Juliette Benzoni Katarzyna Tom 7

CZĘŚĆ PIERWSZA KRÓL WIĘŹNIEM

Rozdział pierwszy POPIOŁY I ZGLISZCZA

– Miasto, miasto płonie!!!

Rozgłaszając nowinę na pełne gardło, czternastoletni Bérenger de Roquemaurel przebiegł pędem wielki dziedziniec zamku i rzucił się na schody prowadzące do komnat.

Wieść niczym pocisk z katapulty przeszyła cichy pokój i dopadła Katarzynę siedzącą na kamiennej ławie pod oknem i bezczynnie trawiącą czas, który, jak się jej zdawało, zatrzymał się dla niej na zawsze...

Od tamtego rozpaczliwego poranka, kiedy to przed nią i jej młodymi towarzyszami otwarły się bramy zamku de Châteauvillain, pani de Montsalvy spędzała większość dni siedząc bez ruchu z zamkniętymi oczami i żywiąc się wspomnieniami, których natrętny strumień nie przestawał kłębić się w jej głowie.

Najokrutniejsze, najbardziej rozdzierające z nich było to ostatnie: ciężko ranny Arnold, dogorywający w domu notariusza dwa kroki stąd, a mimo to niedostępny. Nie wiedziała nawet, czy umarł czy też jeszcze żyje: ukochany mąż znajdował się bowiem w rękach swego niebezpiecznego i dzikiego kompana, Roberta de Sarrebrucka, zwanego Paniczykiem z Commercy, a jedyną jego ostoją był mnich Landry, przyjaciel Katarzyny z dzieciństwa, którego niebiosa zesłały w samą porę, by pomógł jej dokonać trudnego i okrutnego wyboru* [*Patrz: „Katarzyna” tom VI.]. Lecz czy udało się mnichowi, zgodnie z przyrzeczeniem, uratować gasnące życie męża?

Od kiedy sama uciekła przed Paniczykiem i schroniła się w zamku Ermengardy, ciągle stawały jej przed oczami wydarzenia ostatnich miesięcy: jej ukochane Montsalvy oblężone przez bandę łupieżców z Gvaudan, potem wyprawa do Paryża w poszukiwaniu męża, któremu groziła śmierć z rąk skrytobójcy, uwięzienie Arnolda w Bastylii, jego ucieczka i jej starania, by wyciągnąć go z opresji. Wreszcie, list od umierającej matki wzywającej ją do Châteauvillain, a na koniec potworna niespodzianka po przyjeździe... kiedy to okazało się, że dowódca Rzeźników, zwany Błyskawicą, i Arnold, to jedna i ta sama osoba... Potem cała reszta – nieporozumienie między małżonkami spowodowane zazdrością Arnolda święcie przekonanego, że Katarzyna nie do chorej matki się udaje, lecz na umówioną w zamku schadzkę z dawnym kochankiem, Filipem, księciem Burgundii. I zanim Arnold padł bez czucia nafaszerowany pociskami z kuszy, przepędził Katarzynę, zaklinając się, że zabije ją, jeśli ośmieli się powrócić do Montsalvy...

– Pani Katarzyno! – powtórzył niecierpliwie Bérenger – słyszysz mnie?

Pali się!

Katarzyna otrząsnęła się z zamyślenia, a na jej blade policzki wypłynęły rumieńce. Paź westchnął z ulgą, kiedy wreszcie poczuł na sobie uważne spojrzenie pani. Od wielu bowiem dni na próżno recytował jej najpiękniejsze ze swych wierszy i nucił najsłodsze piosenki, próbując wskrzesić choćby cień zainteresowania w jej wielkich, fiołkowych oczach, ciągle nieobecnych lub zamkniętych.

Teraz zauważył w nich przerażenie, wolał już jednak to od obojętności.

– Pali się? – powtórzyła. – Kto podłożył ogień?

– Prawdopodobnie ludzie Paniczyka przed odjazdem! Zniknęli z miasta bez śladu! Wszystko płonie prócz kościoła.

Katarzyna, nie pytając więcej o nic, zerwała się z ławy i wybiegła z komnaty. Paź ruszył jej śladem biegnąc za długim trenem wijącym się po schodach jak czarna żmija. W okamgnieniu oboje znaleźli się na dziedzińcu.

Przypominał on wzburzone morze. Rycerze pana de Vandenesse’a, którzy przybyli na odsiecz Châteauvillain i pomimo licznych wycieczek za mury nie rozluźnili żelaznego uścisku wrogich sił wokół miasta, znowu dosiadali koni z zapałem pomieszanym z wściekłością. Wokół unosiła się woń smarów do broni i końskich odchodów. Mężczyźni złorzeczyli piekielnemu Paniczykowi, molestując niebiosa, by pozwoliły im wreszcie dopaść bandytę.

Pośrodku tego całego rozgardiaszu królował wysoki, udrapowany krepą stroik hrabiny Ermengardy kołyszący się majestatycznie wśród ludzkich i końskich głów jak korab z czarnymi żaglami. Wraz z dwiema służącymi dźwigającymi gąsiory stara dama przesuwała się wśród rycerzy nie żałując im wina ani słów zachęty. Jej tubalny głos grzmiał jak odgłosy bombardowania.

– Oddam najlepszy z moich folwarków i worek złota temu, który przyniesie mi głowę Paniczyka! Dalej, rycerze! Pijcie do woli! Z wesołą głową i bić się raźniej!

Po raz pierwszy od przybycia do Châteauvillain Katarzyna uśmiechnęła się. Ach, ta poczciwa Ermengarda! Czas wcale się jej nie imał! A szczęk broni podobne na niej robił wrażenie co odgłos trąbki na starym koniu bojowym. Nie dalej jak przed paroma dniami trzeba było czworga ludzi, by odciągnąć ją od zbroi przodka, Engeranda Mocnego, którą dzielna dama chciała przywdziać i ruszyć na Paniczyka. A kiedy Katarzyna zauważyła, że jej schorowane nogi nie nadają się do wojowania, krewka hrabina odpaliła:

– Toć to nie nogi potrzebne do wywijania szpadą, moja duszko, lecz ręce! A nogi mojego konia potrafią utrzymać nie lada ciężar!

Na koniec porzuciła jednak myśl, by dosiąść dzielnego rumaka, i zdała się na pana de Vandenesse’a. Niestety, i ta wycieczka rycerzy za mury okazała się równie bezowocna co poprzednie; zdawało się, iż Rzeźnicy nigdy nie wyniosą się spod zamkowych bram...

Katarzyna przyglądając się w milczeniu przygotowaniom, usłyszała nagle czyjś szept:

– Hrabina przyrzekła fortunę temu, kto zetnie głowę Paniczyka, nadobna pani... Czy ofiarujesz mi choć jeden uśmiech... a może pocałunek, jeśli to ja złożę ją u twych stóp?

Katarzyna zadrżała, zmarszczyła brwi, niezadowolona jak zawsze, gdy spotykała na swej drodze pana de Vandenesse’a. Od kiedy znalazła schronienie za murami zamku, zalecał się do niej, choć na szczęście w sposób na tyle dyskretny, by nie było to wielkim uprzykrzeniem. Najbardziej drażnił ją jego wygląd, a to z powodu podobieństwa do księcia Burgundii, podobieństwa, które spowodowało tragiczną pomyłkę Arnolda, a jej przyniosło zgubę.

Po prawdzie, kto znał dobrze księcia Filipa Dobrego, nie widział w Vandenessie jego wiernego odbicia. Choć podobnego wzrostu, prawie identycznej twarzy, to jednak brakowało mu imponującej postawy księcia, widocznej nawet pod skorupą zbroi. Tylko ci, którzy nigdy nie widzieli księcia z bliska, mogli dać zwieść się podobieństwu...

Spojrzała rycerzowi prosto w twarz.

– Nie potrzebuję, panie, głowy Paniczyka! Obchodzi mnie tylko los mego męża... jedynego człowieka na ziemi, który może żądać ode mnie pocałunku!

– Zadowolę się więc uśmiechem... A co do głowy, zrobisz z nią, pani, co zechcesz!

Skłoniwszy się głęboko, skierował kroki do swego konia, którego paź trzymał za uzdę, podczas gdy Katarzyna, a w ślad za nią Bérenger, ruszyła na mury z uczuciem, że cofa się o kilka miesięcy, kiedy to w nieustającym deszczu przebiegała mury Montsalvy z sercem przepełnionym trwogą, nie wiedząc, jakie nowe okropieństwo ukaże się jej oczom.


W dole płonęło miasto jak olbrzymia pochodnia, buchając gęstymi kłębami czarnego dymu, przesłaniającymi blade, jesienne niebo. Na szczęście rzeka odgradzała zamek od żarłocznych płomieni.

Spojrzenie Katarzyny gorączkowo szukało jednego tylko dachu i jednego okna: tych z domu notariusza, w którym musiała zostawić rannego męża, ale strzeliste płomienie przesłaniały wszystko.

– Dobra robota! – zauważył ze stoickim spokojem Walter, wypatrujący na murach. – Paniczyk odgrodził się od nas zasłoną ognia, dzięki czemu mógł odjechać bez pośpiechu, a pan de Vandenesse powinien zaczekać, aż pożar ugaśnie. Nie przeciśnie się przez płomienie!

– Chyba nie ma tam żywej duszy – szepnęła Katarzyna powstrzymując łzy.

Walter de Chazay, do niedawna jeszcze student Sorbony, obecnie zaś giermek pani de Montsalvy, wzruszył ramionami drapiąc się po rudej czuprynie.

– Możesz być, pani, spokojna! Stoję tu już długo i gdyby tam ktoś jeszcze był, usłyszałbym krzyki.

Katarzyna gwałtownie odwróciła się od płonącego miasta.

– Sama muszę się o tym przekonać! Osiodłaj mi konia, Walterze!

– Żebyś sama żywcem spłonęła? Nigdy! Jeśli ten wielki zabijaka de Vandenesse znajdzie coś, doniesie nam o tym! – odpalił giermek ku wielkiemu niezadowoleniu swej pani i szybko dodał: – Ale bądź spokojna, pani, przyprowadzę ci konia... za chwilę! Tymczasem nic nie możesz uczynić dla miasteczka. Wkrótce zostaną z niego same popioły i zgliszcza. A co do twojej wyprawy, to uważam, że może poczekać godzinę czy dwie, jak mniemam.

– A po co ta cała moja wyprawa, jak sądzisz?

– Och! Nietrudno zgadnąć – zaskrzeczał nieśmiało Bérenger głosem zmienionym przez mutację. – Wszyscy o tym myślimy i wszyscy mamy ochotę udać się do klasztoru Bons Hommes, żeby się upewnić, czy brat Landry wrócił, gdyż tylko on może nam powiedzieć, co się stało z panem Arnoldem.

– Żeby tylko te potwory nie zabrały go ze sobą – westchnął Walter.

– Cokolwiek by się stało, chciałabym, żebyście nie debatowali nad moimi rozkazami! – obruszyła się Katarzyna.

W jej oczach zabłysły łzy, na widok których młody de Chazay rzucił się na kolana pełen skruchy.

– Pani! Tyle już wycierpiałaś, a niepokój i rozpacz nie rozjaśniają umysłu. Lepiej więc zdaj się na nas! Wiesz dobrze, że poszlibyśmy do samego piekła, gdyby trzeba było stamtąd wyciągnąć twojego pana męża! Musisz być dzielna! Koniec z zamartwianiem się w odosobnieniu i bezczynności! Znowu staniesz się sobą i wkrótce wrócisz do domu, do dzieci, do swej ziemi i poddanych!

Tym razem nie mogła zapanować nad uśmiechem, widząc zapał w szarych źrenicach chłopca, który pośpiesznie wstał z klęczek. Walter rzadko poddawał się emocjom, a jeśli już, to zdawało się, że natychmiast tego żałuje. Zbita z tropu, lecz nieco podniesiona na duchu, Katarzyna ujrzała, jak przebiegł po murach, pokonał strome, kamienne schody i pognał w stronę stajni. Odwróciła się z westchnieniem i oparła się na ramieniu pazia.

– Zdajmy się tedy na pana Waltera!


Dziedziniec powoli opustoszał. Ostatni rycerze przekraczali most zwodzony, który w szarym murze otworzył wielki łuk bladego nieba, na którym snuły się jeszcze posępne spirale czarnego dymu. Stojąca na podjeździe hrabina Ermengarda patrzyła za oddalającą się chorągwią de Vandenesse’a. Widząc zbliżającą się przyjaciółkę, ogarnęła ją spojrzeniem pełnym podniecenia.

– Wreszcie będziemy mogły zająć się czymś bardziej interesującym niż wyszywanie! – krzyknęła. – A gdybyśmy tak wybrały się do brata Landry’ego?

Co ty na to, moja droga?

– Jak zwykle masz rację, Ermengardo!

Po chwili obie hrabiny, pokonawszy rzekę, zagłębiły się z błogim uczuciem w tchnącym świeżością i ciepłymi zapachami jesieni wilgotnym galijskim lesie. Po przebyciu spalonych, ziejących żarem miejsc odczuły to jak kąpiel młodości, odprężenie dla ciała i hart dla duszy. Jadąc po kobiercu traw i liści, spośród których wyglądał tu i ówdzie brązowy kapelusz borowika, Katarzyna doznawała uczucia, że pozbywa się dusznej skorupy milczenia, w której zasklepiła się przez długie tygodnie. Niedawno odkryła ze zdumieniem, że jej przyjaciele odnosili się do niej z ostrożnością i litością jak do jakiejś chorej... Dlatego budząc się z bolesnego snu trwającego od miesiąca wdychała życie pełną piersią w nadziei, że wreszcie dowie się o losie Arnolda.

Mały klasztor Bons Hommes wkrótce wyłonił się zza drzew, zdając się grzać swe szare mury w zapachu otaczających go pól mięty i melisy. Z niskiej dzwonnicy odbijającej się w zielonej wodzie Aujon dobiegał nieśmiały dźwięk dzwonu. Oprócz śpiewu ptaków i szmeru wody był to jedyny dźwięk słyszalny w okolicy oddanej modlitwie i spokojem odcinającej się od wojennych zamieci, od zniszczeń i przemocy.

Walter zeskoczywszy z konia pociągnął za sznur u niskich, byle jak skleconych i wielokrotnie naprawianych drzwi. Na dźwięk dzwonka drzwi te otworzyły się z żałosnym skrzypieniem, ukazując wielkiego i tak owłosionego osobnika, że przypominał niedźwiedzia przebranego za mnicha. Jego twarz, nie licząc okrągłego nosa i pary nieufnych oczu, pokrywała obfitość rudych włosów, pasujących do szczeciniastych kęp, które niczym chwasty wyrastały na jego wielkich rękach i wystawały zza kołnierza połatanego habitu.

– Czego tu chcecie? – spytał bez nadmiernego wdzięku, lecz z jakimś dźwięcznym zaśpiewem, niespotykanym u niedźwiedzi.

Grzmiący głos Ermengardy podjął z nim zadziwiający duet.

– Dalej, bracie Ausbercie, otwórzże nam te wrota! Chcieliśmy się zobaczyć z ojcem przeorem! A czy brat Landry jest też u was? Wrócił, jak sądzę!...

Słysząc głos hrabiny, zagadnięty zmiękł natychmiast i wykrzywił twarz w czymś, co z trudem mogłoby ujść za uśmiech.

– Słodki Jezu!... Pani Ermengarda!... Pani Ermengarda we własnej osobie!... Wybacz mi, hrabino, lecz nie poznałem jej!

– A to dlatego, że wzrok ci słabnie, bracie Ausbercie, gdyż ja ciągle wyglądam tak samo! A więc, gdzie jest przeor?

Uśmiech niedźwiedzia przekształcił się w bolesny grymas i olbrzym niemal z płaczem odpowiedział:

– Jest tutaj, pani... Ale w jakim stanie!... Nie wiem, czy możesz go zobaczyć... nawet ty, pani...

Tymczasem Katarzyna zeskoczyła z konia i zbliżyła się do mnicha. W jej sercu zrodziła się obawa.

– O Boże! Czyżby brat Landry?... Błagam cię, bracie, powiedz nam prawdę!...

– Nie, nie! Chociaż... nasz brat Placyd, który się nim opiekuje, nie ma wielkiej nadziei, że wyciągnie go z tego...

– A co mu się stało?

Brat Ausbert gniewnie potrząsnął grzywą, ukazując tonsurę podobną do leśnej polany usianej chwastami.

– To przez te wściekłe psy! To przez rozbójników grasujących po okolicy! Wczoraj napadli na nas, zabrali nam wszystkie zapasy, a kiedy odjechali, znaleźliśmy ciało naszego przeora na progu. Uwiązawszy go do końskiego ogona ciągnęli go aż tutaj!

Mówiąc te słowa, mnich rozbeczał się na dobre, ale Walter w mig położył kres jego łzom.

– Oto przyczyna, dla której musimy go zobaczyć! Ja jestem po trosze medykiem.

– Jeśli tak... to wejdźcie! Może jest jeszcze iskra nadziei!

I brat Ausbert biegiem powiódł przybyszów przez ogołocony ogród warzywny. Cały klasztor wyglądał jak po nawałnicy: wszędzie widać było powyrywane drzwi, okna, wokół straszyły czarne ślady po ugaszonym pośpiesznie pożarze widoczne na murach kaplicy. Mnisi, zwabieni odgłosami rozmowy, wyłonili się ze swoich kryjówek. Poowijani prowizorycznymi bandażami przedstawiali pożałowania godny widok.

Katarzyna jednak nie zauważała niczego. Jej serce i myśli biegły wyłącznie do przypadkowo spotkanego przyjaciela z dzieciństwa, który pomógł jej z narażeniem własnego życia. Myśl, że mógłby umrzeć, była nie do wytrzymania.

Jej serce ścisnęło się jeszcze bardziej, kiedy zobaczyła leżące na posłaniu z desek i słomy zbiedzone, wychudłe ciało przyjaciela zaledwie okryte wytartym kocem. Przy chorym krzątał się mały, okrągły mnich, przykładając do jego obrzękłej twarzy świeże zioła. Landry z zamkniętymi oczami, z poszarpanymi przez sznury dłońmi skrzyżowanymi na piersi poddawał się bezwolnie jego zabiegom. Spod strzępów klasztornej szaty nieszczęśnika przeglądały okłady z ziół. Hrabina Ermengarda widząc to wzdrygnęła się.

– Ależ on jest w strasznym stanie! Czy nie macie go czym leczyć?

– Rabusie wszystko zabrali – wyjaśnił brat Ausbert. – Złakomili się nawet na zapas szarpi i maści brata Placyda. Nic nam nie zostało prócz leśnych ziół.

Słysząc to Ermengarda ruszyła hałaśliwie w towarzystwie giermka i pazia Katarzyny do zamku po wszelkie potrzebne rzeczy i lekarstwa. Tymczasem Walter przy pomocy brata Placyda zabrał się do zbadania poszkodowanego.

– Czy będzie żył? – spytała z niepokojem Katarzyna.

– Na razie żyje, a to już wiele. Wydaje się, że oddycha normalnie, lecz nie mogę nic więcej powiedzieć. Wiesz dobrze, pani, że zrobię wszystko – dodał popychając lekko Katarzynę w stronę drzwi – niestety nie posiadam wiedzy medyków arabskich czy żydowskich...

Medyk arabski!... Błądząc po małym wiejskim klasztorze i zdewastowanym ogrodzie, Katarzyna pomyślała o starym przyjacielu Abu-al-Khayrze, medyku z Grenady, którego mądrość i wiedza łączyły się dla ratowania ciał i pocieszania dusz. Dziwne to, bez wątpienia, przywoływać w myślach syna islamu pod sklepieniami chrześcijańskiego klasztoru... Katarzyna jednak nie czuła, iżby popełniała świętokradztwo, gdyż dobrzy ludzie są wszędzie u siebie. Abu umiał znaleźć słowa pociechy, słowa, które przywracają do życia, gesty, które ratują podobnie, a nawet lepiej niż niejeden chrześcijanin...

Poczuła rozdzierającą potrzebę ujrzenia medyka z Grenady, gdyż pomimo obecności przyjaciół nigdy nie czuła się taka samotna, taka oderwana od własnych korzeni. Jeśli Landry umrze, nigdy nie będzie wiedziała, co się stało z Arnoldem, czy żyje, czy też jego wielkie, niezwyciężone ciało zaczęło się już rozkładać zasypane kilkoma łopatami ziemi z Châteauvillain...

Natychmiast jednak odrzuciła tę samolubną myśl, która źle oddawała jej stan ducha. Prawda była taka, że gdyby Landry umarł, odebrałaby to jak jeszcze jedną utratę Arnolda.

Pojawienie się Waltera przerwało ponury bieg jej myśli. Młodzieniec miał posępną minę, co nie uszło jej uwagi.

– No więc?... Co z Landrym?

– Trudno rzec... Zastanawiam się, czy została mu choć jedna nietknięta kość... Te dzikusy nie patyczkowały się z nim...

– Jest przytomny?

– Nie. I dodałbym... że na szczęście. Cierpi mniej... Po co? Po co oni to zrobili? – wybuchnął nagle wyrywając ze złością wąs powoju wijący się po schodach klasztoru. – I dlaczego właśnie teraz? Minął już przecież miesiąc, od kiedy pomógł nam wyrwać się ze szponów Paniczyka!

– Chcesz powiedzieć, że powinien go torturować wcześniej? – przerwała Katarzyna z niedowierzaniem.

– Właśnie... Nie gniewaj się, pani, ale staram się myśleć logicznie. Chcę znaleźć przyczynę inną niż nasza ucieczka. Gdyby Paniczyk chciał ukarać Landry’ego za nasze zniknięcie, uczyniłby to nie zwlekając...

– Szukasz więc przyczyn aktu bezinteresownego bestialstwa? – uniosła się Katarzyna. – Robert de Sarrebruck jest potworem, który zabija dla samego zabijania, który zadaje tortury dla własnej przyjemności...

– ...który do tej pory okazywał jednak pewien szacunek dla Kościoła. Chcę przez to powiedzieć, że unikał zabijania jego przedstawicieli, gdyż oczywiście ten szacunek nie dotyczył dóbr materialnych. Jeśli zaś posunął się do tak barbarzyńskiego czynu wobec sługi bożego, to znaczy, że oszalał... lub że pchnęła go do tego jakaś siła wyższa!

Katarzyna pokręciła głową bez przekonania, lecz Ermengarda, która niebawem wróciła na czele zastępu mulic i wozów wypełnionych po brzegi, tak że wystarczyłoby wszystkiego na zaopatrzenie całego miasteczka, poparła zdanie Waltera: tortura zadana Landry’emu, która miała go wyprawić na tamten świat, była spowodowana ważną przyczyną; ale jaką?...

– Niestety, na to pytanie nieszczęśnik wydaje mi się niezdolny odpowiedzieć – westchnęła na koniec.

Walter, który zdawał się polegać bardziej na własnej intuicji niż na zdobyczach medycyny, ze zdwojoną energią zabrał się do pielęgnowania Landry’ego, wspomagany przez Katarzynę i Bérengera, uczestniczących w ciszy w nierównej walce młodzieńca ze śmiercią. Zmagania trwały do późnych godzin nocnych. Przez cały ten czas mnisi stłoczywszy się w zdewastowanej kaplicy wznosili do niebios gorączkowe modły, przeplatając psalmy pokutne błaganiami o miłosierdzie dla ukochanego współbrata.

Stopniowo jednak nadzieja coraz bardziej słabła. Oddech chorego stał się krótszy, zamieniając się w charczenie. Woskowa skóra twarzy poszarzała i cień śmierci powoli opadł na brata Landry’ego. Pomimo zdwojonych wysiłków młodemu medykowi nie udało się wskrzesić w zmaltretowanym ciele choćby iskierki życia.

Z nadejściem brzasku stało się oczywiste, że odrobina życia kołacząca się w męczenniku uciekała pospiesznie i że nie można było dłużej liczyć na cud. Katarzyna nie opuszczała przyjaciela od wielu godzin. Klęcząc u wezgłowia trzymała jego chropowatą rękę jak rannego ptaka, pochłonięta wspomnieniami z dzieciństwa, które uosabiał umierający, szczęśliwego dzieciństwa spędzonego wśród niekształtnych domów przy Pont-au-Change w Paryżu, w otoczeniu codziennego radosnego rozgardiaszu sklepików złotników, pełnych dźwięcznego stukotu narzędzi obrabiających cenny metal i pokrzykiwań właścicieli kantorów, Lombardczyków czy Normandczyków. Czas wspólnych szalonych gonitw wzdłuż wybrzeża, żeby przyjrzeć się pękatym barkom płynącym w górę lub w dół rzeki. Czas wspólnych kąpieli w rzece, czas łasowania w kuchniach, w których roznosił się zapach konfitur Jacquette Legoix lub pani Pigasse, czas bitew śnieżkami i ślizgania się po skutej lodem Sekwanie, wreszcie czas szalonych eskapad do dziwnych i fascynujących miejsc wielkiego miasta, przyciągających dziecięcą ciekawość, począwszy od pałacu królewskiego czy Notre Dame aż po tajemniczy i niespokojny Dziedziniec Cudów... I Katarzyna poczuła w tej chwili, że wraz z agonią Landry’ego w niej samej umiera tamta mała dziewczynka, gdy bowiem jego zabraknie, nikt więcej nie będzie pamiętać o Pont-au-Change i wspominać razem z nią szczęśliwych chwil dzieciństwa...

– To już koniec... – wyszeptał zachrypłym głosem Walter ciskając z wściekłością miskę z balsamem, którym nie przestawał zwilżać warg chorego.

Piersią Katarzyny wstrząsnął szloch i okrzyk buntu.

– Nie! To niesprawiedliwe!...

Na dźwięk jej głosu ciało Landry’ego zadrżało. Jego powieki, zdawać by się mogło, ciężkie jak granit, drgnęły i uniosły się z wysiłkiem, ukazując matowe źrenice, które obróciwszy się spoczęły na zapłakanej twarzy przyjaciółki. Spieczone wargi uśmiechnęły się.

– On żyje... – wyszeptał Landry jednym tchem, który był ostatnim. Wszystko się skończyło. Paryski urwis, jeździec Wielkiej Stajni Burgundii, mnich Saint-Seine i Châteauvillain oddał Bogu swą dobrą, prostą duszę.

– Landry! – jęknęła przez łzy. – Dlaczego? Mój Boże, dlaczego? Silna dłoń Ermengardy postawiła ją na zesztywniałe nogi i hrabina przytuliła ją do siebie bez ceregieli.

– Dlatego, że nadeszła godzina, Katarzyno!

– Ale on umarł dla mnie... przeze mnie!

– Mylisz się, moja droga! On umarł, bo Bóg tak chciał... a może i on tego chciał! Duszom takim jak jego męczeństwo przynosi zadowolenie. Znałaś go jako dziecko, lecz nie znałaś jako mężczyzny. Nie mogłaś więc nic wiedzieć o jego dążeniu do absolutu. Ale ja go znałam. Od swego Boga zniósłby najcięższe doświadczenia jak błogosławieństwo. Nawet nie wiesz, jak bardzo chciał oddać życie za swych braci. Został wysłuchany i wiesz równie dobrze jak ja, że umarł szczęśliwy... tak, szczęśliwy, gdyż w ostatnim tchnieniu udało mu się ukoić cierpienie i niepokój istoty, którą kochał. Umarł szczęśliwy, mogąc ci powiedzieć, że twój mąż żyje!... Ale, do diabła! Co ci jest?

Katarzyna z okrzykiem przerażenia wyrwała się z objęć hrabiny. Jej oczy wyrażały przerażenie.

– Arnold żyje? Gdzie? Czy nadal trzyma z tym potworem Paniczykiem? Och! Ermengardo, powiedz, że nie jest z nim i że nie brał udziału w tym okropnym czynie! Myśl, że mógłby być jednym z katów biednego Landry’ego, jest nie do zniesienia!

