CZĘŚĆ TRZECIA PAN DE MONTSALVY

Rozdział dwunasty ZA ZAMKNIĘTYMI BRAMAMI

Bérenger śpiewał. Głos młodzieńca stracił swą niedawną, delikatną, dziecinną świeżość. Był lekko zachrypnięty przez mutację, jednak odnajdywał ciepłe dźwięki wibrujące przyjemnie w powietrzu.

Dźwięczny i śpiewny język d’oc, a zwłaszcza ton pazia dodawały wesołości słynnej piosence Bernarda de Ventadour, której słowa były raczej melancholijne, lecz paź lubił tę piosenkę i jej melodia rozbrzmiewała radośnie w rodzinnych górach.

Trwająca już ponad miesiąc podróż dobiegała wreszcie końca. W chwale ciepłego, lipcowego wieczoru, wypełnionego bzykaniem pszczół i zapachem borówek, Katarzyna, Bérenger i Walter zbliżali się do Montsalvy. Jakże długa wydawała im się ta ostatnia mila!

Na myśl o domu serce Katarzyny zaczynało bić mocniej z nadzieją i obawą zarazem. Nadzieją usłyszenia śmiechu dzieci, uściskania Sary, odnalezienia poczciwych, kochających ją ludzi. Obawą zaś przed tym, jakie będą pierwsze słowa Arnolda. Czy wygna ją, tak jak przysięgał? Czy też dzięki wpływowi przeora Bernarda otworzą mu się oczy i zrozumie, że jego żona nie zasłużyła na zło, jakie jej wyrządził?

Bérenger ciągle śpiewał, złożywszy lejce na końskiej szyi. Nagle zatrzymał się i stanąwszy w strzemionach wskazał wysokie wzgórze na horyzoncie.

– Popatrz, pani, widzę wielki dąb w Puy de l’Arbre! Dojeżdżamy!

Serce kobiety zaczęło bić jak szalone. Paź miał rację: jeszcze kilka kroków przez las kasztanowy, a ukażą się wieże Montsalvy i mury obronne wzniesione z lawy wulkanów.

– Zobaczysz, Walterze – powiedziała do giermka, który z ciekawością spoglądał na tę nie znaną sobie krainę – pokochasz naszą Owernię, a jeszcze bardziej jej mieszkańców. Tutaj szlachectwo wyrasta z samej ziemi. Zbudowane jest z odwagi, wiary, z roztropności i z prawdziwej hojności. Tutaj dochowuje się wierności nie będąc niewolnikiem, służy się swemu panu nie czując upodlenia... nie wspominając już o tym, że naszym dziewczętom nie brakuje urody...

Właśnie wędrowcy wyjechali z lasu, kiedy ich uszu dobiegły nuty smutnej melodii, na dźwięk której Bérenger zadrżał z radości i nie mogąc opanować niecierpliwości spiął konia i ruszył przed siebie. Katarzyna i Walter ruszyli za nim. Tuż za zakrętem polnej drogi ujrzeli pazia ściskającego dziwnego garbatego człowieczka w ciemnym, połatanym gieźle.

– Zobacz, pani! – krzyknął Bérenger na widok Katarzyny. – To nasz niedojda, Stefek Kuternoga. Śpiewał serenadę na twe powitanie. A to Jacquot! – dodał wskazując na jego towarzysza. – Ale, ale... co ci jest?

Wypuściwszy niedojdę z rąk, zwrócił się do stojącego nie opodal wiejskiego chłopaka. Katarzyna znała go dobrze, gdyż był to starszy syn Antoniego Malvezina, wytwórcy świec z Montsalvy. Chłopiec ten miast ruszyć na powitanie swej pani, patrzył na nią z przerażeniem i... ze łzami w oczach.

– Pani Katarzyno – wybełkotał. – Pani Katarzyno... Że też właśnie mnie musiało to spotkać!

Bérenger zaczął potrząsać chłopcem, jakby chciał go obudzić ze złego snu. – Jacquot, co ci jest, odpowiadaj!

Chłopiec jednak cofał się, nie przestając lamentować, wreszcie puścił się pędem w stronę widocznego już w oddali miasta. Widząc to, Walter spiął konia i dopadłszy uciekającego chwycił go za kołnierz bluzy i przywlókł całego dygocącego przed oblicze Katarzyny.

– Odpowiadaj natychmiast, co to wszystko znaczy!

Jacquot rzucił Katarzynie spojrzenie, w którym rozpacz mieszała się ze strachem, rozbeczał się, wreszcie wybełkotał:

– Mam zawiadomić straże, że nadjeżdżacie! Żeby mogli zamknąć bramy przed panią Katarzyną...

Zapadła cisza, w której słychać było tylko wstrzymywane oddechy.

– Co takiego? – spytała wreszcie z niedowierzaniem Katarzyna. – Żeby zamknąć przede mną bramy?

– Tak rozkazał pan Arnold! – wyrzucił z siebie Jacquot. – Codziennie wysyła kogoś, by pilnował drogi, żeby natychmiast go powiadomić o twoim powrocie. Ten, który pozwoliłby ci się zbliżyć, zostanie zabity... a wraz z nim cała jego rodzina!

Katarzyna wydała okrzyk grozy.

– Zabity? Z całą rodziną?... Ależ on oszalał!

– Chyba... tak, ale to nie moja wina... Ja... muszę już iść! Chyba nas stamtąd widzą!

– Zgoda! – odparł Walter. – Lecz ja pójdę wraz z tobą i powiem wszystkim w Montsalvy, co o tym myślę! – zagroził Walter.

– Nie, Walterze! – rzuciła ostro Katarzyna. – Zabraniam ci! Pozwól odejść temu chłopcu! To rozkaz! Kocham tych wszystkich ludzi i nie chcę przelewu krwi!

– I to jest ta słynna odwaga twoich poddanych, o której tyle opowiadałaś? – zaperzył się Walter. – Każe im się ciebie przegnać, a oni słuchają jak potulne owieczki! Popatrz na swego Jacquota! Zmyka, aż się za nim kurzy!

W istocie, młody Malvezin dotarł już do pierwszych domów i gnał w stronę zwodzonego mostu.

Dla Katarzyny był to kolejny bolesny cios... Czyżby Arnold znienawidził ją do tego stopnia, że wydał tak okrutne, bezlitosne rozkazy? Zabić któregoś z mieszkańców, których zawsze bronił zajadle?... A co się stało z jej przyjaciółmi: Josse i Marią Rallard? Co się stało z przeorem Bernardem? A Gauberta, najgłośniejsza jejmość w mieście, oddana jej bez reszty? A Sara?... Czyżby Arnold wygnał również jej przyjaciół?

Jej niepokój był tak wielki, że zlazła z konia i opadła pod kasztanem nie opodal niedojdy, który podjął grę na swojej piszczałce, jakby nic się nie stało. Nagle, nie przestając grać, wyciągnął z kieszeni kawałek papieru i rzucił go Katarzynie na kolana.

– Odjechał – wymamrotał. – Nikt nie widzi... Czytać, pani Katarzyna, czytać... Stefek odchodzi...

Wstał i bez słowa ruszył swoją drogą, wygrywając tęskną melodyjkę pachnącą deszczem i dymem z ogniska.

Na papierze widniały prawie nieczytelne bazgrały.


„Przyńjćcie do mojey stodoły nat stawem. Szypko! Ja tam przyńde”. Gobairrete


Wiadomość ta zwróciła Katarzynie utraconą odwagę. To, że Gauberta potrafiła pisać, było wielkim objawieniem i pocieszeniem zarazem.

– Stodoła nad stawem – tłumaczyła swoim towarzyszom. – To niedaleko stąd! Pośpieszmy się! Bérenger, otrząśnij się! Ona pisze, żeby się pośpieszyć! – Prowadź, pani!


Stodoła rodziny Cairou kryła się wśród drzew nad brzegiem stawu. Katarzyna często zachodziła w te strony, idąc na spacer z Michałem. Gauberta zachodziła tu także po paszę dla bydła, konopie czy len w otoczeniu swego licznego potomstwa. Wtedy igrcom nie było końca, z których mały panicz wychodził cały czerwony, podrapany i szczęśliwy. Gauberta pokazała Katarzynie, gdzie chowa klucz, by ta mogła się schronić w razie deszczu.

W środku było gorąco jak w piecu, lecz pachniało świeżym sianem, na które rzucił się paź ginąc w odurzającym stogu. Katarzyna i Walter, zdjąwszy sakwy z koni, przywiązali zwierzęta do drzew.

– Słońce chyli się ku zachodowi – rzekł giermek. – Dzisiaj już dalej nie dojdziemy...

– Dalej? Dlaczego mielibyśmy iść dalej? – odparła z goryczą Katarzyna. – Tu jest mój dom, moja ziemia, tutaj jest moje miejsce.

Tutaj są moje dzieci... Nie zamierzam stąd odejść...

– A może będzie trzeba... – rzucił ze zmęczeniem Walter – choćby po to, by lepiej przygotować powrót do Montsalvy... Nie możesz tutaj obozować.

– Nie, tu nie... lecz chcę przed bramami Montsalvy żądać sprawiedliwości,

aż wreszcie zostanę wysłuchana i otworzą się przede mną te przeklęte wrota!

– Lub zostaniesz zabita! Twój mąż tym mocniej cię nienawidzi, im bardziej jest w błędzie. Przyznam, pani Katarzyno, że coraz bardziej żałuję, że go leczyłem, kiedy był ranion pod Châteauvillain. Powinienem pozwolić mu zdechnąć!...

– Nie! – krzyknęła w odruchowym proteście płynącym z miłości, którą zachowała pomimo wszystko i wbrew sobie samej. Po chwili dodała już ciszej: – Nie... nie zniosłabym tego... Myślę, że Chybabym umarła...

– Opanuj się, pani! Cierpiałabyś, lecz myśl o dzieciach kazałaby ci pokonać i to doświadczenie. A teraz byłabyś z nimi, mogąc do woli modlić się za spokój duszy swego anielskiego męża, wysławiając pod niebiosa zalety, których nigdy nie miał!

Katarzyna milczała. W gniewie Waltera brzmiało echo prawdy, której nie chciała przyjąć.

– Gniew do niczego nie prowadzi, Walterze. Ja i tak nie mam dokąd pójść...

– Jak to nie masz dokąd pójść? – odezwał się Bérenger z wnętrza stogu – Do Roquemaurel! Moja matka i bracia będą szczęśliwi, mogąc cię przyjąć pod nasz dach! – Wstał z siana, otrzepując źdźbła słomy z ciemnej czupryny. – Jeśli się zgodzisz, pani, jutro rano ruszymy do domu.

– A daleko do tego twojego Roquemaurel? – spytał Walter.

– Najwyżej cztery czy pięć mil drogi... a teraz może byśmy coś zjedli... Nie śmiąc się przyznać, paź miał całkiem prywatny powód do żalu, że tak się potoczyły ostatnie wypadki, ominęła go bowiem pyszna wieczerza, na którą robił sobie apetyt przez całą drogę. Na szczęście w sakwach podróżnych ostał się jeszcze kawałek szynki i żytniego chleba. Po zaspokojeniu głodu wędrowcy ułożyli się na sianie i posnęli.

