Marta patrzy na łóżko, a potem rozkłada lniany obrusik na nocnej szafce. Spływa do ziemi i otula niezgrabny mebel. Na lampkę narzuca wełnianą chustkę w czerwone róże. Światło umyka z kątów i przykuca koło niej. Półmrok obejmuje patchwork w kolorowe pasy, rozsypane na poduszce jasne włosy Iwony, jej przymknięte powieki, szczupłą postać. Marta patrzy na leżącą kobietę. Potem przenosi wzrok na kilim nad łóżkiem. Delikatne owoce – jarzębina lub kalina – z lewej strony, liście i drobne brązowe gałązki z prawej.
Iwona leży spokojnie. Zaciśnięte mocno powieki drgają leciutko. Marta schyla się do torby i wyjmuje butelkę szampana, dwa kryształowe kieliszki, popielniczkę. W jej dłoniach dźwięczy delikatnie szkło. Iwona porusza się.
– Jeszcze nie otwieraj, jeszcze nie… Poczekaj, bądź cierpliwa, jeszcze tylko… – Marta jest czujna.
– Już? – Iwona z zamkniętymi ciągłe oczyma zwraca twarz w kierunku Marty.
– Nie podglądaj! – Marta kładzie rękę na oczach Iwony. Patrzy na jej jasną twarz, delikatny makijaż, w tym półmroku Iwona wydaje się dużo młodsza, wygląda na dobrze utrzymaną trzydziestkę, a przecież ma czterdzieści lat. Marta nie cofa ręki – podnosi drugą dłonią wazonik z bukiecikiem kwiatów, i ustawia obok lampki. Kwiaty pochłaniają i tak dość nikłe światło lampki, szerokim cieniem przechodzą na ścianę i tam rozkładają się wygodnie, moszczą między sufitem a krzesłem. Marta schyla się raz jeszcze, niebieski dywanik zrobił się teraz prawie granatowy, gmera ręką w torbie w poszukiwaniu magnetofonu. Sprzęt jest malutki, srebrny, kaseta wchodzi gładko. Marta omija szafkę i szuka kontaktu.
– Nie patrz, proszę, wytrzymaj jeszcze chwilę.
Iwona kiwa potakująco głową, jej jasne włosy, rozpuszczone włosy koloru miodu drżą, a lekko pomalowane usta uśmiechają się.
– Słyszałam!
Marta odwraca się, z magnetofonu płynie cichutka muzyka.
– Nic nie słyszałaś!
Iwona otwiera oczy, chwyta Martę za spódnicę jak kapryśne dziecko, podnosi się na łokciach, sukienka z długim suwakiem opina jej się na piersiach. Iwona wygląda jak przebudzona ze snu królewna. Pociąga mocno za prostą spódnicę Marty.
– Jesteś naprawdę wielka! Chodź, to cię ucałuję!
Marta zgrabnie się odsuwa, patrzy na nią uważnie, a potem mówi:
– Daj spokój, tylko bez czułości, bo jak nas ktoś nakryje…
– Och, nie zapominaj, że jesteśmy dorosłe. – Iwona podciąga nogi, obejmuje rękami szczupłe łydki, opiera głowę na kolanach i rozgląda się, jakby ten pokój widziała pierwszy raz w życiu. Zapada cisza, Marta czuje, jak jej ciało lekko się napina, brzuch i nogi, ramiona, Iwona patrzy i milczy, lekko głaszcze patchwork, a Marcie wydaje się, że już nie wytrzyma dłużej tej ciszy, zaraz jej brzuch zacznie burczeć, jak w czasach dzieciństwa, kiedy przynosiła dwóję i na pytanie „co w szkole” pierwszy odpowiadał jej brzuch. Trzeba udawać obojętność, nic za szybko. Ale milczenie przedłuża się niebezpiecznie, więc Marta wsuwa nogą torbę pod łóżko i obojętnym tonem pyta:
– No i jak?
Iwona dotyka delikatnym gestem kilimu, czułym gestem rozpoznania.
– Normalnie! Normalnie! – A potem oddycha z ulgą i odchyla głowę do tyłu. – Normalnie – powtarza raz jeszcze, jakby się chciała upewnić, że to wszystko prawda.
Napięcie Marty spływa w dół, przez szary sweter i granatową spódnicę, prosto w szare półbuty na płaskim obcasie. Jej głos jest obojętny, kiedy mówi: – No to dzięki Bogu.
Teraz obie milczą, nagle skrępowane swoją obecnością, Iwona pierwsza przesuwa się w stronę wezgłowia, poprawia kolorową poduszkę, opiera ją o metal łóżka i daje znak Marcie, żeby usiadła. Marta siada na brzegu łóżka, a wtedy Iwona gorączkowo zaczyna szukać czegoś. Klepie narzutę dłonią, zagląda pod poduszkę, wreszcie tonem, w którym jest kropla pretensji, mówi:
– Tu gdzieś miałam zegarek!
Marta zrywa się, czegoś nie dopatrzyła, zegarka nie ma ani na stoliczku nocnym, ani na łóżku, znowu ten cholerny moment paniki, zanim ręka powędruje do szarego swetra, kieszeń jest lekko rozepchana. Srebrna błyskotka kołysze się wreszcie w jej dłoni. Do cieni kwiatów dołącza cień zegarka, jest olbrzymi, wąski, przecina kwiaty jak kosa. Ręce kobiet spotykają się – paznokcie Iwony, pomalowane łososiowym lakierem, stukają o srebro. Marta cofa swoją dłoń, palce z krótko obciętymi paznokciami, i natychmiast się tłumaczy:
– Schowałam przecież, tak jak chciałaś, żeby nic…
Ale Iwona zakłada zegarek na rękę i przerywa jej w pół słowa:
– Przecież muszę wiedzieć, która godzina! – Jej głos jest lekko zirytowany.
Marta pamięta układ drobnych strzałek na tarczy.
– Siedem po.
Iwona ma kłopot z miniaturowym zameczkiem.
– A więc odliczam siedem!
Marta wzrusza ramionami.
– Jasne.
Iwona śmieje się, jakby udał jej się dobry dowcip.
– Siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa jeden, start!
I Marta łapie w lot, o co chodzi, jej drobne, nieprzyozdobione palce się prostują. Nie musi ich zaciskać.
– Uhm. Od czego?
– Grasz w pytania? – Iwona wchodzi w jej słowa bezbłędnie.
– A ty nie? – Marta uśmiecha się, jest szybka.
– To było pytanie retoryczne?
– A jak sądzisz? – Marta nie przegra, trzeba tylko pamiętać, żeby to były pytania, nie odpowiedzi.
– Wpuszczasz mnie w maliny?
– Od kiedy jesteś taka spostrzegawcza? – Marta rozluźnia się.
– A czy to ma jakieś znaczenie?
Przerwy między pytaniami nie mogą być za długie. Marta się nie zastanawia.
– Dlaczego zmieniasz temat?
– A jaki był temat na dzisiaj? – Iwona jest szybka, szybsza od Marty. Jej słowa nakładają się niemalże na ostatnie słowa Marty.
– Czyżbyś nie wiedziała? – Marta się dziwi.
– Nie chcesz odpowiedzieć na moje pytanie?
– Naprawdę myślisz, że wygrasz?
Och, chwila przerwy. Iwona patrzy na nią, a potem pyta:
– Która godzina?
– Przecież masz zegarek – wyrywa się Marcie.
Iwona śmieje się radośnie.
– Przegrałaś, przegrałaś!
Marcie nagle robi się przykro.
– Zawsze przegrywam.
Iwona grozi jej palcem.
– Tylko bez takich! – napomina, a potem robi jej miejsce w łóżku, naprzeciwko siebie. – Zrzucaj buty, wskakuj i nie obrażaj się. Dzisiaj ja rządzę.
Ale Marta nie może się powstrzymać.
– Ani przez moment o tym nie zapomniałam.
Iwona jakby tego nie słyszy, Marta zrzuca zdeptane pantofle, zastanawia się, czy aby nie poszło oczko, nie chciałaby siedzieć tutaj i pić szampana z oczkiem. I tak przy Iwonie wygląda jak uboga krewna. Ale rajstopy są w porządku.
– A teraz szampan.
Kieliszki skrzą się w świetle.
– Tak, ale…
– Tylko bez ale. Papieroski.
Marta czuje, że powinna coś powiedzieć.
– Są, ale…
– No to daj. Bez ale, bezale, bezalemucio – nuci Iwona, a Marta znowu sięga poza łóżko. Czerwona paczka, zapalniczka. Rzuca jedno i drugie w kierunku Iwony, Iwona z lubością zaciąga się, nikły płomień zapalniczki oświetla jej twarz wyraźniej niż lampka. A potem bez ostrzeżenia zaczyna kaszleć. Marta jest zła.
– Widzisz?
Iwona macha ręką niecierpliwie. Rozgarnia dym.
– Taka była umowa. Bez ale… – Kaszle sucho. – Nienawidzę słowa ale… Ty, odpręż się… Najgorsze słowo we wszystkich językach świata… Masz śliczną sukienkę, ale…
Marta uśmiecha się i kończy: – Wyglądasz w niej jak krowa.
– Kocham cię, ale…
– …musimy się rozstać. Dla naszego dobra.
Iwona zaciąga się mocno, już nie kaszle.
– Brawo! Masz cudnie obcięte włosy, ale… -…tobie i tak nic nie pomoże.
Iwona kładzie popielniczkę na łóżku.
– No właśnie. Będziesz żyć, ale…
Iwona strzepuje popiół. Czeka. Marta milczy. Iwona trąca ją lekko.
– Dlaczego milczysz? Miałyśmy się świetnie bawić. – Ale ostatnie słowo już wypluwa z siebie razem z ostrym napadem kaszlu.
Marta nie wytrzymuje.
– Wolałabym, żebyś nie paliła.
– Ty neofitko! Sama dymiłaś jak piec. A dlaczego to niby mam nie palić? Dostanę raka i umrę? Kochana, dlaczego mam nie palić? – Iwona robi się zła.
Marta opanowuje się w mgnieniu oka.
– Jak chcesz, to pal.
– Lepiej, lepiej, dużo lepiej. – Głos Iwony jest ostry. – Będę żyła długo i szczęśliwie. Dla ciebie zawsze butelka jest do połowy pusta. A u mnie do połowy pełna.
– Rób, co chcesz. – Marta czuje się urażona.
Iwona spogląda na nią, zaciąga się jeszcze raz, a potem gwałtownym ruchem gasi papierosa.
– Jestem wstrętna. Zobacz, gaszę. Tego już gaszę. Olewam. Robię to dla ciebie. No?
Pytanie jest wyraźne i Marta czuje się w obowiązku wytłumaczyć:
– Naprawdę palenie jest…
– …szkodliwe dla zdrowia, minister zdrowia i opieki społecznej i chuj mu w du…
O nie, tak nie można! Marta nie chce tego słuchać!
– Iwona! Jesteś wstrętna z tym przeklinaniem.
Ale Iwona jest zadowolona. Wyraźnie ją prowokuje.
– Nie bądź taka delikatna, siostro, od brzydkich wyrazów jeszcze nikt nie umarł. Ani od mówienia, ani od słuchania… Byłabym pierwszym wypadkiem… Upierdliwa jesteś jak… Takie słowo w ekstremalnych warunkach może uratować życie.
Marta wykrzywia z dezaprobatą usta.
– Eeee. Ty jak coś powiesz…
Niedobrze powiedziane. Iwona już się nie uśmiecha.
– Ja – przywołuje Martę do porządku – dzisiaj mogę mówić, co chcę.
Ciało Marty znowu napina się lekko.
– Tak.
Ale to nie wystarcza. Głos Iwony jest cieńszy niż zwykle.
– Może nie odzywaj się niepytana? – Iwona patrzy na Martę, widzi jej ramiona, które drgnęły przed chwilą w nieznacznym geście wzruszenia ramionami, czuje jej urazę i oświadcza: – Nie wolno ci się obrażać.
Marta jest zgodna:
– Okej. – Ale jej ramiona znowu się poruszają, urażone osobno, wbrew zgodzie ust.
Iwona nie chce kłótni.
– Nie wolno ci się obrażać. No, nie rób takiej minki, no, dziubasku… – Przymilny ton nie robi wrażenia na Marcie.
– Daj spokój.
Ale Iwona nie ma zamiaru rezygnować. Przechyla się w stronę Marty, podnosi wysoko brwi, nadaje oczom niewinny wyraz.
– Dziubasku-kutasku, popatrz na mnie! Szczygiełku, to ja twój burek-siurek, twój szczurek-pisiurek, zrób ładną minkę do grzecznej dziewczynki, grzeczne dziewczynki mają ładne minki, minetki nimfetki, to grzeczne…
Marta nie wytrzymuje, parska cichym śmiechem. Twarz Iwony również się rozjaśnia.
– No właśnie. Okej. Palimy, pijemy i sobie szalejemy. Otwieraj! – Podaje Marcie szampana.
Kryształowe kieliszki cicho dźwięczą przy stuknięciu.
A Marta odstawia na chwilę swój i zapala świecę.
Świeca daje inne światło. Bardziej okrągłe i przyjazne. Twarze kobiet wygładza, zmniejsza kanty mebli, ociepla wnętrze. Leżą obok siebie, na poduszce jasne włosy Iwony, te pszeniczne fale, balejaż robi swoje, i ciemniejsze włosy Marty, związane w koński ogon, niemodny ogon, ściągnięte mocno gumką frotte. Trzymają w dłoniach kieliszki, pusta butelka stoi przy łóżku, odsłonięte nogi unoszą wysoko w górze. Marta podciąga spódnicę i wyciąga nogi jeszcze wyżej.
Nogi Iwony są dłuższe i szczuplejsze.
– Zdecydowanie ja! – Iwona naciąga stopy jak tancerka.
– E, bo ty mierzysz nieuczciwie. – Marta nie pozwala się przekonać, zsuwa się niżej. – O, proszę, ja! Nie oszukuj!
Jej kieliszek drży, resztka szampana odbija się kręgiem od ścianek. Marta zsuwa się coraz bardziej i jej szampan wylewa się na piersi Iwony. Iwona odsuwa się z krzykiem, nogi Marty, samotnie wyciągnięte ku sufitowi, lekko się kołyszą.
– Jezu!
– No widzisz? Moje!
– To nieuczciwe! – Iwona wyciera sukienkę, zostaje na niej mokra plama.
Marta sięga po chusteczkę, wyciera dekolt Iwony i mówi przekornie:
– Prawda jak oliwa, zawsze na wierzch wypływa.
Znów kładą się obok siebie, Iwona dzieli swojego szampana na dwa kieliszki.
– Przez chwilę czułam się całkowicie zadbana… A tyle rzeczy zaniedbałam…
Marta grzecznościowo mruczy coś pod nosem, potakując, przechyla kieliszek i złocisty płyn spływa prosto do jej ust.
– Wiesz, kiedyś powiedziałam na podwórku, że moja młodsza siostra jeszcze sika w majtki. Dzieciaki się śmiały… – Iwona patrzy w sufit, nie może zauważyć, że twarz Marty tężeje. – Nie przerywaj! Ale potem przestały. A ona pobiegła do domu. Nie odzywała się do mnie. Przestała wychodzić na podwórko. Teraz bym jej powiedziała, że… Deszcz pada, słyszysz?
– Słyszę – mówi Marta drewnianym głosem.
– Nie wiedziałam, że to ją tak zaboli. Lubię spacery w deszczu… Poszłabym na spacer… Na takim spacerze idziesz w kaloszach i odgłos taki chłepczący… i słychać kaaap kaaap przez gałęzie… Pajęczyny całe w drobniuchnej mgiełce. Po deszczu widać, jak taki pająk się narobi… Tak precyzyjnie niteczka po niteczce zapierdala, żeby akurat na wysokości twojej twarzy to powiesić. Uee – wzdryga się.
– Przesadzasz.
Ale Iwona jakby jej nie słyszała.
– Bo w pogodny dzień nie masz szans, żeby to zobaczyć, a po deszczu widać… Chciałabym to zobaczyć…
Marta odstawia zdecydowanym ruchem kieliszek na szafkę.
– Myślisz, że lepiej by nam teraz było w zimnicy, z pajęczyną na gębie, z mokrymi nogami…
Iwona ma przymknięte oczy.
– A krople kaaap, kaaap jak z kroplówki…
– A krople sraaap, sraaap…
– Nienawidziłam chodzić na spacery. Trzy cztery, Ciapku! Teraz na spacerek! Jak do psa. Piotr był taki… zdrowowyznaniowy. Bo to zdrowo, Ciapku. A teraz podziwiaj, Ciapku! Na trzy cztery! Przed obiadkiem, bo to zdrowo na apetyt, Ciapku, po obiadku nażarty Ciapku, bo brzuszek musi strawić. Zdrowo! – Iwona prycha, a potem jej głos smutnieje. – A teraz bym poszła…
– Po nocy? – Marta jest realistką.
Iwona ożywia się.
– No! Kiedyś się założyłam… I poszłam. W nocy. Na cmentarz… Ciemno… Cyprysy jak ludzie. A pamiętasz, jak chłopcy pod Krakowem się założyli, że jeden z nich pójdzie o dwunastej w nocy na cmentarz i na dowód, że był, wbije gwóźdź w krzyż?
