tytuł pana de Montsalvy! Och! Byłabym zapomniała: kapitana Błyskawicy! Przybocznego Roberta de Sarrebrucka! Oto kim jesteś!

Rzucił się na nią z zaciśniętymi pięściami, lecz ona nie cofnęła się. Przeciwnie, wyprostowana gotowa była stawić mu czoło.

– Dalej! – rzuciła przez zaciśnięte zęby. – Uderz! Bądź tym, kim się stałeś aż do końca! Widzę, że człowiek, który pomógł ci uciec z Bastylii, który pozbawił cię honoru, widzę, że Gonnet d’Apchier dobrze spełnił swoją misję!

Ręka Arnolda zawisła w powietrzu.

– Skąd... wiesz o tym wszystkim?

– Wiem więcej, niż możesz przypuszczać! Wiem, że Bérault d’Apchier miał swoich donosicieli. Jednym z nich była koronczarka Azalia. Kazał jej dostarczyć sobie ukradkiem jedną z moich koszul, w której miała naprawić koronkę, i fragment listu, który sama napisała, podrabiając moje pismo... Wszystko po to, żeby ci udowodnić, że zachowałam się niegodnie, że wydałam Montsalvy na łup tych wściekłych psów! Lecz jeśli chcesz, żebym mu to wypluła prosto w twarz, temu wściekłemu bękartowi, idź po niego! Gdzie podział się Gonnet d’Apchier? Jak to się stało, że nie zobaczyłam go dziś wieczór podczas waszych orgii? Powinny mu przypaść do smaku!

– Gonnet nie żyje – przerwał Arnold ochrypłym głosem. – Zabiłem go... kiedy podał mi to...

Machinalnie wyjął z kolczugi białą chustę, zmiętą i poplamioną krwią, oraz kawałek pergaminu, który cisnął żonie do stóp.

– Wyciągnął mnie z Bastylii. Uratował mi życie... a jednak zabiłem go. Przez ciebie... ponieważ ośmielił się powiedzieć mi... całą prawdę o tobie. Był wobec mnie uczciwy, braterski... a mimo to zabiłem go...

– Uczciwy? Braterski? To temu wściekłemu psu, Gonnetowi, zakładasz wieniec laurowy? Uczciwy? Człowiek, który nasycił cię wierutnymi kłamstwami? Braterski człowiek, który miał przy sobie truciznę przygotowaną przez czarownicę Ratapennadę, aby pozbawić cię życia? Czy postradałeś zmysły, Arnoldzie de Montsalvy?

Arnold wybuchnął na nowo, lecz teraz niepewność, wątpliwości wślizgnęły się w grona jego gniewu.

– Dlaczego uważasz się za kogoś lepszego niż on? Czy mogę mieć pewność, że mówisz prawdę? Oskarżasz, by się bronić, zwłaszcza teraz, kiedy byłem na tyle głupi, że powiedziałem ci o śmierci Gonneta!

– A więc nie wierzysz mi! A czy nie uwierzysz także słowom przeora Bernarda? Przeczytaj to!

Katarzyna wyciągnęła z sakiewki list, który dotarł do niej w Tours. Gruba, solidna skóra ochroniła go od deszczu i nawet nie był zawilgocony. Jednym zdecydowanym ruchem podetknęła go pod nos mężowi.

– Podejrzewam, że znasz to pismo! Czy sądzisz, że przeor Bernard de Calmont d’Olt nazwałby swoją najukochańszą córką w Jezusie Chrystusie wszetecznicę wypędzoną z domu przez swoich poddanych?

Rzucił jej spojrzenie, w którym teraz niepewność zabarwiona była niepokojem, po czym podszedłszy do świecy, którą położył na belce, zabrał się do czytania półgłosem, zatrzymując się przy niektórych słowach, jakby chciał zgłębić ich znaczenie.

Katarzyna wstrzymując oddech patrzyła na niego z rozpaczą. Wydawało się jej, że rysy jego twarzy wyostrzyły się i zostały naznaczone piętnem okrucieństwa, którego dotąd nie znała, a które podkreślało słabe światło świecy. Do tego broda nie golona od czterech czy pięciu dni, zmierzwiona, brudna czupryna i podkrążone oczy... Minęło sześć miesięcy, od kiedy opuścił Montsalvy... a mężczyzna, którego kochała najbardziej na świecie, stał się obcym człowiekiem! Jej smutek był tak ciężki, że nie mogła powstrzymać łez.

Tymczasem Arnold skończył czytać. Obojętnie spojrzał na list, który upadł mu do nóg. Powoli zdjął naramienniki i żelazną kolczugę, uwalniając szyję, jakby się dusił. Wyrwawszy siekierę zatkniętą w pniaku, cisnął ją precz, po czym usiadł nad nim i oparłszy łokcie na kolanach chwycił głowę rękami.

– Nie rozumiem... Nie potrafię pojąć... Chyba zwariuję...

– Pozwól, żebym ci wyjaśniła – wyszeptała Katarzyna po chwili ciszy.

– Wyjaśniaj – odparł niechętnie, a w jego głosie zabrzmiała uraza podsycana wrażeniem popełnienia straszliwej omyłki.

– Najpierw pytanie: dlaczego po ucieczce z Bastylii nie ruszyłeś prosto do Montsalvy?

– To przecież proste. Zbiegły więzień nie wraca od razu do domu!

– Mogłeś przynajmniej wrócić w nasze strony. Wiesz, że nie brakuje tam kryjówek i fortec, w których przyjęto by cię z otwartymi ramionami.

– Wiem! – krzyknął z gniewem. – Ale ten przeklęty bękart Gonnet powiedział mi, że jestem skazany na śmierć i że egzekucja odbędzie się wieczorem. Chciałem uciec do Owernii, lecz on powiedział, że król już wysłał swoje oddziały, by zajęły moje miasto i moje dobra. A kiedy powiadomił mnie o tym, o czym już wiesz, straciłem na wszystko ochotę... musiałem wyładować swoją wściekłość na wszystkim, co mi wpadło pod rękę. Wtedy dołączyłem do Roberta. Znałem go od dawna. On też uciekł z więzienia. Był tak jak ja: zbiegłym więźniem, człowiekiem wyjętym spod prawa... lecz on miał siłę i liczny oddział. Nie zawiodłem się: Paniczyk przyjął mnie z otwartymi rękami.

– I zrobił z ciebie bandytę! Wybacz, że nie jestem mu za to wdzięczna! A teraz wszystko ci opowiem.

Przykucnąwszy na ziemi nie opodal Arnolda, zaczęła mówić. Słuchał nie przerywając. Na koniec wyjęła z sakiewki glejt.

– Masz! Dostałam go od królowej Yolandy. Możesz wrócić do Montsalvy! Król, królowe i delfin udadzą się wkrótce na Południe, by uregulować sukcesję hrabiego de Fok i... – Zawahała się nieznacznie, po czym zdecydowanie i dobitnie skończyła: – ...i żeby ukrócić wybryki Rzeźników!

– Czy jestem przerażający? – spytał niepewnie.

– Tak, przerażasz mnie! Nie mogę wprost uwierzyć, że to naprawdę ty!

– A kto inny, jak nie ja? – wybuchnął znowu. – Ja wojuję, a wojna to wojna! Nie robię nic innego jak tylko to, co robiłem od dawna i co robią wszyscy, których kochasz: la Hire, Xaintrailles... i wielu innych!

– Oni walczą przecie z Anglikami!

– Ja również! Książę Filip zostawia ich w spokoju, lecz pan de Rais ruszył do oblężenia Montigny-le-Roy.

– Pan de Rais? Brat Gilles’a?

– Owszem, brat tego potwora. Lecz on jest dzielnym rycerzem. Co do mnie, ja walczę z Burgundią... gdyż to najgorszy nasz wróg!

– Wróg? Czyj wróg?

– Króla... i Francji! Czy podobał ci się traktat z Arras, ten poniżający strzęp papieru, który zmusił króla do przeproszenia księcia Filipa? Nikt z nas go nie zaakceptował i nigdy nie zaakceptuje! Nie chcemy pokoju za taką cenę! A tutaj jest Burgundia!

– Burgundia? Z pewnością, lecz nie widziałam ani murów, ani zbrojnych rycerzy, ani machin oblężniczych! Widziałam tylko pomordowanych starców, kobiety i dzieci, bezbronnych wziętych na tortury, żeby powiedzieli, gdzie mają schowane pieniądze!

– Nieprzyjaciel jest wszędzie! Zabijając tych, którzy karmią armię, niszczymy ją równie dobrze, jakbyśmy atakowali ją siekierami.

Na nowo zawrzała kłótnia, podsycana własnymi przekonaniami dwóch stron. W obliczu tego pana feudalnego, pogardzającego wszelkimi ludzkimi istotami, Katarzyna poczuła solidarność z uciskanym, torturowanym ludem, czuła się jedną z nich, nie mniej maltretowaną.

– Kto cię tak odmienił, Arnoldzie? Zawsze byłeś twardy, lecz nigdy tak okrutny! Przypomnij sobie, kim zawsze byłeś... kim byliście wy, rycerze, kiedyście podążali za Dziewicą Orleańską!

– Za Joanną? Ależ ja jej ciągle służę, a nawet lepiej niż kiedykolwiek, ponieważ widziałem ją... i dała mi swoje błogosławieństwo!

Katarzyna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

– Co ty mówisz? Widziałeś Joannę?

– Tak! Piękną, radosną i silniejszą niż dawniej! Widziałem ją, kiedym przyłączył się do Roberta w Neufchâteau. Jechała w towarzystwie dwóch rycerzy i wszyscy panowie z okolicy zbiegli się, by ją ujrzeć!