Zbliżała się północ, kiedy w szuwarach okalających staw dały się słyszeć ostrożne kroki. Wkrótce drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, wpuszczając do środka zwalistą, czarną postać.

– Jesteś tu, pani Katarzyno?...

I już po chwili Gauberta i pani de Montsalvy rzuciły się sobie w ramiona zalewając się łzami.

– Nasza biedna pani, nasza biedna pani! – powtarzała w kółko Gauberta, przyciskając Katarzynę do swego obfitego biustu. – Żal serce ściska, gdy się na to wszystko patrzy!...

– Powiedz mi, Gauberto, co to wszystko znaczy? – wybuchnęła Katarzyna, kiedy minęło pierwsze wzruszenie. – Co tu się stało?

– Tutaj? Nic wielkiego. Za to panu Arnoldowi pomieszało się w głowie! Jest nie do poznania. Gorszy niż wściekły pies! – Gruba jejmość z wymownym westchnieniem opadła na stertę siana, tuż obok Bérengera, który podniósł zaspaną twarz. – O i paź tutaj! Pozostał ci wierny, jak widzę! Dobre i to!

Katarzyna ruchem dłoni powstrzymała oburzenie chłopca, by nie wszczynać kłótni.

– Opowiadaj, Gauberto... opowiadaj wszystko dokładnie!

– O to nie musisz mnie prosić! Nieprędko przyjdzie mi to wszystko zapomnieć!... Kiedy pan Arnold wrócił na dzień przed Gromniczną, nie można go było poznać... bo miał wielką szramę na twarzy. Ale nie tylko twarzy nie mogliśmy rozpoznać. On się całkiem zmienił, pani Katarzyno! Tamtego dnia całą noc padał śnieg, wszyscy więc wylegliśmy przed domy, odgarnialiśmy, zamiatali. I nagle dostrzegliśmy, że nadciąga, jak zawsze cały ubrany na czarno z połą płaszcza rozłożoną na końskim zadzie, z gołą głową. Wtedy powypuszczaliśmy miotły z rąk i rzuciliśmy się mu na spotkanie, lecz on roztrącił nas i przeszedł obojętnie, rzucając półgębkiem: „Dzień dobry... dzień dobry”... Ani uśmiechu, ani jednego dobrego spojrzenia! A ludzie, którzy z nim byli, odepchnęli nas od niego! Był taki ponury, taki lodowaty, że pomyśleliśmy, że stało się jakieś nieszczęście, że... tobie, pani, przytrafiło się coś złego. Któryś z nas krzyknął: „A gdzie nasza pani? Gdzie Katarzyna?”... Wtedy on się zatrzymał, wyjął szpadę i zaczął okropnie krzyczeć... Wybacz mi, pani, ale muszę ci wszystko powiedzieć! Krzyknął: „Pierwszemu, który ośmieli się wymówić przy mnie imię tej ladacznicy, wypruję flaki!” Po czym ruszył dalej na czele swych ludzi... i wtedy zobaczyliśmy tę kobietę... Katarzyna zamarła.

– Kobietę?... Jaką kobietę?

– Najpierw nic nie zauważyliśmy, bo jechała na koniu wśród innych, zamotana w pelerynę z kapturem. Ale godzinę później nasi ludzie zostali wezwani do zamku, jak dawniej, ale jak wychodzili, to wszyscy płakali, z wyjątkiem Antoniego Couderca, kowala, który wściekle toczył pianę z ust i spluwał na ziemię, jakby się nałykał trucizny. Pan Arnold, w przytomności podejrzanych zbirów, których przywlókł ze sobą, wydał rozkaz: ten, który pozwoli ci wejść do Montsalvy, zostanie natychmiast powieszony! Mężczyzna, kobieta czy dziecko! Codziennie po otwarciu bram kazał wysyłać chłopaka, by pilnował drogi i powiadomił natychmiast, że nadjeżdżasz, by w porę zamknąć przed tobą bramy. Kiedy się tylko dowiedział, że się zbliżasz, wsiadł na koń wraz ze swymi ludźmi... i z tą kobietą i ruszył, by cię wytropić i wygnać!

– A wiesz, kim jest ta kobieta?

– A jakżeby nie! To ta rozpustnica Azalia, koronczarka, którą pan Arnold musiał zabrać z bandy Béraud d’Apchiera. Ale, pani Katarzyno, co to, źle się czujesz?

Rzeczywiście, Katarzyna pobladła jak kreda, zachwiała się i gdyby Walter nie pośpieszył jej w porę z pomocą, runęłaby niechybnie na klepisko.

– Do diabła z tą twoją opowieścią! – zrugał giermek Gaubertę. – Sięgnij do jej sakiewki, powinny być w niej sole i ocet. A kimże jest ta Azalia?

– Straszne ladaco! Ladacznica z ogniem w zadzie! Potrafiła własnemu ojczymowi wleźć do łóżka, a uciekła stąd z bandą tego zakutego zbója Bérauda, która oblegała Montsalvy. To ścierwo! Ona z Béraudem knowała przeciwko panu Arnoldowi, a ten, za przeproszeniem, osioł patentowany nam ją tu z powrotem sprowadza... z pewnością myśląc, że z nią wyrządzi więcej zła swojej biednej, świętej żonie! Ale, mój chłopcze, zdaje się, że nasza pani wraca do siebie!...

Istotnie, Walter zaaplikowawszy Katarzynie kilka energicznych policzków, wlał parę kropli octu między jej blade wargi, po czym zaróżowiła się na twarzy. Potoczyła wokół błędnym wzrokiem i zatrzymała go na osobie Gauberty.

– Wybaczcie mi – wybełkotała. – Nie spodziewałam się czegoś podobnego... Mój Boże... Azalia... Dlaczego właśnie ona?... Jak przeor Bernard mógł pozwolić, by wpuszczono ją do zamku?

– Właśnie w tym rzecz, że kiedy pan Arnold przybył do Montsalvy, przeora nie było w naszym klasztorze, gdyż udał się do Chirac do umierającej matki, a brat Antym, który go zastępuje, dowiedział się, że w drodze powrotnej został napadnięty przez zbójców i że teraz liże rany w zamku Saint-Laurent d’Olt. Na szczęście dobry Bóg nie zabrał go nam, gdyż jest on naszą ostatnią deską ratunku... jeśli uda mu się przedrzeć przez zastęp tych wściekłych psów broniących wstępu do pana Arnolda!

Zaciskając palce aż do bólu, Katarzyna jęknęła z rozpaczą:

– On chyba oszalał! Całkowicie oszalał! A co z moimi dziećmi? Co z Sarą?

Czy aby im jakiej krzywdy nie wyrządził?

Gauberta wybuchnęła nieoczekiwanym śmiechem.

– Nie miał czasu, by im uczynić krzywdę! W samą noc jego przybycia mały panicz, Izabela, Sara, Josse i Maria uciekli z zamku. Rano, kiedy pan zauważył, że zniknęli, wpadł we wściekłość i posłał ludzi na poszukiwania. Na szczęście ich nie znalazł!

– Wiesz, gdzie oni są?

Gauberta okazywała coraz większe zadowolenie.

– Nikt z nas tego nie wie... i tak jest najlepiej! Wiemy tylko, że pan Arnold kazał przeczesać całą okolicę i nic... ani widu, ani słychu! Myślę, że można zaufać Sarze i Jossemu i że sprawili się jak najlepiej! Teraz wiesz już wszystko, pani, albo prawie wszystko...

Katarzyna odetchnęła z ulgą. Wreszcie dobra nowina! Wszyscy, których kochała najbardziej, byli poza zasięgiem szponów Arnolda; ten przemienił się chyba za sprawą diabła we wroga własnej rodziny.

– Jeszcze jedno pytanie, moja dobra Gauberto. Rzekłaś przed chwilą, że mój... że pan Arnold ruszył, by mnie schwytać i smakować na mnie swą zemstę... Dlaczego więc już mnie nie szuka?...

– Szukał cię, lecz niedługo. Niedojda powiedział, że uciekłaś co koń wyskoczy w kierunku Carlat. Pan Arnold pewnie się domyślił, że udałaś się do księżnej Eleonory szukać schronienia. Wolał tedy zawrócić, nie chcąc rozmowy z księżną. Ludzie się od niego odwrócili, od kiedy przywlókł tutaj tę wywlokę... a kiedy wieść się rozejdzie po okolicy, że wróciłaś, może mieć poważne kłopoty...

– Nie przyjechałam tu, Gauberto, by wszczynać rewolucję. Przybyłam, by odebrać należne mi miejsce i odbiorę je, wierzaj mi!

– A my ci pomożemy, pani! Jak ludzie się zwiedzą, że tu jesteś, odrodzi się ich odwaga! Lecz na razie gdzie się schronisz?

– U nas! – odparł za swą panią Bérenger. – W Roquemaurel! A ja sam wygarnę moim braciom, że pozwolili panu Arnoldowi zachować się w taki sposób!

Gauberta z niejakim wysiłkiem ruszyła swoje sto osiemdziesiąt funtów wagi z pachnącego siana, poprawiła na sobie giezło i odczepiła zza pasa pękaty worek.

– Pomyślałam, że będziecie głodni, i przyniosłam wam trochę koziego sera i chleba, a teraz na mnie już czas... muszę wracać.

Katarzyna ucałowała dzielną kobietę w oba tłuste policzki.

– Zawsze wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć, Gauberto, lecz tego, coś tym razem dla mnie uczyniła, wierzaj mi, nigdy ci nie zapomnę! Powiedz tam wszystkim, że nigdy o nich nie zapomniałam i że... nigdy nie zawiodłam ich zaufania ani ich przyjaźni...

– Ależ oni dobrze o tym wiedzą, moje biedactwo! Gdyby twój małżonek nie przywlókł bandy łapiduchów, niedługo by było jego panowania w Montsalvy, a my wygarnęlibyśmy mu całą prawdę. A co do tej ladacznicy, to tak wygarbowalibyśmy jej tyłek pokrzywami, że przez miesiąc by na nim nie usiadła. Ale wszystko się ułoży, na pewno! Dobrej nocy, pani!... do zobaczenia!

– Do zobaczenia, Gauberto!... Lecz powiedz, jak udało ci się wyjść z Montsalvy i jak wejdziesz z powrotem? Czy nie zamyka się bram na noc?

– Jakżeby nie! Ale gdyby tylko jakiś strażnik zabronił mi czegoś, mógłby gorzko pożałować, że go matka zrodziła!

Co rzekłszy zniknęła zwinnie i lekko, o co nikt by jej nie podejrzewał. Walter zamknął za nią starannie wrota stodoły.

Zwinąwszy się w kłębek na sianie, Katarzyna czekała, aż jej zmęczonymi członkami zawładnie zbawienny sen. Bolesne drgnienia jej serca powoli się uspokoiły. Skoro dzieci znajdowały się poza zasięgiem człowieka, który nią tak okrutnie publicznie poniewierał, rana nie była śmiertelna. Gniew nie pozwalał dojść do głosu rozpaczy i wiedziała, że gdy nastanie świt i minie zmęczenie, będzie musiała walczyć z przemożną żądzą zwołania okolicznej szlachty, by przypuścić natarcie na swój własny zamek... Lecz właściwie... po co walczyć? Czy nie nadszedł wreszcie czas, by zrezygnować z roli zbyt czułej żony i kazać zapłacić diabelskiemu mężowi za wszystkie krzywdy doznane od niego przez sześć lat małżeństwa?