– Nie.
– No i wbił ten gwóźdź, odwrócił się, żeby szybko wiać, a tu jak go coś nie pociągnie… – Iwona nagle pociąga silnie za spódnicę Marty, Marta podskakuje, Iwona się zaśmiewa. – Tak samo on się przestraszył! I umarł ze strachu! A może to plotka… On kurtką o ten gwóźdź zaczepił…
– Rzeczywiście, strasznie zabawne. – Marta odsuwa się od Iwony.
– No i poszłam na ten cmentarz… – Iwona przeciąga się i zamyka powieki. – Powiem ci, że myślałam, że umrę ze strachu, chciałam wracać…
Na pewno nie chciała.
– Ty? – W głosie Marty brzmi wyzwanie. – Ty na pewno nie…
– Ale usłyszałam za sobą głosy… Sprawdzali mnie… I ja już wiedziałam, że nie jestem sama… A oni myśleli, że jestem odważna… Możesz zrobić coś z tym światłem?
Świeca zaczyna drżeć. Knot zapada w miękki wosk. Marta przechyla się i dwoma palcami próbuje podnieść palący się knot.
– Zgasić jeszcze mogę…
– Lubię świece… chciałabym, żeby było dużo świec… – Iwona jest senna, Marta oblizuje gorące palce. – No, twoja kolej, mów, na pewno miałaś coś strasznego, jak byłaś mała… o czym nie mówiłaś nikomu, no…
– Zeszliśmy kiedyś do kanału. Po „Kanale” Wajdy. Wiesz, koło Głównego?
Iwona ożywia się.
– Wiem.
– No i zeszliśmy, z Grześkiem. A głupi Kotwa zasunął płytę i powiedział, że nas nie wypuści. I że nas szczury zjedzą, jak nie damy dwóch dych.
– W życiu bym nie zeszła do kanału.
– A potem Kotwa odsunął ten właz. Bez tych dwóch dych. Najedliśmy się strachu! Ale człowiek jak młody to głupi…
Iwona obraca twarz w kierunku Marty.
– Wiesz, do kurwy nędzy…
– Czy ty naprawdę aż tak musisz… To niesmaczne… – Marta wykrzywia usta.
– A tak. Do kurwy nędzy, to życie jest doprawdy bardzo krótkie… I tyle rzeczy robi się niepotrzebnych i głupich…
– Mówisz o Francji? – Nie, nie będę jej więcej zwracać uwagi, postanawia Marta. – Żałujesz, że wyjechałaś?
– Nie wiem, o czym mówię. Tak ogólnie… Siku mi się chce… Idziemy? Nie, chyba nie żałuję. Tyle ludzi wyjechało w osiemdziesiątym pierwszym… Idziemy?
– E tam… Chyba nie…
Iwona łapie Martę za włosy, jej oddech pachnie alkoholem.
– Proszę Marteńki, chodź ze mną do łazienki…
Marta opiera się.
– No, nie wiem…
Iwona wyskakuje z łóżka, chwieje się, Marta natychmiast jest przy niej. Łapie ją za rękaw, przytrzymuje.
– Chyba się upiłaś.
Iwona potakująco kiwa głową.
– Nie jest to całkowicie wykluczone.
Opiera się o Martę i obie wychodzą z pokoju.
Świeca jest biała i długa. Wosk z tamtej, dopalonej, wylał się ze świecznika i ścieka na lniany obrus. Marta wyjmuje z pudełka papierosa, zapala, zaciąga się, potem opada na poduszkę koło Iwony.
– Nie wydał ci się dziwny ten kraj, po tylu latach?
Iwona chwilę milczy.
– Wprost przeciwnie, bardziej normalny. Co to jest te paręnaście lat wobec wieczności… Nie zaszkodzi ci ten papieros? Przecież rzuciłaś?
– Daj spokój z tym filozofowaniem. – Marta podnosi papierosa do góry, kreśli nim koła. – Nie sądzę. Nie będę paliła. Wiem.
– A daj ci Boże. Wieczność jest niebezpieczna… Boisz się śmierci?
– A kto tu mówi o śmierci? – Marta patrzy na swoje dłonie.
Dym krąży po pokoju.
– Ja. Nie o śmierci, tylko o strachu.
Marta decyduje się.
– Jak ojciec był w szpitalu, to zapytałam go, czy się boi… A on powiedział, że nie. Że życie już dla niego straciło smak… Powiedział to tak, że aż poczułam tę stratę… Może się bał…
Marta czeka. Iwona podejmuje temat:
– Ludzie są dziwni. Nie mogą przyznać się nawet do strachu… Żałuję, że nie byłam z rodzicami… jak… wiesz, odchodzili… Wszyscy chcą prawdy, ale pod warunkiem, że ta prawda będzie po ich myśli… Czy mnie kochasz? Ale powiedz prawdę. Kocham cię, oczywiście… Czy mnie nie zdradziłeś? Nigdy… Czy będę żył, doktorze? Zniosę wszystko, byleby to była prawda… byleby się okazało, że będę żył… Taka prawda wygodna dla mnie… Nie sądzisz? – Iwona zawiesza ostatnie słowo w powietrzu.
Marta podnosi się na łokciu i gasi papierosa. Przydusza go mocno, tak żeby nie dopalał się w popielniczce jak niedopałki Iwony.
– Nie wiem. – Jej drobne palce przyduszają niedopałek jeszcze raz i jeszcze.
Iwona milknie. Może zaśnie, jest już późno.
– Widziałaś się z Saranowiczem?
To pytanie przeszywa Martę na wskroś.
– Nie. Wyjechał. Mówiłam ci już, że wyjechał na dwa tygodnie.
– Ten to ma dobrze. – Iwona mówi wolno, sennie. Na pewno za chwilę zaśnie. – Nie ma szampana?
Jednak nie zasnęła. Marta przechyla butelkę, parę kropel trzyma się szyjki.
– Wypiłyśmy.
– To nalej mi coca-coli. – Ten rozkazujący ton działa na Martę jak płachta na byka, ale schyla się i wyciąga spod łóżka butelkę.
– Mam wrażenie, że…
Niepotrzebnie gada. Twarz Iwony robi się zła.
– Nie płacę ci za opowiadanie wrażeń, do cholery! Nalej!
– Niezdrowa jest – mówi Marta i nalewa do podstawionego kieliszka brunatnego płynu.
– Co ty nie powiesz? Zachoruję? Za pół roku mi się porobią dziury w zębach, a za dziesięć lat wrzody? Dlaczego mi nie każesz wrzucić złotówki, żebym zobaczyła, jak coca-cola zżera nasz cynk, czy co tam dodajecie do tych waszych pieniędzy? Obiecaj mi, że za parę lat dopadnie mnie paradentoza z powodu coca-coli! Obiecaj. – Iwona jest agresywna. – Obiecaj no! Ty masz nie po kolei z tym „niezdrowo”, kobieto! – Podnosi kieliszek w kierunku Marty. – Chcesz trochę?
– Dziękuję – szepcze Marta. Iwona pochyla się nad nią.
– Bez obrażanka koleżanka.
– Bez. – Marta kiwa głową.
– Głupio się kłócimy. – Iwona czuje, że przesadziła.
– Ja się nie kłócę. – Marta jest znowu drewniana, drewniane są jej ręce i jej głos. Żeby tylko brzuch nic nie mówił.
– Jakoś mi tak… Nie wiem… – próbuje się usprawiedliwić Iwona.
Ale Marta już nie jest ta, co przed chwilą.
– Sami sobie robimy to, jak nam jest.
– Czyja ci płacę za komentarze? – Iwona przesuwa się na krawędź łóżka, już nie jest senna, jej oczy zwęziły się.
– Nie wiem. – Marta nie może ukryć irytacji.
– Otóż nie płacę. Już wiesz. – Te słowa rozłażą się na wszystkie strony, zimne, niedobre.
Kobiety milkną.
Marta unosi się na łokciach i przygląda się śpiącej Iwonie. Prawą rękę Iwona zarzuciła wysoko nad głowę. W bladym brzasku świtu jej gęste rzęsy rzucają cień na policzki, niezmyty makijaż, włosy w nieładzie.
– Co się tak gapisz? – Na dźwięk głosu Iwony Marta podskakuje.
A więc nie spała. Marta się podnosi.
– Nie gapię się. Pozwól mi odejść.
Ręka i pomalowane paznokcie. Lakier francuski, ładny odcień. Maleńki zegareczek obok. Dłoń powoli pełznie w kierunku srebrnej tarczy przy poduszce.
– Przed czasem? Która godzina?
– Masz zegarek obok.
– Już prawie szósta. – Iwona odkłada zegarek na szafkę.
I wtedy Marcie wymyka się:
– Dzięki Bogu.
Iwona unosi brwi w odwiecznym odruchu zdumienia.
– Nie podobało ci się?
– Nie, dlaczego?
– Czy to znaczy, że znowu zaczynamy?
Marta wstaje i podchodzi do szafki. Bierze do ręki świecznik i zaczyna z niego wydłubywać resztki wosku.
– Chyba nie ma potrzeby.
– Nie udało się.
Marta to słyszy, ale wzbiera w niej lekka irytacja.
– Nie wiem, co miałoby się udać.
Idzie w kierunku kosza na śmieci. Zza pleców słyszy pytanie: – Nie możemy pogadać? Marta wydłubuje wosk łyżeczką. Kruszy się nad koszem jak płatki szronu. Głos Marty jest też jak szron.
– Pewnie już szósta.
– Nie możemy pogadać? – pyta jeszcze raz Iwona, jakby godzina nie była ważna, jakby nie była przedmiotem wcześniejszej umowy. Jest szósta. Szósta to szósta.
Marta nie odpowiada. Obchodzi łóżko, zdejmuje kilim, który w brzasku świtu nie jest wcale taki ładny. To nie jest jarzębina, to po prostu czerwone packi, a i liści nie ma. Stara wełna łatwo daje się zwinąć w rulon. Marta odstawia parawan na miejsce, przy zlewie. Odsłania stojak od kroplówki. Ściąga lniany obrus z metalowej szafki. Nawet kwiaty na białym blacie, z którego płatami zeszła farba, straciły swoją świeżość. Marta strzepuje serwetę nad zlewem.
– Wściekła jesteś? – Iwona obserwuje krzątaninę Marty z łóżka.
W Marcie wzbiera pretensja, energicznym ruchem składa i pakuje do torby serwetkę. Jeszcze tylko schować kieliszki, butelkę po szampanie, po coca-coli. Ważne, żeby nie dać się sprowokować.
– Widzę przecież, że jesteś wściekła.
– Już szósta. – Marta odwraca się w stronę łóżka i jednym ruchem ściąga z niego patchworkową kapę. Iwona uśmiecha się i wtedy Marta podejmuje decyzję.
– Owszem, jestem wściekła, że dałam się nabrać – mówi. – Na tę twoją grę.
Iwona wydyma wargi, nie spuszcza oczu z Marty.
– Przypominam, że za niezłą sumę.
Jeszcze dywanik. Niebieski. W izolatce szpitalnej nie może być żadnych dywaników.
– Owszem. To cię usprawiedliwia, prawda?
– Może to ciebie usprawiedliwia? – Ton Iwony jest głębszy. Już się tak głupio nie uśmiecha.
– Może. Dostałam pieniądze i wywiązałam się z umowy. Miałaś tak, jak chciałaś. Jak w domu. Ale czasem ten, kto płaci, jest bardziej upokorzony niż ten, kto bierze. I to jest właśnie taki przypadek.
Spakowana torba jest już przy drzwiach. Marta wyjmuje z szafy pielęgniarski czepek i fartuch, i staje przed umywalką. Lustro jest stare, ale ona wprawnym ruchem poprawia włosy, wciąga fartuch i wkłada czepek. Czerwony pasek ożywia jej zmęczoną twarz. Z tyłu godzi w nią podniesiony głos Iwony:
– A cóż ty wiesz o mnie, żeby wydawać sądy? Nie wiesz nic!
Marta gwałtownie się odwraca.
– Oto pierwsza prawda dzisiejszego dnia. Masz rację. Nic. Nic nie wiem, i dlatego mogę z czystym sumieniem powiedzieć: koniec mojego dyżuru. Wierz mi, to były najciężej zarobione pieniądze w moim życiu. – Marta sięga na krzesło, bierze białą powłoczkę i białą poszwę. Znak szpitalnej pralni jest prawie niewidoczny. Podchodzi do łóżka. – Przepraszam, muszę przebrać pościel.
Iwona posłusznie się odsuwa, a Marta wprawnym ruchem składa kolorowy patchwork w kostkę.
– Nie przypominam sobie, żebym cię specjalnie zmuszała do ich zarobienia, siostro. Ale dwadzieścia tysięcy to niezła suma za dwanaście godzin, o ile orientuję się w tutejszych cenach.
– I owszem. Masz tę swoją nędzną satysfakcję. – Głos Marty jest jadowity. – Może liczysz na to, że się obrażę? Powiem, że mam je…
– …w dupie? – W kpiącym głosie Iwony jest nadzieja, że oto ona zniży się do jej poziomu. Nie.
– …gdzieś! Że mam je gdzieś! Ale ja tego nie powiem. Poproszę czek, zgodnie z umową.
Iwona podnosi się w kierunku szafki, w której szuflada się zacina, wyjmuje długopis i książeczkę czekową. Opiera się na łokciu.
– Proszę bardzo, siostro.
Marcie trzęsą się ze zdenerwowania ręce.
– Dziękuję bardzo. – Brzmi to tak obraźliwie, że Iwona kurczy się na łóżku.
– Przyjdziesz jeszcze do mnie na płatny dyżur, siostro?
Marta jest gotowa do wyjścia. Jej dyżur się skończył. Próbuje upchnąć dywanik do torby, która jest duża i pełna, jak po podróży. Kilim na pewno nie wejdzie. Marta czuje, jak policzki zaczynają ją piec.
– Samo zło! Oto, czym jesteś! Duszę się w jednym pokoju z tobą. – Marta już nie panuje nad swoją wściekłością. – Duszę się, bo tak wielkie jest twoje pieprzone ego, nawet w takiej chwili!
– A w jakiejże to chwili ono jest tak wielkie?
Zawsze ten sam kpiarski ton. Boże, trzeba nad sobą zapanować. Jeśli wyjmie się butelki i dywanik schowa na sam spód, to może się wszystko zmieści. Ale się nie mieści. Butelka po szampanie toczy się pod zlew. Marta podnosi się z kolan i odwraca do Iwony. Ona nie ma prawa się śmiać! Trzeba jej to uświadomić.
– Bądź zadowolona, że masz forsę i możesz sobie kupować czyjąś obecność – mówi Marta. – Moją obecność! I opowiadać te głupie sentymentalne historyjki, od których ma się zmienić świat. Ale on się od tego nie zmieni! Tylko za pieniądze! Bo gdyby było inaczej, kazałabym ci się zamknąć po pierwszym zdaniu! To jest jedyna prawda o tobie, ot co! – Marta rozpędza się, jej słowa nabierają kształtu słów Iwony: – Moja siostra się zsikała… teraz to bym jej powiedziała… Moi rodzice umierali beze mnie… Tak mi było ciężko ruszyć dupę i przyjechać do mamusi i tatusia! Taką ciężką dupę miałam, że nie mogłam przyjechać! A co mnie obchodzi pani życiorys! Trzeba było sobie zamówić księdza i spowiadać się! Cała parafia robiłaby w majtki z radości za to! – Marta macha czekiem. – I kupić sobie rozgrzeszenie! Bo ja ci go nie dam! Ale wtedy nie byłoby tej przyjemności, prawda? – Głos Marty opada w profesjonalny ton grzecznej panny z okienka na poczcie. – A więc do widzenia i jeszcze raz serdecznie dziękuję za pieniążki.
Bierze torbę do ręki i tuż przy drzwiach dogania ją zdanie, w którym nie ma prośby.
– Chciałabym, żebyś przyszła wieczorem.
Klamka już naciśnięta, drzwi już otwarte, ale Marta nie może tak odejść. Jeszcze raz odwraca się i jej słowa są o wiele za ostre.
– Ale ja nie chcę. Kupisz moje chcenie? Wymień cenę, to się będę zastanawiać! A na dzisiaj koniec przedstawienia!
Trzask drzwi i oto Iwona zostaje sama w separatce. Opada na łóżko – biała poduszka, jasne włosy, zmęczona twarz. Przymyka oczy. Drzwi otwierają się, w oczach Iwony pojawia się nadzieja, ale Marta podchodzi do zlewu, podnosi butelkę po szampanie i wychodzi, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
Iwona chwilę leży wyciągnięta jak struna, a potem odwraca się w kierunku okna, naciąga na siebie kołdrę i zwija się w kłębek. Za oknem rozległy kasztan zakwita pierwszymi promieniami słońca.
Marta delikatnym ruchem dotyka ramienia Iwony. Biały fartuch, czepek, w dłoni termometr.
– Proszę. I chciałam przeprosić za tamto… Jednak umowa to umowa. Nie miałam prawa się złościć, skoro się zgodziłam.
Iwona przeciera oczy, bierze termometr i wkłada go sobie pod pachę.
