Deszcz dopadał ziemi dość wolno.
Tak, jedyne co lubiła w mieście, to widok mokrych drzew w świetle latarni. Wszystkie bez wyjątku robiły się koliste lub półokrągłe, żadnych kantów. Po prostu błyszczały w świetle jak obsypane srebrem stare bombki. Nierzeczywiste, nieteraźniejsze. Budziły wspomnienia z bardzo dalekiej, miękkiej przeszłości…
Ale nie teraz. Teraz już nie widziała nic, tak mokro miała pod powiekami. To wszystko nieważne. Jak najszybciej do domu. Trzeba tylko przebiec przez ulicę, jeszcze zdąży na ostatnia kolejkę. Jak najszybciej w przejściu podziemnym. Bezdomni i pijani o tej porze mieszkańcy dworca podmiejskiej kolejki budzili strach.
Nic nie jedzie.
Wbiegła na jezdnię. Bruzdy błotnego szlamu tworzyły na asfalcie dwie pokraczne linie. Ślady jej butów przecięły ten wzór, a torba obijała się o udo. Jeszcze schody w dół. Kolejka elektryczna już warczała – zamykające się drzwi o mały włos nie przycięły poły jej płaszcza.
W ostatniej sekundzie, zdążyła w ostatniej sekundzie. Co by zrobiła sama w mieście o tej porze? Co by się stało, gdyby była minutę później? Na pewno, wie to już na pewno, nie zwróciłaby się do niego o pomoc. Już nigdy. Wszystko przepadło, wszystko się skończyło.
Zostawił ją w środku nocy, samą na ulicy. Nie ma o czym rozmawiać. Nie ma nawet o czym myśleć.
Otworzyła torbę. Bilet. Musi mieć bilet.
Od jak dawna nie jeździła swoją kolejką? Z okien swego domu na wsi widziała wieczorami jasną gąsienicę – jedyny znak łączności z cywilizowanym światem. Tam był jej dom. I kiedyś przed samym nadjeżdżającym pociągiem przeszły spokojnie dwie sarny. I na małej stacyjce słychać wszystkie ptaki, jak się jedzie rano i czeka.
Teraz już nie zapomni tak szybko, co jest ważne. Ważne są te sarny. I żeby mieć zawsze bilety na kolejkę. Nigdy nie ufać też mężczyznom. To jest najważniejsze.
Nie ma. Oczywiście nie ma biletu.
Rozejrzała się po wagonie. Zmięte dwie starsze kobiety. Jedna już przysypia. Głowa oparta o szybę. Na pewno miesięczny. Druga wlepiła wzrok w okno. Po co? I tak nic nie widać, tak brudna jest ta szyba. Musi przejść do innego wagonu. Drzwi. Zacinają się. Ale tam ktoś jest.
Mężczyzna, kobieta i dziecko.
– Przepraszam, może macie państwo bilet do odstąpienia?
– Nie ruszaj tego, mówiłam ci tyle razy, siedź spokojnie, mówiłam, że to za późno o takiej porze, ale ty nigdy mnie nie słuchasz. – Monotonny głos niestarej jeszcze kobiety wlewał się w ucho nieprzyjemnym zgrzytem. – Zobacz no, Boguś, o tej porze to się nawet biletu nie dostanie, siedź spokojnie, ile razy mam to powtarzać, daj pani, Boguś, ten bilet – mówiła kobieta, nie podnosząc na nią oczu. – No daj, w porponetce schowałeś albo może i ja mam, pani czeka chwilkę. – Kobieta grzebała dłonią w torbie.
Porponetka, coś takiego!
Stała nad nią, niezręczna, wciśnięta między zdania kobiety.
– Tu gdzieś wsadziłam, a ty, Boguś, co myślisz, dobrze myśmy zrobili, że tam pojechaliśmy? Siedź, mówię ci. – Ręka wywędrowała z torby i lekko klepnęła chłopca.