– Nie sądź tak, pani! – przerwał żywo Bérenger. – Znasz pana Arnolda najlepiej. Jest gwałtowny i surowy, ale boi się Boga i zawsze był prawdziwym rycerzem. Myśl tylko, że żyje i nie szukaj powodu, by go nienawidzić!

Katarzyna przez łzy uśmiechnęła się do pazia broniącego tak zajadle swego pana i zamilkła. Za nic w świecie nie chciałaby obalić wiary chłopca, wyjawiając przed nim swe wątpliwości, a zwłaszcza to, że wcale nie była pewna, czy dobrze zna swego męża. I podczas gdy w świeżości szarzejącego dnia zmierzała w stronę zamku Châteauvillain przez bór, w którym rozbrzmiewał trel skowronka zwycięski jak Zmartwychwstanie, odpowiadając łagodnemu i smutnemu dźwiękowi dzwonu małego klasztoru, nie wiedziała już sama, czy było w niej więcej radości czy obaw, nadziei czy niepokoju... Jednego była pewna: powinna dziękować Bogu za dar losu: Arnold żył!


Tym razem mały zastęp nie musiał zejść do rzeki, by wrócić do zamku.

Pożar dogasał. Miasteczko zamieniło się w kupę poczerniałych zgliszczy, wśród których uwijali się przy porządkowaniu żołnierze Ermengardy.

Pan de Vandenesse wrócił z wyprawy w podłym humorze i słychać było, jak się kłóci z seneszalem de Châteauvillain, który miał bronić zamku pod nieobecność hrabiny. Vandenesse ryczał chcąc zgnieść przeciwnika wściekłą pogardą, podczas gdy seneszal, starszy już człowiek, odpowiadał z lodowatą uprzejmością połączoną z niewzruszonym uporem.

– W tym zamku jedynie pani Ermengarda ma prawo do wyrokowania o życiu i śmierci; nie tkniemy tego człowieka, dopóki ona nie powróci!

Przedmiot dysputy leżał na schodach pomiędzy dwoma adwersarzami. Był nim człowiek tak omotany łańcuchami, że zatracił ludzkie kształty. Na jego skórzanej opończy lśniły strugi krwi.

– Już idę! – huknęła hrabina spinając konia. – Co tu się wyrabia? Dlaczego postponujesz mojego seneszala, baronie?

– Wzięliśmy jeńca, pani, a seneszal nie pozwala go wybadać!

Po czym pan de Vandenesse opowiedział o swojej przygodzie. Ślady zostawione przez hordę Paniczyka były zbyt świeże i głębokie, by je przeoczyć...

aż wreszcie zrozumiano, że to pułapka...

– Paniczyk myślał, że łatwo pokona nasz niewielki oddział, ale się pomylił! – wrzasnął baron. Straciliśmy tylko jednego człowieka, a uciekając udało się nam wziąć jeńca!

– Jednym słowem, wszyscy pouciekali! – stwierdziła zimno Katarzyna. – A przecież obiecałeś mi głowę Paniczyka!

Mówiąc zbliżyła się do pojmanego i nagle na jego widok wydała okrzyk i upadła na kolana tuż przy nim, ujmując rozczochraną głowę w swe ręce... Znała tego człowieka! Był to Owerniak zwany Kulawcem, jeden z ludzi jej męża, ten sam, który pomagał Walterowi leczyć Arnolda...

– Ależ, Katarzyno, co ty wyrabiasz! – ryknęła Ermengarda. Katarzyna nie odpowiedziała, lecz spojrzała gniewnie na barona.

– Znam tego człowieka i ja sama go wypytam! Rozwiązać go! – rozkazała. – Nie myślisz chyba, pani – zaprotestował Vandenesse marszcząc brew.

– A czy nie widzisz, że ten człowiek jest umierający? Jakie informacje chcesz wyciągnąć z trupa?

Tymczasem Walter, nie zważając na barona, uwolnił z pęt jeńca, który nieruchomo legł na schodach.

– A może jeszcze każesz zanieść go do łóżka, pani? – zagrzmiał Vandenesse.

– Właśnie tak! Proszę cię, Ermengardo, każ dwóm żołnierzom, by przenieśli tego człowieka do zamku. Walter się nim zajmie. Mam nadzieję, że zdołam wyciągnąć z niego coś...

Hrabina de Châteauvillain zbyt dobrze znała przyjaciółkę, by z nią dyskutować, kiedy widziała w jej oczach ten szczególny płomień. Z jakiegoś powodu Katarzyna postanowiła za wszelką cenę uratować rannego rzeźnika, toteż chwilę później Kulawiec niesiony przez dwóch ludzi zniknął wraz z Walterem w jednym z pokojów fortecy, na której on i jemu podobni wyłamali sobie wiele zębów.


Kiedy po godzinie dobiegła końca msza za spokój duszy Landry’ego, Katarzyna śpiesznie udała się do pojmanego Kulawca. Na progu jego pokoju stał Walter, który powitał ją uśmiechem.

– Jesteś proszona, pani!

– Ja?

– Tak! Jeniec był co prawda mocno poturbowany, ale nie aż tak, by nie usłyszeć, jak wstawiłaś się za nim. Dobrze wie, że zawdzięcza ci życie.

– Do czasu... aż się go powiesi! – wtrącił gniewnie Vandenesse, który zbliżył się bezszelestnie do rozmawiających. – Ja też do niego zajrzę!

Szare oczy giermka zwęziły się ze złości.

– Tylko pani Katarzyna! – powiedział oschle. – Ranny chce z nią rozmawiać, lecz tobie, panie, nie powie nic. Zresztą jest za słaby, by przyjmować zbyt wielu gości.

Baron wymamrotał coś pod nosem o tym, jak urządziłby rannych zbójców i ich opiekunów, jednakże odwrócił się i splótłszy dłonie na plecach podszedł do Ermengardy.

Leżący na stercie poduszek Kulawiec, z rozległą raną na piersi, osłonięty zielonymi zasłonami, które podkreślały jeszcze jego trupią bladość, wyglądał, jakby był dwa kroki od śmierci. Pokój wypełniał jego świszczący oddech. Na widok Katarzyny bezbarwne oczy rozbójnika pojaśniały żywszym blaskiem.

– Prosiłem, byś tu przyszła, szlachetna pani... żebym mógł ci podziękować... i żeby się dowiedzieć jednej rzeczy: dlaczego uratowałaś mi życie?

– O, to zbyt wiele powiedziane. Jeśli nawet Walterowi uda się ciebie wyleczyć, masz wielkie szanse, by ponownie dostać się w ręce kogoś, kto marzy, by cię powiesić!

Kulawiec wzruszył potężnymi ramionami, na których kępy włosów tworzyły fantazyjne archipelagi.

– Jeśli go to ucieszy, nie widzę przeszkód. Pod warunkiem wszakże, że da mi dość czasu, bym pogodził się z Bogiem. Potem może ze mną zrobić, co zechce ten, wasz baron! Jestem już zmęczony życiem. Lecz ty, pani, pytaj, o co chcesz. Vandenesse mógłby obdzierać mnie ze skóry cal po calu, a nie usłyszałby nic oprócz jęków. Ty, pani, to co innego...

– A więc, powiedz mi, co się stało z moim mężem, Arnoldem... Gdzie przebywa w tej chwili? Czy jest z Paniczykiem? Czy jest jego więźniem?

– Więźniem? Dlaczego? Nie było powodu... Nie, mija trzeci dzień, jak odjechał. Zabrał ze sobą Cornisse’a – dodał z goryczą zdradzającą ponurą zazdrość – lecz to prawda, że Cornisse najwięcej się nim opiekował... razem z mnichem, rozumie się! A nie było to łatwe. Na początku myśleliśmy, że kapitan nie przetrzyma. I nagle poprawiło mu się i potem zaczął szybko przychodzić do siebie.

Z piersi Katarzyny dobyło się westchnienie ulgi. Trzy dni temu!... A więc Arnolda nie było tu, kiedy Paniczyk torturował Landry’ego! Z całego serca dziękowała Bogu za to, że przynajmniej tego jej oszczędził...

– Dlaczego odjechał? I gdzie?

– Na Boga, tego nie wiem! Wzięło go nagle! Pewnego wieczoru pokłócił się z Paniczykiem. Krzyczał tak głośno, że można go było słyszeć na cztery mile. Powiadał, że dosyć ma sterczenia u podnóży zamku nie do zdobycia i że gdzie indziej ma coś lepszego do roboty.

– A co na to Paniczyk?

– Tego to nikt nie wie. Pan Robert nigdy nie krzyczy. Co zaś do pana Arnolda, to przeciwnie. Wydaje mi się, że mówił coś o Dziewicy Orleańskiej... Tak, na pewno! – krzyknął nagle Kulawiec w olśnieniu... – To to! Przypominam sobie na pewno, jak powiadał, że tylko Dziewica Joanna może mu pomóc, że zawiedzie ją przed oblicze króla i że razem wypędzą Anglików i Burgundczyków! Potem usłyszałem, jak Paniczyk wybuchnął śmiechem. Muszę rzec, że Dziewica była między nimi zawsze kością niezgody. Kapitan Błyska... to znaczy pan Arnold, przysięgał, że widział ją żywą, a Paniczyk twierdził, że została na pewno spalona i że Anglicy nie robią niczego połowicznie. Ale pan Arnold upierał się...

– Co za głupota! – rozzłościła się Katarzyna. – Był przecież w Rouen razem ze mną w dniu, kiedy Joanna spłonęła na stosie... nigdy nie zapomnę widoku jej twarzy ogarniętej płomieniami... ani tej okropnej woni spalonego ciała! Mój mąż musiał chyba postradać zmysły! Dał się zwieść zwykłemu podobieństwu! Mnie również mówił, że spotkał Joannę, lecz powiedziałam mu, co o tym sądzę!

– Widać niewiele się tym przejął! Jeśli chcesz wiedzieć, co o tym myślę, szlachetna pani, on musiał wyruszyć jej na spotkanie!

Katarzyna poczuła, że wzbiera w niej gniew. Jak mógł pomylić zwykłą awanturnicę z Joanną, z tą, której jedno spojrzenie wystarczyło, by dobrzy ludzie padali na twarz, z wysłanką niebios, która potrafiła podporządkować sobie armie wraz z niepokornymi kapitanami, La Hire’em, Xaintrailles’em czy bastardem orleańskim?

Będąc wobec siebie szczera, młoda kobieta pojęła, że na dnie jej gniewu drzemie zazdrość. Ostatnie spotkanie z Arnoldem pozwoliło jej odkryć nie tyle męską złą wolę w ogóle, gdyż ta nie była dla niej nowością, co złą wolę swego męża w szczególności. Fakt, że tak łatwo dał się zwieść podobieństwu, musiał być spowodowany tym, że nieznajoma wzbudziła w nim uczucie inne niż sam tylko podziw dla ideału... Może przyczyną było zwykłe pożądanie?... Zachowywał się przecież jak ktoś złapany na gorącym uczynku: wywinął się z tego oskarżając i krzycząc głośniej niż ona. A teraz zaledwie wyzdrowiał, ruszył na poszukiwanie tej kreatury! Można było oszaleć!

Gwałtownie odwróciła się w stronę okna, przy którym dyskretnie stał Walter. Nagle przyszła jej do głowy myśl niezbyt przyjemna, lecz mogąca wszystko tłumaczyć.

– Mój mąż został ranny w głowę... być może... Walter zbliżył się kręcąc głową.

– Postradał zmysły? Nie sądzę. Był ranny w twarz, pani Katarzyno, nie w czaszkę. Oprócz tego, pomimo że nie znałem pana kapitana zbyt dobrze, wydał mi się człowiekiem upartym, przywiązanym do swojego zdania aż do zaślepienia. Otóż uważam, że wbił sobie do głowy, że ta kobieta to cudownie wskrzeszona Joanna d’Arc. Czyż nie była wysłanniczką niebios?... Pan Arnold tak pragnie w to uwierzyć, że zadaje kłam swoim własnym wspomnieniom... Przywiązywał się do swojej chimery tym mocniej, że jest przekonany o twojej zdradzie, pani...

– To niedorzeczne! A czy mówił o mnie po moim wyjeździe? Kulawiec spąsowiał na twarzy. Widocznie kłamstwo nie chciało mu przejść przez gardło.

Katarzyna jednak nalegała.

– Powiedz, czy pytał o mnie, czy mnie szukał?

– Raz... mówił o pani... Ale na świętego Floura, patrona mego miasta, zaklinam cię, pani, nie każ mi powtarzać jego słów!

– Ale ja ci każę! Musisz je powtórzyć! Jeśli, jak utrzymujesz, jesteś mi coś winny...

Wtedy Kulawiec wybuchnął jak przepełniona beczka zrywająca obręcze. Podniósłszy się na poduszkach, krzyknął między dwoma astmatycznymi rzężeniami:

– Trudno... sama tego chciałaś, szlachetna pani! Powiedział, że jesteś ladacznicą! Krzyczał, że jeśli ośmielisz się powrócić do Montsalvy, każe cię wychłostać, poszczuć psami i przepędzić na cztery wiatry!

Ranny osunął się bez sił na posłanie i zaniósł się głuchym kaszlem. Katarzyna zamknęła oczy. Pobladła jak kreda, aż Walter z obawy, by nie zemdlała, chwycił ją za rękę, rzucając wściekłe spojrzenie swemu pacjentowi.

– Wybacz mi, panie – wydusił z siebie tenże – ale ona zmusiła mnie do mówienia...

Młoda dama otrząsnęła się jednak i próbowała się uśmiechnąć.

– Nic to... Nie rób sobie wymówek. Wolę wiedzieć... i dziękuję ci za to. A teraz powiedz mi jeszcze, czy wiesz, dlaczego Paniczyk wyjechał w takim pośpiechu. A zwłaszcza, dlaczego kazał uśmiercić brata Landry’ego?

Zapewne z chęci uzyskania wybaczenia za brutalność poprzedniej wypowiedzi Kulawiec nie dał się długo prosić.

– Nie wiem wiele, ale coś mi się widzi, że to wszystko się ze sobą łączy... Bo kiedy zapadła noc, po tym jak kapitan Błyskawica... to znaczy pan Arnold, opuścił Paniczyka, do obozu przybyło dwóch ludzi. Obaj cali w czerni, bez żadnych znaków, które pozwoliłyby ich rozpoznać, za to na dorodnych komach, chcieli mówić z dowódcą. Straże u pana Roberta są zawsze porządne. Nie wystarczył zaczepny ton, by dopuścić ich do szefa, a w nocy trzeba znać hasło. Po chwili wahania dwaj nieznajomi wyjawili, kim są: wysłannikami księcia de Bourbona. Byłem tam i wszystko słyszałem. Mówili z takim dziwnym akcentem. – Z dziwnym akcentem?

– Właśnie... Myślę, że byli to Aragończycy lub raczej Kastylijczycy. Podobnie mówili ludzie tego psa Kastylii Villandrado. Słysząc ich mowę, od razu pomyślałem, że wysłannicy księcia de Bourbona to jego ludzie...

– Mogli być jednym i drugim – wyszeptała Katarzyna niemile zaskoczona nagłym pojawieniem się odwiecznego nieprzyjaciela. – Rodrygo de Villandrado ożenił się przecież z córką z nieprawego łoża księcia. Był mu oddany...

– W każdym razie – ciągnął Kulawiec – jeszcze tej samej nocy mnich został wzięty na tortury. Ujęli go za namiotem Paniczyka, gdzie podsłuchiwał, o czym mówiono. Przynajmniej byli przekonani, że podsłuchiwał, i chcieli go zmusić, żeby wyznał, co zdążył usłyszeć. Ale brat Landry nie chciał mówić.

– A dlaczego on został w obozie po wyjeździe mego męża? Dlaczego nie powrócił do klasztoru?

– Chyba myślał, że jego zadanie nie było skończone. Chciał przekonać Paniczyka, by odstąpił od oblężenia.

– No i odstąpił, ale nie dzięki Landry’emu! – westchnęła ze smutkiem Katarzyna. – Umarł... lecz to nie on przekonał Paniczyka by odstąpił od oblężenia, czyż nie?

– To prawda. To ci dwaj czarni ludzie. Powiedzieli, że dalsze oblężenie nie ma sensu, że gdzie indziej czeka lepsza robota, a zwłaszcza dużo złota!

Katarzyna zmarszczyła brwi.

– A ty skąd to wszystko wiesz?

– Chcesz, pani, rzec, taki zwykły włóczykij jak ja? Rozumiem, że to może ci się wydać dziwne, ale już mówiłem, byłem tamtego dnia na straży... a z natury jestem ciekawski. Tylko że ja nie jestem taki nieostrożny jak święty mnich o duszy czystej i naiwnej jak u dziecka Potrafię nadstawiać ucha z miną niewiniątka... nie dając się podejść!

– Pojmuję. Tak więc domyślam się, że wiesz, gdzie jest lepsza robota i dużo złota do zdobycia?

– W rzeczy samej! W Dijon!

– W Dijon! – krzyknęła Katarzyna w osłupieniu. – Ależ to niemożliwe,

chyba że Paniczyk oszalał. Przecież on ma tylko garstkę ludzi w porównaniu z oddziałami strzegącymi miasta, niezależnie czy książę jest czy go nie ma!

– Pani, tu nie chodzi o oblężenie...

– A więc o co?...

– O więźnia... o pewnego bardzo ważnego więźnia, którego książę Filip trzyma w wieży własnego pałacu. Więźnia, który wart jest góry złota według wysłanników księcia burbońskiego. Zdaje się, że trwają ostre przepychanki o wyznaczenie okupu, a książę Filip byłby gotów go wypuścić, lecz za tak wysoką sumę, która mogłaby nadwerężyć królewskie finanse. Muszę ci wyznać, pani, że wszystko to wydało mi się nie całkiem zrozumiałe. Ja nie mam styczności z wielkim światem.

Katarzyna i Walter spojrzeli po sobie. Dla nich wszystko było jasne Więźniem księcia Filipa był młody król René, książę Andegawenii, syn Yolandy, uwięziony przez Burgundczyków w bitwie pod Bulgnéville przetrzymywany od tej pory w wieży Nowej* [*Ponieważ król był także księciem de Bar, wieża ta, od czasu jego w niej więzienia, nosi nazwę de Bar.] w pałacu w Dijon. René, dla którego Katarzyna dostała list w Saumur, którego jednak wypadki ostatnich miesięcy nie pozwoliły mu jej doręczyć. Zresztą, pogrążywszy się w rozpaczy, zupełnie o nim zapomniała...

Walter, który czytał z twarzy swej pani jak z otwartej księgi, wyszeptał:

– Nie wyrzucaj sobie tego, pani! Nie mogłaś dalej zmierzać... Ona jednak nie przyjęła tego zbyt łatwego rozgrzeszenia.

– Nie, Walterze. Miałam misję do spełnienia, nie wywiązałam się i... Urwała w pół słowa. Nie było to miejsce ani pora na takie dyskusje w przytomności rannego zabijaki, po którym widać było, że chce zrozumieć, o co chodzi.

A więc to z powodu tego więźnia Paniczyk wyruszył w drogę... Co zamierza? Wykraść go?... To niemożliwe... Musi być pilnie strzeżony...

Kulawiec z trudem łapał oddech. Zamknął oczy i pobladł nagle, tak że Katarzyna, której wydało się, iż wyzionie ducha, pochyliła się nad nim.

– Czujesz się gorzej?

Kulawiec otworzył oczy i uśmiechnął się słabo.

– Nie czuję się najlepiej, ale muszę skończyć... Paniczyk będzie osłaniał tych dwóch ludzi... a oni mają tak załatwić sprawę, by więzień nigdy więcej nie opuścił swego więzienia, nigdy więcej! Pojmujesz, pani?

– To jasne! – wtrącił Walter. – Nie ma więźnia, nie ma okupu!

– A jako że książę burboński ma wydać swą córkę za syna więźnia, nie chce dopuścić, by fortuna przeszła całkowicie w ręce księcia Filipa ani żeby żądano od niego zbyt wysokiego posagu. Poza tym, powszechnie znana jest nienawiść panująca między Burbonami a dworem burgundzkim. Jeśli René umrze w więzieniu, to wybuchnie wojna – dokończyła Katarzyna. – Tak więc sądzę, że wiem, co powinnam uczynić...

Podziękowawszy Kulawcowi zapewniła go, że nie musi obawiać się stryczka i że od tej chwili bierze go pod swoją opiekę.

– Postaraj się wyzdrowieć. Potem będziesz wolny... Chciała wyjść z pokoju, lecz Kulawiec zawołał ją.

– Jeśli jesteś ze mnie zadowolona, pani, uczyń coś więcej: weź mnie do siebie na służbę! Na pamięć mej biednej matki, będę ci wiernie służył. A kiedy już odnajdziesz kapitana Błyskaw... znaczy się twego małżonka, będę służył wam obojgu!

– Niech tak będzie, Kulawcze! Kiedy wyzdrowiejesz, udasz się do Montsalvy, pomiędzy Aurillac i Rodez. Dam ci list do przeora Bernarda, który tam sprawuje władzę podczas naszej nieobecności.

Ranny okazał taką radość z tej decyzji, że wychodząc z pokoju Katarzyna odniosła wrażenie, iż jej obietnica uczyniła więcej dla wyzdrowienia rozbójnika niż specyfiki Waltera.

Na korytarzu natknęła się na Vandenesse’a, który chodził nerwowo tam i z powrotem. Widząc ją podbiegł do niej.

– Długo pani tam siedziała! – powiedział głosem dającym wyobrażenie o jego niecierpliwym oczekiwaniu. – Mam nadzieję, że teraz sprawiedliwości wreszcie stanie się zadość!

– Jakiej sprawiedliwości, baronie? Twojej własnej? Nie wierzę w nią! Dowiedziałam się właśnie od tego człowieka wszystkiego, czego chciałam, a nawet więcej. Winnam mu wdzięczność. Tak więc, dowiedz się, panie, że od tej chwili jest pod moją ochroną!

Vandenesse pozieleniał ze złości.

– Co to znaczy, pani?

– To, że zabraniam ci go tknąć, a gdyby zdarzył mu się, powiedzmy... wypadek, ty, panie, za to odpowiesz nie tylko przede mną, lecz także przed księciem Filipem, któremu dzięki Kulawcowi być może oddam wielką przysługę. Wreszcie, od pół godziny stanowi część mego domu i jeśli Bóg pozwoli mu wyzdrowieć, w co wierzę, wyślę go do Montsalvy.

Baron wybuchnął szyderczym śmiechem.

– Do Montsalvy?... Wilk pomiędzy owieczkami, jednym słowem! Wspaniały z niego będzie sługa! A pani małżonek...

– Mój małżonek zna się lepiej na ludziach, niż sobie wyobrażasz, baronie! Zdziwiłabym się, gdyby nie przyjął tego człowieka. Co zaś się tyczy naszego lenna w Montsalvy, to wiedz, panie, że nie ma w nim nic z owczarni... Kulawiec znajdzie tam swoje miejsce... A teraz pozwól, panie, że się oddalę, gdyż śpieszno mi poczynić przygotowania do drogi.

– Wyjeżdżasz, pani? Dokąd się udajesz?

Katarzyna zacisnęła dłonie, chcąc bardziej nad sobą zapanować. Umierała wprost z ochoty, by posłać do wszystkich diabłów tego natręta, któremu podświadomie zarzucała, że nie potrafił uwolnić Châteauvillain od najeźdźców.

– Wybacz, że ci tego nie wyjawię, panie – odparła siląc się na uprzejmość.

– Mam pewną misję do spełnienia...

– Misję? Czyżbyś miała tajemnice, pani?

– Zgadłeś, panie, lecz nie swoje!

– W takim razie potrzebujesz pomocy! Czasy są niepewne. W okolicy stoją jeszcze angielskie garnizony, po gościńcach grasują rozbójnicy. Nie będę stawiał pytań, lecz jadę z tobą!

Katarzyna spłonęła rumieńcem. Do diabła z natrętem! Czyżby jego pyszałkowatość nie pozwalała mu pojąć, że miała go dosyć, dosyć jego obecności, jego spojrzeń i jego galanterii? Niechybnie wybuchnęłaby złością, gdyby z pokoju chorego nie wyszedł Walter, dzierżąc w jednej dłoni basen, a w drugiej płótno.

– Czy nie za wcześnie, panie, by opuszczać fortecę i zostawiać ją bez obrony? Paniczyk odjechał, lecz kto wie, czy nie powróci?

– Gdyby miał zamiar powrócić, nie spaliłby obozowiska! Châteauvillain nie ma się więcej czego obawiać. Zresztą muszę wracać do mego garnizonu.

Twarz giermka przyoblekła się w uśmiech zbyt uprzejmy, by mógł być szczery, a lewa brew, z natury wyżej położona od prawej, uniosła się jeszcze bardziej, nadając jego twarzy wyraz prawdziwego hipokryty.

– W takim razie bylibyśmy niewdzięcznikami, gdybyśmy odmówili – odparł tak uprzejmie, że Katarzyna z kolei uniosła brwi ze zdziwienia.

– Sądzę, że będę wyrazicielem myśli pani Katarzyny stwierdzając, że będziemy niezwykle szczęśliwi mogąc podróżować pod twoją ochroną. Lecz czy zdążysz przygotować swoich rycerzy do drogi? Ruszamy pojutrze!

– Bez najmniejszego kłopotu, młody przyjacielu! – odparł baron protekcjonalnym tonem. – Zaraz wydam rozkazy!

– Czy postradałeś zmysły, Walterze? – wyszeptała oburzona Katarzyna, kiedy tylko zachwycony perspektywą wspólnej wyprawy baron zniknął za załomkiem korytarza. – Kazać mi podróżować z tym pyszałkowatym durniem, którego nie mogę znieść? A dlaczego pojutrze, skoro obydwoje dobrze wiemy, że...

– Że jeszcze tej nocy opuścimy zamek! – dokończył spokojnie Walter. – Jeśli pani Ermengarda zgodzi się odegrać przed baronem komedię, zdobędziemy nad nim znaczną przewagę, zanim się spostrzeże, że wywiedliśmy go w pole. Skoro ma zamiar udać się do księcia, a książę jest we Flandrii, on zaś wyobraża sobie, że my też właśnie tam zdążamy, ruszy za nami... w zupełnie przeciwnym kierunku!

Katarzyna spojrzała na swego giermka ze zdziwieniem, w którym podziw zmieszany był z przykrością. Nadszedł czas, żeby stała się na powrót sobą, w przeciwnym bowiem razie ten chłopiec zacznie jej dyktować, co należy robić!

Uśmiechnąwszy się nieznacznie spytała:

– A dlaczego tak zależy ci, żebyśmy nie jechali z eskortą barona? To prawda, że jego towarzystwo jest denerwujące, lecz z drugiej strony trzeba mu przyznać rację, że okolica jest niebezpieczna.

– Oto powód, dla którego powinien nadal strzec Châteauvillain! Jeśli jednak chcesz, pani, znać głębię mojej myśli – a nie zdziwiłbym się, gdybyś i ty myślała podobnie – nie mam zbytniego zaufania do pana de Vandenesse’a. Może to z twojego powodu, ale zdawało mi się, że jemu zależy, aby oblężenie trwało w nieskończoność, w każdym razie, nie zrobił wiele, by położyć mu kres. Najwyraźniej było mu w smak żyć obok ciebie, pani...

Katarzyna milczała, ważąc słowa giermka. W głębi serca myślała podobnie jak on, lecz za nic w świecie nie przyznałaby się do tego dobrowolnie.

– To, co jest w panu przykre, panie Walterze de Chazay, to to, że ty niestety zawsze masz rację – odparła i zbierając tren sukni z posadzki, majestatycznie skierowała się ku schodom...

