– Nie, nie, nie, pani... to niemożliwe! Nie mogę dać ci tego – o co mnie prosisz! Najwyższy już czas, by w królestwie zapanował porządek i by szlachta znowu stała się posłuszna! Toteż z przykrością muszę odmówić.
Klęcząc przed tronem w postawie, która przystoi osobie proszącej o łaskę, Katarzyna wzniosła do króla twarz zalaną łzami i złączyła dłonie.
– Sire, błagam cię, sire!... Któż może go ułaskawić, jeśli ty odmówisz?
– Konetabl, pani! To on dał słowo, to jego rozkaz złamano! Jest panem i władcą armii. Nawet książęta krwi winni mu są posłuszeństwo! Czy zapomniałaś, pani, jaką władzę daje szpada kwiatom lilii? Jest więc moim królewskim obowiązkiem utrzymywać i popierać wszelkie rozkazy mojego naczelnego wodza.
Obowiązek! Utrzymać! Co za słowa w ustach Karola VII! Katarzyna patrzyła na króla bardziej zdziwiona niż zawiedziona, nie poznając go. Co mu się stało?
Po prawdzie zachował swój niewdzięczny wygląd, bladą twarz o pociągłych rysach, duży, opadający nos i wypukłe oczy. Lecz te oczy, ongiś bezbarwne i nieśmiałe, patrzyły teraz pewnie i surowo. Linie twarzy były wyrazistsze pod wielkim czarnym, pilśniowym kapeluszem, otoczonym złotą koroną. Odnosiło się także wrażenie, jakby król urósł, może dlatego, że trzymał się prosto. Jego ramiona w pikowanym żupanie wydawały się szerokie i mocne. Stał przed tronem, nad którym wisiał niebiesko-złoty baldachim, z dumnie uniesioną głową, pieszcząc jedną ręką białego jak śnieg charta z Karamanii.
Katarzyna zrozumiała, że ma przed sobą zupełnie innego człowieka. Ale skoro przybyła, by walczyć, postanowiła nie poddawać się aż do końca.
– Co więc mam robić, sire? Widzisz moją rozpacz... daj przynajmniej jakąś radę...
Karol VII zawahał się tak jak ongiś. Piękna twarz kobiety zdawała się wzruszać władcę... Wreszcie powoli zszedł ze schodów, na których stał tron, by pomóc wstać Katarzynie.
– Musisz wrócić do konetabla, moja droga, i prosić go jak najłagodniej. W chwili obecnej jego ludzie z pewnością schwytali skazańca... i być może jest już za późno...
– Nie, sire! To niemożliwe! Konetabl nigdy nie strąciłby głowy Arnolda de Montsalvy bez zapytania ciebie o zdanie!
– Moja droga, posłuchaj mej rady i wróć do Paryża, błagaj Richemonta, a być może...
– Panie, pomyśl, że jestem tylko kobietą i od wielu dni miotam się w zaklętym kręgu. Daj mi, panie, przynajmniej kilka słów skreślonych twą ręką, doradzających konetablowi... Jestem tutaj całkiem sama. Królowa Yolanda, w której pokładałam wszystkie swoje nadzieje, nie wróciła jeszcze z Prowansji i powiada się, że jest złożona niemocą. Moi najdrożsi przyjaciele są przy niej albo walczą w Pikardii i Normandii. Nie mam tu nikogo... nikogo, prócz ciebie, sire!
– To prawda, że moja matka była ostatnio cierpiąca, lecz wczoraj dostałem wiadomość, że przyszła już do siebie i że gotuje się do drogi, by uczestniczyć w zaślubinach swego wnuka. Ujrzysz więc ją niebawem...
Potem nagle zaczaj krzyczeć popadając w swoją dawną nerwowość.
– Nie! Proszę cię, pani, nie płacz! Katujesz mnie, Katarzyno. Wiesz dobrze, że zawsze pragnąłem twego dobra. Znasz siłę swych łez... i wykorzystujesz to, by zmusić mnie...
Katarzyna czuła, że król mięknie, że być może zwycięstwo jest blisko, i chciała chwycić rękę króla, by złożyć nań swe usta... kiedy z głębi sali dobiegł do niej łagodny, świeży głos kobiecy, głos, który jednak mówił straszne rzeczy.
– Nikt nie może zmusić króla... to zbrodnia obrazy majestatu! Czy zapomniałeś, drogi przyjacielu, o zaleceniach twojej dobrej matki? Musisz być twardy, sire! Musisz zachować autorytet... za wszelką cenę! W przeciwnym wypadku nigdy nie będziesz potężnym władcą!
Katarzyna odwróciła się, wypatrując nieznajomej. Po posadzce usłanej kobiercem świeżo zerwanych kwiatów zbliżało się powoli wysmukłe, niebiańskie stworzenie. Mogło mieć najwyżej siedemnaście lat. Długie, kasztanowe, mieniące się złotym odcieniem włosy spadały spod wianka z bladoróżowych róż na mlecznobiałe ramiona i okrągłe piersi, ledwie że zasłonięte przez sukienkę z niebieskiej tafty, ściśnięte tak mocno błyszczącym materiałem, że zdawało się, iż za chwilę wyskoczą ze swego więzienia. Lekko wypukłe czoło, okrągłe policzki i usta jak wisienki. Świadomie czy nie, zjawisko to było uosobieniem miłości.
W jednej chwili król zmienił się na twarzy. Jak zakochany paź rzucił się na spotkanie pięknego stworzenia, chwycił je za dłonie i pokrył gorączkowymi pocałunkami.
– Agnieszko! Serce moje! Jesteś więc... a ja myślałem, żeś jeszcze w ogrodzie... że odpoczywasz w słońcu...
Dziewczyna roześmiała się, a jej śmiech podobny był do gruchania turkawka.
– Silne słońce przyciemnia skórę i zaczerwienia oczy, sire... a poza tym... stęskniłam się za tobą.
– Jak ona to pięknie powiedziała! Stęsknił się, mój słodki anioł! A ja co, co ja tu robiłem w tym czasie? Usychałem... cóż mówię, umierałem z tęsknoty, gdyż chwila bez ciebie dłuży mi się jak cały wiek w piekle! Minuta bez ściskania tej małej rączki, bez całowania tych słodkich usteczek...
Katarzyna w osłupieniu uczestniczyła w tej miłosnej scenie. Kim była dziewczyna, w której król zdawał się śmiertelnie zakochany? Przyzwoitość nakazywała jej odejść na czubkach palców, gdyż król wziął Agnieszkę w ramiona i złączył się z nią w długim pocałunku. Lecz z drugiej strony, jeśli odjedzie, nie uzyska nowego widzenia. Toteż cierpliwie czekała, aż pocałunek się skończy, wreszcie cicho, lecz zdecydowanie wyszeptała:
– Sire! Czy dasz mi ten list, o który cię proszę?
Karol zadrżał, jak ktoś nagle wyrwany z pięknego snu. Wypuścił swą piękną przyjaciółkę z objęć i skierował w stronę Katarzyny niezadowolone spojrzenie.
– Pani jeszcze tu, pani de Montsalvy? Sądziłem, że wyraziłem jasno swoją wolę! Udaj się do Richemonta! Ja nic nie mogę uczynić!
– Sire! Litości...
– Nie! Powiedziałem nie! Zaczyna mnie męczyć udzielanie łask twemu mężowi, pani! Przypomnij sobie, że w tej sali kazałem spalić katowi edykt skazujący go. Powinien o tym pamiętać, zanim popełnił kolejne głupstwo! Należy do tych, którym się wydaje, że im wszystko wolno, lecz ja nauczę go być posłusznym! Rozumiesz, pani? Posłusznym!... Żegnam panią!
I chwyciwszy swą piękną przyjaciółkę wpół, Karol VII skierował się do drzwi prowadzących do ogrodu.
Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, usłyszała ich śmiech, tak jakby śmiali się z niej, i bardzo ją to zabolało. Wyciągnąwszy chusteczkę z rękawa wytarła oczy i nos i skierowała się do wielkich drzwi prowadzących na dziedziniec. Ta olbrzymia sala z murami wysokimi na sześć metrów, pokrytymi wielkimi arrasami, ten monumentalny kominek, na którym stały wazony wypełnione żarnowcem, sprawiała wrażenie koszmaru. Przywodziła na myśl sen, w którym śni się o nie mającej końca drodze, wydłużającej się w miarę jak się biegnie, nie prowadzącej donikąd.
Ten sen wiódł ku podwójnym drzwiom dębowym i brązowym, strzeżonym przez dwa stalowe posągi, które machinalnie otworzyły oba skrzydła, kiedy się zbliżyła.
Poniżej szerokich schodów rozciągał się skąpany w słońcu dziedziniec zamku Chinon. Jak dawniej, szkoccy łucznicy strzegli tu bram i otworów strzelniczych. Pióra czapli zatknięte u ich czapek kołysały się łagodnie na wieczornym wietrze. Wszystko było tak jak tamtego dnia, kiedy Tristan Eremita prowadził ją schodami, a na górze czekała na nią królowa Yolanda, która osobiście miała powieść ją ku tronowi królewskiemu. Tamtego dnia triumfowała... a dzisiaj opuści zamek sama, bezbronna, nie wiedząc, co robić ani dokąd się udać...
Poniżej schodów czekali Walter i Bérenger, trzymając konie za uzdy i nie spuszczając z niej pytających spojrzeń. Wyraz twarzy Katarzyny nie pozostawiał jednak żadnych złudzeń.
– A więc? – spytał gwałtownie Walter. – Odmawia?
– Tak, Walterze... odmawia. Mówi, że nie ma prawa ułaskawić, kiedy skazuje konetabl. Że pan de Richemont jest jedynym panem swoich żołnierzy i swoich kapitanów. Muszę wrócić do Paryża, prosić konetabla... jeżeli nie jest jeszcze za późno...