– Miałam nadzieję, że jesteśmy zaprzyjaźnione.
Marta uklepuje poduszkę, Iwona lekko podnosi się w łóżku.
– Przecież tak naprawdę wcale się nie znamy. – W głosie Marty pobrzmiewa smutek.
Iwona przeczesuje ręką włosy, Marta zgarnia kubek po wczorajszej kawie, trzeba będzie zwrócić uwagę kuchenkowej, żeby zabierała brudne naczynia.
Iwona przypatruje się krzątaninie Marty.
– Przyjechał Saranowicz?
– Nie, coś mu się przedłużyło… – Pod palcami Marty i strumieniem wody puszcza w końcu ten ciemny pasek po kawie w kubku. Marta odstawia czysty kubek na szafkę koło łóżka.
– Coś? To musi być zadowolony…
Marta jest zażenowana. Trzeba jeszcze prześcielić łóżko, potem nie będzie czasu. Przesuwa delikatnie Iwonę.
– Podnieś pupę… Powoli, o tak, to minie… Na razie tak jest, bo… Lekarz mówi, że masz leżeć, możesz być osłabiona po ostatnich lekach, to takie częste pogorszenie związane ze zmianą na lepsze, takie przesilenie. Daj termometr… – Wyciąga rękę, ich dłonie znowu spotykają się na moment, dłoń Marty ucieka, Iwona niezgrabnie próbuje się podnieść. – Nie, nie wstawaj! – mówi Marta ostrzegawczo, i trzeba zaznaczyć jeszcze, jaka temperatura.
– Muszę do łazienki…
– Mowy nie ma! – głos Marty jest zdecydowany.
– Proszę, siostro. Zawieź mnie do łazienki, nie chcę basenu.
Iwona prosi! Marcie robi się przykro. Musi się jakoś wytłumaczyć. Iwonie nie wolno wstawać.
– Lekarz mnie zabije.
– Ale ja bardzo proszę…
A więc jest jednak furtka. Głos Iwony nabiera cieplejszych tonów. Gdzie ona nauczyła się tak prosić?
Marta wychodzi i po chwili wózek jest przy łóżku. Iwona wolno się podnosi, a ona przytrzymuje ją, schyla się, kładzie jej nogę na czarnej gumie skrzydełek wózka.
– Najpierw tę, powolutku, nie, nie opieraj się tak o łóżko, oprzyj się o mnie, nie bój się, będzie ci łatwiej… Dobrze, teraz tę nogę, o tak, a potem… Odpocznij chwilę… Potem dobrze, drugą. Gdybyś miała trzecią, to teraz byłaby trzecia, ale nie mamy trzeciej nogi. Wspaniale. Połóż tutaj, na tym, zimna ta podłoga, nie, nie pomagaj mi…
Iwona wspiera się na niej całym ciężarem.
– Do facetów też tak mówisz?
– Coś ty? – Marta jest oburzona.
– Myślisz, że w szpitalu im nie staje?
– Staje, staje. – Powiedziała, zanim pomyślała. Jaki wstyd! Ale Iwona uśmiecha się łobuzerskim uśmiechem, w jej oczach migają iskierki.
– Opowiadaj! Opowiadaj!
Teraz trzeba z wenflonu wyjąć kroplówkę. Kiedyś zapomniała i pociągnęła pacjentkę razem ze stojakiem do kroplówki. Marta delikatnie usuwa plastikową rurkę.
– Raz stanął. To znaczy jednemu stanął. Ale to było dawno, jeszcze na praktykach. Doktor nas wziął na cewnikowanie, mnie i Gośkę. No i cewnikowałyśmy jakiegoś staruszka… Ze czterdzieści lat miał…
– Nie mów! To mężczyźni żyją tak długo? – Iwona jest rozbawiona.
– No wiesz, nie zapominaj, że ja miałam wtedy dwadzieścia…
– No i?
– No i wkładamy z Gośką rękawiczki. Ten jego penis…
– Kutas – prostuje Iwona.
– …tak leży bezwładnie. – Marta nie zamierza zwracać uwagi na te prowokacje. – Malutkie toto, to biorę w dwa palce, policzki mnie palą, facet też czerwony jak burak, rurkę Gośka trzyma, a tu z takiego beleco robi się…
– Kutas! – radośnie krzyczy Iwona.
– I to jaki! Puściłam go, a facet bąka „przepraszam, siostro, przepraszam”…
– A za co? Głupek, gdyby nic, to rozumiem… Nie miał się czego wstydzić.
Udało się. Marta nie lubi przełączać kroplówki w trakcie działania.
– No, nie miał. Lekarz udaje, że nie widział, a widzę, że dusi się ze śmiechu, a ten…
– …kutas!
– …kurczy się. No to znowu biorę delikatnie, a to rośnie! Jak słowo daję, nigdy potem mi się to nie zdarzyło!
– Współczuję. – Iwona jest szybka jak karabin maszynowy.
– No wiesz, nigdy tak… Oj, nie chodzi mi o normalne życie!
– Może zacznij używać poza szpitalem rękawiczek! – Iwona poprawia się na wózku. Jest blada, niebieskie oczy bez makijażu patrzą tak niewinnie. Podnosi rękę do góry i zarzuca sobie włosy na plecy, przekrzywia zabawnie głowę i naśladuje falsetem domniemany ton głosu: – O Boże, i co ja mam z tym zrobić, ty babonie jeden, ty, fe!
Marta nie może się nie roześmiać.
– Słuchaj, prawdę powiedziawszy, to był zdrowy czterdziestolatek. – Iwona robi się poważna.
– Chory, on był chory – prostuje Marta i wypycha wózek z sali.
Marta przytrzymuje kolanem drzwi. Musi bardzo uważać, wózek jest szeroki, a drzwi stanowczo za wąskie. Wpycha wózek do separatki. Iwona cierpliwie czeka, aż Marta poprawi pościel, strzepnie prześcieradło, dostawi wózek do łóżka i pomoże jej się przemieścić. To już nie jest takie proste. Marta musi mocno stanąć na ziemi, a potem pomalutku podnieść Iwonę. Musi uważać na swój kręgosłup – lekarz powiedział, że to choroba zawodowa pielęgniarek. Choć Iwona jest z każdym dniem lżejsza, Marcie sprawia coraz większą trudność podnoszenie jej.
Udało się. Iwona leży, oddycha ciężko, Marta przykrywa ją kołdrą.
– Kurczak! Zjadłabym kurczaka! – Iwona przymyka oczy.
– W kraju, gdzie tak drastycznie spada przyrost naturalny, chcesz jeść ptaki?
– Kurczaka, powiedziałam! Nie bociana! Choć nie zostało udowodnione, że to bociany.
– To zupełnie inne ptaki… A nawet na pewno! – podejmuje temat Marta.
– Nie poznaję cię, siostro! – Iwona nie może powstrzymać się od śmiechu. Ale Marta wcale nie jest wesoła.
– No cóż, głodnemu chleb na myśli… – przerywa w pół słowa. Wie, że za dużo powiedziała.
– O ile się orientuję, masz męża.
Teraz trzeba się zdecydować i Marta decyduje się. Siada na łóżku Iwony, Iwona się przesuwa, robi jej miejsce. Marta poważnieje.
– Ale coś ostatnio nie za dobrze się między nami układa. – Reflektuje się. – To znaczy w ogóle dobrze… Tylko…
– Pamiętam… Byłam mężatką… – Głos Iwony jest ciepły.
– No i co? – Marta postanawia słuchać. Zawsze to łatwiejsze, niż mówić.
– Fajnie to się dopiero rozwodziliśmy.
– Dlaczego?
– Dlaczego co?
– Dlaczego się rozwiedliście?
– Oj, czyja wiem. Bo dlaczego nie ugotowałaś rybnej? Dlaczego rybna? Dlaczego ta długa spódnica? Pokaż nogi. Dlaczego taka krótka spódnica, przecież pokazujesz nogi! Na spacerek, raz dwa, raz dwa. Dlaczego mam z tobą chodzić na spacery, idź sama. I tak dalej.
Marta sięga na szafkę Iwony. Otwiera karton soku pomarańczowego i nalewa do kubka bez śladów kawy.
– Eeee – mruczy cicho, patrzy na kubek – chcesz trochę?
– Nieee. Dopiero na rozwodzie porozumieliśmy się. Choć nie całkowicie. Sędzina nas prosi na salę, Piotr drepcze za mną. Siada przy mnie. Sędzina mówi, miejsce pana jest po przeciwnej stronie, to przemieszcza się, ale znacząco mnie dotyka, tak wiesz, dodaje mi otuchy… szarpie za rękę. Sędzia pyta, od jakiego czasu nie żyje pan z żoną. No, chyba ze cztery lata – mówi Piotr. Ale przecież państwo jesteście trzy lata po ślubie. A to przepraszam, to prawie trzy, poprawia się. A po orzeczeniu rozwodu taki speszony podchodzi i pyta, czy przyjmę od niego prezent.
– Prezent?
– Wyobraź sobie! Akurat skończył książkę i dostał gratisy. „Siedemnaście wypróbowanych sposobów na trwały związek!” – Kiedy Iwona się śmieje, wygląda prawie jakby była zdrowa.
Marta krztusi się ze śmiechu.
– Przys… przys… przys… przys… przy sędzinie ci to dał? – Marcie udaje się skończyć zdanie, ale parska przy tym głośno i zaraźliwie.
– To nie był rozwód! To było rozwiązanie adopcji! – oświadcza Iwona między wybuchami śmiechu. – Opowiem ci jeszcze coś wesołego. – Prostuje się. – Był u mnie lekarz. Dwa dni po operacji! Od razu mu powiedziałam kawał, wiesz, ten o Chrystusie. Idzie z uczniami, a tam człowiek jęczy, w bólach się wije.
– Ale brzydki kawał! – Marta nie chce słuchać bluźnierstw.
– No i Chrystus – Iwona patrzy na Martę uważnie – powiedział „jesteś zdrów”, jęczący się zerwał i pobiegł. Uczniowie zachwyceni, ale następnego dnia ten sam człowiek leży i jęczy, sytuacja się powtarza, człowiek się podnosi, lecz po czwartym razie Chrystus się nawet nie zatrzymuje i uczniowie pytają dlaczego, a On macha ręką i mówi „jemu już nic nie pomoże, on ma raka!”. – Iwona wybucha śmiechem. – Nie podoba ci się? Lekarzowi też się nie podobał.
– Jakoś mnie to nie bawi. – Marta podnosi się z łóżka, myje kubek po soku pomarańczowym, wraca przed lustro i przygląda się swojej twarzy. Iwona już się nie śmieje.
– No dobrze, mów, co tam z mężem. – Iwona przerywa milczenie.
– No właśnie o to chodzi, że nic. Nawet nie mamy czasu porozmawiać. Jakoś tak się zrobiło… że jakoś nam trudno… Czy ja wiem…
– Zaskocz go czymś.
– Zaskoczyć?
– No tak. Na przykład rozpuść włosy. – Iwona z wysiłkiem podnosi się na łokciu.
– Nie zauważy.
– Jak nie zauważy, to go zabijesz.
Marta patrzy na siebie w lustrze. Blada, nie umalowana twarz, wysokie czoło, oczy piwne, usta nawet ładnie wykrojone, ale jakoś tak…
– Włosy… – powtarza bezwiednie.
– Chodź tu, daj grzebień. – Iwona klepie ręką materac. – Jest w szafce na dole. – Marta posłusznie podchodzi i siada na łóżku, Iwona również siada i nachyla się ku Marcie, przeczesuje jej włosy. Niepotrzebna gumka leży obok. – No, właśnie tak. Zobacz, zupełnie inaczej wyglądasz. Musi cię zapytać, co się stało, a ty… i tak od słowa do słowa. Podmaluj się. Chodzisz zawsze taka wyblakła.
– Będę z siebie robiła idiotkę! – Marta nigdy się nie malowała i teraz ma zacząć? Przed czterdziestką?
– Głupia! Nie idiotkę, tylko atrakcyjną kobietę, której zależy na mężu.
– On pomyśli, że to nie dla niego.
– To mu wytłumaczysz. Zaskoczenie. Tego mężczyzna się boi. Daj mi kosmetyczkę.
– Ale ja nie chcę, żeby on się bał! – Marta schyla się jednak do szafki. Iwona jest ożywiona, oczy jej błyszczą. Wyjmuje i tusz, i róż, i podkład, i coś jeszcze, czego nazwy Marta nie zna.
– Chodzi o to, żeby cię zauważył. Przymknij oczy. – Iwona smaruje twarz Marty, Marta poddaje się temu bez protestu. Miękki dotyk gąbki i grubego pędzla jest przyjemny. – Jeszcze oczy.
Iwona jest zadowolona z efektu swojej pracy, podaje jej maleńkie lusterko.
– Zupełnie inaczej wyglądasz. I zrób mu jakiś prezent. Tak sobie.
– Ja jemu? Bez okazji? – Marta przygląda się sobie z mieszanymi uczuciami. No, owszem, inaczej wygląda, ale jakoś tak… obco.
– Oczywiście, że bez. – Iwona jest z siebie dumna. – Świetnie wyglądasz.
– Jaki? – Marta odkłada lusterko.
– A ja wiem? Może krawat?
– No. Bardzo oryginalne.
– Muchę! Tak, muchę. – Iwona zakrywa się kołdrą. – Ale wiesz co? Nie normalną, tylko jaką… może… tak… hiszpańską! Śliczna!
– Muchę?
– No. To świetny prezent, niech się przekręcę, jeśli to nie będzie oryginalny prezent. – Iwona patrzy na Martę, dumna ze swojego pomysłu.
– A gdzie ja dostanę akurat hiszpańską?
– Gdzie? U Calvina Kleina na pewno. Zobaczysz. Będzie zaskoczony. A jak będzie zaskoczony, to rozumiesz… Rutyna niszczy. Element zaskoczenia jest po prostu jak z poradnika…
A jeśli Iwona ma rację?
– Eeee… Hiszpańską? – Marta się krzywi, ale już w niej coś kiełkuje, może tak zrobi, na pewno tak zrobi.
– Koniecznie, koniecznie! Wiesz, hiszpańska jest magiczna. Taki przesąd… Zobaczysz, przysięgam! Zrobisz to? Zrób nareszcie coś… coś innego! Zobacz, jak pięknie wyglądasz!
Marta jeszcze raz podchodzi do umywalki. Teraz widzi w lustrze dość atrakcyjną szatynkę, z dużymi oczami i pomalowanymi ustami. Rozpuszczone włosy opierają się na ramionach. Tak pielęgniarka nie może wyglądać. Marta sięga po gumkę i związuje włosy z tyłu. Ściera szminkę. Ale z lustra nadal patrzy na nią obca i – ach – atrakcyjna kobieta. Pójdzie do tego Kleina jeszcze dzisiaj.
– Wygodnie ci? Nie potrzebujesz niczego? – mówi do Iwony.
– Nie. Mówię ci, leć, nie zastanawiaj się, raz się nie zastanawiaj, zrób głupstwo, głupstwa są bardzo pożyteczne… – Iwona ma wypieki na twarzy.
– Dobra, to do jutra. – Marta już jest przy drzwiach.
– Do jutra – mówi do siebie Iwona. – Mam nadzieję, że nie przesadziłam.
Marta wpada do sali i w pierwszym momencie nawet nie zauważa, że separatka jest pusta. Stawia koło łóżka wypchaną foliową torbę i odgarnia kołdrę.
– Tutaj jestem! – głos Iwony jest cichy, płynie od drzwi, zza jej pleców. – A kuku!
Marta podbiega do Iwony.
– Dlaczego wstajesz? – Przenosi niemal Iwonę na łóżko, ale jest zła. – Na co ty mnie naraziłaś, idiotko!
– Podziałało? – Iwona jest bystra.
– Jesteś wstrętna! Po prostu brak mi słów.
Marta wyjmuje z foliowej torby różową pościel w niebieskie kwiaty i fachowymi ruchami szybko przerzuca koc i poduszkę. Podnosi nogi Iwony – są cienkie jak patyki – i delikatnie je przykrywa.
– Opowiadaj, opowiadaj. Ciekawie się zaczyna.
– Ty idiotko!
– Ja idiotko? – Iwona nie jest obrażona, śmieje się.
– Ja, idiotko, idiotka taka sama! Co mnie podkusiło, żeby tak się… mucha, mucha hiszpańska!
– Nie wiedziałaś, co to jest? Naprawdę?
– A skąd do cholery miałam wiedzieć? – Marta jest zła. Rzuca białą pościel ze szpitalnym druczkiem koło drzwi. Potem wytłumaczy lekarzowi, że to w końcu separatka, więc niech chora ma, co chce.
– To nawet dzieci wiedzą – śmieje się Iwona.
– Nie śmiej się! Wchodzę do sklepu, oglądam cholerne muchy, aksamitne, w kratę, czarne, bordowe, no i pytam, czy mają hiszpańskie, bo podobno są magiczne. – Marta uważa, że domowa serwetka też nie zaszkodzi. – No, bardzo śmieszne, bardzo. Im też było wesoło. Uraczyli mnie paroma eufemizmami na temat porno shopów! Pokładali się ze śmiechu, jak wyszłam! Widziałam przez szybę!
– A małżonek?