Rozdział drugi POD WIELKIM ŚWIĘTYM BONAWENTURĄ

Pod wieczór drugiego dnia drogi trzej rycerze posuwali się wolno ulicą Notre Dame w Dijon, ulicą najbogatszą w mieście, przy której sąsiadowały ze sobą domy najzamożniej szych kupców.

Od chwili gdy w pomarańczowym blasku słońca chylącego się ku zachodowi Katarzyna dostrzegła zarysy niezliczonych dzwonnic podobnych do masztów eskadry stłoczonej w porcie, nie odezwała się ani słowem, lecz pozostawiwszy lejce na szyi konia, pozwalała się unosić rumakowi w stronę wysokich baszt wjazdowych. Minęło jedenaście łat, od kiedy była tu po raz ostatni...

Jedenaście lat temu, pewnego jesiennego dnia takiego jak dziś, porzucała Dijon dla bajkowej Brugii i miłości księcia Filipa... Opuszczała miasto, które było jej schronieniem i przyjacielem, dopóki nie odwróciło się od niej i, nie stając się co prawda całkiem wrogie, dało do zrozumienia, że nie ma tu już dla niej miejsca.

Był rok 1425. Jej niesamowity pierwszy mąż, wielki skarbnik Burgundii, Garin de Brazey, zostaje skazany na śmierć z ręki kata za świętokradztwo i bunt przeciwko księciu, po uprzedniej próbie zgładzenia jej samej. Jego wspaniały pałac przy ulicy Pergaminowej zostaje zburzony, a zgromadzone skarby rozproszone po świecie.

I chociaż pani de Brazey nie musiała się obawiać gniewu księcia, którego była kochanką od kilku miesięcy i nawet oczekiwała jego dziecięcia, to jednak wolała miasto opuścić, gdzie, pomimo iż mieszkała tam jej mieszczańska rodzina, spotykała się już tylko z ludzką nieufnością. Z przyzwoitości... lecz także z rozkazu, gdyż Filip Dobry chciał ją mieć przy sobie, by móc kochać do woli istotę, którą uwielbiał najbardziej na świecie. W Dijon miłość ta była niemożliwa i mogła wywołać skandal, lecz w odległej Brugii, perle Burgundii flamandzkiej, nie szokowała nikogo i przez cztery lata Katarzyna, królowa bez korony, dominowała w mieście kanałów, koronek i drogich kamieni...

Potem jednak więzy łączące ją z Filipem same opadły. Ich dziecię umarło, a książę przygotowywał się do małżeństwa z Izabelą Portugalską. W tym czasie Katarzyna dowiedziała się, że w obleganym przez Anglików Orleanie mężczyzna, którego od wielu lat kochała beznadziejną miłością, bił się ofiarnie i mógł w ferworze walki stracić życie. By połączyć się z nim choćby w chwili śmierci, porzuciła wszystko bez żalu, bez jednego spojrzenia za siebie: swój mały pałacyk w Brugii, swoje wystawne stroje, klejnoty, którymi obsypywał ją Filip, i cały przepych, jakim była otoczona...

Wychodząc za Arnolda de Montsalvy zerwała z przeszłością. Tymczasem książę, choć zraniony w miłości własnej, nigdy o niej nie zapomniał; po podpisaniu traktatu w Arras w 1435 roku z królem Karolem VII kazał wysłać do Montsalvy na poprzednie Boże Narodzenie olśniewający portret Katarzyny, w formie Zwiastowania, namalowany przez przyjaciela z dawnych lat, Jana Van Eycka.


Podczas gdy kopyta końskie stukały po znajomym, nierównym bruku, młoda kobieta pomyślała ze zdziwieniem, że nie czuje wzruszenia na myśl o tamtych czasach. Stając się żoną Arnolda zmieniła skórę, zmieniła także duszę, więc wszystko, co w tej chwili przywodziła jej pamięć, zdawało się barwną opowieścią, fantastyczną przygodą, która przydarzyła się jakiejś innej Katarzynie, ale nie jej. Pani de Brazey dawno przecież umarła...

Za to obudziła się mała dziewczynka, Kasia Legoix, która natychmiast po przekroczeniu bramy Wilhelma skierowała kroki do domu swego dzieciństwa, gdyż nade wszystko pragnęła uściskać wuja Mateusza. Jej serce biło coraz mocniej. To zadziwiające, jak zaciera się czas na widok znajomych kątów. Ulica ze swymi kramami wyglądała tak samo jak tamtego wieczoru, kiedy to wraz z matką, siostrą Luizą, Sarą i Barnabą Muszelką jako krucha nastolatka przybyła do wuja po ucieczce ze zbuntowanego Paryża.


Ostatnie promienie słońca odbijały się żywym blaskiem w malowanym szyldzie Wielkiego Świętego Bonawentury. Wielki kawał blachy kołysał się łagodnie na wieczornym wietrze.

– Można by rzec, że coś się tu dzieje – dał się słyszeć z tyłu zachrypły głos Bérengera, Istotnie, pod szyldem zebrała się grupa jejmościanek, kilku wyrostków i dwóch starców opartych na kosturach oraz tragarz, który przybył z niedalekiego targu zbożowego. Wszyscy zaglądali ciekawie do sklepu, gdzie działo się coś niecodziennego.

Z wnętrza sklepu Mateusza dochodziły odgłosy kłótni, spadając niczym nawałnica na głowy zebranych. Jakiś człowiek wielki jak szafa i czerwony jak burak ukazał się na progu, pchając przed sobą chudą, odzianą na czarno kobietę, którą cisnął na ulicę.

– Idź do diabła, przeklęta świętoszko! – krzyknął ochrypłym głosem zdradzającym zamiłowanie do butelki. – I nie wracaj tu więcej, bo się przekonasz, że ja tu rządzę, a taki, co chciałby mnie stąd wykurzyć, jeszcze się nie narodził!

Przerażona grupka gapiów odsunęła się z głośnym „och!”. Katarzyna rzuciła się w stronę kobiety, którą czyjeś pomocne ramię uchroniło od upadku na bruk.

– Proszę pani – zaczęła, lecz nagle otworzyła szeroko oczy i stanęła jak wryta tracąc dech. – O słodki Jezusie! Luiza!...

Minęło dobre piętnaście lat, kiedy widziała siostrę po raz ostatni, więc znalazłszy się tak nagle naprzeciwko niej, poczuła coś dziwnego, nie wiedząc właściwie, czy jest to miłe czy nie.

Przeorysza benedyktynek z Tart, znana z legendarnego wprost panowania nad własnymi uczuciami, również nie mogła powstrzymać okrzyku.

– Katarzyna! Ty tutaj? Skąd przybywasz?

– Z Châtauvillain, gdzie nasza matka wyzionęła ducha i gdzie przeżyliśmy oblężenie. Lecz ty, Luizo? Skąd się tu wzięłaś?...

Starsza z sióstr Legoix zmarszczyła brwi z niezadowoleniem.

– Nie należy nazywać mnie Luizą. Jestem matka Agnieszka od Świętej Radegundy!

Katarzyna omal nie parsknęła śmiechem. Ach ta Luiza! Zawsze taka sama, zawsze przywiązująca wagę do pozorów, które służyły jej jako szaniec obronny. Fizycznie także niewiele się zmieniła. Była co prawda jeszcze chudsza, a jej długi nos zaostrzył się jeszcze bardziej, lecz jej jasne, błękitne oczy zachowały dawny blask.

– Chyba nie żądasz, bym mówiła ci „moja matko”? – spytała ze szczyptą ironii.

– Moje córki zwracają się do mnie „matko Agnieszko”. Tylko ty masz prawo mówić mi „moja siostro”.

– To będzie bardzo wygodne – wymamrotała Katarzyna przez zęby, podczas gdy Luiza przyglądając się bez nadmiernej surowości jej młodym towarzyszom spytała:

– Kim są ci chłopcy?

– To mój giermek, Walter de Chazay, a to paź, Bérenger de Roquemaurel. A teraz... moja siostro, powiedz mi, kim jest ten prostak, który wyrzucił cię z naszego domu?

– To pomiot szatana! Przeklęty brat tej ladacznicy, którą nasz nieszczęsny, opętany wuj uczynił swoją towarzyszką życia!

– Ożenił się z nią?

– Tego nie wiem, gdyż nie można się do niego zbliżyć. W celu odwiedzenia wuja poprosiłam biskupa o dyspensę i pozwolenie na opuszczenie klasztoru na kilka dni. Sama jednak widziałaś, w jaki sposób zostałam przyjęta...

– W rzeczy samej. A więc zobaczmy, jakie przyjęcie zgotują mnie! W towarzystwie nieodłącznego pazia i giermka, których oczy błyszczały na myśl o rozprawieniu się ze smokiem broniącym tak zajadle domostwa, Katarzyna ruszyła do sklepu. Zanim jednak zdecydowała się przekroczyć próg, przyjrzała się bacznie jednemu z urwisów stojących na ulicy i oczekujących na dalszy ciąg wydarzeń.

– Chcesz zarobić sztukę srebra, chłopcze?

– Też pytanie! A kto by nie chciał, szlachetna pani?

– To najpierw odpowiedz mi na jedno pytanie: kto jest dowódcą straży w zamku? Czy jest nim może pan Jakub de Roussay?

– Nie inaczej! On sam!

Katarzyna wyciągnęła z sakiewki obiecaną monetę i wcisnęła ją do ręki chłopca.

– Znajdź go i przyprowadź tutaj! Powiedz, że przysyła cię Katarzyna...

– Katarzyna... a dalej?

– Wystarczy, jak powiesz Katarzyna. Powiedz, żeby przybył bez zwłoki do domu mistrza Mateusza Gautherina i żeby wziął ze sobą kilku łuczników. Z pewnością będę potrzebowała pomocy.

– Po co wzywać straże? Czy my ci nie wystarczamy, pani? – spytał z oburzeniem Walter.

– Wystarczacie, lecz rozmiary tego osobnika dają do myślenia. Do tego, co zamierzam uczynić, kilku zbrojnych ludzi nie zawadzi!

– A co zamierzasz? – spytała nieufnie Luiza.

– Wedrzeć się do wuja choćby siłą i na pamięć naszej matki przysięgam ci, że nie opuszczę tego domu, dopóki nie dopnę swego!


Wewnątrz panował półmrok i Katarzyna w pierwszej chwili nie dostrzegła niczego, lecz rozpoznała znajomy zapach nowych materiałów i stopionego wosku świec. Po chwili, kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dojrzała zarys ściennych szaf z żelaznymi okuciami, w których wuj przechowywał najcenniejsze materiały.

Z głębi sklepu, z małego kantorku, gdzie tyle razy pochylona nad wielkimi księgami z pergaminu robiła rachunki wujowi, dochodził słodko uprzejmy głos...

– Co pani sobie życzy pokazać? Jestem do usług i ośmielam się zaznaczyć, że nigdzie indziej nie dostanie pani takiego wyboru hiszpańskiej, flandryjskiej czy szampańskiej pościeli ani takich wschodnich jedwabi...

Właścicielka głosu, która ukazała się za wielkim, wypastowanym kontuarem, zarzuconym kawałkami materiałów, była kobietą średniego wzrostu mniej więcej w wieku Katarzyny. Miała smagłą cerę i niezwykłe, zielone oczy, a na głowie nosiła wysoki czepek z cienkiego płótna ozdobiony koronkami, z trudem podtrzymujący masę czarnych włosów. Była wąska w talii, jej wydatną pierś opinał prowokacyjnie zielonoszary aksamit, dopasowany do koloru oczu kobiety obwieszonej połyskliwymi, złotymi łańcuchami. Jeśli była ona kochanką wuja, musiała go drogo kosztować... Trzeba było jednak przyznać, że mogła się podobać, a w starcu obudzić nieokiełznane myśli... Katarzyna odniosła wrażenie, że już ją gdzieś widziała... Ale gdzie, w jakich okolicznościach?...

– Czy ty jesteś Amandyna La Verne? – przeszła do rzeczy bez zwłoki.

Grube brwi kobiety uniosły się, a z jej ust zniknął zawodowy uśmiech.

– Ja?... Tak... ale nie...

– Jestem hrabina de Montsalvy i przybywam w odwiedziny do mego wuja Mateusza! – przerwała Katarzyna jednym tchem. – Zaprowadź mnie, pani, do niego!

Ponieważ tamta patrzyła na nią nie mówiąc ani słowa, odwróciła się w stronę Luizy, która ukazała się w kantorze, i dodała:

– Świątobliwa matka przeorysza, którą ośmieliliście się wyrzucić za drzwi, jest moją siostrą! Uprzedzam, że ze mną nie pójdzie wam tak łatwo!

Amandyna otworzywszy usta przypatrywała się eleganckiej sylwetce nieoczekiwanego gościa, czując w sercu ukłucie zazdrości. Podobnie jak cała Burgundia ona również znała historię tej pięknej kobiety, którą miłość księcia Filipa uczyniła legendą, lecz o której dawno by zapomniano, gdyby nie pełne uwielbienia wspominki Mateusza. I oto ta sama słynna Katarzyna de Montsalvy o urodzie nie tkniętej zębem czasu stała przed nią piorunując ją bezlitosnym spojrzeniem swych wielkich fiołkowych oczu.

– Mateusz?... Nie ma go tutaj! – odparła wreszcie powoli cedząc słowa. Po czym, odczuwając widocznie potrzebę wsparcia, zawołała: – Filibercie! Chodź no tutaj!

W drzwiach pojawiła się natychmiast potężna sylwetka mężczyzny z trudem mieszcząca się w obramowaniu drzwi.

– Co tam znowu, Migdasiu? – mruknął olbrzym, który był bratem gospodyni, po czym, dłubiąc w zębach gęsim piórem, dodał: – Znowu mnie potrzebujesz?

– Oni chcą widzieć się z ojcem Mateuszem! – rzuciła siostra wskazując wysuniętym podbródkiem czwórkę nieznajomych.

– Znowu? A cóż to? Jakaś choroba czy co?... Po czym, dostrzegłszy wśród przybyłych Luizę, rozzłościł się na dobre. – A ty czego tu jeszcze szukasz? Czy już raz nie pokazałem ci drzwi?

– Dosyć tego! – przerwała Katarzyna. – Domagamy się widzenia z wujem! Natychmiast!

– Lepiej byś się nie opierał, mościpanie! – dodał Walter ściskając rękojeść szpady i czując, jak mu się krew burzy.

Filibert otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz Amandyna wspiąwszy się na czubki palców, szepnęła coś bratu na ucho i nadęta jego mina zamieniła się w uśmiech.

– Ależ, pani!... Och! Co za zaszczyt!... Szybko, krzesło dla wielmożnej pani...

– Nie chodzi o krzesło! Przybyłam, by widzieć się z wujem Mateuszem, i to zaraz!

– Rozumiemy doskonale, szlachetna pani... i to byłby dla mojej siostry i mnie prawdziwy zaszczyt móc cię doń zaprowadzić... tylko że jego tu nie ma!

– Nie ma go? A gdzie się podziewa?

– Pewnie w swoim domu w Marsannay. Zbliża się czas winobrania i ojciec Mateusz...

– Czy nie możesz mówić mistrz Gautherin? – krzyknęła Luiza oburzona zachowaniem olbrzyma.

– Oczywiście, że mistrz Gautherin, jeśli sobie tego życzysz! To taki dobry przyjaciel!

Katarzyna usłyszawszy, że Filibert nazywa wuja przyjacielem, ucieszyła się, gdyż to dowodziło, że wuj nie ożenił się z Amandyną.

– Powinniście udać się do Marsannay – ciągnął Filibert, kiedy u wejścia sklepu dał się słyszeć jakiś nowy głos.

– Nie ma po co jechać do Marsannay! Nie widziano go tam od dobrych trzech miesięcy!

Głos należał do niewielkiego człowieczka, którego Katarzyna natychmiast poznała: był to stary przyjaciel i sąsiad wuja, krawiec, który także posiadał winnice w Marsannay. Katarzyna podeszła do niego z radosnym uśmiechem.

– Mistrz Duriez! Jakżem szczęśliwa, że cię widzę! Jak się miewasz? Smutna twarz małego krawca, przedłużona rzadką bródką, rozjaśniła się nagle.

– O Słodka Panienko! Toż to Katarzyna!... Mała Katarzyna! Ależ ty wyrosłaś! Niech cię ucałuję!...

Rzucił się w jej stronę, lecz nagle zatrzymał się, poczerwieniał jak burak i spuścił głowę.

– Och! Przebacz mi, szlachetna pani... Jestem tak szczęśliwy ze spotkania, że zupełnie zapomniałem...

– Ale ja nie zapomniałam! Pójdź, mistrzu Duriez, i zostaw szlachetną panią w spokoju. Dla ciebie jestem zawsze Katarzyną! Ucałuj mnie!

Pod obstrzałem rozbawionych spojrzeń Waltera i nieco rozgniewanych Bérengera, który czuł oburzenie na myśl, że wszyscy ci prości ludzie zbyt śmiało sobie poczynają z jego panią, krawiec i młoda kobieta wycałowali się z zapałem.

– Ach! – powiedział mistrz Duriez – nie wiesz nawet, jaki jestem szczęśliwy, że wreszcie postanowiłyście sprawdzić, co się tutaj święci! Kiedym się dowiedział, że widziano Luizę, pośpieszyłem jej z pomocą i wtedy ujrzałem i ciebie! To zbytek szczęścia! Może wreszcie dowiemy się, co się stało naszemu biednemu Mateuszowi!

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zaniepokoiła się przeorysza. – Dawno go nie widziałeś?

– Oj, bardzo dawno! Przestaliśmy się widywać, kiedy wasza matka została wygnana przez tę tu niewiastę, dla której on otworzył na powrót swój sklep. Przy tej okazji... posprzeczaliśmy się. Starałem się otworzyć mu oczy, chciałem, by posłuchał głosu rozumu. Ale on zadurzył się jak pętak w Amandynie i o niczym nie chciał słyszeć! – rzucił z gniewem wskazując na kupcową, która aż zatrzęsła się ze złości i wyglądała, jakby miała zamiar rzucić się na krawca. – Przesłoniła mu cały świat! Starzy przyjaciele przestali się dla niego liczyć!

– I to ci było nie w smak? – krzyknęła kobieta. – Nie podoba ci się, że Mateusz mnie kocha! Dowiedz się więc, że wkrótce mnie poślubi. Będę panią tutaj, a także w Marsannay i wszędzie, rozumiesz?

– Już jesteś tu panią, moja Migdasiu! Jesteś tutaj u siebie! – pośpieszył z pomocą braciszek. – A wy wszyscy macie stąd wyjść, i to szybko, siostrzenice nie siostrzenice, starzy kamraci i każde inne tałatajstwo! Dosyć się już nagadaliście i lepiej dla was, żebym się bardziej nie rozzłościł!

To powiedziawszy chwycił leżącą na kontuarze drewnianą miarkę do mierzenia materiałów, uniósł ją nad głową jak pałkę i ruszył wygrażając nią na stłoczonych ludzi. Na ten widok Walter wyciągnął szpadę i rzucił się naprzód, zasłaniając swym ciałem obie kobiety.

– Rzuć to! – rozkazał. – Robisz za dużo hałasu, przyjacielu! Najwyższa pora nauczyć cię grzeczności! Dalej no, cofnij się! Cofnij się, jeśli nie chcesz być nadziany na szpadę jak indyk!

Filibert powiódł krwawym wzrokiem po młodym człowieku i po lśniącym ostrzu wpijającym się już w jego brzuch i wydał odgłos przypominający rżenie. Jednak zamiast cofnąć się, wykonał gwałtowny skok do tyłu, który zaskoczył Waltera. Równocześnie drewnianą miarką pchnął przeciwnika w ramię, zmuszając go, by wypuścił z dłoni swój oręż. Wówczas z rykiem zwycięstwa olbrzym rzucił się na niego i giermek zniknął pod zwalistym ciałem Filiberta.

Widząc, co się dzieje, Bérenger ruszył na pomoc przyjacielowi i chwyciwszy Filiberta obiema rękami za czuprynę targał nią ze wszystkich sił. Amandyna zaś, uzbroiwszy się w pałkę ukrytą pod kontuarem, rzuciła się na Katarzynę, Luizę i krawca.

Krawiec, który nie mógł się szczycić odwagą, ugodzony w twarz wziął nogi za pas, wołając gwałtu rety. Jednak żaden z gapiów się nie ruszył. Widząc, że siostry złączyły siły przeciwko megierze, gapie stojący na zewnątrz, niczym chór antyczny, zgodnie zaczęli wzywać pomocy, na którą sami nie potrafili się zdobyć. W środku zapanował ogólny harmider.

Już po chwili zwycięstwo zaczęło się przechylać na stronę rodziny La Verne. Luiza na wpół żywa zawisła na kontuarze, a Amandyna siedząc okrakiem na Katarzynie zaciskała wokół jej szyi szal. Filibert odepchnął pazia potężnym kuksańcem, od którego chłopcu zaparło dech w piersi, i zabrał się do Waltera: pomimo odwagi i zapału młodzieniec miał w tym starciu niewielkie szanse.

Na szczęście, kiedy zwycięstwo zdawało się przesądzone, do sklepu wkroczyło prawo... w osobie kapitana Jakuba de Roussaya, który niczym Archanioł Michał rzucił się z pomocą ledwo zipiącej Katarzynie.

W jednej chwili Amandyna poleciała w powietrze, a czterej łucznicy położyli kres cierpieniom Waltera, odciągając od niego Filiberta. Katarzyna znalazła się twarzą w twarz ze swoim wybawcą, który przyglądał się jej oczami okrągłymi z podziwu, jak dziecko na widok prezentów na Boże Narodzenie.

– Katarzyna! – westchnął. – A więc to naprawdę pani...

– Oczywiście, że ja! A co ty sobie wyobrażałeś, mój przyjacielu?

– Sam nie wiem. Kiedy ten urwis przybiegł mówiąc, że mnie wzywasz, w pierwszej chwili chciałem go przepędzić, lecz on opisał panią tak dokładnie, że wreszcie dałem mu wiarę. A jednak powinnaś mnie zawiadomić, że wracasz. Czy wiesz, że są radości, które mogą zabić?

Uśmiechnęła się do niego i wspiąwszy się na palce, ucałowała go w gorący policzek, po czym odeszła dwa kroki, by lepiej mu się przyjrzeć.

– Jesteś na to zbyt silny, Jakubie! A jak na umierającego wydajesz się w wyśmienitej formie. Masz rumianą cerę, żywe oko i imponującą postawę!

Istotnie, kapitan, ongiś wysoki i chudy jak tyczka, zmężniał i był teraz dorodnym czterdziestoletnim, silnym mężczyzną, tylko jego włosy pozostały, jak dawniej, niesforną burzą jasnych kędziorów. Niezaprzeczalnie nabrał ciała i stanowił typowy przykład Burgundczyka spędzającego z pewnością więcej czasu przy stole niż w siodle.

– Chcesz powiedzieć, że przytyłem jak świnia! – rozzłościł się. – Cóż! Człowiek w Dijon tetryczeje. Ponieważ nasze miasto jest niestety stolicą jedynie z nazwy, każdy zabija czas, jak potrafi, nie stroniąc od jadła i napitku. Ale teraz zdradź mi powód bitwy, której na szczęście położyliśmy kres.

Katarzyna w kilku słowach opisała, co się zdarzyło od chwili, kiedy Luiza została wyrzucona za drzwi, i wyjawiła, że La Verne’owie nie chcą dopuścić ich do wuja.

– Już mówiliśmy wam, że go tu nie ma! – warknęła Amandyna, próbując wyrwać się łucznikom.

– Gdzie więc jest w takim razie?

– Abo ja to wim? Wyjechał nad ranem, mówiąc, że chce przejechać się do... Sabaudii czy do Szampanii, czy gdzieś tam... Od tego czasu nie mamy od niego wiadomości.

– Myślisz, że ci uwierzę! Wuj Mateusz nigdy nie znosił podróży, śmiem więc wątpić, by je polubił teraz, kiedy jest stary i trapi go reumatyzm! A gdzie podziała się cała służba?

– Ci, których zachował, są w Marsannay. Tutaj zaś jedna służąca wystarczy do cięższych robót, ja robię resztę! – odparła Amandyna z wyższością. – Co do wieku Mateusza, mogłabym wam opowiedzieć niejedno...

– Dosyć tego! – przerwał pan de Roussay. – Nie jesteśmy ciekawi waszych sekretów alkowy. Jedno jest pewne: mistrz Gautherin musi gdzieś być. A coś mi się widzi, że ty to wiesz, kobieto...

– Dałabym głowę, że on jest tutaj – wyszeptała Katarzyna.

– Najlepszym sposobem na odkrycie prawdy jest przeszukanie domu, co też uczynimy! A wy tam – dodał zwracając się do swych ludzi – nie spuszczajcie oka z tych dwojga! Chodźmy, Katarzyno!

Kapitan w towarzystwie Katarzyny, Luizy i obu chłopców skierował kroki w stronę kantorka z księgami, na widok którego serce Katarzyny ścisnęło się boleśnie, podobnie jak i na widok reszty domu, w którym upłynęła większa część jej czasu dorastania. Nic się tutaj nie zmieniło i trzeba było przyznać, że Amandyna la Verne utrzymywała go w równie doskonałym porządku jak w swoim czasie jej matka i Sara.

Jednak z wyjątkiem kuchni, zajmującej całą resztę parteru, gdzie przestraszona służąca przestała obierać jarzyny patrząc na nieznajomych z rozdziawioną gębą, dom okazał się całkiem pusty. Nawet pokój wuja Mateusza był w idealnym porządku. Tylko na meblach leżała lekka mgiełka kurzu, jak to zwykle bywa w miejscach nie zamieszkanych.

– Zaczynam powoli wierzyć, że ci ludzie powiedzieli prawdę i pani wuj opuścił domostwo – stwierdził z widocznym zawodem de Roussay.

– Ależ to niemożliwe, powiadam ci! Gdzie chcesz, żeby wybrał się człowiek w jego wieku... i w dodatku sam?

– Nie wiem. Może na pielgrzymkę?

Katarzyna wzruszyła ramionami ze zdenerwowaniem.

– Na pielgrzymkę! Wuj Mateusz i pielgrzymka! Wyborny dowcip! Widać od razu, że go nie znasz!

– Posłuchaj, pani! Przecież ten człowiek nie rozpłynął się w powietrzu! A ponieważ tutaj go nie ma...

Katarzyna nagle pobladła i oparła się o framugę drzwi.

– Mój Boże!...

– Co ci jest, pani? Jesteś cierpiąca?

– Nie... lecz przyszła mi do głowy straszna myśl... A jeśli ci ludzie...

usunęli go?

– Chcesz rzec, że mogli go zabić?

– Właśnie... Po zniknięciu wuja będą mogli panoszyć się bez przeszkód w jego domu. Był sam, słaby, bezbronny...

Zapadła cisza. Roussay najwyraźniej zastanawiał się nad słowami Katarzyny, nie znalazłszy jednak zadowalającej odpowiedzi, westchnął w końcu:

– Oczywiście... Wszystko jest możliwe. Nie mogę wszakże aresztować nikogo na podstawie samych domysłów.

– Błagam cię, Jakubie! Szukajmy dalej! Musimy wreszcie natknąć się na jakąś wskazówkę! Czuję, że jest w tej sprawie coś niejasnego.

– Nie wiem, co jeszcze moglibyśmy zrobić; chyba że zburzymy dom i sprawdzimy kamień po kamieniu! – burknął de Roussay.

Ruszyli na dalsze poszukiwania, ale bez skutku. Rozsądek nakazywał zaprzestać i Katarzyna z ciężkim sercem powróciła do sklepu.