– Ty chyba oszalałeś! Joanna żywa!

– Powtarzam: widziałem ją żywą!

– Czyżby? A na stosie w Rouen nie widziałeś jej nieruchomego ciała ogarniętego płomieniami?

– To nie była Joanna! To była inna dziewczyna! Joannie ułatwiono ucieczkę. Bracia Joanny również ją rozpoznali.

– Nie wierzę w to podobieństwo!

– Kiedy ją zobaczysz, zmienisz zdanie! Ale, w rzeczy samej... – Arnold spojrzał na żonę, a w jego spojrzeniu błysnęła pewna myśl; jego głos stał się niepokojąco słodki. – A czy mogłabyś mi wyjawić, gdzie się teraz udajesz?

– Już raz ci mówiłam: do umierającej matki!

– Czyli do Dijon?

– Ależ nie! Nie ma jej tam! Wuj wziął sobie kobietę łatwą i moja matka zmuszona była opuścić dom i skorzystać z gościnności Ermengardy. Jest w Châteauvillain.

– W Châteauvillain! A wiesz, że byłbym przysiągł!

Nie rozumiejąc, o co mu chodzi, patrzyła na niego z osłupieniem.

– Przysiągłbyś?...

Nagle rzucił się na nią i chwycił za gardło.

– Tak, przysiągłbym! I wiem teraz, że jesteś zwykłą nierządnicą! Najgorszą ze wszystkich! Domyślam się, kto na ciebie tam czeka! Tym razem nie uda ci się mnie zwieść! Nie nabierzesz mnie na swoje łzy! Kiedy pomyślę, że już robiłem sobie wyrzuty, podczas gdy ty starałaś się uśpić moją czujność, by rzucić się w ramiona kochanka!

– Jakiego kochanka? – zarzęziła na wpół uduszona.

– Jak to jakiego? Śmiesz jeszcze pytać! Przebóg! Ależ księcia Filipa, którego widziano, jak pięć dni temu na czele małego oddziału zajechał do tej flądry Ermengardy, niechaj piekło ją pochłonie! Co na to powiesz? Widzisz, że przede mną nic się nie ukryje!

Potrząsał nią, zaciskając ręce na jej białej szyi i byłby z pewnością udusił nieszczęsną, gdyby nagle z tyłu nie dobiegł cichy, drżący głos:

– To nieprawda, panie Arnoldzie... Księcia Filipa tutaj nie ma... a ty tymczasem udusisz swoją dobrą żonę...

Ręce Arnolda rozluźniły żelazny uścisk i Katarzyna osunęła się na rozmokłe klepisko. Odwrócił się i w drzwiach stodoły ujrzał grupę ludzi prowadzących związanego pazia i giermka Katarzyny, mokrych jak nieboskie stworzenia.

Nieśmiały głos należał do pazia, który odważył się stanąć w obronie swej pani pomimo strachu, jaki zawsze wzbudzał w nim pan de Montsalvy.

Arnold podparł się pod boki i przyjrzał się młodzieńcowi ze zdziwieniem, którego nawet nie starał się ukryć.

– Mały Roquemaurel! A co ty tu robisz, żółtodziobie? Paź dumnie wyprostował głowę i oświadczył:

– Kiedy wyjechałeś, panie, już byłem paziem pani Katarzyny. Jestem nim nadal i wszędzie za nią podążam, służąc najlepiej, jak umiem. Lecz czy aby ty, panie... jesteś nadal tym, którego ona kocha nad życie?

Pod jasnym spojrzeniem pazia Arnold zaczerwienił się i odwrócił twarz.

– Nie mieszaj się do nie swoich spraw! – burknął. – A ten tam – dodał wskazując na Waltera – kim jest?

Student wydąwszy usta z pogardą i patrząc na kapitana wyzywająco rzucił:

– Walter de Chazay, giermek na usługach pani hrabiny de Montsalvy, niech Bóg uchroni ją od nieszczęścia i uwolni od tchórzy ośmielających się źle ją traktować!

Arnold niespodziewanie wymierzył Walterowi policzek, od którego student stracił równowagę.

– Powstrzymaj swój język, chłopcze, jeśli ci życie miłe! Jestem hrabia de Montsalvy i mam prawo łoić własną żonę!

– Ty, panie... jej mężem?...

Nie dowierzając spojrzał na pazia, który szlochał z rozpaczy i niemocy widząc, że Katarzyna nie wstaje z ziemi.

– To niestety prawda! A teraz ją zabił!! Taką dobrą... taką piękną... Moją biedną panią – paź zalewał się rzewnymi łzami.

– Dosyć tego! – krzyknął Arnold i przyklęknąwszy obok żony przyglądał się jej z większym niepokojem, niżby wypadało. – Przynieście wody!

– Rozwiążcie mnie! – krzyknął Walter. – Ja ją ocucę!

Montsalvy ruchem dłoni kazał rozwiązać chłopców. Walter przykucnąwszy przy Katarzynie, obejrzał sińce na szyi i delikatnie sprawdził, czy nic nie zostało złamane. Następnie zanurzywszy dłoń w sakiewce Katarzyny, wyjął zeń mały, kryształowy flakonik i odkorkował go.

Arnold przyglądał się mu z zainteresowaniem.

– Doprawdy, dziwny z ciebie giermek! Jesteś medykiem?

– Byłem studentem, a medycyna interesowała mnie bardziej niż pozostałe nauki, co nie znaczy, że pasjonowała mnie... Nareszcie... wraca do siebie!

W istocie, Katarzyna otworzyła oczy.

– Moja matka jest umierająca... muszę do niej jechać – jęknęła. Arnold znowu zacisnął pięści.

– Nie! Nie pozwolę, byś spotkała się z księciem! Ermengarda wymyśliła chorobę matki, by wciągnąć cię w pułapkę!

Twarz Katarzyny wykrzywiła się z bólu. Oparłszy się na ramionach Waltera i pazia, próbowała wstać, wlepiając oczy w Arnolda.

– Cokolwiek powiesz... udam się do matki... Przypomnij sobie swoją... Nie mogąc dłużej znieść oskarżycielskiego, pełnego wyrzutów spojrzenia, Arnold de Montsalvy wybiegł ze stodoły.

Przez otwarte drzwi wpadł wiatr niosący krople deszczu i unoszący wirujące źdźbła słomy. Ale burza już przeszła i nad dogasającymi zgliszczami i dymiącymi dachami tego, co jeszcze niedawno było miasteczkiem, zapanowała cisza. Kiedy wstał szary świt i Katarzyna zwinięta w kłębek na wiązce siana otwarła oczy, ujrzała w kącie stodoły śpiących chłopców, przytulonych do siebie. Na policzku starszego widać było krwawy ślad od ciosu Arnolda. Spod dachu spływały krople wody...

Miała pragnienie i była głodna, lecz najdotkliwiej dokuczało jej uczucie całkowitego opuszczenia. Pomimo że Arnold znajdował się o dwa kroki stąd... oddzielała ich przepaść, przepaść tak głęboka, że z obawy, by nie dostać zawrotu głowy, nie śmiała w nią spojrzeć...

Z zewnątrz dochodziły odgłosy kroków i rżenie koni. Po chwili drzwi stodoły otworzyły się i do środka weszli Kulawiec i Cornisse. Obydwaj ze zgarbionymi, mokrymi od deszczu plecami.

– Widzę, że już nie śpicie! – rzucił pierwszy, podając Katarzynie dzban z wodą i kawałek chleba, podczas gdy jego towarzysz potrząsał chłopcami, mając w pogotowiu analogiczne racje żywnościowe.

– Masz! Wypij! Ale chleb schowaj do kieszeni i chodź za mną. Zjesz go po drodze! – rzekł Kulawiec do Katarzyny.

Wzięła chleb, wypiła duży haust wody, która była zimna i miała przyjemny smak. Po czym, rzuciwszy spojrzenie na swoich młodych, słaniających się na nogach towarzyszy o zapuchniętych oczach, rzekła do Rzeźnika:

– Dokąd pójdziemy? Gdzie jest kapitan?...

– Czeka na zewnątrz! Pośpiesz się, gdyż nie ma w zwyczaju czekać!

– Wiem! Lecz nie odpowiedzieliście mi: dokąd idziemy?

– Wracamy! Too... znaczy... chciałem powiedzieć: wracamy do Châteauvillain! Paniczyk czeka na nas!

Podszedł do nich paź, gryząc chleb z nadzieją w oku.

– Do Châteauvillain? Czy pan kapitan zgadza się, byśmy i my tam się udali?

– Oczywiście! Nie ma wyboru! – odparła Katarzyna z pogardą i zarzuciwszy płaszcz na ramiona, dodała: – Jestem gotowa!

Wyszli ze stodoły. Na zewnątrz nieruchomo czekali Rzeźnicy z Arnoldem na czele. Kiedy Katarzyna zrównała się z nim, wymienili spojrzenia, lecz ani jednego słowa. Arnold był blady i miał podkrążone oczy... był ogolony. Najprawdopodobniej uczynił ablucje za pomocą tego, co miał pod ręką, gdyż na jego policzkach widać było świeże zadraśnięcia.

Ruszono na północny zachód. Okolica zdawała się wymarła. Rzeźnicy, nasyceni wczorajszą rzezią, wlekli się noga za nogą. Katarzyna patrzyła prosto przed siebie, nie odwracając się do Arnolda. Był tak blisko, lecz ona czuła, że dzieli ich przepaść groźniejsza niż mury Bastylii. Straszliwa noc pozwoliła jej zrozumieć, że wcale go nie znała albo że źle znała świat ludzi wojny. Pomimo licznych przejść, nie miała pojęcia o wielu sprawach dotyczących kapitanów, wspaniałych i walecznych na polach bitew, którzy od samego dzieciństwa przesuwali się przed jej zachwyconymi oczami jak kolorowy fresk. Teraz wiedziała, że byli zdolni do najlepszego, jak i najgorszego, że rzadko stawali się obrońcami matki i sieroty, a lud traktowali jak ongiś w Rzymie patrycjusze niewolników.