– Zapytał, co się stało. Ale wiesz… Byłam taka zła, że wszystko mu opowiedziałam. Pierwszy raz mnie słuchał… od wielu miesięcy. Chyba nawet… Ma taką zmęczoną twarz, tak ciężko pracuje. Podobały mu się moje włosy…
Iwona patrzy na Martę. Naprawdę jest jej lepiej w rozpuszczonych.
– Ale woli, jak nie jestem tak wymalowana. Zmizerniał ostatnio. Nie zauważyłam…
– Siadaj tutaj, koło mnie. – Iwona ma proszące oczy i Marta siada. – Element zaskoczenia zrobił swoje.
– Nie powinnaś mnie była tak podpuścić, bo… Ale pogadaliśmy. Pierwszy raz nie o szpitalu. Powiedziałam mu zresztą, że pomysł z muchą nie był mój.
– No i dobrze.
– Aż się popłakałam. Bo wiesz, kurczę, on nie rozumie, że ja też… potrzebuję czułości i w ogóle… – Marta nie chciała się rozkleić, ale już jest za późno.
– Każdy potrzebuje – mówi cicho Iwona.
– No, masz większe doświadczenie. – Tym razem Marta nie chce robić przykrości Iwonie.
– Mam.
– Ale jesteś sama – wzdycha Marta.
– Ano tak.
– Z wyboru. Czasem to ci zazdroszczę. Robisz, co chcesz. Z nikim nie musisz się liczyć. Małżeństwo, romanse. Ciekawe życie… Twoje obrazy są kupowane w całej Europie! A ja? Jeden mężczyzna i to… – Robi ręką koło i w tym kole znajduje się tylko szpitalne łóżko.
Zapada milczenie, które przerywa Iwona.
– Co ty za głupstwa mówisz?
– Sama już nie wiem. Muszę iść, czekają na mnie. – Marta się podnosi, przecież jest na dyżurze, nie może stale siedzieć tutaj.
– Przyjdziesz potem?
Marta otwiera drzwi i od tych otwartych drzwi uśmiecha się do Iwony.
– Tak, oczywiście.
Światło z korytarza wślizguje się do sali podłużną smugą. Marta maca ręką ścianę w poszukiwaniu kontaktu, rezygnuje, podchodzi do łóżka, zapala małą lampkę. Nachyla się nad Iwoną. Ciemne cienie pod oczami i jasne rzęsy.
– Halo! – mówi cicho.
Iwona otwiera oczy i mówi tak samo cicho:
– Nie spałam. Możesz zapalić górne.
Marta cofa się do drzwi i jarzeniówka zalewa pokój jasnością.
– O matko, jaki tu burdel. Będę musiała opierdolić salową.
– Jak ty mówisz, Marta!
– Daj spokój. Nikogo tu dziś nie było, czy co? – Marta nie zwraca uwagi na Iwonę.
– Nie sprzątaj, proszę. Usiądź tu, koło mnie. – Iwona mówi cicho, zanim sens słów dociera do Marty, już zgarnia naczynia od obiadu. Kładzie je w zlewie, a potem ściąga czepek i podchodzi do Iwony. Przystawia krzesło do łóżka.
– Jestem. Co słychać?
Iwona ma zamknięte oczy. Mówi z wysiłkiem, nie sprawdza, czy Marta jej słucha.
– Wózek… ten co rozwozi posiłki… ma taki charakterystyczny dźwięk… I kroki… Wiesz, odróżniam kroki Basi i Joli… wiem, która ma dyżur… Właściwie nic mnie poza tym nie obchodzi… Może ci się to wyda śmieszne, ale teraz nie zobaczysz, bo jest ciemno… Tam jest taka nisza, za oknem, widzę ją stąd… Gołębie… Ta gołębica przed srokami tych jaj pilnuje… A on, znaczy jej mąż, przylatuje do niej i tak ją dzióbkiem całuje.
– Karmi – poprawia Marta.
– Może też i karmi. Potem przylatują sroki i drą się. Ona się niepokoi… Teraz to ja codziennie czuwam… najważniejsze, czy one dopilnują tych jej… śmieszne, nie? – Iwona otwiera oczy, niebieskie w piwnych.
– Nie – Marta mówi nie, ale to nawet nie zaprzeczenie.
– Wiem, że to głupie.
Marta nie wie, co odpowiedzieć. Jest niespokojna, za chwilę odezwie się brzuch.
– Potrzeba ci czegoś?
– Nie. – Iwona odwraca wzrok.
– Może chcesz pić?
– Nie!
– Może przyniosę ci telewizor?
– Nie.
Marta nie wie, co powiedzieć.
– Naprawdę ci nic nie trzeba?
– Nic.
Marta podnosi się, białym rękawem przeciera blat szafki. Nie wie, co robić.
– Może już pójdę? – pyta nieśmiało. Może Iwona nie chce jej obecności.
A więc tak. Milczenie.
– Zostań jeszcze… proszę… – szept tak cichy, że Marta nie wie, czy się nie przesłyszała.
Siada naprzeciw Iwony, zdejmuje buty. Nogi ma spuchnięte w kostkach. Iwona przygląda jej się uważnie. Marta masuje stopy. Widzi wzrok leżącej i natychmiast niepokój w brzuchu powraca.
– Jestem po dublecie… wiesz, co to znaczy? Podwójny dyżur, od szesnastu godzin na nogach. Popatrz!
Będzie milczała?
– Ciężki miałaś dyżur?
Marta zdziwiona podnosi wzrok, widzi zmęczone oczy Iwony. Ona naprawdę chce wiedzieć.
– Nie ma lekkich dyżurów, wierz mi.
– Słyszałam ten cholerny wózek, od trupów. Umarł ktoś?
– Tak. – Marta nie chce rozmawiać o śmierci.
– Kto?
– Nie dręcz mnie, proszę. Piękna osiemnastoletnia dziewczyna. Kiedyś. A dziś osiemdziesięcioletnia staruszka. Lepiej. Wtedy lżej, prawda? Ale to nieprawda. Za każdym razem jest tak samo. Nigdy się nie przyzwyczaję… Nigdy… Cały czas czekała, że córka przyjdzie… Nie przyszła… Na karcie jak byk stało, że przywieźli ją z domu starców… Ale do końca udawałam, że wierzę w tę córkę… Pozwól mi odejść, jestem taka zmęczona…
– Byłaś przy niej, jak umierała?
– Nie mówmy o tym. Posiedzę z tobą chwilę i pójdę. Zapomniałam, jak mój dom wygląda. Nie powinnam brać dwóch dyżurów z rzędu… Potrzebujesz czegoś?
Iwona sięga po grzebień. Rzadkie włosy, trzycentymetrowe odrosty. Przeczesuje je z trudem.
– Przepraszam, nie pomyślałam… To dlatego, że jesteś stała jak wzorzec metra czy coś takiego… Wydajesz mi się taka… Zupełnie o tym nie pomyślałam… Idź już, oczywiście, że idź… Jak wyglądam?
– Dobrze. – Marta nie słyszy w swoim głosie kłamstwa, ale wie, że Iwona je słyszy. – Znowu tak nie chwytaj mnie za słowa… – Prostuje ramiona, jakby zrzucając z siebie ciężar. – Bez przesady. Mogę jeszcze chwilkę posiedzieć.
– Nie, idź, bardzo proszę, idź już. Zajrzysz do mnie jutro, prawda? Na chwilkę, proszę, jeśli będziesz mogła…
Marta podnosi się, nachyla nad Iwoną, całuje ją w policzek.
– Oczywiście, śpij. Miałaś dzisiaj zastrzyk?
– Nie. Mam jeszcze poczwórniaka z południa. Odłożyłam na potem. Będę spać, obiecuję, no idź już, idź.
Iwona nie chce zapalać światła. I tak nie może czytać. Ktoś delikatnie puka do drzwi. To Marta – Iwona uśmiecha się. Wygładza obok siebie pościel. Dzisiaj w niebiesko-fioletowe pasy. Żeby pasowały do dywanika przed łóżkiem.
Drzwi uchylają się i staje w nich Tomasz. Przed sobą trzyma niezgrabnie bukiecik wątłych gerberów.
– Iwona? – Tomasz ma miękki głęboki głos.
Chwila paniki. Opanować się szybko, zanim on podejdzie bliżej. Przepchnąć ucisk z gardła niżej. Żeby móc chociaż wykrztusić słowo. Żeby się nie zorientował. Potem to z brzucha samo przejdzie.
– To ja. – Iwona się uśmiecha. – Nie poznałeś mnie? Tak źle wyglądam?
Szkoda, że nikt jej nie uprzedził, może by się podmalowała.
– Wyglądasz ślicznie. Mogę? Liczyłem, że nie będzie Marty…
– Pewno już jest w domu. Nie stój w drzwiach. Wejdź.
A więc chce z nią porozmawiać. Podchodzi. Przysuwa sobie krzesło.
– Jak się czujesz?
Głos ma niezwykły, spokojny, pewny.
Kłamać? Nie kłamać? Wie? Niech wie.
– Umieram – mówi Iwona i znów się uśmiecha. – A co u ciebie?
Oczy Tomka tak blisko. Zmarszczki. I ta powaga w oczach.
– Chciałem się z tobą zobaczyć
– To miło.
Będą tak milczeć? Nie będą milczeć.
– Chciałem cię prosić…
– Chciałam cię o coś prosić…
Razem to powiedzieli, w jednym momencie, i razem przerwali. Patrzą sobie teraz w oczy, uśmiechają się niepewnie.
– Ty pierwszy – mówi Iwona.
– Chciałem, żebyś mi wybaczyła.
Tomek jest odważny.
– Masz to u mnie jak w banku. – Ucisk sobie przeszedł niżej, nie przeszkadza, nie widać go przecież, można mówić tym lekkim tonem, nie ma sprawy.
– To ważne dla mnie. Nie chciałem…
– Niestety pamiętam. Ale to już bez znaczenia.
Czego on chce?
– Może dla ciebie, ale dla mnie…
Iwona nie może sobie na to pozwolić.
– Daj spokój.
– Właściwie chciałem ci podziękować…
Nie ułatwi mu sprawy.
– A za cóż to?
– Że Marta się nie dowiedziała.
– Nie chwal dnia przed zachodem słońca.
– Żartujesz?
Tomek się wystraszył?
– Żartuję, żartuję… – Iwona kręci głową.
– Bałem się, jak przyjechałaś. Jesteście teraz…
– …jak siostry? – Trzeba wchodzić mu w słowa, wtedy rozmowa przebiegnie tak, jak ona sobie życzy.
– Można tak powiedzieć. Właściwie chciałem cię prosić, żebyś jej nie mówiła…
Czy on z niej kpi?
– O czym? Tomku, kochanie? O jednej zwariowanej nocy na styropianie? Zachowujesz się doprawdy jak kobieta.
– Nie powinienem był wtedy…
Tomek nie chce żartować. Jego sprawa.
– Owszem, nie powinieneś.
– Już byłem z Martą.
Jakby o tym nie wiedziała!
– Od kiedy wróciłaś, nie mogę…
– Wtedy mogłeś. – Iwona nie może sobie podarować odrobiny kąśliwości. Lekkości. Żeby nie było jej tak ciężko.
– Nie kpij.
Znają. Więc będzie szczera.
– Po co mnie o to prosisz? Nie bój się, nie zniszczę twojego świetlanego małżeństwa.
– Nie chodzi o nas. Damy sobie radę.
O nas. Czyli o niego i o nią, tamtą, Martę. O nas.
– Więc o co chodzi? – Iwona czuje chłód. Jest zmęczona.
– O ciebie. O mnie.
– Słucham?
– Chciałem cię przeprosić.
Znowu! Ten ton! Mój Boże. Niech on już sobie idzie. Albo nie.
– Teraz dopiero mnie wkurzyłeś. Nie odgrywaj roli skruszonego małżonka. Ja umieram. Nie zasługuję na coś tak plugawego… Zrobiłeś to tak dobrze prawie dwadzieścia lat temu, że możesz sobie podarować powtórkę.
Zraniła go. A zaraz go zrani jeszcze bardziej.
– Nie przyszedłem tu po to, żeby cię obrażać.
Iwonko, ja… Iwona podnosi się na łokciu. Jej oczy ciemnieją. Teraz ją wkurzył.
– Nie masz prawa mnie oceniać ani rozgrzeszać.
– Iwonko, przyszedłem cię po prostu zobaczyć. Podziękować ci. Zawsze byłaś ważna dla Marty… Dla nas.
Ciężkie milczenie kładzie się na łóżku. Iwona mruży oczy. Za dużo światła? Przecież jest prawie ciemno… A potem nagle podpiera się, nie może tak rozmawiać, z dołu do góry. Musi go mieć przed oczyma. Nie będzie żartować. Nie.
– A nie pomyślałeś, że nie zgrzeszyłam, śpiąc z tobą? – Słowa nie powinny być tak ostre, powinny być okrągłe. – Wpadło ci do głowy, że mogłam kochać cię całym sercem i że ta noc była dla mnie…
– Kochałem już Martę. – Tomasz mówi to z bólem.
– Jednak nie na tyle mocno, żeby móc się oprzeć moim wdziękom.
Może i nie chciała być tak bardzo sarkastyczna, ale tak wyszło.
– Nie trywializuj, błagam.
Teraz dopiero się zdenerwowała.
– Słyszysz, co mówię? Trudno ci to przyjąć do wiadomości? To takie niewygodne, prawda? I co teraz, Tomeczku?
– Nie wiem, co powiedzieć.
Prawie go nie usłyszała. Prawie.
– Nic. Wynoś się.
Tomek się podnosi, patrzy na nią, oczy ma takie jak kiedyś. Jak mogła nie zauważyć tego cholernego smutku? Wyjdzie bez słowa, bo co tu można powiedzieć? Nic.
Iwona zaciska zęby. Ucisk przechodzi z gardła do brzucha. Żeby tylko nie zaczęło burczeć. Niepokój już wziął ją we władanie. On pójdzie. Już jest przy drzwiach. Plecy ma nieco bardziej przygarbione niż wtedy, kiedy odchodził, dwadzieścia lat temu. Ale się odwraca, napotyka jej przestraszony wzrok, nie zdążyła nic z nim zrobić. Wraca, siada, przysuwa krzesło, za blisko. Iwona przymyka oczy i słucha głosu, który niegdyś kochała.
– Wiedziałem, że mnie kochałaś. I dlatego przyszedłem cię przeprosić. Bo ja kochałem Martę. To nie ty byłaś nieuczciwa, tylko ja. Ciąży mi to. Mogę nie mieć okazji porozmawiać z tobą. Nie przerywaj mi, błagam. Może to trudniejsze, niż myślałem. Wiedziałem, że ty myślałaś, że czujesz, że mnie kochasz, ale… Żałuję…
I wtedy Iwona mu przerywa:
– Ty durniu! Żaden facet nie ma na tyle uzwojonego mózgu, żeby po tylu latach żałować czegokolwiek. Że myślałam, że czuję? Ja nie myślałam, ja czułam!
– Tym bardziej mi przykro. – Głos mu lekko drży.
– Dziękuję. Myślałeś, że to wystarczy? – Iwona uspokaja się.
– Chciałem po prostu to powiedzieć.
– No, to już powiedziałeś.
Po co on siedzi? Już po wszystkim. To wcale nie było takie straszne.
– Iwona?
Śmieszna ta pościel. Wcale nie jest twarzowa, a ona w tym świetle pewnie wygląda jak trup. Ale pasuje do dywanika przed łóżkiem. Takie bazgroły. Esy-floresy. Iwona podnosi głowę.
– Tak?
– Naprawdę przepraszam. I naprawdę chciałem ci podziękować. Za wszystko, za te wszystkie lata. Za pomoc. Nawet za tę hiszpańską muchę. Chciałem cię tylko zobaczyć.
– No to zobaczyłeś. – Jej głos sztywnieje wbrew czemuś miękkiemu w środku brzucha.
– Tak. Trzymaj się.
Wyjdzie. Już teraz wyjdzie. Więc:
– Trzymaj się.
– Tak.
I wtedy to miękkie ze środka wydostaje się. Brzmi rozpaczliwie.
– Dlaczego? Dlaczego nie ja? Dlaczego ona?
O Boże, dlaczego o to zapytała? Iwona zamyka oczy. Nie, niech nie odpowiada. Ale on odpowiada.
– Bo ją kocham.
Teraz decyzja należy do niej.
– Dziękuję ci – mówi cicho.
– Nie rozumiem…
On patrzy na nią i nie rozumie. Co tu jest do rozumienia?
– Dziękuję ci… bo mogłeś powiedzieć tyle innych nieprawdziwych rzeczy. Więc dziękuję ci, choć nie było mi łatwo…
Tomek i te jego spojrzenia. Takie jak dwadzieścia lat temu. Teraz pójdzie.
– Możesz zostać jeszcze chwilę? – Iwona chce go zatrzymać.
– Z przyjemnością. – Tomasz uśmiecha się nieśmiało. – Jeśli to nie sprawi ci przykrości.
– Z przyjemnością nie sprawi mi to przykrości. – Iwona podnosi rękę do włosów. Ma odrosty, włosy straciły blask, wiąże je z tyłu, mniej widać, w jakim są stanie. – Fatalnie wyglądam, prawda?