– Do kroćset! – rozzłościł się Walter. – To rada szaleńca, a nie normalnego człowieka!
– Nie wracajmy do Paryża, pani Katarzyno! – podchwycił Bérenger. – Moi bracia na pewno uwolnili pana Arnolda! Nie wracaj do Paryża! Po co masz się poniżać, prosić nadaremnie? Wracajmy do domu! Wracajmy do naszych gór, z dala od dworu potrafimy stawić czoło.
Walter patrzył na swego przyjaciela z podziwem.
– Tak jest, jedźmy do was! Co prawda nie znam waszych rodzinnych stron, ale bardzo chciałbym je poznać. Coś mi mówi, że tam będę szczęśliwy. Źleśmy zrobili, przyjeżdżając do Chinon.
To była prawda i Katarzyna wyrzucała sobie, że nie posłuchała Tristana Eremity, który radził jej udać się do Tours i tam czekać na uroczystość zaślubin oraz przybycie króla z Chinon. Ona jednak chciała go natychmiast zobaczyć. A teraz wszystko przepadło...
– Wracamy, pani Katarzyno? – spytał Bérenger. – Słońce jest już nisko, a ty potrzebujesz odpoczynku.
– Jeszcze chwilę... Chciałabym tam wejść na minutę... Wskazała na małą, przyciśniętą do potężnej wieży Coudray kapliczkę Świętego Marcina, gdzie często chodziła na mszę i modliła się, kiedy zamieszkiwała w zamku po pokonaniu szambelana La Tremoille. Lubiła przychodzić do tego zacisznego sanktuarium, w którym również modliła się Joanna d’Arc, jak to tylko ona potrafiła; dla Joanny modlitwa była źródłem energii i wiary, najlepszym lekarstwem przeciwko zniechęceniu i boleści. Pogrążona w rozpaczy Katarzyna pomyślała, że może Bóg zechce ją wysłuchać, jeśli zwróci się do niego w miejscu, w którym ta, którą zesłał na ziemię, modliła się do niego.
Wewnątrz panował przyjemny półmrok. Zachodzące słońce przedzierało się przez różę na portalu i kładło się na sklepieniu, na małym, kamiennym ołtarzu i złoconym tryptyku. Lecz dzisiaj piękno tego miejsca, działające zazwyczaj jak balsam na Katarzynę, było jakby bezsilne i nie mogło uleczyć serca trawionego przez zgryzotę. Tyle nadziei pokładała w królu, który dotąd zawsze okazywał jej zainteresowanie i dobroć. Król jednak ciągle był obiektem igraszek swoich faworytów. Tym razem chodziło o faworytę, która z pewnością będzie równie groźna, jak jej poprzednicy, Giac i La Tremoille.
Przybywając do zamku myślała, że uda się do kapliczki po audiencji u króla, by złożyć podziękowanie... tymczasem wchodziła doń zrozpaczona, nie wiedząc, co czynić – czy wracać do Paryża, czy do Owernii... Nie miała siły na dalsze prośby, dalsze upokorzenia... Klęcząc pod kolumną, przytknąwszy czoło do stołu komunijnego, płakała w złączone dłonie, ślepa i głucha na to, co się wokół dzieje, kiedy jej ramienia dotknęła czyjaś dłoń i nieznajomy głos powiedział wyraźnie:
– Dobrze jest się modlić... ale po co tyle płakać?
Katarzyna podniosła się z gwałtownym biciem serca, jak ktoś złapany na gorącym uczynku, i spojrzała na młodzieńca stojącego nie opodal.
Zmienił się od ostatniego ich spotkania cztery lata temu, lecz nie aż tak, żeby nie poznała delfina Ludwika.
Książę musiał mieć teraz czternaście lat. Urósł, lecz nadal był chudy, przedwcześnie zgarbiony, miał silne, kościste ramiona, taką samą jak przedtem żółtawą cerę i czarne, proste włosy. Jedynie rysy jego twarzy wyostrzyły się wokół dużego, agresywnego nosa i czarnych, głęboko osadzonych oczu tryskających inteligencją. Był brzydki, lecz jego brzydota miała w sobie jakąś nieokreśloną moc, a w sylwetce było coś z subtelnej majestatyczności. Książę roztaczał wokół siebie dziwny urok, który brał się być może z jego przenikliwego spojrzenia.
Pomimo mocno sfatygowanego stroju łowieckiego z grubego płótna flandryjskiego po dumnym tonie i władczym wyrazie twarzy można było odgadnąć płynącą w jego żyłach królewską krew.
Katarzyna uczyniła głęboki ukłon, zaskoczona i zażenowana niespodziewanym spotkaniem.
– Powiedz mi, pani, dlaczego płakałaś – nalegał delfin przyglądając się uważnie jej zrozpaczonej twarzy. – Jesteś pani de Montsalvy, czy tak? Byłaś damą dworu królowej, mojej matki?
– Wasza Wysokość poznaje mnie?
– Twoją twarz trudno zapomnieć, pani... Katarzyno, jak mi się zdaje? A kobiety, które mnie otaczają, są w większości głupie lub bezwstydne... albo jedno i drugie. Pani byłaś inna... Nadal jesteś inna.
– Dziękuję ci, panie.
– A teraz mów! Chcę wiedzieć, dlaczego płakałaś?
Trudno było oprzeć się temu rozkazowi, gdyż bez wątpienia był to rozkaz. Katarzyna niechętnie opowiedziała przebieg ostatnich wydarzeń, dostrzegając, jak delfin marszczy brew na wiadomość o zabiciu Legoix, a zwłaszcza o ucieczce Arnolda.
– Ci nasi panowie feudalni nigdy się nie zmienią! – mruknął.
– Dopóki nie zrozumieją, kto jest panem w tym kraju, będą robić, co im się żywnie podoba! Toteż nieposłuszni muszą zginąć!
– Ależ panem jest król, nasz dobroczyńca i nasz ojciec, panie, i nikt nie śmie tego podważać! – zaprotestowała przerażona Katarzyna. A ponieważ nie miała już nic więcej do stracenia, dodała:
– Dlaczego tak się dzieje, że manipulują nim ludzie, nie mający do tego prawa?...
– Co chcesz przez to powiedzieć, pani?
– Tylko to, co widziałam na własne oczy i co stało się ze szkodą dla mnie, panie...
I Katarzyna opowiedziała o swoim spotkaniu z Karolem VII i o przerwanej przez piękną nieznajomą imieniem Agnieszka rozmowie. Zaledwie jednak wymówiła to imię, na twarzy rozmówcy pojawił się wyraz gniewu, a jego ręce zacisnęły się na rękawicach do jazdy konnej.
– Ta mała ladacznica! – wrzasnął nie dbając o święty przybytek. Jego okrzyk sprowadził z zakamarków kapliczki poważnego człowieka z czarną brodą, który bez słowa wskazał ręką na ołtarz. Ludwik poczerwieniał, przeżegnał się nabożnie i klęknął na kamiennej posadzce dla odmówienia modlitwy. Po chwili jednak wstał i podszedł do Katarzyny oczekującej w niemym skupieniu.
– Nie powinienem wypowiadać takich słów w kościele... ale fakt pozostaje faktem! Nienawidzę tej osoby, w której zadurzył się ojciec.
– Kim ona jest?
– To córka niejakiego Jana Soreau, koniuszego, pana na Coudan i Saint-Gerant. Jej matka zwie się Katarzyna de Maignelais. Pochodzi z dobrego domu, ale niezbyt świetnego. Przed rokiem ciotka ma, Izabela de Lorraine, odwiedziła nas przed udaniem się do Neapolu, gdzie wzywały ją interesy męża, księcia Rene, trzymanego w paskudnym więzieniu przez Filipa Burgundzkiego. Pannica ta była jedną z jej dwórek. Jak tylko król ją zobaczył, stracił dla niej głowę...
– Panie, nie zapominaj, że mówisz o królu! – przerwał brodacz, Jean Majoris, nauczyciel delfina.
– Sam wiem najlepiej, o kim mówię! – obruszył się delfin. – Mówię tylko jak jest: król szaleje za tą dziewczyną, a na nieszczęście moja pani babka popiera ją i ochrania...
Katarzyna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
– Kto?... Królowa Yolanda?...
– Nie kto inny w rzeczy samej! Królowa Yolanda chyba także zakochała się w Agnieszce, bo jak można wytłumaczyć fakt, że dziewczyna tak szybko została dwórką mojej matki?
– A więc wszystko skończone – westchnęła Katarzyna.
– Chwileczkę! Nie wszystko skończone! Jak zapewne ci wiadomo, za kilka dni król, królowa i cały dwór udadzą się do Tours, gdzie mają się odbyć moje zaślubiny z księżniczką szkocką. – Wypowiadając te słowa delfin skrzywił się, jakby zjadł cytrynę. Pomimo to ciągnął dalej: – Datę ślubu ustalono na 2 czerwca.
Małgorzata jest już we Francji od kilku tygodni, gdyż przybyła do La Rochelle pod koniec kwietnia, ale zgotowano jej tak huczne powitanie, że nie może posuwać się zbyt szybko. W tej chwili powinna być w Poitiers... niedaleko stąd!
Tym razem westchnął on. Katarzyna domyślając się, co to mogło oznaczać, szepnęła:
– Wasza Wysokość... zdaje się niezbyt szczęśliwy z tego małżeństwa?
– To małżeństwo jest mi całkiem obojętne. Nigdy nie widziałem Małgorzaty Szkockiej. Lecz złości mnie sama myśl o małżeństwie. Mam wiele lepszych rzeczy do roboty niż zajmowanie się żoną. Ale zostawmy to. Twoja nadzieja, pani, jest właśnie w tym małżeństwie: w dniu zaślubin bądź w katedrze przy trasie orszaku ślubnego. To mnie poprosisz o łaskę dla hrabiego de Montsalvy! W takich okolicznościach król nie będzie mógł mi odmówić! Nawet jeśli Agnieszka będzie temu przeciwna!