– No i co? – rzuciła Amandyna patrząc jej bezczelnie w oczy. – Znaleźliście waszego kochanego wuja? Jesteś, pani, zadowolona? Wtrącasz się do życia uczciwych ludzi, którzy nic ci nie zrobili! Tylko pod pretekstem, że jest się „panią hrabiną” czy panią przeoryszą – dodała pod adresem Luizy, która z licem pobladłym i zamkniętymi oczami opadła na taboret – sądzi się, że wszystko jest dozwolone? Że ma się wszelkie prawa? Czyż nie? I wyobrażasz sobie, że ujdzie ci to na sucho?...

– Póki co, tak! – przerwał Jakub de Roussay chwytając Amandynę za ramię. – I radzę ci, niewiasto, żebyś przestała jazgotać, dopóki bowiem Mateusz Gautherin nie zostanie odnaleziony, nie wykpisz się ze sprawy! Nie wypuścim cię, dopóki się nie dowiemy, gdzie jest.

– Dobrze byście uczynili – usłyszano spokojny, jasny kobiecy głos, który zapanował na chwilę nad ogólnym rozgardiaszem, nad protestami Amandyny i jej brata – dopóki kogoś nie wysłuchacie, gdyż przyprowadziłam wam biedne stworzenie, które może mieć ciekawe rzeczy do opowiedzenia.

Na progu ukazała się postawna, około dwudziestopięcioletnia kobieta o olśniewającej, świeżej cerze trzymająca mocną ręką przestraszoną służącą. Długie rękawy jej sukni z brązowego aksamitu wycięte w kształcie liści dębu opadały aż do ziemi, ukazując podbicie z szarej satyny dopasowane do spódnicy spodniej, kokieteryjnie odsłoniętej przez podpięcie rąbka sukni złotą agrafką. Jakub de Roussay pokłonił się damie z galanterią, która nie uszła uwagi Katarzyny.

– Wracam właśnie od ciebie, panie kapitanie – ciągnęła nowo przybyła – chciałam bowiem, żeby ta dziewczyna powtórzyła przed tobą to, co sama mi opowiedziała. Dowiedziawszy się, że udałeś się pod „Wielkiego Świętego Bonawenturę”, pośpieszyłam twoim śladem... O – Święta Panienko! – wykrzyknęła spostrzegłszy nagle Luizę, która ledwo trzymała się na nogach. – A więc i ty tutaj, pobożna matko! Ale... co ci się stało? Jesteś blada jak papier!

– To nic, pani Simono.. – westchnęła Luiza siląc się na uśmiech. – Ot, miałam mały zatarg z tymi ludźmi... lecz zdaje mi się, że nie znasz mojej siostry, hrabiny de Montsalvy. Katarzyno – dodała zwracając się do siostry – pani Simona Sauvegrain jest od dawna dobrodziejką naszego klasztoru, a od kiedy wyszła za pana Jehana Morela, doradcę i zarządcę kancelarii księcia, jeszcze bardziej doświadczamy jej miłosierdzia. Dodam, że miała zaszczyt karmić swym mlekiem hrabiego de Charolais* [*Przyszły Karol Śmiały.] i że pani hrabina darzy ją szczególną przyjaźnią!

Jasna twarz książęcej mamki rozpromieniła się, a ona sama wyciągnęła ręce w geście gorącego przyjęcia.

– Słynna Katarzyna! Co za radość spotkać cię, pani! Jakże to? Więc przebywasz w Dijon i nikt o tym nie wie?

– Jestem tu zaledwie od godziny – odparła Katarzyna ujęta ciepłem i przyjaźnią bijącą od młodej niewiasty. – Chciałam odwiedzić wuja, od którego bardzo długo nie miałam wieści. Ale czyż nie powiedziałaś, że mogłabyś nam o czymś donieść?

– Tak sądzę! To dziecko – dodała pchnąwszy przed siebie małą służącą – jest siostrą jednej z moich pokojówek. Jest na służbie niedaleko stąd, u mistrza Seguina, wykonawcy skrzyń ślubnych, który niedawno zszedł z tego świata. Jego ogród przylega do ogrodu leżącego za tym domem. Otóż tego ranka przybiegła do mnie cała we łzach, błagając, żebym ją do siebie przyjęła i nie oddawała więcej do domu Seguinów. No, dalejże, Martusiu, głowa do góry! Powtórz no historię, którą mi opowiedziałaś...

Historia była krótka. Może przez śmierć swego pana Martusia była przekonana, że w domu straszy, a zwłaszcza w komórce na drewno w głębi ogródka, w którym składano zarówno polana do kominka, jak i bale drewna na skrzynie. Jeden z boków komórki przylegał do kurnika mistrza Mateusza i do jego składziku z narzędziami. Martusia utrzymywała, że dochodziły stamtąd dziwne odgłosy. Otóż tego ranka potrzebowała drewna do kuchni, a będąc w domu sama musiała pokonać strach i udać się do komórki. Zaledwie jednak weszła do środka, do jej uszu doszły jęki tak straszliwe, że według niej mogły pochodzić tylko z tamtego świata. Dziewczyna wzięła nogi za pas i zapłakana uciekła do swej siostry służącej u pani Simony, którą zastanowiły słowa dziewczęcia, toteż nie zwlekając postanowiła udać się do pana Jakuba de Roussaya.

– Ta historia wydała mi się nieco dziwna – powiedziała Simona. – Od jakiegoś czasu, mistrz Gautherin, którego poważam i należę do jego wiernych klientek, zniknął ze swego sklepu. Dowiedziałam się, że jest bardzo cierpiący. Zdziwiło mnie to. Tak dobrze się trzymał. Na dodatek ci ludzie nie wzbudzili mego zaufania, oto dlaczego przybyłam tu razem z Martusią.

Katarzyna i Jakub de Roussay spojrzeli po sobie.

– Przeszukaliśmy cały dom od strychu po piwnice... ale któż pomyślałby o kurniku?

Jakub bez słowa wybiegł ze swymi ludźmi na podwórze. Byli tam już Walter i Bérenger. Pośrodku gdaczącej gromady przerażonego ptactwa mocowali się właśnie z wielką kłódką w pobieżnie skleconych, lecz na pierwszy rzut oka nowych drzwiach kurnika.

– Do diabła! Żeby tak się bać o swoje jaja! – zakpił Roussay pod adresem Amandyny, którą dwóch żołnierzy przywiodło na podwórze. – Oddaj mi klucz, kobieto, tak będzie lepiej!

– Nie mam go! – odburknęła gniewnie. – Ta komórka od dawna nie jest używana. Klucz musiał się zgubić!

– A te nowe drzwi? Jak to możliwe? Dalej, wyrwijcie mi te drzwi, bo widać z kłódką nie damy sobie rady!

Zaatakowane siekierą drzwi nie opierały się wiele i wkrótce odpadły, ukazując ciemne, obskurne wnętrze, z którego dobywał się taki smród, że Jakub de Roussay zatkał sobie nos, a ramieniem zagrodził drogę Luizie i Katarzynie, które chciały wedrzeć się do środka.

– Pozwólcie, że wejdę tylko z jednym z moich ludzi. Chodź, Baudron! Po chwili obaj wyszli ze środka, niosąc ostrożnie i z obrzydzeniem bezkształtny, cuchnący zwój brudnych koców i pościeli, z których wystawała siwa głowa oraz zmierzwiona, lepka od brudu i kłębiąca się od robactwa broda...

– Wuj Mateusz! – pobladłszy krzyknęła Luiza. – Boże, w jakim stanie...

– Żyje?... – wyszeptała drżącymi wargami Katarzyna.

– Tak, żyje, lecz jest nieświadomy. Wygląda, jakby zażył narkotyku – powiedział Jakub. – Jedno jest pewne, że przybyłyście w samą porę, siostrzenice!

– Każę służącej zagotować wody! – krzyknął Walter. – Najpierw trzeba go umyć i zbadać.

– W porządku! Zajmij się tym, młodzieńcze! – odparł Jakub z wyraźną ulgą, po czym zwrócił się do Amandyny, która na próżno starała się wyrwać z rąk strażników: – No i co, pięknisiu? Co teraz powiesz? Dziwnie wygląda twój pan jak na kogoś, kto udał się w drogę! Pewnie nam powiesz, że sam się zamknął w kurniku i że ty o niczym nie wiesz?

Amandyna warknęła jak rozwścieczony kot.

– Myślcie sobie, co chcecie, i niech was piekło pochłonie! Jeśli tu się znalazł, to znaczy, że sam szatan go tu przywiódł. Przysięgam na wszystkich świętych, myśleliśmy, że wyjechał!

– Naprawdę? Ciekawe, jak będziesz śpiewać na widok kata, moja śliczna? – zakpił kapitan. – Wątpię, czy ci uwierzy. Hej, wy tam! Zabrać mi to całe towarzystwo do Domu pod Małpą* [*Więzienie.]. I nie zapomnijcie o braciszku grzecznie oczekującym w sklepiku. Co do mnie, to udaję się natychmiast do wicehrabiego opowiedzieć o całej tej sprawie.

Podczas gdy Jakub de Roussay prowadził więźniów wśród okrzyków tłumu i świszczących wokół ich głów kamieni, nieszczęsny handlarz materiałów został przeniesiony przez dwóch żołnierzy do kuchni i ułożony przy kominku. Obie siostry z pomocą Martusi natychmiast zabrały się do uwolnienia wuja ze śmierdzącego kokonu. Simona Morel udała się do domu, by przysłać służących i nosze. Na odchodnym rzuciła do Katarzyny:

– Nie powinna pani tu zostawać! Niech pani zamieszka u mnie. Wuj znajdzie u mnie należytą opiekę, a tutaj przyśle się strażnika, żeby nie splądrowano domu.

Nawet nie chciała słyszeć wymówek Katarzyny i skwitowała je wzruszeniem ramion.

– Mój dom jest nowy i pomiestny. Na dodatek nie ma w tej chwili męża, gdyż bawi w Gandawie u księcia...

Nie pozostawało nic innego jak przyjąć miłe zaproszenie. Po wyjściu Simony siostry zerwały z wuja łachmany. Choć starzec schudł znacznie, ważył nadal sporo i nie obyło się bez pomocy Waltera. Bérengera zemdliło i wyszedł na ulicę zaczerpnąć świeżego powietrza.

Luiza wypełniała swoje zadanie z narastającym gniewem.

– Popatrz no tylko! – warknęła do siostry, chwytając szczypcami z kominka jeden z łachmanów. – Popatrz tylko, do jakiego stanu dał się doprowadzić ten stary idiota przez tę wszetecznicę! A przecież uprzedzało się go!

– Chyba ją kochał... Wiesz, gdy się kocha, nie widzi się niczego, nie rozumie się niczego...

– Powinnam pamiętać, że jesteś mistrzynią w tej materii! – syknęła Luiza spoglądając na siostrę z ukosa. – Co do mnie, to dziękuję Panu, że ochronił mnie przed takimi bezeceństwami!

Katarzyna udała, że nie słyszy. Od czasu potwornego przejścia, jakie przeżyła siostra w czasie powstania paryskiego w 1413 roku za sprawą Rzeźnika Caboche’a, Luiza okazywała do miłości awersję zbliżoną do nienawiści. Przez nią wstąpiła do klasztoru. Dlatego Katarzyna nawet nie zamierzała dyskutować z nią na ten temat. Zastanawiała się natomiast nad przyczyną, dla której Amandyna postąpiła tak podle z wujem, chociaż opętała go do tego stopnia, że zgodził się dla niej wypędzić z domu własną siostrę. Przecież prościej było go zabić... Chyba że trzeba było za wszelką cenę utrzymać go przy życiu jak najdłużej. Pytanie brzmiało: dlaczego?...

Patrz; „Katarzyna” tom I.

Rozdział trzeci
WESTCHNIENIA JAKUBA DE ROUSSAYA...

Oparty na wielkich poduchach wypchanych kaczym puchem, wuj Mateusz pożerał grube kawałki piernika, które maczał w mleku. Od chwili kiedy przyszedł do siebie, cały czas jadł i ciągle było mu mało. Byłby opychał się bez końca, gdyby Katarzyna nie zarządziła regularnych pór posiłków.

– Nie wolno się przejadać, drogi wuju, po tym, jak pościłeś przez długi czas. Mogłoby ci to wielce zaszkodzić!

– Eee... co mi tam... Teraz, co mi jeszcze z życia zostało?

– Dzięki Bogu zostały ci, mój wuju, środki, byś wiele lat mógł żyć w błogim spokoju. Zobaczysz, że szybko wrócisz do sił, i wtedy będziesz mógł dokonać wyboru: albo osiąść w Marsannay, pośrodku winnic, gdzie tak przyjemnie się żyje...

– Widzisz mnie samego w Marsannay... teraz kiedy moja biedna Jacquette, twoja święta matka, której przysporzyłem tyle zmartwień, nie żyje? Stetryczałbym tam zupełnie jak stary piernik...

– W takim razie zamieszkaj u nas, w Montsalvy! Podobało ci się tam, kiedyś przybył na chrzciny Izabeli. Zobaczyłbyś, jak rosną dzieci... Mój mały Michał bardzo cię kocha... Wszyscy przyjmą cię z otwartymi ramionami!

– Ale twój mąż nie przepada za mną! Nie mogę zresztą mieć mu tego za złe: to wielki pan, rycerz, a ja jestem zwykłym handlarzem płóciennym... przykrym przypomnieniem twojego pochodzenia, moje dziecko! Do tego to długa droga, a klimat w twej górzystej krainie jest srogi.

– W takim razie pozostaje ci, wuju, jeszcze jedna możliwość: Luiza, to znaczy matka Agnieszka od Świętej Radegundy, proponuje ci, byś zamieszkał niedaleko niej, w domu z ogrodem należącym do klasztoru. Byłbyś tam...

– Zraszany codziennie wodą święconą, okadzany kadzidłem i maltretowany zdrowaśkami od rana do wieczora! Matka przeorysza nie ukrywała wcale przede mną dziś rano, kiedy nas opuszczała, że czas pomyśleć o odkupieniu grzechów i o zbawieniu duszy, gdyż niewiele mi życia zostało, i że jeżeli się nie ukorzę, to już szatan na mnie czeka podgrzewając olej w kotłach i ostrząc wielkie widły. Dziękuję bardzo! Wolę już umrzeć w samotności w Marsannay! Przynajmniej zostanie mi na pociechę moje wino! Nie chcę, by na stare lata Luiza katowała mnie wodą i suchym chlebem!...


Rozmowę przerwało wejście małej kobiety, tak małej, że jej wielki czepek z wykrochmalonego płótna fryzyjskiego sprawiał wrażenie jakby jej twarz znajdowała się w połowie całej sylwetki. Była to Bertylka, która wykarmiła własną piersią Simonę Morel, a teraz jako jej ochmistrzyni miała pewną pozycję w Dijon.

Bertylka miała za zadanie przynieść balsam od aptekarza w celu ulżenia imć Mateuszowi w ranach spowodowanych przez robactwo.

Zbliżywszy się do łoża chorego, rzuciła oburzone spojrzenie na tacę z jedzeniem, na której nie zostało nic oprócz pustego kubka na wino i noża.

– Jecie za dużo, mistrzu Mateuszu Gautherin! – rzekła surowo. – Nie żeby ktoś wam żałował jedzenia, ale sami czynicie sobie krzywdę!

Mateusz, potrząsając niecierpliwie siwą czupryną czyniącą go podobnym do starego, zrzędliwego lwa, rzucił jej wyzywające spojrzenie.

– A co wy sobie wszyscy myślicie? Jestem głodny! Ty, pani, z twoimi różowymi policzkami i pulchną kibicią, nie wiesz, co to głód!

– Pulchną, pulchną! Za chwilę ten ordynus powie, że jestem za tłusta!

– Nigdy nie powiem czegoś takiego, pani Bertylko! Ale nie zarzucajże mi...

Katarzyna, korzystając z okazji, ruszyła na paluszkach w stronę drzwi, zostawiając wuja sam na sam z Bertylką. Tych dwoje znało się od dawna i ani jedno, ani drugie nie pomyślało, żeby ją zatrzymywać. Od czasu ich przybycia Bertylka ustanowiła sama siebie pielęgniarką i opiekunką wuja, a ich dotychczasowe relacje na płaszczyźnie klient – dostawca nagle przybrały inny charakter. Wydawało się, że stary niedźwiedź Mateusz nabrał gustu do płci nadobnej podczas swej niefortunnej przygody z Amandyną.

W tym względzie wkrótce usłyszano opis jego nieszczęść. Zaledwie przyszedł do siebie po pierwszym obfitym posiłku, wuj uwolnił się od okrutnych wspomnień zatruwających mu pamięć i dowiedziano się o ogromie jego niemocy w czasie uwięzienia.

Otóż między nim i kochanką przez kilka miesięcy wszystko układało się jak najlepiej. Amandyna była opiekuńcza, a nawet czuła i dogadzała wszelkim zachciankom starca, zajmując się nim jak matka, córka i kochanka zarazem.

Lecz pewnego deszczowego dnia sprawy przybrały inny obrót wraz z pojawieniem się brata Amandyny, Filiberta. Utrzymywał on, jakoby powracał z Ziemi Świętej, a że był w nader opłakanym stanie, jego słowa nie wzbudziły podejrzeń staruszka, który chcąc przypodobać się kochance, przyjął brata z otwartymi ramionami.

Powoli jednak intruz zapuszczał w domu korzenie. W miarę jak wracały mu siły, zaczął się panoszyć i przemawiać niczym gospodarz na terytorium Wielkiego Świętego Bonawentury.

Pomimo wysiłków Amandyny starającej się wyjaśnić zły charakter brata jego niedawnymi przejściami, mistrz Gautherin wreszcie przejrzał pewnego dnia, kiedy to powróciwszy niespodziewanie z targu zastał Amandynę w składziku opartą o beczkę, ze spódnicami zadartymi aż po pas, przyjmującą od Filiberta zapalczywe zaloty nie mające nic wspólnego z uczuciami braterskimi.

Niegodziwa para skwitowała oburzenie starego człowieka naigrawaniem, a kiedy Mateusz zagroził, że oboje wyrzuci na bruk, opadli go jak hieny, związali w kij, zakneblowali usta i przenieśli najpierw do piwnicy, a następnie do kurnika, skazując na straszne katusze.

– Kiedy zdecydujesz się, stary capie, podpisać akt ślubu – powiedziała Amandyna – wrócisz do domu!

– Wolę sczeznąć! – odpalił Mateusz płonąc z gniewu. – Nigdy nie oddam swego nazwiska takiej nierządnicy jak ty!

– No to będziesz miał teraz czas, nawet dużo czasu, żeby to przemyśleć! Dostaniesz pić, ale nic do jedzenia. A znając twoje obżarstwo, szybko zmiękniesz...

I zaczęła się męka Mateusza Gautherina. Amandyna, zgodnie z przestrogą żywiła go samą wodą i co rano poiła go naparem z belladonny, który go usypiał na cały dzień po to, by nie krzyczał. Wieczorem, kiedy ona lub Filibert przynosili mu wodę, zadawali mu ciągle jedno i to samo pytanie: „Czy zdecydowałeś się na ślub?” Mateusz jednak ciągle powtarzał „nie”. Pomimo utraty sił postanowił nie dać za wygraną. Wtedy zjawiła się Katarzyna i nastał kres katuszy.

Piękny, nowy dom Morelów o podwójnych oknach, witrażach i z elegancką, rzeźbioną balustradą zdobiącą dach z lakierowanych dachówek przyjął w swe gościnne progi Katarzynę, jej wuja i ich służbę. Katarzyna zdążyła zaprzyjaźnić się z uroczą gospodynią, jej myśli zaprzątał królewski więzień, którego należało wybawić z opresji. Próbowała dyskretnie dowiedzieć się szczegółów na ten temat, lecz tylko to, co usłyszała wiedzieli wszyscy śmiertelnicy w Dijon: René Andegaweński, król Sycylii i Jerozolimy, zamknięty był w książęcym pałacu, w wieży Nowej, pilnie strzeżony i na tym koniec...

Opuściwszy pokój wuja, pani de Montsalvy udała się do siebie i ubrała się do wyjścia. Pomimo obietnicy Jakub de Roussay nie wrócił po aresztowaniu La Verneów, postanowiła więc sama się przekonać, w jaki sposób można by zbliżyć się do więźnia...

Wyszła z domu nie natknąwszy się na nikogo. Simona wyruszyła z rana w rodzinne strony w Foissy. Co do służących, wszyscy zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, łącznie z Walterem i Bérengerem...

Przyczyna takiego stanu rzeczy uderzyła Katarzynę zaraz po opuszczeniu domu: u zbiegu ulicy Wełnianej i ulicy Notre Dame zebrał się tłum przy pręgierzu, gdzie pomocnicy kata, gdyż on sam nigdy nie zniżał się do takich podłych zajęć, właśnie kończyli zamykać żelazną obręcz na szyi złodzieja kur. Złoczyńca był jednak tak gruby, że obręcz o mało go nie udusiła, a gawiedź rechotała z uciechy na widok jego wykrzywionej, posiniałej twarzy i próżnych wysiłków oprawców. Byli tam wszyscy mieszkańcy domu Simony, łącznie z Bérengerem.

Niezadowolona, że widzi pazia przy pręgierzu, Katarzyna pacnęła go w ramię.

– Co przyjemnego znajdujesz, chłopcze, w takich widowiskach? Młodzieniec poczerwieniał na twarzy, lecz spojrzenie, jakie skierował na swą panią, było dobroduszne.

– Ja tylko tu czekam na Waltera, pani.

– A gdzież to podziewa się nasz pan Walter o tej porze?

– Na honor, nie wiem. Wyszliśmy razem, by zagrać w piłkę, kiedy on zauważył jakiegoś człowieka na ulicy. Wtedy nagle się zatrzymał i rzekł do mnie: „Idź grać beze mnie. Muszę coś załatwić”, po czym rzucił się śladem nieznajomego, nie pozwalając mi iść z sobą i rozkazując nie ruszać się stąd i czekać. Lecz jeśli wychodzisz, będę ci towarzyszyć...

– Nie, nie trzeba. Walter kazał ci czekać, to czekaj. Idę do kościoła nie opodal. Powiedz mu, że to nierozsądne śledzić byle kogo w nieznanym mieście...


Katarzyna ruszyła w stronę Notre Dame, której oryginalna fasada widoczna była na końcu ulicy, zastanawiając się, co mogło przyjść do głowy Walterowi. Miała jednak zaufanie do przebiegłości i inteligencji młodzieńca i wierzyła, że nie wpakuje się on w jakieś kłopoty. W każdym razie towarzystwo było jej nie na rękę, gdyż zamierzała złożyć wizytę przyjacielowi, Jakubowi de Roussayowi, a wizyta w kościele miała być tylko pretekstem.

Skierowała swe kroki do kaplicy, w której królował dosyć brzydki posąg Matki Boskiej Dobrej Nadziei i skwierczały płonące świece. Wzięła jedną, zapaliła i dołączyła do grupy świec, sama zaś uklękła na stopniach ołtarza i zatopiła się w żarliwej modlitwie, prosząc Matkę Boską, żeby pozwoliła jej uratować życie uwięzionego króla. Wkrótce zauważyła, że modli się za samą siebie, gdyż prosiła głównie, żeby wszystko szybko się skończyło, i żeby mogła jak najprędzej wrócić do Montsalvy.

Wydawało się jej, że całe wieki upłynęły, od chwili gdy wyruszyła z domu. W rzeczywistości było to tylko sześć miesięcy. Lecz dni nieobecności liczą się stokrotnie, kiedy się jest z dala od najbliższych.

Pokrzepiwszy się modlitwą i uczyniwszy ostatni znak krzyża skierowała się do wyjścia, kiedy w kruchcie jej uwagę zwróciła cicha skarga żebrzącego mnicha.

– Na dusze w czyśćcu i na zbawienie twej duszy, wesprzyj biednego, szlachetna pani! Będziesz błogosławiona na tej ziemi i sławiona w niebie!

Katarzyna machinalnie otwarła sakiewkę, kiedy nagle jękliwy głos przeszedł w radosny szept.

– Błogosławione niech będą niebiosa, które sprowadziły tutaj najpiękniejszą panią Zachodu! Dostatek tego miasta opuszczonego przez Boga odrodzi się, jeśli pani de Brazey doń wróci!

Zdziwiona Katarzyna przyjrzała się uważnie pokręconej postaci odzianej w czarną derkę, niezwykle brudnej twarzy o wyoranych rysach, jasnym, żywym oczom, które wydały się jej dziwnie znajome... I z głębokich pokładów jej pamięci wydobyło się jedno imię:

– „Brat”... Jehan?...

Twarz żebraka, pomimo pokrywającej ją warstwy brudu, pokraśniała z ukontentowania.

– Twoja pamięć, pani, jest tak doskonała, jak wielka jest twoja uroda! O jakem szczęśliw...

– Ja również jestem szczęśliwa, że ciągle dobrze się miewasz, Jehanie. Boże, jak to dawno było...

Istotnie, dawno temu, jeszcze przed swoim pierwszym zamążpójściem, poznała Jehana Pieniążka, fałszywego mnicha i obieżyświata wyspecjalizowanego w żebraninie i przebierankach. Pojawił się także w ciemnym okresie jej życia, kiedy to wraz ze swoim przyjacielem Barnabą Muszelką próbował oddać jej wielką przysługę, tak wielką, że Barnaba zapłacił życiem za swoje poświęcenie.

– Chciałaś rzec – podjął Jehan z gorzkim uśmiechem – że moja zaskorupiała powłoka cielesna dawno już powinna zgnić w fosach Morimont po odczepieniu jej z szubienicy czy wyjęciu z kotła z wrzącym olejem? W moim fachu nie jest łatwo przeżyć, lecz ja trzymam się życia, błękitnego nieba, dobrego wina i pięknych dziewcząt. Toteż robię wszystko, co należy: pilnuję się starannie. Ale, ale, nie odpowiedziałaś na moje pytanie, piękna pani: czyżbyś do nas wróciła?

Katarzyna pokręciła przecząco głową.

– Nie, przyjacielu. Nie jestem już dawno panią de Brazey. Moje życie toczy się teraz daleko stąd, w górach Owernii, i przyjechałam tu tylko na dwa dni. Zresztą książę Filip zapewne nie pamięta już o mnie...

– Książę Filip zapomniał o czasach młodości – wycedził fałszywy mnich przez zęby. – Zapomniał o tobie, jak zapomniał o swoim mieście. Mieszka we Flandrii, daleko od nas, a Dijon straciło dawno swoją świetność. Na twój widok, pani, pomyślałem, że wracają dawne, dobre czasy... ale widzę, że nic z tego... Jedyne zadanie naszego miasta to służyć za więzienie dla króla...

Katarzyna wyjęła z sakiewki złotą monetę i wcisnęła ją do brudnej dłoni żebraka.

– Co wiesz o uwięzionym królu, Jehanie? Co się o nim powiada na mieście?

– Nikt nic nie wie... albo bardzo niewiele! Powiada się, że jest lepiej strzeżony niż skarbiec Sainte-Chapelle, ot i wszystko! – Jehan zamilkł nagle. Przenikliwe oczy żebraka łypnęły badawczo na Katarzynę spod zakurzonego kaptura. – Interesujesz się nim? – wyszeptał. – Dlaczego?...

Katarzyna nie zastanawiała się wiele. Od dawna wiedziała bowiem, że można zaufać temu człekowi pomimo jego czarnej duszy i pokrętnych ścieżek, jakimi zwykł chadzać.

– Jestem damą dworu królowej Yolandy, jego matki, która przysyła mnie, bym się z nim zobaczyła, gdyż martwi się o niego. A ty, Jehanie, który zawsze wszystko wiesz, powiedz mi, czy żyje?