I z tą pocieszającą myślą zasnęła...


Zanim wstał piękny, letni świt nad Lasem Kasztanowym i ozłocił mury Montsalvy, Katarzyna i jej towarzysze opuścili dawno pachnące schronienie i po pobieżnej ablucji w zimnej wodzie stawu ruszyli przez pola, by dotrzeć do drogi prowadzącej w głęboką dolinę rzeki Lot, nad którą wznosiły się antyczne wieże Roquemaurel.

Stąpając powoli stromą i wąską ścieżką, wędrowcy uhonorowali serki i chleb Gauberty, a kiedy zza gór słońce wyłoniło się w pełni jak wielka, ognista kula, kawał drogi był już za nimi. Wokół różowiły się kępy wrzosów, złociły żarnowce. W licznych strumieniach skrzyły się pstrągi. Katarzyna przeszukiwała wzrokiem horyzont, zatrzymując się na każdym dymie z komina rzadkich tutaj domów z łupku i grysu, starając się odgadnąć, pod którym z tych dachów Josse Rallard ukrył jej dzieci... Pokusa była wielka, by zatrzymać się tu i tam i rozpytać o nie, lecz Bérenger odwiódł ją od tego zamiaru.

– Moja matka zapewne o wszystkim wie... Bracia ruszą na ich poszukiwanie... a zresztą, może są właśnie u nas!

Właściwie dlaczego nie? Roquemarelowie: matka, Matylda i dwaj chłopcy, Renaud i Amaury, mieli jeszcze gorsze charaktery niż sam Arnold. Ani władza, ani talenty wojenne pana de Montsalvy nie robiły na nich żadnego wrażenia. Zgarnąć mu jego własne dzieci sprzed nosa – to była nie lada gratka...

Stara forteca, której rudawe mury widziały wyjazdy pierwszych krzyżowców do Ziemi Świętej, ukazała się oczom wędrowców w skwarze południa. Pod błękitnym niebem zamczysko przywodziło na myśl pięknego starca, drzemiącego na słońcu z przymkniętymi powiekami, spokojnego i pewnego siebie, lecz gdy otrząśnie się z drzemki i wstanie, ukaże pokaźną posturę i groźne jeszcze muskuły, stwardniałe w bojach z dobrego, starego drewna.

Forteca uśmiechała się spuszczonym mostem zwodzonym. Dwóch strażników grało w kości w chłodzie sklepienia. Na ścieżce, z pustym koszem na głowie, podparta pod boki, stała wysoka, smagła kobieta w białej koszuli i niebieskiej spódnicy, poganiając praczki rozwieszające świeże pranie na łące poniżej mostu.

– Żeby trzy godziny rozwieszać dwa prześcieradła i dwanaście ścierek! Ruszajcie się, a żwawo! Nicole, więcej życia!

Na dźwięk toczących się na ścieżce pod kopytami kamieni odwróciła się w kierunku, skąd dochodził hałas, zasłaniając oczy dłonią.

– Kto idzie?...

Ale już wiedziała. Z jej gardła dobył się okrzyk na zduszone „Sara” rzucone przez oszalałą z radości Katarzynę, która zeskoczywszy z konia pędziła potykając się o bruzdy, tak jej było spieszno rzucić się w objęcia tej, którą zawsze traktowała jak drugą matkę.

Walter i Bérenger stanęli oniemiali przy koniach, patrząc na ściskające się kobiety, które nie miały zamiaru się rozdzielić.

Wtedy Bérenger przypomniał sobie nagle o roli gospodarza, zatoczył ręką szeroki krąg i głosem pełnym dumy spytał przyjaciela:

– No i jak ci się podoba Roquemaurel? Nieźle, czyż nie?

Rozdział trzynasty
RĘKA PANA

„Mama wróciła! Mama wróciła!...”

Siedząc na łóżku dzielonym z małą siostrą, Michał kołysał się przyśpiewując sobie i przyglądając się z zachwytem Sarze, która uzbrojona w szczotkę i grzebień rozczesywała Katarzynie włosy. Chłopiec uwielbiał matkę, która była dla niego kimś bajkowym, kimś pośrednim między tajemniczymi postaciami, jakie zaludniały bajania starej Donatki, a aniołami, o których opowiadał mu przeor.

Od kiedy zniknęła z jego dziecięcego świata, chłopiec, pomimo czułości okazywanej mu przez wszystkie otaczające go kobiety, czuł się opuszczony. W jego „środku", jak próbował wyjaśnić Sarze, była pustka, której nie wypełnił powrót ojca.

Na widok Arnolda syn nie odniósł wcale wrażenia, że to naprawdę jego ojciec. Ten mężczyzna w czerni, z okropną szramą na twarzy, który dziko przycisnął go do piersi, nie był tym samym wesołym towarzyszem sprzed roku, który tarzał się wraz nim po łące usianej różowymi stokrotkami.

Lecz kiedy przed chwilą Katarzyna ukazała się na zamkowym dziedzińcu, gdzie bawił się w piasku, serce zabiło mu z radości, gdyż w promieniach słonecznych jego matka była taka, jakiej zawsze oczekiwał. Jedno było pewne: tego wieczora Michał był cudownie szczęśliwy, tym bardziej że mama obiecała uroczyście już nigdy go nie opuścić.

Co do Izabeli, to Katarzyna opuściła dziesięciomiesięczne dziecko, a odnalazła dwuletnią, najładniejszą na świecie dziewczynkę. Ubrana w krótką koszulkę nie zasłaniającą wiele jej pulchnego ciałka, siedziała na kolanach matki, bawiąc się kosmykiem jej włosów.

– Są cudowne... – szeptała Katarzyna przyciskając córkę, by ucałować ją po raz tysięczny.

– Takich rzeczy nie wolno mówić przy dzieciach! – skarciła ją Sara. – No, panienko, pora spać! Jeśli nadal będziesz się bawić włosami matki, to ja nigdy nie skończę!

– Już? – zaprotestowała Katarzyna widząc, że Sara zdejmuje małą z jej kolan i kładzie ją obok brata. – Jeszcze nie zdążyłam się nimi nacieszyć...

– Teraz będziesz miała na to wiele czasu!

I by mieć pewność, że dzieci pójdą spać, zabrała Katarzynę i swoje narzędzia tortur do przyległego pokoju, w którym zresztą przygotowano łóżko dla kasztelanki z Montsalvy.

– Teraz lepiej! – rzuciła sadzając Katarzynę na taborecie. – Kończmy z tym czesaniem, by wreszcie spokojnie porozmawiać. Co zamierzasz?

Po opuszczeniu dziecięcego raju i powrocie do gorzkiej rzeczywistości Katarzynę znowu opadły czarne myśli.

– Szczerze mówiąc, nie wiem... Wszystko to jest takie straszne, takie nieoczekiwane. Nie pojmuję, jak Arnold mógł przywieźć tę Azalię do Montsalvy, do domu... Myślałam do tej pory, że on kocha mnie tak jak ja jego...

– Jestem przekonana, że cię kocha i nigdy nikogo bardziej nie kochał... lecz raczej dałby się pokrajać na kawałki, niż przyznać się do tego!

– Piękny dał tego dowód: przyprowadzając do domu latawicę! Chciałabym wiedzieć, jak on się z nią spiknął, z tą...

– Ja mogę odpowiedzieć na to pytanie! – dał się słyszeć w progu wesoły i świeży głos.

Do środka weszła młoda żona Josse Rallarda, Maria, garderobiana Katarzyny, niosąc na wyciągniętych ramionach wyprasowaną, lekką suknię z jedwabiu w ziełono-białe paski, która wydawała się świeża jak poranek. Maria była jeszcze ładniejsza i zaróżowiona niż w czasach, kiedy stanowiła ozdobę haremu sułtana Grenady, lecz będąc w zaawansowanej ciąży, była dwa razy grubsza niż wtedy. Przed ucieczką z Montsalvy udało się jej zabrać trochę klejnotów i strojów swej pani. Przyniosła właśnie jedną z uratowanych sukien i ostrożnie rozłożyła ją na łóżku.

– A skąd o tym wiesz? – spytała Katarzyna.

– Od Jossego, oczywiście! Kiedy przyjechał pan Arnold z tymi podejrzanymi typami, mój drogi mąż rozpoznał jednego z nich: był to człowiek z bandy Bérauda d’Apchiera, która napadła na Montsalvy. Josse postanowił pociągnąć go za język; najpierw więc spił go, jak się patrzy, po czym już bez trudu dowiedział się wszystkiego: otóż pan Arnold przed powrotem do domu postanowił wyrównać rachunki z Béraudem za napaść na Montsalvy i donieść mu z rozkoszą, że osobiście zabił jego bękarta, Gonneta. Lecz kiedy przybył do wieży Bérauda, ten właśnie dogorywał na łożu śmierci. Walka z nim była więc niemożliwa. Wtedy spotkał Azalię, która została konkubiną Jana, starszego syna Bérauda. Błagała pana Arnolda, żeby ją zabrał ze sobą, używając dobrze znanych sobie sposobów. A ponieważ nie jest brzydka...

– Od lat miała na niego chrapkę – wtrąciła Katarzyna bezbarwnym głosem.

– W każdym razie, pan Arnold postanowił zabrać ją ze sobą, i to tym chętniej, że ta wywłoka zwerbowała dla niego najlepszych ludzi Bérauda, najtęższych zabijaków zbijających bąki, od kiedy ich herszt zaniemógł. I cała ta hałastra zjawiła się pewnego wieczoru w Montsalvy.

– Jak on śmiał wprowadzić ich do naszego domu?... A ją pewnie zainstalował w moim pokoju – jęknęła Katarzyna dławiąc łzy.

– O nie! Nie w twoim pokoju! – zaprzeczyła żywo Sara. – Kiedy zobaczyłam, kogo nam przyprowadził i co się święci, zamknęłam twój pokój na cztery spusty, a klucz zawiesiłam sobie na szyi, stanęłam przed naszym panem i oznajmiłam, że raczej dam się poćwiartować, niż oddam mu klucz! Na szczęście nie nalegał...

Odgłos trąbki dźwięczący w głębinach zamku przerwał jej słowa.

– Wzywają na wieczerzę! – rzuciła Maria. – Trzeba się pośpieszyć, Saro!

– Wiem, wiem! Ale skoro pani de Roquemaurel zapowiedziała przyjęcie na dziś wieczór, nie obrazi się chyba za parę chwil spóźnienia – odparła, lecz żwawiej zabrała się do układania fryzury swej pani, podczas gdy Maria pomagała nałożyć jej suknię. Wkrótce Katarzyna •zebrawszy tren sukni udała się na spotkanie.


Wielka komnata w zamku Roquemaurel nie umywała się nawet do tych z zamków królewskich czy książęcych ani nawet do tej z Montsalvy, gdyż nie było tam ani jednego arrasu, ani najmniejszego złotego cacka wysadzanego drogocennymi kamieniami. Ongiś ród Roquernarelów był bardzo bogaty i wpływowy, dawno jednak utracił swą świetność za sprawą hulaszczego i lekkomyślnego pradziadka. Niemniej, pani Matylda była doskonałą gospodynią i chociaż sali nie zdobiły złoto i jedwabie, to pyszniła się ona bielą obrusów, naczyniami cynowymi tak wypucowanymi, że lśniły jak srebrne, i bukietami świeżo zerwanych, złocistych żarnowców.