Ogarnięta wdzięcznością, Katarzyna zgięła kolano, ujęła dłoń delfina, chcąc złożyć nań pocałunek, lecz on wyrwał rękę, jakby bał się, że zostanie ugryziony.
– Nie dziękuj mi, pani! Nie robię tego dla ciebie ani dla twego postrzelonego męża, który w przyszłości nie powinien opuszczać pól bitewnych... zwłaszcza kiedy ja zostanę królem. Gdyż, daję ci na to moje słowo, potrafię okiełznać swoją szlachtę!
– Dlaczego więc to czynisz, panie? Żeby zrobić na złość tej Agnieszce? – spytała odważnie.
Delfin uśmiechnął się filuternie jak chłopiec, który zamierza spłatać figla dorosłej osobie.
– W rzeczy samej! – odparł wesoło. – Cudownie będzie pokazać publicznie tej aferzystce, że nie ona rządzi królestwem! Lecz to nie jest jedyny powód. Otóż rada, by prosić króla o łaskę, została ci dana przez człowieka, który mi się bardzo podoba. Pan Tristan Eremita to dobry sługa. Jest surowy, twardy i prawy. Kiedy nadejdzie odpowiednia pora, będzie służył mnie... To jemu, twojemu przyjacielowi, pragnę oddać przysługę. Nie chcę, by bezskutecznie wysyłał cię tutaj. Chodźmy, muszę wracać, a ty, pani, musisz opuścić zamek przed podniesieniem mostu zwodzonego.
Ramię w ramię, pani de Montsalvy i delfin Ludwik, wyszli z kaplicy, po czym książę pożegnał się uprzejmie, a Katarzyna wróciła do swego pazia i giermka.
– Kim jest ten podle odziany chłopiec? – spytał Bérenger. – Wydał mi się taki brzydki.
– To twój przyszły władca! Jeśli Bóg pozwoli, pewnego dnia zostanie królem Ludwikiem XI.
– A więc – skomentował Walter – nie da się powiedzieć, że będziemy mieć pięknego króla.
– Nie, lecz zapewne będzie wielkim królem. W każdym razie otrzymam od niego łaskę, której odmówił mi Karol. Ruszajmy do gospody, młodziankowie! Potem wam opowiem, co się zdarzyło.
– Czy wracamy do Montsalvy? – spytał Bérenger z błyskiem nadziei w oku.
– Nie. Ani do Montsalvy, ani do Paryża. Ruszamy do Tours, gdzie będziemy czekać na dzień zaślubin, jak trzeba było zrobić od razu, gdyby mi się tak nie śpieszyło.
Cała trójka opuściła fortecę zbudowaną ongiś przez Plantagenetów i udała się do centrum miasta, Grand-Carroi, gdzie gospoda Pod Krzyżem Wielkiego Świętego Mexme ciągle przyjmowała podróżnych i gdzie królował olbrzymi imć Baranek, a nad nim jego gadatliwa połowica Pernelka, krzątająca się wśród ciżby kelnereczek, kadzi i błyszczących kociołków.
Znad rzeki unosiła się mgła. W blasku zachodzącego słońca lekko zmierzwiona powierzchnia wody przybrała odcień oliwkowy, lecz szczyty wierzb błyszczały jeszcze w słońcu. Dachówki i stare mury miasta rozciągającego się nad rzeką Vienne wyglądały jak wyjęte żywcem ze starego obrazu.
Nagle dwa wielkie łabędzie wypłynęły z gniazda ukrytego wśród szuwarów, sunąc zgodnie w górę rzeki nad samą powierzchnią wody i nie zwracając uwagi na prąd, który na środku rzeki był bardzo silny.
Katarzyna nie mogła oderwać oczu od tego widoku, widząc w nim szczęśliwą wróżbę. Ptaki były dwa, z pewnością para, płynęły razem i dlatego czuły się silniejsze, pozbawione strachu.
Zrozumiała, że powinna wziąć z nich przykład, odnaleźć Arnolda i nie opuszczać go już nigdy, gdziekolwiek by się udał. Tylko pod tym warunkiem staną się niezwyciężeni. Samotność nie była dobra ani dla jednego, ani dla drugiego.
Do wody dał nurka zimorodek z krzykiem zwycięstwa, lecz trzej jeźdźcy byli już daleko, zagłębiwszy się w cieniu domów.
Dom Jakuba Serce w Tours i jego składy towarowe ciągnęły się wzdłuż Loary, w pobliżu barbakanu Grand-Pont, za murami broniącymi miasta przed napaścią oraz przed powodzią. Sąsiadowały z klasztorem jakobinów i potężnymi wieżami zamku królewskiego.
Jakub, kuśnierz z Bourges, człowiek, który poprzysiągł sobie, że przywróci w królestwie dostatek i bogactwo, póki co był najpotężniejszym i najbardziej pomysłowym kupcem, posiadał tutaj, jak i w innych dużych miastach, dom i sklepy, w których jak dzień długi uwijali się subiekci i handlarze.
Sam Jakub prowadził życie w siodle, galopując od jednej faktorii do drugiej, od Bourges po Montpellier, gdzie znajdowała się główna część jego handlowych interesów, z Montpellier do Narbonne i Marsylii, do Lyonu, gdzie miał stosunki, do Clermont, Tours i Angers.
Miał już trzydzieści sześć lat, był szczupłym, eleganckim mężczyzną, niezwykle energicznym i wszędzie go było pełno, jego wrogowie powiadali nawet, że podpisał pakt z diabłem.
W drodze powrotnej z Chinon, po bezowocnej rozmowie z królem, Katarzyna z radością odwiedziła starego przyjaciela w jego faktorii w Tours, która w związku z obecnością właściciela rozkwitła niezwykłą aktywnością.
Jakub oczywiście nie pozwolił, by przyjaciółka zatrzymała się w gospodzie. Zmusił ją, by wraz z towarzyszami podróży zajechała do jego domu i oddał ją w ręce zażywnej pani Rigoberty, zarządczyni jego siedziby w Tours, która dzięki jej staraniom stale była w pogotowiu, by należycie przyjąć właściciela.
Para przyjaciół odnalazła się po długiej przerwie z wielką radością. Łączyło ich od lat obopólne zrozumienie oparte na wzajemnym szacunku i pewnej dozie czułości. Było to uczucie skomplikowane, coś więcej niż przyjaźń; Katarzyna czuła bowiem, że Jakub zawsze jej pożądał, lecz to jej nie przeszkadzało.
Jakub Serce udzielił schronienia Katarzynie, Sarze i Arnoldowi, gdy uciekali przed nienawiścią La Tremoille’a; dzięki jego pomocy mogli uciec do swojej Owernii. Z drugiej zaś strony, kiedy Jakub stracił cały majątek po zatopieniu galery z Narbonne w drodze powrotnej ze Wschodu, Katarzyna powierzając mu najpiękniejszy i najdroższy ze swych klejnotów, czarny diament, który dostała od pierwszego męża, Garina de Brazeya, pozwoliła mu odbić się od dna i odbudować zrujnowane imperium. Wreszcie, po ucieczce z Alhambry Katarzyna i Arnold mogli opuścić Grenadę na jednym z jego statków i wrócić do Francji.
Przez trzy pierwsze dni wspólnym wspomnieniom nie było więc końca. Jakub zachwycony był, że Katarzyna wcale się nie zmieniła, że nadal jest piękna, pełna wewnętrznej siły i odwagi w obliczu zdarzeń mogących powalić niejednego mężczyznę.
– Gdyby nie moja żona, Macee i dzieci – powiedział jej pewnego wieczoru – i gdybyś ty nie była żoną i matką, porwałbym cię, uwięził, uczynił moją wszelkimi sposobami, mimo że jesteś wielką damą, gdyż wyżyny, na których żyjesz, nie przerażają mnie i wiem, że potrafiłbym cię doścignąć...
– Prześcigniesz nas wszystkich, Jakubie! Będziesz najpotężniejszym człowiekiem we Francji, jednym z najbogatszych w Europie, jeśli nie najbogatszym. Twoje pomysły... te porty, te zakładane przez ciebie kopalnie, ci emisariusze, których rozsyłasz po całym świecie... wszystko to przyprawia o zawrót głowy.
– To jeszcze nic! Zobaczysz za kilka lat... Zbuduję pałac... którego, niestety, nie będę mógł ci podarować... Ale – dodał wesoło – zawsze mogę ci ofiarować kilka worków brzęczących, złotych monet... i jeszcze coś.
Wstał od stołu, przy którym oboje kończyli wieczerzę. Okno pokoju wychodziło na mały ogród wewnętrzny. Rosły w nim aromatyczne zioła, a także wiciokrzewy i jaśminy, których woń pozwalała zapomnieć o wyziewach dolatujących z ulicy, po której spływały ścieki pełne odpadków i nieczystości. Katarzyna została sama. Paź i giermek jak zwykle pobiegli kąpać się w Loarze lub zaopatrzeni w wędki i siatki poszli łowić ryby na jedną z piaszczystych wysepek. Wiedziała, że nie wrócą wcześniej niż o zmierzchu, by rzucić się na jadło przygotowane przez imć Rigobertę, po czym udadzą się na poddasze i zasną kamiennym snem. Wiedziała też, że te chwile spokoju i odpoczynku nie będą trwać wiecznie.