– Och! Co do tego nie ma wątpliwości! – odparł szyderczo Jehan – i jeśli przytrafi mu się jakieś nieszczęście, to nie z winy pana de Roussaya, który dobrze go strzeże, gdyż wart jest krocie, istne krocie, jak się powiada. Nasz książę Filip spodziewa się uzyskać za niego królewski okup! A jednak w najbliższych dniach może przydarzyć mu się nieszczęśliwy wypadek...

– Mów jaśniej – nalegała Katarzyna.

W tym momencie drzwi kruchty otworzyły się i do środka wparowały trzy zażywne jejmości w plisowanych sukniach, bluzkach z cienkiego płótna i z modlitewnikami z pięknej skóry. Na ich widok fałszywy mnich powrócił do swych lamentów, lecz one przemaszerowały krokiem wojennym nawet nie zwróciwszy na niego uwagi. Jehan splunął na posadzkę z pogardą i podjął:

– Ano, że od trzech czy czterech dni w gospodzie Jaquota de la Mer przebywają dziwni goście.

– To on jeszcze się jakoś trzyma?

– Donoszenie od czasu do czasu szpiegom wicehrabiego pomaga żyć. Jaquot nie jest już taki biedny jak dawniej, gdyż dla niego każdy interes jest dobry, jeśli kryje się za nim złoto.

– Co wiesz o tych dziwnych gościach?

– Że szastają pieniędzmi, że namawiają się z Jaquotem, a jedna z jego dziewek, która dobrze mi życzy, powiedziała mi w zaufaniu, że często powtarza się w ich rozmowach nazwa wieży Nowej... i że Jaquot ma krewniaka, który posługuje w kuchniach pałacowych...

– A ilu ich jest?

– Trzech. Jeden z nich musiał chyba urodzić się z drugiej strony Pirenejów... A teraz lepiej, żebyś stąd odeszła, pani. Ktoś mógłby zauważyć, że rozmawiasz ze mną. Powiedz mi tylko, gdzie stanęłaś w Dijon?

– U pani Morel-Sauvegrain...

– U mamki następcy? Świetnie... Jak tylko coś wyniucham, dam ci znać.

Niech Bóg ma cię w swej opiece, piękna pani!

– I ciebie także... bracie!

Nad głową Katarzyny rozdzwoniły się dzwony, przepędzając zgromadzone na rzygaczach gołębie. Do kościoła zbliżały się grupki ludzi i pojedynczy wierni, a kościelny otworzył szeroko bramy. Odchodząc słyszała jeszcze głos Jehana Pieniążka, który podjął swoje żebracze zawodzenia. Głos jego brzmiał jak zachęta do działania i dodał jej otuchy. Spotkanie tego starego, zapomnianego co prawda przyjaciela było istnym zrządzeniem losu, gdyż dostarczyło jej cennych informacji. Tajemniczy goście podejrzanej gospody, którą dobrze znała, nie mogli być nikim innym, jak tylko ludźmi Villandrado i Paniczyka, a większość ich ludzi musiała obozować gdzieś w pobliżu miasta. Jednak fakt, że mieli wspólników w Dijon, był więcej niż niepokojący...


Przyśpieszywszy kroku, ruszyła wzdłuż obwałowania Księżnej, rzucając pełne niepokoju spojrzenia na wieżę Nową, której kwadratowy zarys wznosił się ponad drzewami wyzłoconymi przez jesień. Z wieżą tą w konkury stawała wyższa jeszcze i smukła Sainte-Chapelle, dosięgająca złoconym szpicem blednącego nieba. Obszedłszy wokół niemą masę wieży, dotarła do wejścia pałacu, przy którym stróżowali uzbrojeni po zęby żołnierze książęcej straży z hełmami na głowach i halabardami w dłoniach.

Po długich rozmowach jeden ze strażników zgodził się zawiadomić kapitana Jakuba de Roussaya o przyjściu gościa. Nie było nawet mowy, żeby przeszła za linię straży. Jehan Pieniążek miał rację: pałac i więzień byli dobrze strzeżeni!

Przedłużające się godziny oczekiwania wypełniła badaniem okolicy. Wejście łączyło dziedziniec Sainte-Chapelle z wewnętrznym dziedzińcem pałacu otoczonym wysokimi murami. Wieża Nowa była tuż, tuż i łączyła się z rozległymi książęcymi apartamentami długą galerią, stanowiąc niesamowity z nimi kontrast. Wysokie, wysmukłe okna pałacu z lekkimi łukami i połyskliwymi szybami czyniły jeszcze bardziej tragicznymi kraty, za którymi kryły się nieliczne otwory okienne kwadratowej wieży.

Chyba nie uda mi się tam wejść bez zezwolenia, pomyślała Katarzyna starając się policzyć strażników stojących na straży królewskiego więzienia. Nieszczęśnik musi się tam czuć jak szczur w pułapce...

Miało to swoje złe i... dobre strony. Choćby nie wiem jak przebiegły był Paniczyk, to jego złe zamiary miały tak samo małe szanse dosięgnąć króla jak ona z listem od Yolandy. Jednak to, że był w zmowie z Jaquotem de la Mer, nie na żarty niepokoiło młodą kobietę. Przecież właściciel gospody miał jakiegoś kuzyna w pałacu... A tam gdzie człowiek się nie prześliźnie, trucizna nie natrafi na żadne przeszkody...

Pogrążona w rozmyślaniach nie zauważyła, że wreszcie ktoś po nią przyszedł.

– Kapitan oczekuje na panią de Montsalvy – powiedział jej rozmówca z odcieniem szacunku, którego do tej pory nie raczył okazać. – Pozwolisz, pani za mną...

Strażnik zaprowadził ją do mieszkania kapitana, które zajmował, gdy miał służbę w pałacu. Katarzyna dobrze je znała. W czasach kiedy była damą dworu księżnej Małgorzaty, przyszła tu pewnego letniego, upalnego dnia i o mały włos nie wpadła w ramiona i do łóżka młodego wtedy kapitana.

Komnata, do której ją wprowadzono, niewiele zmieniła się od tamtego czasu: piękne meble, cenne tapety wokół łóżka, broń i części zbroi wystające z kufra, a na kredensie puchary i wiele butelek, z czego niektóre były puste.

Butelki musiano opróżnić niedawno, gdyż de Roussay miał czerwone policzki i wzrok raczej mętny. Mokre zaś włosy oznaczały, że niedawno obficie zmoczył sobie głowę w wodzie. Kiedy Katarzyna weszła do środka, kapitan pośpiesznie zapinał zielony żupan. Posłał jej radosny, lecz zarazem skrępowany uśmiech.

– Och! pani, zadałaś sobie trud, żeby przyjść aż tutaj! – Jakże mi wstyd!...

– Zupełnie niepotrzebnie, przyjacielu. A ponieważ bez skutku oczekiwałam pańskiej wizyty przedwczoraj cały wieczór i cały wczorajszy dzień, pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli sama przyjdę. Dlaczego nie zaszczyciłeś nas, panie? Czyżbyś nie lubił pani Simony?

– Wprost przeciwnie! Oprócz księżnej to chyba jedyna kobieta piękna i zarazem pełna cnót w tym eleganckim burdelu, jakim jest dwór naszego dobrego księcia!

– O! Cóż za surowy osąd!

– Skądże znowu! Prawdę mówiąc uważam, że rzeczywistość wygląda znacznie gorzej... Książę zmienia kochanki jak koszule, płodzi bękarty na lewo i prawo i zachowuje się jak zwierz w swoim parku w Hesdin, gdzie, wystaw sobie, moja droga, kazał zainstalować ukryte fontanny, które zraszają niespodziewanie... pośladki dam pod ich spódnicami, kiedy przechadzają się alejkami... Ach! Wszystko się zmieniło, od kiedy nas opuściłaś, pani!...

– No, no, Jakubie, nie zrzędźże i nie bądź taki niesprawiedliwy! – odparła Katarzyna ze śmiechem. – To, o czym mi mówisz, jest co prawda nieco zaskakujące, lecz kiedy ja byłam u boku księcia, również nie pielęgnowaliśmy cnoty, jak mi się zdaje?

– Ponieważ byłaś jego kochanką? Ależ to nie to samo! Był wdowcem i uwielbiał cię! W waszej historii było coś wielkiego! Dzięki tobie piękno i urok wzniosły się na wysokość tronu, a wraz z nimi skromność i dyskrecja. Nie było nikogo takiego na dworze, kto potępiłby pasję księcia! Jak można było ci się oprzeć? Nawet malarze czynili z ciebie Notre Dame Zachodu!... Ale teraz...

– Ale teraz?

Jakub wzruszył ramionami ze zdenerwowaniem.

– A teraz?... Czy wiesz, pani, że wiele razy widziano naszego wielkiego księcia parzącego się ze służącymi na kufrach lub po ciemnych kątach? Wystarczy mu widok cycuszka czy ładnej krągłej dupki, a traci rozum! Co za upadek!

– A cóż na to wszystko księżna? – spytała Katarzyna.

– Księżna? Jest zbyt wielką damą, by poniżyć się robieniem scen czy choćby wymówek. Wychowuje syna, młodego księcia Karola, któremu stara się wpoić umiarkowanie... i modli się. Niestety, bez wielkiej nadziei na to, że zostanie wysłuchana. Kiedy się ma za męża kozła w rui, trudno jest żyć.

Zaległa cisza przerwana westchnieniem kapitana i kolejną jego wizytą w kredensie, gdzie nalał sobie pełny puchar wina, który opróżnił jednym haustem śledzony uważnym zamyślonym spojrzeniem gościa.

– Kiedyś go kochałeś, panie... Dlaczego więc teraz?... – zarzuciła łagodnie. Kapitan odwrócił się do niej gwałtownie, jakby go ucięła osa.

– Dlaczego mówię ci o tym wszystkim? Wnioskujesz, że go nienawidzę, czy tak? Otóż nie, to nie to. Wręcz przeciwnie, nadal jestem gotów oddać życie za niego dzisiaj, jutro, natychmiast! Lecz, na rany Chrystusa, niechże mi wreszcie da ku temu okazję! My Burgundczycy i cała nasza stara Burgundia pragniemy walczyć u jego boku, a nie gnić w zamkach jak stare, bezużyteczne przedmioty! Tymczasem on woli otaczać się tymi rozlazłymi, tłustymi i zarozumiałymi Flamandczykami! W Calais mieliśmy najlepszy dowód na to, jaki skutek przynoszą takie preferencje!

– W Calais? – spytała Katarzyna, której własne sprawy nie pozwoliły na zajmowanie się wewnętrzną polityką Burgundii. – Co tam się stało?

Jakub spojrzał na nią z rozjątrzeniem.

– Góry w tej waszej Owernii muszą być bardzo wysokie, pani de Montsalvy, skoro nie wiesz nic o naszym wstydzie. Książę Filip chciał odebrać Anglikom Calais, popychany przez handlarzy z Gandawy i Brugii, których handel wełną ucierpiał od czasu zawarcia pokoju w Arras. I książę ruszył na spotkanie przygody ze swymi Gandawczykami i Brugijczykami, którzy przemyśliwali w swojej przebiegłości, by skorzystać z angielskiej siły. Za żadną cenę ludzie z Pikardii i Burgundii nie mieli być dopuszczeni do udziału w sprawie. Tylko sami „jaśniepanowie” z Gandawy i Brugii, jak ci zarozumialcy ośmielają siebie nazywać. Powód tego był prosty: liczyli na cenne łupy i nie zamierzali z nikim się dzielić. Ale skutek był godny pożałowania, gdyż widząc, że nie dadzą rady nieprzyjacielowi, „jaśniepanowie” dali dyla, nie słuchając próśb, słuchaj mnie dobrze, Katarzyno, tak... próśb – krzyknął nagle Jakub w porywie gniewu – swego władcy i wrócili do siebie wlokąc za sobą zrozpaczonego księcia, nie pozwoliwszy mu nawet poczekać na przyjazd księcia de Gloucestera! Oto, jak się mają rzeczy! Oto, dokąd prowadzą nas nierozważne preferencje Filipa Dobrego! Nie ma w Burgundii ani jednego rycerza, który nie zagryzałby zębów aż do krwi na myśl o Calais. A w tym czasie ja, Jakub de Roussay, dowódca stu lancy nie mam nic lepszego do roboty jak pilnować małego króla, który całymi dniami pisze wiersze, maluje obrazki albo przypatruje się ptakom. Ach, żyć się odechciewa!

Na zakończenie przemowy Roussay zaaplikował sobie kolejną porcję wina. Kiedy opróżniał puchar, Katarzyna wyszeptała:

– Za króla René wyznaczono tak wysoki okup, że jest niczym skarb, przyjacielu Jakubie. Pilnowanie skarbu to przecież nie jest taka podła funkcja. Dowodzi przynajmniej zaufania, jakim obdarza cię książę. Sądzę też, że wywiązujesz się z zadania jak najlepiej.

– O, co do pilnowania więźnia, to dobrze jest pilnowany! – zaszydził kapitan. – Co najmniej jak jakiś złoczyńca, z tą tylko różnicą, że nie gnije w lochu, lecz ogląda słońce. Ale oprócz dobrego żołnierskiego jadła, materiałów do pisania i gryzmolenia, nie jest rozpieszczany, możesz mi wierzyć! Bo widzisz, dla mnie więzień to tylko więzień, choćby był nie wiem kim!

– Ależ to jest król! Nie możecie traktować go jak zwykłego przestępcy! – krzyknęła oburzona Katarzyna.

– Czyni się ze mnie strażnika, jestem strażnikiem! – ryknął Jakub waląc pięścią w stół. – Spełniam tylko rozkazy!

– I... nie zezwalasz mu na żadne odwiedziny?

– Żadne! Nawet żadnej służącej, choć bardzo się uskarża na swoją przymusową wstrzemięźliwość. Chociaż... w grudniu zezwoliłem na wizytę wysłannika wielkiego i potężnego pana Filippo-Maria Viscontiego, księcia Mediolanu, który przybył dowiedzieć się, co nasz więzień sądzi o tajemnych planach księcia Filipa dotyczących okupu.

– Tajemne plany? – spytała Katarzyna z niepokojem. – Czyżby ekstrawagancka suma miliona dukatów w złocie była zbyt mała?

– Gdyby Andegawenia mogła ją zapłacić, tak – odparł de Roussay z jowialnym śmiechem – ale że nigdy jej nie będzie na to stać, nasz dobry książę zadowoli się łaskawie... jego księstwem Bar... którego już nie potrzebuje, ponieważ jest królem Neapolu, Sycylii i innych miejsc...!

Katarzyna nie mogła uwierzyć własnym uszom. Ci Burgundczycy istotnie bardzo się zmienili! Znała od dawna apetyty terytorialne księcia Filipa oraz jego brak skrupułów politycznych, lecz takie praktyki, mające na celu wyrwanie uwięzionemu jego własnych ziem, były wprost skandaliczne... podobnie jak przeistoczenie się poczciwego dobrego chłopca, jakim był Jakub de Roussay, w groźnego Cerbera.

Podczas gdy gospodarz wychylał kolejną butelkę, ułożyła się z gracją na ławie wymoszczonej puszystymi, czerwonymi poduszkami, naprzeciw kominka. Ułożywszy fałdy brązowej sukni, podniosła zdecydowanie delikatną głowę, na której ciężkie, złote warkocze zwieńczone były kapturkiem z białego jedwabiu, i utkwiła spokojnie swe fioletowe źrenice w przekrwionych oczach przyjaciela.

– Jakubie – powiedziała zdecydowanym głosem – chcę się widzieć z królem!

Jej słowa z trudem przebiły się przez opary wina spowijające głowę kapitana.

– Chcesz, pani, widzieć się... z kim? Z królem?... – wybełkotał z niedowierzaniem.

– Wiem, że dobrze rozumiesz: chcę widzieć się z królem René... więźniem wieży Nowej, jeśli wolisz.

– Ależ to zupełnie niemożliwe!

– Jeśli było możliwe dla wysłannika z Mediolanu, to wystaw sobie pan, że ja też jestem wysłannikiem!

Jakub wybuchnął rubasznym głośnym śmiechem.

– Pani wysłannikiem? A czyimże to?

Katarzyna bez zmrużenia oka wyciągnęła przed siebie lewą dłoń, gdzie na palcu wskazującym błyszczał duży kwadratowy szmaragd, który nigdy jej nie opuszczał.

– Wielkiej, mądrej i szlachetnej Yolandy, z łaski niebios księżnej Andegawenii, królowej Sycylii, Neapolu, Aragonii i Jerozolimy i największej damy Zachodu... niezależnie, co o niej myśli próżny lud burgundzki! Oto jej pierścień z wygrawerowanym herbem. Co do mnie, to jestem jedną z jej dwórek, którą ona przysyła do syna, bym mu przekazała ten oto list – dodała odpinając suknię na szyi, by wyjąć ukryty na piersi list. – List, który nie zawiera żadnego planu ucieczki, na to daję ci me słowo, lecz tylko czułość niespokojnej matki.

Przykuty poważnym tonem gościa, de Roussay odstawił swój puchar nie odpowiadając. Najwyraźniej był zakłopotany i nie wiedział, jak ma postąpić.

Katarzyna nie zostawiła mu jednak wiele czasu do namysłu.

– No i jak będzie? – spytała po chwili. Jakub rozłożył bezradnie ramiona.

– Doprawdy, Katarzyno, sam nie wiem, co mam ci odpowiedzieć... Uznaję twoją misję, posłannictwo... lecz posłannik księcia Mediolanu miał specjalne pozwolenie wielkiego kanclerza Burgundii, pana Nicolasa Rolina...

– ...który ongiś zaliczał się do mych najlepszych przyjaciół i z pewnością by mi go nie odmówił. Lecz, drogi Jakubie, nie mam ani czasu, ani ochoty jechać poń aż do Flandrii. A oprócz tego ty jesteś również moim przyjacielem i znasz mnie od dawna, więc wiesz, że nie mogłabym ci zaszkodzić. W imię naszej starej przyjaźni, zaprowadź mnie do króla, błagam cię! Muszę się z nim osobiście spotkać i zobaczyć na własne oczy, czy jeszcze żyje!

– Jak to, czy jeszcze żyje? – zaperzył się Roussay. – Ależ oczywiście, że żyje! Za kogo ty mnie bierzesz, Katarzyno?

– Nie gniewaj się, przyjacielu! Źle się wyraziłam. Wierzę, że żyje... ale kto zapewni, co stanie się jutro lub jeszcze dziś wieczorem?...

– A dlaczego miałby nie żyć, do diaska? Sam widziałem go dziś rano, i to w doskonałej kondycji. Na Boga, Katarzyno, co ci przychodzi do głowy? Już mówiłem, że jest dobrze strzeżony...

– Otóż właśnie w to śmiem wątpić. Czy możesz się uspokoić, usiąść tu przy mnie i posłuchać nie przerywając historii, którą chcę ci opowiedzieć? Nie będzie długa.

– Niech i tak będzie! Słucham cię – odparł kapitan i osunął się ciężko na poduszki zaścielające ławę.

Katarzyna nakreśliła pobieżnie ostatnie wypadki w Châteauvillain, zauważając z zadowoleniem, że w miarę opowiadania de Roussay coraz bardziej natężał uwagę. Kiedy skończyła, roztargnienie i oburzenie kapitana minęły bez śladu, zamieniając się w skupienie i przejęcie.

– Czy podejrzewasz truciznę? – zapytał z niepokojem.

– Oczywiście! To pierwsza myśl, która mi się nasunęła, jako że Jaquot de la Mer ma kuzyna w kuchniach pałacowych.

– Ale to zbyt ryzykowne. A zresztą nie wszyscy kuchcikowie mają dostęp do przygotowywanych dań.

– To z pewnością łatwiejsze, niż ci się zdaje. Czy każesz kosztować dań podawanych królowi?

– N... ie... Nie wydawało mi się to konieczne. Są tu sami wierni słudzy księcia... przynajmniej tak zawsze sądziłem... Poza tym wszystkie przyrządzane dania są bardzo proste... bardzo!

– Nawet gdyby dostawał suchy chleb i wodę, łatwo mu zaszkodzić. A zresztą... oprócz trucizny są i inne sposoby. Ty, Jakubie, pewnie nie znasz Paniczyka?

– Tylko ze słyszenia i to mi zupełnie wystarczy.

– Wystaw sobie, że rzeczywistość przekracza opinię o nim: to wcielony diabeł. Chciałabym wiedzieć, co też by się stało z kapitanem Jakubem de Roussayem, gdyby przedwczesna śmierć zabrała jego cennego więźnia? Jak sądzisz, co zrobiłby książę Filip?

Roussay poczerwieniał na samą myśl.

– Zostałoby mi tylko jedno: polecić swą duszę Bogu i przebić się szpadą, by uniknąć hańby publicznej egzekucji.

– W takim razie zrób co trzeba, by uniknąć takiego losu. Ja cię uprzedzałam. To chyba dostateczny dowód przyjaźni z mojej strony... a czy ty w zamian mógłbyś dać mi dowód swojej?

– Na przykład pozwolić ci na widzenie się z więźniem? – odparł Jakub tracąc rezon.

– Zawsze byłeś aniołem, mój przyjacielu! – rzuciła Katarzyna przymilnie.

Na takie dictum kapitan nagle zerwał się z ławy, chwycił ją w ramiona i zanim mogła uczynić choćby jeden ruch, wycisnął na jej ustach gwałtowny pocałunek.

– To raczej ty, pani, jesteś aniołem... no chyba, żebyś była diabłem! Tak czy inaczej uwielbiam cię!

Katarzyna powstrzymała grymas obrzydzenia. Kontakt z Jakubem nie był miły z powodu jego oddechu zalatującego winem, lecz nie odepchnęła go.

– Nawet jeśli jestem diabłem?

– Zwłaszcza jeśli nim jesteś, bo wtedy piekło wyda mi się bardziej pociągające od nieba. Dla ciebie poszedłbym jeszcze dalej i głębiej. Zresztą sama o tym wiesz od wielu lat, czyż nie? Nigdy niczego nie zazdrościłem księciu, ani jego ziem, ani skarbów, lecz ciebie, tylko ciebie! Szaleńczo i beznadziejnie... przez jedną noc miłości...

Katarzyna zdecydowanie wydobyła się z ramion kapitana, które coraz mocniej zamykały się nad nią.

– Jakubie! Sądzę, że za daleko odszedłeś od naszego tematu! Od dawna nie masz czego zazdrościć księciu, a ja zamierzam pozostać wierną żoną. Wróćmy więc do naszego więźnia.

Westchnienie Jakuba pełne zawodu mogłoby obalić mury.

– To prawda. Czy chcesz pani, bym poszedł się upewnić, czy jeszcze żyje?

– Nie. Wolałabym sama się o tym przekonać, – To niemożliwe... a przynajmniej nie o tej porze i nie w tym stroju... Czy masz możliwość zdobycia męskiego ubrania... i konia?

– Mam konia, a ubranie zdobędę bez kłopotu.

– Doskonale! A więc idź do siebie i wróć tutaj zaraz po zgaszeniu świateł, tak jakbyś dopiero co przeszła przez bramę przed zamknięciem. Powiedz strażnikom, że nazywasz się Alain de Maillet, jesteś moim kuzynem, że musisz pilnie ze mną mówić. Ja będę u króla, gdyż... czasem ucinam z nim partyjkę szachów, by go rozerwać – dodał zawstydzony. – Każę cię przyprowadzić do siebie.

Szczera, młodzieńcza radość kazała Katarzynie rzucić się na szyję Jakubowi i ucałować go z całych sił w oba policzki.

– Jesteś najwspanialszym człowiekiem na świecie, Jakubie! Nie obawiaj się! Odegram swą rolę nie wzbudzając najmniejszych podejrzeń.

– Nie wątpię w to... nie wątpię... Ach! Byłbym zapomniał: ten strój... czy mógłby być... elegancki? Nasz ród nie wypadł sroce spod ogona!

Katarzyna wybuchnęła śmiechem i stanąwszy przed zwierciadłem poprawiła fałdy sukni oraz nieco poturbowany od tych wszystkich całunków czepek. Spostrzegła wlepiony w swą szyję i ramiona płonący wzrok kapitana.

– Jak ty to robisz, że jesteś ciągle taka piękna? – wyszeptał z zachwytem. – Kiedy stąd wyjdziesz, zabierzesz ze sobą całe światło.

– Ależ, Jakubie! Jesteśmy zbyt starymi przyjaciółmi na faszerowanie się madrygałami. A do tego, skoroś taki szczęśliwy, że mnie widzisz, dlaczego nie było cię u pani Simony, jak obiecałeś? Czyżbyś był zajęty?

Zaległa cisza, jakby to proste pytanie krępowało kapitana. Wreszcie zebrawszy się w sobie, rzucił gwałtownie:

– Tak... nie! Byłem zażenowany! Wściekły na siebie i moich ludzi!

– A dlaczegoż to, na Boga?

– Dlatego... że... Ach, muszę ci to w końcu wyznać: tego draba Filiberta wrzuciliśmy do lochu... lecz jego kobieta, Amandyna... czmychnęła na mieście. Nie udało się nam jej odszukać... i obawiałem się, że cię to rozgniewa.

Katarzyna zmarszczyła brwi. Wiadomość ta nie sprawiła jej przyjemności. Niemiło było się dowiedzieć, że ta, która skazała dobrego wuja Mateusza na powolną i straszliwą śmierć, przebywa bezkarnie na wolności. Za bardzo jednak potrzebowała Jakuba, by okazywać mu swe niezadowolenie. Starając się więc zapomnieć, że ucieczka Amandyny dodawała jej jednego wroga więcej w mieście, wzruszyła ramionami z wymuszoną obojętnością.

– Macie brata, a to już coś. To pozwoli wam odnaleźć siostrę. Zresztą nie jest już groźna dla mego wuja. Jeśli nie wyleczył się z uczucia po tym, co mu zgotowała, to należy wątpić w mądrość mężczyzn.

– Żaden mężczyzna nie jest rozsądny, gdy chodzi o kobietę, której pożąda – odparł Jakub tonem tak ponurym, że Katarzyna, w obawie, by znowu nie zebrało mu się na amory, udała, że nie słyszy, i skierowała się do schodów, a za nią podążył nie przestający wzdychać kapitan.

Rozdział czwarty
...I KRÓLEWSKIE ŁZY

Wieża nie była zbyt wysoka, jednak schody wydawały się nie mieć końca. Łuczywo niesione przez człowieka idącego przodem źle się paliło i wydzielało więcej dymu niż światła. Toteż młoda kobieta musiała pilnie uważać, by nie potknąć się na krzywych stopniach, kiedy w skąpym blasku ukazywał się kolejny zakręt.

Zapadła spokojna, jesienna noc, zimna i wilgotna, i to się czuło w wieży. Toteż Katarzyna błogosławiła swoje ciepłe odzienie i gruby płaszcz do jazdy konnej.

Zdobycie tego ubrania nie było rzeczą trudną; udawszy się wraz z Bérengerem do krawca kazała ubrać go w sposób odpowiedni, a ponieważ paź bardzo wyrósł, zakupione rzeczy wyśmienicie pasowały na nią; opończa i getry w zielonym kolorze straży książęcej, do tego czarny płaszcz i zielony kapelusz. W takim przebraniu bez trudu wzięto ją za młodego Alaina de Mailleta, kuzyna burgońskiego kapitana.

Poza odgłosem kroków kobiety i jej przewodnika w wieży panowała grobowa cisza, potęgująca niepokój Katarzyny o Waltera, który do tej pory nie wrócił do pałacu Morelów. Zbyt dobrze znała podziemia Dijon, by nie wiedzieć, że w środku dnia mógł w nich równie łatwo zginąć człowiek nie zostawiwszy najmniejszych śladów, jak na paryskich Dziedzińcach Cudów...