Chłopiec odwrócił się od szyby pomazanej w esyfloresy i spojrzał zdziwiony na matkę.
– Pani poczeka, bo przecież o tej porze to jak kontrol przyjdzie albo co, to co pani zrobi? Boguś, no, dobrze zrobiliśmy? Patryk, nie kręć się, jak ja mam do tego chłopaka mówić, o proszę, jest! – Dopiero teraz podniosła na nią oczy i wyciągnęła rękę z biletem. A oczy miała przygarbione wieczną troską, szare.
– Dziękuję pani bardzo, w ostatniej chwili…
– Proszę, proszę, ludzie to sobie powinni pomagać, ja patrzyłam jak pani biegła, nawet mówiłam do Bogusia zdąży czy nie zdąży, nie Boguś? To ostatni pociąg dzisiaj, kiedyś to więcej jeździło i konduktor był, i inaczej tu było, a teraz strach po nocy jeździć samemu.
Wsypała na drobną dłoń kobiety pieniądze za bilet.
– Proszę pani, mogę skasować? – Chłopiec patrzył na nią usłużnym spojrzeniem. Czarne oczy i w środku jasne iskry, choć w kolejce ciemno, lampy po jednej stronie się nie paliły.
– Bardzo proszę. – Podała mu bilet i iskry rozjarzyły się.
Chłopiec już był przy kasowniku, pobiegł do niego, rozchlapując maź, która pokrywała podłogę wagonu. No tak, już jesień.
– Patryk, Patryk – podniosła głos kobieta – co ja z nim mam, nieusłuchany taki, nie z tego świata, bardzo panią przepraszam, Patryk, chodź no tu, Boguś, dlaczego ty nic nie mówisz, no? – zwróciła się z pretensją do męża.
Mężczyzna nasunął czapkę na oczy i wzruszył ramionami.
Pociąg szarpnął i zatrzymał się. Kolejna stacja.
Chłopiec podał jej bilet i usiadł na ławeczce koło matki, już nie przy oknie. Drzwi rozsunęły się. Czterech mężczyzn zajęło miejsca pośrodku wagonika. No, to już nie usiądzie tam, gdzie chciała, z dala od tej dziwnej pary i ich synka. Tamci na pewno są po wódce, kto o tej porze jeździ, niech lepiej myślą, że jedzie wspólnie z tymi tutaj. Zawsze tak bezpieczniej.
Poczuła gorąco na policzkach. Jak on mógł ją zostawić? W ogóle nigdy jej nie rozumiał. Jak mogła tego przez tyle czasu nie wiedzieć?
– Dziękuję pani. – Zdobyła się na uśmiech, a postaci kobiety, mężczyzny i dziecka rozmazywały się coraz bardziej.
Przeszła koło kasownika i usiadła tyłem do tamtych mężczyzn, tak żeby nikt nie widział jej łez. Przed sobą miała plecy kobiety i mężczyzny, naprzeciwko chłopca, ale on i tak patrzył w podłogę.
Spuściła głowę, kręciła bilet w palcach, a nos robił się coraz bardziej zatkany. I dusiło ją w gardle. Pod gardłem. Da sobie z tym radę. Nie szkodzi.
Jak mógł powiedzieć, że ma dosyć? Tak powiedział? Nie, inaczej. Powiedział, że nie może jednocześnie prowadzić i zastanawiać się nad ich przyszłością. Że trzeba się zastanowić, jak to wszystko urządzić, bo kredyt, bo niespłacony samochód… trzeba usiąść spokojnie i obliczyć… Obliczyć co? Ilość zainwestowanego uczucia? Spotykali się przez ostatnie dwa lata i ona nie widziała obok siebie liczydła?… Była ślepa, czy co? Nigdy już nie będzie ślepa.
– Mamusiu!
Podniosła oczy. Głos Patryka był wysoki, może dlatego, że starał się krzyknąć szeptem.
