Nadeszła sroga zima. Miasta i wioski przyoblekły się w nieskazitelną biel śniegu. Wiatr hulał wśród drzew, zrywając ostatnie jesienne liście. Niebo przesłoniła mgła, łącząc je z ziemią...
Bramy domów naznaczonych szarym dymem z kominów pozamykały się przed chłodem. Okna zostały uszczelnione i każdy zasiadł przy płonącym palenisku, by czekać w uśpieniu ciała, spokoju serca i bojaźni ducha przed Stwórcą, aż śpiew pierwszego skowronka obudzi przyrodę i powróci czas zasiewów. Lecz w chatach i norach biedaków nędza stała się jeszcze czarniejsza, a śmierć cierpliwie stanęła na czatach...
Katarzyna mogłaby pozostać w przytulnym domu Simony Sauvegrain i czekać na wiosnę, by ruszyć w dalszą drogę. Mogłaby powoli leczyć boleści umęczonego ciała, lizać rany duszy toczonej rakiem wstydu i obrzydzenia... Mogłaby... lecz tego nie uczyniła. Dwa tygodnie po okropnych wypadkach w Spalonym Młynie opuściła Dijon w towarzystwie Waltera de Chazaya i Bérengera de Roquemaurela, kierując się drogą na północ...
Ostra gorączka, która nią zawładnęła po strasznych wypadkach, trwała tylko dwa dni. Ku niesłychanemu zdziwieniu przyjaciół, a zwłaszcza medyka sprowadzonego przez Simonę, trzeciego dnia otworzyła oczy i spojrzała trzeźwo na arabeski szronu na szybie.
Jej pierwszym uczuciem była błogość. Czuła jednocześnie ulgę i zmęczenie, jakby po długiej walce z szalejącą burzą obudził ją cichy, spokojny poranek na brzegu, na który wyrzuciła ją ostatnia, szalejąca fala sztormu. Wraz ze świadomością wróciła niestety pamięć.
Odgłosy szlochania obudziły Waltera, który po całonocnym czuwaniu spał na poduszkach ułożonych przy kominku. Zerwany ze snu, rzucił się do chorej i z niedowierzaniem patrzył, jak zalewa się łzami. Chwycił jej nadgarstek, by zmierzyć puls, a czując, że stał się regularny, krzyknął z radością:
– Jesteś uratowana, pani! Bóg nas wysłuchał!
Widząc jednak, że nie przestaje szlochać, położył jej dłoń na czole.
– Nie... nie trzeba płakać... Trzeba się cieszyć, gdyż byłaś jedną nogą na tamtym świecie... na szczęście życie zwyciężyło!
– Moje życie jest skończone... Walter upadł na kolana przy jej łóżku.
– Nie wolno ci tak mówić! Doprowadzisz nas do rozpaczy, mnie i Bérengera, bo to przez nas przeszłaś to wszystko! Błagam cię, pani, spróbuj o tym zapomnieć.
– Nigdy nie zdołam zapomnieć...
Odwróciła się do ściany, gdyż każde nawet przyjazne spojrzenie było dla niej nie do zniesienia. Czuła się zbrukana aż po samą duszę, trędowata, nędzna, jakby jej rozdarte ciało wciąż jeszcze było wystawione na widok publiczny. Odpychała od siebie litość, życie, a zwłaszcza obraz swych dzieci i męża, którego zbrodnie zapomniała, czując tylko własną hańbę.
Ponieważ odmawiała pożywienia licząc na to, że stopniowe osłabienie sprowadzi śmierć, która jej nie chciała, pewnego dnia pani Simona, nie mówiąc nic nikomu, przyprowadziła kobietę w starszym już wieku o twarzy przyjemnej i pogodnej jak rzadko, w haftowanym czepku ukrywającym piękne, siwe włosy.
Wyprosiwszy z pokoju smętne cienie pazia i giermka, pani Morel podeszła do łóżka i pochyliła się nad chorą.
– Katarzyno... przyprowadziłam przyjaciółkę... przyjaciółkę zdolną cię zrozumieć. Jest akuszerką i powinna cię zbadać, by stwierdzić, co z twoimi damskimi sprawami. Gdyż domyślam się, że to cię dręczy?
Katarzyna odwróciła zmienioną, bladą i pooraną przez łzy twarz ku ścianie. Jej opuchnięte wargi drżały, a powieki pozostawały uparcie zamknięte, jakby bała się ujrzeć odbicie swej hańby w oczach przyjaciółki.
– Moje damskie sprawy? – wybełkotała. – Simono, jak możesz?...
– Powiedz jej, pani, dlaczego właśnie ja potrafię ją zrozumieć – przerwała nieznajoma. – Powiedz jej, że pochodzę z Sabie i że dwadzieścia łat temu, kiedy Anglicy weszli do mego miasta, zostałam zgwałcona przez całą kompanię. Ledwo uszłam z życiem, lecz miałam szczęście napotkać pewną matronę dobrego serca. Zajęła się mną i zachęciła do niesienia pomocy wszystkim tym niewiastom, które ucierpiały od brutalnej siły męskiego plemienia. A sam Bóg wie, ile w naszych czasach podobnych nieszczęść!
– Ale ja nie chcę żyć, ja chcę umrzeć...
– Dlaczego? Dla kogo? Twoje życie nie należy do ciebie! Nie masz prawa dowolnie nim dysponować!
– Bóg mi wybaczy...
– Nie mieszaj w to Pana Boga! Masz rodzinę i do niej należysz, jak mi się zdaje?
– Moja rodzina... – wyszeptała Katarzyna z goryczą, powstrzymując łzy. Z głębi swej rozpaczy dobra Montsalvy, jego dzielny i pracowity ludek, ziemia, dom i wszyscy, których kochała, wydały się jej rajem utraconym, którego bramy na zawsze zatrzasnęły się przed nią. Anioł z błyszczącą szpadą broniący doń wstępu miał twarz Arnolda...
Jednakże nie chcąc sprzeciwiać się Simonie, pozwoliła się zbadać nieznajomej o imieniu Prudencja, której ręce jak i głos okazały się niezwykle łagodne.
Wynik badania był bardziej zadowalający, niż można się było spodziewać.
Następnie Prudencja ze zręcznością dobrej gospodyni za pomocą nitki jedwabnej zaszyła rozdartą skórę i choć operacja była bolesna, Katarzyna wytrzymała ból bez słowa skargi, szczęśliwa, że cierpienie choć w części pozwoli jej odkupić okropny grzech, do którego wszakże sama się nie przyczyniła.
Co do ran i swędzenia wewnętrznego, zastosowanie balsamu z baraniego łoju i ziół macerowanych w winie przyniosło jej znaczną ulgę...
Szybko wracała do zdrowia, lecz jej dusza odmawiała uzdrowienia. W miarę odzyskiwania sił coraz trudniej było jej żyć wśród ludzi. Szczególnie nie mogła znieść myśli o widzeniu się z Jakubem de Roussayem, który tamtej okropnej nocy widział ją nagą, wydaną na pastwę gwałcicieli jak zwierzę na stole rzeźnickim. Napisała do niego list pełen przyjaźni i wyrazów wdzięczności, lecz nie pozwoliła mu się odwiedzić. Jedynymi osobami, których obecność była w stanie znieść, był Walter, Bérenger i wuj Mateusz.
W dniu Saint-Eloi Simona Morel po powrocie z mszy, w której zgodnie z tradycją uczestniczyła wraz ze swymi rolnikami, przyszła zawiadomić ją o rychłym wyjeździe do Flandrii prosząc, by jej towarzyszyła w celu spędzenia świąt Bożego Narodzenia na dworze Burgundii. Miała także w zanadrzu dobrą nowinę: książę Filip rozkazał, by król został doprowadzony przed jego oblicze w Lille, gdzie chciał rozmawiać o uwolnieniu więźnia. Jakub de Roussay miał prowadzić eskortę, do której pani Simona zamierzała się przyłączyć ze względu na niebezpieczeństwa mogące czyhać po drodze i ciężką porę roku.
Katarzyna jednak odmówiła. Powiedziała, że woli pozostać w Dijon z wujem Mateuszem i Bertylką, których wzajemne uczucia miały zostać pobłogosławione następnego dnia w Notre Dame. Ucałowała przyjaciółkę, obiecała, że gdy się lepiej poczuje, przyjedzie do Lille i do Brugii, i dwa dni później potężny orszak z Simoną i królem ruszył w drogę.
Dopiero gdy miasto zatopiło się na dobre w zimowej ciszy, dała rozkaz Walterowi, by zaczął przygotowania do drogi.
Na tę nowinę Mateusz i Bertylka oburzyli się zgodnie.
– Jak możesz nam to zrobić! Obiecałaś, że zostaniesz z nami aż do wiosny!
Uśmiech, jaki im posłała, był smutniejszy od łez wypełniających oczy starego wuja.
– Skłamałam – przyznała. – Wybaczcie mi, lecz gdybym wyjawiła, dokąd mam zamiar się udać, Simona nie wypuściłaby mnie.
– A myślisz, że ja ci pozwolę?
– Tak, ponieważ znasz mnie od dawna, kochasz mnie i tam, gdzie się udaję, mam nadzieję spotkać spokój, którego tak mi potrzeba... może znowu stanę się sobą. Proszę was o jedno: nie zadawajcie mi więcej pytań!
W rzeczy samej, jak wyjaśnić wujowi dziwny plan, który zakiełkował w jej udręczonym i chorym umyśle: dotrzeć do Lotaryngii, odszukać fałszywą Joannę i Arnolda, którego omotała awanturnica. Tym jednak razem nie chodziło jej o odzyskanie męża. Nie było to już możliwe po tragedii, jaka ją spotkała. Wszystko, czego pragnęła, to zobaczyć go ostatni raz... zdemaskować awanturnicę i wyrwać Arnolda z jej szponów, potem opowiedzieć o tym, co zdarzyło się w Spalonym Młynie, ukazując okropieństwo w całej rozciągłości. Wtedy... Arnold z pewnością zabije ją! Zginie z jego ręki, z tej ukochanej silnej ręki, której pieszczot tak bardzo pragnęła jeszcze niedawno. Śmierć zadana przez człowieka, którego kochała nad życie, wyda się jej słodka, uspokajająca i świetlista...
O tym myślała, kiedy odgłos kopyt dzwonił pod czarnym sklepieniem bramy Świętego Mikołaja i kiedy zagłuszył go świeży śnieg na drodze do Langres.
– Dokąd jedziemy? – spytał Bérenger, który na widok wszechpotężnej i wrogiej przyrody zaczął żałować przytulnego ciepła domu Morelów.
– Prosto przed siebie! – odparła krótko.
Paź niezbyt zadowolony z uzyskanej odpowiedzi otworzył usta, by zadać następne pytanie, lecz otrzymawszy sójkę w bok od Waltera zamilkł i dalej już posuwali się w ciszy.
Przez całą drogę do Lotaryngii Katarzyna jechała na przedzie z oczami utkwionymi w białym, bezkresnym horyzoncie i ani razu nie obejrzała się do tyłu. W miarę upływu czasu wzrastało zaniepokojenie Waltera i smutek pazia, który gubił się w domysłach, dlaczego pani przestała lubić jego piosenki i jego samego. Lecz Katarzyny nie obchodziło już nic ani nikt.
Poprzez Langres i dolinę Mozy dotarli do Neufchâteau, gdzie wreszcie Katarzyna postanowiła przerwać milczenie i zaczęła rozpytywać nielicznych spotykanych ludzi o fałszywą Joannę. Czy słyszeli o kobiecie podającej się za Dziewicę Orleańską?... Czy wiedzieli, gdzie się teraz obraca?...
Ale nie dowiedziała się niczego. Ludzie kręcili jedynie głowami i spoglądali na nią z bojaźnią, jakby była niespełna rozumu, niektórzy czynili znak krzyża, wszyscy zaś szybko umykali swoją drogą...
Jeszcze gorzej było w Domrémy, rodzinnym miasteczku Joanny, z którego Dziewica wyruszyła na swą cudowną i tragiczną przygodę. Okryte grubym płaszczem śniegu miasteczko wyglądało jak umarłe. Drzwi domów nie chciano otworzyć ze strachu przed bandami. Jedynie proboszcz zgodził się przyjąć podróżnych i wskazać dom rodziny d’Arc, która zresztą sąsiadowała z jego kościółkiem.
– Lecz nie zastaniecie w nim nikogo – przestrzegł. – Ojciec umarł. Matka i dwaj bracia mieszkają w Orleanie... na wyspie, jak mi się zdaje. Powiada się, że tamtejsi mieszkańcy podarowali im wyspę i że wypłacają im pensję.
– A czy nie słyszałeś, ojcze, żeby Joanna cudownie uratowana ze stosu wróciła w te strony?
Ksiądz szybko się przeżegnał, a w jego spojrzeniu pojawił się strach.
– Och! Ileż to głupstw się opowiada. Ja nic nie wiem!... Nic nie widziałem, nic nie słyszałem!... Tutaj nikt nic nie widział!
On również się bał. Ale kogo? Czego?... Nie nalegając, Katarzyna podziękowała i ruszyła w dalszą drogę. W Vaucouleurs ludzie okazali się mniej bojaźliwi, lecz nie odpowiadali na jej pytania, a oberżysta omal nie wyrzucił ich za drzwi.
– Joasia? Myśmy ją kochali! Nie pozwolimy, by szkalowano jej pamięć!
Jeżeli szukacie awanturnicy, to nie tutaj: już dawno byśmy taką powiesili!
– A kto ci mówi, że chcemy jej dobra?
– Czy chcecie jej dobra czy nie, nic mi do tego! Ja wiem tylko jedno: Joasia nie żyje, w przeciwnym razie nie bylibyśmy tacy nieszczęśliwi!
Podczas gdy trzej wędrowcy spożywali skromny posiłek, który karczmarz podał im bardzo niechętnie i tylko dlatego, że w tych ciężkich czasach każda srebrna moneta była dobra do wzięcia, Walter, który przez całą drogę pozostawił Katarzynę jej gorzkim myślom, zdecydował się przerwać ciążącą chłopcom ciszę.
– Czy możesz mi powiedzieć, pani, dlaczego poszukujesz tutaj kobiety, która udaje Joannę d’Arc? Przecież oberżysta powiedział, że gdyby tu się pojawiła, to zostałaby powieszona!
– Oberżysta gada, co mu ślina na język przyniesie! Lecz ja dobrze pamiętam słowa mego męża!
– Czy możesz mi je powtórzyć?
– Tak. Powiedział: „Widziałem ją, kiedym dobił do Roberta w Neufchâteau. Przybyła do Grange aux Hornes niedaleko Saint-Privey...”
– A skąd wywnioskowałaś, że Saint-Privey i Neufchâteau sąsiadują ze sobą?
– To oczywiste!
– Niestety, mylisz się! Saint-Privey leży niedaleko Metz... Mieszkał tam mój wuj. Dlatego sądzę, że jeśli chcesz odnaleźć tę kobietę, musisz udać się do Metz! Tutaj jej nie znajdziesz z tej prostej przyczyny, że nigdy tu nie była.
Spokojna logika chłopca wznieciła u jego pani gwałtowny gniew.
– Mogłeś powiedzieć mi o tym wcześniej! Dlaczego milczałeś przez cały czas?
– Ależ... od kiedy opuściliśmy Dijon, pani, ja i ten chłopiec odnosiliśmy wrażenie, że przestaliśmy cię zupełnie obchodzić. Dawniej lubiłaś nas... i udowodniłaś to, poświęcając się dla nas... Ale obawiam się, że próba była zbyt ciężka i że tak jak kiedyś nas kochałaś, tak samo teraz nas nienawidzisz.
Pierwszy raz coś poruszyło czułą strunę w lodowatym sercu Katarzyny. Ponad stołem spojrzała na giermka, potem na pazia. W żółtym świetle świecy, której cierpka woń wypełniała jej nozdrza, ujrzała na twardym obliczu Waltera smutek zmieszany z wyrzutem, a na dziecinnej jeszcze twarzy Bérengera oznaki bezkresnej rozpaczy.
– Skąd wam to przyszło do głowy?... – wyszeptała głęboko wzruszona słowem „pani” tak uroczyście wymówionym przez giermka.
– Twoje zachowanie, pani... Dawniej pozwalałaś, bym się tobą opiekował, chronił cię, nawet decydował za ciebie. Pozwalałaś mi być giermkiem... nie szczędząc przy tym dowodów przyjaźni... W tej chwili mam wrażenie, że ja i Bérenger jesteśmy dla ciebie tylko zwykłym bagażem... uciążliwym bagażem...
– Ależ to niedorzeczność! – zaprotestowała Katarzyna.
Wstała, podeszła do Bérengera i otoczywszy jego szyję ramionami przytuliła policzek do krótkich, rosnących we wszystkie strony ciemnych włosów pazia.
– Wybacz mi, moje dziecko, i nie wierz w to, co powiedział Walter... Wcale nie żałuję, że uratowałam was od śmierci... Zresztą... to jedyna rzecz, która pozwala mi nie oszaleć: wasze uratowane życie. Sądzę nawet, że kocham was obu jeszcze bardziej niż dawniej. Tylko że...
– Tylko że nie jesteś taka jak dawniej!
Podczas gdy Bérenger, pokonany wzruszeniem, szlochał z radości i zdenerwowania w ramionach Katarzyny, Walter oparłszy się pięściami na stole, dał upust swej złości.
– I nareszcie powinnaś znowu stać się sobą! Gdzie jesteś, Katarzyno tamtych dobrych i złych dni? Gdzie podział się twój uśmiech? Gdzie podziała się twoja odwaga? Co stało się z tamtą panią de Montsalvy, która potrafiła stawić czoło całej armii czy oszalałemu tłumowi?
Katarzyna odwróciła głowę, nie mogąc znieść gniewnego spojrzenia swego zazwyczaj tak spokojnego giermka.
– Gdybym to ja wiedziała...
– Ale ja wiem! Teraz tamta Katarzyna waha się pomiędzy życiem i śmiercią. Życiem, do którego, ku własnej rozpaczy, jest jeszcze przywiązana, i śmiercią, której pragnie ze wszystkich sił! Czyżbym się mylił? No, Katarzyno, powiedz prawdę! Jeśli żywisz do mnie jeszcze trochę dawnej przyjaźni, odpowiedz mi, co teraz ci przyświeca i co tobą kieruje. Dokąd zmierzasz? Do czego? Powiedz mi na przykład, dlaczego tak ci zależy na odnalezieniu awanturnicy, zamiast myśleć tylko o jednym: o powrocie do dzieci?
– Walterze... Walterze... – westchnęła ze zmęczeniem. – Sam dobrze wiesz dlaczego! Wiesz, że chcę odnaleźć przy niej mego pana... mego męża...
– Czy po tym, co cię spotkało, to właśnie jego masz największą ochotę odnaleźć?... Czy mogę ci powiedzieć, pani, co ja o tym myślę?
– Mów!
– Że masz ochotę go zobaczyć... lecz tylko go zobaczyć... i to ostatni raz, gdyż przez całe życie kochałaś go nad życie. I że potem znikniesz, tak iż nikt, nawet my, nie będzie mógł powiedzieć, co się z tobą stało! Pewnego ranka po prostu znikniesz... Nieprawdaż?
– Być może...
Zaległa cisza przerywana jedynie trzaskaniem ognia. Po chwili Walter, wyjąwszy sztylet zatknięty u pasa, wbił go z impetem w drewniany blat stołu. Po czym, wyciągnąwszy w geście uroczystym dłoń nad tym zaimprowizowanym krzyżem, rzekł wielkim głosem:
– Ja, Walter-Gotran de Chazay, syn Piotra-Gotran de Chazaya i Mari Adelajdy de Saint-Privey, giermek największej i najszlachetniejszej pani Katarzyny de Montsalvy, klnę się na ten tu krzyż, że w dniu, kiedy moja pani opuści ten świat z własnej woli... czy z każdego innego powodu, ja również przerwę nić mych ziemskich dni, by móc nadal służyć jej z honorem na tamtym świecie! Pana Boga i Świętą Dziewicę Maryję biorę na świadków mych słów!
Gwałtownym ruchem, omalże nie przewracając Katarzyny, Bérenger wyrwał się z uścisku swej pani i on także wyciągnął swą małą dłoń nad sztyletem. – I ja również przysięgam! Ja również!
Katarzyna jak ścięta padła na taboret i ukrywszy twarz w dłoniach rozpłakała się.
– Dlaczego mi to robicie? – jęknęła wśród łez. – Przed wami całe życie, a moje jest już skończone! Na co mogę liczyć po tym, co mi się przytrafiło?
Chłopcy rzucili się przed nią na kolana.
– Pozwól nam działać, pani! Zwróć nam swoje zaufanie! Chcemy naprawić zło, któreśmy niechcący ci wyrządzili. Sama przed chwilą powiedziałaś: nie jesteś sobą, cierpisz...
– Brzydzę się sobą!
– Nie ma żadnego powodu. Jesteś ofiarą. A czy sądzisz, że my nie cierpimy, iż to przez nas doznałaś strasznego upokorzenia, okrutnych mąk? Pozwól, byśmy cię z tego balastu uwolnili! A w dniu, w którym odzyskasz dom i szczęście, zapominając o ciężkich chwilach, dopiero wtedy będziemy mogli zaznać spokoju sumienia...
Następnego dnia rano oberżysta, stojąc po kostki w śniegu przed wejściem do swego przybytku, przyglądał się z wyraźną ulgą, jak Walter pomógłszy Katarzynie wsiąść na konia, bez żadnych wstępów stanął na czele małej trupy i poprowadził ją na północ.
Zgodnie z przewidywaniami Waltera, po przyjeździe do Metz natrafiono na szereg informacji dotyczących fałszywej Joanny, która stała się tam znana w czasie lata. Pod koniec maja przybyła do Grange aux Hornes w towarzystwie dwóch czy trzech zbrojnych ludzi, żeby oczekiwać na przyjazd swoich „braci”. Bracia po przyjeździe oznajmili, że to ich ukochana siostra, Joanna d’Arc du Lys, którą już opłakiwali, a która cudownie się odnalazła! Następnie wezwali najważniejszych panów w Metz, którzy byli w Reims w dniu sakrum, aby uznali cud i podzielili ich radość! I wszyscy jak jeden mąż uznali fałszywą Joannę...
– A czy wiesz, pani, ilu z nich widziało prawdziwą Joannę? – spytał Walter, który wziął na siebie zbieranie informacji. – Tylko jeden: pan Nicole Louve... i to z daleka...
– Zapominasz o braciach...
– Ponieważ uważam, że nie są to prawdziwi bracia, lecz zwykli wspólnicy!
– W każdym razie podobieństwo musi być uderzające, skoro mój mąż, który znał Joannę, walczył u jej boku, również jest przekonany, że to najprawdziwsza Dziewica... choć widział na własne oczy, jak spłonęła na stosie!
– Zdarzają się zadziwiające podobieństwa... a tym bardziej ludzie umierający z chęci uwierzenia w cud! Być może i ty, pani, dałabyś się zwieść, gdybyś ujrzała tę kobietę!