Przewodnik zatrzymał się wreszcie przed olbrzymimi drzwiami zamkniętymi na potężne żelazne sztaby i olbrzymie zamki, przy których siedząc na stołkach czuwali żołnierze oparłszy swe błyszczące lance o mury. Rzucił jakieś słowo przez zakratowanego judasza w drzwiach, po czym prawie natychmiast drzwi się otworzyły, ukazując dość obszerną komnatę o oknach zabezpieczonych tak grubymi kratami, że z ledwością przepuszczały światło.

Umeblowanie w niej było skromne: proste łóżko pokryte szarą serżą, szeroki stół, dwie ławy i kufer bez ozdób. Żadnych dywanów czy tapet. Jedyną ozdobą był wąski, podobny do lejka kominek, na którym płonęło kilka polan, a jedynym zbytkiem szachownica leżąca na stole pomiędzy dwoma postaciami siedzącymi na ławach. Przed kominkiem spał pies z długą sierścią zwinięty w kłębek.

Silny głos de Roussaya powitał Katarzynę.

– Co za niespodzianka, kuzynie! Kiedym się dowiedział o twoim przyjeździe, nie chciałem wprost uwierzyć własnym uszom! Przebyłeś taki szmat drogi z twojego Poitou!

Jednocześnie kapitan zerwał się z ławy i walił przybyłego po plecach, że ten aż się zakrztusił.

– Przybywam w ważnych sprawach rodzinnych, drogi kuzynie – i mam bardzo mało czasu – odparła Katarzyna zniżając głos i nie mogąc oderwać oczu od osoby pochylonej nad stołem i całkowicie pochłoniętej uczonymi kombinacjami gry w szachy.

Wiedziała, że król ma dwadzieścia siedem lat, lecz w rzeczywistości nie wyglądał na nie, choć był silnej budowy, a nawet nieco przysadzisty. Może powodował to kolor jego jasnych jak u dziecka włosów, może świeża cera, może porcelanowy błękit lekko wypukłych oczu.

Poza naturalną elegancją w jego wyglądzie nie było nic, co zdradzałoby królewskie pochodzenie: ubiór jego był zaniedbany, a broda długa. René Andegaweński nie zwrócił najmniejszej uwagi na gościa, bez wątpienia urażony w swej godności królewskiej tupetem jakiegoś tam Jakuba de Roussaya ośmielającego się przyjmować własną rodzinę w jego celi.

Aby przyciągnąć jego uwagę, Katarzyna dodała z naciskiem:

– Proszę usilnie o wybaczenie za moje nalegania, by cię zobaczyć, gdyż obawiam się, że jestem tu intruzem. Lecz, drogi kuzynie... czy nie mogłeś przyjąć mnie gdzie indziej?

– Właśnie rozpoczęliśmy z jego królewską mością partię, którą nieprzyjemnie byłoby przerywać. Zresztą chyba nie wątpisz, drogi Alainie, że poprosiłem króla o pozwolenie. Sire – dodał zwracając się bezpośrednio do więźnia – czy Jego Wysokość pozwoli, że przedstawię mu mego młodego kuzyna, Alaina de Mailleta, który przybywa prosto ze swej prowincji, jak już miałem zaszczyt poinformować?

René Andegaweński uniósł znad szachownicy zimne i obojętne spojrzenie.

– Nie przejmujcie się mną, panowie... zapomnijcie o mej obecności. Ja tu zastanowię się nad naszą partyjką, a wy rozmawiajcie spokojnie siedząc na kufrze na przykład. Dzięki temu – dodał z królewską wyższością – nie będziemy sobie nawzajem przeszkadzać!

– Jego Wysokość jest zbyt łaskawy. Hola, żołnierzu, idź no zobacz, dlaczego nie niosą jeszcze wina, które kazałem przysłać!

Zagadnięty żołnierz wyszedł, a Katarzyna, która nie została zaszczycona choćby jednym spojrzeniem więźnia, ruszyła wraz z Roussayem do wspomnianego kufra. Drzwi zamknęły się z okropnym szczękiem sztab i zamków.

Dla większej pewności Jakub de Roussay podszedł do judasza, po czym odwrócił się i uśmiechnął do Katarzyny, która wyczekiwała na tę chwilę z niecierpliwością...

Wtenczas jednym zrywem runęła do kolan więźnia, zrywając rękawicę z lewej dłoni, by uwolnić grawerowany szmaragd.

– Sire! Racz poświęcić mi chwilę rozmowy, gdyż przysyła mnie tu szacowna matka Waszej Wysokości!

René Andegaweński podskoczył. Ogarnął przerażonym spojrzeniem szczupłą zieloną sylwetkę nowo przybyłego i utkwiwszy wzrok w kapitanie spytał:

– Co to znaczy? Kapitan uśmiechnął się.

– To, że nie ośmieliłbym się wprowadzać do Waszej Wysokości mego kuzyna, choć to dzielny szlachcic... i że oto masz u swych stóp posłańca od twojej pani matki, królowej Yolandy!

– Mojej matki?

– Tak, sire! – podjęła Katarzyna gorąco – od królowej, która zaszczyciła mnie swym zaufaniem, dając mi ten pierścień, na którym widać jej herb... a oto posłanie!

W jej dłoniach ukazał się list, który René chwycił chciwie, rzucił wzrokiem na pieczęć, zerwał ją i rozłożył kartkę, zbliżając ją do świecy.

Jego ręce drżały. Była to bowiem pierwsza wiadomość, jaką po wielu miesiącach dostał od matki, i jego wzruszenie było namacalne. Kiedy skończył czytać i złożył czuły pocałunek na podpisie, zwinął list i zatknął go za żupan. Potem zwrócił się do klęczącej Katarzyny i spoglądał na nią bez słowa, lecz z natarczywością, która stała się dla niej równie nieprzyjemna, jak i jej niewygodna pozycja.

– Sire – zaczęła nie zważając na etykietę, lecz to słowo wywołało magiczny efekt. René otrząsnął się jakby z długiego snu i poczerwieniał.

– Pani! Przebacz mi! – krzyknął do niej chwytając ją za ręce, by ją podnieść z podłogi. – Zachowałem się jak prostak – dodał z uśmiechem. – Pozwalam, by tak piękna dama klęczała u mych stóp!

– Czy wiesz, panie, kim jestem?

Król roześmiał się radośnie i cała ponura atmosfera wieży zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

– Moja matka anonsuje panią w liście, pani de Montsalvy... i opisuje dość dobrze, sądząc po tym, co mogę zgadywać pod twym przebraniem. Czy uczynisz mi łaskę i zdejmiesz płaszcz i kapelusz, bym lepiej mógł się tobie przyjrzeć. Tak dawno oczy moje nie napawały się widokiem pięknej kobiety, a matka powiada, że piękniejszej od ciebie nie zna...

– Sire – wtrącił z niepokojem de Roussay – niech Wasza Wysokość nie zapomina, że zaraz przyniosą wino i że pani Katarzyna musi pozostać w oczach wszystkich tą osobą, za którą się podaje: moim młodym kuzynem. Jeśli rozpuści włosy, oszustwo zaraz się wyda!

– A więc zaczekajmy na wino, ale potem... potem, och! błagam, niech moje oczy ujrzą prawdziwą twarz kobiety, prawdziwe włosy kobiety... Nie ma nic piękniejszego niż kobiece włosy!... Ale, ale, panie de Roussay, zastanawia mnie jedno: dlaczego zadałeś sobie tyle trudu, by wprowadzić do mnie wysłanniczkę mojej matki, ty, który masz za zadanie pilnować więźnia, ty, który do tej pory spełniałeś swoje zadanie z niezwykłym poświęceniem... zasługującym na najwyższe pochwały twego pana?

Czując kpinę brzmiącą w słowach więźnia i ukryty w niej zarzut, kapitan nastroszył się jak kogut.

– Pani de Montsalvy to wierna i droga przyjaciółka, której nie śmiałbym odmówić niczego. Ponadto dobrze ją znam i wiem, że jest niezdolna mi zaszkodzić lub przyczynić się do zaniedbania przeze mnie obowiązków. Poza tym mogła poprosić o pozwolenie samego księcia Filipa, a on zgodziłby się bez zmrużenia oka!

– A więc – zwrócił się król do Katarzyny z uśmiechem – to wielka pochwała i jak się zdaje, całkowicie zasłużona; wypijmy zatem za tę... tego, który jest jej autorem, bo oto i twoje wino, panie!

W istocie, strażnicy na nowo otworzyli drzwi, by wpuścić służącego niosącego z iście nabożną ostrożnością cynową tacę zastawioną kubkami i omszałą, odkorkowaną butelkę.

– Za każdym razem kiedy król zgadza się zagrać ze mną partyjkę, czyni mi zaszczyt, próbując mego wina! – powiedział de Roussay z dumą.

– Kapitan zna się na winach, a to jest godne królewskiego podniebienia! – potwierdził René.

Służący podszedł do stołu i postawił nań swój ciężar. Wzrok Katarzyny padłszy na jego twarz oświetloną blaskiem świec, zatrzymał się z dziwnym wrażeniem deja vu, jakie wywołują niektóre rzeczy i ludzie.

Podczas gdy człowiek nalewał ostrożnie gęstego burgunda, starała się przypomnieć na próżno, z jakim wspomnieniem związana jest ta prosta i bezbarwna twarz. Była pewna, że nie jest to wspomnienie przyjemne.

Gdy drzwi za służącym się zamknęły, Jakub podszedł do stołu, wziął jeden z kubków i czyniąc ukłon, podał go królowi, który go przyjął, lecz nie wypił od razu. Ogrzewał napój w zagłębieniu dłoni, obserwując odblask świec w ciemnym wnętrzu naczynia i wdychając wydzielający się zapach słonecznego napoju.

– Bukiet jest iście niebiański, lecz barwa pochodzi chyba z piekieł; to kolor krwi, jaką kiedyś widziałem spływającą po posadzce kościoła...

Obraz przywołany przez króla obudził w umyśle Katarzyny lawinę wspomnień. Zobaczyła nagle mały kościółek w leśnej osadzie w pobliżu Châteauvillain wydany na pastwę rzeźników Paniczyka, którymi dowodził kapitan Błyskawica, alias Arnold de Montsalvy. Ujrzała biedne nagie dziewczęta zmuszone do tańczenia pod ostrzami szpad, łupy zgromadzone na ołtarzu i jeszcze... tamtego człowieka siedzącego na ławie i liczącego zdobycze. Człowieka... tego samego, który przed chwilą, odziany w liberię książąt Burgundii, nalewał wina do królewskiego pucharu...

Spojrzała z przerażeniem na krwawy napój w swej dłoni, którego ani ona, ani de Roussay jeszcze nie skosztowali, czekając, aż król uczyni to pierwszy. Jej wzrok padł na króla, który zamknąwszy powieki, podniósł puchar do ust, by skosztować trunku...

I wtedy z krzykiem rzuciła się na niego, wytrącając mu z dłoni puchar, który potoczył się po posadzce opryskując królewskie szaty.

– Ten człowiek... który wyszedł!... Zatrzymajcie go! I przyprowadźcie tutaj!

– Czyżbyś, pani, oszalała? – spytał król patrząc z osłupieniem na czerwoną strugę spływającą w stronę kominka, przy którym poruszył się pies obudzony brzękiem cyny toczącej się po posadzce.

– Przebacz mi, sire!... ale to wino... jestem pewna, że kryje jakieś niebezpieczeństwo!

– Niebezpieczeństwo? Jakie poza upojeniem?

– Pani de Montsalvy widzi wszędzie truciznę i trucicieli! – wyjaśnił de Roussay przepraszającym tonem, który rozzłościł Katarzynę.

– Na co czekasz, panie? Dlaczego nie każesz schwytać tego człowieka? To jeden z ludzi Paniczyka! Jestem tego pewna! Rozpoznałam go! – To powiedziawszy chwyciła puchar stojący na tacy i wręczyła go kapitanowi: – Jeśli mi nie wierzysz, przyjacielu, to sam spróbuj tego wina! W końcu to twoje wino!

Jakub wziął wino, powąchał... i odstawił puchar, po czym bez słowa wyszedł z komnaty, wzywając strażników. Katarzyna została sam na sam z królem.

René wytarł spocone czoło i dłonie, nie patrząc na młodą kobietę, o której jakby całkiem zapomniał. Zmarszczył czoło i zdawało się, że nad czymś się zastanawia.

– Rzekłaś Paniczyk? – spytał po chwili. – Chyba nie ten z Commercy?

– Właśnie ten! Robert de Sarrebruck dla ścisłości.

– To niemożliwe! Jest uwięziony w Bar, w moich włościach za nieustanne rewolty i za zło wyrządzane moim Lotaryńczykom!

– Jeśli nawet był uwięziony, to już nie jest! Uwierz mi, sire, gdyż sama niedawno miałam z nim do czynienia w okolicznościach, które niełatwo przyjdzie mi zapomnieć. Uciekł więc albo został wypuszczony!

– To niemożliwe! Moja małżonka, królowa Izabela, nie zrobiłaby czegoś takiego. Poza tym trzymaliśmy także jego syna jako zakładnika...

– Dałabym głowę za to, że uciekł nie troszcząc się o los syna. Liczył cynicznie, że dzięki znanej dobroci Waszej Wysokości syn nie ucierpi z powodu jego ucieczki. Jeszcze niedawno oblegał Châteauvillain, skąd przybywam, a zachowywał się tam zgodnie ze swoją prawdziwą naturą: jak oczajdusza, rozbójnik, rzeźnik i bandyta! Poza tyra mam powody sądzić, że przebywa w... Dijon i spiskuje przeciwko swemu panu, licząc na śmierć króla, dzięki której chce uwolnić syna. A co do mnie...

Nagle jej słowa przerwało potworne charczenie. René i Katarzyna jednocześnie spojrzeli w stronę kominka; w kałuży wina dogorywał pies, tocząc pianę i przewracając oczami. Król z okrzykiem bólu rzucił się ku zwierzęciu.

– Ravaud... Piesku!... Co ci się stało...

– Musiał wychłeptać trochę tego przeklętego wina, sire – wyszeptała Katarzyna. – Obawiam się, że jednak miałam rację...

– Mleka! Niech ktoś przyniesie mleka! Pani, każ, by przyniesiono mi mleka natychmiast!

– To zbyteczne, panie! Zobacz sam... to już koniec...

Istotnie, po ostatnim skurczu i ostatnim charczeniu ciało psa zesztywniało w ramionach swego pana. Nie żył.

Katarzyna zadrżała, a po jej plecach popłynął niemiły strumień zimnego potu. Gdyby Opatrzność nie pozwoliła jej rozpoznać przebranego służącego, w tej chwili trzy trupy leżałyby na posadzce królewskiego więzienia: ona i jej dwóch towarzyszy... Paniczykowi i jego sługusom najwyraźniej się spieszyło, gdyż trucizna miała oszałamiająco szybkie działanie. A i sam plan był diabelski, gdyż wszystkie podejrzenia o zabicie króla pilnowanego przez Jakuba de Roussaya padłyby na księcia Burgundii. To mogło stać się powodem zażartej wojny między Francją i Burgundią, wojny, której nic nie położyłoby końca...

Katarzyna spojrzała na króla, który klęczał nadal na posadzce trzymając psa w ramionach i ukrywszy nos w sierści na szyi zwierzęcia łkał rozdzierająco jak małe dziecko. Chciała go pocieszyć, pomóc mu, lecz nie ośmieliła się nawet położyć ręki na jego ramionach.


Jakub po powrocie jednym spojrzeniem ogarnął scenę, ujrzał zgiętego nad zdechłym psem króla i milczącą Katarzynę przy kominku. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, zauważyła, że jej przyjaciel pobladł gwałtownie. Było oczywiste, że Jakub w tej sekundzie wyobraził sobie, co mogło się zdarzyć.

– A więc, miałaś, pani, rację – wybełkotał.

– Czy schwytaliście tego człowieka? Jakub pokręcił głową z gniewem.

– Chyba rozpłynął się w powietrzu jak zjawa, bo nikt nie widział, żeby wrócił do kuchni.

– Może wymknął się drzwiami od podworca. Czy ludzie wiedzieli, kim jest?

– Nie. Kuchmistrz powiedział mi, że był tu dopiero od trzech dni, zastępował pewnego kuchcika, niejakiego Verjusa, który zranił się zarzynając gąskę...

– A ten cały Verjus jest oczywiście kuzynem Jacquota de la Mera, oberżysty, oczajduszy i donosiciela!

– Myślę, że... tak!

– A więc, przyjacielu, sądzę, że wiesz, co masz czynić? Masz przeszukać oberżę tego zatwardziałego zbira żyjącego na bakier z prawem od lat!

– Ale który oddaje mu często cenne przysługi... Nie, Katarzyno, posłałem tam już mojego sierżanta i dziesięciu łuczników wraz z jednym z kuchcików, żeby przeszukali dom i przyprowadzili do mnie podejrzanych. Lecz wątpię, by coś znaleźli...

– Ja także... Jacquot jest za sprytny. Kuzyn musiał celowo się poranić, a skoro nie można obarczyć go odpowiedzialnością za swego zastępcę, ci bandyci będą utrzymywać z całą siłą, że jest niewinny. Co do przeszukiwania oberży Jacquota, to tylko można tam zastać pijaków, graczy i sprzedajne dziewki, ci zaś, których ukrywa, nigdy nie nawiedzają sali kabaretu!

Katarzyna nie dokończyła swej myśli, gdyż zbyt była przybita. Wydawało się jej, że cała energia de Roussaya zniknęła za sprawą bezczynnego trybu życia. Tamten dawny Jakub, którego znała kiedyś, sam pognałby przewrócić tawernę do góry nogami, wróciłby stamtąd z dwoma czy trzema podejrzanymi, należycie spętanymi, których rzuciłby bez pardonu w objęcia kata, aby wyciągnąć z nich zeznania. Wydawało się, że obecnie jego dewizą stało się: „Zwłaszcza żadnych afer!...” A jednak gdyby coś się przytrafiło cennemu więźniowi, de Roussay bez wątpienia zapłaciłby głową. Lecz może on wcale nie miał ochoty żyć, skoro tak bardzo się nudził?...

Nie chcąc dłużej drążyć tej kwestii, uklękła przy René, który tkwił w bezruchu nad swym nieżyjącym psem. Gdyby nie szloch, można by sądzić, że jego życie także się zatrzymało.

– Sire... przestań płakać. Czynisz sobie krzywdę.

Uniósł zalaną łzami twarz i spojrzał pełnym boleści wzrokiem, wypełniając serce Katarzyny współczuciem.

– Pani, nie wiesz, ile dla mnie znaczył. To był mój przyjaciel, mój wierny towarzysz... To ja go wychowałem. Nie opuszczał mnie nigdy, a kiedy zostałem wzięty do niewoli w bitwie pod Bulgnéville, pozwolono mi go zachować, ponieważ... ponieważ... och! myślę, że pomagał mi żyć. Co się teraz ze mną stanie, kiedy go straciłem?

– Już wkrótce będziesz wolny, panie! Wiem, że we Francji wszyscy czynią wysiłki, by doprowadzić do twego uwolnienia.

– O tym właśnie pisze moja matka; starają się zebrać jak najwięcej złota i zmusić Filipa, żeby obniżył wysokość okupu... pisze też, że za żadną cenę, nawet za cenę życia, nie powinienem oddać mego księstwa Bar.

– A czy miałeś, panie, taki zamiar?

– Nie... nie, skądże znowu! Jednak przysięgam, że w tej chwili oddałbym wszystkie księstwa świata, by wskrzesić mego biednego Ravauda...

– Sire – przerwał Jakub – teraz muszę go zabrać, żeby go pogrzebać. René jednak, zamiast posłuchać kapitana, jeszcze mocniej objął swego psa.

– Nie, nie zabieraj mi go jeszcze! – prosił, a łzy na nowo trysnęły z jego oczu. Zostaw mi go jeszcze choć trochę...

– Im dłużej będzie trwało pożegnanie, tym więcej będziesz cierpiał, panie...

Przybita Katarzyna, czując się winna śmierci psa, gdyby bowiem nie cisnęła pucharem wina o posadzkę, Ravaud nie napiłby się go, zerwawszy z głowy kapelusz i kolczugę, uwolniła włosy z uwięzi, a ich ciężka masa opadła na ramiona złotym deszczem, przywracając jej kobiecy urok.

– Wasza Wysokość – wyszeptała – to prawda, że straciłeś przyjaciela, lecz zyskałeś nie tylko wierną poddaną, lecz i wierną przyjaciółkę... która wiele by dała, by złagodzić twój ból!

Król podniósł wzrok i jego oczy zogromniały na widok nadspodziewanej urody gościa promieniującej w celi, jakby nagle runęły mury więzienia wpuszczając jasne słońce do ponurego wnętrza.

– Jakaś ty piękna!... – wyszeptał żarliwie, na co Jakub z najwyższym niezadowoleniem zmarszczył brwi, lecz nie śmiał się odezwać.

Król delikatnie złożył na posadzce sztywne ciało psa, ujął dłonie Katarzyny, by pomóc jej wstać, i nie wypuścił ich, kiedy już podniosła się z kolan. Przeciwnie, ścisnął je mocniej i przez długą chwilę kontemplował zjawisko z rosnącym zachwytem. Chybotliwe światło świec ożywiło złote runo, które przez wiele lat pobudzało zmysły i pamięć wielkiego księcia Burgundii i doprowadziło do utworzenia słynnego zakonu rycerskiego.

Korzystając z królewskiej ekstazy, Katarzyna spojrzała wymownie na Jakuba, potem na psa. Kapitan, pojąwszy w lot, o co jej chodzi, wziął psa na ręce i z nasrożoną miną wyszedł z komnaty, rzucając w drzwiach podejrzliwe spojrzenie na parę. Obawiał się, że gdy ekstaza minie, król niechybnie rzuci się na Katarzynę...

W istocie, i ona obawiała się tego samego... René stał jak zamurowany, lecz jego wzrok przybrał taki wyraz, jaki widziała u niejednego mężczyzny. Wypuścił jej dłonie i zanurzył palce w żywy jedwab włosów z chciwością skąpca, który odnalazł zrabowany skarb. Lecz kiedy jego ręce opadły na jej ramiona i uwięziły je w żelaznym uścisku, Katarzyna zaczęła się wyrywać.

– Sire... Powiedziałam: przyjaciółką... Król uśmiechnął się zawiedziony.

– Przyjaciółki bywają różne! Czy nie zechciałabyś być moją małą, słodką przyjaciółką? Jesteś taka piękna, a moje serce jest takie osamotnione, takie spragnione!

– Czyż twoje serce może być osamotnione, skoro tyle miłości czuwa nad tobą z oddali; masz żonę, o której się powiada, że jest piękna i dobra, miłościwą matkę, masz siostrę, królową Francji, która jest ci wielce oddana, i te wszystkie kobiety i dziewczęta w twoich włościach, których twarzy nawet nie znasz, a które codziennie proszą Boga, żeby cię zwrócił ich uczuciu. Wszyscy wiedzą, że jesteś dobry, litościwy, rycerski i mało jest ludzi na świecie tak kochanych jak ty. Czyż więc twoje serce może czuć się osamotnione?

– Powiedzmy raczej, że jest puste i chciałoby wypełnić się tobą. A moje ciało zżera głód. Czy dasz mi w jałmużnie odrobinę twej miłości? Kiedy jest się tak piękną, można pozwolić sobie na wielkoduszność...

Zbliżał się zmuszając ją do cofania się pod mur, skąd nie było już ucieczki przed jego chciwymi rękami.

– Gdybym nie była mężatką, sire, sądzę... że okazałabym wielkoduszność, lecz mam dzieci i męża, którego kocham!

– Lecz czy nigdy go nie zdradziłaś? Przecież twoja uroda musiała niejednemu zawrócić w głowie!

Król przycisnął ją do siebie, opierając dłonie na murze. Czuła jego twarde muskuły, a na policzku gorący oddech i usta gorączkowo szukające jej ust.

– Sire! Błagam!... Kapitan zaraz powróci...

– Nie szkodzi! Pragnę cię! Jeden z nas będzie musiał zginąć, jeśli kapitan zechce cię ode mnie oderwać!

Katarzyna nie mogła mu się wyrwać ani krzyczeć, bo to sprowadziłoby straże. Z siłą niezwykłą jak na mężczyznę średniej budowy opasał ją ramieniem, by jeszcze mocniej doń przywrzeć, i wpił się w jej usta zachłannie, jakby wracał z pustyni, a ona była konwią ożywczej, zimnej wody. I nagle, pod wpływem dotyku jego męskich ust, poczuła, że jej opór słabnie. Jej ciało, pozbawione od dawna miłości, uczyniło jej znowu psikusa, podobnego jak ongiś w ramionach Piotra de Bréze, potem w ogrodach Grenady czy w domu Jakuba Serce. Przypomniała sobie, jaki skutek wywołuje w jej ciele gorący pocałunek i kiedy jedna dłoń króla uwięziła jedną z jej piersi, zadrżała od stóp do głów. Nie miała ochoty dłużej go odpychać, lecz całą siłą swej młodości zapragnęła być kochaną.

Kiedy ręka króla ześlizgnęła się do brzucha kobiety, król wydał okrzyk złości.

– Do diabła z tym idiotycznym przebraniem! Zdejmuj to!

Za sprawą brutalnego rozkazu oczarowanie prysło w jednej chwili jak bańka mydlana, sprowadzając Katarzynę na ziemię. Król rozluźnił uścisk. Korzystając z okazji, wyśliznęła mu się zwinnie i stanęła przy kominku, oddychając ciężko, by uspokoić gwałtowne bicie serca.

– To niemożliwe, sire! Pan de Roussay zaraz wróci; co powie, jak zastanie mnie nagą?

Jakby na potwierdzenie jej słów zachrobotały zamki u drzwi, które otwarły się z łoskotem i do środka wpadł Jakub de Roussay. Jeden rzut oka na zmieszaną i ciężko dyszącą Katarzynę oraz na czerwonego króla wystarczył mu w zupełności. – Ach! – powiedział.

Ta jedna sylaba zdradzająca jego skryte pożądanie wzbudziła gniew króla. – Wyjdź! – krzyknął... – Wyjdź stąd! Chcę zostać sam z tą kobietą!

– Wasza Wysokość jest w błędzie! Nie widzę tu żadnej kobiety, a jedynie mego kuzyna, Alaina de Mailleta! – odparł Jakub zimno. – Chodź ze mną kuzynie; już czas, by król udał się na spoczynek!

Zwinnie jak kot René rzucił się na kapitana i wyrwawszy mu zatknięty u pasa sztylet przyparł go do okna.

– Powiedziałem: wyjść! – ryknął. – Sam! Jeśli natychmiast nie wyjdziesz, zabiję się! – oznajmił z determinacją.

W obawie, iż naprawdę targnie się na swe życie, Katarzyna rozkazała; – Zrób, co ci każe, Jakubie! Zostaw nas samych!

– Oszalałaś, Katarzyno? Chcesz przez to powiedzieć, że ustąpisz?...

– Co zrobię, to tylko moja sprawa, przyjacielu. Zostaw nas na chwilę, lecz nie odchodź daleko. Zresztą strażnicy zdziwiliby się.

Jakub zesztywniał z oburzenia, lecz czując się pokonany posłusznie wyszedł z komnaty. Kiedy drzwi się zamknęły, Katarzyna podeszła do króla i spokojnie odebrała mu broń, nie napotykając najmniejszego oporu. Położyła ją na stole, po czym odwróciwszy się w stronę króla, utkwiła weń spojrzenie swych fiołkowych oczu i zaczęła odpinać żupan, zdjęła go i rzuciła na taboret. Lecz zanim rozchyliła szeroką, białą koszulę zatkniętą w zielonych getrach, skierowała do René uśmiech wyzwania i pogardy.