Sama gospodyni w pięknej, aksamitnej sukni koloru śliwkowego, w której musiała umierać z gorąca, oczekiwała na swego gościa, siedząc wyprostowana w wysokim krześle rzeźbionym w kasztanowym drewnie. Obok stali jej dwaj starsi synowie, Renaud i Amaury, chłopy jak dęby, przy których wiotki Bérenger zupełnie ginął w oczach.

Kiedy Katarzyna ukazała się w drzwiach, Renaud ujął jej dłoń i poprowadził do stołu, przy którym kolejno zajęli miejsca pani Matylda, Josse Rallard, kapelan zamkowy, Bérenger, Maria Rallard oraz najważniejsi oficerowie. Po krótkiej modlitwie zmówionej przez kapelana, zebrani niczym stado wygłodniałych wilków rzucili się do jadła.

Pochłonąwszy górę pieczonych kurcząt, połowę dzikiej świni i wielką ilość zupy kasztanowej, Renaud de Roquemaurel zabrał głos, by poinformować Katarzynę o tym, jakie podjął kroki w związku z jej przybyciem.

– Wysłałem ludzi do wszystkich okolicznych zamków, aby zawiadomić o twoim przyjeździe, pani, i zapowiedzieć, że w następną niedzielę odbędzie się u nas rada wszystkich tych, którym leży na sercu fizyczne, jak i moralne zdrowie pana de Montsalvy. To, co się dzieje na zamku, dowodzi aż nadto, że wpadł w sidła szatana. Należałoby go jak najszybciej z nich uwolnić, gdyż kiedy rzeczy źle się mają u was, u innych może być podobnie!

Kiedy skończył, podał puchar swemu giermkowi, który napełnił go po brzegi, i olbrzym opróżnił go jednym haustem.

Katarzyna, słuchając ze zdziwieniem jego słów, podniosła na niego zamyślone spojrzenie.

– Czy więc chcesz zebrać armię, przyjacielu?

– Nie, armii nie da się zebrać. Ale kilka solidnych zastępów na pewno i zaprawionych w bojach wiarusów, którzy potrafią cię obronić, byś mogła męża nauczyć rozumu...

Katarzyna nie mogła zasnąć tej nocy. Nabrała pewności, że nie może się zgodzić, by koalicja okolicznych wielmożów wprowadzała ją do domu, gdyż to oznaczałoby utratę przyjaźni i zaufania jej poddanych. Jedynymi ludźmi, za którymi mogłaby wejść do Montsalvy z podniesioną głową, byli przeor Bernard współrządzący miastem czy zwierzchnik Arnolda, Bernard d’Armagnac, znany bardziej pod przydomkiem Cadet-Bernard, gdyż tylko oni posiadali tu legalną władzę.

Dlatego kiedy nadeszła niedziela i ci, których zwołał Renaud de Roquemaurel, zebrali się w zamku, pani de Montsalvy podjęła decyzję i postanowiła się jej trzymać.

– Nie wiem, mości panowie, jak mam wyrazić swoją wdzięczność i wzruszenie, że was tu wszystkich widzę. Znajduję w tym wyraz przyjaźni, która jest mi najdroższa. Dlatego zanim powiadomię was o swojej decyzji, pragnę wszystkich zapewnić, że ani ja, ani moje dzieci nigdy wam tego nie zapomnimy...

– Ten wstęp nie wydaje się zbyt zachęcający, pani Katarzyno – zauważył, korzystając z chwili ciszy pan Archambaud de la Roque.

– Czy mamy wnosić, że nie chcesz wejść do siebie, wspierając się na sile naszej broni?... Szkoda... Wszyscy jesteśmy gotowi umrzeć za ciebie!

Był to przystojny, około trzydziestoletni mężczyzna, tak samo ciemny jak Arnold i bardzo do niego podobny dzięki dalekiemu pokrewieństwu. Jednak jego orzechowe oczy wyrażały łagodność i poczucie humoru, które zawsze były obce panu de Montsalvy.

Katarzyna uśmiechnęła się do niego.

– Nie będę ukrywać, panie Archambaud, że żałuję pośpiechu, z jakim nasi przyjaciele Roquemarelowie wezwali was do broni. Szpada, lanca i topór to środki nieodwracalne i zanim się do nich ucieknę, chciałabym najpierw wyczerpać wszystkie inne sposoby nie zagrażające nikomu... Myślę o rozwadze, dyplomacji, cierpliwości, modlitwie...

– W dniu kiedy pan de Montsalvy okaże się czuły na tego rodzaju argumenty, możecie ściąć mi głowę! – krzyknął Gontran de Fabrefort nieodłączny kompan braci Roquemaurel w pijatykach, zaczepkach i innych równie budujących rozrywkach. – Jemu nie można inaczej przemówić do rozsądku jak siłą!

– Zrozum, panie, że nie pragnę zasiać waśni i wrogości wśród sąsiadów.

Arnold nigdy by wam nie wybaczył, że stanęliście za mną. Jesteście jego towarzyszami broni, jego odwiecznymi przyjaciółmi, a ja jestem tu obca, nawet jeślim jest jego żoną...

– Założywszy, że to prawda, to twój syn nie jest tu obcy! – przerwał Hugo de Ladinhac, starzec o białych włosach i o profilu krogulca. – Otóż jego ojciec złamał zasadę lojalności, sprowadzając w nasze strony zbirów Bérauda d’Apchiera, który jeszcze niedawno pustoszył nasze domostwa!

– Masz rację... jednak nie mogę buntować syna przeciwko ojcu! Jeszcze nie teraz! Czy nie możemy z tym trochę poczekać?

– Na co czekać? – huknął Jan de Mallet. – Że Arnold dowie się o naszej tu obecności? Że zaatakuje Roquemaurel ze swoją bandą, zawładnie nim, weźmie cię siłą i zabije?

– Nawet gdyby do tego doszło, nie zabije swego syna... Proponuję, żebyśmy zaczekali, żebyśmy wyczerpali wszystkie szanse porozumienia. Myślę, że mamy w ręku jeszcze jedną kartę! Przeor Bernard! Udam się do niego do Saint-Laurent-d’Olt. To niedaleko stąd! Wiem, że jest cierpiący i nie opuszcza łoża, lecz to nie przeszkodzi mu mnie wysłuchać. Zawsze był mi najlepszym doradcą. A ja chcę jednego: jego rady! Uczynię tak, jak mi poradzi. Jeśli powie, żeby zaatakować, zaatakuję!

– Jest tylko jedna przeszkoda – podjął Renaud wyciągając się w fotelu. – Nie będziesz mogła przedrzeć się do niego. Otóż Montsalvy znalazł również i w tej okolicy sprzymierzeńców, którzy nie dadzą ci przejść, tym bardziej że cię znają!

– Ale mnie nie znają! – przerwał Walter. – Niech pani Katarzyna da mi list do przeora, a ja przyniosę odpowiedź. To zadanie dla prawdziwego giermka!

– Nie znasz wcale okolicy, młodzieńcze! – sprzeciwił się Renaud.

– Ale ja znam! – wtrącił Bereranger. – Poprowadzę go!

Z pewnością paź znał doskonale dolinę i byłby dla Waltera najlepszym przewodnikiem. Lecz czy zdoła się oprzeć chęci ujrzenia Hauvette, teraz kiedy powoli stawał się mężczyzną?... Katarzyna nie czuła się jednak na siłach, by mu tego zabronić i w końcu się zgodziła, lecz nakazała mu jak najdalej posuniętą ostrożność: jej list musiał za wszelką cenę dotrzeć do przeora Bernarda!


Jeszcze tej samej nocy, dwie godziny przed wschodem słońca, Walter i Bérenger opuścili Roquemaurel na piechotę, przebrani za pielgrzymów Świętego Jakuba, których ścieżki przebiegały przez całą okolicę.

Dla Katarzyny znowu nastąpiły nie kończące się dni oczekiwania w ciężkim, letnim upale, który zawisł nad Lasem Kasztanowym jak ołowiana czapa. Pola zrudziały od palących promieni, a strumienie powysychały. Z trudem można było napoić bydło. Na szczęście głębokie zbiorniki zamków i miast, wydrążone w skale w dawnych czasach przez pokolenia poddanych, zawierały potężne zapasy; nie były wszakże bez dna. Jeśli susza potrwałaby dłużej, jak to było pięćdziesiąt lat wcześniej, sytuacja mogła stać się tragiczna...

Wraz z suszą wokół starej fortecy zapanowała cisza jak makiem zasiał i znikąd nie nadchodziły żadne nowiny.

Wieczorami po zachodzie słońca Katarzyna samotnie wchodziła kręconymi schodami na szczyt wieży i patrzyła w stronę, gdzie w oddali majaczył zamek Montsalvy, a jej zbolałe serce recytowało na pamięć każdy jego szczegół. Kiedy zapadała noc, ciężkim krokiem wracała do swego samotnego pokoju, połykając gorzkie łzy.

Wierna Sara spoglądała na swą panią w milczeniu zaciskając pięści na widok łez płynących po jej bladych, zapadniętych policzkach. A kiedy rozlegał się szczęk zamka w jej pokoju, Cyganka zjawiała się w kuchni, zapalała świecę i schodziła do piwnic, gdzie przechowywała swoje zioła, fiolki, nalewki, balsamy i proszki.

Miejsce to było ciemne, straszne i podobne do jaskini czarownicy, lecz Sara znająca się na niebezpiecznej sztuce rzucania uroków nigdy nie chciała oddać się jej w pełni. Uprawiała białą magię opartą na zapachach, modlitwach i zaklęciach. Nigdy więc nie wzywała na pomoc Szatana, tylko dobrotliwe duchy; do nich zwracała się z prośbami o ukojenie cierpień tej, którą zawsze traktowała jak swoje najukochańsze dziecko.

A jednak pewnego wieczoru, z końcem sierpnia, Sara przed zejściem do swego podziemnego laboratorium zaopatrzyła się w kawałek pszczelego wosku i pęk ostrych szpilek...

Dzień ten był wyjątkowo ponury. Zwierzęta zaczęły padać od kłów wilków, które zabijały je, by wychłeptać krew. W zamkowej cysternie poziom wody opadał w zastraszającym tempie i stało się jasne, że wkrótce, jeśli niebo nie ześle deszczu, nastąpi katastrofa.

Tymczasem minęło już sześć długich tygodni od wyruszenia Waltera i Bérengera do Saint-Laurent i nie było od nich żadnych wiadomości. Zniknęli w borach i landach i nikt nie był w stanie rzec, co się z nimi stało...

Tej właśnie nocy Sara ukrywszy się w podziemiach Roquemaurel, w świetle łuczyw ulepiła swymi zręcznymi rękami dwie woskowe figurki. Jedna przedstawiała kobietę, druga mężczyznę. Cyganka, mrucząc niezrozumiałe słowa, wbijała w nie długie igły, które wcześniej rozpalała do czerwoności w ogniu. Nad paleniskiem unosiły się gorzkie zapachy ziół, wydzielając czarny dym, a zdeformowany cień Sary kładł się na bielonym murze jak istny fantom nienawiści...