– Z całą pewnością nie! Joannę znałam jeszcze lepiej niż mój mąż! Jestem pewna, że mogłabym zdemaskować awanturnicę! Cała sprawa w tym, żeby ją dopaść... co wydaje się trudniejsze, niż przypuszczałam...
Istotnie, nadzieja na spotkanie „Joanny” w Metz spełzła na niczym. Mieszkańcy miasta okazali się bardzo rozmowni w sprawie cudownego wypadku, lecz nie byli w stanie powiedzieć, gdzie obecnie przebywa ich bohaterka. Wiedzieli, że udała się do Arion, do księżnej Luksemburga, gdzie została jak najlepiej przyjęta, i że dwa miesiące później widziano ją w zbroi wśród hałaśliwego zastępu rycerzy.
Wiadomość budziła najwyższe zdumienie: księżna była ciotką Filipa Dobrego, a także kuzynką słynnego generała burgundzkiego, Jana Luksemburskiego, pana de Beaurevoir, który wydał Joannę d’Arc Anglikom, trudno więc było pojąć, czego szukała u księżnej ta, która podawała się za Joannę...
– Ta cała historia nie trzyma się kupy – podsumował Walter.
A jednak w Metz, które sprawiło taki zawód Katarzynie, dowiedziała się dobrej nowiny, pierwszej od długiego czasu: podczas swoich poszukiwań Walter natrafił na ślad Arnolda de Montsalvy w oberży przy kościele Świętego Thiebaulta. Dwa miesiące temu mieszkało tam przez trzy czy cztery dni dwóch ludzi; jednego z nich posługaczka określiła jako „na wpół wiarusa, na wpół służącego”, co odpowiadało dosyć dobrze wyglądowi Cornisse’a. Opis jego pana „bardzo wysokiego, czarnego, władczego i pięknego, pomimo szerokiej szramy na policzku” spowodował szybsze bicie jej serca: bez wątpienia nie mógł to być nikt inny jak Arnold! Otóż ludzie ci pewnego jesiennego poranka ruszyli prawdopodobnie w kierunku Luksemburga...
Nie pozostawało nic innego jak jechać ich tropem. Wkrótce zatem Katarzyna wraz ze swymi towarzyszami podróży opuściła niebieskie wody Mozy, by zagłębić się w gęstych, sosnowych lasach Ardenów pełnych jeleni, dzikich świń, czarownic i wróżek. Nieliczne siedliska ludzkie były tu biedne i wystawione na pastwę lodowatego wiatru, a zalegająca nad krainą cisza zimowa zdawała się tak głęboka, że można było słyszeć umykające zające i wiewiórki, przestraszone głuchym odgłosem końskich kopyt...
21 grudnia, w dniu świętego Tomasza, wędrowcy dotarli do Arion rozłożonego na wzgórzu, nad którym górował potężny zamek książąt luksemburskich o grubych murach i wysokich basztach, strzeżony przez licznych rycerzy. Na szczycie wieży obronnej łopotała flaga książęca, na której czerwony lew luksemburski w koronie sąsiadował z czarnym orłem Cesarstwa.
Po trudach wędrówki błotnistymi lub zaśnieżonymi drogami miasto uprzątnięte na święta Bożego Narodzenia wydało się wędrowcom niezwykle czyste. Wszędzie suszyło się pranie na wietrze, gdyż zwyczaj zakazywał prania pomiędzy Bożym Narodzeniem a Trzema Królami. Można było sobie wyobrazić, jak w domach, z których dolatywały zapachy gorącego chleba i ciast, krzątają się gospodynie, a twarze napotkanych ludzi wyrażały zadowolenie, którego podróżni dawno już nie widzieli. Arion, dobrze chronione za swymi potężnymi murami i strzeżone przez silne oddziały księżnej, sprawiało wrażenie ciepłej wyspy na oceanie lodowym.
Oberże były na podobieństwo miasta. Ta, którą wybrała Katarzyna, niedaleko kościoła Świętego Donata, miała świeżo wymalowane drzwi ukryte w nagich gałęziach dereni. Pokoje były czyste i wygodne, a gościom dostarczono ciepłej wody do mycia się i gorącego kapuśniaku, jak też dobrego mozelskiego wina. Łóżka były wygodne, pościel zaś biała i pachnąca suszonymi ziołami. Od czasu wyruszenia w drogę podróżni po raz pierwszy spali jak zabici.
Następnego dnia przed południem udali się do zamku. Katarzyna po spokojnej nocy czuła się inną kobietą. Włożyła fioletową suknię i płaszcz z szerokimi rękawami podbity futerkiem z łasicy, a na głowę toczek z tegoż futra ozdobiony długim piórem przypiętym złotą broszką z ametystami. Walter i Bérenger wyszczotkowani i wypucowani jak należy jechali za nią. Na widok tak dostojnego towarzystwa żadnemu z łuczników trzymających straż przy barbakanie nie przyszło do głowy, by zabronić wstępu do zamku nieznajomym przybyszom.
Obyczaje w Luksemburgu odznaczały się wielką prostotą i Katarzynie bez trudu udało się uzyskać zgodę na audiencję u księżnej. Po krótkim oczekiwaniu w holu z szerokimi, kamiennymi schodami, służący wielki jak szafa i brodaty jak sam Noe wskazał Katarzynie drogę, nakazując paziowi i giermkowi, by zaczekali. Zaprowadziwszy ją do przedpokoju, przekazał gościa tęgiej kobiecie ubranej jak zakonnica z tą jednak różnicą, że suknię miała w ostro-czerwonym kolorze, a na szyi kilka złotych łańcuchów.
Kobieta zmierzyła Katarzynę od stóp do głów z taką podejrzliwością, że ta powzięła obawę, czy aby za chwilę jej nie przeszuka. Widocznie jednak egzamin wypadł pomyślnie, gdyż uśmiechnęła się uprzejmie i uczyniła znak, by nieznajoma szła za nią. Kobiety ruszyły przez salę udekorowaną sztandarami i wkrótce weszły do kaplicy, gdzie za sprawą żółtych i różowych witraży oraz setki płonących świec panowało przyjemne, złociste światło.
Księżna klęcząca na poduszkach z niebieskiego weluru przed pięknym obrazem Matki Boskiej pędzla Klausa Slutera oczekiwała na gościa oddając się modlitwie.
W wieku czterdziestu sześciu lat Elżbieta z Gorlitz, córka Jana Luksemburskiego, księcia Gorlitz, i wnuczka cesarza Karola IV, nie zachowała śladów dawnej piękności. Przytyła od zbyt obfitego jedzenia i z ledwością mieściła się w sukience z fioletowego aksamitu.
Ta tłusta kobieta była bardzo ważną osobistością, prawie o znaczeniu strategicznym, w tym zakątku Europy. Jej pierwsze małżeństwo z Antonim Brabanckim, bratem księcia Burgundii, Jana bez Trwogi, uczyniło z niej ciotkę Filipa Dobrego. Jednak jej drugie małżeństwo z bratem Izabeli Bawarskiej, dawnym biskupem Liege, Janem bez Litości, uczyniło z niej ciotkę króla Karola VII. Co zaś do jej księstwa, wciśniętego pomiędzy Francję i Burgundię, wiedziała doskonale, że książę Filip się nim interesuje, ten sam Filip, który bez żadnych skrupułów oskubał jej kuzynkę Jacqueline Bawarską, hrabinę Holandii, i doprowadziwszy ją na skraj nędzy stał się przyczyną jej szybkiej śmierci. Elżbieta starała się więc utrzymywać z nim dobre stosunki, chociaż wcale go nie lubiła, gdyż był jedynym wystarczająco silnym człowiekiem mogącym zagrodzić drogę apetytom drugiej gałęzi Luksemburgów, hrabiów Saint-Pol, i ich bratu, groźnemu panu de Beaurevoir, którego nienawidziła z całego serca.
Katarzyna złożyła ukłon, a księżna przeżegnawszy się wstała i spojrzała na nieznajomą bez większego zainteresowania.
– Powiedziano mi, że jesteś hrabiną de Montsalvy – rzekła wreszcie. – Mieliśmy tu kogoś ostatnio o tym nazwisku... Czy jesteście krewnymi?
Katarzyna zamarła.
– Sądzę... pani... że chodzi o mojego męża. Jest ranny i chory... i muszę go odnaleźć! To przyczyna audiencji, o którą śmiałam cię prosić. Czy Wasza Cesarska Mość może mi powiedzieć, gdzie mam go szukać?
Elżbieta żachnęła się.
– A skąd ja mam to wiedzieć? Był tutaj kilka tygodni temu, lecz nie zagrzał miejsca dłużej niż trzy dni. Potem wyjechał po pewnym dosyć przykrym zajściu. To prawda, że przybył w samą porę, by wziąć udział w zaślubinach...
– W zaślubinach?... W czyich zaślubinach? – krzyknęła Katarzyna zapominając o etykiecie, która zabraniała indagować księżniczkę. Lecz ta nawet tego nie zauważyła, bowiem piękna kobieta szukająca męża zaczęła ją intrygować.
– Ależ... mojej siostrzenicy, Dziewicy Francji... Joanny d’Arc du Lys, która niedawno wyszła za pana Roberta des Armoises!
Katarzyna nie mogła uwierzyć własnym uszom.
– Czy mogę prosić Waszą Cesarską Mość, by zechciała powtórzyć, co miałam honor przed chwilą usłyszeć? – spytała odzyskawszy dech.
– Co takiego? Że święta Dziewica, cudownie uratowana od stosu, połączyła się z dzielnym rycerzem i że...
– Wydawało mi się, że Wasza Wysokość rzekła: „moja siostrzenica” – przerwała Katarzyna zuchwale.
Księżna zareagowała na tę bezczelność z wyraźnym niezadowoleniem, lecz nieoczekiwanie z niezwykłą uprzejmością jęła dawać wyjaśnienia.
– Powiedziałam to i mogę powtórzyć, ile razy zechcesz, pani! To biedne dziecko, które ledwo opuściło więzienie, dokąd wpędziła je ludzka niegodziwość, powierzyło mi sekret swego urodzenia... sekret wyjaśniający wszystko: przyjęcie króla w Chinon, powierzone jej armie, jej wielkość i autorytet...
– Ach!... Więc to wszystko wyjaśnia?...
– Oczywiście! Oto co szepnęła na ucho królowi w czasie ich pierwszego spotkania: że jest jego siostrą, co prawda z nieprawego łoża, lecz prawdziwą siostrą!
– Jego siostrą! Tak zwyczajnie! – oburzyła się Katarzyna, której nagle zachciało się śmiać z powodu głębokiego przekonania brzmiącego w słowach rozmówczyni.
– Po prostu! Córką królowej Izabeli i pewnego wielkiego pana, wychowywaną potajemnie przez dobrych ludzi na zlecenie ich władcy! W tym czasie królowa nie utrzymywała żadnych stosunków z tym biednym, szalonym Karolem VI. Czuła się samotna i znalazła pocieszenie bez trudu. Nie mogła jednak przyznać się, jaki był owoc związku. Wtedy...
Nie!... Tego nie można było dalej spokojnie słuchać!
– Joanna córką Izabeli? – wybuchnęła Katarzyna. – Tej ladacznicy Izabeli? Anioł zrodzony z błota? I ta awanturnica uważa się za Dziewicę, najświętszą istotę, jaką Bóg kiedykolwiek stworzył oprócz Maryi? I Ludzie wierzą w te podłe kłamstwa, w tę niegodną mistyfikację? Ludzie tacy jak ty, pani?
– Hrabino! Ja zabraniam!...
– Niczego nie możesz mi zabronić! Nie jestem poddaną Waszej Wysokości! Jak taka wielka księżna jak ty, pani, wnuczka cesarza mogła dać wiarę podłej infamii?
– Dałam wiarę prawdzie! Joanna przybyła tu w eskorcie ludzi, którzy dawniej ją znali i zaręczyli o jej osobie! Dlaczego miałam im nie I uwierzyć? Jesteś, hrabino, wielce nieostrożna przychodząc tu, by rzucić mi bezczelne dementi i zasiać niezgodę!
– Nie jest moim celem sianie niezgody, księżno! Widzę jednak, że ta kobieta potrafiła wspaniale cię omotać, Lecz mnie, klnę się przed Bogiem, nie zdoła przekonać! Powiedz mi jeno, gdzie się znajduje, a ja już wyduszę z niej całą prawdę!...
Księżna pokraśniała na twarzy z oburzenia. Katarzynie przeszło przez myśl, czy nie wydaje na siebie wyroku śmierci, lecz w tej materii nie miała już nic do stracenia. Tymczasem Elżbieta rzekła podniesionym głosem:
– Nie musisz daleko jej szukać! Joanna jest tutaj! Lecz przysięgam, że nie wyjdziesz stąd, zanim nie oświadczysz, że skłamałaś, że starałaś się oszkalować moją protegowaną, i to przez zwykłą zazdrość opuszczonej żony! Twój mąż...
– Wasza Wysokość! Zostawmy hrabiego de Montsalvy w spokoju! – przerwała Katarzyna – i pozostańmy przy tej kobiecie. Jeśli jest tutaj, błagam Waszą Wysokość, każ ją tu przyprowadzić, w to miejsce przeznaczone dla modlitwy, niech przede mną powtórzy, co tobie mówiła!
– Niech tak będzie!
Elżbieta de Gorlitz klasnęła w dłonie. W drzwiach kaplicy ukazała się tęga kobieta, która przyprowadziła wcześniej Katarzynę.
– Pani des Armoises powinna być w zbrojowni – rzekła do niej po francusku. – Przyprowadź ją tutaj, Batyldo!
– Czy mogę prosić o jedno? – spytała Katarzyna. – Czy mogę mieć nadzieję, że moje nazwisko nie zostanie wymienione w jej przytomności? To mogłoby ją ostrzec!
– Zgoda. Lecz wiedz, że córka Boga nie musi się strzec! – odparła księżna z mieszaniną wyższości i pogardy.
W kaplicy zapadła cisza. Księżna porzuciwszy swego gościa, ponownie uklękła przed ołtarzem i zagłębiła się w modlitwie. Katarzyna patrzyła na nią z uczuciem zawodu. Czego innego spodziewała się po tej tak wpływowej kobiecie. Z jakąż łatwością, z jaką straszną naiwnością księżna dała wiarę awanturnicy! Uczyniła z prostej wiejskiej dziewczyny księżniczkę! Co za brak wiary, co za szaleństwo!
Odgłos energicznych kroków za drzwiami wyrwał ją z gorzkich rozmyślań. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich młodzieńcza postać odziana po chłopięcemu w niebieskie aksamity i białe satyny. Kiedy jednak postać ta stanęła w kręgu światła, Katarzyna cofnęła się i przeżegnała po trzykroć, nie chcąc wierzyć własnym oczom: twarz przybyłej była twarzą Joanny d’Arc!
Elżbieta de Gorlitz wstała i podeszła do dziewczyny, która przyklękła na kolano. Schyliła się, by ją pocałować i rzekła do niej z niezwykłą słodyczą:
– Moja droga, jest tu ktoś, kto chciałby się z tobą widzieć.
– Doprawdy? A kto taki?
Nagle podejrzenia Katarzyny powróciły; głos dziewczyny nie był głosem Joanny! Zbliżywszy się spostrzegła, że odcień jej oczu też jest inny. Oczy prawdziwej Joanny miały kolor czystego lazuru, a niebieski nieznajomej wpadał w zieleń! Poczuła, że wracają jej siły i pewność siebie.
– No i? – spytała księżna tonem zwycięzcy. – Co teraz powiesz, pani?
Katarzyna uśmiechnęła się i rzuciła nieznajomej pytanie:
– Czy poznajesz mnie? Kobieta roześmiała się.
– Myślałam, że to ty chciałaś mnie rozpoznać? A dlaczego to ja miałabym cię poznać?
– Dlatego, że jeśli jesteś prawdziwą Joanną, to dobrze mnie znasz!
– Ja?... rzeczywiście... o jaki ze mnie głuptas! Oczywiście, że się znamy! Spotkałyśmy się na dworze króla Karola?
– Brawo! – przyklasnęła księżna. – Oczywiście, że poznałaś panią de Montsalvy na dworze i...
Nagle ugryzła się w język, bo złamała dane Katarzynie słowo, lecz było już za późno. Kobieta zbliżała się do Katarzyny, by ją ucałować.
– Och! Spotkałyśmy się nie tylko na dworze, lecz w wielu innych okolicznościach, czyż nie? W Rouen, gdzie uczyniłaś wszystko, by mnie uratować...
Katarzyna przeklinała niepowściągliwy język swego męża. To on, bez wątpienia, tak dokładnie poinstruował fałszywą Joannę... Ciekawe tylko, jak daleko posunął się w swoich zwierzeniach i wywoływaniu starych wspomnień...
– W istocie – odparła spokojnie – ja i mój mąż próbowaliśmy uratować Joannę, lecz ona nie mogła nas wtedy widzieć! Ja natomiast widziałam na własne oczy, jak ją przywiązali do słupa, widziałam, jak się pali jej sukienka, jak jej ciało krwawi! Słyszę jeszcze jej ostatni krzyk, ostatnie błaganie skierowane do Boga!
Księżna zmieszana wibrującym w głosie Katarzyny wzruszeniem podeszła do ołtarza, by szukać pomocy, lecz fałszywa Joanna pozostała nieporuszona.
– Kapitan de Montsalvy także był wtedy przy stosie, a jednak on mnie rozpoznał!
– Bo miał ogromną na to ochotę! – nie dawała za wygraną Katarzyna. – Od dawna wierzył, że „ona wróci”! Dla dobra królestwa i przeżytej przygody pod jej sztandarami, dla radości służenia Bogu, wreszcie dla wojaczki, która jest całym jego życiem!
– I odnajdzie to wszystko! Na nowo będziemy walczyć ramię w ramię! Gorzki uśmiech Katarzyny zamienił się w pogardę.
– Kogo chcesz o tym przekonać? Jaki rodzaj sławy czeka pana de Montsalvy pod twym kłamliwym przywództwem? A jeśli tak, to dlaczego nie ma go przy tobie?
– Dlatego, że zbiera zastępy w moim imieniu i że...
Tym razem przerwał jej okrzyk księżnej, w którym niedowierzanie mieszało się z oburzeniem.
– Joanno! Ależ to, co mówisz, jest kłamstwem i sama wiesz o tym dobrze! A ja myślałam, że ty nigdy nie kłamiesz, że nawet nie wiesz, co to jest kłamstwo! – Prawdziwa Joanna nie wiedziała! – podjęła Katarzyna. – A ta tu kobieta jest wcieleniem kłamstwa! Sądzę jednak, że znam sposób, by to udowodnić. Powiedz no, moja panno, gdzie spotkałaś mnie po raz pierwszy? – spytała zwracając się do przeciwniczki i licząc w duchu na to, że Arnold nie wspominał przy niej wejścia Joanny do Orleanu, kiedy to Dziewica uratowała Katarzynę od szubienicy, na którą posłał ją on sam przez swą obłędną zazdrość. Takie wspomnienia zostawia się w spokoju...
Fałszywa Joanna żachnęła się ze zniecierpliwieniem.
– Już raz mówiłam: spotkałyśmy się w Reims z okazji sakrum.
– Nie było mnie tam wtedy!
– Jak się przeżyło to co ja, trudno spamiętać wszystkie twarze! – odparła ze złością. – Myślę, że mogło to być w Orleanie... Tak, w Orleanie.
– A w jakich okolicznościach, za pozwoleniem?
Serce Katarzyny waliło jak oszalałe, lecz uspokoiło się widząc, że kobieta na próżno wysila umysł, by wymyślić coś sensownego.
– Orlean... Tłumy ludzi, krzyki... Właśnie zdobyliśmy twierdzę des Tourelles... Pani zbliża się do mnie...
– Nie! Nie! Nie! – Krzyk Katarzyny zabrzmiał jak trzaśnięcie bicza. Jednocześnie hrabina rzuciła się do stóp Elżbiety. – Błagam, niech Wasza Wysokość rozsądzi! W chwili wjazdu do Orleanu Joanna d’Arc uratowała od szubienicy kobietę skazaną na kaźń. Tą kobietą byłam ja sama!
Księżna zesztywniała z wrażenia.
– Pani?...
– Ja sama! Nazywałam się wtedy Katarzyna de Brazey, lecz przybyłam do Orleanu za ukochanym człowiekiem, Arnoldem de Montsalvy, który następnie został moim mężem. Aresztowano mnie i skazano, ponieważ podejrzewano, że jestem szpiegiem Filipa Burgundzkiego.
– ...którego byłaś wtedy kochanką! – uzupełniła księżna. – Zaczynam rozumieć... Wstań, pani, teraz zaczynam ci wierzyć...
– Musisz mi uwierzyć, pani! Przed Bogiem, który nas widzi, i na zbawienie mej duszy przysięgam, że ta kobieta nie jest Joanną d’Arc!
Nieoczekiwanie w oczach księżnej pojawiły się łzy. Wróciła do ołtarza wolnym, osowiałym krokiem, jakby ciążył jej tren sukni.
– Jaka szkoda... A tak wierzyłam w ten cud... Tyle nadziei na nic...
widocznie przekleństwo wisi nad naszym rodem, ponieważ on wydał człowieka, który sprzedał Joannę Anglikom!
– To nieprawda! – krzyknęła pani des Armoises czyniąc rozpaczliwe wysiłki, by odzyskać utracony grunt. – Ta kobieta łże! Ja jestem prawdziwą Joanną i zapewniam cię, pani, że dom luksemburski jeszcze zawładnie Europą!
Jednak próżne były już jej wysiłki. Czar prysł i awanturnica straciła całą moc nad łatwowierną księżniczką, która jak rozkapryszone dziecko odrzuciła w jednej chwili przedmiot tak jeszcze przed chwilą pożądany, ponieważ stracił swą doskonałość...
– Wiesz dobrze, że mnie oszukałaś! Powinnam wrzucić cię do lochu, ale nie zrobię tego ze względu na twego małżonka, Roberta des Armoises’a, który jest dzielnym rycerzem. Lecz ty natychmiast opuścisz Arion i udasz się do swojej Lotaryngii, żebyśmy mogli zapomnieć o naszym błędzie!
Fałszywa Joanna nie wydała się ani zawstydzona, ani przybita wygnaniem. Przeciwnie, dumnie się wyprostowała, a w jej wzroku czaiło się wyzwanie.
Pokonana księżna wyszła z kaplicy, zostawiając dwie kobiety sam na sam.
Przez chwilę przyglądały się sobie w napięciu.
– Kim jesteś naprawdę?... – nie wytrzymała pierwsza Katarzyna.
– Jestem córą Francji, a moja matka jest królową!
– Jeśli jesteś córką tej ladacznicy Izabeli, nie jesteś córą Francji... Ale to nie wyjaśnia twego podobieństwa z Joanną...
– Może jestem jej siostrą?