Około południa z mgły unoszącej się nad rzeką wyłoniły się wieże Châteauvillain i oddzielone przełomem rzeki Aujon miasto.

Katarzyna rozpoznała szare mury, hurdycje z czarnego drewna i stożkowate dachy, pokryte niebieską dachówką, błyszczącą od deszczu. Wszystko wyglądało tak jak dawniej, a na szczycie wieży wisiała ciężka od wody czerwona chorągiew rodu Châteauvillain. Lecz to było jedynie złudzenie, gdyż w pobliżu małego, rzymskiego mostu wyrósł obóz z wyblakłymi namiotami i ogniskami, podobny jak dwie krople brudnej wody do tego, który banda Apchiera założyła przed Montsalvy, z wyjątkiem chorągwi.

Ta przedstawiała srebrnego lwa ze złotą koroną, czołgającego się na lazurowym polu pośród złoconych krzyżyków: herb rodu Sarrebruck, który Katarzyna powitała pogardliwym uśmiechem.

Miasto na pierwszy rzut oka nie ucierpiało od Rzeźników. Wszystkie domy stały nietknięte, lecz wkrótce okazało się, że mieszkańcy zeń uciekli.

Widząc nadciągający oddział, ludzie Sarrebrucka ożywili się na myśl o spodziewanych łupach. Ludzie Paniczyka nadbiegli, bełkocząc powitania, w których przekleństwa mieszały się ze sprośnościami. Przybyli odpowiadali na nie z ochotą.

Kapitan jakby nie zauważył, że dotarto na miejsce. Posuwał się powoli do przodu, nieczuły na ożywienie spowodowane jego powrotem. Tylko nieliczni jeźdźcy, naśladując zachowanie dowódcy, dotrzymywali mu kroku, otaczając ściśle, jakby w obawie przed ucieczką, wierzchowce Katarzyny, Waltera i Bérengera.

Kiedy dotarto do mostu, którego omszałe przęsło obejmowało wartki nurt rzeki, a w górze ukazał się zamek, Arnold podjechał do Katarzyny. Zdawał się jeszcze bledszy niż przed wyjazdem, a jego szara twarz w cieniu hełmu wyglądała jak twarz ducha. Żelazną rękawicą wskazał na milczący zamek.

– Oto ceł twej podróży – powiedział bezbarwnym głosem. – Czekają tam na ciebie! I tutaj się rozstaniemy!

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała głucho.

– Że nadeszła dla ciebie godzina wyboru...

– Wyboru?...

– Tak: między przeszłością a twoim obecnym życiem. Albo nie udasz się do zamku, albo zrezygnujesz ze swego miejsca przy mnie... na zawsze!

– Oszalałeś zgoła, Arnoldzie! Nie możesz tego ode mnie żądać! Nie masz do tego prawa!

– Mam wszelkie prawa! Póki co, jesteś nadal moją żoną!

– Lecz nie masz prawa zabronić mi zobaczyć się z umierającą matką!

– Oczywiście! Lecz ja wiem, że nie o matkę tu chodzi! To nie ona na ciebie czeka, lecz twój kochanek!

– To kłamstwo! Przysięgam ci, że to kłamstwo! Jak mam cię przekonać?... Pozwól mi tam wejść, ucałować ją ostatni raz... A potem, przysięgam na nasze dzieci, że wyjdę!

Po raz pierwszy spojrzał na nią i Katarzynę uderzył wyraz jego zimnych, przeraźliwie pustych oczu.

– Być może twoje słowa są szczere. Lecz ja wiem, że jeśli wejdziesz tam, to już nie wyjdziesz. Zbyt wiele trudu sobie zadano, żeby cię tu sprowadzić. Nie wypuszczą cię.

– Więc chodź ze mną! Przecież umierająca jest także twoją matką, nawet jeśli nie jesteś z tego dumny. Kiedyś byłeś dla niej dobry... Ona... będzie podwójnie szczęśliwa, widząc nas razem.

Na samą myśl jej oczy zabłysły nadzieją, a na policzki wystąpiły rumieńce. Ale Arnold roześmiał się i był to najbardziej twardy, najbardziej demoniczny i najbardziej tragiczny śmiech, jaki przyszło jej słyszeć.

– Ależ, Katarzyno, pomyśl tylko! Gdzie się podziała twoja inteligencja? Jak mogę wejść z tobą do zamku, który oblegamy od trzech miesięcy? Ty chyba kpisz ze mnie! Nie wyszedłbym z niego żywy. Dla Filipa byłaby to jedyna w życiu okazja: dostać żonę pozbywając się męża!

– Postradałeś chyba zmysły, Arnoldzie! – jęknęła. – Przysięgam, że postradałeś zmysły! Księcia Filipa tu nie ma! Jestem tego pewna!...

– A jednak jest tutaj! – wtrącił łagodnym głosem rycerz, który podjechał do Arnolda.

Katarzyna po wyglądzie poznała Paniczyka z Commercy. Siedział na wielkim ogierze, bez hełmu, ukazując piękną, delikatną głowę otoczoną równie pięknymi, złocistymi lokami jak jej własne. Miał wielkie, niebieskie oczy otoczone firankami nieprawdopodobnych rzęs, piękne usta i białe zęby, zabójczy uśmiech kontrastujący z twardym spojrzeniem, w którym czaiło się wyrachowanie. Cała jego elegancka postać wydzielała zapach piżma, kontrastując z surowym, wojennym ekwipunkiem pana de Montsalvy, który przy pięknym Robercie wydawał się jeszcze bardziej surowy, istny żołdak zalatujący smarem broni i odchodami końskimi.

Jednak z nich dwóch to młodzieniec o prawie kobiecej urodzie był bardziej groźny i niebezpieczny. Przeżuwając niedbale goździki, jak to miał w zwyczaju, by mieć świeży oddech, Paniczyk wskazał końcem pozłacanego, drewnianego pręta na Katarzynę:

– Zachwycająca!... Po prawdzie, brudna jak święta ziemia, lecz zachwycająca!... Kim jest?...

– To moja żona! – odparł Arnold gwałtownie, co z trudem można by uznać za właściwą prezentację.

Robert wytrzeszczył szeroko oczy.

– No, no! Co za miłe spotkanie! Ale co taka piękna i szlachetna pani robi w tej zabitej dziurze?

Pomimo czaru i elegancji, Paniczyk nie wzbudził sympatii Katarzyny. Przeciwnie, odczuwała obrzydzenie zmieszane z urazą. Bowiem gdyby nie on, Arnold szukałby pewnie schronienia w Montsalvy, a ona nie byłaby narażona na wszystkie nieprzyjemności, jakie ją z tego powodu spotkały.

– Moja umierająca matka jest w tym zamku, który ty, panie, oblegasz wbrew wszelkiemu prawu!

– Oblegam? A skąd to przyszło do tej ślicznej główki, że go oblegam? Czy widzisz tu jakieś machiny wojenne, inżynierów przy pracy, drabiny, wycelowaną broń? Ja nawet nie mam hełmu. Nie, my tylko przebywamy nad tą czarującą rzeką... i czekamy...

– Na co?

– Żeby książę Filip zdecydował się wyjść, po prostu, gdyż książę jest tutaj, jestem tego pewny!

Katarzyna wzruszyła ramionami i wydęła pogardliwie usta.

– Pan śni na jawie, panie hrabio! Zakładając jednak, że się nie mylisz, w co ja szczerze wątpię, nie sądzisz chyba, iż książę, stwierdziwszy, że tu jesteś, czeka na ciebie. W zamku, jak w większości jemu podobnych, jest przejście podziemne i w tej chwili książę z pewnością jest już daleko.

– W zamku są nawet dwa podziemne przejścia – odparł niewzruszenie Paniczyk. – Na szczęście wiemy, gdzie wychodzą, i strzeżemy wyjść w dzień i w nocy.

– A skąd ty, panie, tak dobrze je znasz?

Paniczyk uśmiechnął się, głaszcząc końską grzywę. Jego głos stał się jeszcze bardziej słodki, jeśli to w ogóle możliwe.

– Widocznie nie wiesz, pani, jak skuteczne może być porządne ognisko lub odrobina ołowiu, by zmusić do gadania. Dzięki nim można uzyskać wszystkie niezbędne informacje.

Katarzyna zadrżała z oburzenia. Znowu ogień!... Obraz poprzedniej nocy był jeszcze zbyt żywy w jej pamięci. Zaciskając zęby, by nie rzucić w twarz temu pięknemu chłopcu swego wstrętu, który doprowadzał ją do mdłości, jakby hrabia był najobrzydliwszym wężem, powiodła wzrokiem po obu mężczyznach.

– Jesteście potworami! Jeśli chodzi o ciebie, panie hrabio, to mnie wcale nie dziwi, gdyż twoje godne pożałowania wyczyny są powszechnie znane, lecz mój mąż...

– Dosyć tego! – przerwał ostro Arnold, który do tej pory zdawał się nie interesować potyczką pomiędzy żoną a wspólnikiem. – Nie zaczynajmy wszystkiego od nowa! Słyszałaś przecież: książę jest tutaj! Jak brzmi twoja decyzja?

Milczała przez chwilę, szukając rozpaczliwie drogi do skamieniałego, zamkniętego serca Arnolda. Lecz on trwał w swym uporze, opanowany gorzką zazdrością i zasklepiony w niej bardziej hermetycznie niż w swojej zbroi.