Po zakończeniu straszliwego dzieła Cyganka zamknęła obie figurki w skrzynce, którą zakopała w rogu piwnicy, pogasiła łuczywa, wzięła świecę i powoli wyszła na wieżę, gdzie znajdował się jej pokój. Jej dłonie, zawsze tak pewne, drżały, a twarz, równie szara i twarda jak otaczające ją stare mury, błyszczała od łez, których nie umiała powstrzymać... Aby uratować tę, którą kochała bardziej niż siebie, Czarna Sara skazała przed chwilą swoją własną duszę na potępienie...

Minęły jeszcze trzy dni, gdy któregoś ranka bramy zamku Montsalvy nieoczekiwanie wypluły w popłochu tłum mężczyzn, kobiet i dzieci pędzących przed sobą bydło i ciągnących wozy, na których spiętrzono w pośpiechu to, co posiadano najcenniejszego...

Słońce stało wysoko na bezlitośnie bezchmurnym nieboskłonie. Jednak na twarzach wszystkich tych ludzi malowało się przerażenie. Rozdzwoniły się dzwony w klasztorze, niosąc ponure dźwięki po całej okolicy aż do murów zamków i osad, wtórując potwornemu okrzykowi, który zawisł nad uciekającymi.

„Dżuma!... Dżuma w Montsalvy!!!"

Rozdział czternasty
MIARA MIŁOŚCI

Gauberta, ukrywszy głowę w ramionach Katarzyny, dała upust swej rozpaczy; szlochała nie mogąc się opanować. Przerażenie i trudy wędrówki pokonały tę dzielną kobietę, a na jej ogorzałej twarzy łzy wyryły czarne strugi. Za nią na dwóch wozach piętrzyły się umieszczone byle jak sprzęty kuchenne, narzędzia tkackie i jej sześcioro dzieci. Nie opodal na wyschłej trawie stał jej małżonek, Mikołaj Cairou, ciężko dysząc z wysiłku. Dalej na ścieżce widać było inne wozy: Marcina Cairou, brata Mikołaja, Józefa Delmasa, kotlarza, Antoniego Couderca, kowala, i wielu, wielu innych. Mieszkańcy Montsalvy wysypali się zza murów, by szukać schronienia w Roquemaurel u boku tej, którą zawsze uważali za swoją obrończynię i ostoję: Katarzyny.

Kiedy o zmierzchu ujrzała ich z murów, jak nadciągają z trudem wlokąc swój dobytek, pędem zbiegła ze schodów, by przyjąć ich z otwartymi ramionami, lecz most zwodzony zamku został podniesiony, a sam Renaud zagrodził jej drogę.

– Cóż czynisz? – krzyknęła zdziwiona. – Dlaczego zamykasz przed nimi bramy. Czyż nie widzisz, że potrzebują pomocy?

Ale Renaud ani drgnął.

– W innych okolicznościach przyjąłbym każdego z radością, lecz nie tym razem! W Montsalvy panuje dżuma, a oni mogli ją ze sobą przynieść. Nie dopuszczę, by zapanowała w naszym zamku!

– Przyszli tu, ponieważ mają do ciebie zaufanie, panie!

– Nie do mnie! Do ciebie, Katarzyno, która nic nie możesz. Pomyśl o swoich dzieciach. Czy chcesz patrzeć, jak puchną, czernieją i umierają w potwornych męczarniach, czy tego chcesz?

Obraz, który wywołał, był tak straszny, że zakryła twarz rękami. Z zewnątrz dochodziły jednak błagalne wołania:

– Nasza pani!... Nasza pani!... Pani Katarzyno!

– Mój Boże! – jęknęła. – Wołają mnie...

– Teraz cię wołają, ale bram przed tobą nie otworzyli! W niebezpieczeństwie każdy myśli o sobie, bądź pewna, Katarzyno.

– Ma rację! – podjęła Sara. – Nie kiwnęli nawet palcem, kiedy pan Arnold wrócił z tą bandą padalców i wywłoką.

Nastąpiła cisza przerywana okrzykami dochodzącymi z zewnątrz.

– Otwórz mi bramę! Chcę do nich iść!

– Jeśli otworzę... będziesz musiała z nimi zostać...

– Wiem, lecz proszę cię, żebyś otworzył! Jestem panią de Montsalvy, ich panią, i moim obowiązkiem jest być z nimi i im pomagać!

Wokół rozległy się liczne protesty i błagania, lecz ona zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę bramy.

– Zaczekaj na mnie, pani! Idę z tobą! – krzyknął Josse, odpychając delikatnie, lecz zdecydowanie dłoń Marii, która chciała go powstrzymać. Wtedy, w zupełnej ciszy, Renaud opuścił most i otworzył bramę, przez którą wszyscy mogli ujrzeć długi sznur uciekinierów.

– Zaopiekuj się dziećmi, Saro! – krzyknęła Katarzyna i wraz z Josse pobiegła do tych, których prawo feudalne i przyjaźń czyniły jej ludźmi. Spostrzegłszy ją, Gauberta puściła się na spotkanie i ze szlochem padła jej w ramiona...

W objęciach Katarzyny, która chusteczką wycierała jej spoconą twarz, Gauberta powoli uspokoiła się i opowiedziała pokrótce, co się stało.

Otóż w zamku od dwóch dni fetowano w towarzystwie trzech mężczyzn, którzy przybyli z wozem pełnym kobiet o ciemnej karnacji. Ich dowódca oznajmił, że przybywa z Marsylii, wiezie niewolnice, które jego pan, król Aragonii, Alfons V Wspaniały, przesyła w podarunku księciu de Bourbon i że prosi o schronienie na noc. Dla nowych kompanów pana Arnolda była to wielka gratka.

Orgia trwała trzy dni, a kiedy wstało słońce, chłopi przybyli na jarmark ujrzeli okropny widok: z zamku, ledwo powłócząc nogami i okropnie wyjąc, wytoczył się całkiem nagi mężczyzna, którego ciało było pokryte rozległymi, czarnymi plamami. Po zrobieniu kilku kroków mężczyzna upadł jak długi, wymiotując czarną mazią, nie pozostawiającą patrzącym złudzeń.

– Dżuma!...

Wiadomość lotem błyskawicy obiegła miasto, wzniecając szaloną panikę: wszyscy mieli tylko jedno w głowie: uciec jak najdalej od zamku, nad którym zawisło przekleństwo niebios. Brat Antym kazał pozabijać ćwiekami bramy i wyjście z podziemi, by zaraza nie wydostała się za obręb zamku...

– Zabić drzwi?... A Arnold?... A mój mąż?... Gauberta wykonała gest niemocy i odwróciła wzrok.

– Został w środku! – jęknęła wreszcie... – Ale może już nie żyje w tej chwili... To szybko idzie... dżuma, strasznie szybko, pani Katarzyno... Brat Antym powiedział, że otworzy zamek dopiero za czterdzieści dni... żeby go spalić!... Co z nami będzie, pani Katarzyno?...

Gauberta znowu zalała się łzami, czepiając się sukni swej pani, która jakby już jej nie słyszała. Wyobraziła sobie okropieństwa dziejące się w zamku, w którym teraz w nieludzkich mękach umierali ludzie. Ujrzała oczami wyobraźni swego męża leżącego być może na ziemi, gnijącego żywcem i nie mającego oparcia nawet w Bogu. I przed tym przerażającym obrazem zapomniała o wszystkich krzywdach, jakie jej wyrządził i jakie być może jeszcze jej wyrządzi...

I odwróciwszy się w stronę zamku, zawołała do Renauda, którego potężna sylwetka rysowała się między dwoma otworami strzelniczymi:

– Przyślij mi konia i powiedz Sarze, żeby przygotowała wszystkie leki, jakie posiada. Ruszam do Montsalvy!

– Ależ to szalony pomysł! Nie wyjdziesz stamtąd żywa!

– Uczyń, o co cię proszę. Nie pozwolę sczeznąć ojcu moich dzieci, nie uczyniwszy wszystkiego dla jego ratowania!

– Ale on już pewnie nie żyje! Dżuma zbiera żniwo...

– Szybko! Tak, wiem! Ale ja nie uwierzę, że nie żyje, dopóki nie zobaczę na własne oczy!

– Jesteś szalona, pani! – odparł Renaud. – Poświęcać się dla tego człowieka! A czy wiesz, że on ma zamiar cię oskarżyć przed sądem i wtrącić do więzienia za cudzołóstwo? Wytoczy ci proces i zamknie w lochu do końca twych dni, podczas gdy sam ożeni się z inną!

Roquemaurel z wściekłością rzucał słowa z wieży jak pociski z katapulty chcąc przygwoździć Katarzynę do ziemi. Ale ona nie dawała za wygraną. Wyprostowana jak strzała, uniosła głowę jeszcze wyżej i spokojnie oznajmiła:

– To sprawa między nim i panem Bogiem, lecz dopóki ja będę jego żoną, spełnię swój obowiązek!... No, Renaud, dosyć gadania! Pośpiesz się i daj mi, o co cię proszę... i zaopiekuj się mymi dziećmi, jeśli nie wrócę.

– Zgoda. Sama tego chciałaś – odparł Renaud i zniknął za murem.


Chwilę później brama otworzyła się na nowo i ujrzano trzy mulice z przytroczonymi do boków koszami. Na jednej z nich siedziała Sara.

Widząc to, Katarzyna przerwała krąg otaczających ją, błagających, by się niepotrzebnie nie poświęcała, ludzi, podbiegła do niej i krzyknęła:

– Co ty tu robisz? Natychmiast wracaj! Nie chcę, byś ze mną jechała! Słyszysz? Masz zostać i zająć się dziećmi!

– Moim zadaniem jest wszędzie ci towarzyszyć! Ostatnim razem, jak wyjechałaś beze mnie, nie bardzo ci się powiodło, jak mi się zdaje? Tym razem cię nie opuszczę. Będziesz mnie potrzebować!

~ Wiem... ale co z dziećmi?

– Maria się nimi zajmie równie dobrze jak ja z pomocą pani Matyldy, która rai obiecała i która je uwielbia. A więc ruszajmy. Josse pojedzie z nami?

– Też pytanie! – wymamrotał zagadnięty, posyłając pocałunek w kierunku murów.

– Doskonale! A wy tam – dodała Cyganka zwracając się do tłumu rozłożonego na zeschłej trawie – co wyglądacie jak barany idące na rzeź. Pani de Roquemaurel kazała mi powiedzieć wam, żebyście odeszli do starych domów, które widać tam w górze. Są trochę zrujnowane, ale dadzą wam wystarczające schronienie na wypadek deszczu, który oby wreszcie zaczął padać. Poza tym jest tam cysterna, w której jeszcze jest woda.

Josse pomógł Katarzynie wsiąść na mulicę, sam wsiadł na swoją i stanął na czele małej grupy, przed którą tłum się rozstąpił.

– Pani Katarzyno! – krzyknęła Gauberta. Katarzyna odwróciła się.

– Co tam, Gauberto?