– Joanna miała tylko jedną, młodszą od siebie siostrę, Katarzynę... Ale kobieta nie słuchała. Spojrzała w okno i wydawało się, że w jednej chwili jej myśli uleciały daleko stąd i że zapomniała o wszystkim, co się przed chwilą zdarzyło.
– Teraz... nazywam się Claude! Powinnam mieszkać w pałacu... o wiele piękniejszym od tego, mieć damy do towarzystwa, paziów, klejnoty... a żyłam w nędznej chacie w głębi lasu, wychowywali mnie prości chłopi, których nie mogłam znieść! Kiedy dorosłam, uciekłam po zdzieleniu ich pałką. Znalazł mnie w lesie jeden żołnierz. Został moim kochankiem i nauczył mnie, jak należy się bić. Ja też walczyłam jak Joanna! Kocham wojaczkę! Można się nią upić jak młodym winem!...
– A kim był twój ojciec?
– Czy to ważne?... Może był księciem, może nawet królem... królem czworga królestw... a może był tylko zwykłym służącym. Może ja wiem, a może nie...
Umysł Katarzyny pracował na pełnych obrotach. Ta awanturnica zadała jej zagadkę, której nawet nie będzie próbowała rozszyfrować. Oczywiście, Izabela Bawarska, smętna małżonka szalonego Karola VI, wydała ostatnie swe dziecię na świat 10 września 1407 roku i z pewnością trudno było królowej ukryć stan błogosławiony. Lecz w przypadku Izabeli nie było to niemożliwe. Po pierwsze dlatego, że była bardzo tęga i cały czas sylwetkę miała zdeformowaną i zwalistą, po drugie od dawna nie prowadziła życia publicznego, pędząc smutne dni w swym zamku lub w pałacu Barbette, polegując w łóżku, sama lub w towarzystwie, napychając się słodyczami i jadłem wszelakim. W chwili śmierci księcia orleańskiego, jej oficjalnego kochanka, miała zaledwie trzydzieści sześć lat i nie należała do kobiet potrafiących obejść się bez mężczyzny... Swoją urodą zaś wielkiej lwicy o rudej grzywie, przyciągała niejednego amatora. A ta kobieta wspomniała o królu czworga królestw... Czy to możliwe, aby Ludwik Andegaweński, mąż Yolandy, ojciec króla René dał się wciągnąć do łoża królewskiej rozpustnicy, którą jego własna małżonka otwarcie pogardzała? Mężczyźni bywają doprawdy dziwni...
Katarzyna spojrzała nagle z litością na tajemniczą kreaturę. Czy kiedyś ktoś odgadnie sekret jej pochodzenia, tajemnicę jej anielskiej twarzy i nieprzeniknionej duszy pełnej ciemnych zakamarków?...
– Dlaczego nie chcesz zadowolić się godnym życiem u boku kochającego męża? Po co ci szukać przygód, kiedy znalazłaś spokojną przystań?
– Być może posłucham twej rady – odparła kobieta uśmiechając się zagadkowo.
– Zrobisz, jak zechcesz... Lecz zanim się rozstaniemy na zawsze, powiedz mi tylko jedno: gdzie jest mój mąż?
– A dlaczego miałabym to uczynić?
– Być może dlatego, że sama jesteś mężatką. Arnold ma dzieci, lenno, wasali, którzy go potrzebują. On musi wrócić do Montsalvy!
Zaległa cisza, przerywana lekkim brzękiem złotego łańcucha, którym wojownicza kobieta zaczęła się bawić. Śledzona niespokojnym spojrzeniem Katarzyny, powoli ruszyła ku drzwiom kaplicy. Zdawała się nie słyszeć błagalnych słów przeciwniczki. Katarzyna bojąc się, że wyjdzie nie udzieliwszy odpowiedzi, miała je powtórzyć, gdy nagle na samym progu Claude des Armoises odwróciła się i rzekła:
– On wraca do domu!
– Jesteś pewna?
– Ranny wilk potrzebuje swej nory, by lizać rany. Arnold de Montsalvy wierzył we mnie... może nawet mnie kochał... Lecz dowiedziawszy się o moim zamęściu, przestał we mnie wierzyć... gdyż zrozumiał, że nie jestem Tamtą! Odjechał przeklinając moje imię! Możesz wracać do domu, pani! Tam go odnajdziesz...
Claude otworzyła drzwi i wyszła z kaplicy. Wszystko się skończyło. Zwycięstwo Katarzyny było całkowite, toteż jak na skrzydłach ruszyła w drogę powrotną za kobietą w czerwonej sukni, która pojawiła się w kaplicy niczym wróżka. Jej radosna mina uderzyła dwóch chłopców smętnie siedzących na schodach pod uważnym okiem służącego. Z dziecinną lekkością ucałowała jednego i drugiego ku wielkiemu oburzeniu służącego.
– Czy to znaczy, że wygraliśmy? – spytał Walter, poczerwieniawszy jak burak od pocałunku swej pani.
– Całkowicie! Wracamy do domu! Pan Arnold na nas czeka! Nowina ta spowodowała wybuch entuzjazmu pazia, który od dawna tęsknił za swoimi owerniackimi górami, swoją rodziną... i swą śliczną kuzynką Hauvette. Ale Walter, którym kierowały inne emocje, powstrzymał grymas niezadowolenia.
Myśl o spotkaniu pana de Montsalvy, za którym nie przepadał, wcale nie była mu miła. Był jednak zbyt oddany i przywiązany do Katarzyny, by myśleć o rozstaniu z nią, o powrocie do studenckiego życia i do przerwanych studiów w Paryżu. Uśmiechnął się kwaśno, zostawiając dla siebie niezbyt wesołe refleksje. Pan Arnold może i na nich czekał... nie wiadomo tylko, w jakim nastroju... Ostatnie stosunki z żoną nie pozwalały spodziewać się dobrego przywitania...
– Czy wyruszymy jeszcze dzisiaj? – spytał Bérenger z cichym westchnieniem nadziei.
– Zatrzymamy się tu jeszcze trzy lub cztery dni, by podziękować Bogu, że pozwolił nam doprowadzić do końca nasze misje, i nabrać sił przed ruszeniem do domu. Droga do Montsalvy jest długa i ciężka...
W Wigilię Katarzyna udała się do katedry, by błagać Boga o przebaczenie za grzechy. Wylanie potoku okropieństw, goryczy i historii nocy w Spalonym Młynie do anonimowego ucha księdza, do którego należał niewyraźny zarys profilu i dychawiczny oddech, zrobiło jej tak dobrze jak zbyt pełnemu żołądkowi zwymiotowanie przepełniającej go treści. Z lżejszym sercem udała się ze swymi chłopcami na pasterkę. Uczestniczył w niej cały dwór Elżbiety Luksemburskiej, do którego fałszywa Joanna już nie należała...
Lecz ani przepych odświętnych strojów, ani blask klejnotów nie przyciągał jej wzroku. Pragnęła tylko jednego: odnaleźć spokój domowy, śmiech dzieci i cieniste ostępy Lasu Kasztanowego, kryształowe strumienie i ostre zbocza ukochanej Owernii... tylko tam ciążące wspomnienia mogły ulecieć porwane wiatrem od gór...
Ale Bóg widocznie postanowił nie zakończyć jeszcze jej udręki. Kiedy bowiem następnego dnia rankiem chciała wstać z łóżka słysząc Anioł Pański, nagle zrobiło się jej niedobrze, w głowie się zakręciło, serce zaczęło walić jak szalone i straszliwe mdłości zawładnęły jej ciałem...
Kiedy niedomaganie minęło, usiadła na łóżku jak porażona gromem, nie mogąc się poruszyć i wybuchnęła szlochem.
A więc jednak nie było jej dane wrócić do Arnolda!... Ani teraz... ani nigdy!... Potworne zajścia zaaranżowane przez Paniczyka w Spalonym Młynie zostawiły swój ślad. Katarzyna znajdowała się w stanie odmiennym...
Łagodnie i z pewnym rodzajem czułości Katarzyna wyciągnęła sztylet z aksamitnej pochwy. Krogulec wyrzeźbiony na rączce odnalazł swe miejsce w zagłębieniu dłoni. Był to jej stary przyjaciel... wierny towarzysz czarnych dni i niebezpiecznych chwil. Często, gładząc u paska jego znajomy kształt, przepędzała strach odzyskując odwagę, gdyż był jej ostoją, jej ostatnią szansą... Jednak tamtej okropnej nocy w Spalonym Młynie nie miała go u boku, ponieważ go zapomniała... Dzisiaj przyszło jej prosić go o największą... ostatnią przysługę, której wtedy nie mógł jej oddać...
Blady promień słońca, jak gwiazdka śniegowa, tego dnia Bożego Narodzenia rozbłysł na błękitnym ostrzu, którego dotknęła drżącą dłonią. Nie bała się. Ze śmiercią spotkała się już wiele razy w życiu i stała się jej znajoma. Zadając sobie śmierć, uniemożliwi zbawienie duszy, lecz to już jej nie obchodziło. Nieskończona sprawiedliwość, Bóg, czyż nie jest równocześnie nieskończonym miłosierdziem? Poza tym ginąc z własnej ręki, ochroni Arnolda przed dokonaniem zbrodni, a była przekonana, że pan de Montsalvy nie oszczędzi żony zbrukanej do tego stopnia. Być może – i taką żywiła nadzieję – przebaczyłby gwałt, lecz nie przebaczy jego żywego dowodu...
O ileż łatwiej byłoby umierać w Montsalvy.. Ale jak tam wrócić z owocem hańby, który zalągł się podstępnie w jej ciele? Jak ucałować Michała i małą Izabelę ustami zbezczeszczonymi przez tyle plugawych ust?... Jak spojrzeć w oczy mężowi i tym wszystkim poczciwym mieszkańcom Montsalvy, którzy z czułością nazywali ją „naszą panią” i szanowali ją jak prawdziwego anioła?...
Najlepiej będzie, jeśli odejdzie teraz... natychmiast, tego bożonarodzeniowego poranka, najpiękniejszego i najradośniejszego dnia w roku... Jej dusza uleci do Boga... do Boga, który zna jej cierpienia i nie odepchnie jej na pewno!...
Spokojnie uklękła na posadzce do ostatniej żarliwej modlitwy, polecając Panu wszystkich, których kochała bardziej niż siebie samą. Następnie rozczesała włosy i napisała list do Waltera, zaklinając go, by nie podążał jej śladem, po czym, odziana jedynie w białą koszulę z surowego lnu, rozciągnęła się na łożu, chwyciła sztylet pewną ręką, zamknęła oczy i uniosła dłoń...
Gwałtowne pukanie zawiesiło w powietrzu śmiertelny gest, zatrzymując dłoń gotową zadać cios prosto w serce...
– Katarzyno!... Pani Katarzyno!... Obudź się!... Ktoś chce się z tobą widzieć!... Otwórz, proszę!...
Nie odpowiedziała od razu, lecz jej ramię powoli opadło wzdłuż ciała. Życie, za pośrednictwem tego młodego i wesołego głosu, wzywało ją tym mocniej, iż zdawało się zwiastować dobrą nowinę... I choć nie wiedziała, co dobrego mogło ją spotkać w chwili obecnej, zapomniała, że pragnie umrzeć...
Może dlatego, że tak naprawdę wcale nie chciała umierać, że śmierć traktowała jak zło konieczne, a umiłowanie życia, jakie nosiła w sobie, kazało jej mieć nadzieję aż do ostatniej chwili, że stanie się cud... cud, którego wzywała podświadomie.
Chciała przemówić, spytać, kto przyszedł, lecz żaden dźwięk nie dobył się z jej gardła. Tymczasem Walter naciskał niecierpliwie:
– Pani Katarzyno!... Pani Katarzyno!... Nie słyszysz? Jeszcze śpisz? Przyprowadziłem przyjaciela...
Przyjaciela?... Skąd tu przyjaciel?... Jednak to magiczne słowo tak na nią podziałało, że wyskoczyła z łóżka upuszczając sztylet, który z tępym łoskotem upadł na posadzkę, podbiegła boso do drzwi i otworzyła je z rozmachem.
– No, wreszcie! – powitał ją giermek. – Zobacz sama, Katarzyno! Mam nadzieję, że nie skłamałem! To chyba przyjaciel?...
Na widok człowieka stojącego w ciemności korytarza, którego czarną sylwetkę i skomplikowane nakrycie głowy widać było w świetle rzucanym przez szparę w drzwiach, Katarzyna zamarła...
Nowo przybyłym był Jan Van Eyck...
Oboje równocześnie rzucili się sobie w ramiona, ściskając się z braterskim entuzjazmem, który nie pozostawił najmniejszej wątpliwości młodemu de Chazayowi co do intensywności wzajemnych uczuć tych dwojga.
– To naprawdę pani?...
– To naprawdę pan?...
Tylko takie okrzyki słyszał giermek.
Słynny malarz, pokojowiec księcia Filipa Burgundzkiego, a najczęściej jego nieoficjalny wysłannik w delikatnych sprawach, Jan Van Eyck był istotnie jednym z najstarszych przyjaciół Katarzyny. Poznała go będąc królową Brugii i uwielbianą kochanką Filipa...
W tamtych czasach Jan namalował wiele portretów Katarzyny, lecz ostatni namalował niedawno... z pamięci. Było to wyborne Zwiastowanie, które ozdabiało kaplicę pani de Montsalvy...
Ich poprzednie spotkanie odbyło się dwa lata temu w pewną burzową noc w przytulisku w Roncevaux, gdzie Katarzyna i jej towarzysze pielgrzymi zatrzymali się w drodze do Compostelli. Wtedy Jan Van Eyck przybył, by porwać Katarzynę do księcia Filipa. Lecz ona, tropiąc swego kapryśnego męża, wymknęła się staremu przyjacielowi, który zagroził jej wolności.
Malarz nie miał jej tego za złe i teraz czule ściskał ją w ramionach jak ojciec, który odnalazł dziecko marnotrawne.
– Kiedym usłyszał na dole, jak ten młody człowiek prosi o gorące mleko dla pani de Montsalvy, nie mogłem zrazu uwierzyć własnym uszom! – krzyczał śmiejąc się i płacząc zarazem, co było niespotykane u tego spokojnego i zimnego mężczyzny. – Co porabiasz w Luksemburgu? Pozwól, niech ci się przypatrzę!
Cofnąwszy się, trzymał ją za ramiona, toteż ślady jej łez nie uszły jego uwagi. Powtórzył więc swoje pytanie marszcząc brew.
– Co robisz u popleczniczki Burgundii? Czyżbyś znowu przypadkiem poszukiwała swego niepoprawnego męża?
– A co ci pozwala o tym sądzić, panie?
– Twoje czerwone oczy...
– Wiem, że nigdy go nie lubiłeś – przerwała Katarzyna. – Lecz nie tylko on potrafi wycisnąć z mych oczu łzy. Zresztą wiem, gdzie jest: u nas w Montsalvy! W Montsalvy! I właśnie dzisiaj miałam do niego wyruszyć!...
Mówiła szybko i z przekonaniem, lecz Walter, który wszedł do pokoju za malarzem, zauważył sztylet leżący na grysowej posadzce, zauważył list oparty o żelazny świecznik, a ponieważ był adresowany do niego, wziął go, przeczytał... z jego ust dobył się okrzyk gniewu.
– A więc, chciałaś to zrobić! Pomimo danej mi obietnicy!... Panie!
– krzyknął, rzucając się w stronę Van Eycka i wciskając mu list Katarzyny w dłonie. – Przeczytaj, panie, i dowiedz się, w jaki sposób twoja przyjaciółka chciała nas opuścić!
– Walterze! – burknęła Katarzyna. – Oddaj mi list, a chyżo! Jak śmiesz?...
– A ty, pani, jak śmiałaś? I dlaczego?... Dlaczego?...
– Skoro przeczytałeś list, to już wiesz...
– Nie mogę jednak uwierzyć!... To nierozumne... nie zasługujące...
– bełkotał nieszczęsny giermek z przejęciem, chwyciwszy się za głowę.
– Tymczasem artysta szybko przeczytawszy list spojrzał na Katarzynę z niedowierzaniem.
– To niemożliwe... Chyba nie zamierzałaś?... Spuściła wstydliwie głowę.
– Nie miałam innego wyjścia... Gdybyście nie przybyli w porę, byłoby już po wszystkim...
– Dzięki Bogu! – westchnął z ulgą Jan. – Widzę, że Bóg przysłał mnie tu specjalnie, muszę więc znaleźć sposób, by ci pomóc! Opowiedz mi całą historię, mój chłopcze! Zejdziemy napić się grzanego wina i zamówimy posiłek. W tym czasie twoja pani ubierze się. Obiecaj mi jednak, Katarzyno, że nie będziesz próbować... Zresztą, zabieram sztylet!
– Nie trzeba, Janie... Masz moje słowo. Za chwilę zejdę do was. Powiedz mi jednak, skąd się tutaj wziąłeś. Nie mogę uwierzyć, że zjawiasz się z rozkazu Boga, żeby mnie uratować?
– Jestem tutaj z rozkazu Filipa, by donieść księżnej, że więcej nie pożyczy jej pieniędzy. Ta kobieta to istny worek bez dna. Ma same długi i jeśli tak dalej pójdzie, to zostanie tylko jedno rozwiązanie...
– ...sprzedać księstwo księciu Burgundii, czy tak? – domyśliła się Katarzyna. – No, no, książę ciągle taki sam – dodała z półuśmiechem. A ty, Janie, jak zwykle podjąłeś się niewdzięcznego posłannictwa.
Po wyjściu obu mężczyzn Katarzyna zrobiła pośpieszną toaletę i ubrała się. Odkryła ze zdziwieniem, że jest jej zimno, że jest głodna... i że chce jej się żyć. Nie wiedziała, jaką pomoc miał na myśli Van Eyck, lecz znała jego mądrość, ostrożność i spryt, które to zalety, prócz wielkiego talentu, czyniły zeń jednego z najcenniejszych sług Filipa.
Po niedługiej chwili odświeżona, starannie zaczesana i ubrana dołączyła do dwóch panów oraz Bérengera siedzących przy suto zastawionym stole nie opodal kominka.
Zabrano się do biesiady. Choć Katarzyna nie była łakoma, to jednak tego poranka wszystkie potrawy smakowały jej wyśmienicie. Odkrywała na nowo smak szynki z Ardenne, wspaniałej kiszki świątecznej z ziołami, pienistego mleka i rozpływających się na języku bułeczek ledwo co wyjętych z pieca.
Na koniec smakowano wódkę z borówek, a kiedy napój rozgrzał umysły, biesiadnikom rozwiązały się języki. Van Eyck z niedowierzaniem wysłuchawszy opowieści o tym, co zdarzyło się w Spalonym Młynie, zasępił się i wreszcie zabrał głos.
– Myślę, Katarzyno, że powinnaś udać się do Brugii. Mieszka tam pewna Florentynka, poddana mego klienta i przyjaciela, bogatego kupca Arnolfini. Kobieta ta zyskała potajemną sławę... wybawiając z kłopotu niejedną dwórkę księżnej, którą jaśniepan raczył zaszczycić swymi względami. Jest droga, lecz można oddać się w jej ręce bez obawy.
– Nie możesz teraz wracać do Montsalvy – poparł malarza Walter. – Musisz jechać do Brugii. Kilka tygodni zwłoki nie zaszkodzi sprawie!
– A poza tym drogi górskie są w zimie nie do przebycia – podsumował Bérenger, który nagle zapałał chęcią ujrzenia słynnej Flandrii, o której podróżni opowiadali istne cuda.
– I co ty na to, Katarzyno? – spytał Van Eyck.
Katarzyna ogarnęła całą trójkę spojrzeniem pełnym wdzięczności.
– Co za szczęście mieć takich przyjaciół jak wy!... Pojedziemy do Brugii, i to jak najszybciej!
Dwa dni później czwórka podróżnych opuściła Arion i po tygodniu dotarła do Lille.
– Nareszcie! – westchnął Van Eyck, którego w drodze męczył nieznośny katar.
– Myślałem już, że nigdy nie dojedziemy!
– To przecież jeszcze nie koniec naszej wędrówki – odparła Katarzyna spoglądając na niego podejrzliwie. – Jesteśmy zaledwie w Lille, nie w Brugii!
– Wiem, wiem... Lecz czy nie moglibyśmy się zatrzymać dwa dni... w przeciwnym razie dojadę do domu na noszach i z zapaleniem płuc!
– Dobrze, przyjacielu, chociaż boję się pobytu w Lille i chciałabym jak najszybciej stąd wyjechać.
– Dlaczego? Myślałem, że lubisz panią Simonę Morel i że ucieszysz się ze spotkania z nią.
Ruchem głowy Katarzyna wskazała na wielkie chorągwie z herbem Burgundii, które łopotały na wieżach pałacu, obwieszczając obecność księcia.
– Z nią tak... lecz nie z księciem! Nie chciałabym, by dowiedział się o moim przyjeździe!
– Skąd taki pomysł? – odburknął Van Eyck.
– Bo obawiam się, że ty sam mu o tym powiesz, oczywiście przez przypadek!
Van Eyck poczerwieniał aż po czubek głowy i zdawał się wielce obrażony. – Czy sądzisz, że byłbym zdolny do takich machinacji?
– Nie wiem, lecz przestańmy się kłócić. Obiecaj mi tylko, że uczynisz wszystko, bym nie spotkała się z księciem!
Van Eyck mruknął coś przez zęby, szczelniej owinął się płaszczem postanawiając się poddać.
– Dobrze, już dobrze... Masz moje słowo... lecz pozwól sobie powiedzieć, że to nierozsądne!
Po przejechaniu bramy miasta skierowano się do domu Morelów, który znajdował się niedaleko książęcego pałacu. Pomimo że zapadła noc, miasto nie zamierzało udać się na spoczynek. Wręcz przeciwnie: przygotowywało się do ostatniego święta znaczącego czas Bożego Narodzenia: do obchodów święta Trzech Króli, które miały odbyć się następnego dnia.
Serce miasta oświetlało mnóstwo koszów żarowych. Zewsząd rozbrzmiewały dzwony, wzywając ludność do katedry na wielką, wieczorną uroczystość. W wąskich uliczkach zamieciono śnieg i rozłożono słomę, po której za chwilę miała przejść procesja książęca. Grupki dzieci, które przebrane za króli biegały od domu do domu śpiewając kolędy, obdzielano ciastkami i słodyczami, chętnie wkładanymi przez gospodynie do ich koszyków.
– Oto i dom twojej przyjaciółki – powiedział nagle Van Eyck, wskazując na piękny budynek z rzeźbionymi oknami i czerwono-złotym dachem.
W chwili gdy mieli przebyć przestrzeń, która ich od niego oddzielała, niedaleko odezwała się fanfara trąbek. Katarzyna odwróciła głowę i ujrzała, że bramy pałacu książęcego otworzyły się, uwalniając morze świateł i dźwięków, po czym zobaczyła pochód trębaczy dmiących w długie, srebrne trąbki, ubranych w aksamitne stroje z wyszywanym herbem książęcym, udających się do Notre Dame, by uczestniczyć w poświęceniu wody, na pamiątkę chrztu Chrystusa, oraz złota, kadzidła i mirry na pamiątkę Trzech Króli.