Z bolesnym westchnieniem wyszeptała:

– Błagam cię... Pozwól mi tam wejść... choć na dziesięć minut... Na zbawienie mej duszy i moich dzieci przysięgam, że nie zostanę tam dłużej! Proszę cię tylko dlatego, że chodzi o moją matkę. Potem zapomnę na zawsze o Burgundii i razem wrócimy do domu...

Lecz on odwrócił wzrok, starannie unikając spojrzenia mającego nad nim silną władzę.

– Nie wracam teraz do Montsalvy. Mam tu jeszcze wiele do zrobienia, potrzebują mnie. Dziewica Orleańska...

– Do diabła z tą czarownicą i twoim szaleństwem! – krzyknęła Katarzyna, którą na nowo ogarnęła złość. – Wszystko utracisz, pozycję, honor, może nawet życie i duszę, jeśli będziesz się uganiał za awanturnicą, która nie ujdzie katu! Błagam cię, bądź sobą! Masz glejt: idź do królowej!

– Najlepszym glejtem będzie dla mnie głowa Filipa Burgundzkiego! Co do ciebie...

Nie dokończył, gdyż cichy do tej pory zamek nagle się ożywił. W okamgnieniu mury wypełniły się łucznikami i kusznikami, a wielki zwodzony most opadł z hukiem.

Z głębin fortecy wyjechało około pięćdziesięciu jeźdźców z pochodniami w dłoniach.

– Do mnie! – krzyknął Paniczyk wyciągając swą długą szpadę, a Arnold sięgnąwszy po maczugę wiszącą u siodła, ruszył na wroga dając przykład swym żołnierzom.

Katarzyna i jej dwaj chłopcy zostali odepchnięci pod mur. Paź chwycił ją za rękę.

– Uciekajmy, pani Katarzyno, proszę, uciekajmy! Pan Arnold chyba oszalał i na pewno nie pozwoli ci wejść do zamku! Uciekajmy! Pomyśl o swoich dzieciach... potrzebują cię!

Katarzyna nie mogła jednak ruszyć się z miejsca, jej wzrok przykuwał widok rozgorzałej obok walki. Otoczony przez czterech napastników Arnold bił się jak lew. Potężny cios maczugi pozbawił go hełmu i bił się teraz z odkrytą głową, rozdając ciosy na lewo i prawo. Jego maczuga wirowała w powietrzu, kładąc na ziemię widma odziane w zbroję.

Paniczyk również poczynał sobie dzielnie. Od czasu do czasu rzucał niespokojne spojrzenie na swój obóz, który płonął od rzuconych przez ludzi z zamku pochodni. Nierówna z początku walka nabierała równowagi. Okrzyki Paniczyka sprowadziły na pomoc ludzi z obozu, których liczba wzrastała z minuty na minutę.

Pojąwszy, że szala zwycięstwa przechyla się w drugą stronę, rycerze z Châteauvillain wycofali się w zgodnym szyku w stronę zamku, unoszeni silnymi udami swych koni, osłaniani przed pościgiem przez łuczników czuwających na murach.

– Dosyć! – krzyknął Paniczyk! – Wycofujemy się! Trzeba ugasić pożar!

Lecz Arnold albo nie słyszał rozkazu, albo nie miał zamiaru na tym poprzestać, gdyż rzucił się w pogoń za uciekającymi, przebył most galopem, przyciągany widokiem wielkiej bramy, za którą ukryty był nieprzyjaciel.

W jego gorącej głowie zrodziła się myśl szalona i uparta: dotrzeć wszelkimi sposobami do znienawidzonego Burgundczyka. Jego nienawiść miała smak kwaśnego wina i mogła się nasycić jedynie krwią wroga lub własną.

– Wychodź! Filipie Burgundzki! – zawył. – Wyjdź, zdrajco, byśmy mogli skrzyżować szpady!...

Jego nienawiść nie znała granic. Dla niego obecność księcia za murami nie pozostawiała żadnych wątpliwości, gdyż wśród tych, którzy ich zaatakowali, większość nosiła na zbroi herb książęcy.

Katarzyna również rozpoznała herb księcia Filipa i ogarnęły ją wątpliwości. Czy było możliwe, by Ermengarda zastawiła na nią tak poniżającą pułapkę? Całe jej zaufanie do hrabiny, jej poczucia honoru, przemawiało przeciwko tej myśli, lecz z drugiej strony największym marzeniem hrabiny de Châteauvillain było zawsze wepchnąć Katarzynę w ramiona księcia, którego kochała jak własnego syna...

Opierając się swoim młodym towarzyszom, którzy namawiali ją do ucieczki, śledziła z niepokojem szaleńczy pęd Arnolda. Zobaczyła, jak jego koń, spięty zbyt mocno ostrogami, stanął dęba i o mało nie stoczył się po zboczu. Słychać było jego opętańcze rżenie i pokrzykiwania Arnolda, lecz nie można było rozróżnić słów.

– Oszalał! – usłyszała tuż obok głos Paniczyka, który nie przyszedł jeszcze do siebie po bitwie. – Zabiją go!

Katarzyna uczepiła się jego ramienia.

– Nie zostawiaj go, panie, samego! Poślij posiłki! Inaczej...

Jej słowa zakończyły się okrzykiem trwogi na widok rycerzy walących z kuszy do samotnego jeźdźca. Nagle Arnold zachwiał się i zwalił bezwładnie na ziemię. Koń także upadł, lecz po chwili podniósł się i rzucił do ucieczki w stronę obozu, wlokąc za sobą ciało Arnolda za nogę uwięzioną w strzemieniu.

– Zatrzymajcie konia! Zabije go! – krzyknęła bez tchu, chcąc rzucić się w jego stronę.

– Z pewnością nie żyje! – stwierdził zimno Paniczyk, powstrzymując ją. – Z góry mogą dalej strzelać.

Oszalała z gniewu, zaczęła walić go po piersi zaciśniętymi pięściami, lecz on nie uczynił nic, by jej w tym przeszkodzić.

– Tchórz! Jesteś zwykłym tchórzem!

– Ja pójdę! – usłyszała tuż obok zdecydowany głos, i już po chwili Walter de Chazey rzucił się w stronę mostu, do którego zbliżał się oszalały koń. Zwinnym ruchem skoczył ku zwierzęciu, chwycił je za uzdę i trzymał z całych sił. Koń zwolnił bieg. Wtedy rzuciło się na niego dwóch ludzi i unieruchomiło spienionego rumaka.

Rycerze na murach przestali strzelać i przyglądali się scenie z zainteresowaniem.

Walter wstał, wytarł spocone czoło i rzucił się do Arnolda, którego złamana noga zwisała bezwładnie pod dziwnym kątem. Widząc to, Katarzyna rzuciła się w ich stronę i upadła obok męża, walcząc z zawrotem głowy na widok, jaki ukazał się jej oczom. W ciele Arnolda tkwiły dwa pociski z kuszy. Jeden znajdował się pod prawą łopatką przebiwszy kolczugę. Drugi pod lewym policzkiem...

– Nie żyje! – jęknęła, nie śmiąc jednak dotknąć zakrwawionego ciała, skuliła się i ukryła twarz w dłoniach.

– Żyje! – odparł Walter – ale niewiele brakuje...

Zdjąwszy nałokietnik przytknął go do ust rannego. Błyszcząca stal pokryła się odrobiną pary. Młody człowiek przez moment przyglądał się nieruchomemu ciału ze sceptyczną miną, a następnie pokręcił głową.

– Przydałby się ksiądz...

– Niedaleko jest klasztor – wymamrotał Paniczyk. – Lecz zanim nam się uda wyciągnąć zeń jednego z tych strachliwych szczurów, Montsalvy wyzionie ducha! Wszystko, co możemy dlań zrobić, to zanieść go do kościoła: przynajmniej umrze na stopniach ołtarza... Hej, tam! Czterech ludzi i nosze!

„Umrze! Wyzionie ducha!” Słowa te jak ostrze noża przebiło ogrom cierpienia, które ogarnęło Katarzynę. Uniosła twarz przypominającą maskę boleści i uczepiła się Waltera, który próbował ją podnieść.

– Nie chcę, żeby umierał! Nie chcę! To nie może się stać! Nie w gniewie i złości! Boże, nie możesz mi go zabrać! Uratuj go... inaczej serce mi pęknie...

Walter spoglądał na nią z niedowierzaniem. Nigdy jeszcze nie był świadkiem tak przeszywającej, nagiej rozpaczy. Nie wiedział zbyt wiele o życiu tych dwojga ludzi oprócz tego, że dogorywający na ziemi sprowadził na tę kobietę najgorsze nieszczęścia, a w tej chwili doświadczał ją jeszcze bardziej niż zwykle.

Jednak zdawało się, że nagle o wszystkim zapomniała: o obelgach, pogardzie, okrucieństwie i zdradzie. Była tu, klęczała przy nim wstrząsana bólem, gotowa w przypływie szaleństwa popełnić nawet świętokradztwo... A więc, czy to właśnie jest miłość, ta tortura, ten szał, ta gorączka?...

– Pani... czy kochasz go jeszcze po tym wszystkim... co ci wyrządził? Spojrzała na niego z roztargnieniem, jakby przemawiał w obcym języku.

– Czy go kocham?... Nie wiem... lecz wiem, że moje ciało przeszyły strzały, że pali mnie ramię... że krwawi każda cząstka mego ciała... Wiem, że umieram...

Pobladła jak pergamin, a jej oddech stał się krótki, tak że młody człowiek przestraszył się, iż naprawdę umrze tu, w tym miejscu, u jego stóp, w chwili gdy ten, którego kochała nad życie, wyzionie ducha.