– No co, Boguś, on od dawna powinien być w łóżku, do ciebie mówię, Boguś, ostatni raz, mówię, ostatni raz tak późno wracamy, takich rzeczy nie załatwia się od razu, wiadomo było, a teraz on jest zmęczony!
– Mamusiu, mamusiu, zobacz – głos chłopca stał się natarczywy.
Mężczyzna ani drgnął. Uspokoi się ten dzieciak wreszcie czy nie?
– Uspokój się w tej chwili, nie widzisz, że z ojcem rozmawiam! Boguś, do ciebie mówię!
Dlaczego ona tak na niego krzyczy? Dokładnie takim samym tonem on mówił! Kiedy nagle zaczął liczyć. A jak powiedziała, że nie rozumie, nie rozumie, co to ma do rzeczy, to powiedział, że buja w obłokach, a ktoś musi stać na ziemi i nie mówić dużymi literami. Ona mówi dużymi literami? Bez przerwy. A wszystko to zupełnie inaczej wygląda.
O, dobrze zrozumiała, co zupełnie inaczej wygląda. Prawda objawiła się w całej pełni. W prawdziwości. W gruncie rzeczy nigdy mu na niej nie zależało. Zapewne zawsze w duchu podśmiewał się z jej patrzenia w gwiazdy. Na ziemi jest przecież tyle ciekawszych rzeczy, doprawdy. Kredyty, i obliczanie, na co można sobie pozwolić, a na co nie. O nie! Nigdy więcej! Dobrze, że przejrzała na oczy. I z takim człowiekiem chciała być przez całe życie? Kochać go? Nie, nie, nie.
– Mamusiu, proszę, popatrz!
– Boguś, czy ty nie możesz mu czegoś powiedzieć, dlaczego zawsze wszystko na mnie spada, ja już naprawdę nie mam siły do tego dzieciaka, a mówiłam, wyjedźmy wcześniej, dlaczego myśmy tak późno wyjechali, przecież nic się nie da załatwić od ręki, to było wiadomo, czy nam to potrzebne było, chociaż jakbyśmy…
– Mamusiu, ale zobacz!
– I dlaczego on tak marudzi? Marudzi, bo zmęczony, zaraz wysiadamy, już daj spokój z tym mamusiu zobacz, nie wstawaj, nie wstawaj mówię, gdzie ty się wybierasz. Boguś, Boguś ty śpisz?
Wytarła nos i spojrzała na chłopca. Siedział dziwnie wyprężony i wpatrywał się w podłogę wagonu.
Spojrzała również. Nic, oprócz błotnego szlamu, nanoszonego cały dzień przez tysiące osób.
– Mamo, ale popatrz – chłopiec prawie krzyknął i napięcie na jego buzi zmieniło się w czerwoną plamę.
Wlepiła wzrok w błoto. Nic, naprawdę nic. Może nie wszystko z nim w porządku? Nie jej sprawa ostatecznie. Ale to przedziwne, żeby widzieć coś, co nie jest. Nic. Zmięty kawałek torebki po czipsach pod siedzeniem koło drzwi. Szlam. Mokry skasowany bilet przylepiony żałośnie do pierwszego stopnia. Ciemne kałuże błotnistej wody.
Drzwi otworzyły się i zamknęły.
Następna stacja.
No, dobrze. Dobrze jest tak, jak jest. Lepiej teraz niż później. Rozczarowanie i złość ogarnęły ją niespodziewanie silnie. Dlaczego nie nauczy się widzieć wszystkiego rozsądnie?
Może i miał rację z tym błądzeniem w chmurach, skoro tak bardzo nie widziała go takim, jakim jest. Tylko wymyślonego. Nierealnego wspaniałego faceta. Zacisnęła pięści, paznokcie boleśnie wbiły się w dłoń.
– Co mi możesz pokazać?
– Sztuczkę?
– Nie. Pytam, jaką część twojego ciała możesz mi pokazać.
– Żartujesz chyba.