– Gdybym była sama, dołączyłabym do ciebie, przysięgam! Ale mam sześcioro dzieci... i boję się... wszyscy się boją. Pani nie wie, co to dżuma!

– Wiem, Gauberto – odparła Katarzyna przypomniawszy sobie krótki pobyt za murami Chartres podczas epidemii. – Dlatego właśnie jadę do Montsalvy. Nie przejmuj się jednak. Czterdzieści dni szybko minie... Może jeszcze się zobaczymy...

I nie odwracając się więcej dołączyła do Sary i Jossego, usiłując nie patrzeć na zamek, w którym zostawiła swoje dziatki, i nie myśleć, że może już nigdy ich nie zobaczy. Walczyła równocześnie ze strachem przed czarną śmiercią... i tym, co odkryje, kiedy brat Antym otworzy przed nią bramy jej domu, przedwcześnie zamienionego w grobowiec...

Około trzeciej nad ranem dotarli do Montsalvy, które wyglądało jak czarna zjawa na tle mrocznego nieba. Jedynie wzdłuż kościelnej dzwonnicy wił się szary dym z ognisk, które zapalili mnisi. Jego balsamiczny zapach czuło się w powietrzu. Cisza była głęboka, na murach nie było widać żywej duszy. Serce Katarzyny ścisnęło się na widok własnego domu, w którym nie paliło się żadne światło ani nie dochodził zeń żaden dźwięk...

– Czy tu jeszcze są żywi? – szepnęła czyniąc znak krzyża.

– Musimy sprawdzić – wymamrotał Josse odczepiając od paska róg i przytknąwszy go do ust zadął trzy razy, po czym odczekawszy chwilę, ponowił próbę.

– Musimy dać im trochę czasu na dojście – szepnęła Katarzyna. – Miejmy nadzieję, że ośmielą się otworzyć...

Oczekiwanie wydało się nie mieć końca. Wreszcie ujrzeli na murach chybotliwy blask łuczywa i czarną, szybko poruszającą się postać, która zatrzymała się nad bramą.

– Kto idzie? – usłyszeli niepewny głos. – W blasku łuczywa Katarzyna poznała brata Antyma.

– Szlachetna i wielka pani Katarzyna – zagrzmiał Josse. – Hrabina de Montsalvy żąda, bracie, byś otworzył przed nią bramy!

– Pani Ka... Ka... Katarzyna? – wybełkotał mnich. – A... ależ... to zupełnie nie... niemożliwe! Jesteśmy ogarnięci dżumą i...

– Wiem o wszystkim! – przerwała Katarzyna. – Lecz mimo to chcę wejść, bracie. Otwórz bramę! To rozkaz, a podczas nieobecności przeora Bernarda mam prawo go wydać!

Mnich wahał się przez chwilę, lecz pokonany władczym tonem kasztelanki poddał się.

– Zgoda... Już idę, lecz miejcie do siebie pretensje, jeśli przytrafi się wam jakieś nieszczęście...

Po chwili brama otworzyła się przed jeźdźcami, ukazując skarbnika klasztoru, który oświetlał sobie drogę łuczywem. Katarzyna popatrzyła na niego surowo.

– Nie powinieneś pozwolić im odejść. Całe miasto jest w drodze pod palącym słońcem.

– Szkoda, że cię przy tym nie było, pani! Żadna siła by ich nie powstrzymała. Oszaleli widząc umierającego człowieka.

– Co uczyniliście z ciałem?

– Spaliliśmy, oczywiście, ryzykując wiele. Mam trzydziestu mnichów w klasztorze i odpowiadam za nich przed Bogiem...

Rozmawiając Katarzyna przeszła pod sklepieniem i wówczas zauważyła usypaną z kamieni barierę broniącą wstępu do zamku.

– A czy za tych, którzy tu byli, nie jesteś odpowiedzialny przed Bogiem? Pan tego miasta być może w tej chwili umiera bez pomocy, bez spowiedzi, bez Boga... czy za to nie odpowiadasz? Przeor Bernard nigdy nie kazałby wznieść tej strasznej zapory!

– Skąd wiesz? – zaperzył się mnich. – Przeor chciałby ocalić jak najwięcej istnień ludzkich... istnień zasługujących na to miano... lecz ci, którzy zajmowali zamek, pani hrabino, to były istne pomioty szatana! Ta brama pozostanie zabarykadowana przez czterdzieści dni... tak jak to się czyni w przypadku dżumy... Zresztą w środku pewnie już nie ma nikogo żywego... Czy nie czujesz okropnej woni?

– Rozkazuję, żebyś otworzył!!!

– Na Boga, nie!

Josse odepchnąwszy Katarzynę już chwytał mnicha za kołnierz, kiedy do akcji wkroczyła Sara.

– To bez sensu! Zresztą usuwanie tej góry kamieni zabrałoby zbyt wiele czasu. Jeśli w środku są jeszcze żywi, musimy się pośpieszyć!

– Jak się śpieszyć, skoro nie pozwala się nam wejść?

– Tędy nie. Lecz jest podziemne przejście, które przeor Bernard po twoim odjeździe, Josse, kazał przedłużyć aż do zamku. Ty go nie znasz.

– Ale Gauberta mi o nim mówiła. Tak więc, bracie Antymie, ruszamy do podziemnego przejścia!

Josse wyjął z pochwy sztylet, przyłożył do gardła skarbnikowi i słodko wycedził przez zęby:

– I to zaraz!

Przyparty do muru mnich znowu musiał skapitulować.

– Chodźcie za mną...

Ruszyli na dziedziniec klasztoru, na którym płonęły wonne ogniska. Tam zostawili mulice, zabierając tylko kosze. Katarzyna ujrzała znowu klasztor z jego małym ogrodem, gdzie przeor Bernard z taką miłością hodował szałwię, rutę, rumianek, mak, absynt, koper i wiele innych przydatnych ziół. Wreszcie ukazało się wejście do podziemi, przez które ongiś, ciemną nocą, uciekała z Montsalvy. Koło się zamknęło. Teraz tym samym przejściem miała wrócić do swego domu...

Za bratem Antymem, który z łuczywem w ręku wskazywał drogę, Josse, Katarzyna i Sara, obarczeni koszami, zanurzyli się w czeluściach ziemi. Otwarto przed nimi potężne drzwi z drewna kasztanowego wzmocnione żelaznymi okuciami i takąż kratą. Wewnątrz panowała mdląca woń, lecz nie czuli jej, gdyż Sara przyłożyła im do twarzy opaski nasączone octem, a na ręce kazała nałożyć rękawiczki.

– Tymi schodami dojdziecie do włazu – wyjaśnił brat Antym. – A teraz pozwólcie, że zamknę drzwi. Jeszcze możecie zawrócić, lecz jeśli wejdziecie do zamku, pamiętajcie, że nie otworzę ich przed upływem czterdziestu dni. A więc zastanówcie się...

– Już się zastanowiliśmy! – odparł Josse. – Muszę przyznać, że nie można ci, bracie, pogratulować odwagi ani miłosierdzia.

Ruszyli w drogę. Josse dopadłszy do włazu otworzył go wpuszczając z wnętrza potworny odór.

– O słodki Jezu! – wydał okrzyk, kiedy przełożył głowę przez otwór i powiódł wzrokiem wokół.

Właz wychodził na salę straży zamku i sala ta w bladym świetle brzasku przedstawiała okropny widok: dziesiątki sczerniałych trupów leżały w swoich wydzielinach pośród pozostałości uczty. Pomieszane półnagie ciała mężczyzn i kobiet. Widocznie śmierć zaskoczyła ich podczas orgii z brutalnością pioruna, a smród panowałby nie do zniesienia, gdyby drzwi wychodzące na dziedziniec nie były przytrzymywane ciałem mężczyzny leżącego w poprzek.

– A Arnold? Czy widzisz Arnolda? – zduszonym głosem spytała Katarzyna.

Josse uczynił przeczący znak głową i podał rękę, by pomóc wejść jej, a potem Sarze. Katarzyna przytknąwszy mocnej chustkę z octem do ust pomknęła prosto ku schodom wiodącym do części mieszkalnej. Tymczasem Josse za pomocą żelaznego haka wyciągał trupy na dziedziniec i podpalił powstały stos, po czym udał się do magazynów zamkowych w poszukiwaniu wapna z zamiarem posypania nim sali straży.

Dramat jednak nie kończył się tutaj. Sala honorowa, w której ucztowali co znamienitsi goście, także zasłana była trupami. Katarzyna oparła się o mur i zwymiotowała. Kiedy obrzydzenie przeszło, zmusiła się, by przyjrzeć się po kolei każdemu trupowi. Wtedy usłyszała głos Sary.

– Popatrz Katarzyno, jedna z dziewcząt jeszcze żyje!

W istocie, do kominka przytulała się może czternastoletnia dziewczynka z wytrzeszczonymi oczami. Osłonięta jedynie własnymi włosami drżała jak liść i dała się wyprowadzić ze swej kryjówki bez sprzeciwu, lecz nie była w stanie odpowiedzieć na najprostsze pytanie. Z niemym przerażeniem pokazywała na schody prowadzące do wieży, gdzie mieszkał pan de Montsalvy. Katarzyna chciała rzucić się w tę stronę, lecz Sara chwyciła ją za rękę.

– Zostań tutaj! Już dość się napatrzyłaś! Sama pójdę! Katarzyna, sama nie wiedząc dlaczego, usłuchała. Może dlatego, że przerażała ją ta śmierć i żniwo, jakie ukazało się jej oczom w najstraszniejszej formie. Ująwszy dziewczynę za ramię kazała jej włożyć suknię leżącą na krześle. Po chwili wróciła Sara.

– Chodź! Jest chory... ale dycha!

Ruszyły ku schodom, na których dogorywał jakiś człowiek z okropnymi czarnymi plamami na całym ciele i wielkim, fioletowym bąblem pod pachą. Za nimi ruszyła dziewczyna, zbyt szczęśliwa, że znowu widzi żywych.

– Temu nie można już pomóc – stwierdziła Sara na widok dogorywającego. – A Arnold?

– Sama zobaczysz... Uprzedzam cię jednak, że jest tam i koronczarka... ale martwa!

Istotnie, wchodząc do pokoju męża, Katarzyna zobaczyła najpierw ciało Azalii. I ona była zupełnie naga, pod jej prawą pachą również widniał bąbel, wargi miała wykrzywione w skurczu cierpienia, leżała spowita masą czarnych włosów w poprzek stopni pod pańskim łożem, na którym bez czucia leżał Arnold...


Katarzyna rzuciła się do niego ze łzami w oczach i z bijącym sercem. Arnold miał na sobie rozpiętą koszulę, która odsłaniała spocone ciało. Całe łoże było pokryte wymiocinami. Oddychał z wysiłkiem i pokasływał.

Katarzyna odwróciła wzrok ku Sarze, która chwyciła nadgarstek chorego i mierzyła mu puls z miną prawdziwego medyka.

– No i co?

Cyganka wzruszyła ramionami.

– Na razie nie mogę nic powiedzieć. Puls jest przyśpieszony i ma wysoką gorączkę. Zresztą majaczy.

Rzeczywiście, z ust Arnolda dobywały się niezrozumiałe słowa.

– Co trzeba robić?