Za kilka dni przyjdzie jej na nowo pochylić czoło przed młodą parą królewską, w obliczu prześwietnych gości, wśród których dawniej było jej miejsce. Oznaczało to kolejne upokorzenie, jednak od tego zależało uratowanie Arnolda. Powinna dziękować Bogu, że dał jej jeszcze jedną, ostatnią szansę. Ale to będzie ostatni raz! – przyrzekła sobie. Nigdy więcej nie uklęknę przed ludzką istotą; jedynie przed Bogiem...
Żeby zatrzymać jak najdłużej łagodny majowy wieczór, z całych sił starała się odepchnąć od siebie obraz na czarno ubranej Katarzyny klęczącej na placu przed katedrą. Tymczasem wrócił Jakub.
– Popatrz na to, moja droga! – rzucił zbliżając się do stołu. Katarzynie zdawało się, że to magiczne sztuczki. Handlarz przysunął zaciśnięte dłonie do płomieni świec, po czym otwarł je powoli i oczom Katarzyny ukazał się rząd pereł najwspanialszych, jakie kiedykolwiek w życiu widziała. Wszystkie idealnie okrągłe, z lekkim różowawym odcieniem. Żadna oprawa nie psuła ich doskonałej piękności. Łączyła je jedwabna nić przechodząca przez ich środki. Wyglądały niczym fragment Drogi Mlecznej, jak promień księżyca.
Katarzyna wstrzymując oddech wpatrywała się w palce przyjaciela. Bawił się klejnotami, obracając je we wszystkie strony, dla uzyskania efektów świetlnych.
– Jeszcze nigdy nie widziałam takich pereł! – westchnęła z zachwytem.
– Oczywiście! Nikt do tej pory nie wpadł na pomysł złączenia pereł o tym samym zabarwieniu. Do tego trzeba mieszkać nad ciepłymi morzami, cieplejszymi niż nasze. Te przysłał mi niedawno sułtan Egiptu.
– Sułtan Egiptu? Utrzymujesz stosunki z innowiercą?
– Tak, i to owocne, jak widzisz. Nie powinnaś się dziwić, że handluję z niewiernymi... Przypomnij sobie nasze spotkanie w Almerii. Co do sułtana, dostarczam mu minerału, którego bardzo mu brakuje: srebra.
– Czy dlatego więc otwierasz stare rzymskie kopalnie koło Lyonu?
– Saint-Pierrela-Pallu i Jossur-Tarare? W rzeczy samej. Można tam znaleźć żelazo, piryty i trochę srebra, głównie w tej pierwszej. Druga zaś zawiera przede wszystkim srebro i... trochę złota, lecz tak ciężko jest je wydobyć, że wolę tego zaniechać. Zresztą, głównie srebro jest mi potrzebne na wymianę. Ale wróćmy do naszyjnika. Podoba ci się? Katarzyna wybuchnęła śmiechem.
– Co za pytanie! Pokaż mi taką kobietę, która powiedziałaby, że jej się nie podoba!
– W takim razie jest twój!
I Zanim Katarzyna mogła się sprzeciwić, Jakub wprawnym ruchem założył jej naszyjnik i zapiał prosty haczyk na karku.
– Sułtan przysłał naszyjnik, lecz nie zaopatrzył go w odpowiednie zapięcie. Każę do niego dorobić zapięcie godne takiego okazu.
Katarzyna przez chwilę poczuła ulotne zimno pereł, które wkrótce przybrały temperaturę jej ciała. Było to nowe uczucie, jakby perły stały się częścią jej samej.
Jakub, rozbawiony miną małej, zachwyconej dziewczynki, podał Katarzynie lusterko.
– Są stworzone dla ciebie – zauważył. – Albo... ty jesteś stworzona dla nich.
Opuszkami palców, z pewną dozą nieśmiałości, dotknęła kulek delikatnych jak skóra dziecięcia. Wyglądało na to, że chce się upewnić, czy rzeczywiście istnieją. Jakub miał rację: jej wypoczęta twarz nabierała w tym nowym towarzystwie nowego blasku, a w kontakcie z alabastrową skórą perły jakby ożyły...
Nagle jednak Katarzyna odłożyła lusterko i odwróciła się.
– Dziękuję ci, przyjacielu. Lecz... ja nie chcę tych pereł! – powiedziała zdecydowanie.
– A dlaczegóż to? – sprzeciwił się Jakub. – Już wspomniałem: są częścią twoich dochodów. To nie prezent!
– Właśnie. Pani de Montsalvy nie może sobie pozwolić na nowe ozdoby, kiedy jej poddani są w potrzebie. Na wiosnę plony zostały zniszczone do tego stopnia, że miałam zamiar prosić cię, byś w tym roku spłacił w naturze swoje zobowiązanie: w ziarnie, paszach, płótnie, wełnie, skórach, w tym wszystkim, czego może nam zabraknąć w czasie zimy.
Ponure i niezadowolone jeszcze przed chwilą spojrzenie kupca pojaśniało, wypełniwszy się czułością.
– Wszystko to dostaniesz, Katarzyno! Czy uważasz mnie za głupca, który pozwoliłby wam znosić chłód i głód, dając jako jedyną pomoc garść złota i sznur pereł? Wygląda mi na to, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, iż twój majątek wzrasta wraz z moim. Jesteś moją najważniejszą akcjonariuszką, a ja co roku używam twojej części udziałów. Nie wiesz jeszcze, że masz procenty w kilku bankach: u Cosme de Medicis, we Florencji, w Augsburgu, u Jacob Fugger, a od dnia podpisania pokoju w Arras także w Brugii u Hildebranda Veckinghusena z Lubeckiej Hansy, u którego kupuję pruskie zboże, futra, tłuszcze i miód z Rosji, smołę i wędzone ryby. Wkrótce także i w Tours będziesz je miała, gdyż zamierzam stworzyć tu sieć warsztatów tkackich, które, mam nadzieję, będą stanowić konkurencję dla płócien flandryjskich, a zwłaszcza angielskich. Jakub rozgadał się na dobre. Nic bowiem nie interesowało go bardziej niż sprawy handlowe i nowe, zakrojone na wielką skalę, projekty. Wreszcie, widząc zniecierpliwienie Katarzyny, przerwał i rzuciwszy okiem na perły dodał:
– A teraz schowaj je do swej sakiewki i nie mówmy o tym więcej! – Próbował siłą włożyć perły do jej ręki, lecz ona odepchnęła je. Skronie kupca nabrzmiały z gniewu.
– Dlaczego? Obrażasz mnie, Katarzyno!
– Nie zrozum mnie źle, Jakubie. Myślę tylko, że twoje perły mogą przydać się... gdzie indziej... a nawet będą bardziej użyteczne.
– Gdzie indziej? Gdzie?
– Na szyi tej ładnej istoty, w której zakochał się król... tej Agnieszki Soreau, o której mówiłeś, że jesteście w przyjaźni.
Istotnie, kiedy Katarzyna opowiedziała Jakubowi o spotkaniu z królem i o tym, jak się ono skończyło, handlarz tylko roześmiał się i rzekł: – Mylisz się co do niej. To dobra dziewczyna. Tylko trochę za bardzo przejęła się swą rolą.
– Daj jej więc te perły – ciągnęła – i powiedz jej, jakie znaczenie do nich przywiązuję, a także proś, by wstawiła się u króla w sprawie Arnolda.
Jakub ujął Katarzynę za rękę i poprowadził do ławy wyścielonej czerwonymi poduszkami, stojącej przy otwartym oknie, wrócił do stołu, napełnił kielichy winem z Malvoise, podał jeden z nich Katarzynie, po czym, przysunąwszy taboret, usiadł naprzeciwko.
– Wyjaśnijmy raz na zawsze sprawę Agnieszki! To królowa Yolanda kazała ją sprowadzić na dwór, by wyrwać króla ze smutku i apatii. Król zakochał się, a ona wśród pocałunków podsuwa mu rady i pomysły królowej. Widziałaś, jak król się zmienił?
– Przyznaję. Do tego stopnia, że zaczęłam się zastanawiać, czy to ten sam człowiek...
– Tak. I to jest dzieło Agnieszki i królowej Yolandy.
– Ale to dziwne, że Yolanda podstawia rywalkę własnej córce, królowej Marii.
– Uspokój się. Wiesz dobrze, że królowa Maria nie mogła dokonać cudownej przemiany. To prawda, król kocha ją. Regularnie płodzi z nią dzieci, czy jednak pamiętasz, jak wygląda jej twarz? Nie pamiętam już który z ambasadorów po ujrzeniu jej powiedział, że królowa Maria swoją twarzą powinna straszyć Anglików. Miłość matczyna Yolandy to jedno, a troska o wskrzeszenie królestwa to drugie. Przestań więc boczyć się na biedną Agnieszkę. Sam podejmuję się powiedzieć jej, że popełniła głupstwo. Zresztą królowa Yolanda, która niebawem tu ściągnie, osobiście się tym zajmie. A teraz, czy zechcesz wreszcie przyjąć te perły?
Katarzyna wychyliła kielich, odstawiła go na stół i roześmiała się.
– Jesteś bardziej uparty, Jakubie, niż twoje mulice!
– Dzięki temu do czegoś doszedłem! A więc chcesz je, czy... mam wrzucić je do Loary? Gdyż przysięgam, że żadna inna nie będzie ich nosić! Dodam tylko, że sprowadzę drugie... dla twojej przyjaciółki Agnieszki, ponieważ zdaje mi się, że bardzo ci na tym zależy!
Katarzyna zamiast odpowiedzi wyciągnęła dłoń i Jakub włożył doń skórzany mieszek.
Zadowolony ze swego niewinnego zwycięstwa, Jakub Serce pocałował przyjaciółkę w czoło, życząc jej dobrej nocy.
– Dzisiaj mamy 30 maja. Za trzy dni wesele: już niedługo przyjdzie ci znosić moje kaprysy. Okaż więc jeszcze trochę cierpliwości!