Zgromadzony tłum oddzielił Katarzynę od towarzyszy i zepchnął w róg placu, skąd mogła oglądać rzekę złota, purpury i światła, zastępy paziów, giermków, panów i dam, a wśród nich samego księcia Filipa.
Szedł pieszo trzymając księżnę Izabelę za rękę. Jak zwykle odziany był na czarno, a na jego piersi lśnił łańcuch z diamentów, pereł i rubinów dopasowany do wielkiej agrafki błyszczącej przy berecie. Katarzyna pomyślała, że nic się nie zmienił od czasu ich dramatycznego spotkania pod murami Compiegne. Może trochę schudł... wydawał się bardziej wyniosły, bardziej pewny siebie i swojej władzy. Wtedy miała przed sobą tylko księcia Burgundii. Teraz był księciem, którego na dworach Europy nazywano coraz częściej wielkim księciem Zachodu. Patrząc zaś na jego małżonkę, Izabelę Portugalską, odnosiło się wrażenie, iż nosi książęcą koronę, jakby to była korona cierniowa.
Wybuch entuzjazmu powitał książęcą parę. Człowiek stojący nie opodal Katarzyny, zbudowany jak drwal, wykrzyknął gromkie „Hura”, a po nim „Niech żyje nasz dobry książę, niech żyje nasza dobra księżna!”, że aż zadrżało powietrze. Filip odwrócił głowę, szukając właściciela tak mocnego gardła.
Ale nie dane mu było nigdy go poznać, gdyż jego zimne spojrzenie, błądząc nad falującym morzem głów, zahaczyło o konia i jeźdźca... i nagle zamarło, a przez jego plecy przebiegł dreszcz. Katarzyna, nie mogąc się ani ruszyć, ani odwrócić własnego wzroku, zobaczyła, jak lodowato-niebieskie oczy ożywiło zaskoczenie i niedowierzanie, a potem radość. Wtedy zrozumiała, że została rozpoznana, wpadła w panikę, chciała uciec, lecz tłum naciskał coraz gęściejszy i nie mogła się ruszyć pożerana wzrokiem księcia, który kiedyś tak ją kochał...
Zaskoczony książę mimowolnie zatrzymał się, wypuszczając dłoń małżonki, która z kolei starała się odgadnąć przyczynę jego zachowania. Katarzyna, czerwona aż po czubek głowy, musiała znieść ciężar dwóch spojrzeń, a potem wielu innych.
Wśród tłumu rozległy się szmery, nad którymi i wziął górę pogardliwy głos księżnej:
– Chodźmy, panie! Czekają na nas!
Książę z żalem ujął dłoń żony i oddalił się, a jego śladem ruszył błyszczący, różnokolorowy pochód, który wkrótce zniknął Katarzynie z oczu. Za książęcą parą przeszli król René i konetabl de Richemont, który przybył pertraktować na temat okupu za królewskiego więźnia.
Dopiero kiedy zniknął ostatni tren, ostatni dworzanin i tłum rozstąpił się, Katarzyna mogła dołączyć do towarzyszy. Oczywiście przenikliwemu spojrzeniu Van Eycka nie uszło niedawne zajście.
– Rozpoznał cię, czyż nie?
– Bez wątpienia! Nie mogę tu zostać, Janie! Wolę las, wilki, zimno, niż zostać tu minutę dłużej! Pomóż mi opuścić miasto, przyjacielu!
– Jakże ja miałbym pomóc ci wyjść? Bramy są zamknięte i wierz mi, że rozkazy są ścisłe, by pozostały zamknięte przez cały czas trwania uroczystości! Chcesz narażać niewinnych ludzi, bo obawiasz się... właśnie, czego właściwie się obawiasz? Że zostaniesz zatrzymana? Nie zrobiłaś nic złego! Że książę będzie próbował się z tobą spotkać? Przecież nie wie, gdzie zatrzymasz się na noc! Uwierz mi! Pozwól, bym zaprowadził cię do twej przyjaciółki, Simony Morel. Znajdziesz tam odpoczynek, którego zarówno ty, jak i ci chłopcy potrzebujecie nade wszystko. Ja zaś po ceremonii udam się do pałacu zdać relację z mej misji. A jutro, skoro tylko otworzą bramy, opuścimy Lille...
– Nie powiesz mu o mnie? Przysięgasz? Malarz uśmiechnął się smutno i odparł:
– Mógłbym się pogniewać, lecz widzę cię tak przerażoną! Przysięgam! Nie dowie się, że przybyłem tu wraz z tobą. A teraz chodźmy...
Widocznie jednak nie było pisane Katarzynie dotrzeć do domu Simony Morel, gdyż w tej chwili podbiegł do nich młody człowiek w jedwabnym stroju, skłonił się z wielkim szacunkiem i zwrócił się do Van Eycka.
– Jeśli ta dama, panie, jest, jak przypuszczam, panią de Montsalvy, uczyń mi zaszczyt i przedstaw mnie jej.
Widząc, że za młodzieńcem zbliża się oddział uzbrojonych strażników, Van Eyck, chcąc nie chcąc, przystał na prośbę nieznajomego.
– Jeśli tak ci na tym zależy... Droga przyjaciółko, pozwól, bym ci więc przedstawił pana Roberta de Courcelles’a, giermka Jego Wysokości księcia... Czy życzysz sobie jeszcze czegoś, panie Robercie?
– Nie, dziękuję, panie Van Eyck! Pani – dodał zwracając się do Katarzyny – mój pan, książę Filip, przysyła mnie do ciebie z prośbą, byś zechciała mi towarzyszyć, gdyż pragnie, po skończonej ceremonii, rozmawiać z tobą!
– Towarzyszyć ci, a gdzież to? – spytała z wyższością.
– Do pałacu, pani, gdzie zostaniesz przyjęta z wszelkimi honorami i gdzie dużo czasu nie zabawisz, jak mnie zapewniono...
– Dokąd nie pójdę, panie! – ucięła. – Przekaż swemu panu, że go pozdrawiam i oddaję hołd godny jego urodzeniu i randze, lecz dziękuję za zaproszenie, przybywam bowiem z długiej drogi, jestem zmęczona i niczego nie pragnę bardziej w tej chwili, jak odpocząć przy ciepłym kominku...
– Nie zabraknie ci tam kominków, pani – przerwał de Courcelles zdradzając oznaki zdenerwowania – a dostałem rozkaz, by nie wracać bez ciebie! – Czy to znaczy, że jestem aresztowana?
– W żadnym razie... lecz książę pragnie chwili rozmowy i wiesz dobrze, że nie pozwala, by podważać jego rozkazy... czy zaproszenia. Chodź więc, nie dając się dłużej prosić... lub jeśli chcesz odpocząć przed audiencją, mam rozkaz towarzyszyć ci tam, gdzie się udasz, poczekać na ciebie... a następnie zaprowadzić cię do pałacu!
Van Eyck przysłuchiwał się przemowie giermka z coraz większym zaniepokojeniem. Kiedy Katarzyna spojrzała nań pytającym wzrokiem, pokręcił głową i wycedził przez zęby:
– Obawiam się, że nie możesz tego uniknąć, w przeciwnym razie...
– Narażę na niebezpieczeństwo tych, którzy udzielą mi gościny, czyż tak? Doskonale zrozumiałam! A więc – dodała zwracając się do książęcego giermka – sądzę, że nie pozostaje mi nic innego, jak pójść z tobą. Uczynię to jednak pod dwoma warunkami!
– Jakimi?
– Oddalisz zbrojną eskortę nadającą twojemu posłannictwu nieprzyjemny charakter. Sądzę, że nie jest potrzebna, skoro przyjęłam zaproszenie.
– To naturalne! A co dalej?
– Moi towarzysze pojadą wraz ze mną i będą czekali do zakończenia audiencji, żeby zaprowadzić mnie tam, gdzie się udaję.
– Ja również pójdę z tobą, pani! – zawołał Van Eyck.
– Lepiej nie. Wolę, byś udał się do Simony i prosił ją o gościnę na tę noc. Tak więc, panowie, nie odpowiedzieliście na moje pytanie: czy mogę zabrać z sobą giermka i pazia?
Courcelles wzruszył ramionami ze zniecierpliwieniem.
– Na ten temat nie dostałem rozkazów, lecz sądzę, że zwyczaje dworu zezwalają na to.
– Tak więc, ruszajmy! Do rychłego zobaczenia, mistrzu Janie!
I nie czekając nawet na Roberta de Courcelles’a, pani de Montsalvy skierowała konia do siedziby dawnego kochanka, zdecydowana, że wyjdzie stamtąd z tarczą lub na tarczy.
Filip Burgundzki pojawił się w wąskiej galerii oświetlonej wysokimi, czerwonymi świecami, gdzie zostawił Katarzynę de Courcelles, i nagle czas stanął w miejscu.
Książę praktycznie się nie zmienił. Co prawda minęło tylko siedem lat od ostatniego spotkania. Ciągle był szczupły i dumny... tylko być może w kącikach ust pojawiło się kilka zmarszczek.
Zginając kolano, Katarzyna trwała w głębokim ukłonie, który pozwalał na zachowanie dystansu.
– Jaśnie Panie...
Lecz książę trzema szybkimi susami był przy niej, chwycił ją za ramiona, by ją podnieść, i trzymał na wyciągnięcie ramion, chcąc lepiej się jej przypatrzeć zadziwiając ją tą gwałtowną zmianą, jaka w nim zaszła w ciągu kilku chwil: z zimnego i wyniosłego księcia zmienił się w szczęśliwego człowieka.
– A więc jednak cuda istnieją! – wykrzykiwał. – Ileż to już lat błagam niebiosa, by mi ciebie zwróciły! Kiedym cię ujrzał w tłumie, pomyślałem, że moje prośby zostały wysłuchane!
– Nie wysłuchały cię, panie... Ja nie wróciłam do ciebie... Książę, próbując ją do siebie przyciągnąć, zmarszczył brwi.
– W takim razie co robisz we Flandrii... i to w tym męskim przebraniu?
– Wiesz dobrze, książę, że zawsze używałam do jazdy stroju nieporównanie wygodniejszego od sukni, a zatrzymałam się w Lille jedynie na jedną noc...
– Nie przyjechałaś więc odwiedzić swego księcia?...
Filip zdawał się powrócić do poprzedniej sztywnej postawy. Katarzyna zastanawiała się, jaką wymyślić przyczynę swego przyjazdu do Lille; przecież nie mogła opowiedzieć księciu o swojej hańbie i nocy w Spalonym Młynie ani wyjawić celu swego wyjazdu do Brugii... Po chwili jednak uśmiechnęła się, gdyż pewna myśl przyszła jej do głowy.
– Przybyłam, by odwiedzić serdeczną przyjaciółkę! – odparła bez wahania.
– Jak się nazywa?
– Pani Morel-Sauvegrain. W jej domu w Dijon spędziłam całą jesień.
– No proszę! Cóż to musi być za przyjaźń, zdolna wyrwać hrabinę de Montsalvy z jej gór Owernii, z dworu króla Karola, od ukochanego męża! Chyba że ta przyjaźń jest tylko pretekstem do ciekawości... płatnej ciekawości!
Uśmiech Katarzyny znikną}. Wyprostowała się dumnie i utkwiła wzrok pełen oburzenia w zimnych oczach księcia.
– Wybacz, że ci przerwę, książę! Za chwilę nazwiesz mnie szpiegiem!
– Przyznam, że to właśnie miałem na myśli! – potwierdził książę z niemiłym śmiechem. – Czyż nie należysz duszą i ciałem do nieprzyjaciela?
– Nieprzyjaciela? Książę Burgundii zdaje się lekceważyć traktat z Arras, tak okrutny dla każdego dobrego poddanego króla Karola! Słyszałam, że wrogowie Waszej Wysokości znajdują się teraz z drugiej strony la Manche i że kwiaty lilii Francji i Burgundii mają teraz prawo rosnąć obok siebie. Czyżbym się myliła?
– Nie, skądże? Traktat przedstawia zbyt wiele zalet, bym go nie doceniał.
– Całe szczęście.
– Wydaje mi się, że nic a nic się nie zmieniłaś, hrabino – roześmiał się Filip, słysząc sztywny ton Katarzyny. – Masz dar odwracania ról i wpadania w ton oskarżycielski, by samej uniknąć oskarżenia. A jednak nie wywiniesz się tak łatwo. Chcę wiedzieć, po co jeździłaś do Dijon i dlaczego przyjechałaś za panią Simoną aż tutaj.
– A czy Jakub de Roussay, który eskortował aż tutaj króla Sycylii, nie opowiedział ci, co zdarzyło się kilka tygodni temu w wieży Nowej? Nie opowiedział ci o próbie zabójstwa króla?
– Owszem! Ale skąd ty o tym wiesz?
– Królowa Yolanda, księżna Andegawenii i matka króla René, której jestem damą dworu, zleciła mi, ponieważ w tym czasie udawałam się do Burgundii do łoża umierającej matki, bym sprawdziła, czy jej syn jest dobrze traktowany w więzieniu i czy nie cierpi z jakiego innego powodu oprócz pozbawienia wolności. Niebiosa sprawiły, że znalazłam się tam... akurat wówczas i mogłam stwierdzić, że pan de Roussay trzyma w królewskim więzieniu pewną straż.
– Dlaczego więc o niczym mi nie powiedział?
– Ponieważ go o to prosiłam. Wiesz, panie, że jesteśmy starymi przyjaciółmi... a nie chciałam, by me imię obudziło w sercu Waszej Wysokości pewne wspomnienia... gdyż nie wiedziałam, jak zareagujesz. Swoim milczeniem Jakub udowodnił, że jest wiernym sługą księcia... i moim przyjacielem.
Książę zaczął się przechadzać i słychać było tylko skrzypienie jego ciżm po posadzce. Po chwili, która wydawała się Katarzynie wiecznością, wyszeptał:
– Oto jeden z twoich talentów: zyskiwać przyjaciół na śmierć i życie! Jak ty to robisz?
– Przepis jest prosty, panie: wystarczy kochać...
– To zbyt wielkie słowo...
– Dlaczego? Zawsze byłam przekonana, że przyjaźń to miłość, tyle że bez skrzydeł, to miłość... codzienna, spokojna, oddana, pozbawiona cielesności, taka, która nigdy nie kłamie, nigdy nie rani!
– Chcesz powiedzieć, że przyjaźń kazała ci rzucić się w drogę ciężką zimową porą, by spędzić jedną noc u pani Simony? Przyznam, że trudno mi w to uwierzyć!
– A jednak to prawda! Dodam tylko, że przy okazji chciałam się upewnić, czy król René znalazł u wielkiego księcia Zachodu należytą gościnę i czy żadne niebezpieczeństwo już mu nie grozi.
Katarzyna wypowiedziała swoje wielkie kłamstwo ze spokojem, który zadziwił ją samą. Było zbyt doskonałe i przez chwilę obawiała się, czy nie będzie wyglądać jak wyuczona lekcja. Lecz Filip nie zauważył podstępu, gdyż wpadł w złość.
– Należytą gościnę? Na honor, ta dzierlatka bierze mnie za prostego chama! Czy uważasz, pani de Montsalvy, że książę Burgundii może oczekiwać od kogoś rad, jak przyjmować gości?
– Nie o to chodzi...
– Nie? A o co? Chciałaś sprawdzić, czy nie sprowadziłem twego cennego królika, żeby poderżnąć mu gardło w ciemnym lesie lubo też poczęstować go pucharem mego cudownego wina z Beaune z dodatkiem trucizny?... Nie rozumiem jednego: dlaczego tak cię obchodzi ten chłystek? Może go kochasz?
W zdenerwowaniu księcia było coś nieodparcie komicznego i Katarzyna pozwoliła sobie na uśmiech.
– Tak... bardzo go... lubię! Jest moim przyjacielem!
– Skoro więc tak pilnie się oddajesz służbie René Andegaweńskiego, może zechcesz poświęcić nieco czasu... staremu przyjacielowi? Czy też nie zostało miejsca dla mnie w twoim sercu?
Katarzyna zgięła się w głębokim ukłonie, aby ukryć zakłopotanie.
Wydawało się, że trudniej będzie się wywinąć księciu, niż się spodziewała.
– Pierwsze miejsce... zawsze należało do Waszej Wysokości...
– W takim razie proszę o dowody!
– W jaki sposób mogę to uczynić?
– Uczestnicząc za chwilę w bankiecie królów. Zostaniesz zaprowadzona do apartamentów, gdzie będziesz mogła dokonać toalety... i przebrać się.
– Ależ, panie...
– Żadnego ale! Nie zgadzam się! Tego wieczoru będziesz moim gościem...
może ostatni raz. Jeśli tak ci zależy na tym, by spędzić noc u pani Morel, to niech to będzie następna. Lecz tej nocy królów zostań w pałacu! Żądam tego w imieniu... Burgundii. Będziesz miała okazję spotkać wielu starych przyjaciół jednocześnie...
– Ależ to niemożliwe! Jak zmusić księżnę, by zasiadła przy jednym stole z...
– ...z moją dawną kochanką? Musiałaby cię znać. Zresztą od dawna te sprawy dla niej nie istnieją. Kocha tylko syna i Boga.
– Może dlatego, że pozwalasz jej kochać jedynie syna i Boga...
– Jest zbyt wielką damą, by zniżyć się do zmysłowej miłości. Dała mi dzielnego syna, lecz nie ma zamiaru dać mi następnych. A przy tym czyż nie jesteś wysłanniczką królowej Yolandy? Tak więc, zgadzasz się?
– To rozkaz?
– Skądże znowu... zwykła prośba!
Prośba, której odmówić byłoby niebezpiecznie. Katarzyna znała zbyt dobrze podstępne machinacje księcia, do których był zdolny pod płaszczykiem wytrawnej kurtuazji. Należało się zgodzić... lub przynajmniej udawać, że się zgadza.
Dygnęła w protokolarnym ukłonie i oddała się w opiekę Matce Boskiej.
Książę klasnął w dłonie. Prawie natychmiast w drzwiach komnaty zjawił się służący w nowych kolorach księcia, szarym i czarnym, w stroju z satyny wyszywanej złotem, i skłonił się bez słowa.
– Zaprowadź hrabinę de Montsalvy do apartamentu, który kazałem dla niej przygotować. Kiedy będziesz gotowa, przyślę tego, który tego wieczoru będzie twoim rycerzem i poprowadzi cię do stołu. Możesz się nie obawiać – dodał z uśmiechem – to też będzie przyjaciel...
Po przekroczeniu drzwi wskazanych przez przewodnika Katarzyna stanęła jak urzeczona nie wierząc własnym oczom... Pokój oświetlony wesołym płomieniem igrającym w kominku z białego kamienia i niezliczoną liczbą różowych świec, był jej niegdysiejszym pokojem! Tym samym, jaki w Brugii kazał urządzić dla niej zakochany książę i w którym przeżyła tyle upojnych nocy miłości.
Jak we śnie przeszła po grubych białych futrach rozłożonych na posadzce, przyglądając się oczami pełnymi oniemienia tapetom z różowego aksamitu, posrebrzanym meblom, masywnym świecznikom, wielkim liliom na flakonach, wreszcie herbowi widniejącemu na okapie kominka, który sama sobie wybrała w czasie swego panowania: niebieskiej chimerze na srebrnym polu... Wszystko było tak jak wtedy, łącznie z suknią z białej satyny wyszywanej perłami rozłożoną na różowosrebrnej kapie łoża. Wszystko, co osiem lat temu zostawiła w Brugii, odnajdywała teraz w Lille... Z wyjątkiem odbicia w weneckim lustrze, w którym ujrzała zakurzonego, zabłoconego wędrowca o nieświeżej, bladej cerze i zmęczonych oczach...
Nagle jak spod ziemi pojawiły się dwie służące o smagłych cerach, pewnie niewolnice kupione na targu w Wenecji lub Genui, i w mgnieniu oka pozbawiły ją oprawy znużonego podróżnika. Potem przyszła kolej na gorącą kąpiel z werbeną, która usunęła zmęczenie z ciała napełniając je przyjemnym ciepłem... Dawno nie zaznała podobnej przyjemności, gdyż nawet zamek w Montsalvy nie zapewniał takiego zbytku.
Ogarnięta miłym odprężeniem straciła poczucie czasu. Zamknęła oczy i oddała się pieszczocie pachnącej, zielonej wody...
Kiedy już prawie zasypiała, dwie pary czarnych rąk uniosły ją z kąpieli, zawinęły w cienkie, ogrzane przy kominku płótno fryzyjskie, przypominając jej Grenadę i zabiegi olbrzymki Fatimy, gdyż tak jak ona zaczęły masować jej ciało i nacierać balsamami, od których skóra stała się z powrotem miękka i elastyczna. Potem naperfumowały ją, wyczesały starannie włosy, lecz ku wielkiemu zdziwieniu Katarzyny nie zaplotły ich w ścisłe warkocze mogące udźwignąć szpilki i ciężar długiego stożka. Służące podpięły je tylko i uwięziły w obszernej siatce z drobnych perełek opadającej do połowy pleców.
Nie nałożywszy jej żadnej koszuli, włożyły na nagie ciało suknię z białej satyny przewiązaną pod piersiami warkoczem pereł, z szerokim dekoltem więcej odkrywającym niż zasłaniającym. Jedwabne pończochy przewiązane nad kolanami koronkowymi podwiązkami i pantofelki z białej satyny dopełniły stroju.
Spojrzawszy do lustra, ujrzała odbicie... bajkowej księżniczki, stwierdzając, że ani czas, ani cierpienia nie zaszkodziły jej urodzie...
Zaskoczona, lecz i olśniona zarazem, z przyjemnością przyglądała się przez chwilę swemu odbiciu, gdy z głębi pałacu zaczęły dobiegać wesołe dźwięki instrumentów. Uroczystość zaczęła się i zaraz przyjdą po nią.
Paraliżujący strach ścisnął ją za gardło. Jak zniesie spojrzenia gości w tej zbyt wiele odkrywającej sukni? Czyżby Filip zamierzał wystawić ją półnagą na spojrzenia swych gości, swej żony! Za żadną cenę nie mogła na to przystać!
Po chwili usłyszała za sobą westchnienie księcia. Miał na sobie długą, czarną tunikę, na której błyszczało słynne złote runo. Stanąwszy kilka kroków za nią ze skrzyżowanymi ramionami, opierał się o framugę drzwi. Nie mówił nic, lecz wygłodniałe spojrzenie jego oczu wyrażało wszystko.
– Nigdy nie byłaś piękniejsza – wyszeptał wreszcie namiętnie – i nigdy bardziej cię nie pragnąłem...
Katarzyna zadrżała z uczuciem przyjemności, przed którym żadna, nawet najwierniejsza żona nie może się bronić wobec mężczyzny, którego najwyraźniej usidliła i trzyma w swej mocy.