– Nieprawda. – I tak wygląda, jakby to, co mówił, mówił szczerze. – Iwonka?
– No?
– To dla mnie ważne spotkanie. Cieszę się, że w końcu możemy tak pogadać.
– Jak?
– Od serca.
Od serca? To przecież nie jest od serca, co on sobie myśli. Nic nie zrozumiał? Iwona znowu czuje ciężar w brzuchu, taki zły ciężar, ciężar, który już przeszkadza. Co właściwie ma do stracenia? Nic. Teraz. Powie mu. Niech go zaboli, tak jak ją bolało.
– Od serca? Wiesz, że wyjechałam przez ciebie?
– Przeze mnie?
On jest naprawdę zdziwiony.
– Tak. I kiedy, kiedy rano… no wiesz…
– Pamiętam aż za dobrze…
– Więc przez ciebie… Dopiero potem okazało się, że jestem – Iwona robi przerwę, nabiera powietrza w płuca, podejmuje jeszcze raz decyzję -…że jestem w ciąży. – Patrzy na Tomasza, ale Tomasz już na nią nie patrzy. – Tomek? Czy ty mnie słyszysz?
– Tak.
– Byłam w ciąży. Z tobą. – Już nie można się wycofać.
– Ze mną?
W głosie Tomka nie ma zdziwienia, jest tylko niedowierzanie.
– Z tobą – potwierdza mocnym głosem Iwona.
– Iwonka… proszę cię… Po co?
Głos ma łagodny, napominający.
– Nie żałujesz? – Iwona czeka, aż on… no właśnie, co on?
– Nie wiem. Nie wierzę. Powiedziałabyś mi.
– Miałam przefaksować ci moją ciążę?
– Daj spokój.
Jest smutny. Więc Iwona podejmuje ostatnią próbę.
– Jak możesz…
– Słuchaj… – Tomek przerywa jej gwałtownie. – To było niepotrzebne, to było niepotrzebne… My nie mamy dzieci…
Jakby nie wiedziała!
– Przecież wiem! I to nie mogła być jej decyzja! Czy to była twoja decyzja, czy to ty zmusiłeś Martę…
– Do niczego nigdy jej nie zmuszałem.
– Ale nie macie dzieci! – Iwona chce teraz wiedzieć wszystko. – Marta mi napisała, że podjęliście taką decyzję!
W oczach Tomka znowu to naiwne zdumienie.
– Tak ci napisała?
– Boże, czy ty mnie w ogóle słuchasz? Nic nie zrobi na tobie wrażenia? Czy mam współczuć Marcie, zamiast jej zazdrościć?
Milczy. Tomek milczy. A potem przerywa milczenie, ale nie tak, jakby ona tego chciała.
– A może nam jest ciężko, że nie mamy dzieci, nie pomyślałaś o tym?
– Czy wam jest ciężko, że nie macie dzieci? Czy byłbyś szczęśliwy, mając NASZE dziecko?
On jej w ogóle nie słucha. Mówi do siebie, w każdym razie bardziej do siebie niż do niej.
– Na początku było ciężko. Marcie było ciężko, ale ja…
– To ty zdecydowałeś? – Iwona jest zaskoczona. – Nic nie mów! To twoja decyzja?
– Niewiele wiesz – mówi Tomasz.
Ale Iwona musi wiedzieć.
– Dlaczego postanowiliście nie mieć dzieci? Tomek! Mówię do ciebie! Już mogę o wszystko pytać, już przekroczyłam wszystkie granice, już nic mi nie będzie policzone na zło albo na dobro, Tomek, ale muszę to wiedzieć. Ty czy ona?
Patrzy na niego i mogłoby jej się zrobić go żal, gdyby nie to, że jeśli to jego decyzja…
– Ale to nie ona, Iwonko, to nie ona zdecydowała.
– Jak mogłeś? – Iwona nie panuje nad sobą. Jest jeszcze gorzej, jest najgorzej. – Jak mogłeś ją do tego zmusić? Ona zawsze była bardziej delikatna, wiedziałeś, że podporządkuje się we wszystkim, jak mogłeś?
Tomek patrzy na nią z niedowierzaniem.
– Iwona! To nie ona… ja jej nie zmuszałem… Ona zdecydowała, że ze mną zostanie… mimo…
Iwona opada na poduszkę. Wszystko jasne.
– Wiedziałam! Wiedziałam, że musiałeś ją zmusić do takiej decyzji. Ona tak bardzo chciała mieć dzieci. Tak nie wolno, macie jeszcze czas. Życie jest takie krótkie…
Tomasz podnosi się i podchodzi do okna. Niewiele zobaczy, jest ciemno. I spod tego okna odzywa się łagodnie:
– Nie naprawiaj naszego życia. Niewiele wiesz. To była jej decyzja. Że zostanie ze mną. Że nie opuści mnie aż do śmierci. Że chociaż cierpię na chroniczne… Jednym słowem moje plemniki są martwe i były martwe zawsze, ona mnie nie opuści…
Iwona nie rozumie, jeszcze nie rozumie, boi się, że nigdy nie będzie rozumiała.
– To ja nie mogę mieć dzieci – powtarza Tomasz.
To nie był dobry pomysł z tą ciążą. Teraz jej głupio, dzieje się coś ważniejszego. Tylko co?
– Dlaczego ja nic nie wiem? Dlaczego ja nic o niej nie wiem? – Iwona mówi to z bólem. Tomasz odwraca się od okna.
– Usłyszałaś, co ja mówię? Cierpię na chroniczne zapalenie…
– Biedna, biedna Marta… – szepcze Iwona i ma ochotę się rozpłakać, choć tego nie zrobi.
– Więc skłamałaś. Po co? Ja i tak… Mnie i tak było ciężko… Ale cieszę się, że wróciłaś…
Iwona jest myślami gdzie indziej. To nie on jest ważny.
– Przepraszam cię, Tomek, przepraszam – mówi niedbale. – Chciałam cię zezłościć. Przepraszam.
Tomasz pochyla się nad nią. Jej niebieskie i jego ciemne oczy patrzą w siebie uważnie.
– Ty już nic nie musisz, Iwonko. Nic nie musisz. Wykorzystaj to. Ale nie przeciwko sobie. Wszystko, cokolwiek robisz przeciwko innym, robisz przeciwko sobie. Nie musisz. Ty już nie musisz.
Tomek nie siada. Teraz już pójdzie.
– Miałaś do mnie jakąś prośbę. Powie mu, poprosi go. Trzeba chronić…
– Chciałabym, żeby ona… nie, żebyś jej nie mówił o moim stanie. Nie chcę, żeby ona się dowiedziała. Szczególnie teraz.
W drzwiach staje Marta.
– O czym mam się nie dowiedzieć?
Tomek odwraca się.
Iwona czuje nagłą suchość w gardle. Oczy Marty ciemnieją ze złości. Zamyka za sobą drzwi, dokładnie naciskając klamkę.
– O, Tomeczku, co za spotkanie, nie wiedziałam, że cię tutaj znajdę. O czym mam się nie dowiedzieć?
Iwona milczy.
– Mówiłem ci, że chcę się zobaczyć z Iwoną.
– Myślałam… – Marcie głos więźnie w krtani.
– Chciałem się z nią widzieć sam.
Marta tanecznym krokiem podchodzi do męża.
– To miłe. Prawda, Iwona? Czy to nie miłe, że Tomek postanowił cię odwiedzić? O czym mam się nie dowiedzieć?
Iwonie i Tomkowi wyrywa się:
– Marta, proszę!
Ich głosy, nałożone na siebie, współbrzmią w pokoju nieprzyzwoicie.
– Och, jaka zgodność! Nie, to ja proszę! O czym mam nie wiedzieć?
– Marto! Miej wzgląd na nią! – Tomek jest przy Marcie, już jest przy Marcie.
A Marta przestaje się liczyć z Iwoną, chorą Iwoną, która leży wyciągnięta na łóżku, podczas gdy oni stoją obok siebie, która leży nieledwie u ich stóp. Podsuwa sobie krzesło, siada, zakłada swobodnie nogę na nogę, a wygląda lepiej niż kiedykolwiek. Fryzjer skrócił jej włosy, lekko podmalowane oczy błyszczą, a na policzkach pojawił się rumieniec.
– Może mam nie wiedzieć o tym, że rżnąłeś ją dwadzieścia lat temu? Czy to o tym mam nie wiedzieć, Iwonko? A ty Tomeczku, jak myślisz, czy to jest ta rzecz, o której nie będę wiedzieć?
Tomek kładzie jej rękę na ramieniu.
– Marto! Proszę, chodźmy do domu. To nie jest miejsce na takie rozmowy.
– O nie, kochanie. – Marta strząsa jego rękę jak uprzykrzoną muchę. – Tylko tu jest miejsce na takie rozmowy.
Głos Marty już jest spokojny. Patrzy mu prosto w oczy.
– Mógłbyś mieć tyle taktu, żeby zaprzeczyć. Lub powiedzieć, nie rżnąłem, tylko kochałem się z nią, czy coś równie głupiego…
– Marto, ja…
– Milcz, ty głupcze! – Marta podnosi głos i nie widzi kulącej się od tego głosu Iwony, widzi tylko swojego męża, któremu nareszcie może powiedzieć to, o czym wie od dawna. – Myślisz, że o tym nie wiedziałam? Dwadzieścia lat z tym żyłam. Wiedziałam, że w tobie to siedzi. Ale nie możesz z nią być!
Wtedy Iwona słabym głosem prosi:
– Wyjdźcie stąd. To nie jest moja sprawa.
I Marta jakby dopiero teraz zauważyła, że nie jest z Tomkiem sama, zwraca się do łóżka:
– To jest twoja sprawa!
– Nie, kochanie. – Iwona nie chce rezygnować ze swojego prawa do spokoju. – To nie jest moja sprawa.
– Jeśli mogę… – Tomek próbuje nieudolnie zaistnieć. – Chcę to wyjaśnić. Z wami obiema.
– Nie ma czego wyjaśniać. – Iwona podciąga kołdrę na piersi.
– Więc to prawda? – Z Marty uchodzi powietrze. Przez całe lata żyła nadzieją, że jeśli dojdzie do konfrontacji, Tomasz zaprzeczy.
– Dajcie mi spokój.
Proszę spod kołdry już jest błagalne.
Kobiety patrzą na siebie.
Głos Tomasza jest spokojny, jak zawsze.
– To prawda. Owszem, Marto, w czasie strajku mieliśmy, wtedy na uczelni… incydent. – Patrzy na Iwonę i mówi cicho: – Przepraszam.
– Za co? Przecież to prawda…
– Atmosfera czy Bóg jeden wie, co… – Tomek spuszcza oczy, stoi przed Martą bez ruchu.
Iwona patrzy na niego i na nią, jej szczupłe ręce, wymęczone ręce ze śladami po wenflonie, który na to popołudnie jest wyjęty, chwytają mocno poszwę. Teraz!
– Ja cię kochałam. I to wszystko. Walczyłam.
– Przeciwko mnie? – Marta z bezbrzeżnym zdumieniem unosi głowę, teraz ich spojrzenia się spotykają, w obydwu czai się ból.
– Nie przeciwko tobie, ale o Tomka. – Iwona nie spuszcza wzroku z piwnych oczu. Niech wie. – Kochałam go.
– Ale… – Tomek znowu chce zaistnieć, lecz żadna z nich nie zwraca na niego uwagi.
– Przegrałam. – Iwona widzi, jak kąciki ust Marty lekko drżą. – Więc wyjechałam.
– Stało się. A ona wyjechała! Ile lat można myśleć o tym, co się stało?
Marta patrzy to na Tomka, to na Iwonę.
– Nic się nie stało. – Iwona już obojętnieje. Powiedziała, co chciała powiedzieć.
– Stało się. – Dla Tomka istnieje tylko Marta. – Ona wyjechała… Jak mogłaś za mnie wyjść i nie powiedzieć mi, że wiesz?
– To była twoja sprawa. Twoja i jej! – Marta zrywa się na równe nogi. – Co miałam powiedzieć? Że wiem, że żenisz się ze mną z żalu za nią?
– Co ty mówisz? – Głosy Tomka i Iwony znowu się łączą.
– To bardzo ciekawe spotkanie, nie sądzicie?
– Tyle lat… Nie powiedziałaś ani słowa… – Tomasz mówi teraz tylko do żony.
– To ty obiecywałeś szczerość! – Marta odrzuca włosy do tyłu, jest silna.
– I dotrzymałem słowa.
– A ona? – Ten ruch ręki w stronę łóżka, za którym nie idzie wzrok!
– Iwona jest nieistotna! To było dawno… Kochałem cię i nie chciałem cię stracić! Iwona wyjechała. Przeszłość nie mogła być tak ważna, żeby niszczyła teraźniejszość! Byłem lojalny wobec ciebie. Zawsze. To ty byłaś nieuczciwa.
– Słucham?
– Wiedziałaś. Ale nie zapytałaś mnie nigdy. A ja się starałem przez te wszystkie lata, bo nie chciałem cię ranić żadnymi nieistotnymi dla nas wyznaniami o przeszłości. I tylko tobie to ciążyło, Marto.
– Ty chyba żartujesz? – W głosie Marty jest jad. – Ja? Ja jestem winna? Nie wiem, czy cię dobrze rozumiem… – Marta widzi, że Iwona chce coś powiedzieć, więc zwraca ku niej niedobrą twarz. – Nie, nie, ty nic nie mów, tak ładnie mówisz, że zapomnielibyśmy może, o czym mówimy. – Odwraca się do męża. – Więc ja jestem winna?
– Wiedziałaś i nigdy nie zapytałaś. Miałaś dużą przewagę, Marto. Szczerość, to nas łączyło?
– Łączyło? – Marta jest przestraszona.
– Starałem się przez te wszystkie lata udowodnić ci…
– …że potrafisz o niej zapomnieć?
– Nigdy mnie nie zapamiętał. – Nie widzą jej, Iwony, naprawdę jej nie widzą. – Nie można zapomnieć kogoś, kogo się nie zapamiętało.
– Iwona jest naprawdę teraz nieistotna, Marto. Chodzi o nas.
Nie, to nieprawda, Marta patrzy na kolorową pościel i znowu widzi tam Iwonę, choć jakby jej nie było.
– Jak ty śmiesz? – Z Marty wylewa się złość. – Jak śmiesz tu przychodzić i mówić, że ona jest nieistotna. Że to był błąd. Ty męski gnoju… ty! Jak możesz przy niej tak mówić? Ona… nie zasługuje, żeby tak ją traktować!… Gdyby nie ona…
– Dajcie mi, do cholery, spokój! – Iwona zbiera siły, żeby się przedrzeć przez ten mur.
– Szanuję i podziwiam Iwonę. Ale kocham ciebie, Marto, nie chcę cię stracić. Ona o tym wie. Nie zadowolę was obu. Wybrałem. Boję się, że nie zadowolę ciebie, Marto, nigdy. Ani z Iwoną, ani bez Iwony. Myślałem, że coś się zmieniło. Szczególnie ostatnio. Nie muszę ci się zwierzać z naszej rozmowy. – Tomek wytrzymuje spojrzenie Marty, a potem podchodzi do łóżka Iwony i bierze ją za rękę. Całuje wątłą dłoń. – Dziękuję ci za wszystko. Dziękuję ci. Do zobaczenia.
– Wychodzisz? – Marta staje w drzwiach, rozkłada ramiona. – Nie wyjdziesz w ten sposób!
Tomka uderzają w plecy słabe słowa Iwony:
– Marta! Pozwól mu odejść!
Tomek dotyka ramienia Marty, łagodnie ją odsuwa. Jest tylko smutny.
– Zobaczymy się w domu. Może wtedy będziemy mogli porozmawiać. Chyba najwyższy czas.
– Palant z ciebie, ot co! – Marta się odsuwa, robi mu miejsce, Tomek wychodzi, a Marta gwałtownym ruchem zatrzaskuje za nim drzwi.
– Ten palant jest twoim mężem. – Iwona jest rozgniewana na Martę.
– No i co z tego?
– Żałuję, że nie wybrał mnie. – Iwona podnosi się na łokciu z wysiłkiem. – Niestety, nie wybrał mnie. Ty uczepisz się wszystkiego, żeby tylko twoje widzenie świata się sprawdziło. Nie słyszysz, co on mówi, ponieważ tak naprawdę gówno cię to obchodzi.
Marta zbliża się powoli do jej łóżka.
– Wiesz, że to najgorsze świństwo, w jakim uczestniczyłam! Wtedy kiedy broniłam ciebie…
– Ja nie potrzebuję obrony, Marto. – Iwona jest rozżalona. – Już nie. Wiemy, jak było. Przepraszam, że tak się stało. Ale wyjechałam. Wyjechałam od razu, kiedy zrozumiałam, że on mnie nie chce. – Płacze. – Czego jeszcze ode mnie chcecie! Przecież wyjechałam! Wyjechałam, wyjechałam, dajcie mi już wszyscy spokój…
Iwona łka, niezdarnie ociera oczy, odwraca się tyłem do świata i do Marty, naciąga kolorową poszewkę na siebie. Schowa się i nikt jej nie znajdzie.