Tymczasem używając dwóch długich tarcz, rycerze sklecili prowizoryczne nosze, na których ułożyli nieruchome ciało i ruszyli w drogę.

Krzyknąwszy jak ranne zwierzę, zapomniawszy wstać, powlekła się na kolanach za nim.

– Arnoldzie!... Zaczekaj na mnie...

Walter, ogarnięty nagłym przypływem gniewu, chwycił ją pod pachy i siłą postawił na nogach, po czym pobiegł do Roberta de Sarrebrucka.

– Nie zanoście go do kościoła, panie! Każcie go umieścić w którymś z domów... gdzie można by go leczyć.

Paniczyk podniósł brwi.

– Leczyć go? Ty chyba majaczysz, przyjacielu. Jest umierający...

– Wiem, lecz chciałbym spróbować walczyć o jego życie aż do końca... dla niej.

– Po co? Jest nieprzytomny. Po co go jeszcze męczyć? Pozwólmy mu umrzeć w spokoju!

– Ale on nie zasłużył na to, by umrzeć w spokoju! – zawołał Walter. – Zasłużył na piekielne męki i zniesie je, jeśli jest choć jedna szansa oddania go tej nieszczęsnej kobiecie!

Paniczyk wzruszył ramionami, niemniej kazał zanieść Arnolda do domu, w którym on i Montsalvy mieli kwaterę. Uczynił to niechętnie, a nawet był gotów odmówić, gdyż należał do tych ludzi, którzy nie widzą żadnego powodu opóźniania chwili śmierci. Leczyć tak poważnie rannego było czasem straconym, a nawet grzechem, obrazą niebios, które postanowiły, że nadszedł na niego czas. Lecz Katarzyna przemieniła się nagle w jego oczach w obraz Matki Boskiej Bolesnej i jej udręczona twarz wywarła na nim pewne wrażenie... Poza tym przyszła mu do głowy pewna myśl, nad którą chciał się zastanowić...

Kiedy dotarto do kwatery, założonej oczywiście w najładniejszym domu w okolicy należącym do książęcego notariusza, Arnold oddychał jeszcze.

Żołnierze ułożyli go na kuchennym stole. Katarzyna szła za nimi jak we śnie, popychana obietnicą Waltera, że uczyni wszystko, co w jego mocy, by zachować rannego przy życiu; gotowa spełnić każde jego życzenie.

Przy pomocy Kulawca Walterowi udało się zdjąć z rannego wszystkie części zbroi. Katarzyna poszła po wodę do studni i postawiła ją na kominku w dużym kotle, po czym z pięknego kufra, który ongiś stanowił dumę pani notariuszowej, wyciągnęła sztuki pościeli, którą podarła na szarpie, a następnie, zgodnie z poleceniem młodego medyka, udała się po wino i oliwę.

Tymczasem Walter delikatnie obmacywał głowę chorego, by sprawdzić, czy nie ma złamań kości.

– To niewiarygodne – rzekł po chwili. – Wszystkie kości w porządku. Musi mieć twardą czaszkę!

– Najtwardszą, jaką znam! – poparł go Kulawiec. – Sam widziałem, mój chłopcze, na własne oczy, jak rzucił się na dębowe drzwi i roztrzaskał je sobą bez najmniejszego zadraśnięcia. To Owerniak! Jak ja!

Katarzyna spojrzała ze zdziwieniem na człowieka, który jeszcze wczoraj wzbudził w niej taki strach. Nie mogła sobie wyobrazić, że ci okropni żołdacy mogli urodzić się w chrześcijańskim kraju, że mieli jakieś swoje miejsce, dom rodzinny. Byli tak przerażający, iż wydawało się, że zostali wypluci prosto z piekieł, jak ten tutaj, ze swoją kretyńską facjatą, złamanym nosem i krwiożerczą szczęką.

– Jesteście z Owernii? – spytała mimo woli. – A z jakich stron?

– Z Saint-Flour! Ale dawno nie byłem w rodzinnych stronach. Miałem szesnaście lat, kiedym uciekł przed zemstą tego przeklętego psa, biskupa, który chciał mnie powiesić za to, że zabiłem rogacza na jego ziemiach.

Tymczasem Walter przemywał rany winem. Należało wyciągnąć pociski kuszy z ran. Ten tkwiący w ramieniu nie niepokoił Waltera, lecz drugi przerażał go, gdyż tkwił w kości policzkowej mocno jak w skale.

– Nie mogę go wyjąć – powiedział pod nosem.

– Spróbuj, Walterze, błagam...

Chłopiec przeżegnał się, i owinąwszy końcówkę pocisku kawałkiem materiału, pociągnął... Lecz pocisk ani drgnął. Ranny zajęczał.

– Potrzebne mi są obcęgi! Najdłuższe, jakie znajdziesz! – dodał zwracając się do Kulawca.

Kulawiec uwinął się szybko i po chwili wrócił z potrzebnym narzędziem, długim co najmniej na trzy stopy. Walter spojrzał na nie z zadowoleniem, wyczyścił je gorącą wodą i natarł oliwą, po czym wrócił do rannego.

– Pomóż mi! – rzucił do Kulawca. – Ułożymy go na podłodze przy kominku.

Rzeźnik bez słowa ruszył do pomocy. We dwóch podnieśli Arnolda i ułożyli go przy kominku, gdzie posadzka była ciepła. Wielkie, na wpół nagie ciało, które wyglądało, jakby cała krew z niego wypłynęła, podobne było do kamiennych posągów nagrobnych.

Walter pochylił się nad nim i tak przekręcił twarz chorego, by spoczywała na nie tkniętym policzku.

– Odwróć się, pani! – rzekł do Katarzyny. – To, co muszę zrobić, nie spodoba ci się.

– Wiem, że robisz to wszystko po to, by go uratować. Zapomnij, że tu jestem, i działaj!

Walter nie nalegał, lecz mocno chwyciwszy obcęgi, oparł stopę na szczęce Arnolda.

– Módl się, pani! – syknął. – Będę ciągnąć!

Katarzyna upadła bez czucia u stóp męża i wznosiła do nieba nie kończące się błagania. Pozostali wstrzymali oddechy. Od wysiłku nabrzmiały studentowi żyły na skroniach.

– Ruszył się... – wysapał Walter.

Śmiertelny pocisk wyszedł za jeszcze jednym szarpnięciem, a wraz z nim popłynęła strużka krwi. Wszystkie piersi odetchnęły z ulgą. Walter uklęknął, by posłuchać pracy serca.

– Jest słabe, ale ciągle bije! – rzucił podnosząc uradowaną twarz.

– Zgrabny z ciebie chirurg, chłopcze – zauważył Paniczyk. – Od tej pory biorę cię do siebie na służbę.

– Jestem na usługach pani de Montsalvy!

Na twarzy pięknego Roberta pojawił się jeden z tych jego leniwych uśmiechów, dzięki którym wydawał się jeszcze groźniejszy, niż kiedy się złościł.

– Nie będziesz miał wyboru. A za chwilę twoja pani nie będzie cię potrzebować!

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nic ważnego! Kontynuuj! Będziesz przyżegać, jak sądzę?

– Nie. Ranny nie zniósłby przypalania. Uczyniłem wszystko, co się dało, lecz jego życie nadal wisi na włosku. Zrobię mu tylko opatrunek z wyciągu z dziurawca, który pani Katarzyna ma w swoich bagażach, następnie założę łubki na złamaną nogę... a potem pozostanie już tylko modlić się... Jeśli Bóg zechce, uratuje go...

Z brzmienia jego głosu Katarzyna zrozumiała, że nie liczy zbytnio na pobłażliwość Boga wobec człowieka, który tak mocno go obraził, i że nie wierzy w wyzdrowienie Arnolda, pomimo wysiłku, jaki włożył w jego uratowanie.

Przeniesiono rannego na stół i student zabrał się do roboty. Katarzyna usiadła na ławie i delikatnie głaskała czarne włosy męża.

Od chwili kiedy został tak ciężko raniony, pamiętała tylko o jego miłości. Wszystko inne zapomniała, przebaczyła, nawet straszliwy obraz wczorajszego dnia, ponieważ wymykał się z jej rąk jak zbyt piękny sen, który po przebudzeniu na próżno chce się zatrzymać.

Jak wierzyć, że niebo nad Montsalvy będzie jeszcze kiedyś niebieskie, wiosna triumfująca, jeśli ich pan będzie już tylko cieniem, jego pusta zbroja będzie stać nieruchomo w rogu komnaty, a wielka szpada zawiśnie na ścianie...

Wzdychając ciężko, Walter zakończył swą pracę. Znad nieruchomego ciała, nad którym unosiła się przenikliwa woń aromatycznych oliwek walcząca z mdlącą wonią krwi, próbował uśmiechnąć się do Katarzyny, lecz na próżno. Widok tej szczupłej, tragicznej postaci, o oczach tworzących wielkie jeziora cienia, chwytał go za serce.

Wytarłszy odruchowo ręce w kawałek prześcieradła, odrzucił do tyłu rude, mokre od potu kosmyki opadające mu na oczy.

Był jednocześnie zadowolony ze swej pracy i wściekły z poczucia niemocy, gdyż chciałby posiadać całą wiedzę świata, żeby móc wyrwać Bogu tajemnicę życia i śmierci. Zrobił dla tego człowieka, którego znienawidził od pierwszego spojrzenia, wszystko, co potrafił, lecz cóż mógł uczynić dla tej zrozpaczonej kobiety, jaki lek mógłby uśmierzyć jej niemy ból?

– Zanieście go do łóżka!