Książę ruszył w jej stronę, a ona zaczęła się cofać jak przed zbliżającym się niebezpieczeństwem.
– Rzekłeś, panie, że przyjdzie po mnie przyjaciel, dlaczego więc przyszedłeś ty sam? Co to wszystko znaczy?
– Że cię kocham, pani...
– A bankiet? A noc królów?
– Nie pójdziesz... a i ja nie pójdę! Królowie, książęta będą ucztowali bez nas. Tej nocy pragnę tylko jednej królowej... ciebie! Kocham cię!
Katarzyna oparła się o kredens i zacisnąwszy palce na śliskim drewnie, zamknęła oczy, by oprzeć się zawrotowi głowy. Czuła, że pod jej stopami otwiera się przepaść, w którą, niespodziewanie jednak, miała ochotę się rzucić... Próbowała wszakże się bronić.
– To nieprawda – odparła niezdecydowanie, co samą ją przeraziło. – Masz panie żonę, wiele kochanek, bękartów... po co więc mówisz mi o miłości?
– Ponieważ mam do tego prawo! Ponieważ zawsze kochałem tylko ciebie! – Nie wierzę!
– Musisz uwierzyć!... Popatrz tylko na ten pokój, twój pokój, w którym dałaś mi tyle szczęścia, w którym wielbiłem twe ciało nie mając nigdy dosyć!
– To nie jest mój pokój! Nie jesteśmy przecież w Brugii!
– W istocie. Jednak jest to jego wierna kopia. W każdym z moich pałaców kazałem wiernie go odtworzyć. Nie wierzysz? A więc pojedź do Brukseli, do Dijon, nie mówiąc o Brugii, gdzie twój dom stoi nietknięty, wszędzie tam odnajdziesz swój pokój... a także ten obraz!
Książę z zapałem podszedł do ściany i przycisnął znany tylko jemu tajemny przycisk. Ściana otworzyła się, ukazując wielki portret, na który Katarzyna spojrzała ze zdziwieniem, gdyż nie tylko nigdy dotąd go nie widziała, lecz nawet nie podejrzewała jego istnienia.
Rumieniec ogarnął powoli jej twarz, szyję i piersi: na długiej, topolowej płycie ujrzała siebie nagą z różą w dłoni i sznurem rubinów opadającym aż do kręconego runa jej kobiecej kępy...
– Kto go namalował? – spytała ledwo słyszalnym szeptem.
– Van Eyck... według moich wskazówek, rzecz jasna! On również cię kocha, a ja mogłem z zamkniętymi oczami opisać każdy szczegół twego ciała. Namalował pięć... identycznych. Czy ciągle będziesz się upierać, że cię nie kocham?
– Ależ to istne szaleństwo! A księżna?...
– Księżna nigdy się nie dowie ani o obrazach, ani o pokojach. Tylko ja mam do nich klucze, a zajmują się nimi jej nieme niewolnice, kiedy dam im rozkaz.
– Po co to wszystko?
– Po to... bym czasem mógł odnaleźć ciebie... twój zapach... atmosferę, którą kochałaś. To prawda, że nie brakuje mi kochanek, ponieważ mój samczy instynkt potrzebuje samicy, lecz żadna kobieta nie zaznała takiego blasku u mego boku jak ty! Kiedy więc jestem znudzony tymi wszystkimi kobietami, zbyt znudzony moim pustym sercem i głową zaprzątniętą polityką, każę rozpalić ogień na kominku w jednym z tych pokoi, każę wnieść świeże kwiaty, świece i każę podawać do stołu. Po czym zamykam się w nim samotnie i piję, piję... aż wspomnienie pieszczoty twego ciała stanie się nie do zniesienia... następnie klękam przed twoim wizerunkiem i... kocham cię! Sam... jak szaleniec!... A teraz nie odmawiaj mi i chodź!
Filip podszedł do niej wyciągając dłoń. Katarzyna odsunęła się, jakby ta dłoń parzyła.
– Nie!
Książę roześmiał się.
– Nie obawiaj się! Nie rzucę cię na łoże, choć, wierzaj mi, mam na to wielką ochotę! Czyż nie zaprosiłem cię na wieczerzę? A więc wieczerzajmy! Za chwilę podadzą do stołu.
Widocznie tej nocy nie był to koniec niespodzianek, gdyż w tej chwili podłoga pod oknem zaczęła powoli się rozsuwać, a z otworu wyłonił się zastawiony stół, po czym podłoga zamknęła się bezszelestnie. Nad stołem zastawionym złotą zastawą, wśród dyskretnie oświetlonych kwiatów oraz cyzelowanych i wysadzanych drogimi kamieniami pucharów z winem, unosiły się cudowne zapachy.
Filip bez słowa ujął Katarzynę za rękę, poprowadził ją do wyłożonej jedwabnymi poduchami ławy w pobliżu kominka i posadził z wielką atencją, umieszczając jej stopy na niedźwiedziej skórze. Następnie zręcznym, lecz eleganckim ruchem, jakby sam był jednym ze swych zarozumiałych giermków, nałożył na złoty półmisek kilka różowych płatków łososia i napełniwszy puchar winem, podał go jej.
Patrzyła na jego ruchy ze zdziwieniem, które po chwili przeszło w rozbawienie.
– To moje najlepsze wino z Beaune! Pijmy za noc królów! Za najpiękniejszą noc w roku... i za najpiękniejszą damę Zachodu!
Trąciwszy się pucharami wychylili ich zawartość, po czym Katarzyna poczuła przyjemne ciepło w żyłach przywołujące uśpione wspomnienia...
– Dlaczego, panie, odegrałeś przede mną tę komedię?
– Jaką komedię?
– Zaprosiłeś mnie przecież na uroczysty bankiet.
– Dawniej byłem dla ciebie po prostu Filipem – zarzucił jej łagodnie. – A czy zgodziłabyś się, gdybym powiedział ci, że tej nocy chcę cię tylko dla siebie, że jestem zdecydowany opuścić swych gości, nawet cały dwór, dla kilku godzin naszej dawnej intymności?
– Nie, nie sądzę – odparła szczerze.
– Nie sądzisz? A może nie jesteś tego pewna?
– Być może...
– Dziękuję za te słowa! Pijmy więc!
Wieczerza przebiegała w wesołej, przyjaznej atmosferze. Filip był radosny, a Katarzyna odnajdywała, nie bez przyjemności, czarującego towarzysza, jakim był ongiś, kiedy tylko zapominał o wielkiej polityce i swoich godnościach. Recytował jej najnowsze wiersze nadwornych poetów, opowiedział najświeższe ploteczki, wplótł kilka informacji natury politycznej, w tym swoją decyzję o bliskim zwróceniu wolności królowi René.
Katarzyna zamknąwszy oczy słuchała ogarnięta uczuciem komfortu, które wydało się jej czymś nowym po niedawnych przejściach.
Przy deserze książę usiadł u jej stóp na niedźwiedziej skórze i częstował ją cukierkami z czarki, którą położył na jej kolanach. Druga ręka także spoczęła na kolanach, lecz tak delikatnie, że oszołomiona winem Katarzyna nawet nie zaprotestowała. Wygodniej oparłszy się na aksamitnych poduszkach, rozmarzyła się, a jej umysł błądził wśród miłych wspomnień, odsuwając precz codzienne smutki.
Wydawało się, iż nie zauważyła, że ręce Filipa zaczęły ślizgać się wzdłuż jej ud. Gorące i zręczne ręce Filipa, niezrównanego w sztuce kochania, obudziły w niej dawno zapomniane wrażenia, te nagłe wybuchy zmysłów, które przez długi czas zastępowały jej szczęście...
Jego ręce przesuwały się coraz wyżej, poczynając sobie coraz śmielej, lecz w okolicach brzucha zatrzymały się i Katarzyna z nieopisanym uczuciem zwycięstwa zrozumiała, że on, książę, pan ziem większych od królestwa, waha się i że nie śmie...
W oddali rozbrzmiewał głos śpiewaka, dźwięki lutni i odgłos zegara wybijającego północ. Katarzyna uniósłszy powieki ujrzała, że usta księcia drżą, a jego spojrzenie wyraża błaganie. Uśmiechnęła się do niego.
– Dlaczego zatrzymałeś się, Filipie? Dlaczego nie mielibyśmy świętować nocy królów na nasz sposób?
W oczach księcia błysnęła radość zmieszana z niedowierzaniem.
– Czy... czy naprawdę chcesz tego?
Katarzyna pochyliła się nad nim, muskając jego usta ustami.
– Tak! Chcę, żebyś mnie kochał! Żebyś mnie kochał ten ostatni raz tak, jak kochałeś mnie dawniej! Tej nocy pragnę należeć do ciebie bez reszty!
Wkrótce mogła się przekonać, że Prudencja sprawiła się doskonale, delikatny mechanizm jej ciała nie zachował bowiem żadnego śladu doznanych gwałtów, a radość miłości była w niej wciąż taka sama jak dawniej. Rozsądek nakazywał więc nie myśleć w tej chwili o tym, kiedy wreszcie Florentynka usunie ostatni namacalny dowód nieszczęścia.
W ramionach tego, który ongiś nauczył ją miłowania, Katarzyna wzięła dobroczynną kąpiel młodości, gdyż dla Filipa rozkosz była sztuką o wielu obliczach, do której potrafił wnieść tyleż słodyczy co delikatności, nie spotykanych u męskiego plemienia w tych niespokojnych czasach. Obsypana wyszukanymi pieszczotami i obdarowana przez księcia tak szczodrze, sama nie pozostała mu dłużna.
Rozciągnięta później w zmiętej pościeli, kołysząc przyjemnie zmęczone ciało i lekki umysł niedawnymi uniesieniami, odkryła, że miast wyrzutów sumienia z powodu zdrady męża czuje jedynie przewrotną satysfakcję z udanej zemsty pozbawionej krzty goryczy. Przed chwilą, po tym jak Filip doprowadził ją po raz pierwszy do eksplozji rozkoszy, usłyszała pytanie:
– Dlaczego rzekłaś, że miłość napawa cię wstrętem? Czyżby twój mąż był takim prostakiem bez serca, za jakiego zawsze go brałem?
Katarzyna poczuła nagłą pokusę, by wyznać kochankowi prawdę. Lecz jak wywołać wspomnienia ohydnego gwałtu w tym słodkim azylu rozkoszy. Szybko więc porzuciła tę myśl, kwitując pytanie śmiechem i kpiną.
– Mąż to tylko mąż!
Po czym, by położyć kres niebezpiecznym pytaniom, znowu zaczęła go pieścić, budząc na nowo jego pożądanie...
Kiedy dzwony pobliskiego klasztoru zabrzmiały na jutrznię, książę wstał z łoża i pocałunkiem obudził Katarzynę.
– Teraz muszę już odejść, moje serce, i Bóg mi świadkiem, jak mi ciężko, ale noc się kończy.
– Już?...
W różowym półmroku alkowy oświetlonej lampką oliwną dostrzegła, że jej kochanek uśmiecha się, wzruszony i zachwycony.
– Dziękuję ci za to „już” – odparł całując jej dłonie. – Moja droga, skoro ta noc wydała ci się nazbyt krótka, możemy ją powtórzyć...
możemy zacząć od nowa! Zostań! Zostań choć trochę! Chciałbym ofiarować ci jeszcze tyle pieszczot! Tak bardzo pragnę cię kochać!
– Nie, Filipie... nie można... Jutro znowu będziesz mnie prosić, bym jeszcze została... a ja... cóż... Nie! Nie, Filipie!
Lecz książę zdusił jej protesty namiętnym pocałunkiem, a jego palce ślizgając się wzdłuż brzucha wniknęły do palącej intymności jej ciała i sforsowały ją bez trudu. Katarzyna z błogim westchnieniem otworzyła się i na tę pieszczotę jak kielich kwiatu na przyjęcie motyla. Nowa, gwałtowna fala niebiańskiej rozkoszy porwała oboje, tak silna i dogłębna, że Katarzyna z wyczerpania na nowo pogrążyła się w błogim śnie...
Nie zauważyła nawet, kiedy książę wyślizgnął się z łoża i przywdziawszy długą czarną suknię opuścił gniazdo rozkoszy po złożeniu ostatniego pocałunku na jej nagim ramieniu...
Ze snu wyrwał Katarzynę zimny dotyk czyjejś dłoni. W półmroku dojrzała ciemną kobiecą sylwetkę stojącą przy łóżku. Dogasające świece nie dawały zbyt wiele światła, a zza zamkniętych okiennic zasłaniających kolorowe witraże nie przenikał ani promyk światła.
– Wstań! Już czas na ciebie! – usłyszała spokojny głos. Usiadła na łóżku naciągając pościel na gołe piersi.
– Kim jesteś?...
Zza fałdów zasłony wyłoniła się twarz nieznajomej, na widok której Katarzyna zadrżała i poczuła, że robi się jej słabo: księżna!
– Pani – zaczęła, lecz małżonka Filipa nie dała jej dokończyć.
– Zrobisz to, o co cię proszę: wstaniesz i ubierzesz się. Przyniosłam ci odzienie, gdyż żadnych szat ci nie zostawiono, by, jak się domyślam, skuteczniej cię tu zatrzymać. Ja sama wyprowadzę cię z pałacu.
Głos księżnej był spokojny, lecz zdecydowany. Izabela Portugalska nie uciekała się do gniewu, by słuchano jej rozkazów. Jej jasne oczy były lodowato obojętne i Katarzyna z upokorzeniem musiała opuścić ciepłe schronienie łoża i znieść jej spojrzenie smagające nagie ciało, podczas gdy niezręcznie wkładała podaną koszulę. Jej zażenowanie nie trwało jednak długo; kiedy tylko znalazła schronienie pod miękkim materiałem, wróciła pewność siebie.
– Po co zadajesz sobie tyle trudu, pani? O wiele prościej byłoby kazać mnie wyrzucić za drzwi służącym!
– To nie wchodzi w rachubę! Książę nigdy by mi tego nie wybaczył!
– Czy tak postępujesz, pani, wobec wszystkich kobiet zaszczycanych względami księcia? – spytała Katarzyna, zdając sobie poniewczasie sprawę z własnej bezczelności.
Księżna wzruszyła ramionami z pogardą.
– Te nędzne kreatury? Za kogo ty mnie bierzesz? One same znikają, dlaczego więc miałabym się o nie troszczyć?
– Dlaczego w takim razie troszczysz się o mnie? – spytała Katarzyna sznurując przyniesioną jej suknię z czarnego aksamitu.
Zaległa cisza, w czasie której księżna podeszła do ściany z ukrytym obrazem i przycisnęła mechanizm.
– Dlatego... że ty, pani, to nie to samo! Dlatego, że od lat obawiam się twego powrotu! Kiedym cię ujrzała wczoraj wieczorem, zrozumiałam, że stało się... Wróciłaś... Jedyna kobieta, jaką on kiedykolwiek kochał... Jedyna kobieta, która potrafiła zdobyć nie tylko jego zmysły, ale i duszę! Czy sądzisz, że ja nie wiem, czego on szuka w ciałach tych wszystkich kobiet, które nie oparły się jego nienasyconej męskości?... Szuka ciebie!... Szuka twego wspomnienia... Ciebie pożąda!
– Jak się dowiedziałaś, pani? – spytała Katarzyna przejęta bólem wibrującym w głosie księżnej. – Myślałam, że nie znasz tej historii... że nie wiesz o istnieniu tego pokoju...
– Chciałaś rzec: tych pokoi! Powinnaś wiedzieć, że nic nie ostanie się przed ciekawością służących i pokojowców! Trzy miesiące po tym, jak zostałam matką, Filip już opuszczał nasze łoże i wtedy jeden z moich służących pokazał mi któryś z tych pokoi. Pewnej nocy mogłam być świadkiem, jak książę, mój ślubny małżonek, ojciec naszego syna, klęczy nagi przed tym pogańskim portretem, oddając mu cześć diabelską i odpychającą! Oto dlaczego chcę, abyś odeszła! Wiem, że gdybyś została, wszystkie inne zniknęłyby z jego życia, a książę szczęśliwy, że cię wreszcie odzyskał, zaniedbałby sprawy państwa i korony! Noce w twoim łożu i dni u twych stóp, oto czym stałoby się jego życie! Dlatego błagam cię! Odejdź! Na dole czeka na ciebie eskorta, która wyprowadzi cię z pałacu...
Katarzyna podeszła powoli do obrazu i zamknąwszy go, powróciła do Izabeli uśmiechając się.
– Chciałabym, pani, żebyś odpowiedziała mi na jedno pytanie: Nie kochasz swego męża, czyż nie?
– To nie twoja rzecz, pani! Czy można kochać kozła w nieustannej rui?
– Jeśli takim go widzisz, to znaczy, że wcale go nie kochasz! A eskorta nie jest mi potrzebna. Nie przybyłam tu, aby zostać, i gdyby nie przypadek...
– Doskonale! Skoro więc jesteś gotowa, pójdź za mną!
Księżna skierowała się ku drzwiom, a Katarzyna zawinąwszy się w obszerny, czarny płaszcz wykończony lisim futrem i obrzuciwszy ostatnim spojrzeniem komnatę tchnącą wciąż zapachem miłości, nie zasłane łoże, resztki wieczerzy na stole i tlący się jeszcze żar na kominku, ruszyła za nią.
Kilka chwil później opuszczała książęcą siedzibę małymi, bocznymi drzwiami, udając się do domu Simony Morel.
Wstawał spóźniony zimowy dzień, powoli budzili się ludzie i ich kramy. Katarzyna podążała żwawo przez miasto przykryte świeżym, białym śniegiem czując się lekko i młodo. Nie odczuwała żadnych mdłości i mogłaby się łudzić, że jej odmienny stan był tylko złym snem, z którego gorąca miłość Filipa wybawiła ją raz na zawsze. Tak jednak nie było... Wiedziała o tym i należało pomyśleć o ostatecznym pozbyciu się przeszkody stojącej na drodze ku nowej przyszłości.
W pałacu Simony czekał na nią Van Eyck, chodząc nerwowo tam i z powrotem.
– Gdzie się podziewałaś całą noc?
– Pytasz tak, jakbyś nie wiedział! Gdzieżby? W pałacu!
– Już obawiałem się, że coś złego ci się przytrafiło.
– A nie przyszło ci do głowy, przyjacielu, że spędziłam z księciem noc?
– Noc?... Całą noc z księciem?
– Całą noc! Tej nocy był moim kochankiem jak dawniej, ale to już ostatni raz. Nigdy więcej się nie spotkamy. To było coś w rodzaju ostatecznego pożegnania... A ty, przyjacielu, znakomicie malujesz i to nie tylko to, co znasz dobrze, lecz także i to, czego nigdy nie widziałeś na własne oczy! I podobno powtórzyłeś swój wyczyn w pięciu egzemplarzach!
– W sześciu – poprawił Van Eyck czerwony jak burak.
– Jakże to? Książę powiedział, że w pięciu?
– Namalowałem też jeden taki obraz dla... siebie, lecz nie powiedziałem mu o tym. Przy tych obrazach spędziłem najbardziej upojne chwile w swym życiu. Och, jak cudownie było kreślić zarysy twego ciała, które mój pan opisywał słowami poety. Mój pędzel ożywiany jego wspomnieniami miłości pieścił każdy zakątek twego ciała... Musiałem zachować coś dla siebie! Rodziłaś się powoli pod moimi palcami w pełnym blasku swej urody ze wszystkimi sekretami swej upojnej kobiecości...
Katarzyna nie wierząc własnym uszom, słuchała płomiennego wywodu malarza. Dawno podejrzewała, że artysta darzył ją czymś więcej niż przyjaźnią, lecz nigdy przez myśl jej nie przeszło, że pożąda jej z taką pasją.
– Panie, jeśli chcesz, byśmy nadal pozostali przyjaciółmi, nie wspominaj nigdy więcej o tych portretach. A teraz pozwól, że cię opuszczę. Jutro ruszamy do Brugii. Żegnaj!
Następnego dnia Katarzyna w towarzystwie Waltera i Bérengera przekraczała bramy Lille. Na moście zwodzonym usłyszeli za sobą odgłosy kawalkady i fanfary trąbek, a wkrótce ujrzeli zastęp rycerzy i służących z wielkimi psami. Katarzyna zadrżała. Jeśli bowiem był to książę, to z pewnością będzie starał się ją zatrzymać w Lille, a wtedy księżna nie wypuści jej żywcem.
Nie był to na szczęście książę, lecz konetabl de Richemont i król René udający się na łowy. Konetabl Francji przejeżdżając obok niej uśmiechnął się. Szybko odwróciła głowę i zakryła twarz kapturem. Jeszcze tego brakowało, by spotkawszy ją na burgundzkiej ziemi pomyślał, że przeszła do obozu wroga!
Kiedy ośmieliła się podnieść głowę, kawalkada odjechała na wschód.
Widok Brugii na tle zimowego nieba wyrwał Bérengerowi okrzyk zachwytu i przeciągły gwizd zmarzniętemu Walterowi. Wyłoniwszy się z białej doliny poprzecinanej wstążkami kanałów, królowa Flandrii zbudowana nad wodami Reie podobnie jak jej śródziemnomorska rywalka, Wenecja, na lagunie, wznosiła koronki jasnych budowli, zdających się chować w swych wnętrzach słońce, którego tak często tu brakowało. Książę, dumny ze swego miasta, stopniowo doprowadził do wyparcia strzech i drewna, które zastąpiono kamieniem i różowymi dachówkami strzegącymi ukrytych w nich skarbów od wiecznych pożarów.
Nagle zerwał się wiatr, wzniecając tumany śniegu i piękny obraz zniknął jak bańka mydlana. Podróżni pognali konie w stronę bramy Courtrai, żądni schronienia i ciepłego kąta przy kominku. Wkrótce wszystko, czego pragnęli, ofiarowała im gospoda Pod Koroną Cierniową przy ruchliwej ulicy Wełnianej. W Katarzynie odżyły wspomnienia. Na pierwszy rzut oka nic się tutaj nie zmieniło: jak dawniej lśniąca czystością, w kuchni te same połyskliwe miedziane i cynowe naczynia i te same smakowite zapachy dochodzące z pękatych kociołków. Tylko brzuch imć Cornelisa bardziej się zaokrąglił, lecz na jego twarzy malowało się jakieś zmartwienie.
Frasunek widoczny był zresztą na wszystkich napotkanych twarzach i czuło się, że atmosfera w mieście nie jest taka jak dawniej. Przysłowiowa flamandzka wesołość i rozgardiasz rozbrzmiewający w Brugii przez okrągły rok ustąpiły miejsca szeptom i ściszonym głosom. Jeśli nawet nosy biesiadników kiwających się nad kuflami piwa były jak zwykle czerwone, to jednak ich oczy spoglądały trwożnie i podejrzliwie. Wydawało się, że miasto wstrzymało oddech, jakby na coś czekało...