Marta patrzy na nią z niepokojem, chwilę trwa nieruchomo przy drzwiach. Nie słychać żadnych kroków. Potem wolno podchodzi do łóżka.
– Iwona?
Ale Iwona nie odpowiada. Marta nachyla się niżej, odsuwa kołdrę.
– Iwona?!
– Nie mieszajcie mnie do waszych spraw, proszę… Już nie…
Marta zrywa kołdrę z Iwony.
– Patrz na mnie!
I Iwona patrzy na nią. Podnosi się, ma jeszcze wilgotne rzęsy, ale jej oczy patrzą ostro i wyraźnie.
– Nie dość ci, że wyjechałam?
I Marta rozumie to cholerne poświecenie i nie godzi się z nim.
– Znowu rosną ci skrzydła?
– Ty idiotko! – Już bez śladu płaczu. – Nie zrobiłam tego dla ciebie! Zrobiłam to dla siebie! Chcę zostać sama, zostaw mnie!
I Marta musi się odwrócić i odejść, bo kołdra jest szczelnie przed nią zamknięta i już nic nie da się powiedzieć.
Marta nachyla się nad śpiącą Iwoną, wkłada do wazonika bukiecik kwiatów, cicho podchodzi do umywalni, pilnuje, żeby woda wlewała się po ściankach naczynia. W lustrze widzi bladą twarz. Czepek pielęgniarski uciska jej skronie. Marta zakręca kurek i wyjmuje z niego dwie szpilki. Potrząsa głową i włosy rozsypują się w nieładzie. Podnosi rękę i wprawnym gestem zarzuca je do tyłu, błyszczy perłowo-biały lakier na drobnych paznokciach. Marta delikatnie stawia dzbanuszek na szafce. Obrusik znów spływa prawie do ziemi, ale nie przeszkadza w porannym myciu podłogi.
– Śpimy sobie? Bardzo dobrze… Sen jest potrzebny. – Marta nie mówi tego głośno, ale czas na wzięcie lekarstw.
Iwona się przeciąga.
– Sen jest zdrowy.
Marta nachyla się nad nią, podciąga ją za ramiona, uklepuje poduszkę.
– Poprawimy zaraz poduszki, będzie nam się lepiej leżało. – Głos Marty jest profesjonalny, ciepły. – Zmienimy pościel.
Iwona opada ciężko na łóżko.
– O, już jest lepiej. Czy nam wygodnie? Na pewno jest nam dużo wygodniej.
Na prześcieradle zaplątały się cholerne okruszki. Jeden ruch ręki i prześcieradło znów jest gotowe na przyjęcie bezbronnego ciała.
– Dlaczego znowu zaczynasz? – Teraz głos Iwony z trudem się wydostaje z krtani. – Chcesz wszystko zepsuć? Co mi jeszcze chcesz zrobić?
– Spokojnie, wszystko będzie dobrze, nie denerwuj się…
– Co będzie dobrze? Co będzie dobrze? Może tobie będzie dobrze, bo nam nie będzie dobrze.
– Jezu Chryste, nie chciałam cię urazić!
– Więc nie odzywaj się do mnie tym protekcjonalnym tonem. Nienawidzę tego, nienawidzę. Możesz sobie podarować te ciumki, ja jestem ja, zachowaj je dla innych pacjentek. I tę pogodną pieprzoną twarzyczkę! – Iwona podnosi głos, staje się silniejszy, wyższy może, ale silniejszy. – I to twoje będzie dobrze, będzie dobrze… Będzie dobrze, pani Alinko, Sralinko, a co my tu mamy, zmoczyłyśmy się, zrobiłyśmy kupę, to cudowne. Nie! Nie my, tylko ja. Wyłącznie ja. Nie byłyśmy grzeczne, patrzyłyśmy przez okna, miałyśmy bóle. Nie! Kochana siostro, to tylko ja! Ja leżę, a nie my leżymy. To ja gapię się na ten biały prostokąt, to ja mam bóle i to nie my musiałyśmy w nocy dzwonić po zastrzyk! Ciebie przy tym nie było! To tylko ja!
Marta przerażona wybuchem Iwony cofa się. Teraz to napięcie pójdzie do brzucha, tam się usadowi. Znowu coś źle zrobiła. A potem spokojnie mówi:
– Dobrze. Możesz na mnie napluć. Jestem kretynką. Masz rację. – I oto dzieje się cud: to, co miało się przenieść i wniknąć do jej brzucha, nigdzie się nie przesuwa, nie przenosi, jest lekka jak piórko, żadnego niebezpieczeństwa.
– Oczywiście, że mam rację. – Iwona patrzy na nią spod oka, ale jej głos już się obniżył. – Czyja ci zadaję te idiotyczne pytania w liczbie mnogiej? Czy zrobiłyśmy wczoraj obiadek? Czy mąż nas zdupczył wczoraj troszeczkę? Byłyśmy u miłych znajomych?
– Masz rację! – Marta krzyczy, ale w brzuchu nie ma nic.
– Wiem – mówi Iwona i milknie.
Więc Marta zdobywa się na jeszcze więcej:
– Przepraszam. Źle się czujesz?
– A dlaczego mam się źle czuć?
No i co na to powiedzieć? Marta płoszy się.
– Leżymy sobie?
– Zgadnij.
Niedobrze. Trzeba inaczej.
– Potrzeba ci czegoś?
– Skąd. Jest mi po prostu fantastycznie. – Iwona robi się sarkastyczna. – Tak sobie leżę już piąty tydzień. Rękę mam unieruchomioną. Z trudnością się podnoszę. Ale jest mi fantastycznie. Świeży tlen. Powietrze. Czysta pościel. Bosko. Chcesz się zamienić?
– Jesteś rozdrażniona, ale ja to rozumiem. – Najważniejsze to nie dać się sprowokować.
– Naprawdę? – Głos Iwony brzmi bardziej znajomo.
– Tak, rozumiem.
Teraz Iwona na nią patrzy uważnym spojrzeniem, nieznanym. Marta nie wie, co robić. Czeka.
– Czy możesz coś dla mnie zrobić?
– Wszystko – mówi Marta z wyraźną ulgą.
Wtedy Iwona podnosi się z wysiłkiem, jej blada dłoń sięga do rurki z tlenem, odsuwa ją, potem wyciąga do Marty rękę, do której podłużnymi kroplami sączy się życie.
– Odłącz – mówi, wskazując na kroplówkę.
– Nie mogę! Musi zejść do dwudziestej drugiej. – Marta wie, że zbyt pochopnie obiecała to „wszystko”.
– Chcę wstać. Na moment. Proszę.
Marta zaciska przezroczysty wężyk.
– I co teraz?
– Pomóż mi. – Iwona wyciąga do niej dłoń, Marta ją chwyta, a Iwona podnosi się z wysiłkiem i powoli spuszcza nogi z łóżka.
– Co ty robisz? – Ale ręka Marty jest silna, nie puści.
– Boże, pomożesz mi czy nie?
– Chcesz wstać? – Pytanie jest głupie, bo Iwona już wstała. Chwieje się na nogach, przezroczysty wąż od kroplówki, spuszczony w dół, trzyma ją na uwięzi, a ona robi parę kroków w stronę krzesła.
– Popraw to wszystko, proszę…
Ach, o to chodziło. Marta strzepuje prześcieradło, wciska skraje pod materac, chwyta za dwa rogi poszwę, prostuje w niej koc, klepie znów w poduszki.
– Tak? – pytająco patrzy na Iwonę – Mogłaś leżeć.
Robi jej miejsce, ale Iwona wskazuje ręką na łóżko.
– A teraz kładź się. – Co?
– Kładź się.
– Zwariowałaś?
– Proszę, połóż się.
I Marta posłusznie wyciąga się na łóżku.
– A teraz tlen. A teraz rączka. Wygodnie ci? – Niezgrabnymi ruchami Iwona podkłada jej tlen pod nos i przymocowuje prawą rękę bandażem do łóżka.
Marta poddaje się temu bez sprzeciwu. Łóżko jest wygodne, po całym dniu biegania jej mięśnie powoli się odprężają.
– Tak – mówi. Jest dobrze.
– Leż. Udawaj, że ci jest wygodnie.
Marta nie musi udawać. Jej zmęczone ciało przylgnęło do pościeli.
– Tak? – Poprawia się i nieruchomieje.
– Właśnie tak.
– Jak długo mam tak leżeć? Ktoś może tu wejść.
Iwona narzuca na siebie szlafrok, podaje jej rękę. Marta zwalnia ucisk na przezroczystej rurce, kropelki znowu zaczynają spływać do żyły. Iwona przestawia stojak do kroplówki bliżej swojego krzesła i siada przy Marcie.
– Nikt nie wejdzie. Przecież wiedzą, że ty tu jesteś. Udawaj, że nie możesz się ruszyć.
Zamknij oczy.
– Dobrze… Leżę… – Marta posłusznie zamyka oczy.
Iwona opiera się o poręcz łóżka. Oddycha ciężko i czeka, żeby jej organizm przyzwyczaił się do nowej pozycji. Jej serce przestaje walić jak oszalałe, nogi już tak bardzo nie drżą.
– Zobaczysz, co to znaczy tak leżeć – mówi cicho. – I nic nie móc. Jaka to przyjemność. Ostatnia. Więc sobie poleż, Marto, a ja posiedzę przy tobie. Aż zdrętwieje ci ręka, kręgosłup, aż zacznie cię boleć krzyż.
Oddech Marty jest spokojny i równy. Iwona patrzy na nią i ciągnie:
– I potem porozmawiamy. Kiedy odciśnie ci się gumka od tlenu. Ale za to świeże powietrze. I w ten sposób, Marto, może się zrozumiemy… Bo innego wyjścia nie ma. I może wtedy już nie będziesz wchodzić i pytać, czy sobie leżymy. Bo muszę leżeć, prawda? – Iwona nie słyszy odpowiedzi, podnosi głowę i dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że Marta śpi.
Ma ochotę ją szarpnąć, zrzucić z łóżka, niech zobaczy… Ale przygląda się leżącej kobiecie, fartuch podwinął jej się, prawa noga, ugięta, budzi w niej rozczulenie, cień rzęs na policzkach pielęgniarki jest długi. Iwona podnosi się z wysiłkiem, sięga po koc i delikatnie okrywa Martę. Potem znów siada koło niej, a kroplówka wolno wspiera jej organizm.
– Nie możesz wiedzieć… – szepcze Iwona. – Może to i lepiej…
– Jezu! – Marta się podrywa, ale przywiązana do łóżka prawa ręką przytrzymuje ją. – Która godzina? Zasnęłam! Iwona!
Iwona z uśmiechem patrzy na Martę, która usiłuje odczepić ten cholerny bandaż od łóżka.
– Jestem tu – mówi cicho.
Marta wodzi wokół nieprzytomnym spojrzeniem.
– Kroplówka! – przypomina sobie i w jej oczach widać przerażenie.
Iwona z dumą wyciąga do niej rękę.
– Zeszła. Pilnowałam.
– Przepraszam… Taka byłam zmęczona…
Pomaga Iwonie wejść do łóżka, układają z czułością.
Iwona się uśmiecha.
– Odpoczęłaś?
– No… – Czy może powiedzieć prawdę?
Iwona wyciąga rękę.
– Pomóż mi.
Marta chwyta ją pod ramiona, sadowi wygodniej, Iwona chce siedzieć, nie chce leżeć.
– Co ty wyprawiasz, co ty robisz… – Jakże jej wstyd, że zasnęła.
– Nie możesz wiedzieć – Iwona rzuca w przestrzeń ciemnego pokoju. – I ja nie mogę wiedzieć.
– Wiedzieć? Czego?… – Marta nie rozumie, mimo że tak bardzo się stara.
Iwona nie tłumaczy. Położyła ją – ale to nie Marta jest chora. Siedziała przy łóżku, ale to nie ona była odwiedzającą. Na nic całe to doświadczenie.
Marta patrzy na zegarek, jest po dziesiątej.
– Późno już. Weź poczwórniaka, nie będzie ci tak niewygodnie. Będziesz spała… Dobranoc… – I Marta umieszcza dzwonek blisko ręki Iwony, poprawia kołdrę, a gdy Iwona zamyka oczy, myje kubki, gasi światło, wychodzi, ale zostawia drzwi uchylone, światło pada przez szparę. W drzwiach się odwraca i mówi ciepło:
– Wrócę jutro…
Iwona ma zamknięte oczy, może już śpi. Marta cichutko naciska klamkę i wtedy słyszy swoje imię.
– Marto? – Iwona się uśmiecha. – A jak tam mąż, zdupczył nas wczoraj troszeczkę?
– Już.
Marta schyla się i odstawia basen. Iwona poprawia się na łóżku. Cienie pod jej oczami powiększyły się, oczy zapadły w nieznaną dotychczas przestrzeń.
– To takie upokarzające…
– Co ty opowiadasz… Zobaczysz… Wszystko w normie… Zaczęły działać leki. Tak musi być. Będzie lepiej za dzień, dwa… – Głos Marty brzmi przekonywająco. Lata pracy robią swoje.
– Wcale mi życie nie staje przed oczami – skarży się Iwona.
– Przestań, przestań tak mówić! Jeszcze nie wszystko stracone!
Ale Iwona wcale nie chce jej słuchać. Chce mówić.
– To bzdury, że całe życie staje przed oczami. W nocy cała zamieniam się w prośbę: niech nie boli, niech już nie boli! Jak się mogłam skurczyć do takiego myślenia! Tylko o tym, żeby nie bolało! Żebym jeszcze dzisiaj mogła normalnie zrobić kupę! Jeszcze tylko dziś! Dlaczego wcześniej nie wiedziałam, że normalne wysranie się to takie wielkie, porażające szczęście?
– Proszę cię… – Marta delikatnie dotyka jej policzka. Jest suchy i naciągnięty jak struna.
– Nie proś mnie! Dlaczego moje życie skurczyło się do problemu kupy? Dlaczego mnie tak boli?
Marta czuje ten ból, musi zrobić zastrzyk. Przestanie boleć. Na chwilę.
– Poczekaj, zrobię ci zastrzyk!
Marta podrywa się, sięga po basen i szybkim krokiem wychodzi z pokoju. Musi porozmawiać z lekarzem.
Dzisiaj Marta wzięła ze sobą książkę. Czytasz w domu czy tu, w tej sali, jaka to różnica? Iwona śpi. Marta przewraca kartki książki, wreszcie ją odkłada.
– Siedzisz tu cały czas? – Marta podskakuje na głos Iwony.
– Nie… Tak… – uśmiecha się do niej. – Iwona?
– Co?
Marta sięga do kieszeni sweterka, jasnobrązowy ładny sweterek oplata jej biodra.
– Przyszłam wtedy… Nie wiedziałam, że Tomek będzie… Przyszłam, bo chciałam ci oddać ten czek.
Iwona musi na nią spojrzeć. Prosto w oczy.
– Nie możesz nic ode mnie przyjąć?
– Mogę… – Marta trzyma czek w wyciągniętej dłoni. – Ale… Ale tamten dyżur nie był tyle wart. Nie chcę tych pieniędzy…
– Okej. – Iwona po chwili wahania wyciąga rękę. Ich dłonie spotykają się w powietrzu.
– Daj. – Iwona drze czek. – Nie żal ci?
Marta bierze haust powietrza do płuc i wypuszcza je z lekkim szumem.
– Żal. Żal. Jak cholera żal. Taka kupa forsy! Jeszcze jak mi żal. Ale teraz mi lepiej. Jest jedna rzecz, którą chciałabym od ciebie teraz dostać.
Iwona odkłada drobiny papieru na szafkę.
– Nie zaczynaj. Ale możesz sobie obejrzeć… – Wskazuje palcem na szufladę. – Tu leży…
Marta wyjmuje pierścionek, który w świetle słońca rzuca lekki blask na ciemnozieloną podłogę. Ogląda go pieczołowicie.
– Ten pierścionek był dla mnie.
– Ale ja go dostałam.
Marta wie o tym doskonale, trudno.
– Nie chcesz mi go dać, bo to by cię za dużo kosztowało?
– Przez prostą złośliwość.
– Nie chcesz mi dać tego, co ja chcę. Chcesz mi dawać tylko to, co ty chcesz.
Iwona przytakuje.
– To wysoce prawdopodobne.
I teraz Marta musi się zastanowić, o co jej chodzi.
– A może tak mi na nim zależy, bo tobie na nim zależy…
Iwona wyciąga rękę, bierze od Marty pierścionek. Nakładana serdeczny palec. Pierścionek wisi jak za duża obręcz.
– Zsuwa mi się ze wszystkich palców… A na kciuku nie mogę go nosić.
– Piękny.
Iwona przechyla się i wrzuca pierścionek do szuflady.
– Nie chcę ci go dać, Marto.
Iwona znowu gdzieś odpływa, Marta nie wie, gdzie, ale musi ją przywołać.
– Jesteś? Hej, jesteś? – udaje jej się powiedzieć to lekko.
– Jestem, jestem, ale już słabo jestem. Co mówi doktor Saranowicz?
– Saranowicz? – Marta jest zaskoczona, nie spodziewała się teraz pytania o Saranowicza.
– Widziałaś się z nim? – Twarz Iwony jest bez wyrazu.