– Czy mam kontynuować, sire?... – spytała zimno. – Rozkazałeś, jak mi się zdaje, bym się rozebrała... zupełnie jakbym była swawolną dziewką, którą ci przyprowadzono dla uciechy, a nie posłanniczką twej matki!

René patrząc na nią przekrwionymi oczami, wytarł drżącą ręką spocone czoło, po czym odwrócił się z takim wysiłkiem, jakby ten prosty ruch był ponad jego siły.

– Przebacz mi, pani... Zapomniałem, kim jesteś... To była chwila szaleństwa... Lecz dlaczego jesteś żywą pokusą? Dlaczego moja matka nie przysłała tu najszpetniejszej ze swych dwórek, lecz samą Wenus? Zna mnie przecież! Wie, że nie potrafię się oprzeć ładnej twarzy, zgrabnemu ciału... i że więzienie tylko wzmocniło moje pożądanie!

– Wysłała mnie, bo ma do mnie zaufanie, bo...

Nagle pewna myśl przyszła jej do głowy. Czy wysyłając ją do syna, królowa Yolanda po cichu nie liczyła, że dostarczy więźniowi chwilowego zapomnienia?

Na palcach podeszła do króla. Po policzkach spływały mu łzy. Położyła na jego ramieniu swą delikatną dłoń, na której jak oko czarownicy lśnił szmaragd.

– To ja powinnam prosić cię o przebaczenie, sire! Pańska matka wiedziała doskonale, co czyni. Jeśli taka jest twoja wola, nie będę się opierać...

Poczuła, że król zadrżał. W jednej chwili chwycił ją za ramiona i przyglądał się długo szczupłej sylwetce, krągłym biodrom uwydatnionym przez obcisłe getry, długim i smukłym nogom oraz aureoli złocistych włosów spływających na biel koszuli.

– Jesteś równie dobra co piękna, moja droga... lecz w moich oczach zdobyłaś teraz cenę zbyt wysoką, bym mógł skorzystać z twego przyzwolenia. Nie, nie zaprzeczam, że pewnego dnia poproszę cię o miłość... Od tej pory będę żył oczekiwaniem na tę chwilę, kiedy zgodzisz się do mnie przyjść, lecz z własnej woli, a nie powodowana odruchem litości. Być może troszkę mnie pokochasz...

Delikatnie pocałował ją w czoło, sięgnął po zdjęty żupan i podał go jej, sam zaś oparłszy się o komin, obserwował, jak spina włosy i chowa je pod kapeluszem. Następnie podał jej płaszcz, lecz przed zarzuceniem go na ramiona Katarzyny ujął jej dłoń i złożył pocałunek w jej wnętrzu.

– Oto i mamy znowu młodego pana de Mailleta – westchnął. – Sądzę, że możemy wezwać twego dzielnego kuzyna, Jakuba.

Kapitan musiał stać w pobliżu, gdyż na sam dźwięk swego imienia wyskoczył zza drzwi jak diabeł z pudełka. Wyglądał, jakby kamień spadł mu z serca. Nieomalże wypchnął Katarzynę z komnaty, zaledwie zostawiwszy chwilę czasu na pożegnanie z królem, i rzucił ją na schody. Widać było, że spieszno mu odejść jak najdalej z tego miejsca, by postawić pytanie, które cisnęło mu się na usta.

– Co się stało? – spytał za pierwszym zakrętem, przytrzymując ją za połę płaszcza.

– Ależ nic, zupełnie nic, przyjacielu...

– Chyba nie... Wzruszyła ramionami.

– W dziesięć minut? Brak ci galanterii, drogi kapitanie! W każdym razie mam nadzieję, że wyleczyłeś się ze swych głupich pomysłów zbyt solidnego strażnika!

– Co masz, pani, na myśli?

– Że powinieneś od czasu do czasu przyprowadzić więźniowi jakąś ładną służącą, dość świeżą... i dość głupią... choćby po to, by posprzątała w tej norze, w której ośmielasz się więzić króla! Życzę ci przyjemnych snów, drogi kuzynie...

Ale, byłabym zapomniała: czy mogę dać ci jeszcze dwie rady?

– Dlaczego nie, słucham.

– Po pierwsze, postaraj się znaleźć małe szczenię podobne do biednego Ravauda... po drugie, każ próbować wszystkiego, co podajesz swemu więźniowi!

– Uważasz, że sam bym o tym nie pomyślał? – rozgniewał się Roussay. – Doprawdy, masz mnie za kretyna... kuzynie!

Katarzyna wybuchnęła śmiechem, wskoczyła na konia, którego przyprowadził jej służący, i spiąwszy go ostrogami, ruszyła galopem opuszczając pałac książąt burgundzkich, by zanurzyć się w plątaninę opustoszałych, ciemnych uliczek Dijon.


Po powrocie do pałacu Morelów zastała długo oczekiwanego Waltera. Najwyraźniej śmiertelnie znużony, siedział w towarzystwie Bérengera w kuchni i jadł pieczone kasztany, popijając słodkim winem.

– Dzięki Bogu wróciłeś! – krzyknęła Katarzyna z westchnieniem ulgi. – Gdzie się podziewałeś? Co ci się znowu przytrafiło? Nie znasz Dijon i pomimo to zaraz po przyjeździe...

– Może i nie znam Dijon, lecz... znam człowieka, którego śledziłem: to jeden z ludzi Paniczyka i chodziłem za nim przez cały dzień; muszę przyznać, że nabiegałem się nieźle. Lecz, pani Katarzyno, czy i tobie nie przydarzyła się jakaś przygoda? Sądząc po przebraniu, nie wracasz z balu?

Wzruszywszy ramionami zdjęła rękawiczki i zbliżyła się do kominka, by ogrzać nad płomieniami zmarznięte ręce. Czuła się zmęczona, lecz umysł miała jasny.

– Udało mi się... widzieć z królem... Na szczęście! Bo ja także spotkałam człowieka Paniczyka w wieży Nowej, i to podczas akcji; dziś wieczorem usiłował otruć René Andegaweńskiego!

Walter przestał na chwilę mieszać kasztany na patelni z wywierconymi otworami i uniósł brwi.

– W więzieniu?

– Właśnie! Podając mu zatrute wino. Dodam tylko, że gdybym go w porę nie rozpoznała, zginąłby nie tylko król, lecz ja również i takoż kapitan de Roussay. Śmierć szybka, chwalebna, ale i ostateczna! Po spełnieniu zadania człowiek ten zniknął nie czekając na skutek i pomimo wysiłków nie udało się go odnaleźć... Nie wiem, co tak cię rozbawiło, Walterze, w tej historii – dodała widząc szeroki uśmiech na twarzy swego giermka nie przestającego obierać gorące kasztany, których zapach roznosił się po pomieszczeniu.

– Okazuje się, że diabeł często sknoci robotę, gdy w sprawę wmiesza się niebo. Jak wyglądał ten człowiek?

– Twarz jasna, płaska... niczego szczególnego, rudawe włosy. Pierwszy raz widziałam go w kościółku w Montribourgu, w miasteczku zniszczonym przez Rzeźników. Robił spis łupów zdobytych podczas rozboju i zdaje mi się, że nazywano go Rektorem. Może go sobie przypominasz?

– Przypominam doskonale i to właśnie jego śledziłem przez cały dzionek, a pod wieczór czekałem nań przed bocznymi drzwiami z podworca pałacu i...

– Wiesz, gdzie się udał! – krzyknęła Katarzyna. – Ależ to byłoby zbyt piękne!

– Dlaczego? Usiądź, pani, wygodnie, weź kilka kasztanów i kubek wina, gdyż wyglądasz na wielce zmęczoną, i posłuchaj.

Walter opowiedział, jak po długim oczekiwaniu zobaczył człowieka opuszczającego pałac i w wielkim pośpiechu przemierzającego miasto na północ drogą, którą wydawało się, że zna na pamięć. Dotarłszy do murów, rzucił strażnikowi hasło i został wypuszczony za miasto. Niewiele się namyślając, Walter ruszył za nim i powtórzywszy usłyszane hasło, którym było słowo „Vergy”, również został wypuszczony za mury. Na szczęście noc była jasna i mógł dojrzeć, jak Rektor kieruje kroki w stronę budynków, nad którymi górowała wieża kaplicy wznoszącej się na uboczu w pobliskim zagajniku.

– Zobaczyłem, jak wchodzi do środka, więc wróciłem z powrotem zapamiętawszy drogę. Nie wiem, jak się nazywa to przedmieście, lecz zabudowania wyglądały mi na klasztor, a przy drodze, naprzeciw bramy, zauważyłem wielki, kamienny krzyż.

– Czy na swej drodze napotkałeś strumień? – spytała Katarzyna z ponurą miną.

– Tak, w rzeczy samej... Lecz dlaczego tak nagle pobladłaś?

– To nie klasztor... To Maladiere... inaczej przytułek dla trędowatych. Jeżeli to tam Jacquott de la Mer ukrywa swoich gości, wybrał najlepsze miejsce, gdyż żołnierze nie zechcą tam wejść. A Paniczyk musiał sowicie opłacić swych ludzi, żeby zgodzili się na taką kryjówkę...

Katarzynie stanęły jak żywe okropne wspomnienia* [*Patrz „Piękna Katarzyna”.]. By je odepchnąć, chwyciła kubek wina, który Walter postawił na obramowaniu kominka, i wychyliła jednym tchem. Wino popłynęło jak płomień, pozwalając odsunąć precz ponure cienie przeszłości. Przesunęła dłonią po czole, które wydało się jej dziwnie zimne, i spojrzała na chłopców: Walter utkwił wzrok w płomieniach, a Bérenger splótł ramiona wokół swych chudych kolan...

– Przygotujcie się do wyprawy na Rektora! Ruszymy pod osłoną nocy...

– Lepiej zaskoczyć złoczyńcę za dnia; w nocy mógłby się prześlizgnąć, przeskoczyć przez mur, przeczołgać się w trawie i zniknąć nam z oczu. W dzień nikt nam nie umknie. Na dodatek zbrojny zastęp w nocy narobiłby hałasu. A teraz udamy się do twojego przyjaciela, kapitana, omówić...

Katarzyna ze zniechęceniem wzruszyła ramionami.

– To na nic się zda... Najdzielniejsi żołnierze tracą odwagę na samą wzmiankę o Maladiere. To przeklęte miejsce, siedlisko zła. Żeby tylko wystarczyło je otoczyć, by wykurzyć złoczyńców, lecz tam należałoby wejść do środka...

– Przecież zbiegowie czy ludzie Paniczyka nie boją się wejść do środka, dlaczego więc twój kapitan miałby mniej odwagi niż oni? Może uda mu się przekonać kilku rycerzy. W każdym razie ja idę!

– I ja także – zawtórował nieśmiało Bérenger, próbując pokonać własny strach.

– Doskonale! Jeśli więc mamy zaatakować o świcie, musimy podjąć decyzję teraz. Chodźmy się przekonać, jak wielka jest odwaga twego przyjaciela, pani...


Na szczęście kapitan okazał się odważny i zdecydowany. Zdarzenie w wieży było zbyt poważne, by mógł dać wymknąć się złoczyńcy, czy też pozwolić by któryś z jego ludzi odmówił spełnienia obowiązku. Zresztą kapitan nie zostawił im wyboru.

– Który się wycofa, zostanie powieszony! – poinformował krótko i węzłowato swych żołnierzy, którym zrzedły miny na wieść, że trzeba przeszukać Maladiere. Rozdzielił kawałki płótna do zasłonięcia ust i ocet do nasączenia tamponów.

Dwie godziny później Rektor wraz z kilkoma kompanami, którzy pod osłoną nocy zamienili ulice Dijon w krwawe jatki, zostali schwytani, związani i osadzeni w więzieniu.

Tego dnia w oberży Jacquota de la Mera nie otwarto nawet okiennic. Tylko na drzwiach zawisł napis informujący, że z powodu wyjazdu właściciela na pogrzeb na prowincji przybytek będzie zamknięty przez parę dni. Nigdy nie za wiele ostrożności!

Rozdział piąty
ZEJŚCIE DO PIEKIEŁ

Plac Morimont w Dijon, tradycyjne miejsce egzekucji, był zawsze miejscem ponurym. Pośrodku szerokiego, skośnego jak ostrze gilotyny pasa ziemi zainstalowano na stałe okropne urządzenia.

W samym centrum, naprzeciwko pałacu opatów z Morimont, potężnej diecezji Langres, wzniesiono szafot właściwy, prostokątną platformę usytuowaną dwa metry nad ziemią, do której prowadziły dwie drabiny. Nad potężnym, poczerniałym od zaschniętej krwi, z grubsza ociosanym drewnianym klocem stał wielki krzyż. Z każdej strony szafotu wznosiła się szubienica i koło, podobne do ponurych świeczników okalających katafalk. Lecz ta stała dekoracja nie robiła już wrażenia na mieszkańcach dzielnicy, którzy się do niej przyzwyczaili. Przeciwnie, stanowiła wyborną atrakcję, kiedy jednemu czy kilku skazanym przyszło odegrać nań główne role...


Tego szarego listopadowego poranka plac zaroił się od głów gawiedzi. Nawet dachy pobliskich domów zajęli widzowie. Oczekiwane przedstawienie zapowiadało się bowiem wyjątkowo interesująco i niecodziennie, ponieważ tego dnia mistrz Arny Signart, główny kat Dijon, nie miał użyć zwykłych swych narzędzi, by wysłać dwóch skazanych na tamten świat, lecz zamierzał ich ugotować żywcem!... Ta rzadko stosowana metoda zarezerwowana była dla fałszerzy i łupieżców. Nie należało więc uronić niczego z tak pasjonującego widowiska!

Ciżba ludzka stłoczona za potrójnym kordonem uzbrojonych żołnierzy w hełmach wpatrywała się w kata i jego pomocników z fascynacją i przerażeniem. Mistrz Signart, w obcisłych czerwono-krwistych getrach, czarnych ciżmach i skórzanej kamizelce, spod której wystawały silne, żylaste ramiona, z głową ukrytą pod czerwonym kapturem krzątał się wlewając wodę i olej do olbrzymiej, miedzianej kadzi, pod którą płonął już ogień.

– Czy... naprawdę wrzucą ludzi żywcem do tego kotła? – spytał z niedowierzaniem Bérenger, ciągnąc Waltera za rękaw. – Ja... ja nie jestem pewny, czy chcę to oglądać...

Obaj chłopcy zainstalowali się na małym kamiennym parapecie pobliskiej kamieniczki. Pozwalało im to, zwłaszcza Walterowi, znacznie wyższemu od przyjaciela, górować nad morzem głów, lecz uniemożliwiało ucieczkę, zapewniając co najwyżej upadek do śmierdzącego ścieku płynącego poniżej.

Dawny student przyjaźnie poklepał pazia po głowie.

– Ani ja – odparł z uśmiechem zachęty – ale tu nie chodzi o to, by patrzeć, jak się gotuje rosół dla kanibali, lecz by zobaczyć, czy coś innego się nie wydarzy i czy Paniczyk nie będzie próbował uratować swojego człowieka od diabelskiego kotła. Zresztą pan de Roussay właśnie na to liczy; sam popatrz w pobliże trybuny sędziowskiej! Nie dość, że podwoił liczbę łuczników, ale uzbroił ich po zęby, jakby szli na wojnę! Popatrz na jego groźną minę i na to, jak bez przerwy przeczesuje tłum wzrokiem. Szuka kogoś! Jeśli chcesz wiedzieć, co o tym myślę, to jestem pewny, że on sam jak i ty nie ma ochoty wdychać okropnej woni oleju i że ma absolutnie w nosie, czy Rektor zostanie powieszony, obdarty ze skóry czy ugotowany, liczy jednak na to, że Paniczyk wyjdzie ze swej nory i że wreszcie będzie mógł się z nim rozprawić.

– Sądzisz, że się pojawi?

– Tak, jeśli bardzo mu zależy na Rektorze. Ale, szczerze mówiąc, zdziwiłoby mnie to. Jesteśmy tu już dobre trzy tygodnie, a król René nadal dobrze się miewa w swoim więzieniu. Czyli do tej pory spisek się nie udał. Otóż nie sądzę, żeby piękny Robert łatwo pogodził się z przegraną... zwłaszcza gdy się doda jego niedawną porażkę w Châteauvillain. Pokazanie się tutaj graniczyłoby z szaleństwem... chyba że dysponuje znacznymi siłami.

– No to chodźmy stąd, skoro mówisz, że nic się nie wydarzy.

– Nie powiedziałem, że nic się nie wydarzy, powiedziałem, że nie mam pewności. Zresztą sam widzisz, że nie możemy się stąd ruszyć... chyba że damy nura do tej kloaki płynącej pod nami. Ale popatrz – nadchodzą skazani!

Istotnie, dzwony w pobliskim kościele Świętego Jana rozdzwoniły się, a przez tłum przeszedł złowrogi szmer. Bérenger skulił się w sobie, wetknął nos między kolana i otoczył je ramionami.

– Nie mogę na to patrzeć! Wystarczy, że będziemy słuchać.

Walter nie odpowiedziawszy mu wspiął się na palce. Na plac wjechały bowiem dwa popielatej maści konie pociągowe, otoczone łucznikami. Każdy z nich ciągnął plecionkę, na której stał na wpół nagi, związany człowiek...

Los czekający tych ludzi był tak straszny, że tłum zazwyczaj żądny widoku skazańców i nie szczędzący wyzwisk ani zgniłych pomidorów tym razem nawet nie drgnął i nie wydał ani jednego dźwięku. Słychać było tylko bicie dzwonu, szuranie plecionek po bruku i trzaskanie ognia pod kotłem...

Walter odszukał wzrokiem kapitana de Roussaya. Ten, siedząc sztywno na koniu, nie zwracał najmniejszej uwagi na skazanych, lecz obserwował tłum... Jeśli Rektor miał skończyć w kotle, to właśnie dzięki niemu, gdyż wskazując na rację stanu, tak pokierował wyrokiem sędziów, by lud myślał, że obaj skazani byli fałszerzami. Nie mogło wyjść na jaw, iż chodziło o próbę zgładzenia króla, w dodatku bliską powodzenia. Połączono więc sprawę Rektora ze sprawą Filiberta Verne’a; jak się okazało, naprawdę nazywał się Długi Colin i niedawno cudem uniknął kotła w Lyonie, do którego doprowadził go jego talent podrabiania pistoli, popularnie nazywanych „kocimi florenami”.

Konie zatrzymały się nie opodal kotła, w którym bulgotała woda z olejem, pryskając naokoło. Pomiędzy plecionkami stał mnich, który trzymał w złączonych dłoniach krucyfiks i recytował modlitwy za umierających, podczas gdy pomocnicy kata rozwiązywali skazanych. Jeden z nich, Filibert, szlochał i zaklinał się, że jest niewinny, drugi zaś, otępiały czy jakby na coś oczekujący, nie stawiał oporu ani się nie modlił.

Nagle wzrok Waltera padł na czyjś profil oddzielony od ramion kapiszonem i poznał Amandynę, która przyszła uczestniczyć w męce kochanka; nie płakała, lecz jej blada twarz, zaciśnięte usta i płonący wzrok ziały nienawiścią. Walter pomyślał, że musiała naprawdę kochać swego pseudobrata, żeby tu się zjawić z prawie odkrytą twarzą, będąc wciąż poszukiwana. Jednak za nic w świecie młodzieniec pomimo jej zbrodni nie wydałby teraz kobiety, na którą spadła tak ciężka kara...

Amandyna widocznie poczuła na sobie ciężar jego spojrzenia, gdyż odwróciła głowę i na moment jej kamienny wzrok spotkał się z oczami chłopca. Musiała go poznać, gdyż błyskawicznie naciągnęła kapiszon na twarz i prześlizgnąwszy się za swego sąsiada, zniknęła za jego wielkim czerwonym kapturem, podobnym do dojrzałej tykwy.

Nagle dzwony przestały dzwonić i dało się słyszeć przeraźliwe, nieludzkie wycie: Arny Signart wraz z pomocnikami wrzucili nieszczęsnego Filiberta do kotła...

Tłum zamarł. Koń Roussaya poruszył się, gdy kaci zabierali się do drugiego skazańca.

Teraz lub nigdy – pomyślał Walter spocony jak mysz kościelna, jakby czuł na sobie płomienie paleniska.

Nic jednak nie nastąpiło. Doszedł ich drugi, jeszcze bardziej przerażający ryk i okropna woń spalenizny: Robert de Sarrebruck widać nie uznał swego wspólnika za wystarczająco ważnego, by spróbować wyrwać go ze szponów tak potwornej śmierci.

Kiedy nieludzkie krzyki umilkły, Walter zszedł ze swego piedestału i klepnął pazia w ramię.

– Już po wszystkim. Możemy odejść... Tak, tak, synku, to nie takie proste stać się twardym jak mężczyzna – dodał widząc, że twarz pazia pozieleniała z wrażenia. – Ale jak zostaniesz rycerzem i ruszysz na wojnę, zdążysz się przyzwyczaić.

– Na wojnie nie gotuje się jeńców!

– Czasem postępuje się z nimi o wiele gorzej; zapomniałeś o kapitanie Błyskawicy?

Bérenger udał, że nie słyszy. Wiedział, że Walter nie znosi Arnolda de Montsalvy, którego on sam uważał za swego pana i ubolewał nad jego obecnym prowadzeniem się, nie ganiąc go jednak zbytnio. Lepiej było zmienić temat i paź zmusił się do uśmiechu.

– Jestem gotów! – powiedział wstając. – Chodźmy stąd. Łatwiej było powiedzieć, niż wykonać, gdyż tłum uparcie tkwił w miejscu, spektakl bowiem jeszcze się nie skończył. Należało przecież zobaczyć, jak mistrz Signart i jego pierwszy pomocnik wyjmą skwierczące szczątki nieszczęśników i zawieszą je przy drodze za miastem na szubienicy, by sczezły na wietrze ku większej przestrodze przechodniów.

W tej chwili lunął deszcz, powodując zamieszanie i przepychanki wśród tłumu, który zablokował chłopców na parapecie, gdzie nie mieli żadnej możliwości schronienia. Znalazłszy się w tak niewygodnej sytuacji, nie zauważyli kilku ludzi przedzierających się w ich stronę pod osłoną kamiennego murku...

Gdy tłum wokół nich nieco się rozluźnił, obaj chłopcy zostali pochwyceni niewidzialnymi, silnymi rękami. Chwilę później, nie zwracając niczyjej uwagi, zostali uniesieni w jakimś nieznanym kierunku...


Kiedy nadeszła noc i chłopcy ciągle nie wracali, Katarzyna zaczęła poważnie się niepokoić. Otworzyła okno, lecz pomimo to miała wrażenie, że się udusi. Wiedziała, że nie zaśnie, dopóki nie upewni się co do losu swoich młodych sług, a zwłaszcza Bérengera, który był jeszcze prawie dzieckiem i którego otaczała miłością nieomalże matczyną. Usłyszawszy, że strażnicy od Świętego Jana dzwonią na gaszenie świateł, schyliła się, by zdmuchnąć świecę, a wtedy nagle coś świsnęło obok niej w powietrzu i upadło z głuchym łoskotem na podłogę.

Schyliła się i podniosła kamień, który był owinięty w papier. W trakcie rozwijania kartki jej serce zaczęło walić młotem, przeczuwając jakieś nieszczęście.

List napisany dużym, niezgrabnym pismem był krótki. Zawierał tylko kilka linijek. Tak strasznych, że aż musiała usiąść, by pojąć ich sens.


„Jeśli chcesz, pani, ujrzeć swoich chłopców żywych i całych, pójdź za posłańcem, który czeka na ulicy. Wyjdź z domu dyskretnie, nie uprzedzając nikogo, a zwłaszcza nie każ schwytać posłańca i ciągnąć go za język. Jest niemy i nie umie pisać. Jeśli za godzinę nie przyjdziesz, utniemy dłoń każdemu chłopcu, potem drugą, jeśli się spóźnisz... a potem głowę. Pośpiesz się!”


Katarzyna poczuła, że zasycha jej w gardle. W tym przyjaznym domu poczuła się nagle sama, zupełnie sama i bezbronna wobec świata rządzonego przez mężczyzn. Czego zażądają od niej za życie chłopców? I kim byli nieznajomi?

Chwiejnym krokiem podeszła do okna, starając się dojrzeć jakiś cień w gęstniejących ciemnościach. W rzeczy samej coś zamajaczyło nie opodal, poruszając czymś na kształt białej chusty... Była widziana, więc dała znak, że schodzi, zarzuciła czarny płaszcz z kapturem, owinęła się nim szczelnie i zgasiła świecę.

Walter pokazał jej, jak wyjść z domu przez kuchnię bez zwracania uwagi mieszkańców, kiedy razem udawali się do Jakuba de Roussaya przed ekspedycją do Maladiere.

Nie wiedząc, czy wróci żywa z niebezpiecznej wyprawy, zostawiła bilecik na widocznym miejscu, po czym ściskając poły płaszcza wyszła na ulicę.

Wiatr przepędził chmury i noc zdawała się mniej czarna, toteż bez trudu zobaczyła czekającą na nią postać z białą chustą. Była to jedyna rzecz, jaką zauważyła, gdyż nieznajomy zakutany był w ciemne szmaty wydzielające okropny smród.

Kiedy zbliżyła się do niego, posłaniec schował chustę i dał znak, by szła za nim. Ruszyli wzdłuż domów, starając się nie wpaść na góry odpadków, które zamieniały główną ulicę handlową Dijon w istną kloakę, po czym skierowali się do Morimont. Jego ponura sylwetka była niebezpiecznym zwiastunem tego, co ją czeka.

Na wysokości młyna Carmes nieznajomy skręcił w stronę wybrzeża Suzon i kazał jej wsiąść do barki ukrytej pod łukiem małego mostu. Szybko zrozumiała przyczynę tej nocnej żeglugi po śmierdzącym ścieku, kiedy ujrzała, że krata zamykająca tunel pod bramą Ouche została otwarta.

Barka prześliznęła się bezszelestnie pod ociekającym wodą sklepieniem, pod którym trzeba było pochylić głowy, i wypłynęła na świeże powietrze, w miejscu gdzie Suzon wpadał do rzeki, zasilającej miejskie fosy. Człowiek bez twarzy skierował się w górę rzeki Ouche w kierunku rzędu młynów zbudowanych na jej prawym brzegu.

Wielkie koła z łopatkami mieszały wodę z odgłosem kaskady, wyrzucając odpryski białej piany.

Jeden z młynów, stojący bardziej na uboczu, na wpół zrujnowany i otoczony zdziczałą roślinnością, nazywano Spalonym Młynem.

Jak wszyscy w Dijon, Katarzyna wiedziała, że podobno w nim straszy. Budynek stojącej obok starej fermy służył na wypadek dżumy za szpital. Szpital to zresztą zbyt wiele powiedziane jak na mizerne schronienie, które znajdowali w nim dotknięci straszliwą chorobą, wypędzeni z domu przez bliskich, mogący tu spokojnie czekać na śmierć, choć przeważnie dżuma zwalała z nóg jak rażenie gromem.

Kiedy barka dobiła do brzegu, tajemniczy przewoźnik wyskoczył, chwycił łańcuch zwisający z pnia wierzby i przywiązał barkę. Wtedy zza drzewa wyłoniła się druga czarna sylwetka. Nowo przybyły bez słowa chwycił Katarzynę za ramię, ona zaś poczuła woń smaru do broni, a pod płaszczem ujrzała błyszczącą zbroję.

– Puść! To boli! – syknęła starając się wyrwać z żelaznego uścisku. Odpowiedział jej kpiący rechot, a uścisk wokół ramienia wzmocnił się podczas gdy człowiek przyśpieszył kroku, tak że ledwo mogła za nim nadążyć. Teren był nierówny i kilka razy potykała się o kępy suchych traw. Wreszcie pojawiły się jakieś schody znikające pod ziemią, gdzie w oddali widać było migotliwe światło, podobne do odbicia w głębokiej studni.