Jednak dwa dni później, kiedy Katarzyna zastała Jakuba w jego kantorze na porządkowaniu grubych ksiąg, kupiec na jej widok oznajmił z pochmurną miną:
– Wesele przełożone... Ostatnie dziecko królewskie, mały książę Filip urodzony w lutym, jest umierający. Król, królowa i dwór pozostaną w Chinon.
– Mój Boże – jęknęła Katarzyna – tylko tego jeszcze brakowało. A jeśli zaślubiny odbędą się w Chinon?
Jakub, przekładając papiery porozkładane na biurku, odwrócił się tak nagle, że część z nich spadła na podłogę.
– Gdzie? W Chinon? Król nie zrobiłby takiej przykrości swoim wiernym poddanym z Tours, ani mnie samemu, mnie, który sobie żyły wypruwa, by wszystko przygotować, jak należy!
Mały książę Filip umarł następnego dnia, 2 czerwca. Król ustalił datę zaślubin na 24 czerwca.
– Jeszcze przez trzy tygodnie będziesz moim więźniem – radował się Jakub. – Gdy odjedziesz, zostawisz mnie w głębokim smutku!
Istotnie co wieczór, korzystając z pięknej pogody, siadywali po wieczerzy na ławce w ogrodzie i rozkoszowali się świeżością wieczoru. Przeważnie nie rozmawiali wiele, woląc wdychać w ciszy, przerywanej jedynie szmerem rzeki i krzykiem nocnych ptaków, zapach wiciokrzewu.
Tego jednak wieczoru Jakub nie miał ochoty milczeć. On, zwykle tak poważny, był wesoły jak dziecko. Przedłużenie pobytu pięknego gościa zdawało się wypełniać go radością, której wcale nie starał się ukryć.
Spoglądał na nią, siedzącą tuż obok na kamiennej ławie, z rozanieleniem. Z powodu upałów kupiła u mistrza Jana Beaujeu, krawca królowej, cienki, różowy jedwab w białe gałązki, w którym wyglądała jak młoda dziewczyna. Z białym woalem narzuconym na włosy opadające ciężko na kark i naszyjnikiem z pereł pyszniących się na alabastrowym dekolcie podobna była do istoty przybyłej z innego świata. Zapach, jaki wydzielała z jej ciała cenna esencja różana sprowadzona przez kupca dla niej specjalnie z Persji, atakował nozdrza Jakuba, przywracając jej całą ziemskość.
Pchnięty impulsem silniejszym niż wola chwycił jej ręce i uwięził. Były zimne i instynktownie starały się wyrwać z uścisku.
– Katarzyno – powiedział niskim głosem – nie odpowiadasz mi. Czy cię rozgniewałem?
– Nie, Jakubie. Nie powiedziałeś nic, co mogłoby mnie rozgniewać. To miło słyszeć, że mój odjazd zostawia smutek, ale nie mów nic więcej.
– A jednak...
Żywo wyrwała swą dłoń z uścisku i położyła ją na jego ustach.
– Nic nie mów! Jesteśmy parą przyjaciół. Starych przyjaciół! I niech tak zostanie!
Jakub ucałował z zapamiętaniem palce tak nieostrożnie złożone na jego ustach.
– To oszustwo, Katarzyno! Ta stara przyjaźń to tylko ułuda i sama dobrze o tym wiesz. Od lat kocham cię, nie śmiąc tego powiedzieć.
– Właśnie mówisz... pomimo mojej obrony.
– Twojej obrony! Czy wiesz, że przez te wszystkie lata żyłem tylko wspomnieniem pewnego pocałunku... tego w Bourges, w moim gabinecie, kiedy uciekłaś z Champtoc, ze szponów Gilles’a de Rais’go. Nigdy nie udało mi się o nim zapomnieć.
– Mnie również – odparła chłodno Katarzyna – ale z powodu wyrzutów sumienia, gdyż zawsze byłam przekonana, że twoja żona nas widziała.
– A jednak nie odepchnęłaś mnie. Myślałem nawet przez chwilę...
– Że mi się to podoba? To prawda! Lecz teraz, Jakubie, skończmy na tym!
W przeciwnym razie będę musiała cię opuścić.
– Nie, nie odchodź! Byłoby mi strasznie przykro...
– Zostanę, jeśli obiecasz, że przestaniesz. Dzisiaj nie jesteś sobą. To z pewnością ten ogród, te wszystkie zapachy... piękna noc. Ja również jestem zakłopotana.
Wstała z zamiarem opuszczenia tego pełnego pułapek miejsca. Jakub uśmiechnął się z ironią.
– Znowu chcesz siebie oszukać. To nie noc, to ty sama, Katarzyno. Zawsze traciłem głowę przez ciebie. To uczucie ludzie nazywają miłością, jak mi się zdaje... Lecz jeśli nie chcesz, nie będę więcej się naprzykrzać! Śpij dobrze!
Katarzyna wstała z ławy i wielkimi krokami przemierzała ogród, jakby bojąc się tego, co zostawiała za sobą, lecz słowa Jakuba docierały do niej wyraźnie, może dlatego, że ciągle ich słuchała.
Przekraczając próg domu, musiała zadać sobie gwałt, by się nie odwrócić i nie zobaczyć twarzy Jakuba i tej jego zmarszczki w kąciku ust, dzięki której wyglądał, jakby kpił sam z siebie.
Żadna kobieta, nawet najbardziej wyniosła, nie oparłaby się uczuciu takiego mężczyzny. Geniusz i siła intelektu były u niego tak namacalne, jak u innych głupota i pycha. Był to człowiek z żelaza, o oczach wizjonera i, pomimo nieszlacheckiego pochodzenia, o sercu rycerza z baśni.
Wstrzymując westchnienie, skierowała kroki do swego pokoju, gdy nagle, na zakręcie schodów, stanęła oko w oko ze swoim paziem i giermkiem, którzy niosąc buty w rękach, ostrożnie schodzili na dół. Na widok swej pani wydali okrzyk zawodu. Najwyraźniej była ostatnią osobą, jaką życzyli sobie napotkać po drodze.
– A gdzież to, młodziankowie?
Światło rzucane przez zatknięte nad schodami łuczywo, choć słabe, wystarczało, by stwierdzić, że obaj chłopcy zaczerwienili się po uszy. Nawet młody Chazay stracił swoją zwykłą pewność siebie.
– No co, straciliście mowę? Gdzie idziecie?
Bérenger widocznie postanowił się poświęcić, gdyż pierwszy zabrał głos.
– Chcieliśmy... eee... chcieliśmy się tylko trochę... eee... przejść po mieście! Tam u nas, na górze, jest tak gorąco, że nie mogliśmy zasnąć!
– No właśnie! – poparł przyjaciela Walter – strasznie tam gorąco!
– Aż tak bardzo? Dzień rzeczywiście był gorący, lecz wieczór jest chłodny.
– Ale nie na górze! – wyjaśnił Walter z przekonaniem. – Słońce paliło przez cały dzień i dach rozgrzał się do czerwoności. Chyba idzie burza.
Jednak te rozważania barometryczne nie tłumaczyły czerwonych policzków młodzian, chyba żeby na górze było gorąco jak w piecu.
Nagle Katarzyna przypomniała sobie narzekania Rigoberty na pewne sąsiedztwo niegodne uczciwej kobiety: chodziło o kabaret znajdujący się prawie naprzeciwko domu, ściągający klientelę spośród marynarzy i subiektów sklepowych. Rigoberta dowiedziała się też, że oberżysta, niejaki Courtot, zatrudnił u siebie trzy dziewki swawolne, mające niebywałe wzięcie wśród klienteli.
Katarzyna spojrzała uważnie na chłopców, zatrzymując wzrok na Walterze.
– Czy przypadkiem nie udajecie się do kabaretu imć Courtota, żeby się nieco odświeżyć? Po co tyle środków ostrożności, jeśli to ma być zwykła przechadzka?...
Paź już chciał zaprzeczyć, lecz jego towarzysz nakazał mu milczenie:
– Nie lubię kłamać – oznajmił z wyższością. – Tak, to prawda, idziemy do Courtot. Nigdy nie ukrywałem, że lubię kobiety, pani Katarzyno. Być może przerazi cię, co powiem... ale ja nie mogę się bez nich obyć! Dlatego idę do kabaretu...
Brutalna przemowa młodziana nie zaszokowała Katarzyny przede wszystkim dlatego, że dostrzegła szczerość w jego słowach. Toteż nie komentując ich, wskazała jedynie na pazia i rzekła:
– Bérenger jest młodszy od ciebie; to jeszcze prawie dziecko i nie ma takich samych potrzeb.
– Wiem. I wcale nie chciałem go zabierać...
– Ale ja powiedziałem, że jeśli mnie ze sobą nie zabierze, to narobię takiego hałasu, że nie będzie mógł wyjść – przerwał bez pardonu Bérenger. – Może jestem młodszy od Waltera, lecz i ja jestem mężczyzną, pani Katarzyno i nie skrywając...
– Jeśli chcesz wyjawić tajemnicę swoich wypadów na ryby w okolice Montarnal, mój mały, to możesz się nie trudzić! Jednak między tamtymi drobnymi kłamstewkami a wyjściem do spelunki i wystawieniem się na żer łatwych dziewek jest wielka różnica. A ja myślałam, że kochasz tamtą dziewczynę od nocnych połowów...
Paź spuścił głowę.
– To prawda, pani!... Kocham ją i to nie ma nic do rzeczy. Lecz nie wiem, kiedy ją zobaczę i chcę się trochę zabawić. Jestem mężczyzną, do diaska!
– Zostaw diabła w spokoju i odpowiedz mi na jedno pytanie: czy naprawdę masz ochotę zadawać się z tymi dziewczętami?