Katarzyna za radą Van Eycka podała się za niejaką panią Berneberghe d’Armentieres, przybyłą do Brugii z pielgrzymką do kościoła Świętej Krwi w celu uleczenia choroby. Następnego dnia do gospody przybył Van Eyck i zapowiedział, że wieczorem przyjdzie po nią, by zaprowadzić ją do Florentynki.
Pod wieczór, kiedy się zjawił, owinęła się grubym płaszczem, wzięła modlitewnik i ruszyła za nim zasłoniwszy twarz woalką, jak przystało bogobojnej osobie.
– Dokąd zmierzamy? – spytała, gdy oddalili się od oberży.
– Najpierw udamy się do kaplicy. Musimy zachować pozory. Nie wolno nam dopuścić, by ktoś domyślił się prawdziwego powodu twego tu przybycia, a poza tym zwolennicy księcia Filipa nie są tu mile widziani. Z byle powodu można się narazić.
– Dlaczego więc ty, panie, nie przeniesiesz się choćby do Lille?
– Wybrałem Brugię i tu pragnę pozostać. Tutaj wszystko jest inne: inne niebo, inne światło, inne kolory. Wszystko to, czego nie znajdziesz gdzie indziej i bez czego nie mógłbym się obyć. Dlatego stosuję środki ostrożności, które mogą wydać ci się dziwne.
– A ja myślałam, że chodzi głównie o twoją małżonkę?
– Owszem, jeszcze moja połowica... Bóg mi świadkiem, jak bardzo żałuję, żem się ożenił... Lecz nawet gdybym odzyskał wolność, nie mógłbym opuścić Brugii. A oto i jesteśmy na miejscu. Kiedy zapadnie noc, wyjdziemy z kaplicy, by udać się na nasze spotkanie.
W miarę jak nieubłaganie zbliżała się groźna chwila – przerwanie ciąży zawsze było związane z wielkim niebezpieczeństwem – Katarzyna czuła coraz większy strach. Za godzinę, może dwie, jeśli Florentynka nie okaże się taka zręczna, jak o niej mówiono, może przyjdzie już umierać...
Uklęknąwszy przed Najświętszym Sakramentem błyszczącym w konstelacji złota i diamentów, błagała Boga o przebaczenie za świętokradztwo i ochronę boską w tym, co ją miało spotkać...
Ze ściśniętym sercem opuszczała sanktuarium i podążając śladem Van Eycka doszła do pobliskiego kanału, gdzie czekał na nich umówiony człowiek w barce.
– Zawieź nas tam, gdzie wiesz! – rzucił malarz i łódź odbiła od brzegu, ślizgając się bezszelestnie po gładkiej tafli wody. Noc była ciemna, lecz zapalone na małych mostkach i na rogach domów latarnie wystarczająco oświetlały drogę. Wkrótce przewoźnik dobił do brzegu i dwa cienie ruszyły drogą Pieprzową do celu wyprawy.
– Jesteśmy na miejscu! – rzekł malarz zatrzymawszy się przed niskimi, rzeźbionymi drzwiami ukrytymi między zapleczem składu towarów a ogrodowym murem.
Zastukał trzy razy małym miedzianym młoteczkiem i prawie natychmiast drzwi uchyliły się, ukazując ciemny korytarz, gdzie w głębi błyszczało łagodne światło.
– Wejdź, panie, i ty, szlachetna pani – rzekł słoneczny głos z południowym akcentem. Przychodzicie w porę.
Głos należał do około czterdziestoletniej małej kobiety o śniadej cerze i czarnych oczach. Biały wykrochmalony fartuszek przykrywał czerwoną wełnianą sukienkę. Ona sama zdawała się uosobieniem łagodności. Katarzyna, która obawiała się, by Florentynka nie była kimś w rodzaju czarownicy Ratapenady, poczuła, że jej strach ustępuje. Pokój, do którego ich wprowadzono, był równie schludny jak gospodyni. Błyszczał czarno-białą posadzką, świeżo wypastowanymi meblami i miedzianymi naczyniami stojącymi na kominku. Całe wnętrze było przykładem flamandzkiej prostoty i czystości.
– Carlotto, oto dama, o której ci wspominałem – zaczął Van Eyck. – Potrzebuje twojej pomocy!
– Mam nadzieję, że będę w stanie jej udzielić. Połóż się, pani, na tym stole – odparła wskazując na wielki, dębowy mebel stojący nie opodal kominka. – A ty, panie, wyjdź stąd i czekaj w pokoju obok.
Badanie trwało krótko i było całkowicie bezbolesne. Palce Florentynki były zwinne i delikatne. Po skończonych oględzinach znachorka umyła sobie dokładnie ręce ku wielkiemu zdziwieniu Katarzyny, która nigdy jeszcze nie widziała, by ktoś postępował w ten sposób po dotknięciu ludzkiego ciała, poza jej starym przyjacielem, medykiem z Kordoby, Abu-el-Khayrem, i Sarą. Był to dodatkowy plus na rzecz poddanej mistrza Arnolfini.
– A więc? – spytała po chwili ciszy ciągnącej się w nieskończoność.
– Nie ma wątpliwości. Przebywasz w stanie odmiennym od dwóch miesięcy.
– Czy możesz na to coś zaradzić, Carlotto?
– Zawsze można zaradzić, pod warunkiem że wie się jak. Jednak zabieg taki jest niebezpieczny, a ja nie lubię niebezpieczeństw, gdyż zbyt kocham życie. Nie można tego zrobić w pięć minut i byle jak. Musisz, pani, pozostać w mieście przez jakiś czas. Lepiej, byś opuściła oberżę i zatrzymała się w moim domu.
– Z chęcią, lecz... jest ze mną giermek i paź...
– W moim małym domu jest więcej miejsca, niż przypuszczasz – odparła Carlotta z miłym uśmiechem. – Jutro możecie wszyscy troje wprowadzić się do mnie. Zresztą przygotowałam się na to. Chyba że wolisz przyjąć gościnę w domu pana Van Eycka, jeśli masz taką możliwość, w co, prawdę mówiąc, śmiem wątpić.
– A skąd twe wątpliwości? Carlotta roześmiała się perliście.
– Ponieważ znam szanowną jego małżonkę, panią Małgorzatę, i sądzę, że jesteś zbyt piękna, pani, by zechciała przyjąć cię pod swój dach. Tak więc, czy przyjdziecie do mnie jutro?
– Z radością! I dziękuję, dziękuję, że pomagasz mi z taką ochotą!
– Z ochotą czy bez ochoty, malarz sowicie mi zapłacił, a ja kocham złoto i jestem bardzo droga! – odparła z naiwną szczerością znachorka.
Po powrocie pod Koronę Cierniową Katarzyna zasnęła jak dziecko i obudziła się dopiero, gdy słońce stało już wysoko. Koło południa wysłała Waltera do stajni, by przygotował konie, lecz giermek wrócił po chwili prowadząc chłopca około piętnastoletniego, którego skromne odzienie powalane farbami zdradzało zajęcie.
– To posłaniec od pana Van Eycka. Przyniósł list. Mówi, że jest bardzo pilny!
Katarzyna spokojnie otworzyła list sądząc, że zawiera ostatnie wskazówki przed opuszczeniem oberży, lecz przeczytawszy kilka linijek musiała usiąść, by dokończyć lektury. Malarz pisał:
„Florentynkę zamordowano tej nocy. Mistrz Arnolfini znalazł ją powieszoną w swoim składzie płócien przylegającym do domu Carlotty. Wieść o jej śmierci lotem błyskawicy rozniosła się po mieście. Myślę, droga przyjaciółko, że lepiej byłoby, gdybyś wyjechała z miasta. Udaj się do Lille, do pani Simony. Może ona potrafi ci pomóc. Moje serce krwawi, mówiąc ci adieu. Niech Bóg ma cię w swej opiece”.
– Czy mistrz Jan nic więcej nie kazał ci powiedzieć? – spytała słabym głosem. Dlaczego nie przybył sam?
– Wczoraj wieczorem słyszałem okropną kłótnię. Pani Małgorzata dowiedziawszy się, że przybył pod Koronę Cierniową z przyjaciółką, zwymyślała pana i zamknęła go w pracowni na klucz, zapowiedziawszy, że wypuści go, kiedy zechce.
Katarzyna nie mogła przyjść do siebie po tym nowym ciosie. Carlotta nie żyje! Czyżby miała wrogów? Widząc, że posłaniec zabiera się do wyjścia, wręczyła mu monetę i rzekła:
– Powiedz swemu panu, że dziękuję mu za wszystko... i że bez zwłoki opuścimy Brugię, a także... że szczerze mu współczuję.
Po wyjściu małego malarza rozpoczęła gorączkowe przygotowania do wyjazdu. Walter udał się do koni, lecz i tym razem wrócił po niedługiej chwili, prowadząc dwóch nieznajomych, za którymi chował się imć Cornelis. Byli odziani w piękne sukienne stroje wykończone lisim i sobolowym futrem, a ich głowy zdobiły szerokie kapelusze o skomplikowanych plisach.
– Nazywam się Ludwik Van de Walie i jestem jednym z dwóch burmistrzów Brugii, a to mój zastępca, Jan Metteneye – rzeki jeden z nich lekko się skłoniwszy. – Przybyliśmy zawiadomić cię, hrabino, że zabraniamy ci opuścić nasze miasto!
Katarzyna zachwiała się, lecz nie tracąc rezonu odparła:
– Jestem zaszczycona waszą wizytą, panie, tym bardziej że czuję się jej niegodna. To pomyłka, panowie. Nie jestem hrabiną, lecz prostą mieszczką...
– Nazywasz się hrabina de Brazey – przerwał burmistrz bez pardonu – i jesteś kochanką księcia Filipa Burgundzkiego, którego dziecko nosisz w swym łonie! A przybyłaś tutaj, by udać się do Florentynki, Carlotty, w celu usunięcia owocu waszej grzesznej miłości!
Słowa burmistrza spadły na Katarzynę jak grom z jasnego nieba, lecz przyzwyczajona do stawiania czoła przeciwnościom losu, postanowiła nie dać za wygraną.
– Za pozwoleniem, jesteś szalony, panie! – odparła wyniośle. – Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł?
– Zostałaś rozpoznana zaraz po przekroczeniu bramy Courtrai. Pomimo twego cudacznego przebrania wszyscy tutaj pamiętamy twoją olśniewającą urodę.
– Ależ, panie!...
– Dość tego! Nie próbuj zaprzeczać! Kogo chcesz wywieść w pole? Zdejmij lepiej ten śmieszny czepek i pokaż nam swe włosy. Jeśli nie są one czystym złotem, uznamy naszą pomyłkę i zgodzimy się, że nie jesteś tą, za którą cię bierzemy!
Przyparta do muru Katarzyna próbowała się układać.
– Zgoda! Rozpoznaliście mnie! Lecz twój zegar, panie, jest wielce opóźniony, gdyż wiele rzeczy wydarzyło się od czasów, które przywołujesz! Już od dawna nie jestem panią de Brazey i nic nie łączy mnie z Burgundią, gdzie jednak mam nadal wielu przyjaciół, co nie powinno zbytnio cię dziwić. Od wielu lat jestem hrabiną de Montsalvy, żoną jednego z najdzielniejszych kapitanów króla Karola VII i damą dworu królowej Sycylii. Teraz wiesz już wszystko, więc życz mi spokojnej drogi i odejdź!
– Nie tak szybko, za pozwoleniem! – odparł na to Van de Walie z kamienną twarzą. – Wiemy od swoich ludzi, że udałaś się łodzią do domu Florentynki. Nie próbuj zaprzeczać! Mamy bardzo zręcznych wywiadowców potrafiących śledzić, samemu nie będąc widzianym, zwłaszcza w nocy...
Jego głos był zimny i opanowany; burmistrz wymawiał wyraźnie każdą sylabę, co działało na Katarzynę deprymująco, obracając wniwecz jej postanowienie zachowania spokoju i wykazania się zmysłem dyplomacji.
– A czy możesz mi powiedzieć, panie, co właściwie obchodzą cię moje sprawy?
– Mnie osobiście nie obchodzą wcale, lecz obchodzą miasto, w chwili kiedy mają znaczenie dla jego bezpieczeństwa. Otóż nosisz w swym łonie dziecko księcia, który jest przyczyną naszych wielkich kłopotów, a ty pomimo to odważyłaś się przybyć do Brugii, by się go pozbyć!
– To wierutne kłamstwo! Ongiś tak, miałam syna z księciem... lecz dziecko nasze zmarło i ty, panie, z pewnością wiesz o tym lepiej niż kto inny! Jednak od tamtych czasów, Bóg mi świadkiem, nie zrobił mi następnego! Zresztą, jak mógłby to uczynić, skoro ja mieszkam w Owernii, a on u siebie?
Ludwik Van de Walie uniósł dłoń do góry, chcąc przerwać potok jej słów.
– Próżne twe tłumaczenia. Cokolwiek powiesz, nic ci nie pomoże!
– Co oznaczają twoje słowa?
– Pozostaniesz tutaj aż do narodzin dziecka. Wtedy zobaczymy, do kogo jest podobne!
– A więc nie wierzysz moim słowom?
– To bez znaczenia – odparł burmistrz z zimnym uśmiechem. – Ważne, byś pozostała u nas aż do rozwiązania... pod strażą, a książę zostanie o tym fakcie natychmiast powiadomiony.
Katarzyna zaśmiała się nerwowo.
– A cóż może obchodzić księcia, co się stanie z żoną pana de Montsalvy i ich potomkiem? Popełniasz, panie, wielki błąd, którego możesz gorzko żałować!
– Nie sądzę... Nawet jeśli się okaże, że książę nie jest ojcem dziecka, to twój mąż nie jest nim także, gdyż wtedy nie zadawałabyś sobie tyle trudu, by się go pozbyć. Co zaś do uczuć księcia... to nie bądź zbyt skromna, wiadomo bowiem, że książę wciąż wzdycha do ciebie, więc kiedy się dowie, że jesteś w naszych rękach... i że grozi ci śmierć... odda nam nasze przywileje. Gdyby zaś się opierał, będziemy musieli cię zabić.
Tego już Walter dłużej nie mógł zdzierżyć. Wyjąwszy gwałtownie szpadę przytknął jej czubek do piersi burmistrza.
– Uważaj, panie, bo przekraczasz granice! Nie pozwolę obrażać i grozić mojej pani! Uczyń więc nam przyjemność, wyjdź stąd czym prędzej i pozwól nam odjechać z waszego niezwykle gościnnego miasta!
– A jeśli nie usłucham?
– To z rozkoszą poderżnę ci gardło!
Katarzyna położyła dłoń na ramieniu młodzieńca, zmuszając go, by opuścił broń.
– Przestań, przyjacielu! To nam nie pomoże! Chyba nie sądzisz, że ci panowie przybyli do nas sami?
– W istocie – podjął Metteneye. – Pod oberżą czeka cała kompania straży miejskiej gotowa do ataku.
– Ataku na jedną kobietę i dwóch chłopców! – rzuciła pogardliwie Katarzyna. – Moje gratulacje! Oto przykład prawdziwego bohaterstwa! Więc jestem waszym więźniem? A do jakiego lochu mnie wtrącisz?
– Nie do lochu, lecz do twego własnego domu, który z rozkazu księcia jest utrzymywany w doskonałym stanie.
Katarzyna zarzuciła płaszcz na ramiona. Nie czuła się już skora do buntu, gdyż w tym, co się stało, widziała znak przeznaczenia, rękę Boga obrażonego jej fałszywą pielgrzymką. Była przekonana, że jej los jest przesądzony, gdyż książę nie ugnie się przed żądaniami mieszczan, by ratować jej życie.
Zanim przekroczyła próg oberży, zatrzymała się przed burmistrzem.
– Jeszcze jedno. Według wszelkiego prawdopodobieństwa umrę tutaj, lecz to nie ma znaczenia. Pragnę, by po mojej śmierci nie uczyniono żadnej krzywdy moim młodym sługom i by pozwolono im odjechać spokojnie do Owernii. Czy możesz mi dać słowo?
Zimne oczy Van de Walle’a spoczęły na pięknej twarzy zwróconej w jego stronę, a w jego spojrzeniu zadrgało coś na kształt wzruszenia.
– Na mój honor, masz moje słowo! Lecz ośmielam się wyrazić nadzieję, że i ty, pani, będziesz mogła powrócić do swych dóbr... i że tego dnia urządzimy wielkie święto!
Katarzyna wzruszyła ramionami.
– Wierzysz, panie, w cuda? Bo ja coraz mniej...
Nadeszła wiosna, a wraz z nią ruszyły wiosenne ulewy, rozmiękczając ziemię i wypełniając po brzegi kanały. W niedzielę wielkanocną, która wypadła tego roku 31 marca, lało jak z cebra, tak że woda zalała nie tylko piwnice, ale i niżej położone pomieszczenia domowe, a brugijczycy zmuszeni w świąteczny dzień do ratowania dobytku pomyśleli, że Pan Bóg odwrócił się od nich...
Dla Katarzyny był to kolejny bezbarwny dzień... Jedyne pocieszenie stanowiła myśl, że jej strażnicy sterczący na parterze w dzień i w nocy tkwili tam po kolana w wodzie.
A jednak kiedy Van de Walie przyprowadził ją do tego domu, który ongiś był jej własnością, odczuła radość jak wędrowiec powracający do miejsca, w którym przed laty przeżył wiele błogich dni. Pałacyk, którego wysmukłe okna odbijały się ciepłymi tonami witraży w spokojnej tafli kanału, był pieczołowicie utrzymany; wnętrza pachnące świeżą pastą do podłóg i leśną wonią płonących polan w kominkach wyglądały tak, jak je zostawiła. Nie zmieniła się różowosrebrna komnata, tak wiernie skopiowana przez jej książęcego kochanka, ani wierzby płożące swe długie witki nad zieloną wodą. Nie było jednak żadnego z jej dawnych sług, a zwłaszcza Sary, która wówczas panowała niepodzielnie w całym domostwie. Bez niej pałacyk jak gdyby stracił duszę.
Dano jej oczywiście innych służących, lecz ci snuli się w milczeniu, śledząc pilnie cennego zakładnika. Co dwa tygodnie składał jej ceremonialną wizytę Van de Walie, dowiadując się o zdrowie i potrzeby, lecz nigdy nie odpowiadał na jej pytania dotyczące układów z księciem...
Coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że sprawy nie toczą się po jego myśli, gdyż przy każdej wizycie miał bardziej posępną minę i niespokojne spojrzenie...
Jej ciąża stawała się coraz bardziej uciążliwa i powodowała nudności, których nigdy wcześniej nie znała. Życie w zamknięciu nie było wiele warte. Straciła apetyt, schudła i co rano wstawała z podkrążonymi oczami... Pewnego dnia, kiedy pojawił się Van de Walie, Walter nie wytrzymał i skoczył mu do gardła, zaledwie ten przekroczył próg komnaty.
– Jeśli przysiągłeś jej śmierć, to na co czekasz, panie? Widzisz sam, że twój cenny zakładnik z dnia na dzień gaśnie w oczach i wkrótce wymknie ci się z rąk, by udać się do Boga! A co wtedy powiesz księciu Filipowi?
– Czy mogę się z nią zobaczyć?
– Z pewnością nie! Od wczoraj nie opuszcza łoża. A musisz wiedzieć, że nie wzięła nic do ust od dwóch dni, poza odrobiną mleka.
Na kościstej twarzy urzędnika pojawił się wyraz niezadowolenia.
– Dlaczego nie doniesiono mi, że hrabina jest cierpiąca? Przysłałbym natychmiast medyka...
– Hrabinie nie medyk potrzebny, lecz ruch i świeże powietrze! To nie choroba ją zabija, lecz wasze pozłacane więzienie! Jednego jestem pewien: jest taka słaba, że rozwiązanie ją zabije, jeśli nie wyzionie ducha wcześniej!
Burmistrz stracił nagle swój sztywny wygląd i zgarbiwszy się podszedł do kominka z zatroskaną miną.
– Uczciwie mówiąc, myślałem, że zatrzymując tu hrabinę, działam dla dobra mego miasta, dla jego bogactwa i przywilejów. Teraz zastanawiam się, czy słusznie postąpiłem... sam już nie wiem...
Walter napełnił dwa puchary winem i jeden z nich podał burmistrzowi.
– Usiądź, panie... i wypij. Dobrze ci zrobi.
Van de Walie uśmiechnął się nieznacznie i przyjąwszy wino opadł na miękkie poduszki. Ten człowiek, który jeszcze przed chwilą wydawał się niewzruszony i twardy jak skała, teraz przypominał raczej osaczoną zwierzynę.
– Czy sprawy z księciem mają się aż tak źle? – spytał Walter po chwili milczenia.
– Gorzej, niż przypuszczasz! Kiedy z końcem stycznia pojechali do niego wysłańcy, by podjąć rozmowy i donieść mu, że pani Katarzyna jest w naszym mieście, nawet nie raczył ich przyjąć. A 11 lutego oznajmił z wyższością, że Franc stanie się w przyszłości czwartym członkiem kraju, wraz z Gandawą, Ypres i Brugią. To oznacza wolność dla Franc... i ciężki cios dla naszej gospodarki. Żyjemy w ciężkich czasach, młody człowieku. Zaklinam cię, uczyń wszystko, by zachować swoją panią przy życiu. Jutro przyślę tu moją małżonkę, Gertrudę. Może zdoła przekonać hrabinę, by wzięła coś do ust... I proś ją, żeby mi wybaczyła!
– A czy nie lepiej, byś ją stąd wypuścił?...
– Wierz mi, że gdyby ucieczka była możliwa, już dawno byłoby po wszystkim. Lecz...
– Lecz to oznaczałoby wyrok śmierci dla ciebie, czy tak? Burmistrz spuścił głowę.
– ...i dla mojej rodziny, dla moich dzieci.
Jakby na potwierdzenie jego ponurych obaw z ulicy dobiegły okrzyki „Śmierć zdrajcom!” nie zwiastujące niczego dobrego... Van de Walie wstał pośpiesznie.
– Co znowu odkryli? Muszę się dowiedzieć.
Po czym wyszedł pozostawiając Waltera z niedobrymi nowinami.
Tej nocy młody człowiek nie zmrużył oka. Zamknąwszy się w swoim pokoju z Bérengerem rozprawiali, w jaki sposób doprowadzić do rozwiązania problemu zgoła nie do rozwiązania: w jaki sposób zorganizować ucieczkę Katarzyny i sprowadzić ją do słodkiej Francji, która wydawała im się prawdziwym rajem utraconym pomimo nękających ją cały czas wiolencji.
Następnego dnia rano strażnik wszedł na górę prowadząc wysokiego mnicha w czarnym habicie ze spuszczonym na twarz kapturem ukazującym zaledwie kawałek rudej brody.
– Czego chcecie? Kogo nam znowu przyprowadziłeś? – rzucił niecierpliwie Walter.
– Świętego mnicha, brata Jana z Kolonii, gdzie modlił się przed relikwiami Trzech Króli. Powróciwszy do swego klasztoru dowiedział się, że pani de Brazey jest w naszym dobrym mieście. Powiada, że ongiś był jej spowiednikiem i że...