– Nie, nie żartuję. Pokaż mi, proszę, swoją rękę. Powiedz: chcę, żebyś zobaczył moją dłoń. Bliżej, bliżej, proszę. Nie bój się, to tylko ręka. Teraz dobrze…
– …Chcę ci pokazać moją rękę. Zobacz, proszę. Mam ładne dłonie, nie nie, jeszcze raz. Chcę ci pokazać moją rękę. Moje dłonie. Każda ma pięć palców. Kończą się paznokciami. Są pomalowane, te paznokcie.
– Widzę, są bardzo ładne.
– A tutaj mnie podrapał kot. Ale już się zagoiło.
– Mogę cię pocałować w to zadrapanie?
– A tu mam bliznę, bo kiedyś umówiłam się z jednym chłopakiem, że będziemy do siebie pisać codziennie o dwudziestej listy. On mieszkał w innym mieście. Przy świeczce do siebie będziemy pisać, o tej samej porze, i to będzie tak, jakbyśmy na tę chwilę byli razem. Miałam taki plastikowy długopis…
– Jaki?
– Taniutki, ale z bardzo miękkim fajnym wkładem.
– I co?
– I ten długopis włożyłam w świeczkę, zapalił się i pisałam taką płonącą pochodnią. To było bardzo romantyczne pisać czymś, co się na końcu pali. Ale ten plastik się roztopił i upadł mi gorącą kroplą w zagłębienie między środkowym a serdecznym palcem…
– Tutaj? Mogę dotknąć?
– …I dalej się palił. Pomyślałam sobie, że to dobra pieczęć, na zawsze, tak siedziałam z tym płonącym palcem i nawet nie krzyknęłam. Ten kawałek plastiku zastygł i odpadł, ale skóra pod nim się też roztopiła i została taka gorejąca bruzda. Wgłębienie w moim ciele. Goiło się długo i został ślad jak po obrączce. Jak ten chłopak miał na imię, do którego wtedy pisałam? Długopis był niebiesko-szary, zakręcany i dość krótki…
– A tutaj?
– To pieprzyk.
– Jak nazywają się te palce, ten i ten, i ten?
– Te palce to kciuk, wskazujący, środkowy, serdeczny, w lewej ręce to spod serdecznego palca idzie żyła prosto do serca. Dlatego się nosi pierścionek zaręczynowy…
– Mogę dotknąć twojego serdecznego palca? To tak jakbym dotykał twojego serca.
– Nie wiem…
– Chciałbym dotknąć, ale nie zrobię nic bez twojego pozwolenia. Proszę.
– Tak… możesz…
– Czujesz? Dotykam twojego serca.
– Tak. A tutaj się skaleczyłam.
– Nie bój się.
– Jak trzymam tak moją dłoń i pokazuję tobie, taką otwartą, to się czuję obnażona…
– Jakie są twoje ręce?
– Jak obejmują i przytulają? Są wtedy ciepłe.
– Czy mogę potrzymać twoją dłoń? Może razem będą cieplejsze, zrobimy tak? Czujesz? Razem są cieplejsze…
– Ale mamo, księżyc panu upadł!
Otworzyła oczy. Chłopiec stał w przejściu między ławkami, a matka kurczowo trzymała go za kurtkę.
– Ja już zdrowia do ciebie nie mam. Roisz się i roisz!
– Mamusiu! Mamo, patrz, księżyc panu upadł! – zajęczał cienkim dyszkantem. Podniósł oczy i wtedy spotkali się. Nie było już iskierek, tylko mgła rozżalenia. A chłopcy przecież nie płaczą!
– Księżyc panu upadł – powiedział chłopiec do niej, a głos złamał mu się na pół.
Drzwi rozsunęły się i zasunęły. Przykleiła czoło do szyby i zobaczyła, jak na peronie kobieta szarpie go za tę nieszczęsną kurtkę, a mężczyzna stoi obok. Chłopiec zapierał się i kulił ramiona.