Po czym, zniżając głos, kazał posłać po księdza. Śledził przy tym wyraz twarzy swej pani, lecz ona nawet nie zadrżała. Jej ręka nadal gładziła czarne włosy męża.

Kiedy Kulawiec i dwóch innych Rzeźników podniosło rannego, by zanieść go do pokoju, wstała, by iść za nimi. Ale zatrzymał ją Paniczyk.

– Zostań, pani! Mamy z sobą do pomówienia.

Katarzyna powoli odwróciła wzrok w jego stronę. Patrzyły na nią lodowato zimne oczy tkwiące w nieruchomej, kamiennej twarzy.

– Arnold nie potrzebuje cię już, pani. Sprowadzi się do niego księdza, a ten chłopiec będzie przy nim czuwał. Tak czy siak, nie przetrzyma nocy.

– Dlatego muszę przy nim być!...

Paniczyk zagrodził jej przejście. Próbowała się wyrwać, lecz ludzie, którzy przyszli zobaczyć poczynania młodego medyka, otoczyli ją ciasnym murem, nie pozwalając na najmniejszy ruch. Zrozumiawszy, że na nic zda się sprzeciw, usiadła zrezygnowana i spytała:

– Czego ode mnie chcesz?

– Tylko przypomnieć, po co tu przybyłaś. Czy już nie spieszysz się do łoża umierającej matki?

Nie odpowiedziała od razu, tylko zwilżyła tampon zimną wodą i przetarła płonącą twarz. Ten człowiek mówił prawdę: widok umierającego Arnolda kazał jej zapomnieć o biednej matce, lecz z zamiaru udania się do zamku zrezygnowała już wtedy, kiedy zobaczyła rycerzy księcia.

– Nie mogę tam iść – powiedziała wreszcie. – Arnold miał rację i ty, panie hrabio, także: możliwe, że książę rzeczywiście jest w zamku. To wystarczający powód, bym musiała zrezygnować z oddania ostatniej posługi mej matce. Będę się za nią modlić w Montsalvy.

Wzruszył ramionami i Katarzynie wydało się, że przystaje na to. Oddalił się na chwilę, po czym wrócił z kawałkiem pergaminu, piórem i atramentem, i położył to wszystko na stole przed Katarzyną:

– Pisz! – rozkazał wygładzając papier spodem dłoni.

– Co mam pisać?

– Do swojej przyjaciółki, pani de Châteauvillain. Napiszesz, że przybyłaś do jej miasteczka i że jesteś zaskoczona przyjęciem, jakie ci zgotowano, kiedyś udawała się do zaniku. Napisz też, że podróżujesz z giermkiem i... swoim spowiednikiem... i że prosisz, by ci otworzono bramę.

– Mówiłam już, że nie chcę iść do zamku! Co to wszystko znaczy?... Jednak to, czego od niej chciał ten potwór, zrozumiała w mig: miał zamiar wprowadzić swoich ludzi do zamku... Zresztą wkrótce obleśnym uśmiechem potwierdził swój niecny zamiar.

– To znaczy, że jeśli diabeł podsuwa mi klucz do zamku, chyba byłbym głupcem, gdybym z tego nie skorzystał! Pisz, piękna pani!

– Nigdy!

Odepchnąwszy dłonią pergamin, wstała z takim impetem, że ława przewróciła się do tyłu, lecz Paniczyk chwycił tę dłoń i przygwoździł do blatu żelaznym uściskiem.

– Powiedziałem: pisz!

– A ja powiedziałam: nigdy! Podły łobuzie bez honoru! Czy sądzisz, że jestem ulepiona z takiej samej cuchnącej gliny co ty? Żądasz ode mnie, bym wydała dom przyjaciółki, w którym dogorywa moja biedna matka? Udało ci się sprowadzić mego męża na swoją nędzną drogę, lecz on nigdy nie posłużyłby się tak podłym sposobem, by dosięgnąć wroga!

– To możliwe, a nawet pewne! Ten Montsalvy potrafił czasem mnie zadziwić swoimi subtelnościami! Lecz on nie ma już głosu w tej rozgrywce, więc zostaw go w spokoju i pisz!

– Nigdy nie zmusisz mnie do tego!

– Jesteś pewna?

– Najzupełniej!

– Doskonale!... Lecz ja ci powiadam, że zaraz zmienisz zdanie! Klasnął w dłonie i natychmiast człowiek pilnujący drzwi podbiegł do niego.

– Przyprowadź no mi pazia!

Po chwili dwóch żołdaków wprowadziło Bérengera do sali. Paź miał związane na plecach ręce. Był blady ze strachu i ze wszystkich sił zaciskał usta, żeby nie dostrzeżono, jak drżą. Katarzyna zrozumiała, że grozi im wielkie niebezpieczeństwo.

Paniczyk podszedł do ognia, chwycił długi, żelazny pręt i dorzuciwszy polan włożył doń narzędzie, po czym uśmiechnął się uprzejmie i rzekł:

– Otóż, moja pani, jeśli nie będziesz rozsądna, nadziejemy tego tu młodzieńca jak kapłona na rożen, uprzednio napacykowawszy go oliwą, by ładnie się przyrumienił!

Przerażonemu okrzykowi Katarzyny zawtórowało opętańcze wycie pazia, skręcającego się jak wąż w szponach Rzeźników.

– Nie zrobisz tego! Czy nie boisz się Boga?

– Bóg jest daleko, a zamek jest tuż tuż i wiedz, że nigdy nie mówię po próżnicy! Rozbierzcie chłopca i wysmarujcie go oliwą!

Jeden z Rzeźników ręką zatkał paziowi usta, podczas gdy oczy chłopca wychodziły z orbit.

Katarzyna nie mogąc znieść myśli ó tym, co mogło nastąpić, chwyciła za pióro.

– Uwolnijcie go! Będę pisać!

Rozdział czternasty SŁUGA BOŻY

Wkrótce posłaniec ruszył w drogę z listem do zamku. Katarzynie pozwolono udać się do rannego męża. W pokoju panował półmrok, jedynie przy łóżku chorego stała świeca, rzucająca skąpe światło.

Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegła Katarzyna, był Walter klęczący na podłodze i zajęty cuceniem pazia, którego po rozwiązaniu strażnicy wrzucili do pokoju. Szczupła twarz chłopca była blada jak wosk i z ledwością oddychał. Kiedy skrzypnęły drzwi, student odwrócił się.

– Podaj mi, pani, twoje krople wzmacniające! Nie mogę go ocucić. Co mu zrobiono?

Powiedziała mu, co zaszło, podając fiolkę z lekarstwem, które Walter chwycił z gniewem.

– Jeśli istnieje sprawiedliwość, Paniczyk powinien umrzeć w najcięższych torturach! Toż to potwór nie człowiek!

– Tak... poderżnąłby gardło własnej matce, gdyby to mu było potrzebne – odparła kierując niespokojny wzrok na męża, potem na Waltera.

– Nie... nie umarł. Co prawda oddycha z trudem i znajduje się w stanie nieświadomości, który Grecy nazywają „koma”.

Tymczasem paź odzyskał świadomość, otworzył oczy i ujrzawszy przyjaciela, rzucił się na jego pierś i zaczął łkać spazmatycznie.

Walter nie starał się go nawet uspokoić. Wiedział, że człowiek musi się wypłakać po strasznym napięciu. Oddał Katarzynie fiolkę, głaszcząc pazia po zmierzwionych włosach.

– Co zamierzasz, pani? – spytał, kiedy paź przestał szlochać.

Katarzyna nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż w tej chwili drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Paniczyk. Na jego anielskiej twarzy malował się diabelski uśmiech.

– Posłaniec wrócił z odpowiedzią! Jutro o brzasku udasz się do zamku! Twoi przyjaciele czekają na ciebie! Za chwilę każę wam przynieść coś do zjedzenia... Och, byłbym zapomniał...

Otworzył drzwi i na progu ukazała się czarna postać benedyktyna w kapturze zasłaniającym twarz i z rękami schowanymi w szerokich rękawach.

– To pustelnik z pobliskiego lasu. Zgodził się dopomóc naszemu przyjacielowi odejść na tamten świat. Zostawiam was samych!

Mnich zbliżył się i nie patrząc na nikogo podszedł do łoża. Był przerażający w swoim spuszczonym na twarz kapturze. Katarzyna przeżegnała się trwożliwie, cofając się w stronę okna, gdyż zdawało się jej, że to sama śmierć przyszła, by zabrać Arnolda.

– Przyniosłem wszystko co trzeba do udzielenia ostatnich sakramentów – powiedział pustelnik, zdejmując kaptur.

Jego twarz okazała się niezbyt piękna, lecz energiczna i pogodna, a perkaty nos zdradzał wesołość usposobienia. Sporą tonsurkę otaczał wianuszek rudych, skręconych we wszystkie strony włosów.

Kiedy zbliżył twarz do świecy pochylając się nad umierającym, Katarzyna krzyknęła z zaskoczenia. Nie wierzyła własnym oczom.

– Landry?... Ty tutaj?...

Mnich wyprostował się i spojrzał na nią bez zdziwienia, a w jego piwnych oczach błysnęła radość i nietknięta żywotność przyjaciela dziecinnych lat.

– Ależ tak, to ja, Katarzyno! Jak mogłaś tak długo kazać nam na siebie czekać?

– Nie rozumiem... Czy to znaczy, że czekaliście na mnie?

– Oczywiście! Hrabina de Châteauvillain, która jest chodzącą dobrocią, podarowała nam, moim braciom i mnie, ich niegodnemu przewodnikowi, kawałek lasu, żebyśmy mogli założyć w nim naszą pustelnię. W zamian oddajemy mieszkańcom zamku wszelkie boże posługi. To ona powiedziała mi, że wezwała cię do siebie! No więc czekaliśmy na ciebie...