– Z doktorem Saranowiczem? Chyba jeszcze nie przyjechał.
– Słyszałam jego głos na korytarzu.
Ach, więc to tak. Trzeba szybko coś powiedzieć, nie robić przerw, nie zastanawiać się, nie dopuścić Iwony do głosu.
– Może i przyjechał, ale skąd ja mogę wiedzieć, co mówi. – Marta tak dobrze wczuła się w rolę, że jej słowa się rozpędzają i płyną wartkim strumieniem, bez jej udziału. – Czy ty myślisz, że ja się opierdalam cały dzień? Nie wiedziałam dzisiaj, w co ręce włożyć. Dawno nie było takiego pieprzonego dnia. Ta z erki nam zeszła, wiesz, mówiłam ci, ta, co ją przywiózł mąż i rzucił na łóżko. Samobójczyni pieprzona. Mówiłam, zostawić wenflon, bo żyły mi uciekają. Ale oczywiście lekarz wiedział lepiej. Wyjąć, bo jutro wypis. No i spadło ciśnienie. Basia w jedną nogę, ja w drugą, on szuka w dłoniach, ale…
– Ta, co się przez męża truła?
– Uhm. Sinieje nam w oczach – Marta bierze głęboki wdech, nie przestać, nie przestać mówić – a Basia z aparatem tylko melduje sto na sześćdziesiąt, osiemdziesiąt na czterdzieści, sześćdziesiąt na trzydzieści, a ona pani doktor ja będę umierać, czterdzieści na zero… Gdyby był wenflon, można było podać… To jak ja miałam Saranowicza pytać o cokolwiek!
– Martuniu…
– A potem jeszcze dwa cukry, posiew…
– Martuniu… – Iwona delikatnie przywołuje ją do porządku.
O Boże, jeszcze nie! Marta coraz większy wysiłek wkłada w nową opowieść.
– Ach, wyobraź sobie, i przyjęliśmy na oddział Piłata. Śmieszne nazwisko, nie? A za mną stanął lekarz, Jacek, wiesz, ten młody z ginekologii i mówi mi na ucho, to wy macie taką umieralność, że z Biblii musicie dobierać?
– Martuniu…
– Ale obiecuję, jutro z samego rana…
– Martuniu, muszę ci coś powiedzieć… – Iwona się uśmiecha, ale nie jest to uśmiech radosny, ona uśmiecha się smutno. I wtedy Marta rozumie, że stało się coś, o czym ona nie wie, i rozumie, jaka jest śmieszna z tym opowiadaniem o Piłacie.
– Był tutaj? – Nie zapanowała nad swoim strachem.
– Nie – mówi cicho Iwona, a Marta musi ukryć ulgę, odwraca się na moment do okna, potem znowu do Iwony. Uda się.
– No widzisz – mówi pewnie.
Iwona uśmiecha się i teraz ona bierze głęboki wdech.
– Ja te badania miałam robione w Paryżu. Dlatego wróciłam…
Zapada milczenie i poprzez to milczenie przychodzi do Marty zrozumienie wszystkiego.
Od początku. Marta podnosi ręce do oczu, zakrywa twarz, potem je opuszcza, idzie do okna, cofa się, ciężko siada na łóżku Iwony. Nie ma odwagi spojrzeć jej w twarz. Ciążą jej ramiona i nogi, wszystko jej ciąży.
– Dlaczego? – wyrywa jej się prawdziwie, z bólem.
– Czasem ci wierzyłam… Że nie ma kto odczytać wyników badań… Że wszystko przede mną…
– Ale po co, po co? – Marta jest zrozpaczona. Wszystkie jej starania na nic.
– Po nadzieję. Bo ty nie wiedziałaś, że umieram. – Iwona mówi spokojnie, tak spokojnie, że Martę każde słowo boli. A więc wiedziała. – Mogłam udawać, że też nie wiem.
– Przecież ja od razu wiedziałam – wyrywa się Marcie, ale już jest za późno, nie można cofnąć tych słów.
Iwona uśmiecha się, w jej wymęczonych oczach błyskają te węgielki, które Marta pamięta z przeszłości.
– Ma to dobre strony.
Marta patrzy na nią zdziwiona.
– Możemy przynajmniej zejść z tematu Saranowicza.
Trzeba coś powiedzieć, szybko coś powiedzieć – kołacze się Marcie po głowie i wreszcie ma już gotowe zdanie:
– Wiesz, ale to jeszcze nie znaczy, że…
– Oczywiście, Marto. – Iwona przerywa jej w pół słowa. – Nic nie znaczy. Prawie nic nie znaczy. A ja prawie jestem… Jestem jeszcze trochę. Poznaję to po tym, że chcę spać. Idź już, Marto, idź już, chcę spać…
I Marta podnosi się po raz kolejny i po raz kolejny idzie po ciemnozielonym linoleum do drzwi. Iwona leży nieruchomo.
Iwona patrzy z przyjemnością na Martę. Jest ładna, naprawdę ładna. Świetnie jej zrobiła nowa fryzura i dobrze, że przestała się ubierać w te spódnice rodem zszafyciotkizprowincji. Ma śliczne oczy, a mysie włosy to kolor niezwykły. Trzy jaśniejsze pasemka z prawej strony znakomicie to podkreślają. Iwona patrzy na Martę i podejmuje decyzję tak trudną, że aż zamyka oczy.
– Boję się, że umieram – mówi wreszcie i nie otwiera oczu. Czeka.
Ciche milczenie, oddech Marty robi się krótki.
– Boję się, że umierasz – mówi Marta i jakby przerażona tym, co powiedziała, chce uciec, ale nie ma gdzie, więc tylko patrzy na Iwonę, która otwiera oczy i w jej oczach jest podziękowanie.
– Nic już nie można zrobić, prawda?
– Zawsze jest nadzieja. – Marta przełyka ślinę o wiele za głośno.
– Nie pierdol, siostro – mówi Marta, ale jej głos przeczy przekleństwu. Jest spokojny. – Nic już nie można zrobić, prawda?
– Wszystko, co było można, zostało zrobione.
W ciszy szpitalnej sali zamiera powietrze.
– Nie ma dla mnie ratunku?
– Zawsze jest nadzieja – powtarza martwo Marta.
– Na cud?
– Na cud.
Iwona wyciąga rękę. Marta pośpiesznie wybiega ze swoją dłonią naprzeciw. Uścisk Iwony jest słaby.
– Dziękuję ci – mówi ręka i spierzchnięte wargi.
I wtedy Marta łamie się.
– Tak się boję, siostro.
– Tak się boję, siostro… – Iwona oddaje uścisk. – Wydaje mi się, że nie wytrzymam tego strachu. – Iwona kuli się, jej głos jest cichy, tak cichy, że Marta musi się nachylić. – Żeby tak od razu… A potem myślę, że to dobrze, że jeszcze nie… Jak jest słońce… Ale słońce wschodzi niezależnie od wszystkiego, prawda?
– Prawda.
– I wzejdzie po mojej śmierci. – Iwona patrzy w okno, tam, gdzie świt rano przedostaje się przez gałęzie rozłożystego kasztana. Pożółkłe liście drżą na wietrze. – Jakby się nic nie stało. Jak po śmierci rodziców… A od ich śmierci nie było dla mnie nic świętego.
– Dla ciebie też?
Iwona patrzy na nią uparcie, a w Martę wstępuje dawny niepokój. Więc woli poprawić koc, poduszkę, woli nic nie mówić, bo przecież jest tylko cienka granica…
– Marto? Pytałam cię… czy dla ciebie też… Marto!
A jednak. Stało się. Dlaczego Iwona nie dała jej spokoju? Ale wezbrana fala już ma ujście i twarz Marty wykrzywia się.
– Jak możesz! Jak możesz mnie pytać, co dla mnie było święte! Nigdy ci nie jest za mało siebie samej?
– Nie rozumiem – mówi Iwona i rzeczywiście nie rozumie. Więc przyszedł czas, żeby wszystko powiedzieć.
Marta staje w nogach łóżka, chwyta za poręcz, pochyla się w stronę Iwony, ściska łóżko tak bardzo, że wydaje się, że wygnie metalową poręcz.
– Jak możesz używać słowa „też”? Zapomniałaś, że to ja siedziałam przy matce, myłam ją i cierpiałam z nią, to ja byłam na każde zawołanie, to ja musiałam na to patrzeć!
– Ale ja… – Iwona chce słabo zaprotestować.
Lecz Marta jej nie pozwala. W Marcie coś pękło i wylewa się szeroką strugą, której już nie jest w stanie kontrolować.
– Wyjedziesz znowu ze swoimi pieniędzmi? Oczywiście, że dzięki tobie było na najdroższe leki, ale to wszystko. To nic! To już tylko ja wyłam z rozpaczy i widziałam, jak gaśnie dzień po dniu, i nawet wtedy nie zauważała mnie, tylko czuła brak ciebie, i słyszałam twoje imię we wszystkich przypadkach. O tobie, z tobą, przy tobie. Ty, ty, ty! – Marta nie chce, żeby jej głos był tak nabrzmiały żalem, ale jest. – Tęskniła do ciebie, a ja trzymałam ją za rękę…
Iwona siada mocniej na łóżku, odrzuca tlen, chce Marcie przerwać.
– Marto!
Ale Marta doskakuje do niej.
– Nie! Nie przerywaj mi teraz! Myślałaś, że nie będę miała odwagi w tej sytuacji? Pieprzyć to! Chrzanić to wszystko! Zawsze ty! Wspaniała ty! – Głos Marty staje się piskliwy, prześmiewczy. – „Bierz z niej przykład, kochanie, dlaczego nie zachowujesz się jak Iwona? Iwona to boże dziecko, widzisz, jaka jest odważna, nigdy nie bała się ryzykować. Jestem taka szczęśliwa, wiedząc, że Iwona sobie ułożyła życie. Iwona jest po prostu bardzo zdolna. Iwona na pewno będzie robiła w życiu coś nietuzinkowego”. – Marta macha rękoma, jakby stała na arenie i chciała szerszemu audytorium pokazać: oto coś wspaniałego. A potem nagle odwraca się do pustego krzesła i słodkim fałszywym głosem dodaje: – „Ale to dobrze, że z ciebie taki pracuszek, o, Iwona to ma fantazję, widzieliście, co zrobiła ze swoim pokojem? Iwona jest taka barwna – nadal jej głos brzmi fałszywie – ale i z ciebie jesteśmy dumni, dziecinko”. – Marta zbliża się do Iwony, teraz może jej spojrzeć prosto w oczy. – Nawet wtedy kiedy ciebie nie było, było cię o wiele za dużo dla mnie… A ty nie przyjechałaś… Ty – Marta jest zdziwiona, tak zdziwiona jak nigdy przedtem – ty nie przyjechałaś…
– Marto, ja…
Ale Marta już się cofa od łóżka. Już nie mówi do Iwony, mówi do całego świata.
– Ty nie przyjechałaś! Nawet na pogrzeb. A co z Iwoną, o Iwonie, dla Iwony, Iwona? – Głos Marty kpi. – Iwona nie przyjedzie, mamusiu, bo jej się nie opłaca. Bo jak przyjedzie, to już nie wróci do swojej kochanej Francji, swojej nowej ojczyzny, au revoir! I do Piotra, oczywiście. Już nie będzie mogła wrócić, mamusiu. I dlatego masz tylko mnie. Ta, która zawsze była mniej kochana, siedzi przy tobie i nie boi się, że jej coś zabiorą. Niestety. Tylko ta druga, ta mniej ważna, siedzi przy tobie i słucha o Iwonie. – Głos Marty mięknie niespodziewanie. – Przepraszam, mamusiu, że nie jestem Iwonką. Mogłybyśmy się zamienić, bo ja bym przyjechała zewsząd, z końca świata i nie bałabym się ubecji ani stanu wojennego, mamusiu. Ale ta dzielna Iwona też się nie boi, mamusiu. Przecież zawsze była taka odważna. Pewnie nie może znieść myśli o twoim umieraniu, mamusiu. Od tego masz mnie. Tyle osób umarło mi na rękach przed tobą, mamusiu. Nie martw się, poradzę sobie. Zawsze sobie radziłam. A poza tym jestem przyzwyczajona, mamusiu. Przecież sama sobie wybrałam ten zawód, choć to był zawód dla ciebie, mamusiu. Zawiodłam cię. – Marcie łamie się głos, chwilę walczy ze wzruszeniem i czeka na tę wściekłość, która doda jej sił. Podchodzi do łóżka i już ma siłę, żeby prosto w te niebieskie, zmęczone oczy nareszcie powiedzieć prawdę. – Nie ćwicz tego ze mną! W tej chwili nie! Zawsze to robiłaś! Teraz jesteś taka biedna, że nie można ci mówić takich rzeczy, prawda?
Ale Iwona jej nie widzi. I Marta z rozpaczą powtarza raz jeszcze:
– To kiedy ci to mogę powiedzieć, kiedy, no!
Iwona nie otwiera oczu, więc Marta nachylona nad nią szarpie ją za ramię.
– Odpowiedz mi!
I wtedy spostrzega, że Iwona nie może złapać oddechu, widzi, że rurka z tlenem leży obok. Nerwowo zakłada gumkę pod nos Iwony, odkręca kurek mocniej, bierze ją za rękę i czuje zamierający puls.
Strzykawka we wprawnych dłoniach Marty zamienia się w życie, Marta pewnym ruchem wbija igłę i pakuje w leżącą życiodajny płyn.
– Spokojnie, Iwonka – jej głos jest teraz pewny, łagodny – spokojnie, chwileczkę, już dobrze, malutka, już dobrze, poczekaj, psiakrew jasna, oddychaj, oddychaj, tak…
Odkłada strzykawkę, wpatruje się w twarz Iwony z napięciem. Iwona otwiera oczy, łapie powietrze.
– Nie… – Iwona macha ręką, jakby odganiała się od much.
– Boże, co ja zrobiłam… – Marta jest przerażona. – Nie wytrzymuję tego napięcia…
– Nie… nie przerywaj. Mów dalej… Proszę.
– Przepraszam, nie wiem, co mnie opętało, to nieprawda, taka jestem podła…
Iwona nabiera sił z każdą sekundą. Głos ma mocniejszy, kiedy mówi:
– Nie… Nigdy nie myślałam… to musiało być straszne dla ciebie. Straszne.
– Nie, ja to w złości mówiłam, ja wcale tak nie myślę.
– Myślisz, dzięki Bogu myślisz. Wybacz mi, Marto, że musiałaś mi to powiedzieć…
I wtedy Marta czuje, jak znowu wypełnią ją złość. Każdą komórką swojego ciała czuje, jak obcy chłód dotyka jej wnętrzności.
Odchodzi do okna, spod okna rzuca w stronę łóżka i wystraszonej Iwony zimne słowa:
– Niestety, jednak cię nienawidzę. Nawet teraz musisz być lepsza? Nie sprawdzisz, czy cię nie swędzi pod łopatkami? To taki pierwszy objaw wyrastających skrzydeł! Boże, jak ja cię nienawidzę!
– Zamknij się i pozwól mi coś powiedzieć!
– Już sobie kupiłaś dyżur, żeby było jak u nas w domu, i dobrze za to zapłaciłaś! Ale ja nie muszę się teraz podporządkować! Nic się nie dzieje naprawdę! Nic! – Przypomina sobie ton Iwony z tego dyżuru opłaconego tak drogo i przywołuje go. – „Och, moja siostra posikała się w majtki, och, wszyscy się z niej śmiali”. Powiedz: „Przepraszam cię, siostro, że byłam wstrętną gówniarą, która ośmieszała cię na każdym kroku!”. Powiedz to, póki możesz jeszcze mówić!
Iwona kaszle, ale Marta cierpliwie czeka, aż siostra sama odkręci sobie ten kurek, da więcej powietrza. Widzi zmagania Iwony, lecz nie podchodzi, czeka, zamarła w oczekiwaniu, jakby od tego zależało jej życie.
– Przepraszam, przepraszam, przepraszam – mówi urywanie Iwona, ale Marta nie podchodzi. I nagle wściekłość ustępuje i pojawia się smutek.
– Co ja ci takiego zrobiłam, że tak strasznie się na mnie mściłaś? – Marta patrzy na kasztan za oknem, żałosny jesienny kasztan, który zaraz pozbędzie się liści, który będzie straszył wygiętymi konarami aż do następnej wiosny.
– Byłam zazdrosna o ciebie – dobiegają do jej uszu mocne słowa Iwony. – To wszystko.
Marta czuje się tak, jakby dostała silne uderzenie w brzuch. Nie może opanować zdumienia.
– Ty???
– To ja cię nienawidziłam. – Iwona mówi tak, jakby stwierdzała fakt powszechnie wiadomy. – Tego twojego porządku… I tego, że z ciebie, gówniary, mam brać przykład. Stawałam na głowie, żeby mnie zauważyli. A moje zeszyty nigdy nie były pokazywane. I nie umiałam żadnego pieprzonego wierszyka na pamięć. I próbowałam się nauczyć „Ojca zadżumionych”, żeby nareszcie… Trzy razy księżyc obrócił…
– Odmienił – poprawia machinalnie Marta – odmienił się złoty, gdy na tym piasku rozbiłem namioty…
Iwona gorzko się uśmiecha.