– Pani Katarzyna nie chce widzieć nikogo! Wczoraj wysłuchała mszy.
– Ale doniesiono mi, że się nie spowiadała i dawno nie przyjmowała komunii – przerwał mnich z flamandzkim akcentem. – A ongiś pani ta pilnie spełniała swoje obowiązki religijne. Dlatego pomyślałem, że chętnie wróci do dawnych przyzwyczajeń – dodał i nie czekając na pozwolenie wkroczył do pokoju Katarzyny.
– Moja droga! – krzyknął na progu, a jego flamandzki akcent zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – Przypatrz mi się z bliska! Wyobraź sobie, że nie mam tej śmiesznej brody, a zamiast postrzępionego habitu... ubrany jestem w jedwabie i złoto, na piersi zaś mam wyhaftowany herb naszego dobrego księcia Filipa...
W miarę jak mówił, oczy Katarzyny ogromniały ze zdumienia i nagle Walter ku swemu zachwytowi ujrzał, że błysnęły radością.
– Pan? Pan tutaj? W tym przebraniu? Ja chyba śnię?...
– Ależ tak, to ja!... Zaskoczona? Przyznam, moja droga, że sam jestem zdumiony widząc się w tym przebraniu!
I dziwny mnich stanął przed wielkim, srebrnym lustrem, by lepiej się sobie przyjrzeć.
– Nie do wiary! Wprost nie do wiary! – cmokał z uznaniem. – Ciekawe, co by powiedziały damy, widząc mnie w takim stroju? – Po czym odwrócił się w stronę Katarzyny i skłonił się z gracją.
Katarzyna uśmiechała się jak dziecko na widok dobrotliwej wróżki.
Walter, o którym zupełnie zapomniała, zrobił obrażoną minę i burknął:
– Gdybyś zechciała mnie, pani, oświecić... Kim jest ten przebieraniec?
– To stary przyjaciel, Jean Lefebvre de Saint-Remy, fechtmistrz i niepodważalny arbiter elegancji na książęcym dworze, znany na dworach Europy jako Złote Runo. Usiądź bliżej, przyjacielu, i powiedz, co cię do mnie sprowadza.
– Sam książę, pani! Kiedy się dowiedział, że ci niegodziwcy ośmielają się ciebie tu trzymać, wpadł w okropny gniew. Na dodatek nie mógł pojąć, skąd się wzięłaś w Brugii ani dlaczego tak nagle zniknęłaś z pałacu w Lille.
Katarzyna opowiedziała, co zdarzyło się następnego dnia po nocy królów. Wyjawiła także, dlaczego udała się z Van Eyckiem do Brugii i jak się skończyła jej „pielgrzymka”.
– Obawiam się, że to ja przyczyniłam się do śmierci nieszczęsnej Florentynki, która była gotowa mi pomóc. Tutejsi ludzie sądzili, że noszę dziecko księcia, więc zabili ją, by nie mogła przerwać ciąży.
Saint-Remy przyjrzał się z niepokojem sylwetce przyjaciółki.
– Który to miesiąc?
– Piąty...
– To nie ułatwi nam zadania... Gdyż, oczywiście, przybyłem tutaj, by pomóc ci w ucieczce!
Spod obszernego habitu wyciągnął czarny pakunek, z którego wyjął mnisi habit i położył go na kolanach Katarzyny, po czym w krótkich zdaniach nakreślił plan ucieczki. Katarzyna miała w nocy wyjść na dach i dostać się do sąsiedniego domu, który nie będzie prawdopodobnie pilnowany, następnie wsiąść do czekającej barki i dopłynąć do klasztoru augustynów, w którym nikt nie będzie jej szukał...
Nagle głos gościa posmutniał.
– Nigdy nam się to nie uda... Jesteś taka słaba... A do tego twój stan... Nie uda ci się wspiąć na dach, ześlizgnąć po rynnie...
– Nie martw się, przyjacielu! – rzekła Katarzyna z uśmiechem. – Musi się udać! Obiecuję ci!... Daj mi tylko dziesięć dni, tylko dziesięć dni!
– Zgoda. W takim razie pozwól, że odejdę. Lepiej nie przedłużajmy naszej rozmowy, gdyż to mogłoby wzbudzić podejrzenia. W nocy, 18 kwietnia, opuścisz ten dom... Czy można zaufać twemu giermkowi?
– Całkowicie! Odpowiadam za niego. Zawołaj go i poproś, o co zechcesz!
Po chwili zjawił się Walter, zostawiając za drzwiami na straży Bérengera umierającego z ciekawości. Saint-Remy w kilku słowach powiedział mu, czego od niego oczekuje: należało przygotować przeprawę Katarzyny przez dachy nie wzbudzając podejrzeń służących.
Na odchodnym Saint-Remy nie mógł pojąć, dlaczego ten młody giermek, który przyjął go tak niechętnie, teraz ściskał mu dłonie z zapałem i ze łzami w oczach.
Tej nocy, przed zapadnięciem w sen, pierwszy dobry sen od wielu tygodni, Katarzyna stwierdziła ku własnemu zaskoczeniu, że znowu robi plany na przyszłość. Nie chciała zaprzepaścić bożego miłosierdzia, które z takim mozołem czyniło wysiłki, by zmusić ją do życia. Kiedy wreszcie opuści Brugię, wróci do Dijon do wuja Mateusza i Bertylki, gdzie wyda na świat znienawidzone dziecko.
Staruszkowie pewnie chętnie nim się zajmą i zapewnią mu przyszłość, nie mogła bowiem mimo odrazy skazać na nędzę i śmierć istoty, którą sama wyda na świat...
Następne dni wlokły się w nieskończoność. Katarzyna zmuszała się do jedzenia, by odzyskać nadwątlone siły. Atmosfera wśród trzech więźniów całkowicie odciętych od świata zewnętrznego stawała się coraz bardziej napięta. Nikt ich nie odwiedzał, z wyjątkiem szefów korporacji, którzy przychodzili regularnie co wieczór upewnić się, czy Katarzyna jest w pałacu.
Wreszcie nadszedł wyczekiwany dzień 18 kwietnia. Nieco przed jedenastą Katarzyna, która w ubraniu położyła się na łóżku, wstała usłyszawszy pukanie Waltera do drzwi. Na ciemną sukienkę nałożyła habit, a do paska przypięła sakiewkę z odrobiną pieniędzy i sztylet, po czym dołączyła do chłopców.
Pochód otwierał Walter, który osłaniając płomień świecy dłonią prowadził zbiegów w stronę schodów wiodących na strych, gdzie składowano mąkę, owies dla koni i owoce jesienne. W środku pachniało jabłkami i winogronami.
Walter postawił świecę na podłodze i otworzywszy lukarnę, wyjrzał na zewnątrz.
– Czy widzisz strażników? – szepnął Bérenger.
– Widzę tylko dwóch. Drzewa zasłaniają widok.
– A widzisz barkę?
– Nie...
W tej chwili wybiła jedenasta. W ciemności Walter chwycił Katarzynę za rękę i ścisnął ją.
– Odwagi, pani Katarzyno! To nie potrwa długo. Lecz przede wszystkim nie bój się! Ja pójdę pierwszy, a Bérenger jako ostami. Czy możemy ruszać?
– Możemy. Postaram się nie bać.
Młody człowiek zwinnie prześlizgnął się na zewnątrz. Chwyciwszy się jedną ręką za rzeźbę zdobiącą lukarnę, drugą podał Katarzynie, która wkrótce również znalazła się na stromym dachu. Serce w jej piersi łomotało ze strachu jak oszalałe.
– Nikt nas nie zobaczy – szepnął Walter. – Teraz będziemy przesuwać się do przodu. Nic się nie bój, pani, trzymam cię!
Chwyciwszy ją za zdeformowaną talię, krok po kroku posuwał do przodu, starając się zasłonić przed nią lśniącą w dole taflę kanału.
– Już prawie jesteśmy. Widzę barkę. Bérenger, podaj mi sznur i chustkę!
Walter rozwinął sznur i spuścił go na dół. Po chwili poczuł, że sznur się naprężył.
– Trzyma go! Zaraz będziemy mieć drabinę!
W istocie, trzema pociągnięciami sznura Saint-Remy dawał znak, że można ją podnieść. Po chwili Walter trzymał drabinę, którą należało jeszcze umocować.
Nie było to łatwe. Sam z trudem utrzymując równowagę, musiał podtrzymywać Katarzynę i słyszał tylko szczękanie jej zębów. Sam przez to się denerwował i ręce mu się trzęsły. Wreszcie drabina została solidnie zamocowana i opadła do wody.
– W porządku! – rzucił Walter do Katarzyny. Twój przyjaciel jest na dole, drabina ani drgnie. Teraz pomogę ci zejść.
Żywo owinął ją w pasie sznurem, którego koniec zamotał sobie u pasa, po czym próbował odczepić Katarzynę od ściany, lecz czuł, że ta trzęsie się jak osika i kurczowo trzyma się belki.
– Nie bój się, błagam! Jeśli się poślizgniesz, ja cię przytrzymam. To nie jest tak wysoko. Trochę odwagi! Pamiętaj, że jeśli nie uciekniemy, będziemy wszyscy zgubieni.
Lecz ona tak się bała, że nie była w stanie myśleć. Zacisnąwszy oczy nie widziała niczego, lecz wyobraźnia podpowiadała jej dokładnie, co im grozi. Wypuściła gzyms i zrobiła jeden krok podtrzymywana przez Waltera.
– Tak, dobrze... powoli... Teraz zegnij kolano, aż dotkniesz pierwszego szczebla... Powoli... Trzymam cię.
Z duszą na ramieniu starała się usłuchać, lecz w tej chwili gwałtowny podmuch wiatru zakołysał drabiną... Katarzyna pomyślała, że spada. Pod stopami czuła próżnię. Starając się uczepić, uczyniła fałszywy ruch, z przeraźliwym jękiem wypuściła wszystko i runęła w dół pociągając za sobą Waltera.
Zderzenie z taflą wody było tak bolesne, że straciła przytomność.
Nieoczekiwane nurkowanie na szczęście nie uczyniło Walerowi szkody. Zebrawszy siły dopłynął do barki, ciągnąc za sobą bezwładne ciało Katarzyny. W trójkę, gdyż Bérenger pokonał drabinę w trzech susach, wyciągnęli kobietę z wody. Straciła przytomność, lecz oddychała.
– Na Boga! Nie uwierzyłbym, że ją uratujemy w tej ciemności – nie mógł nadziwić się paź. – Gdybyś nie wpadł na pomysł, żeby ją do siebie przywiązać, na próżno byśmy jej szukali. Co się właściwie stało?
– Nie wiem dokładnie – odparł Walter. – Była przerażona. Szkoda, że nie wziąłem jej na barana, lecz na to nie było miejsca na gzymsie.
– Najważniejsze, że jesteście w komplecie! – przerwał oczekujący w barce Saint-Remy. – A teraz musimy znikać!
Saint-Remy z Walterem chwycili za wiosła, a Bérenger usiadł z tyłu i podtrzymywał głowę swej pani. Barka sunęła bezszelestnie po ciemnej tafli wody. Wkrótce nad brzegiem kanału wyrosła czarna sylwetka klasztoru augustynów z majaczącą u podstawy wnęką, gdzie Saint-Remy przycumował łódź. W głębi wyłaniały się schody, których ostatnie stopnie ginęły w wodzie. Jak na zawołanie po stopniach zbiegł człowiek, oświetlając sobie drogę łuczywem.
– Nareszcie! – westchnął z ulgą. – Za chwilę zabrzmi jutrznia i zaroi się od braci.
Był to przeor augustynów, o czym świadczył piękny złoty krzyż wysadzany szafirami widniejący na jego piersi. Jego ciemne oczy błyszczały ogniem mistycznym, a głęboki głos należał do tych, który jest w stanie porwać tłumy.
– Pani de Montsalvy miała wypadek, ojcze Cyprianie, spadła z dachu do kanału. Straciła przytomność. Jeśli nie chcesz, by twoi mnisi dowiedzieli się, że jest tu kobieta, trzeba umieścić ją w miejscu odosobnionym, gdzie można by ją wyleczyć, gdyż obawiam się...
Saint-Remy nie dokończył. Walter, który podniósł Katarzynę z barki, miał na rękach krew. Ruch musiał spotęgować cierpienie kobiety, gdyż zaczęła jęczeć. – O Boże! Ona jest ranna! – szepnął przeor.
– Ranna nie jest – odparł Walter – lecz prawdopodobnie poroniła... Słysząc te słowa przeor zesztywniał.
– Jesteś tego pewien?
Prawie całkowicie... Krew i boleści nie mogą mylić. A wszystkiemu winien upadek z drabiny. Gdzie mogę ją zanieść, wielebny ojcze?
– zapytał i nie czekając na odpowiedź zaczął wspinać się po schodach, lecz przeor zatrzymał go w pół drogi.
– Jest niemożliwością, by dama ta tutaj pozostała – rzekł łagodnie, lecz zdecydowanie. – Klasztor nie jest zbyt wielki i mury nie zdołają zagłuszyć jej krzyków.
Saint-Remy i chłopcy spojrzeli po sobie z rozpaczą.
– Sądzę jednak, że jest pewne rozwiązanie – ciągnął przeor.
– Mam na myśli zakon tercjarek. To jedyne zgromadzenie kobiet, gdzie ta biedaczka znajdzie przyjęcie i opiekę. Tercjarki doskonale zajmują się chorymi.
– I sądzisz, że otworzą nam drzwi w środku nocy, kiedy my bardziej wyglądamy na zbirów niż uczciwych ludzi. To w większości szlachetne damy pochodzące z bogatych rodów.
– Nie obawiajcie się! Otworzą, jeśli pójdę z wami. Jednak pośpieszmy się, gdyż muszę wrócić na jutrznię. A ci młodzi ludzie wrócą z nami, gdyż tercjarki nie przyjmą ich pod swój dach.
– Nie chcemy opuścić naszej pani ani zostawić jej w obcych rękach – zaperzył się Bérenger jak młody kogut.
– Nie będzie opuszczona i będzie żyła. Jeśli nie przystaniecie na moją propozycję, ona umrze: wybierajcie, a chyżo!
Zamiast odpowiedzi Walter zaniósł Katarzynę do barki i położył jej głowę na swych kolanach. Przeor zatknął łuczywo w żelaznej obręczy nad schodami, po czym wraz z Saint-Remy i Bérengerem zajął miejsce w łodzi i eskapada ruszyła na południe.
Zakon Winorośli założony dwa wieki temu przez hrabinę Flandrii, Joannę z Konstantynopola, był obszernym majątkiem otoczonym potężnym murem, zza którego sterczały korony wysokich drzew. Zamykał się w nich kościół pod wezwaniem Świętej Elżbiety, przytułek i rzędy bielonych domków ciągnących się wzdłuż wielkiego pola obsadzonego drzewami i kwiatami. Każda z sióstr miała swój domek i chociaż nie składały ślubów, wszystkie były posłuszne przełożonej nazywanej Grande Dame. Po dwóch latach nowicjatu tercjarka dostawała mały domek i oddawała się regule ubóstwa, modlitwy i pracy. We Flandrii wiele wdów i dziewcząt, które nie mogły znaleźć męża, wybierały właśnie ten zakon zamiast zwykłego klasztoru, gdyż w każdej chwili można było go opuścić.
Barka zatrzymała się pod mostem, naprzeciw bramy do klasztoru. Przeor augustynów sam wyszedł na brzeg i pociągnął za sznur dzwonu...
Wkrótce powrócił w towarzystwie dwóch kobiet w czarnych habitach i białych kornetach niosących nosze. Ułożono na nich jęczącą Katarzynę, lecz gdy Walter i Bérenger chcieli podnieść je z ziemi, jedna z nich zaprotestowała:
– My same zajmiemy się chorą. Wy musicie odejść, lecz obiecujemy, że doniesiemy wam o stanie jej zdrowia.
– Niech Bóg cię błogosławi, dame Beatrycze – odparł ojciec Cyprian – i niech was ochrania.
– Jesteśmy biedne i zarabiamy na chleb jak najskromniejszy robotnik w mieście. Żaden z nieprzyjaciół tej kobiety nie ośmieli się przekroczyć naszego progu. Życzę wam dobrej nocy, bracia!
Drewniana brama zamknęła się za Katarzyną. Po raz pierwszy od wielu miesięcy Walter i Bérenger zostali oddzieleni od swej pani i znaleźli się za bramą, której nie wolno im było przekroczyć. Choć jednemu i drugiemu łza zakręciła się w oku, skoczyli do barki i ruszyli z powrotem do klasztoru augustynów.
Katarzyna nie miała pojęcia, co się z nią działo, od kiedy wyciągnięto ją z wody. Cień świadomości, jaki powrócił na chwilę, szybko zatonął w morzu cierpienia, które zawładnęło jej ciałem na wiele dni.
Upadek nadwerężył wszystkie jej mięśnie, a każdy skurcz wywołany poronieniem palił jak rozgrzane do czerwoności żelazo. Jej rozdarty brzuch był jednym ostrym, promieniującym bez końca bólem. Była samym cierpieniem, rozdartą sosną. Kat ze swoją siekierą wydałby się jej chyba aniołem wyzwolenia. Czasem, jak przez mgłę, dostrzegała czarno-białą postać poruszającą się w polu widzenia. Czuła wtedy na twarzy coś chłodnego, coś, co usuwało na chwilę palące łzy, pachniało ziołami i oddalało zapach krwi. Od czasu do czasu, kiedy ból na moment dawał za wygraną, zapadała w sen jak zwierzę. Lecz te chwile wytchnienia nie trwały długo, przepędzane przez kły dzikiego potwora rozrywające jej wnętrzności...
Po wielu dniach udręki światło zwyciężyło ciemności i Katarzyna wróciła do życia w promieniu słońca. Wszystko wokół niej było białe: łóżko, na którym spoczywała, lniana koszula na ciele i zasłony w oknie, przez które przedzierały się wesołe promienie, spoczywając na jej powiekach. Miała wrażenie, że znajduje się w środku przezroczystej muszli, wewnątrz chmury i czuła się lekka, taka lekka...
Cicho zaszeleściły zasłony zdradzając czyjąś obecność. Katarzynie zdało się, że zaraz ujrzy anioła... lecz jej oczom ukazała się drobna staruszka w czarnej sukni, białym fartuchu i w śnieżnobiałym kornecie na głowie. Staruszka spojrzała uważnie na chorą i stwierdziwszy, że ma oczy szeroko otwarte, uśmiechnęła się z zachwytem.
– Niech będzie błogosławiona święta Elżbieta! – westchnęła.
– Nareszcie się obudziłaś, moje dziecko! A jak się czujesz? Katarzyna bez trudu odwzajemniła uśmiech.
– O wiele lepiej, dziękuję... Powiedz mi, gdzie ja jestem?
– Nie wiesz, gdzie jesteś?
Katarzyna odwróciła twarz w stronę okna i ujrzała między drzewami rząd białych domków na łące usianej wiosennym kwieciem niczym gobelin z Arras. Wśród świeżej zieleni pyszniły się żonkile, narcyzy i kępki fiołków.
– Jesteś w zakonie Winorośli, a ja jestem siostra Urszula, do usług – wyjaśniła staruszka z ukłonem.
– Lecz... jak się tutaj znalazłam?...
– To Grande Dame przyjęła cię pod nasz dach i ona wszystko ci wyjaśni. Ja nie ośmieliłabym się... Jesteś uratowana, lecz teraz musisz odzyskać siły, gdyż straciłaś mnóstwo krwi... Tak, przez ten nieszczęśliwy wypadek straciłaś dziecko – dodała ze smutkiem widząc, że Katarzyna dotyka swego brzucha.
Chora opadła na poduszki i wybuchnęła szlochem. Siostra Urszula opuściła pokój na czubkach palców przekonana, że nieznajoma opłakuje r stratę swego potomka, nie przypuszczając nawet, że tamta płacze z doznanego uczucia ulgi. Katarzyna dawno nie czuła się tak dobrze w swojej skórze ani pogodzona z samą sobą... I powoli zasnęła.
Kiedy Beatrycze przyszła ją odwiedzić, okazała wielkie zadowolenie widząc swą podopieczną siedzącą w łożu. Przerwawszy jej podziękowania, Grande Dame uśmiechnęła się.
– Spełniłyśmy tylko swój obowiązek, przyjmując cię tutaj, kiedy twoje życie było w wielkim zagrożeniu. Niestety, nie mogłyśmy przyjąć twoich służących, gdyż nasza reguła tego zabrania, lecz bądź pewna, że zawiadamiałyśmy ich często o stanie twego zdrowia.
– Gdzie oni się podziewają?
– Są w klasztorze augustynów – odparła Beatrycze i w krótkich zdaniach opowiedziała to, co wiedziała o okropnej nocy 18 kwietnia.
– W twoim stanie powinnyśmy były odesłać cię do szpitala, lecz ojciec Cyprian dał nam do zrozumienia, że tam mogłabyś zostać rozpoznana. Dlatego zatrzymałyśmy cię u nas, a ponieważ jeden z naszych domków był pusty, umieściłyśmy cię w nim. Mam nadzieję, że będzie ci tu dobrze podczas rekonwalescencji i potem...
Katarzyna zadrżała.
– Potem?... Ależ gdy tylko przyjdę do siebie, nie będę dłużej wam zawadzać. Muszę wrócić do domu!...
– Lecz jest to niemożliwe, pani. Nasz klasztor to prawdziwa ostoja spokoju, nie zapominaj jednak, że znajdujemy się w Brugii, a Brugia jest w stanie wojny albo prawie... Twoja ucieczka narobiła wiele hałasu. Całe miasto zostało przeczesane, oczywiście oprócz naszego klasztoru. Ci, co cię więzili, wściekają się, gdyż sądzą, że uciekłaś do księcia. Obawiają się, byś nie namówiła go do zemsty, i nienawidzą cię przez to z całych sił. Sama widzisz, że wyjście stąd byłoby czystym szaleństwem. Uwierz mi, lepiej z nami zostać przez jakiś czas.
– Co będę robić całymi dniami?
– To co my wszystkie: modlić się i pracować. Każda z nas utrzymuje swój domek w porządku, przygotowuje sobie posiłki... a poza tym, żeby się utrzymać, tkamy wełnę i tworzymy teraz nową specjalność: koronki na klockach.
Trzy dni później Katarzyna była na nogach i zaczęła żyć życiem zakonu. Siostra Urszula przyniosła jej trochę wełny do tkania, a siostra Berta małą niebieską poduszkę, nici lniane, szpilki i malutkie klocki i nauczyła ją stawiać pierwsze kroki w sztuce koronczarskiej. Ubrana w suknię, którą dostała od Beatrycze, z bursztynowym różańcem w kieszeni, Katarzyna spędzała poranki na sprzątaniu i przygotowywaniu sobie posiłków, po południu zaś zasiadała do wrzeciona czy do poduszki, modliła się i marzyła. Dzięki bilecikom od Saint-Remy’ego czy Waltera dowiadywała się, co słychać w mieście. Otóż wysłannikom z Brugii książę odparł, że nie ma czasu zajmować się ich sprawami i że obowiązki wzywają go do Holandii, by zdusić ostatnie oznaki zatargów.