Paź rzucił swojemu towarzyszowi spojrzenie tak wyraźnie wołające o pomoc, że aż student roześmiał się. Żartobliwie rozczochrał mu włosy i odpowiedział zamiast niego.
– Oczywiście, że nie! Chodź, Bérengerku, idziemy spać!
– Nie! Chcę iść z tobą...
– No właśnie, chodź!... bo ja idę spać. Jeśli mnie posłuchasz, możesz mieć pewność, że zachowałeś się jak prawdziwy mężczyzna.
Pożegnawszy się niezgrabnie ze swoją panią, chłopcy, chcąc nie chcąc, wrócili na górę.
Katarzyna odetchnęła z ulgą. Była wdzięczna Walterowi za tak bohaterskie poświęcenie. Jednak wracając do siebie, była zmartwiona. Te dni pozostające jeszcze do królewskiego wesela niepokoiły ją. Upalny schyłek wiosny pobudzał do życia tajemne apetyty szybciej niż eglantyny. Bezczynność była zgubna dla wszystkich. Choćby ci chłopcy, gotowi popełnić jeszcze jakieś głupstwo, jeśli nie będzie nad nimi czuwała... A Jakub, czy dotrzyma danej obietnicy?...
Leżąc w łóżku ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, zamknęła oczy próbując zasnąć, lecz nie mogła zmrużyć oczu...
Zza ściany dochodziły czyjeś kroki, ktoś chodził tam i z powrotem, starając się czynić jak najmniej hałasu. Katarzyna wiedziała, że tym kimś był Jakub...
Słuchała, wstrzymując oddech i wsłuchując się w rytm kroków, zdradzający wewnętrzny niepokój przyjaciela. Podłoga skrzypiała dając silniej wyraz jego pożądania niż słowa.
Nagle zatrzymał się i usłyszała jakby lejącą się wodę. Z pewnością chciał się odświeżyć albo nalał sobie coś do picia. Potem znowu zaczął chodzić, wytrwale i bez końca...
Katarzyna z wściekłością odrzuciła nakrycie i otworzyła okno, szukając ukojenia w zimnym nocnym wietrze. Miała ochotę krzyczeć, drapać, żeby uspokoić ogień, który również ogarniał jej ciało. Przycisnęła poduszkę do uszu, żeby nie słyszeć. Jak Jakub śmiał ją tak kusić? Jak on śmiał?
– Niech przestanie! Boże, niech on wreszcie przestanie! – jęknęła. Czy on nie rozumie, że doprowadza mnie do szaleństwa? Nienawidzę go! Nienawidzę... to ciebie kocham Arnoldzie... Tylko ciebie....
Bóg jednak był głuchy, a diabeł ruszył ostro do dzieła. Chociaż ze wszystkich sił starała się przypomnieć sobie chwile rozkoszy z mężem, powracało tylko jedno wspomnienie: dotyk gorącej dłoni Jakuba w ogrodzie...
Nie mogąc dłużej wytrzymać w łóżku, które zdawało się ją palić i w którym przewracała się jak święty Wawrzyniec na rożnie, wstała i spojrzała na drzwi... Były tak blisko... i blisko był pokój, w którym Jakub krążył jak lew w klatce.
Kilka kroków i drzwi otworzą się, a potem?...
Krew wrzała w jej skroniach. Drzwi hipnotyzowały i przyciągały. Zrobiła jeden krok... potem drugi... i jeszcze jeden. Jej ręka spoczęła na rzeźbionej klamce....
W sąsiednim pokoju kroki przyspieszyły. Tamte drzwi otworzyły się i zatrzasnęły z hałasem. Potem słychać było tylko szybki bieg na złamanie karku po schodach, wreszcie trzasnęła brama.
W Katarzynie coś się załamało. Upadłszy na kolana, oparła głowę o drewniane drzwi. Czuła, że opuściły ją siły, lecz była wyzwolona, a w jej umyśle żal mieszał się z wdzięcznością. Uratowana!... Jestem uratowana...
Musiała jednak przed sobą przyznać, że ten nieoczekiwany ratunek był mało pociągający. Czuła niesmak.
wreszcie zasnęła, lecz spała źle i rano wstała z podkrążonymi oczami i bladą twarzą. Czuła się zmęczona i rozbita. Zrozumiała, że ten stan rzeczy nie może trwać dłużej.
Nie mogła wytrzymać jeszcze trzech tygodni rozdarta między miłością Jakuba a wolą dochowania wierności Arnoldowi. Zostawię Bérengera i Waltera u Jakuba, a sama zaszyję się w klasztorze Świętej Radegundy, po drugiej stronie Loary! – pomyślała. Niebezpieczeństwo jest zbyt wielkie. Potrzebuję przeszkody z rzeki i murów, żeby się czuć bezpiecznie.
Lecz kiedy uzbrojona w to silne postanowienie zeszła do kuchni, by rozmówić się z gospodarzem, Rigoberta, dygając w ukłonie, powiadomiła ją, że „mistrz Jakub” udał się w interesach do Bourges.
– Prosił cię, łaskawa pani, byś czuła się panią tego domu, a my wszyscy dostaliśmy rozkaz, by spełniać wszystkie twoje życzenia. Wyraził nadzieję, że będziesz się tu czuła dobrze, sam zaś pozwolił sobie zabrać twoich dwóch młodych służących.
– To wspaniały pomysł! Ci dwaj chłopcy kręcili się tu w kółko i nie wiedzieli, co ze sobą począć. Przewietrzą się, to im dobrze zrobi.
Imć Rigoberta uśmiechnęła się uprzejmie, co uwidoczniło znaczne braki w jej uzębieniu.
– Jeszcze jedno: mistrz Jakub zostawił dla pani list. A oto i on. Katarzyna zajadając tartinki z miodem i popijając gorącym mlekiem, które podała jej guwernantka, otworzyła list. Był on krótki, lecz bardzo wymowny.
To ja wyjeżdżam, Katarzyno. Nie potrafiłbym dotrzymać danego ci słowa. Przebacz mil Dom należy do ciebie. Wrócę na zaślubiny. I chociaż raz, moja miłości, pozwól mi wyznać, że cię kocham...
Wzruszona Katarzyna czytała list dwa, trzy razy. Wreszcie złożyła go i dokończyła śniadanie. W tym czasie imć Rigoberta krzątała się po kuchni, turkocząc rąbkami białego czepka jak mewa skrzydłami i przygotowując się do wyjścia na targ po zakupy.
Po jej wyjściu Katarzyna przeczytała list raz jeszcze, a następnie, po krótkiej chwili wahania, podeszła do kominka i wrzuciła go do ognia...
Pergamin poczerniał, skręcił się i spalił, wydzielając woń spalonej skóry.
Wkrótce nie pozostało nic prócz kupki popiołu na największym polanie.
Wtedy odwróciła się i wolnym krokiem ruszyła w stronę ławki w ogrodzie, na którą Jakub już miał nie wrócić i gdzie od tej pory sama miała czekać nadejścia nocy. Tylko nie wiedzieć dlaczego nagle zachciało jej się płakać.
W miarę jak zbliżał się dzień królewskich zaślubin, miasto pęczniało niczym rzeka po burzy. Powodem tego było opóźnienie uroczystości, gdyż ci, którzy przybyli na 2 czerwca, zostali, a ci, którzy nie mogli zjawić się w tym czasie, przybywali teraz tłumnie, korzystając z okazji.
Trzeszczące w szwach gospody starały się jednak nie odprawiać nikogo z kwitkiem. Lokowano gości, gdzie się dało, po strychach i stodołach. W klasztorach i domach prywatnych także pełno było przyjezdnych. Przybywali dumnie kupcy drogą rzeczną i lądową, a także szlachta z Andegawenii i Turenii. Wokół miasta, na łąkach, wyrastały jak grzyby po deszczu wielkie, wiejskie namioty – purpurowe, szafranowe czy czarne, w gęstwinie różnobarwnych proporców.
Do miasta ściągnęli też kuglarze z tresowanymi niedźwiedziami czy psami, żonglerzy potrafiący wypuszczać w niebo kolorowe ognie. Lokowali się tam, gdzie tylko się dało, na polach czy pod dachami hal.
W portowych tawernach zaroiło się od dziewek swawolnych. Można je było zobaczyć o zachodzie słońca, jak w zwiewnych sukienkach opierały się o drzwi, ukazując swe wdzięki przechodzącym mężczyznom. Ich przenikliwe głosy wypełniały ulicę ku świętemu oburzeniu imć Rigoberty.
Wreszcie... nadciągali chorzy. Po królestwie rozniosła się bowiem wieść, że król po ceremonii ślubnej uda się do opactwa Świętego Marcina, by tam dotknąć zołzowatych. Namaszczenie monarchy w czasie koronacji nadawało mu cudowną moc: moc uzdrawiania chorych na skrofuły, których dotykał mówiąc: „Dotyka cię król Francji, wyzdrowiejesz z woli Boga”. Wieść ta obiegła kraj z prędkością błyskawicy, zdarzało się to bowiem niezwykle rzadko.
Nadciągali ze wszech stron; nie tylko zołzowaci, ale i ślepi, kulawi, świerzbowaci oraz cała ta straszliwa sfora ludzka w plugawych sukmanach opanowała miasto.
Tymczasem Tours ustroiło się w girlandy i wspaniale ukwiecono estrady na żywe obrazy, bez których nie obyłoby się żadne wielkie święto. Wszystkie te przygotowania przypominały jakiś obłędny taniec szkieletów, gdzie najgorsza nędza sąsiaduje z bogactwem i zbytkiem.
Katarzyna prawie nie wychodziła, jedynie o świcie udawała się w towarzystwie Rigoberty do pobliskiej kaplicy jakobinów. Czuła się odrzucona przez dwór, i co rana biegła do okna, wypatrując chorągwi królowej Yolandy, swojej obrończyni. Zamknięta w czterech ścianach, w towarzystwie starej kobiety, czuła się bardziej odsunięta od życia i samotna niż w klasztorze. Wydawało się, że czas stanął w miejscu...
