Działo się to w pierwszych dniach lata roku 2000, w Nowym Jorku, gdzie na ulicach zalega złoty pył, produkt uboczny miliarda przedsięwzięć napędzających świetnie prosperującą gospodarkę. Zycie i interesy toczyły się zwykłym tempem. Świat bezboleśnie przeszedł w nowe tysiąclecie, prezydent ponownie uniknął odsunięcia od władzy, a milenijna bomba, zamiast wybuchnąć z hukiem, narobiła tylko słabego szumu, jak butelka zwietrzałego francuskiego szampana. Miasto stało w pełni swej chwały, pyszne, wulgarne, bezwzględne.
Na ustach wszystkich był obecnie Peter Cannon, prawnik gwiazd przemysłu rozrywkowego, który oszukał kilkoro swoich klientów na przybliżoną sumę trzydziestu pięciu milionów dolarów. Najbliższe miesiące i lata miały przynieść kolejne skandale i kolejne miliony zdarte z amerykańskiego obywatela, ale dotąd w „sprawę Cannona" było zamieszanych dość znanych osób, aby choć na chwilę zaspokoić głodnych sensacji nowojorczyków. Kto chciał być kimś, musiał osobiście znać prawnika szalbierza, a przynajmniej którąś z ofiar jego błyskotliwego przekrętu. Zapytywano się nawzajem: „Jak jego klienci mogli się na nim nie poznać?".
Jedną z osób poszkodowanych przez Cannona był Digger, trzydziestojednoletni muzyk rockowy. Nazwiska nie miał albo nie używał i jak niejeden wielki artysta zaczynał dość skromnie i nosił się trochę dziwacznie. Pochodził z Des Moines w Iowa, miał blond włosy i przeraźliwie bladą, przezroczystą skórę, przez którą prześwitywały sine żyły. Jego znakiem rozpoznawczym były kapelusze z szerokim rondem.
W piątek poprzedzający ostatni poniedziałek maja, czyli dzień pamięci poległych na polu chwały, Digger spędzał popołudnie w wynajętej za sto tysięcy dolarów letniej rezydencji w Sagaponack w nowojorskiej dzielnicy Hamptons. Siedział spokojnie nad brzegiem basenu, palił papierosa bez filtra i przyglądał się swojej żonie Patty, z ożywieniem rozmawiającej przez telefon.
Digger zgasił papierosa w donicy z chryzantemami (na ogrodnika czekała tam już niewielka grządka niedopałków) i wyciągnął się na tekowym leżaku. Nie mógł zrozumieć, dlaczego w taki piękny dzień ludzie mogą do tego stopnia podniecać się tym całym Peterem Cannonem. Digger należał do osób, które mają w życiu szlachetniejsze cele niż nabijanie kieszeni, w związku z czym kompletnie nie był świadomy wartości pieniądza. Jego menedżer ocenił stratę na blisko milion dolarów, ale dla Diggera milion dolarów stanowił niejasny abstrakt, przeliczalny tylko na muzykę. Wytłumaczył więc sobie, że aby odzyskać swój milion, musi napisać jeden przebój, i dalej rozkoszował się pięknym popołudniem w luksusowej rezydencji.
Jego ukochana żona Patty nie podzielała jednak mężowskiej beztroski. Od pół godziny wisiała na telefonie, prowadząc nerwową rozmowę ze swoją siostrą, Janey Wilcox, słynną modelką Victoria's Secret.
Digger rzucił okiem w stronę altanki po drugiej stronie basenu, gdzie siedziała Patty, zgarbiona nad telefonem. Jej pełne kształty opinał jednoczęściowy biały kostium kąpielowy. Spojrzała na niego i zrozumieli się bez słów. Wstała i ruszyła w jego stronę, a jemu jak zwykle zabrakło słów zachwytu dla jej urody, będącej ideałem amerykańskiego kanonu piękna. Jej okrągłe oczy miały kolor błękitu, blond włosy, wpadające w rudawy odcień, sięgały połowy pleców, a zgrabny, lekko zadarty nosek był usiany piegami. Digger nigdy nie podzielał opinii tych, którzy uznawali Janey, starszą siostrę Patty, za „wielką piękność". Cechą wspólną obu sióstr był ów zadarty nos, ale rysy Janey cechowała przebiegłość i dzikość, w których on nie gustował, a poza tym z powodu jej chorej obsesji na punkcie pieniędzy i statusu, lekceważącego, aroganckiego sposobu bycia i obłędnej wręcz miłości własnej uważał ją za egocentryczną idiotkę.
Patty stanęła nad nim i wyciągnęła do niego słuchawkę.
– Janey chce z tobą rozmawiać – powiedziała.
Krzywiąc usta w grymasie niesmaku, który odsłonił jego krótkie, pożółkłe, nierówne zęby, Digger przyłożył słuchawkę do ucha.
– Co tam? – zapytał.
– Digger, ojej. – Wystarczyło, że usłyszał głos Janey, melodyjny, z lekkim akcentem, a momentalnie poczuł irytację. – Tak mi przykro. Wiedziałam, że Peter w końcu wykręci jakiś głupi numer. Żałuję, że cię nie ostrzegłam.
– Wiedziałaś? Skąd? – Digger wydłubał z zębów kawałek tytoniu.
– Spotykałam się z nim w zeszłym roku – przyznała się – ale tylko przez kilka tygodni. Wyzywał każdego od pieprzonych Polaczków…
Digger milczał. Nazwisko, którego nie używał, brzmiało Wachanski. Zastanawiał się, czy Janey celowo chciała go obrazić.
– No i co? – przerwał ciszę.