Kolejka ruszyła. Cała trójka zginęła w oddali. Ale za szybami już nie było ciemno. Zza chmur wyjrzał księżyc i osadził białawe światło na polach, drzewach i parkanach. Za oknami łagodnie zajaśniała noc. Srebrzysta i przytulna.
No tak. Jeszcze dwie stacje. Trudno. Trzeba się przyzwyczaić do samotnych powrotów do domu. Jak po takim oświadczeniu, że się tak bardzo różnią, że nie ma miejsca dla niej z jej chmurami w jego życiu pełnym kredytów i zobowiązań mogłaby choć chwilę dłużej z nim być? I po co? Żeby ją odwiózł do domu i pożegnał grzecznie przed bramą? Taki cholernie troskliwy, obcy już mężczyzna? Musiało mu ulżyć, kiedy wrócił z papierosami i już jej nie było. Ale jakby chciał, to by ją znalazł. Wiedział, gdzie może iść o tej porze. Gdzie musi iść. Nienawidzi go z całego serca.
I już zawsze będzie nosić rękawiczki.
Czego chciał ten chłopiec? Księżyca?
Zaraz jej stacyjka. Z jedną latarnią. I położy się od razu do łóżka. I nie będzie o niczym myśleć. Zapiekło ją pod powiekami. Nigdy już go nie zobaczy. Nigdy.
Podniosła się i przerzuciła torbę przez ramię. I na dodatek całkiem przemoczyła buty. Gdyby wiedziała, że tak się skończy ten wieczór, włożyłaby inne… Patrzyła pod nogi uważnie, jakby szła po wąskiej linie nad przepaścią. Co ten chłopiec widział, czego inni nie widzieli?
To???
Schyliła się i wygrzebała z błota małą podkówkę. Przetarła palcami srebrny, wytarty, schodzony kawałek blaszki, który przybija się do obcasa męskiego buta. Piekące spod powiek spłynęło z kącików oczu i poleciało po policzku.
Księżyc! Oczywiście, że księżyc. Księżyc panu upadł!
Stuliła blaszkę w dłoni, a łzy ciekły aż na gruby golf. No właśnie. Chmury. Księżyc.
Pociąg zwolnił, drzwi otworzyły się. Wyskoczyła na peron. Światło jedynej żółtawej latarni osiadało na najbliższych konarach starej akacji. Oblepiało zgrubienia gałęzi, a pociąg ruszył. Czerwone światła oddalały się niby oczy zwierzęcia. Drzewo wyglądało jak opatulony bandażem kaleka.
Zrobiła krok w stronę przejścia przez tory. Jak najszybciej do domu. Wypolerowane przez deszcz szyny lśniły jak nóż.
Od drzewa oderwał się ciemny cień. Zanim zdążyła krzyknąć, oplotły ją mocne znajome ręce.
– Nigdy więcej mi tego nie rób, słyszysz! – Gniewny głos przedostał się przez jej rozpuszczone włosy, a ramiona, które ją trzymały w uścisku, drżały. – Nigdy więcej. Zapamiętaj to sobie. Ani teraz, ani za dwadzieścia lat. Tego robić nie wolno. Nikomu. Tak się bałem o ciebie!
Stał tak blisko, a był taki daleki. Bał się? O nią? Przecież… Czego nie zauważyła? Stała z opuszczonymi rękami, a on schylił głowę i schował ją w jej golf. A ona stoi jak żona Lota, nieruchoma, sparaliżowana, martwa. Bał się. O nią. Jest blisko. To ona jest daleko. Podniosła ręce i delikatnie dotknęła jego włosów. Nie ruszył się.
Rozprostowała palce, blaszka wypadła z jej dłoni i srebrzyście zadźwięczała na mokrej szynie. Objęła go mocniej, podniósł głowę i spojrzał na nią.
– Coś ci upadło – powiedział, a głos miał jak nigdy przedtem.
Oderwał się od niej i schylił. Podniósł kawałek metalu.
– Księżyc ci upadł, zobacz – szepnął.
I dopiero wtedy się rozpłakała.