– Po pierwsze, wynieść go z tego pokoju. Trzeba wszystko spalić. Zaniesiemy go do kuchni, gdzie będzie wszystko pod ręką. Z twojego pokoju przyniesie się materace i pościel. Musimy zapewnić mu absolutną czystość. Zawołajmy Jossego!

Przybiegł natychmiast i podczas gdy Sara zeszła do kuchni, udał się wraz z Katarzyną do jej pokoju, by zabrać potrzebne rzeczy. Istotnie, pokój kasztelanki był nietknięty i wszystko znajdowało się w doskonałym porządku.

Tymczasem Sara wyszorowała kuchnię, rozpaliła ogień i postawiła wodę w wielkim kotle. Zwijała się przy tym jak w ukropie, toteż gdy Katarzyna i Josse oraz dziewczyna przybyli uginając się pod ciężarem pościeli, ręczników i materacy, można było zacząć przenosiny i przygotować łóżko.

Kiedy Sara i Josse przynieśli Arnolda zawiniętego w kołdrę, położyli go najpierw na podłodze, by zedrzeć zeń odzienie i by go umyć. Kiedy go rozbierano, Sara zauważyła pod lewą pachą czerwoną opuchliznę.

– To czyrak! Zaczyna rosnąć!

Umytego i ubranego w czystą koszulę Arnolda ułożono na materacu, a on natychmiast zwymiotował kilka razy i trzeba było myć go na powrót.

Gdy doprowadzono go do porządku, zaczął jęczeć w malignie, lecz tym razem Katarzynie zdawało się, że zrozumiała, iż ma pragnienie.

– Daj mu tego naparu z ziół – rzekła Sara podając jej kubek brunatno-zielonego płynu.

Oparłszy płonącą głowę męża na swym ramieniu, Katarzyna napoiła go, walcząc ze wzruszeniem, jakie poczuła tuląc go jak dawniej do siebie. Wiedziała jednak, że przytula nieświadome ciało, a serce już do niej nie należy. Na tę myśl z jej oczu trysnęły łzy i popłynęły na policzek chorego.

Kiedy położyła go łagodnie na poduszkach, on otworzył oczy i łykał powietrze jak ryba. Potem dało się słyszeć wyraźnie jedno słowo:

„Ka... tarzyna"...

Po chwili nastąpiły inne, niezrozumiałe słowa, lecz to jedno słowo dodało jej otuchy. Czyżby ją poznał, czy też była tylko częścią jego świata majaków?

W tym czasie Sara zabrała się do przygotowania posiłku. Na szczęście kompani Arnolda nie opróżnili do cna bogatych zapasów zamku. Znalazła pszenicę i żyto, słoninę i szynki. Przeczesała kurnik stwierdzając z zadowoleniem, że katastrofa nie przeszkodziła kurom w znoszeniu jajek. Szybko rzuciła im ziarna. Josse zaś palił trupy, wzniecając na dziedzińcu piekielny ogień i kłęby dymu, które zasłoniły niebo. Katarzyna zajmowała się Arnoldem, wielokrotnie myjąc go i zmieniając mu pościel.

Gdy nadeszła noc, wszyscy padali ze zmęczenia, a Arnold wyglądał coraz gorzej. Spuchnięty język wypełniał całe usta, a oczy stały się żółte, skóra zaś sucha i paląca. Czyrak puchł w oczach i był już wielkości kurzego jajka. Sara pokazała Katarzynie, jak się robi okład z musztardy, mąki, miodu i octu, który trzeba było mu zmieniać.

– Jedyna nadzieja w tym, że czyrak szybko dojrzeje i pęknie. Tylko wtedy będzie można go uratować...

Ale Katarzyna nie wierzyła już, że to możliwe.

– On umrze – mówiła przez łzy, których nie mogła powstrzymać. – Ja wiem, że on umrze...

– Jeśli masz dalej przez niego cierpieć, tak będzie lepiej! – burknęła Sara. – Nie zasłużył na twe starania, na to, że się dla niego narażasz... wszyscy się narażamy!... A teraz położysz się na materacu i postarasz się zasnąć!

– Nie. Chcę przy nim czuwać.

– Ja będę czuwać pierwsza. Po mnie Josse, potem ty. Obiecuję, że cię obudzę, gdyby... gdyby coś się stało.


Lecz tej nocy nikomu nie udało się zasnąć. Ciągle trzeba było myć chorego, zmieniać mu pościel i dawać pić. Z nadejściem dnia trochę się uspokoił, lecz jego wygląd był niepokojący; oczy zapadły się do orbit, a ciało znieruchomiało, choć tym razem z ust i nosa popłynęła mu krew. Czyrak, na którym bez ustanku zmieniano okłady, rósł w oczach...

Pod wieczór zachmurzyło się, niebo przecięły błyskawice i rozległy się potężne grzmoty. Po chwili lunęło jak z cebra.

Katarzyna, Sara, Josse i dziewczyna wybiegli na dziedziniec, wyciągając ręce i krzycząc z radości.

– Deszcz, nareszcie deszcz! A więc nie jesteśmy przeklęci! Nagle poprzez grzmoty, błyskawice i szum deszczu usłyszeli potworne wycie. Wszyscy rzucili się z powrotem do kuchni, gdzie czekał na nich okropny widok: Arnoldowi udało się zwlec z posłania! W paroksyzmie cierpienia zerwał z siebie koszulę, bandaże i chwiejąc się na nogach stał przed kominkiem wydając jęki agonii...

– Wpadnie do paleniska! – zawołała Katarzyna, rzucając się w jego stronę, lecz w tej chwili Sara chwyciła ją za ramię krzycząc:

– Popatrz! Bąbel pękł! To dlatego szaleje! Idź, przynieś mi szarpie, dużo szarpi, i wróć tu w rękawiczkach.

W tym czasie Sara z Josse chwycili chorego od tyłu i zmusili go do położenia się. Istotnie, z jego otwartego czyraka wypływała czarna, gęsta, cuchnąca ciecz.

Katarzyna wróciła w rękawiczkach i z naręczem szarpi, które podała Sarze. W jej oczach malowało się nieme błaganie.

– Czy teraz... czy teraz... jest nadzieja?... Spocona twarz Sary rozjaśniła się w uśmiechu.

– Teraz tak... jeśli nie straci za dużo krwi. Jest bardzo silny. Chwasty bywają niezniszczalne...


Przez następną godzinę czyszczono ranę, w tym czasie Fatima przygotowywała kapustę, marchewkę i groch na zupę. Kiedy zapadła noc, Arnold odpowiednio zabandażowany leżał w czystym posłaniu, a jego opiekunowie mogli wreszcie zasiąść przy kuchennym stole do pierwszego prawdziwego posiłku wsłuchując się z zachwytem, jak potoki deszczu bębnią o dach.

Katarzyna chciała pierwsza czuwać przy chorym i nikt się jej nie sprzeciwiał. Wszyscy rozumieli, że pragnęła chwili samotności z mężczyzną którego niezłomnie kochała. Gdy udali się na zasłużony spoczynek, ona przycupnęła na materacu obok Arnolda i wyjąwszy z sakiewki bursztynowy różaniec, który dostała od siostry Beatrycze w Brugii, po raz pierwszy od dłuższego czasu zagłębiła się w modlitwie. Potem ująwszy dłoń męża uniosła ją do ust...

Nie, nie będzie się tłumaczyć ani bronić, gdyż musiałaby kłamać, ukryć przed nim to, co się wydarzyło w Lille w noc królów... Tak naprawdę to była niewierną żoną... choć nie miał najmniejszego prawa jej tego zarzucać...

Kiedy odzyska świadomość, myślała, jeśli mnie pozna, zobaczę, jakie będzie jego pierwsze spojrzenie. Jeśli będzie takie, jak się obawiam, odejdę bez słowa, odejdę na zawsze... Nie chcę, by z naszej miłości została tylko wdzięczność i litość...

Dni mijały, a deszcz nie ustawał. Zamknięci zorganizowali sobie regularny tryb życia. Katarzyna opiekowała się chorym, Fatima prała jego bieliznę. Dni płynęły monotonnie. Sara i Fatima zajmowały się zwierzętami, kurami, królikami i końmi, przygotowywały posiłki i mikstury dla chorego. Kiedy wstał dziewiąty dzień, a czysty błękit nieba zapowiadał piękną pogodę, usłyszano walenie do bram, wrzawę i tumult, jakby tłum jakiś zbliżał się do miasta. Josse rzucił się na mury. Na ulicy było pełno ludzi, ludzi, których znał, mężczyzn, kobiet i dzieci z Montsalvy, a na wozie jechał mnich w białej szacie, który, jak się zdawało, dawał ludziom rozkazy. Mężczyźni rzucili się do stosu głazów zagradzających wejście...

– Przeorze Bernardzie! Przeorze Bernardzie!... Dzięki Bogu wróciłeś! Co za szczęście!

– Przywieźliśmy go! – usłyszał dźwięczny głos Waltera. – Jest jeszcze słaby, ale koniecznie chciał ruszyć w drogę z nami! A co tam u was?

– Pani Katarzyna, Sara i ja jesteśmy cali i zdrowi. Co się tyczy pana Arnolda, to żyje, ale jest bez czucia... Pośpieszcie się! Zawiadomię panią Katarzynę i Sarę! Ucieszą się.

– Wróciliśmy! – zagrzmiała Gauberta – gdyż ogarnął nas wstyd, że pozwoliliśmy wam udać się do tego piekła, a sami zadekowaliśmy się w Roquemaurel! Wszystko jedno, co się z nami stanie!

Entuzjazm podobny do niedawnej paniki powodował tymi ludźmi, którzy zapomnieli o czyhającym ciągle niebezpieczeństwie. W tej chwili wszyscy jak jeden mąż płonęli chęcią zrehabilitowania się w swoich własnych oczach i w oczach swojej kasztelanki. Niebawem brama zamknięta przez mnichów stanęła otworem i na dziedziniec wdarła się pierwsza fala powracających z Gaubertą na czele, ciągnąc wóz, w którym spoczywał przeor. W klasztorze zaczęto bić w dzwony, kiedy władczy głos z głębi dziedzińca przygwoździł ich w miejscu.

– Nie wchodzić! Zabraniam wam wchodzić!...

Okrzykowi przerażenia Katarzyny, Sary i Josse oczekujących na dziedzińcu odpowiedział echem krzyk osłupienia tłumu jak w obliczu cudu: opierając się na ramieniu Fatimy i o framugę drzwi kuchni stał Arnold de Montsalvy. Wychudzony, odziany w długą, białą koszulę, z twarzą napiętnowaną chorobą, zapadniętymi policzkami i oczami wyglądał jak zjawa. Wszyscy pomyśleli, że widzą Łazarza wstającego z grobu, i mieszkańcy Montsalvy zgodnym odruchem padli na kolana wokół wozu, na którym przeor blady jak chusta próbował wstać. Katarzyna także upadła na kolana.

– Arnoldzie! Ty żyjesz! Żyjesz!... Boże Wszechmogący!...

Lecz on nie spojrzał na nią. Opierając się ciągle na ramieniu Fatimy i podtrzymywany z drugiej strony przez Jossego, który rzucił się ku niemu, zbliżał się z trudem, powłócząc bosymi stopami, w stronę swoich wasali; ci zaś nie wiedzieli, czy mają chwalić Boga, czy brać nogi za pas wołając pomocy.