Lecz nagle, dwa dni przed uroczystościami, sprawy ruszyły z miejsca.
Powrócił Jakub na czele grupy obładowanej wonnymi pakunkami; były w nich przyprawy niezbędne do przygotowania potraw godnych tak wielkiego święta. Równocześnie przybyły barki naładowane dziczyzną i węgorzami z lasów i stawów Sologne.
Jakub uśmiechnął się i pocałował ją, lecz usta, które dotknęły jej policzka, były zimne, a uśmiech był smutniejszy niż łzy. Wraz z Jakubem powrócili Bérenger i Walter. Obydwaj mieli radosne miny i błyszczące oczy, co wyjaśniło się natychmiast, gdyż paź z gwałtownością właściwą swojemu wiekowi zeskoczył z konia, podbiegł do niej i potrącając Jakuba krzyknął:
– Pani Katarzyno! Przywozimy dobre nowiny! Montsalvy wolne! Bérault d’Apchier i jego banda zostali wygnani!
Kasztelanka krzyknęła z radości i chwyciła młodzieńca za ramiona.
– Naprawdę? Mój Boże! Wprost trudno w to uwierzyć! W jaki sposób się o tym dowiedziałeś?
Zasypując pazia pytaniami potrząsała nim jak osiką. Jakub postanowił wkroczyć do akcji.
– Chwileczkę! – rzucił surowo. – To nie takie proste, a ty, paziu, popełniasz błąd, przedstawiając sprawy w ten sposób. Istotnie, Montsalvy jest wolne, lecz rzeczy nie mają się tak dobrze, jak próbujesz je przedstawić swej pani!
– Na miłość boską, przestańcie się spierać! Powiedz, Bérenger, skąd masz wiadomości?
Jakub, nie dając paziowi dojść do słowa, wyjaśnił:
– Trzy dni temu przybył do Bourges, do domu mego teścia, posłaniec z Burgundii, a wysłała go hrabina Ermengarda de Châteauvillain z listem, który ci przynoszę.
– Nie bardzo rozumiem, Jakubie. Jakim to sposobem posłaniec Ermengardy mógł przybyć z Montsalvy?
– To proste. Hrabina wysłała posłańca do Montsalvy. Nie zastał cię, a przeor Bernard i brat twego pazia, pan de Roquemaurel, powiadomił go, że powinnaś teraz przebywać w Tours.
Katarzyna machinalnie wzięła list z rąk Jakuba, lecz nie śpieszyła się, by go przeczytać. Zaniepokoiły ją ostatnie słowa Jakuba.
– Przeor Bernard, powiadasz, i pan de Roquemaurel? W takim razie – gdzie jest Arnold?
– Tego nie wiadomo – odparł cicho Bérenger. – Mam jeszcze drugi list dla ciebie, pani. Od przeora Bernarda. Przeczytaliśmy go i...
– Ależ, trzymaj język za zębami, Bérenger! – przerwał Jakub.
– Oto ten list. Otworzyłem go z obawy, czy nie zawiera jakich złych wiadomości... Pozwól, bym ci go przeczytał.
Do naszej ukochanej córki w Jezusie Chrystusie, Katarzyny, hrabiny de Montsalvy. Rycerze, którzy wyruszyli na Paryż z twoim mężem a naszym przyjacielem, dzięki boskiej pomocy powrócili na czas, by uwolnić nasze ukochane miasto będące u kresu sit i gotowe się poddać. Bérault d’Apchier wraz z synami i całą swoją czeredą odjechał do Gévaudan, a my mogliśmy z odnalezionymi braćmi podziękować Panu Bogu, że powiodła się twoja misja pomocy. Lecz nie zaśpiewaliśmy Te Deum, gdyż pan Arnold nie powrócił wraz z nimi.
Pan de Roquemaurel opowiedział nam, co się zdarzyło w Paryżu i jak ruszył na poszukiwanie pana Arnolda i jego niebezpiecznego kompana i że nie udało mu się natrafić na jego ślad. Jeszcze zanim dotarł do Orleanu, spotkał po drodze pana de Rostrenena, wysłannika konetabla, i jego oddział powracający z pustymi rękami. Rozpytywał ludzi po drodze, lecz nie było żadnego śladu. Opinia ogólna jest taka, że może po ucieczce z Bastylii pan Arnold nie ruszył prosto do Owernii, do swoich. Może postanowił się ukryć, czekając, aż przestanie się go szukać. Sądzę więc, moja córko, że przyjdzie ci uzbroić się w cierpliwość aż do dnia, w którym twój mąż uzna, że może wrócić do ciebie, nie narażając nikogo na niebezpieczeństwo. A ja modlę się z całej duszy, żeby tak było...
– Widzisz sama? – krzyknął Jakub kończąc czytanie. W istocie byłoby to logiczne: człowiek uciekający przed pościgiem nie udaje się tam, gdzie będą go szukać przede wszystkim, to znaczy do domu.
Katarzyna potrząsnęła jednak smutno głową.
– Nie, Jakubie! Twoje rozumowanie byłoby słuszne, gdybyśmy mieszkali w jakim łatwo dostępnym zamku, w jakiej dolinie niedaleko Paryża. Lecz Arnold wie, że nigdzie lepiej nie można się ukryć niż w naszych górach. Król i konetabl wahaliby się, wierzaj mi, zanim wysłaliby swoich rycerzy na niebezpieczne ścieżki wiodące wśród naszych wulkanów i nad naszymi przepaściami. Na dodatek Arnold zna wiele kryjówek niedaleko Montsalvy, a nasi poddani oddaliby za niego życie, począwszy od przeora...
– A jednak przeor sam ci pisze...
– Sam nie wierzy w ani jedno własne słowo! Usiłuje tylko podtrzymać mnie na duchu, lecz zna Arnolda równie dobrze jak ja. Jestem przekonana, że w głębi serca... uważa go za zmarłego...
– Ależ to istne szaleństwo, pani Katarzyno!
– A czy zapomniałeś o jego niebezpiecznym towarzyszu, Gonnecie? Czy zapomniałeś, że jego zadaniem było zabić Arnolda? Nie obawiaj się: ten diabeł spełnił swoje zadanie. Zabił skazańca, a teraz uda się do króla, by żądać wydania mu jego dóbr i ziemi, własności moich dzieci!...
Katarzyna płakała ukrywszy twarz w dłoniach. Trzej mężczyźni stali nieruchomo, czując się niezręcznie w obliczu jej nieszczęścia. Jakub wycierał chusteczką delikatnie łzy spływające pomiędzy jej palcami.
– Nie stój tutaj, Katarzyno – wyszeptał, zauważywszy ku swemu niezadowoleniu, że subiekci przyglądają się z żywym zaciekawieniem jego poczynaniom. – Pozwól mi zaprowadzić cię do sali... Rigoberto! Pani Rigoberto, proszę tu pozwolić!
Stara ochmistrzyni pojawiła się natychmiast, wycierając ręce w fartuch. W tej samej chwili od strony opactwa Świętego Marcina rozległa się fanfara trąbek, po czym dały się słyszeć wiwaty i tupot setek stóp.
Jakub spojrzał w stronę zamkowych wież, na których zaludniło się od rycerzy o błyszczących w słońcu lancach. Na szczycie jednej z nich łopotała niebiesko-biało-czerwono-złota flaga. Jakub zadrżał.
– Królowa Yolanda! Popatrz, Katarzyno! Królowa nadjeżdża!
Do trąbek dołączyły teraz wszystkie dzwony w mieście, witając królową czworga królestw, władczynię Turenii. Całe Tours rozbrzmiewało owacjami.
Katarzyna spojrzała przez łzy na zamkowe wieże.
– Za późno... Już nic dla mnie nie może zrobić...
– Skąd ta pewność? Płaczesz i rozpaczasz, a przecież nikt ci nie powiedział, że zostałaś wdową... Do diaska! To, że pan de Montsalvy nie wrócił do domu, nie oznacza wcale, że nie żyje! A gdyby nawet tak było? Twoje dzieci, a zwłaszcza twój syn, potrzebują królewskich listów ułaskawiających. Tak więc, jeszcze tego wieczoru udasz się ze mną do zamku. Wiem, w jaki sposób udać się do królowej bez zwracania uwagi... A jutro, nie zwlekając, musisz udać się... do Burgundii!
Wyciągnął rękę do Waltera, wziął list Ermengardy, który Katarzyna upuściła na posadzkę, a który młody giermek podniósł, i wsadził go w dłoń przyjaciółki.
– Zapominasz o drugim liście, Katarzyno. A jest bardzo ważny, gdyż przez niego o mało człowiek nie stracił życia! – I przy pomocy Rigoberty posadził ją na wyścielanej poduszkami ławie w pobliżu kominka.
– Czytaj! Ten list także zawiera złą nowinę...
– Ermengarda! Mój boże!... Nie jest chora?...
– Nie, nie o nią chodzi... lecz o twoją matkę...
Katarzyna pośpiesznie rozwinęła cienki zwój papieru, na którym natychmiast rozpoznała zamaszyste pismo swojej starej przyjaciółki i jej wielce fantazyjną ortografię. Jak iście wielka pani, hrabina pogardzała subtelnościami gryzipiórków. Jednak to, o czym pisała, było zadziwiające. Ermengarda donosiła, że jej matka pokłóciła się z wujem Mateuszem. Dijoński handlarz materiałami poczuł na stare lata wolę bożą, a to za sprawą niejakiej Amandyny La Verne, wielce apetycznej, lecz niezbyt bogatej handlarki strojami, z której zrobił swoją kochankę i sprowadził do swego domu. Wkrótce zamieszkiwanie pod jednym dachem stało się dla Jaquette Legoix niemożliwe i matka Katarzyny opuściła dom, w którym czuła się teraz obco.