Mówiąc rozkładał na stojącym przy łożu kufrze krucyfiks, dwie małe świeczki, gałązkę bukszpanu oraz flakoniki z olejami świętymi i wodą święconą. Następnie poprosił, by podano mu pojemnik z wodą i czyste szmatki.

Katarzyna uklękła przy łożu i nie spuszczała wzroku z Landry’ego. To było niezwykłe spotkać w tym miejscu Landry’ego Pigasse’a, chłopca z Pont-au-Change, którego ongiś zostawiła w opactwie Saint-Seine znajdującym się w tej okolicy.

– Co z moją matką?

– Nie mogła na ciebie czekać, Katarzyno! Tydzień temu zasnęła w Panu. Jednak bądź spokojna – dodał widząc w jej oczach łzy – nie cierpiała, lecz do końca rozprawiała o tobie i wnukach. Sądzę, że była szczęśliwa mogąc wreszcie dołączyć do swego męża, a twego ojca. Nie żałowała życia...

– Domyślałam się, że nigdy nie przyszła do siebie po jego śmierci – szepnęła Katarzyna. – Przez długi czas nie zdawałam sobie z tego sprawy, gdyż na własnych rodziców nie patrzy się jak na zwykłych ludzi... lecz sądzę, że bardzo się kochali...

Jej oczy zaszły łzami. Nigdy nie wyobrażała sobie rodziców jako zakochanej pary. Nie potrzebowali wielu słów, by się zrozumieć. Ich miłość była cicha, spokojna i trwałaby długo, gdyby nie okropne wypadki.

Pochyliwszy głowę na piersi, zagłębiła się w modlitwie za matkę, której nie było już wśród żywych, i za męża, który wkrótce również miał udać się w ostatnią drogę... Ich miłość natomiast była utkana z kontrastów: dramatów i szczęścia, łagodności i gwałtowności, radości i cierpienia, lecz wiedziała, że kiedy Arnolda zabraknie, jej życie stanie się podobne do życia jej matki, do życia Izabeli de Montsalvy i do życia tych wszystkich kobiet opuszczonych przez ukochanego mężczyznę – będzie długim oczekiwaniem, powolnym umieraniem, długą drogą do wieczności...

Podczas gdy się modliła, Landry skończył przygotowania, założył jedwabną stułę na siermiężny habit i przyglądał się umierającemu.

– Kim jest ten człowiek? – spytał cichym głosem. Katarzyna zadrżała.

Ujęła bezwładną, rozpaloną dłoń Arnolda.

– To... mój mąż... Hrabia de Montsalvy...

Czuła, że Landry nie rozumie, choć nie stawia pytań. Zanurzywszy gałązkę bukszpanu w święconej wodzie, pokropił pokój, co widząc zgromadzeni padli na kolana.

Pax huic domui! Adjutorinum nostrum in nomine Domini...

Rytuał ostatniego namaszczenia, uspokajający i prosty. Landry pochyliwszy się nad ciałem wziął nieco świętego olejku, namaścił oczy, uszy i usta rannego, także dłonie i stopy, a Walter i Bérenger zaintonowali litanię za umierających.

Kiedy przebrzmiało ostatnie „Amen”, Landry umył ręce i wytarł w ściereczkę podaną mu przez pazia, zdjął stułę i zgasił świeczki. Katarzyna otworzyła okno.

– A teraz opowiedz mi o wszystkim – wyszeptał Landry. – Słucham...

– Co chcesz wiedzieć?

– To, czego nie rozumiem. Skąd się tu wziął twój mąż, i to ciężko ranny. Czy napadli na was Rzeźnicy? Słyszałem o ich rannym dowódcy, niejakim Błyskawicy, jeśli się nie mylę...

– Tak... Musisz poznać prawdę....

W zwięzłych słowach opowiedziała, co się zdarzyło w Montsalvy, potem w Paryżu, Chinon i Tours. Resztę znał z opowieści Ermengardy. Najtrudniej było wyznać, że Błyskawica to Arnold de Montsalvy, jej mąż. Na koniec jej oczy wypełniły się łzami.

– Kocham go, Landry, i już mu przebaczyłam, nawet jeśli teraz się go boję... ta miłość to całe moje życie...

Mnich pochylił się nad Arnoldem i przyglądał się mu zmarszczywszy brwi...

– Jest u progu śmierci... lecz... jeśli powróci?

– Co mówisz?

– To tylko hipoteza, mająca zmusić cię, byś zajrzała w głąb swego serca. Czy temu umierającemu, któremu przebaczasz w ostatniej jego godzinie, przebaczyłabyś również, gdyby pan Bóg zdecydował, że jeszcze go do siebie nie zabierze?

Katarzyna upadła na kolana, wznosząc ręce do mnicha, sługi bożego, którego modły miały dość mocy, by sprowadzić boskie miłosierdzie.

– Zgodziłabym się na wszystko... nawet na rozdzielenie, na ślepe posłuszeństwo... gdybym tylko wiedziała, że będzie żył!...

– Czy kochasz go do tego stopnia?

– Tylko jego jednego zawsze kochałam. Powiedz mi, czy jest choć iskierka nadziei... Ty, który jesteś wysłannikiem Wszechmogącego!

– Jestem jedynie mnichem i nie czynię cudów. Co prawda, widziałem kiedyś w klasztorze Saint-Seine człowieka, który przeżył z podobnymi ranami.

Uzdrowił go pewien mały mnich zajmujący się zielarstwem...

– Zabierzmy więc Arnolda do tego mnicha! To niedaleko stąd!

– Uspokój się, Katarzyno! Wiesz, że nie możemy wyjść z tego domu wcześniej niż jutro rano. Czy zapomniałaś, co cię jutro czeka?

Katarzyna otarła spocone czoło. Landry sprowadził ją brutalnie na ziemię, w chwili gdy w jej serce wstąpiła iskierka nadziei... Nie miała wyboru, żadnej możliwości, by uratować Arnolda. Musiała czekać do jutra, wprowadzić do zamku podłych Rzeźników, zdradzić przyjaciół z konieczności. W przeciwnym razie los pazia był przesądzony...

Spojrzała błagalnie na Landry’ego, szukając w jego wzroku wsparcia.

– Nie uda im się przedostać do środka. Kiedy książę jest tu, strażnicy...

– Księcia tu nie ma – przerwał Landry. – Wysłał jedynie do zamku swój oddział pod wodzą pana de Vandenesse’a. Rzeźników zmyliło podobieństwo i książęcy herb na zbrojach rycerzy. Hrabina prosiła księcia o posiłki, obawiając się angielskich oddziałów.

Katarzyna westchnęła z ulgą, dowiadując się, że hrabina wcale nie zastawiła na nią pułapki.

– Trzeba natychmiast powiedzieć o tym Paniczykowi! Uwierzy ci, gdyż jesteś sługą bożym! – krzyknęła rzuciwszy się do drzwi.

Ale Landry zagrodził jej drogę.

– Jesteś szalona! Zamek rodu Châteauvillain jest jednym z głównych punktów obrony Burgundii: czy książę jest w środku czy też nie, to nie ma dla Paniczyka znaczenia! Zależy mu na zdobyciu zamku, do którego bez twojej pomocy nie zdołałby wejść! Jesteś zmuszona ułatwić mu zadanie i wprowadzić ich do środka... Co zaś będzie potem, łatwo zgadnąć...

– Co zatem mogę uczynić?

– Uciec!

– Myśleliśmy już o tym! – powiedział z goryczą w głosie Walter uznając, że czas włączyć się do rozmowy. – Ale jak? W sąsiednim pokoju jest pełno żołdaków, a w naszym znajduje się tylko to małe okienko, przez które nawet Bérenger się nie prześlizgnie. Na dole pełno strażników. A więc, pobożny ojcze, najpierw pomyśl, zanim co powiesz!

– Jeśli mówię, że trzeba uciekać, to trzeba, mądralo! I nawet wiem jak! Popatrz tylko...

Podszedł do małych drzwi w ścianie prowadzących do niedużego składziku.

– Ta dziura? – spytał pogardliwie Walter. – Przebadaliśmy ją niedawno.

Same puste słoje, trochę konopi i kilka wrzecion...

– Źleście patrzyli! Przynieście mi świecę.

Landry wziął stołek, wcisnął się do składziku, wlazł na stołek zgiąwszy się wpół, by nie uderzyć głową o sufit.

– Popatrzcie – szepnął naciskając obiema dłońmi sufit – można go podnieść, usuwając dwie żelazne śruby. A oto i one!

– Właz! – ucieszył się paź. Dokąd prowadzi?

– Na strych! Właściciel domu, znany z tego, że ugania się za spódnicami, własnymi rękami wykonał ten właz, żeby móc potajemnie wychodzić na strych. Przez otwór służący do ładowania siana można wydostać się do sadu, a stamtąd nad rzekę...

– A potem... skąd weźmiemy konie?

– Musicie przepłynąć rzekę i wspiąć się na wzgórze zamkowe. W pobliżu barbakanu rosną gęste krzaki, tam przeczekacie do świtu, a kiedy most zostanie spuszczony, schronicie się w zamku. Tam będziecie bezpieczni.

W obliczu tej perspektywy chłopcom zalśniły oczy z radości, lecz Katarzyna milczała.

– Ja nie mogę iść z wami... Zostanę z nim aż do końca... Uciekajcie, chłopcy! Bérengerowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, a kiedy go tu nie będzie, Paniczyk nie będzie mógł mnie szantażować!