„Ci poczciwi brugijczycy, pisał Saint-Remy, próbowali dowiedzieć się, czy wróciłaś do księcia, lecz kiedy nieśmiało wymienili twoje imię, pan spiorunował ich takim spojrzeniem, że byliby się zapadli pod ziemię. Wrócili z kwitkiem, by prosić Van de Walle’a o pozwolenie przejazdu księcia z wojskiem przez miasto, na co ten, chcąc nie chcąc, musiał się zgodzić. Nie miał wyboru, w przeciwnym razie zapewne ujrzałby pod murami machiny oblężnicze i handel miejski zostałby całkowicie zrujnowany.
Tak czy inaczej, wkrótce książę będzie w mieście. Bądź przygotowana na przedostanie się do nas w przebraniu mnicha, które ci poślę w przeddzień jego przejazdu. Przy nim będziesz bezpieczna i odzyskasz wolność.
Twój giermek i paź umierają z nudów. Zostali wprowadzeni do klasztoru jako wędrowni mnisi, jeden podał się za Normandczyka, drugi za Prowansalczyka, ja zaś za pielgrzyma, toteż ciągle musimy przesiadywać w kaplicy i klepać zdrowaśki. Przeor powiada, że to dla nas jedyna okazja popracować nad zbawieniem duszy, więc nie możemy doczekać się przyjazdu księcia!”
List ten, nadesłany z początkiem maja, był zapowiedzią rychłego oswobodzenia. Było pewne, że obecność księcia w Brugii oznaczała najlepszą okazję do ucieczki. Tej nocy zasypiając w swoim łożu z białymi zasłonami oddała się cudownej pieszczocie słodkiej nadziei: rychłego powrotu do Montsalvy. To, co jeszcze wczoraj wydawało się odległą perspektywą, nagle zmieniło się w niedaleką przyszłość. Oczywiście, księciu należało się kilka słów wyjaśnień, lecz po tym wszystkim, co przeszła, rozmowa, nawet burzliwa z dumnym księciem, nie przerażała jej.
Wieczorem, 21 maja, w dzień Zielonych Świątek, do domku Katarzyny weszła Beatrycze z zawiniątkiem pod pachą.
– Dzisiaj w nocy opuścisz nas, drogie dziecko. A tę paczkę przysłano przed chwilą z klasztoru augustynów.
– Czy książę przybywa do Brugii?
– Znajduje się niecałe pięć mil stąd. Jutro, podczas kiedy jego armia otoczy mury, on sam wjedzie do miasta z najbliższą świtą i małą eskortą. Notable przygotowują się już na jego przyjęcie. Przed świtem sama przyjdę po ciebie i zaprowadzę cię do barki, w której będą czekali twoi przyjaciele.
– Beatrycze, jestem ci nieskończenie wdzięczna za wszystko, co dla mnie uczyniłaś. W jaki sposób mogłabym się odwdzięczyć?
– Jutro, gdy spotkasz księcia Filipa, zapomnij o doznanych tu przykrościach i proś go o łaskę dla naszego miasta. Widzisz, tutejsi ludzie są jak dzieci: czując się winne wobec przełożonych, coraz bardziej pogrążają się w buncie. Ciężka kara często zamienia bunt w nienawiść, podczas gdy słowo przebaczenia może sprowadzić na winnego łzy skruchy.
– Wiem, Beatrycze, i bądź pewna, że zawsze kochałam Brugię! Uczynię wszystko, co w mej mocy!
Jednak tej nocy Katarzyna nie mogła zmrużyć oka. Było coś, co ją niepokoiło nie wiedzieć czemu. Może decyzja Filipa o wejściu do Brugii w otoczeniu nielicznych rycerzy, a może to, że prosił miasto o „pozwolenie”. To nie było do niego podobne! Wszyscy znali dumnego księcia Zachodu, jego spryt i mściwość. Czy istotnie zamierzał zostawić swoją armię poza miastem, a sam z garstką ludzi wejść do środka, gdzie niedawno została przelana krew jego ludzi?
Kiedy Grande Dame wróciła, zastała Katarzynę ubraną w mnisi habit gotową do drogi. W milczeniu chwyciła ją za rękę i przez cichy sad zaprowadziła do barki.
– Idź z Bogiem, moja córko – szepnęła całując ją i szybko zniknęła za bramą, nie dając jej czasu na wypowiedzenie choćby jednego słowa pożegnania. Lecz już trzy cienie rzuciły się w jej stronę i trzy pary męskich ramion uniosły ją do barki z radością.
– Nie kłamiąc – westchnął Walter – ten miesiąc spędzony bez ciebie, pani, był najdłuższy w całym moim życiu...
Dzień Zielonych Świątek wstał wietrzny i niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami. Na ulicach zgromadził się nieprzebrany tłum i czterej fałszywi mnisi z łatwością wmieszali się w ciżbę. Koło trzeciej doniesiono, że książę już zbliża się do miasta. Był to sygnał dla notabli, by ruszyli na jego powitanie. Katarzyna zauważyła Van de Walle’a, i żołnierzy w zbroi. Mnisi ruszyli za orszakiem, a po jakimś czasie można było dostrzec chorągwie Burgundii i pierwszych rycerzy z ochrony osobistej księcia. Na czele jechał sam Filip uzbrojony po uszy na koniu odzianym w zbroję. Kiedy książę przejechał linię swych straży, zatrzymał się i podparłszy się pod bok czekał, aż pochód brugijczyków dotrze do niego.
Van de Walie i jego ludzie zbliżali się do księcia, kiedy spośród tłumu zgromadzonego na murach dobiegł krzyk:
– Pikardyjczycy! Zdrada!
Krzyk usłyszał Van de Walie i gestem chciał uspokoić współobywateli, lecz istotnie, z lewa i prawa nadciągało krokiem bojowym zbrojne rycerstwo i pikardyjscy łucznicy podobni do żelaznej zapory.
Rozległy się okrzyki:
– Zamknijcie bramy! Nie pozwólmy im wejść!
Ludzie rzucili się do kołowrotu służącego do spuszczania żelaznej kraty, inni próbowali podnieść olbrzymi most zwodzony, lecz było już za późno. Pikardyjczycy wtargnęli do środka i siłą torowali sobie drogę wśród ciżby ludzkiej. Gdy pojawili się pod bramą, ci, którzy tam się znajdowali, pouciekali w popłochu przed siekącym deszczem ich strzał, wielu jednak padło trupem. Katarzyna ujrzała z przerażeniem jakąś kobietę stratowaną przez konia, który spokojnie przeszedł po jej ciele kierowany ręką bezlitosnego rycerza.
Książę zbliżał się w otoczeniu notabli zaklinających go, by powstrzymał swych żołnierzy i dochował obietnic. Można było jednak słyszeć, jak książę krzyczy:
– Nie odstąpię od mego rycerstwa. Wasze miasto jest zdradzieckie i nie mam już do was zaufania!
Potem, kiedy odgłos kopyt jego konia zabrzmiał na deskach mostu zwodzonego, Katarzyna zobaczyła, jak wyciąga wielką szpadę i wskazując mury, na których niczym wyzwanie łopotały chorągwie z herbami korporacji, rzuca:
– Oto Holandia, którą muszę sobie podporządkować! Odpowiedziały mu aklamacje rycerstwa i pikardyjskich łuczników.
Gdy wjeżdżał pod sklepienie, pojawiła się przed nim procesja księży z katedry Saint-Sauveur. Dwa rzędy diakonów w białych habitach otaczały biskupa niosącego kapiący od drogocennych kamieni Święty Sakrament. Biskup pozdrowił księcia i wzniósł do góry swą świętość, zmuszając Filipa do zejścia z konia i uklęknięcia przed Bogiem.
– Nie atakuj tego dobrego miasta, najjaśniejszy panie – prosił biskup. – Jest nieszczęśliwe i cierpi z powodu twego gniewu! Obiecałeś...
– Niczego nie obiecywałem! – krzyknął Filip gniewnie. – Miałem zamiar przejść przez to przeklęte, zbuntowane miasto, a jeśli część mego rycerstwa podąża przede mną, to nie znaczy wcale, że napuściłem nań całą moją armię! Nie wyobrażasz sobie chyba, że miałbym przechadzać się sam po waszych niebezpiecznych ulicach, zdany na łaskę skrytobójczego sztyletu? Tak więc, panie biskupie, wracaj do swej katedry i pozostaw mnie mojej książęcej funkcji!
Książę otoczony rycerzami czekał, aż procesja pójdzie swoją drogą. Wtedy Saint-Remy chwycił mocno rękę Katarzyny.
– Nadeszła odpowiednia chwila! Ruszajmy!
Ciągnąc za sobą młodą kobietę, której ani na krok nie odstępowali młodziankowie, rzucił się do przodu i stanąwszy naprzeciw księcia zerwał swoją sztuczną brodę, czarny kapiszon i pokłonił się władcy.
– Panie, przyszedłem zdać sprawę z mojej misji z tym większym radością, że udało mi się szczęśliwie doprowadzić ją do końca! – Jednocześnie odrzucił do tyłu kapiszon Katarzyny, która również zgięła się w ukłonie. – Popatrz sam, panie!
Ponura twarz Filipa Burgundzkiego pojaśniała.
– Nareszcie cię widzę, sire Złote Runo! Doprawdy, zaczynałem obawiać się, że straciłem mego mistrza fechtunku! I pani też tutaj?... Co za radość widzieć cię znowu i w dobrym zdrowiu...
Schylił się, by pomóc wstać Katarzynie, piorunując ją spojrzeniem.
– Będziesz musiała wyjaśnić mi wiele spraw, moja droga, jak tylko skończymy z tymi ludźmi...
Katarzyna, przypomniawszy sobie o przyrzeczeniu danym pani Beatrycze, złączyła dłonie w błagalnym geście.
– Panie, okaż łaskę Brugii! Wystarczy tak niewiele, by to miasto stało się na powrót najwierniejszym z twoich miast i...
Książę przerwał jednak z niecierpliwością.
– Ani słowa więcej o tym! Jeśli tu jestem, to po części, by cię, pani, uratować, a nie byłbym do tego zmuszony, gdybyś sama nie wlazła w to gniazdo os! W tej sytuacji zostań tutaj i wraz z Saint-Remy i twoimi ludźmi czekaj na mnie. Zawiadomię cię, kiedy miasto będzie moje!
Fechtmistrz bez słowa pociągnął przyjaciółkę w stronę strażników bramy, lecz ona stawiła opór, chcąc widzieć, co będzie działo się dalej. Tymczasem książę zbliżał się wraz ze swymi ludźmi i notablami nie przestającymi wznosić błagalne okrzyki. Książę jednak nie odpowiadał i szedł do przodu z zimnym grymasem na ustach.
– Nie podoba mi się to! – wymamrotał Saint-Remy. – Jest zbyt pewny siebie, a nie ma przy sobie dość ludzi. Czternaście czy piętnaście setek Pikardyjczyków nie wystarczy, by zdobyć stutysięczne miasto! Mam nadzieję, że reszta armii jest tuż tuż!
W istocie, na drodze poruszały się nowe zastępy błyszczące stalą i wielokolorowymi chorągwiami. Lecz nagle przebrani mnisi stracili wszystko z pola widzenia. Otóż z murów runęła ludzka fala z okrzykami zemsty i zanim łucznicy zorientowali się, co się święci, dwadzieścia silnych ramion zaprzęgło się do kołowrotu wielkiej kraty, która runęła w dół z apokaliptycznym skrzypieniem.
– O słodki Jezusie – szepnęła Katarzyna. – Książę został odcięty od swojego wojska!
– Musimy go zawiadomić! – rzucił Walter. – Ty idź, panie Złote Runo.
Ciebie posłucha! Ja z Bérengerem będę czuwać nad panią Katarzyną!
Równocześnie ze wszystkich stron natarły kobiety, mężczyźni i dzieci z kijami, siekierami i nożami. Widząc to Filip rzucił rozkaz swym łucznikom, by zaczęli strzelać. Sam wyciągnął szpadę i rozpłatał mężczyznę, który rzucił się do szyi jego konia. Towarzysząca mu grupa panów i rycerzy cofała się w stronę bramy, nie przestając rozdawać ciosy, lecz ich ciężkie zbroje były raczej przeszkodą w tej sytuacji. Powstało okropne zamieszanie. Nagle jakiś człowiek rzucił się pomiędzy księcia i rozwścieczony tłum.
– Ludzie! Błagam was! Zastanówcie się, co robicie! Toż to wasz władca i nie macie prawa go tknąć! Bóg was ukarze, a zemsta Burgundii dotknie śmiertelnie nasze miasto i zniszczy je na zawsze!
Był to sam Van de Walie. Burmistrz w potarganym odzieniu, na które spływała krew z rozpłatanego ramienia, próbował zapobiec najgorszemu: zabiciu księcia Filipa. Nikt jednak nie chciał go słuchać.
Tymczasem Saint-Remy i Walter opanowali sytuację przy kracie i zamierzali ją podnieść, lecz okazało się to niemożliwe.
– Założyli łańcuch! – krzyknął Walter. – Trzeba roztrzaskać kłódkę. Walił w nią młotkiem z całych sił, że aż poszły skry, lecz kłódka nie puszczała.
Przyciśnięci do kraty wraz z księciem i garstką rycerzy odpierali ludzką nawałnicę. Wreszcie kłódka puściła i po chwili krata poszła w górę, co Pikardyjczycy stojący za murami miasta przywitali okrzykami zwycięstwa. Rzucili się w stronę księcia, chcąc roznieść atakujący tłum na lancach, lecz książę rozkazał:
– Wycofujemy się, mościpanowie! Nie możemy walczyć przeciwko stu tysiącom wariatów!
Po czym chwyciwszy Katarzynę za nadgarstek uniósł ją i posadził za sobą na koniu. Zastęp ruszył przez most zwodzony, lecz książę po kilku krokach zatrzymał konia i odwróciwszy się dał upust swej złości.
– Jeszcze raz zmuszasz mnie, bym stąd odszedł, przeklęte miasto! Ale tym razem nie wybaczę ci tego! Kiedy wrócę... a wrócę niebawem, wiedz, że nie zaznasz ode mnie litości!
I płonąc z gniewu, ruszył pędem w stronę Roeselare, unosząc szlochającą nerwowo Katarzynę, przyciśniętą do jego pleców i oplatającą go rękami w pasie. Do uszu uciekających dobiegały okrzyki zwycięstwa brugijczyków.
Podczas całej jazdy książę nie odezwał się ani słowem, a po przybyciu do zamku Roeselare, w środku nocy, zeskoczył z konia wykończony i ciągnąc za sobą opadającą z sił Katarzynę zamknął się z nią w swoim pokoju, zapowiadając, że zabrania, by mu przeszkadzano, choćby nie wiem jak ważna była sprawa.
Zamknąwszy drzwi, zaczął krążyć tam i z powrotem jak lew w klatce, przeżuwając swój gniew i wstyd. Zziębnięta Katarzyna zbliżywszy się do płonącego kominka słyszała, jak mamrocze coś pozornie bez związku. Nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie i przez chwilę obawiała się, że postradał zmysły.
Wreszcie, kiedy podszedł do kominka i opadł na taboret, ukrywszy twarz w dłoniach, zaryzykowała nieśmiało:
– Panie... Przeżyłeś okropny dzień. Twoja duma cierpi, lecz nie możesz poddawać się rozpaczy! Jesteś wielkim księciem...
Filip zerwał się na równe nogi, jakby opadł go rój os.
– Wielki książę, którego zgraja sklepikarzy i obwiesiów potrafi wygnać z jego dóbr! Wiesz, ile kosztowała mnie ta przegrana? Co najmniej setka jeńców, martwych nie zliczę, a wśród nich jeden z najlepszych moich kapitanów, Jean de Villiers de l’Isle-Adam, rycerz Złotego Runa! A ty mówisz, że jestem wielkim księciem! Gdyby tak było, już jutro wróciłbym na czele potężnej armii i zrównał to wstrętne miasto z ziemią! Lecz potrzebowałbym wielu miesięcy na zebranie wystarczającej liczby rycerstwa, by móc chociaż przystąpić do oblężenia!
Nagle wybuchnął szlochem, płacząc krokodylimi łzami. Katarzyna pomyślała, że należało wyjść, by nie być świadkiem klęski dumnego księcia.
Powoli szloch ustępował i nastała cisza przerywana tylko trzaskaniem ognia w kominku. Po chwili znowu dał się słyszeć ochrypły głos księcia:
– Gdzie jesteś? Podejdź tu do mnie...
– Jestem tu, panie...
– Myślałem, że mnie opuściłaś. Podejdź bliżej! Chodź... Wstał, podbiegł do niej, otoczył ją ramionami i przycisnął do jej szyi mokrą twarz.
– Chcę zapomnieć, musisz mi pomóc, Katarzyno... Pokrywał jej szyję, policzki, twarz szaleńczymi pocałunkami, nie zauważając, że ona wcale mu ich nie oddaje i że w jego ramionach jest zimna i nieczuła.
– Cóż mogę uczynić dla ciebie, panie? Pytanie to ostudziło księcia jak wiadro zimnej wody. Rozluźnił uścisk i spojrzał na nią z osłupieniem.
– Co możesz dla mnie uczynić? Pomóc mi zapomnieć i sama wiesz najlepiej, jak to zrobić! Oddaj mi swe ciało, kochajmy się aż do wyczerpania... Zdejmij z siebie to okropne giezło, rozwiąż włosy. Potrzebuję twego ciała, jego ciepła i słodyczy!
Gorączkowymi palcami rozwiązywał sznurówki jej habitu, sznur w talii, denerwując się, gdy napotkał pod spodem drugie czarne giezło.
– Pomóż mi...
– Nie, panie! Możesz mnie wziąć, lecz nie żądaj, bym ci w tym pomagała. Cofnął się, jakby go spoliczkowała, a na skroniach żyły nabrzmiały mu ze złości. – Nie chcesz być moja? Odmawiasz mi? Moja kochanka mi odmawia?
– Już nie jestem twoją kochanką, Filipie! Przypomnij sobie, że w Lille odbyło się nasze ostateczne pożegnanie...
– Nie trzeba było więc zostawać w moich ziemiach! Trzeba było wrócić do siebie, tak jak zapowiedziałaś! Myślałem, że jesteś daleko, r kiedy mi doniesiono, żeś ty w Brugii i w stanie błogosławionym... że to na dodatek moje dziecko, że trzymają cię jako zakładnika dla uzyskania swoich przeklętych przywilejów...
których im nigdy nie oddam!... Czyje to było dziecko?
– Czy sądzisz, panie, że to ma wielkie znaczenie?
– Owszem, dla mnie ma! Czyż oddając mi się w noc króli nie liczyłaś na to, że wezmę na siebie to wątpliwe ojcostwo?
– Jak na najinteligentniejszego chrześcijańskiego księcia opowiadasz istne głupstwa, panie. Sądziłam, że lepiej mnie znasz... Jeśli chcesz znać prawdę, zostałam zgwałcona przez pijanych żołnierzy w twoim dobrym mieście Dijon i chciałam wyrwać okropny owoc przemocy z mego ciała. Dowiedziałam się o pewnej Florentynce i to jej szukałam w Brugii. Musiałam przejechać przez Lille... gdzie cię spotkałam... i chciałam sprawdzić, czy dawny urok może uleczyć zarówno moje serce, jak i ciało. Byłeś moim pierwszym kochankiem, Filipie... najcudowniejszym kochankiem, jakiego kobiecie może zesłać los. Tamtej nocy uratowałeś mnie, przywróciłeś mi chęć życia, które wtedy od siebie odpychałam... Nie wyrzucaj mi tego, to byłoby zbyt okrutne!
Książę wrócił do niej i przygarnął ją do siebie.
– A więc dlaczego teraz mi odmawiasz? Spójrz na to łoże zasłane futrami, spójrz na płomień kominka. Przypomnij sobie, jacy byliśmy szczęśliwi w Lille, przypomnij sobie nasze pieszczoty, naszą rozkosz... chcę ci dać wszystko, a ty daj mi uspokojenie i zapomnienie...
– Zapomnienie? Zapomnienie tego, co dzisiaj uczyniłeś?
– A cóż takiego uczyniłem? Uratowałem cię, jak mi się zdaje!
– O, nie, panie! Uratowali mnie Saint-Remy, przeor augustynów i siostra Beatrycze. A co ty zrobiłeś? Zaraz ci powiem: pomimo danego słowa rzuciłeś rycerstwo na miasto, które otwarło przed tobą swe bramy, kazałeś strzelać do tłumu. Kobiety i dzieci padały od strzał twoich łuczników. Więc nie ty mnie uratowałeś: to moi towarzysze otworzyli ci kratę, pozwalając uciec wraz ze mną.
Zaległa nieznośna cisza. Książę odwrócił się w stronę kominka, a w jego oczach znowu zabłysły łzy.
– Wybacz mi, Filipie. Nigdy nie umiałam kłamać czy ukrywać uczuć.
Wzruszył ramionami i nie patrząc na nią odparł z boleścią:
– Ty już mnie nie kochasz, Katarzyno...
– Ani ty mnie, panie, pomimo tych wszystkich pokojów, które kazałeś urządzić na wzór mojego, pomimo tych wszystkich portretów, które kazałeś namalować. Twoja miłość to tylko pycha i cielesność... lecz nie serce, bo gdy się kogoś naprawdę kocha, można wszystko poświęcić ukochanej istocie, wszystko oddać bez żalu. Może dawniej tak mnie kochałeś... lecz teraz nie. Dlatego chciałabym, byś pozwolił mi odejść...
– Czy zaraz chcesz odejść?
– Tak będzie lepiej. Lepiej, żeby mnie tu nie widziano... a zresztą droga do moich gór daleka.
Książę westchnął ciężko.
– Trudno, odejdź więc, gdyż widzę, że nic już cię nie zatrzyma... Wydam odpowiednie rozkazy, by zapewnić ci wygodną podróż.
Katarzyna zbliżyła się do niego i głęboko się pokłoniła.
– Adieu, książę...
Filip zaprotestował ruchem dłoni.
– Dlaczego „adieu”? Francja i Burgundia żyją przecież w zgodzie... Dlaczego miałbym już nigdy cię nie ujrzeć? Niezależnie, co o tym sądzisz, będę zawsze nieskończenie szczęśliwy mogąc cię gościć...
– Wszystko w rękach Boga... – odparła wymijająco i złożywszy pocałunek na dłoni księcia, wstała i wyszła z pokoju, nie odwracając się nawet i nie chcąc słyszeć westchnienia towarzyszącego jej odejściu. Pragnęła z całych sił, by ta karta jej życia ostatecznie się zamknęła.