– Widzisz? – Milknie na chwilę i potem kończy: – Maleńkie dziecko karmiła mi żona…
– Prócz tego dziecka trzech synów, trzy córki… – Marta robi krok w kierunku łóżka.
– Cała rodzina dzisiaj pogrzebiona przybyła ze mną. – Iwona się uśmiecha.
Ich zgodne głosy brzmią w pustej sali jak piosenka.
Marta podchodzi do łóżka.
– I nie grałam na pianinie. I to mnie nadepnął słoń na ucho. „Marto, zagraj nam coś, kochanie. Niestety, tu nasz tatuś konfidencjonalnie ściszał głos, Iwonie słoń nadepnął na ucho”. Budziłam się w nocy i czułam te pazury słonia depczące po moich rozklapcanych uszach… Chciałam, żebyś umarła…
Iwona milknie, ale Marta nie jest zła.
– Iwona?
Ale Iwona odwraca wzrok.
– Więc jak to było? Trzy razy księżyc odmienił…]
– Obrócił… – mówi machinalnie Marta i widzi światło w oczach Iwony.
Obie uśmiechają się do siebie.
– Uczeszesz mnie? Zobacz, jak wyglądam… – Iwona jest odważniejsza.
Marta bierze grzebień i przeczesuje słabe włosy Iwony. Są teraz ciemne, prawie tak ciemne jak jej, ale bez połysku. Upina je na czubku głowy.
– Nie będą się wplątywać w to… – Zakłada Iwonie z powrotem gumkę z tlenem. – A ten dyżur? Ten wygłup? Żeby było tak jak w domu, za pieniądze? Po co?
– Nie chciałaś ze mną rozmawiać. To był jedyny sposób, żebym ci coś mogła powiedzieć.
– Ale już nie usłyszeć. – Marta nie umie się opanować.
– Zgodziłaś się… Mogłaś się nie zgodzić. Ale się zgodziłaś.
Tak było, musi to przyznać. Więc przyzna.
– No. – Dyżur to dobry pretekst, żeby być razem.
Iwona pokazuje na sok. Marta nalewa do dwóch kubków, jeden podaje Iwonie. Nie powinna tego pić. Ale już nic nie może jej zaszkodzić.
– Tomek mi powiedział… – Iwona patrzy na nią ze smutkiem. – Dlaczego nie ty? Dlaczego nie ty?
Uda Marty napinają się.
– Co ci powiedział?
– Dlaczego nie macie dzieci.
Marta trzyma kubek blisko ust. Zastanawia się.
– Boja…
– Dlaczego nie ty mi to powiedziałaś?
A więc Marta jej powie.
– Kurczę, Iwona. Ty i ta twoja ciąża. Zdecydowałaś się na skrobankę. Ja bym życie oddała, żeby być w ciąży… z nim. – Przedrzeźnia Iwonę. – Miałam zabieg, kochana Marto, nie mogę przyjechać, bo miałam zabieg, kochana Marto…
– Miałam zabieg, kochana Marto. – Iwony głos jest smutny. – Nie mogłam przyjechać… Najpierw leżałam cztery miesiące z nogami do góry, kochana Marto, z zeszytą szyjką, kochana Marto, ale nie udało się, więc miałam zabieg, kochana Marto…
Marta patrzy na nią i rozumie. Niestety, z przykrością rozumie. Musi się jakoś wytłumaczyć.
– Napisałaś „miałam zabieg”…
– A co miałam napisać do ciebie? Która zdecydowałaś, że dzieci właściwie na tym świecie nie powinny się rodzić, bo jest zbyt okrutny? – Teraz Iwona przedrzeźnia Martę – „Kochana Iwonko, postanowiliśmy nie mieć dzieci, nie chcemy dokładać cierpień do bólu tego świata, trzeba być odpowiedzialnym”… Jakże cię nie lubiłam, Marto. Nie mogłam przyjechać… Leżałam wtedy z nogami do góry. Nie mogłam…
– Jak ja cię przeklinałam! – Głos Marty jest czuły. – Zabieg! Kiedy ja wszystko bym oddała… – A potem tak jakby rzucała się w głęboką wodę, pyta: – Czułaś je?
Iwona nie rozumie.
– Słucham?
Marta z naiwnością dziecka, bardzo łagodnie powtarza pytanie:
– Czułaś je? Powiedz…
– Tak… – mówi Iwona, przymyka oczy i uśmiecha się do wspomnień.
– Jak?
– Takie… bulgotanie.
– Bulgotanie?
– Tak. Bulgotanie. Przelewanie… Przewracanie… Ale głównie bulgotanie…
I Marta powtarza jak zaczarowana:- Bulgotanie…
– Takie łaskotki…
– Łaskotki?
– Łaskotki od środka… Takie osobne… ostrożne… Takie bulgotki…
– Bulgotki…
Głos Iwony twardnieje.
– Nie udało się. – I dodaje po pauzie: – I Piotr odszedł.
– Piotra rzuciłaś! – poprawia Marta.
– Skoro odszedł, to musiałam go rzucić! Marta jest znowu zła. Tym razem na Piotra.
– Skurwysyn.
– Marta!
Iwona ją napomina? I Marta powtarza:
– Skurwysyn, powiedziałam.
– Jakich ty słów używasz! – Śmiech w oczach Iwony to taka rzadkość!
– Przepraszam – mówi Marta i ściąga buzię w ciup. Po czym dodaje: – Normalny chuj.
– Marta?!
– Co? Myślałaś, że nie znam takich słów? Od Piotra wiem, że wtedy ty i Tomek… Piotr przyszedł do mnie, myślał, że ja coś zrobię, bo on tak – Marta z ironią kończy… – tak ciebie kocha! Skurwysyn!
– Powiedział ci? – Na twarz Iwony wypływa przykrość. – A to skurwysyn. Szkoda, że nie wiedziałam…
– Szkoda, że nie… – Marta urywa w pół zdania.
– Szkoda że? – Iwona patrzy na nią.
– Że nie wróciłaś – kończy Marta szybko, tak jakby się bała, że jej głos znowu odmówi posłuszeństwa.
– Wróciłam – szepcze Iwona.
– Wcześniej. No. Cieszę się, że wróciłaś.
– Ja też – mówi Iwona i oczy same jej się zamykają, a głowa opada na bok.
Marta bierze ją za rękę. Iwona śpi. To się teraz często zdarza.
– Iwona?
Iwona nie odpowiada, ręka jest bezwładna. Marta przykrywa ją, opuszcza wezgłowie, głaszcze ją po policzku.
– Ty chudzinko moja, cieszę się…
Za oknem powoli zapada zmrok.
Marta wsadza głowę w drzwi.
– Hej, to ja! Ja!
Iwona patrzy na nią.
– Ja sosna, ja sosna, odbiór.
Marta odchodzi do łóżka i całuje ją w policzek. Uśmiecha się.
– Prawie zapomniałam! O rany, ile to lat! Odbiór.
– To myśmy go tak załatwili. – Głos Iwony jest tak słaby, że Marta musi domyślać się znaczenia słów.
– Ależ skąd! To nasza klasa! – Przysuwa krzesło i naśladuje napuszony głos męski. – A klasy czwarte zostają w szkole i ćwiczą przygotowania do wybuchu atomowego! I uzyskają łączność z klasami pierwszymi, które będą na boisku, ha!
– I klasy czwarte będą się posługiwały radiostacją w klasie, a pierwsze na boisku, choć to maj! – Iwona próbuje mówić głośniej, ale jej to nie wychodzi.
– I ten maj popamiętają!
– I pamiętają!
– To Małolepa wymyślił hasło do łączności! Wiesz, że on teraz jest komputerowcem?
– Ty tym się różnisz od prostej, Małolepszy, że prosta jest nieograniczona! Skończył studia?
– No! A wtedy aż żałowałam, że nie mogę być z wami w klasie.
– Siedzimy sztywno i wpatrujemy się w to pudło i nagle słyszymy: Ja sosna, ja sosna, głąb wzywam cię, odbiór! I ten patałach bierze to – Iwona ściąga rurkę i mówi w nią jak w mikrofon – ja głąb, ja głąb, odbiór!
– O matko, jak myśmy się śmiali!
Uśmiech schodzi z twarzy Iwony. Twarz wykrzywia się w spazmatycznym skurczu.
– Jakbyś trochę…
Marta podrywa się, czujna:
– Co mam zrobić?
– Nie wiem… Jakbyś mi podłożyła pod nogi…
Marta podnosi się natychmiast i podkłada koc pod kolana Marty.
– Nie, nie tak… Pod tę drugą. Wyżej, wyżej. – Iwona się niecierpliwi. – Nie słyszysz, o co proszę! Pod kolano… Może by mi było trochę lżej… Przepraszam…
– Proszę bardzo, do usług.
Z twarzy Iwony powoli schodzi skurcz. Stara się pokonać ból.
– Co słychać?
Ale Marta słyszy wysiłek w jej głosie.
– U nas w porządku.
– My… My – powtarza Iwona. – Zawsze liczba mnoga… – Mówi bardziej do siebie niż do Marty. – Wasze małżeństwo, wasz dom, wasz czas teraźniejszy, przeszły i przyszły… Ja w każdym czasie byłam sama…
Marta nachyla się nad nią.
– Teraz nie. Jestem.
– Teraz nie mam już czasu. – Ciało Iwony zwija się na łóżku.
– Zastrzyk?
Iwona mocno zaciska zęby.
– Nie, nie… Jeszcze nie. Jeszcze trochę…
Może Iwona wytrzyma ten ból, ale Marta go nie wytrzyma. Zrywa się na równe nogi.
– Poczekaj, zaraz zrobię.
Iwona powstrzymuje ją ruchem ręki.
– Nie, jeszcze nie…Wytrzymam jeszcze… trochę… Nie, nigdzie nie chodź, proszę, nie zostawiaj mnie… Nic nie mów… Dlaczego tak się dzieje? Przecież to, że mnie boli, nie przydaje się nikomu… To nie jest w porządku… Nie jest… Potrzymaj mnie za rękę.
Marta siada i posłusznie chwyta przezroczystą dłoń Iwony. Głaszcze ją delikatnie, twarz Iwony martwieje w bólu.
– Proszę cię! Może ty wytrzymasz, ale ja nie wytrzymam! Pozwól mi zrobić ten cholerny pierdolony zastrzyk, bo nie wytrzymam! Proszę! – Głos Marty, nabrzmiały prośbą, obija się o ściany. Nad łóżkiem kilimek z wytartymi brzegami, owoce kaliny, nieudolne listki.
Iwona przytakująco kiwa głową, Marta trafia strzykawką w wenflon.
– Wytrzymaj, Iwoniu, kochana moja, wytrzymaj, spróbuj zasnąć, jutro będę u ciebie wcześniej, albo nie, zostanę tutaj. No. Zostanę. Jestem wypoczęta. Tomek napisał do Stanów, do kolegi, on coś zrobi, muszą być jakieś leki, o których nie wiemy. Może nie przetestowane, ale to się sprowadzi na lewo, musi coś być, co ci pomoże…
Iwona otwiera oczy, ale pozostają wpółprzymknięte.
– Już mi lepiej… Opowiedz mi coś… – prosi cicho.
– Co? Baję?
– Dlaczego pracujesz akurat na geriatrii?
I Marta musi się nachylić, żeby zrozumieć to zdanie.
– Dlaczego akurat na geriatrii? – powtarza niepewnie, jakby sens pytania do niej nie dotarł.
– Nigdy cię o to nie zapytałam…
Marta przenosi wzrok poza umęczoną twarz Iwony. Prostuje się.
– Wiesz, bo oni mnie potrzebują. – Marta wstydzi się, ale może musi sama sobie wytłumaczyć. – To znaczy nie mnie. Kogokolwiek. Bo to najważniejsze. Czekać. Mieć nadzieję. Najpierw strach i radość, jeszcze nie wiadomo… Ale przy końcu, kiedy już wiadomo, to wszyscy się niecierpliwią. Już? Jeszcze? Kiedy? A oni nie chcą być sami. Im już jest trudno z własnym… no wiesz, z tym wszystkim…
Iwona kiwa nieznacznie głową.
– A – ty patrzysz na te twarze i widzisz… W każdym mętnym oku jest ślad zachwytu, którego już nie będzie. W każdej bruździe jest młodość. Przeszła. W każdych ustach są pocałunki, nawet jeśli… Tylko teraz nie mogą… Oni nie mogą, sami nie mogą już znieść tej powłoki, która odmawia posłuszeństwa… Ale to przecież oni. Ręce. Są niespokojne, biegają wte i wewte… A ja widzę pod tymi palcami główki dzieci, głaskane ciała. Bo ja nie chcę się bać. – Marta jest speszona, podnosi oczy i w oczach Iwony widzi łzy.
– Moje obrazy… – Iwona mówi z trudem, a w Marcie jest tylko ślad sprzeciwu, nieuchwytny, ale dlaczego ona o sobie? Marta obrusza się, a Iwona łagodnie patrzy na nią i powtarza: – Moje obrazy nigdy nie były takie, jak to, co ty tworzysz. Nigdy o nich nikt tak nie powie… jak ty o tym, co robisz… Piękno i dobro. Ja to chciałam stworzyć, ty to masz.
Teraz Marta czuje, jak nagłe wzruszenie odbiera jej głos, całuje Iwonę w policzek, Iwona zatrzymuje jej rękę. Patrzą na siebie, niebieskie w brązowym.
Marta dotyka ust Iwony.
– Boże, jaką ty masz spierzchniętą skórę? Gdzie krem?
– Tutaj. – Iwona brodą pokazuje na prawo. Na kolorowej poszwie małe pudełeczko, zagubione wśród czerwonych kwiatów.
– Poczekaj, nakremuję cię. – Marta delikatnie smaruje twarz Iwony.
– Skremujesz mnie? – Iwona ma zamknięte oczy, posłusznie poddaje się dotykowi.
– Przecież kremuję.
– Pytam, czy mnie skremujesz, jakby co.
Ucisk w gardle wraca, ale Marta uśmiecha się żałośnie.
– A mnie wyłącznie w razie śmierci, nie jakby co…
– Dziękuję…
Wzrok Iwony mętnieje, Marta odkłada krem i zaczyna ją klepać po twarzy. Mocno, coraz mocniej.
– Iwonka, Iwonka, patrz na mnie! – Dzięki Bogu, Iwona wraca. – Patrz na mnie! Przyniosę ci „Gniazdo książąt Dżawacha”, pamiętasz, jak nam mama czytała, będę ci czytać, będzie jak wtedy, nie chcę twojego pierścionka! – mówi Marta gorączkowo. – Iwonka, tak nie może być, coś wymyślimy, nie odchodź, proszę, nie odchodź!
Iwona z wysiłkiem otwiera usta.
– Wiem, że wtedy za mną szłaś…
– Kiedy? – Marta jest wtopiona w oczy Iwony.
– Wtedy… Na ten cmentarz… Dlatego się nie bałam.
Marta musi siąpnąć, wierzchem dłoni ociera oczy.
– Namówiłam ich, żeby cię sprawdzić. Umierałam ze strachu o ciebie. A tak miałam cię na oku…
Usta Iwony nie chcą wypuścić dźwięku. Marta patrzy na nią w skupieniu i wreszcie słyszy cichy szept:
– Dwie dychy…
Ale Marta nie rozumie, co Iwona chce powiedzieć, więc Iwona całą swoją siłę zbiera po raz ostatni.
– Dwie dychy… Jesteś mi winna dwie dychy. – Z trudem wyciąga rękę do Marty. – Dałam dwie dychy Kotwie. Z procentami…
Marta czuje, jak ciepło w niej rozchodzi się falami od brzucha, do rąk, włosów, nawet paznokci u nóg.
– Nie pytasz o Tomka – mówi.
– Nie. Nie muszę…
Iwona gaśnie, Marta to widziała tysiące razy. Nikły płomień, który jeszcze ostatnim wysiłkiem podnosi się i drży, ale świeca się skończyła, pod spodem nie ma wosku, jest tylko metal.
– Proszę cię, proszę! – Marta zaklina, może tym razem się uda, jeszcze nic chce, żeby Anioł zdmuchnął ten płomień, choć czuje jego obecność. – Proszę, Boże, co ja mam robić? Co ja mam zrobić? – Nachyla się nad Iwoną. Jeśli ją osłoni, może tamten jej nie zauważy. Jeśli odpowiednio zaczaruje rzeczywistość. – Posłuchaj, Iwonka, chcesz, wezmę urlop, mam chyba sześć tygodni zaległego urlopu, coś razem wymyślimy, zawsze coś wymyślałyśmy, proszę, proszę… – Czuje pod powiekami przenikliwe zimno, wie, że już nie powstrzyma łez.
Iwona otwiera oczy i patrzy na Martę z miłością. Marta milknie, jest za późno, teraz tylko nie chce uronić ani słowa.
– Jestem taka zmęczona… – słowa Iwony stają się cieniutkie jak pajęcza nić -…taka zmęczona… Nie płacz… Rzeczy ostateczne i tak się dzieją mimochodem… Zrób mi zastrzyk, jeszcze jeden… i idź już… Nie siedź już przy mnie… Pocałuj mnie… Pozwól mi odejść, siostro, pozwól mi odejść…