– Pan Arnold przecież jeszcze żyje! – odparł Landry. – A poza tym, jak zareaguje Paniczyk, kiedy dowie się, że chłopcy uciekli? Weźmie cię na tortury?... O, nie! Jest na to zbyt sprytny! To twojego męża będzie torturował zamiast pazia! Jego nadzieje na rożen!

– Nie!... Nie ośmieli się!... Arnold jest jego towarzyszem broni!...

– O, słodka naiwności! Czy jeszcze niczego się nie nauczyłaś? W tym demonie nie ma ani krzty ludzkiego uczucia! Ale jeśli wolisz ryzykować...

Katarzyna czuła się znowu pokonana. Landry miał rację: powinna uciec wraz z chłopcami, zostawiając ukochanego i nie wiedząc, co się dalej z nim stanie.

– A kto mnie zapewni, czy nie zabiją go, jeśli uciekniemy? Nie mogę go zostawić samego, Landry... nie mogę zostawić bezbronnego w rękach tych dzikusów!

– Nie będzie sam! Ja zostaję! – Oszalałeś! Zmasakrują cię! – Nie sądzę... Zanim wyruszycie, zwiążecie mnie w kij i zakneblujecie jak się patrzy. Pęta zrobimy z firanek. Walter ogłuszy mnie, aby wszystko wyglądało wiarygodnie. Reszta należy do mnie!

Walter i Bérenger bez zwłoki rzucili się odczepiać firanki, podarli je na wąskie paski i skręcili jak konopie. W mgnieniu oka mnich został skrępowany, lecz Katarzyna patrzyła na te przygotowania zagubionym wzrokiem, nie mając siły przyłączyć się do nich...

Ująwszy dłoń męża przycisnęła ją do piersi. Dłoń była gorąca i pulsująca. Wiedziała, że za chwilę go zabraknie, a ona nie może przeciwstawić się nieubłaganemu losowi... że ta pieszczota będzie ostatnia... Moje kochanie... chciałabym odejść wraz z tobą... chciałabym, byś zabrał mnie z sobą do grobu... Ale nie mogę... muszę wracać do dzieci... muszę odejść... muszę zostawić cię samego...

Ukryła twarz w gorącej dłoni, pragnąc śmierci, chcąc już nigdy się nie podnieść.

– Pani Katarzyno! – usłyszała jak przez mgłę ochrypły głos Waltera – musimy ruszać w drogę, jesteśmy gotowi.

Spojrzała na chłopców. W oczach mieli łzy, lecz postanowienie było twarde.

Solidnie związany Landry stał na nogach i mógł jeszcze mówić.

– Chciałem pożegnać się z tobą, Katarzyno, zanim zakneblują mi usta. Zaufaj mi i ruszaj bez trwogi. Wiesz, że kocham cię jak brat.

Katarzyna rzuciła się spętanemu przyjacielowi na szyję, ścisnęła go zapalczywie i ucałowała kilka razy.

– Uważaj na siebie, Landry... czuwaj nad nim... i módl się do Boga, by się nad nami zlitował!

– Szybciej! – krzyknął Landry nie chcąc okazać wzruszenia. – Nie traćmy czasu! Szybciej, załóżcie mi knebel!... I walnijcie mnie w łeb stołkiem! Tylko postarajcie się mnie nie zabić, chłopcy! Będę się za was modlił! Żegnaj, Katarzyno...

Chwilę potem mnich Landry Pigasse, zdzielony w głowę przez Waltera, leżał rozciągnięty na posadzce. Na jego ogolonej czaszce perliły się krople krwi.

– Uważałem, jak mogłem, żeby zanadto go nie nadwerężyć, ale wyrośnie mu potężny guz – stwierdził domorosły medyk. Na szczęście dycha normalnie! Uciekajmy!

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na twarz Arnolda, wydało się jej, że jego zakrwawiony profil zastygł na wieczność w żółtym blasku świecy...

Odrywając siłą Katarzynę od nieruchomego ciała Arnolda, Walter powlókł ją w stronę schowka.

Długa noc dobiegała końca. Kiedy nad borami nareszcie wstał dzień wezwany pianiem nielicznych ochrypłych kogutów, a niebo, z którego nie zniknęły jeszcze wszystkie spóźnione gwiazdy, pojaśniało i stało się szare, potem zaś różowe... zakwitła zorza, zwycięska i zapowiadająca piękny dzień.

Trzech zbiegów zaszytych w krzakach ogarnęło zmęczenie, a ich zesztywniałe w mokrym odzieniu członki przeszywał ziąb. Przebycie rzeki wymagało dużego wysiłku z powodu silnego prądu, a pokonanie wzgórza pokrytego haszczami i skałami wyczerpało ich do reszty. Kiedy wreszcie dotarli do podnóża imponujących murów, rzucili się do kępy krzaków jak do spokojnej przystani. Wiedzieli, że są dobrze ukryci, a jednak czekali na spuszczenie mostu jak na zbawienie.

Miasteczko w dole wydawało się malutkie, nieważne, jednak pośród tych wszystkich dachów koloru ziemi Katarzyna widziała tylko jeden: ten, pod którym został jej najdroższy mąż.

Czy jeszcze oddychał... czy też śmierć, zwinnie wślizgująca się do ciał słabych i chorych o tej mrocznej jeszcze godzinie poranka, spełniła już swoją powinność?... Czy Landry odzyskał zmysły?... Czy już odkryto ucieczkę?...

Miasteczko było spokojne... nawet za spokojne. Na rynku kilku na wpół nagich żołdaków, przeciągając się ospale, zmierzało do studni, żeby przegnać opary nocy. Inni, uzbrojeni po zęby, szli zmienić strażników. Z komina domu notariusza wydobywało się wąskie pasmo dymu...

Katarzyna poczuła przy swoim policzku oddech pazia, który również patrzył na miasteczko ze łzami w oczach.

– Ty płaczesz, Bérenger? – spytała wzruszona.

Odwrócił w jej stronę smutną, zmęczoną twarz, której strach przywrócił dziecinny wygląd. Jednak wyraz jego oczu należał do mężczyzny. W ciągu kilku dni Bérenger zmężniał, choć miał nadal tylko czternaście lat.

– Pan Arnold – wyszeptał. – Czy jeszcze kiedyś go ujrzymy? Czy Bóg się nad nami zlituje?...

– A więc chciałbyś mu nadal służyć... po tym wszystkim, co zobaczyłeś?...

– Tak! Dla ciebie, pani!... Kochasz go tak bardzo... A jednak to przeze mnie zdecydowałaś się go opuścić... nie mając nawet pewności, czy będzie żył...

– To nie z twojego powodu, Bérenger! Paniczyk i tak znalazłby inny sposób, żeby mnie szantażować...

– Mówisz tak, pani, żeby mnie pocieszyć, lecz to ja jestem winny, gdyż pan Arnold jest moim panem, a ja go opuściłem. Jeśli umrze... wrócę do klasztoru i zostanę mnichem!

Żałość dziecięcia i jego potrzeba poświęcenia, a także pakt, który zamierzał zawrzeć z panem Bogiem, wzruszyły Katarzynę do głębi. Łagodnie odwróciła twarz i położyła usta na mokrym od łez policzku pazia.

– Nie pleć, Bérengerku! Nie jesteś stworzony do klasztoru...

Coś jednak chwyciło ją za serce. Landry także nie wydawał się stworzony do klasztoru, kiedy był w wieku pazia... Wezwanie niebios obiera czasem przedziwne ścieżki.... Co prawda, Bérenger chciał jedynie spłacić coś, co uważał za swój dług: stać się zakonnikiem, by odpokutować za samotną śmierć swego pana...

Wzniosła oczy do nieba, czekając na jakiś znak. Było piękne, czyste, zwiastujące spokój i szczęście. To nie było niebo rozpaczy, a w jego ciepłych, różowych odblaskach ogarniających przyrodę Katarzyna wyczytała rodzaj obietnicy...

Zdało jej się, że ponad przestrzenią dochodzi do niej pełen przekonania głos Sary, która pierwszego dnia oblężenia Montsalvy powiedziała:

– Pan Arnold wróci!!!

Niestety... Nie uściśliła wtedy... w jakiej postaci powróci, podkreśliła tylko, że Katarzyna jeszcze niejedno przez niego wycierpi...

Dzwony w zamkowej kaplicy uśpionego zamku rozdzwoniły się na jutrznię. Strażnicy odpowiedzieli sobie z wieży do wieży... gdzieś w oddali odezwał się róg wzywający ludzi do codziennego znoju.

Walter, zmożony snem, przebudził się, przeciągnął się i ziewając spytał:

– Czy już czas?

Zamiast odpowiedzi Katarzyna wskazała na słońce, które wyłaniało się nad zielonym morzem koron drzew. W istocie, nadeszła pora! Po długim oczekiwaniu...

Jaką przyszłość zwiastowało to słońce dla pani de Montsalvy? Odnalezioną miłość w schronieniu męskiej piersi ukochanego mężczyzny... czy też smętny los kobiety w czerni, żyjącej w osamotnieniu w swoich włościach, o pół drogi od nieba, stanowiącego jej ostatnią nadzieję, i od ziemi, gdzie kochający lud, dumny, lecz uparty, nadal zapisywałby własną krwią i własnym znojem piękną historię krainy owerniackiej?

Wiedziała, że odpowiedź nie należy do niej, lecz tym razem nie próbowała przeciągnąć losu na swoją stronę nowymi błaganiami. Ich czas minął. Z prostotą i skromnością oddała się silniejszemu od siebie:

– Niech stanie się wola twoja, Panie...

Z samozaparciem odwróciła wzrok od domu notariusza, gdy tymczasem zwodzony most opadał z grzmotem pioruna..

Загрузка...