Schodzenie nie trwało długo. Jednak przerażonej Katarzynie wydawało się, że trwa bez końca jak zejście do piekieł, i tym razem błogosławiła żylastą dłoń miażdżącą jej ramię, gdyż bez niej ani chybi skręciłaby kark na śliskich schodach. Jej towarzysz był rodzajem włochatego, leśnego stwora z olbrzymią kurzajką na czubku nosa. Otworzywszy kopniakiem sklecone byle jak drzwi, człek wepchnął Katarzynę do wielkiej, niskiej, zalatującej saletrą i pleśnią piwnicy, której białawe mury oświetlały płomienie strzelające z szerokiego, żelaznego kosza stojącego na podłodze.

W środku kłębiło się od podejrzanych typów uzbrojonych w sztylety i noże z ponuro lśniącej stali. W głębi, przy długim stole oświetlonym kapiącymi świecami, siedziało trzech mnichów w czarnych habitach z rękami ukrytymi w rękawach.

Na widok wchodzących człowiek siedzący pośrodku wstał. W tej samej chwili silny cios przewodnika powalił Katarzynę na rozmiękłe klepisko.

– Witaj, piękna Katarzyno! Rozsądnie zrobiłaś, nie każąc nam długo czekać! – mówiąc to odrzucił kaptur i czerwone płomienie kosza żarowego padły na czyste rysy, błękitne oczy i jasne włosy Paniczyka...

Siła obrzydzenia, nienawiści i gniewu poderwała ją z ziemi. A ponieważ strażnik zamierzył się, by na powrót rzucić ją na kolana, uskoczyła w bok i z całej siły uderzywszy go w twarz, odwróciła się w stronę Paniczyka.

– Mogłam przypuszczać, że tylko ty, panie, zdolny jesteś do zastawienia tak podłej pułapki! A moi biedni chłopcy i tak już pewnie nie żyją!

– Nie żyją?... Ależ nie!... Wykazałaś dosyć rozsądku, żeby byli cali i zdrowi! Zaraz każę ich przyprowadzić!

– Czego więc żądasz za ich uwolnienie?

Usta Paniczyka rozszerzył powolny uśmiech, odsłaniając białe, spiczaste zęby.

– Ja? Ależ nic...

Uśmiechając się ciągle, fałszywy mnich wyjął z przepastnych zakamarków habitu małe, złote puzderko i wyjąwszy zeń goździk jął go wolno żuć, by nadać swemu oddechowi przyjemny zapach.

– Dlaczego więc kazałeś mi tu przybyć?

– Aby została oddana sprawiedliwość komuś, kto wiele wycierpiał z twojej przyczyny...

Strzelił palcami i na ten znak z ciemnej masy zbirów tłoczących się w piwnicy oddzieliła się czarno odziana kobieta, która wolno podeszła do Katarzyny. Jej podkrążone oczy płonęły nienawiścią. Amandyna La Verne wyglądała strasznie i Katarzyna poczuła, że jest stracona.


Paniczyk obserwował obie kobiety ze złośliwym uśmieszkiem, po czym palcem, na którym krwawo lśnił olbrzymi karbunkuł, wskazał na Katarzynę i spytał:

– Oto ta, o którą mnie prosiłaś, kobieto! Czy teraz dotrzymasz danego mi słowa?

– Dotrzymam, panie, pod warunkiem że oddasz mi całkowicie tę ladacznicę, przez którą zginął mój chłop! Oddasz mi ją, panie?

– Co chcesz z nią zrobić? Zabić ją?

– Ma się rozumieć!... Lecz nie tak od razu!... Musi stokrotnie zapłacić za to, co ja przeżyłam dziś rano na placu Morimont!

Krzyk Katarzyny przerwał jej słowa.

– Ta kobieta jest szalona! Dziś rano jej kochanek nie zapłacił za torturowanie Mateusza Gautherina, lecz za całą swą złodziejską przeszłość, za zbrodnie i fałszerstwa i ty o tym wiesz, Robercie de Sarrebruck! Wiesz o tym dobrze, podobnie jak wiesz, kim ja jestem! A jednak w imię nie wiem jakiej niegodziwej umowy chcesz wydać mnie tej furii! I ty śmiesz zwać się rycerzem?

– Rycerstwo? – odparł Paniczyk śmiejąc się histerycznie. – Nie wmawiaj mi, że wierzysz jeszcze w te bzdury, naiwna niewiasto! W naszych czasach rycerstwo to tylko ozdoba, nieco przestarzała, lecz wciąż pociągająca. To sprawia wrażenie i rozmarza dziewczęta. Ot co!

– Och! Dobrze wiem, jaki z ciebie rycerz! Widziałam cię, jak walczyłeś z bezbronnymi kobietami, dziećmi, starcami i wieśniakami! Lecz respektowałeś... co nieco podobnych sobie. Czyżbyś zapomniał, że jestem żoną jednego z twoich kamratów?

– A ty zapomniałaś, że ten wspaniały kamrat publicznie nazwał cię ladacznicą i zapowiedział, że każe cię poszczuć psami, jeśli ośmielisz się wrócić do waszej osady? Jeszcze mi podziękuje, że uczyniłem z niego wdowca. Ale dosyć tego gadania, czas nagli. A więc masz czy nie, kobieto, to, co mi obiecałaś? Oddaj mi to, a potem rób sobie, co chcesz! Dosyć mam tej cuchnącej nory!

Ponury uśmiech zawitał na bezbarwnej twarzy Amandyny. Cofnąwszy się w głąb piwnicy, wyciągnęła z kąta młodego chłopca, który na pierwszy rzut oka przypominał Bérengera, gdyż miał na sobie jego piękny zielony kostium, z którego paź był taki dumny. Katarzyna krzyknęła z przestrachem.

– Co zrobiliście paziowi??

– Tylko go rozebraliśmy i jedyna rzecz, jaka mu grozi, to katar – parsknęła Amandyna. – Kapitanie – dodała zwracając się do Paniczyka – ten chłopiec, a zwłaszcza jego strój, pozwolą ci wejść do wieży Nowej! Dasz mu konia, a twoim ludziom pozostanie iść za nim. Wie, co ma robić...

– Ale ja nie znam planu! – rozzłościł się Sarrebruck – a nie mam zaufania do nikogo. Poczujesz to na własnej skórze, jeśli mnie zdradzisz... Co ma robić?

– Ma stanąć u bramy zamkowej i oznajmić, że jest kuzynem kapitana de Roussaya, że zwie się Alain de Maillet i że ponownie musi zobaczyć się z wujem, by zdać relację z pewnej misji, którą on mu zlecił. Ponieważ niedawno widzieli kogoś podobnego, wpuszczą go bez wahania. Twoi ludzie wedrą się za nim i bez trudu dadzą sobie radę ze strażnikami w wieży, tym łatwiej że ten bubek de Roussay ma tej nocy schadzkę z przyjaciółką!

Katarzyna nie mogła powstrzymać okrzyku oburzenia.

– Skąd masz te wszystkie informacje?

Amandyna, kręcąc biodrami pod swym mnisim strojem, podeszła do niej i spojrzała wyzywająco.

– Powinnaś wiedzieć, hrabino, że potrafię uzyskać od mężczyzn wszystko, co chcę! Zresztą ja zawsze umiałam dobierać sobie kochanków. Od dłuższego czasu sypiam z pewnym sierżantem z wieży, dokładnie od kiedy sprowadzono tam więźnia. Pomyślałam, że to może mi się przydać pewnego dnia... Na dodatek jest przystojny i zna się na rzeczy jak nikt...

– W takim razie doskonale udajesz zrozpaczoną wdowę! – zakpiła Katarzyna.

Blada twarz Amandyny wykrzywiła się ze złości.

– Ladacznico! Jesteś taka głupia czy udajesz? Zanim zabrałam się za tego starego capa, Mateusza, byłam dziewką publiczną. Mój kram był tylko zasłoną wygodnej alkowy. Miałam stałą, dobrą klientelę, ale to ciężka praca. Tylko Colin się liczył! Kombinowałam z mężczyznami więcej dla niego niż dla siebie. On był dla mnie wszystkim, moim sercem, moją krwią, moimi flakami...

Jej głos załamał się i przeszedł w szloch, lecz Amandyna szybko się opanowała i ciągnęła dalej głuchym głosem.

– A teraz do końca mych dni będę słyszała jego krzyki, kiedy wrzucono go do kotła! Przez ciebie, ladacznico, i przez tę twoją tępą siostrunię nie zaznam spokoju za życia!... Ale nie ciesz się! Już wkrótce zapłacisz mi za to i to on sam cię ukarze, mój jedyny Filibert!

Chwyciwszy Katarzynę za ramię z siłą zadziwiającą u tak niewielkiej kobiety, pociągnęła ją za stół, z którego przechodząc porwała świecę, po czym pochyliła się nad bezkształtną masą leżącą na podłodze pod przykryciem i zerwała je...

Oniemiała z przerażenia Katarzyna daremnie starała się cofnąć na widok okropnego trupa Filiberta La Veme. Ale Amandyna nie popuszczała.

– Przypatrz się dobrze, do jakiego stanu go doprowadziłaś! Mam nadzieję,

że podoba ci się teraz twoje dzieło, gdyż do ostatniego tchnienia będziesz go miała przed oczami! Za chwilę zaślubię was!

– Co masz na myśli, szalona kobieto? Wypuść mnie!...

Rysy mścicielki wykrzywił skurcz dzikiej radości. Każdą cząstką swego ciała smakowała przerażenie, którego Katarzyna nie potrafiła ukryć, czyniąc próżne wysiłki, by wyrwać się z imadła ściskającego jej ramię.

– A to mam na myśli, że za chwilę – ciągnęła wolno Amandyna, cedząc każde słowo, tak by wszyscy mogli dobrze usłyszeć – kiedy uczynisz, co trzeba, by podziękować tym chłopcom za to, co dla mnie zrobili od chwili naszego aresztowania, zostaniesz przywiązana do ciała biednego Colina i zostaniecie razem pogrzebani! Będzie to dla niego słodka pociecha móc legnąć z nałożnicą wielkiego księcia Zachodu! Potem... jak już wyzioniesz ducha, zostaniesz odkopana i rzucona na gnojowisko, gdyż mój Colin nie potrzebuje nierządnicy, by spoczywać w spokoju!

Nadludzkim wysiłkiem udało się Katarzynie wyrwać z uścisku. Rozpaczliwie szukała wzrokiem pomocy wśród masy nieznajomych osób, pragnąc dostrzec w którychś oczach choć iskierkę nadziei. Lecz otaczające ją twarze wyrażały okrucieństwo lub obleśną radość. Niegodziwcom ciekła ślina na myśl o czekającym ich przedstawieniu. Dostrzegłszy Paniczyka stojącego o kilka kroków i obserwującego scenę, podbiegła do niego i rozpaczliwie uczepiła się jego rękawa.

– Błagam cię, panie... uratuj mnie przed tą wariatką! Jeśli chcesz, zabij mnie, lecz nie pozwól, bym miała znosić zemstę tej kobiety! Noszę przecież nazwisko twego towarzysza broni, jestem szlachetną damą, a mój mąż ma ze mną dzieci. Nie pozwól chorej na umyśle zhańbić mnie.

Paniczyk niecierpliwym gestem uwolnił się od czepiających się go palców.

– Historie kobiet nigdy mnie nie interesowały – odparł chłodno, wzruszając ramionami. – Poza tym obiecałem... A ty, Amandyno, nie masz dla mnie nic więcej? To doprawdy niewiele...

– Mam, panie! Oto klucz do więzienia zrobiony z odcisku woskowego przez mego przyjaciela. Dzięki niemu bez kłopotu dostaniesz się do więźnia!

– A ty podle zabijesz króla w jego ciemnej celi! – rzuciła Katarzyna tak przejęta, że zapomniała na chwilę o własnym położeniu.

– Nie wiesz, o co chodzi, piękna pani – odparł Paniczyk ważąc w dłoni wielki klucz, który mu wręczono. – Nie chodzi o morderstwo... lecz o ucieczkę, która musi się udać! My, wierni króla Karola, będziemy ryzykować życie w celu uratowania jego szwagra i wyrwania go ze szponów Filipa! Opuści miasto tą samą drogą, którą ty tutaj przybyłaś... Oczywiście natychmiast zostanie schwytany i wtedy nieszczęśliwy wypadek ponownie uczyni wątpliwą sukcesję królestwa Sycylii!...

Szybkim ruchem rzucił klucz jednemu ze swych ludzi noszącemu podobnie jak on mnisi habit.

– Zrozumiałeś, Gerhardzie? Pośpiesz się! Dołączysz do nas w drodze do Langres... wiesz gdzie!

– Tak jest, kapitanie! – odparł człowiek z silnym germańskim akcentem. – Hej, wy tam! Ruszamy! A ty, mój chłopcze – dodał klepiąc po ramieniu chłopca przebranego w kostium Bérengera – spraw się, jak należy, jeśli ci życie miłe!

Około dziesięciu ludzi oddzieliło się od zgromadzenia. Byli uzbrojeni po zęby, a na dodatek przywdziali stroje w kolorach Burgundii, by nie zwracać na siebie uwagi na ulicach miasta...

Pragnąc tylko śmierci, pragnąc, by ugodził ją jakiś sztylet, Katarzyna rzuciła się na nich, lecz dziesiątki rąk opadło na nią, unieruchomiło ją i doprowadziło przed oblicze Roberta de Sarrebrucka, który odchyliwszy swoją suknię i ukazawszy nogi osłonięte zbroją, usiadł niedbale na rogu stołu. Sięgnąwszy po kolejny goździk, uprzejmie, jakby spotkali się na przyjęciu, uśmiechnął się do Katarzyny, która przez łzy zalewające jej twarz nie widziała już niczego.

– Mam nadzieję, moja droga, że podziwiasz mój genialny plan: moi oddani słudzy wyrwą więźnia z wieży, lecz ci okropni Burgundczycy odbiją go i podle zabiją! Na nas spłyną honory i sława, a na Filipa Burgundzkiego cała odpowiedzialność za zbrodnię i wreszcie wojna, wspaniała wojna rozgorzeje pomiędzy Francją i Burgundią na wiele długich lat... Wreszcie pozbędziemy się królika, który był niewygodny dla wielu.

– I nikt nie ośmieli się trzymać cię w więzieniu ani twego młodego syna! – poparła go ochoczo Amandyna.

– Słusznie! Tymczasem, ponieważ nie lubię nie spłaconych długów, dlaczego czekasz, kobieto, ze swą zemstą? Żałuję, że będę musiał was opuścić przed końcem spektaklu, lecz chciałbym przynajmniej widzieć początek... wraz z moimi ludźmi przed wyruszeniem w drogę.

– Czekałam tylko na twój rozkaz, panie! Hej, wy tam! Rozebrać ją! W okamgnieniu ręce przytrzymujące Katarzynę zabrały się do dzieła.

Ostry nóż rozciął sznurówki jej sukni i wkrótce pozbawiono ją odzienia z pośpiechem mówiącym wiele o przyjemności, jaką musieli odczuwać oprawcy, szczypiąc i miętosząc gładką skórę. Istna burza śmiechów i przekleństw zagłuszyła jej krzyki i błagania... Znajdowała się w samym środku obleśnych gąb żołnierzy i oczajduszów walczących o to, kto będzie pierwszy.

Nad rozgardiaszem zagrzmiał głos Paniczyka.

– Przywiążcie ją do stołu, bando kretynów! I nie bijcie się! Dla każdego starczy!

– To nie może być! – zaprotestował ktoś. – Wyzionie ducha wcześniej! Za dużo nas jest! Ale my, żołnierze, powinniśmy mieć pierwszeństwo! Dlatego, że nam się śpieszy!

Katarzyna poczuła, że pętają jej nadgarstek, najpierw jeden, potem drugi i że zakładają pętle z konopi wokół kostek u nóg. Na rozkaz Amandyny zakneblowano jej usta i rzucono na stół... Nie mogąc krzyczeć, jęczała jak zwierzę i błagała niebiosa, by nagła śmierć oszczędziła jej tego, co miało nastąpić. Usłyszała tuż obok siebie gwizd podziwu Paniczyka.

– Na rogi tego bałwana, jej męża, kobitka niczego sobie! Szkoda byłoby nie skorzystać! Pozwólcie, przyjaciele, że będę pierwszy!

Jednogłośne wycie aprobaty odpowiedziało jego słowom wraz ze stekiem obleśnych słów zachęty. Wtedy powoli Paniczyk zbliżył się do nagiej, nieruchomej kobiety z szeroko otwartymi udami umocowanymi sznurami, spojrzał na jej złote runo, pieszczone ongiś przez samego księcia i czułą, ukrytą w nim dolinę... Jego ręce w żelaznych rękawicach chwyciły ją za ramiona i Paniczyk jednym brutalnym ruchem, który ofierze wyrwał przeciągły jęk bólu, wszedł w nią...

Atak był bolesny, lecz krótki. Po nim nastąpił drugi, trzeci i czwarty... Po pachnącym goździkami Paniczyku przyszła kolej na jego cuchnących potem i brudem kamratów. Rozdzierana, maltretowana, obolała, na wpół świadoma nie mogła nawet płakać. Pod kneblem, który ją dławił i ranił kąciki ust, jęczała coraz ciszej. Jej ciało, cała jej istota była jednym cierpieniem. Kolejny atak okrutniejszy niż poprzednie spowodował, że straciła przytomność.

Paniczyk i jego eskorta opuszczali Spalony Młyn, zostawiając ją w szponach bandy, którą Amandyna rzuciła na zbezczeszczone ciało, by dokończyć dzieła upodlenia i destrukcji. Mścicielka była tak zaślepiona nienawiścią, że nie rozumiała, iż wydając bezbronne ciało Katarzyny na pastwę swych ohydnych towarzyszy, skazuje ją na śmierć.


Własny jęk i uczucie przenikliwego chłodu wyrwały Katarzynę z omdlenia. Dręczyło ją palące pragnienie. Ogień w brzuchu oraz poranione od powrozów nadgarstki i kostki stóp sprawiały nieopisany ból... Lecz to nie było jeszcze dno piekła.

Powoli i z trudem wracała do rzeczywistości. Leżała na jakiejś szorstkiej derce... Bez wątpienia jeszcze żyła, chociaż wszystkie demony przewaliły się przez jej ciało... Po chwili przypomniała sobie, co obiecała jej Amandyna: pogrzebanie żywcem z rozkładającym się trupem Filiberta... Gdzieś w pobliżu oprawcy kopali grób. Słychać było niepokojące dźwięki, trzeszczenie, opętańcze wycie... ale ona tak cierpiała, że już nawet przestała się bać. Pragnęła tylko jednego: pozbyć się swego ciała sprawiającego jej tyle bólu.

Czyjaś dłoń uniosła jej głowę. Poczuła na wargach zimny dotyk naczynia.

– Dopóki nie odzyska przytomności, nie uda ci się jej napoić – usłyszała pełen przejęcia, znajomy głos Bérengera. – Obawiam się, czy żyje...

– Zamknij się i rozetrzyj jej stopy! Są lodowate.

Nie chcąc wierzyć własnym uszom, otworzyła oczy... Ujrzała pochyloną nad sobą twarz Waltera. To on podtrzymywał jej głowę i starał się wlać trochę wody do ust, podczas gdy paź masował jej stopy ciepłymi dłońmi. Instynktownie, pchnięta nieodpartą potrzebą powrotu do życia, które nagle przestało być piekłem, zaczerpnęła łyk wody. Nie była zbyt dobra, lecz ugasiła pragnienie.

– Pije! – krzyknął Walter triumfalnie. – Wraca do siebie! Niech będą pochwalone niebiosa!

– Nareszcie! – rzekł tuż obok jakiś męski głos, który wydał się jej znajomy. – Te wściekłe psy rozerwałyby ją na strzępy!

– Nie wiem, jak mamy ci dziękować, panie! – rzucił Walter. – Gdyby nie ty, zgnilibyśmy w tej norze, a nasza biedna pani umarłaby. Boję się tylko, czy zbytnio jej nie nadwerężyli. Jest taka wymęczona.

– Kobieta to silne stworzenie! Znam niejedną, przez którą przeszła cała kompania, i nic się jej nie stało... Ach! Oto płonie młyn. To ją powinno rozgrzać.

Ponad brzegiem miski, z której teraz piła chciwie, Katarzyna zobaczyła czerwieniejącą łunę nad rzeką. Równocześnie rozległy się krzyki i hałasy, wśród których dominowało skrzypienie ramion wiatraka.

Ujrzała półnagiego pazia płaczącego rzewnymi łzami u jej stóp i człowieka o znajomym głosie, który nie opodal przyglądał się pożarowi. Był nim żebrak z Notre Dame, Jehan Pieniążek...

Odwróciwszy nieco głowę zobaczyła strzelające płomienie, które lizały bezkształtną masę dawnego młyna, i czarne sylwetki żołnierzy wywijających łuczywami i bronią. Łucznicy ustawieni w równym szyku obrzucali strzałami uciekających z pożaru.

– Jak się czujesz, pani? – cicho spytał Walter.

– Jak po łamaniu kołem. Nie ma ani kawałka ciała, którego bym nie czuła.

– Jak tylko pan de Roussay dokończy dzieła, zaniesiemy cię do pani Simony.

– Pan de Roussay? Powiedz, co się stało i skąd się tu wzięłam?

– Dzięki temu człowiekowi – odparł wskazując na Jehana Pieniążka, który przyglądał się pożarowi młyna jak Neron pożarowi Rzymu. – Właśnie udawał się do młyna na spotkanie z kamratami, kiedy cię przywleczono. Widząc, co się święci, szybko wrócił do miasta i o wszystkim opowiedział panu de Roussayowi. Na szczęście kapitan przybył na czas i uratował ciebie, pani, i... nas.

Spojrzenie Katarzyny napotkało pełen litości wzrok fałszywego mnicha. Musiała być w strasznym stanie, skoro tak na nią patrzył, lecz starała się do niego uśmiechnąć, wdzięczna za to, co dla niej uczynił.

– Zawdzięczam ci życie... przyjacielu Jehanie. Ale dlaczego to zrobiłeś?

Dlaczego nasłałeś de Roussaya na własnych kompanów?

Jehan wzruszył ramionami.

– Wśród żebraków przyjaźń obowiązuje, dopóki trzymają się razem.

Przyjmując złoto Paniczyka i przechodząc na jego usługi, przestali być mymi braćmi i kompanami. A poza tym wydać ciebie tej ścierce Amandynie... tego już nie mogłem znieść! – Nagle jego głos zachwiał się i Jehan dokończył z żalem: – Ja... ja... myślę, że zawsze cię kochałem, moje dziecko, jeszcze wtedy, gdy jako niewinny kwiat wydawano cię na siłę za wielkiego skarbnika Burgundii...

– A król? Co z królem? Schwytaliście Paniczyka?

– Nie... Właśnie odjechał, kiedyśmy przybyli.

– Szybko! Odszukajcie pana de Roussaya! Oni zabiją króla!

– Masz gorączkę, pani – odparł Walter dotykając rozpalonego czoła.

– Ja pójdę – krzyknął bez wahania Bérenger i pobiegł w stronę pożaru ile sił w nogach. Katarzyna próbowała podnieść się walcząc z Walterem.

– Później zajmiecie się mną... Wiem, że mam gorączkę... ale król René...

oni zamierzają go porwać i zaprowadzić w pułapkę, gdzie ludzie przebrani za żołnierzy burgundzkich mają go zabić!

– Więc to tak – burknął Jehan Pieniążek. – Kiedyśmy przechodzili przez most na Ouche, zdawało mi się, że widzę barkę naładowaną ludźmi sunącą wzdłuż murów...

W tej chwili nadciągnął Jakub de Roussay wraz z paziem. Katarzyna w kilku słowach opowiedziała kapitanowi o katastrofie wiszącej nad jego głową. Padło kilka pytań na temat liczby ludzi, czasu, jaki upłynął od wyjazdu Paniczyka, i kapitan ruszył w drogę krzycząc:

– Zostawiam dwóch ludzi, którzy pomogą ci, pani, wrócić do pałacu Morelów... Jeśli przeżyję, odwiedzę cię tam po powrocie!

Katarzyna usłyszała, jak przywołuje żołnierzy od płonącego młyna, w którym zamknęli złoczyńców i Amandynę. Linia łuczników załamała się. Pobiegli do koni przywiązanych do drzew w pobliskim zagajniku. Wszyscy wskoczyli na koń i za Jakubem de Roussayem, który dziko spiął rumaka ostrogami wyjąc: „Burgundio, naprzód!”, ciężki zastęp ruszył przed siebie z kopyta, że aż zatrzęsła się ziemia.


Katarzyna ponownie straciła świadomość. Dręczyły ją koszmary wywołane wysoką gorączką. Nie pomagały starania pani Simony i Bertylki ani wygodne łóżko, które dla niej wymościły.

Nie mogła więc wiedzieć, że nad ranem wrócił de Roussay zakurzony, poturbowany i z otwartą raną na policzku, by zawiadomić, że René Andegaweński żyje i że wrócił do wieży Nowej.

– Z własnej woli, zresztą! – powiedział do pani Simony. – Kiedyśmy wpadli na bandę Paniczyka, mógł uciec pod osłoną walki. Ale nie uczynił tego. Przeciwnie, walczył wraz z nami, a kiedy szala zwycięstwa przechyliła się na naszą stronę, powiedział do mnie: „Sądzę, kapitanie, że uratowałeś mi życie! A teraz pozostaje ci zabrać mnie do Dijon”. Ponieważ wyraziłem zdziwienie, dodał: „Byłbym niewdzięcznikiem posyłając cię na szafot za ucieczkę króla. Ponadto przypominam ci, że jestem bardziej więźniem słowa honoru niż waszych zamków. Rycerz ma tylko jedno słowo honoru. Zwłaszcza gdy jest królem...”

– A co z Paniczykiem? – spytał Walter. Zakrwawiona twarz kapitana pojaśniała uśmiechem.

– Pojman! Związany jak pularda. Przywieźliśmy go do Dijon, lecz jutro pod dobrą eskortą posyłam go w zamkniętym wozie do Lotaryngii.

– Dlaczego aż do Lotaryngii? Czy wasze więzienia są dla niego niewystarczające?

– Paniczyk uciekł z więzienia królewskiego, więc chcę zwrócić go królowi. A teraz, pani Simono... puchar wina sprawiłby mi największą przyjemność...

zwłaszcza że nie znajdziesz lepszego od tego, które podaje się w twoim domu!

– Wybacz, kapitanie, że o tym nie pomyślałam! Lecz twoja opowieść była taka pasjonująca! Zaraz każę podawać! Zajmę się też twoją raną.

W tej chwili z łoża Katarzyny doleciał szloch. W okamgnieniu Walter i Bérenger znaleźli się przy swej pani. Jej usta były spierzchnięte i palące. Walter zwilżając je naparem lipowym usłyszał cichą skargę:

– Arnoldzie... nie odchodź... poczekaj na mnie, mój miły... Chcę wrócić do domu...

Z półprzymkniętych oczu trysnęły łzy, a chora zaczęła walić głową na wszystkie strony, jakby chciała przepędzić złe demony. Bérenger spojrzał na przyjaciela.

– Czy ona wróci kiedyś do Montsalvy... i do dzieci? – wyszeptał paź zdławionym głosem.

Były student wzruszył ramionami z przygnębieniem.

– Jeden Bóg to wie... lecz co do mnie, to obawiam się, że dużo czasu upłynie, zanim wróci do zdrowia. A zima za pasem...

Jakby na potwierdzenie jego słów na Dijon zaczął padać pierwszy śnieg...

Загрузка...