– Odejdźcie stąd! – powtórzył. – Zamknijcie bramy i wracajcie tam, skąd przyszliście! Mam szczęście, że jeszcze jestem przy życiu, lecz zaraza czyha nadal! Odejdźcie stąd... moje owieczki!... Kiedy nadejdzie czas, te bramy otworzą się przed wami i znowu będziemy razem.

– Nie możemy zamykać bram, przyjacielu! – przerwał przeor. – Przybyłem tutaj, by skończyć z hańbą której przykład dawali moi bracia. Zamiast myśleć tylko o sobie, powinni byli uczynić wszystko, by ratować tych, którzy potrzebowali pomocy. Ty, panie, jesteś uratowany, lecz czy możesz przysiąc, że ci, których poświęcenie przyszło do ciebie pomimo najgorszego niebezpieczeństwa, nie zapłacą życiem, jeśli zatrzymasz ich tutaj bez żadnej ochrony poza ich odwagą? Opuścicie zamek i dokończysz leczenia w klasztorze, gdzie pani Katarzyna, Sara i Josse zapewnią ci opiekę w razie potrzeby...

– Nie zgadzam się!... Nie wyjdzie stąd nikt!

W błękitnych oczach mnicha błysnął gniew, a jego osłabione ciało wyprężyło się.

– Nie chodzi mi o ciebie, Arnoldzie de Montsalvy! Chodzi o dwie kobiety... zwłaszcza o jedną, której nie dałeś żadnego powodu, by poświęcała się dla ciebie! Podejdź do mnie, Katarzyno! Podejdź do mnie, moje biedne dziecko!

Uśmiechał się do niej dobrotliwie i wyciągał bladą dłoń. Bernard de Calmont d’Olt znał ją od dawna i zawsze potrafił ją zrozumieć. I teraz ofiarował jej swoją przyjaźń, schronienie... a Arnold nawet na nią nie spojrzał. Jego pogarda i obojętność wskazywały na to, że rzeczywiście przestała dla niego istnieć. W tej chwili zdawało się, że serce jej pęknie, a w gardle dławiły ją łzy rozpaczy. Na chwilę zamknęła oczy, by znaleźć w sobie odrobinę siły, zacisnęła dłonie i odwróciwszy się od Arnolda uczyniła kilka kroków w stronę przeora, który schodził z wozu wyciągając do niej ramiona, kiedy brutalne słowo przykuło ją w miejscu.

– Ona zostanie tutaj!

Tłum zaszemrał, a oburzony przeor krzyknął:

– Nie masz prawa, panie! Niebo na ciebie patrzy!

– Mam wszelkie prawa! Co do Boga... to niech patrzy! Dalej, poprowadźcie mnie do niej – dodał pod adresem podtrzymujących go.

Josse jednak nie usłuchał.

– Co zamierzasz, panie? Jeśli masz zamiar zadać jej nowe cierpienie, to idź sam!

Chciał wypuścić wielkie ciało pana, lecz ten uczepił się kurczowo jego ramienia i powtórzył:

– Powiedziałem, zaprowadź mnie do niej!

– Uczyń, jak chce! – powiedział przeor. – Zobaczymy, jakie ma zamiary.

Zaczęli iść powoli, krok po kroku, Josse i Fatima z trudem przesuwali swój ciężar. Stłoczony przy bramie tłum wstrzymał oddech. Katarzyna stała jak skamieniała, a jej serce waliło młotem. Co zamierzał? Jaki wstyd publiczny przeżyje z jego powodu? Patrzyła na niego ze strachem zmieszanym z litością, że ten tak dumny rycerz wlecze się z trudem.

Kiedy był dwa kroki od niej, Montsalvy wydał kolejny rozkaz.

– Rzućcie mnie przed nią na kolana! Josse spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– Chcesz, panie?...

– Rzekłem: na kolana! Tutaj... w kurzu, u jej stóp! Żądam tego! Josse i Fatima, wśród całkowitej ciszy, uczynili, jak rozkazał, i oniemiała Katarzyna ujrzała nagle przed sobą wielkiego pokutnika, z bosymi stopami i w samej tylko koszuli, któremu brakowało jedynie sznura na szyi... Ten sznur jednak Arnold de Montsalvy miał sobie sam zarzucić w głębi duszy. Nie wypuszczając ramion Fatimy i Jossego, by nie zaryć twarzą w ziemi, zebrawszy wszystkie siły krzyknął:

– Was wszystkich, którzy mnie teraz słuchacie, biorę na świadków mojej hańby i mojej... skruchy! Chcę, byście wszyscy słyszeli, jak błagam o przebaczenie waszą panią, najlepszą i największą panią na świecie!... Katarzyno, sponiewierałem cię, zdradziłem na wiele sposobów, przekląłem i sprowadziłem na ciebie cierpienia, jakich żadna istota ludzka nie byłaby w stanie znieść! Owładnięty demonami pychy, chciałem wyrwać ci twój dom, twoje dzieci, nawet twoje życie! A pomimo to, kiedy ręka sprawiedliwości Pana zawisła nade mną, ofiarowałaś swoje życie, aby ratować moje... przybyłaś do mnie, nie zważając na najstraszliwszą ze śmierci... porzuciłaś wszystko i przybyłaś!... Wiem, ile wycierpiałaś... gdyż od trzech dni odzyskałem świadomość, patrzyłem, jak żyjesz, słuchałem cię, wiem, jak okrutną przebyłaś drogę, by mnie ratować! O, jakże się nienawidzę!

– Nie!... Nie mów tak!...

– Pozwól mi skończyć... Mam tak mało sił... Nie wiedziałem, co czynić ze sobą... Może gdyby oni nie przyszli, nie odezwałbym się słowem, a odzyskawszy siły, uciekłbym jak tchórz daleko od ciebie. Teraz mam zamiar to zrobić. Uczyniłem ci zbyt wiele zła. Wyrządziłem zbyt wiele krzywd i wykopałem między nami przepaść, której nic nie zdoła teraz zapełnić. Dlatego oddaję ci twoją wolność... Odejdę, a ty zostaniesz tutaj ze swymi dziećmi, wasalami, wszystkimi, którzy cię tak kochają. W Montsalvy nie będzie pana, dopiero jak Michał osiągnie dojrzałość. Będzie za to pani, szlachetna i dobra pani, która potrafi miastem pokierować. Ja zamknę się w klasztorze, by odbywać swoją pokutę tak długo, jak Bóg utrzyma mnie przy życiu... Lecz ty, Katarzyno, zanim rozstaniemy się na zawsze, powiedz mi, powiedz, że mi przebaczasz!...

Tego już nie mogła znieść. Nie mogąc dłużej słuchać jego smutnego, pokornego głosu błagającego u jej stóp, Katarzyna wybuchnęła szlochem upadłszy przy Arnoldzie na kolana.

– Przestań! Błagam cię, przestań już!... Nie chcę o niczym słyszeć oprócz jednego: powiedz mi, kim jestem dla ciebie? Powiedz, czy mnie nadal kochasz? – Złączywszy dłonie, szlochała naprzeciwko tego ukorzonego mężczyzny, z którego oczu spływały gorące łzy po przeciętym szramą policzku. – Błagam cię, odpowiedz! W imię Boga, zaklinam cię, powiedz mi prawdę, twoją prawdę! Czy jeszcze mnie kochasz? Czy zostało jeszcze coś z naszej dawnej miłości?

Wtedy on wyciągnął swoje wychudzone, drżące dłonie i ująwszy jej twarz wyszeptał:

– Moja kochana... moja jedyna! Czy cię kocham? Ależ uwielbiałem cię całe życie i nigdy nie przestanę cię kochać... Nigdy! Dopóki będę żył, będę cię kochał...

Nad dwoma klęczącymi postaciami przeleciał skowronek, szybując prosto do nieba, wyśpiewując na całe gardło radość z powrotu słońca, gdy ramiona Katarzyny zamknęły się łagodnie wokół mężczyzny, którego zdobyła na wieczność. Wspólnie podejmą urwaną drogę, drogę prowadzącą do mądrości, do zaufania, do siwych włosów, do zwykłego, codziennego szczęścia...


Osiem dni później, wtuleni w siebie Arnold i Katarzyna patrzyli, jak płonie ich zamek. Poprzez okna widać było wysokie, ryczące płomienie atakujące sufity i ściany, z wściekłością niszczące nie tylko ślady zarazy, lecz i duchy demonów, które przez wiele miesięcy zawładnęły ich siedzibą.

Tak postanowił pan de Montsalvy:

„Niech nic nie pozostanie z mojego szaleństwa! Ani jednej boazerii, ani jednego dywanu, ani jednego mebla skalanego dotykiem niegodnej ręki! Gdy już zostaną tylko gołe mury, zabierzemy się do odbudowy! Gdyż dla mojej żony i moich dzieci, dla życia, które od tej pory wieść będziem, chcę wszystko stworzyć od nowa! Dopiero wtedy możemy zacząć żyć od nowa!”

Teraz, w obliczu pożaru, czuł się wyzwolony, czuł ogarniającą go radość, która dziwiła jego samego. Czy więc tak prosto można było wymazać przeszłość?

Przytulona do mężowskiego ramienia Katarzyna patrzyła również, lecz mimo zalewającego ją szczęścia czuła ukłucie serca, widząc, jak znikają z dymem sprzęty, które sama kiedyś wybierała z taką miłością.

Silniej przytuliła się do Arnolda, który zgadując jej żal, przycisnął ją mocniej do serca i złożył pocałunek na jej czole.

– Tak trzeba było, moje kochanie! Oddam ci wszystko, co dzisiaj strawi ogień... Oddam ci tyle miłości, że pewnego dnia pomyślisz, kiedy już będziemy starzy oboje, że nasza długa historia, nasza okrutna historia... nie była niczym innym jak tylko... baśnią, która zdarzyła się komuś innemu, legendą zrodzoną w wyobraźni prababki.

Katarzyna wspięła się na palce i cmoknęła Arnolda w policzek ze szramą.

– Dlaczego mówisz „nasza okrutna historia"? Ja uważam, że była piękna! A poza tym dlaczego mówisz o niej w przeszłości? Czy jesteśmy starzy? Czy jesteś taki pewny, że jest skończona?...

– Mam taką nadzieję! – odparł Arnold ze śmiechem. – Musi tak być, pomimo twego zamiłowania do wędrówek. Musi tak być, gdyż ludzie szczęśliwi nie mają historii, a teraz pragnę być szczęśliwy z tobą i naszymi dziećmi. Teraz pragnę jedynie szczęścia!

Odwróciwszy się od płomieni pociągnął Katarzynę za sobą. Stojący za nimi ludzie Montsalvy pozdrowili ich radosnymi okrzykami, podczas gdy porywy jesiennego wiatru przyniosły znad wyżyny pierwsze złociste i purpurowe liście, zwiastuny rychłej zimy, którą pan i pani de Montsalvy mieli spędzić w domu gościnnym klasztoru, przygotowując plany nowego domu.

Na wiosnę, kiedy ziemia zrodzi swoje dary, a natura obudzi miłość, wszystko zakwitnie na nowo...


Saint-Mandé, 3 września 1978 r.

Загрузка...