Jej marzeniem byłoby zamieszkać wraz z tobą, Katarzyno, i opiekować się wnukami. Lecz droga z Lyonu do waszych gór daleka, a jej zdrowie nie pozwala na tak długą podróż. Przyjęła więc gościnę u mnie. Dałam jej twój pokój i wieczorami przesiadujemy razem, rozprawiając o tobie, o dzieciach i twoim niemożliwym małżonku. Twoja matka to złoty człowiek... Lecz na zapusty przeziębiła się i od tej pory czuje się coraz gorzej. Boję się, bo z dnia na dzień traci siły. Ty jesteś młoda i nie boisz się trudów podróży. Możesz pokonać drogę, której ona już nigdy nie odbędzie. Myślę, że będziesz chciała ją ucałować, przyjedź więc nie tracąc czasu! To ja cię o to proszę, gdyż ona nigdy by się nie ośmieliła, choć tak bardzo cię kocha...
Pergamin wypadł Katarzynie z rąk, zwinął się sam i spadł na posadzkę. Twarz Katarzyny była mokra od łez. Schyliła się, by podnieść list, po czym z trudem, lecz zdecydowanie powiedziała:
– Masz rację, Jakubie... Jutro muszę ruszyć w drogę... Moja biedna matka... Myślałam, że jest szczęśliwa... lecz zaniedbałam ją... Żeby tylko nie było za późno...
– Pomogę ci w przygotowaniach, lecz pamiętaj, że dziś wieczorem idziemy do zamku!
Po zapadnięciu zmroku Katarzyna i Jakub Serce ruszyli pod górę prowadzącą do zamku. Kiedy tylko Jakub pokazał strażnikom szeroki medal noszony na szyi, otwarto przed nimi bramę. Po przejściu przez zaludniony dziedziniec dotarli do małych czerwonych drzwi, przez które weszli na wąskie, kręte schody, słabo oświetlone z rzadka rozmieszczonymi łuczywami. Wreszcie dotarli do małej kaplicy obitej fioletowym aksamitem, zdobionym złotymi frędzlami.
– Królowa została uprzedzona, a drogę znam na pamięć, gdyż często mamy z królową potajemne narady. Bardzo interesuje się moimi przedsięwzięciami, w których widzi dobrobyt dla kraju. A oto i ona!
Chwilę później Katarzyna przyklękła, by ucałować wyciągniętą dłoń kobiety wysokiej, chudej i bladej, której czarny woal upięty był pod złotą koroną. Przebyta niedawno choroba pozostawiła głębokie ślady na twarzy Yolandy Aragońskiej. Jej włosy, jeszcze do niedawna gęste i czarne, były teraz białe jak śnieg, nadając łagodny blask pięknej, energicznej, lecz naznaczonej piętnem cierpienia twarzy.
Bez słowa podniosła Katarzynę i ucałowała ją serdecznie, po czym przyjrzała się jej uważnie.
– Biedne dziecko – westchnęła. – Kiedy wreszcie los przestanie cię doświadczać?
– Nie mam prawa się uskarżać, pani... Los rzeczywiście dotykał mnie zbyt często, lecz obdarzył także ochroną osób potężnych i wielkiego serca...
– Powiedzmy, że obdarzył cię przyjaciółmi, na których zasługujesz! Tym razem chcę, byś opuściła to miasto ze spokojnym sercem! Król przebaczy!
– A więc ty, pani, wiesz o wszystkim? – spytała Katarzyna nie wierząc własnym uszom.
Królowa rzuciła porozumiewawcze spojrzenie na Jakuba i uśmiechnęła się.
– Przeczytałam dziś najdłuższy list, jaki kiedykolwiek dostałam od mistrza Jakuba. I możesz mi wierzyć, że niczego w nim nie pominął. Tak, wiem o wszystkim. Wiem, że twój Arnold znowu postąpił nierozważnie. I szczerze mówiąc, kiedy się o tym dowiedziałam, pomyślałam znowu, że szkoda, iż nie wyszłaś za Piotra de Brézé! Pan de Montsalvy jest doprawdy nieznośny!
– Pani! Pomyśl, że być może w tej chwili jest już martwy!
– On? Martwy? Sama nie wiesz, co mówisz. Kiedy ten człowiek wyzionie ducha, musi stać się coś strasznego: powódź, nie wiem, może trzęsienie ziemi. Nie patrz tak na mnie, Katarzyno. Tacy ludzie jak on są podobni do chwastów: nie można ich wyplenić.
– Więc gdzie jest?
– Tego nie wiem. Lecz wiem jedno: człowiek, który tyle przeszedł, uchodząc z życiem, łącznie z leprozorium i niewolą saraceńską, nie pozwoli zabić się ot tak po prostu za rogiem ulicy jakiemuś zwykłemu rzezimieszkowi. Powiadam ci, twój mąż żyje! Posłuchaj mnie i udaj się do matki, która bardzo cię potrzebuje.
– Czy więc mogę liczyć, że król wystawi listy ułaskawiające? – spytała nieśmiało.
– O nie, moja droga! Arnoldowi dobrze zrobi trochę frasunku i będzie to dla niego nauczka, by nie składał wszystkiego na twoje barki. Lecz kiedy go odnajdziesz lub dowiesz się, gdzie się schronił, przekaż mu ten glejt i przyślij go mnie. Zajmę się nim, i to on sam stanie przed królem, by prosić o łaskę. Bądź spokojna: uzyska ją bez trudu. Wystarczy, żeby zgiął nieco swój sztywny kark. Co zaś się tyczy mego wnuka, delfina, powiem mu, że musiałaś wyjechać.
– Pani – odparła Katarzyna, skłaniając się w ukłonie – czy jest sposób, bym mogła wyrazić ci swą wdzięczność?
Królowa zaprzeczyła, jednak patrząc z zamyśleniem na Katarzynę spytała nagle:
– A do jakiej części Burgundii zmierzasz? Czy do Dijon?
– Nie, pani. Do Châteauvillain, gdzie hrabina Ermengarda przyjęła moją chorą matkę, lecz to niedaleko od Dijon, gdzie zresztą zamierzam się udać. W rzeczy samej, mam pewną sprawę do wuja Mateusza.
– A więc...
Królowa wahała się przez chwilę, lecz jej oczy zapłonęły żywszym blaskiem, a policzki zaróżowiły się. Przyszła jej bowiem do głowy pewna myśl.
– Mój syn Réené – powiedziała wreszcie – książę Lotaryngii i Neapolu, jest nadal, jak ci zapewne wiadomo, więziony przez księcia Filipa. Znajduje się w Dijon w jednej z wież książęcego pałacu. Co prawda, król wraz ze mną prosił konetabla de Richemonta, by się za nim wstawił, lecz, prawdę mówiąc, nie liczę na natychmiastowy skutek. Książę nie chce nawet słyszeć o wysokim okupie. Tak więc, Katarzyno, zrobisz wielką radość matczynemu sercu, jeśli będąc w Dijon zgodzisz się dostarczyć mu list. Masz nadal na dworze Burgundii wielkie wpływy, chociaż wcale z nich nie korzystasz.
Katarzyna wyciągnęła dłoń.
– Daj, pani, list, a przysięgam, że dotrze do adresata!
Yolanda zbliżyła się, ujęła twarz kobiety w swe dłonie i pocałowała ją w czoło.
– Dziękuję ci, moje dziecko. W ten sposób odpłacisz mi stokrotnie za drobiazg, który dla ciebie uczyniłam. Nie obawiaj się, wyciągnę Arnolda z tego godnego pożałowania położenia i nawet nie będzie musiał przyjeżdżać aż tutaj.
Możliwe, że ugodzi się z królem, nie ruszając się z domu.
– Nie rozumiem...
– Niebawem król odbędzie podróż do Gujenny, Langwedocji i Prowansji. Ciężko to przeżywa, gdyż nie lubi być w drodze... lecz jest do tego nakłaniany, popychany. Śmierć księcia de Fok czyni jednak ten wyjazd koniecznym, gdyż trzeba uregulować sukcesję po nim. A poza tym Langwedocja potrzebuje pomocy, gdyż jest łupiona przez zbirów wszelkiego rodzaju. Król musi zaprowadzić porządek i ukarać winnych. Jego droga prowadzi przez Owernię... Dalszy ciąg wydaje mi się prosty. A teraz możecie odejść – dodała podając dłoń Katarzynie, która na nowo pochyliła się w ukłonie. – Siądę teraz do mego listu i każę go w nocy zanieść do ciebie, mistrzu Jakubie. Jutro zaś spotkamy się, by omówić wydatki poczynione z okazji zaślubin.
Katarzyna i jej towarzysz zniknęli tak szybko, jak się pojawili. Katarzyna ściskała w dłoni glejt od królowej Yolandy. Teraz mogła z lżejszym sercem udać się do matki. Udzieliło się jej przekonanie Yolandy i sama także zaczęła wierzyć, że Arnold żyje.
Jakub nie odzywał się, chory z zazdrości i zły, że znowu mu się wymyka. Gdyby kiedyś – pomyślał – pokochała mnie tak, jak kocha tego de Montsalvy!... Byłbym najbogatszym i najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! Ale kocha tamtego... Jakże mu zazdroszczę i jak go nienawidzę... Cieszyłbym się, gdyby się okazało, że nie żyje!
W rzeczy samej Jakub Serce nienawidził Arnolda... Pomimo to, następnego dnia o bladym świcie planował rozesłać swoich ludzi na cztery strony świata, by odnaleźli znienawidzonego rywala... A to z tej prostej przyczyny, by nie patrzeć na jej łzy...