– Zawsze wiedziałam, że to łajza. Kochany, nawet nie wiesz, jak strasznie mnie to dołuje. Co teraz zrobisz?
Digger spojrzał na Patty i wyszczerzył zęby.
– Skoro aż tak mu potrzebna moja kasa, to niech ją sobie zatrzyma.
Usłyszał sapnięcie, zapadła cisza, aż w końcu w słuchawce rozległ się perlisty śmiech.
– Postawa godna… buddysty. – W głosie Janey brzmiało źle maskowane szyderstwo. Ale widocznie na tym jej koncept się wyczerpał, bo dodała: – Zobaczymy się dziś u Mimi Kilroy?
– U kogo? – zapytał Digger znudzonym tonem, którego zwykle używał, kiedy ktoś pytał go o Britney Spears. Doskonale wiedział, kim była Mimi Kilroy, ale ponieważ pochodziła z warstwy społecznej, której on, jak wielu z jego pokolenia, nie tolerował, czyli z republikańskiej anglosaskiej elity, nie zamierzał dać Janey tej satysfakcji.
– U Mimi Kilroy – odparła Janey, ukrywając zniecierpliwienie. – Wiesz, to córka senatora Kilroya…
– Aha, tak. – Digger już jej nie słuchał, bo obok niego usiadła Patty. Zmienił pozycję, żeby móc położyć kościstą łydkę na jej kolanach. Spojrzała mu w twarz i dotknęła jego ramienia, a on jak zawsze poczuł nieodpartą ochotę na seks. – Muszę kończyć – rzucił, wyłączając telefon. Pociągnął Patty na siebie, okrywając jej twarz pocałunkami. Był w niej zakochany po uszy, a w jego małżeńskich uczuciach nie było za grosz cynizmu. Kochał Patty głęboką, romantyczną miłością, poza którą nic się dla niego nie liczyło. A Peter i Janey niech się pierdzielą, pomyślał. Jeśli jeszcze tego nie zrobili.
No nie, pomyślała Janey Wilcox. Skoro Digger nie dba o pieniądze, to niech odpali mi jakąś sumkę.
Jej srebrny porsche boxter z opuszczanym dachem tkwił w niekończącej się rzece pojazdów, które toczyły się rozpaczliwie wolno po autostradzie Long Island. Stanie w korkach jest już passe, szczególnie dla supermodelek, pomyślała. Gdybym miała milion na zbyciu, poleciałabym na Long Island hydroplanem, a na miejscu odebrałby mnie samochodem osobisty asystent. Tak robią wszyscy bogaci ludzie, których znam. Ale to jest właśnie Nowy Jork: może ci się wydawać, że odniosłaś sukces, ale i tak zawsze znajdzie się ktoś bogatszy, lepszy, sławniejszy… Czasami aż wszystkiego się odechciewa. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na srebrzystą maskę samochodu, aby Janey odżyła i przypomniała sobie, że w obecnej sytuacji nie ma powodów do zniechęcenia, wręcz przeciwnie. Trochę dyscypliny, a zdobędzie wszystko, o czym zawsze marzyła.
Różowe okulary przeciwsłoneczne Chanel zsunęły się jej z nosa. Janey poprawiła je, czując drobną satysfakcję z powodu posiadania obowiązkowego gadżetu na tegoroczne lato. Należała do tych osób, których efektowna powierzchowność skutecznie maskuje wewnętrzną pustkę, a jednak gdyby ktoś jej zarzucił, że ma płytką osobowość, byłaby szczerze zdziwiona. Janey Wilcox należała do tej klasy pięknych kobiet, które, choć uwielbiane tylko za urodę, są święcie przekonane, że drzemią w nich nieprzebrane pokłady uśpionych talentów. Wierzyła, że jej przepiękne, niemal idealne ciało skrywa genialnego ducha, który pewnego dnia zadziwi świat, wydając nań jakieś wybitne dzieło – przypuszczalnie raczej dzieło sztuki niż na przykład strategii handlowej. Tej pewności nie zdołał zachwiać nawet całkowity dotychczasowy brak dowodów domniemanego geniuszu. Janey Wilcox, spotkawszy Tołstoja, oczekiwałaby, że natychmiast ujrzy on w niej bratnią duszę.
Ruch na autostradzie zwolnił do trzydziestu kilometrów na godzinę. Janey zabębniła w kierownicę. Osiemnastokaratowe złoto zegarka bulgari błysnęło w słońcu. Jej palce były długie i szczupłe – usłyszała kiedyś od wróżki, że ma palce artystki. Szpeciły je tylko kwadratowe opuszki i obgryzione do mięsa paznokcie. Odkąd dziewięć miesięcy temu, niby Kopciuszka na balu, wybrano Janey na główną modelkę nowej kampanii reklamowej Victoria's Secret, każdy pedikiurzysta w mieście zdążył już wygłosić do niej płomienną mowę wzywającą do zaprzestania obgryzania paznokci. Nie potrafiła jednak zerwać z tym nawykiem jeszcze z czasów dzieciństwa. Ból fizyczny, który sama sobie zadawała, w perwersyjny sposób pomagał jej uporać się z bólem emocjonalnym, który zadawał jej otaczający świat.
Także teraz, stojąc w korku, sfrustrowana myślą o hydroplanach, przewożących sprytniejszych członków nowojorskiej socjety, odruchowo uniosła palce do ust, lecz po raz pierwszy się opanowała. Przypomniała sobie, że przecież jest u szczytu, a jeszcze rok temu była kompletnie spłukana. Miała trzydzieści dwa lata, była modelką i aktorką, lecz nagle jej kariera się załamała. Nie zostało jej nic – żeby opłacić mieszkanie, musiała pożyczać od swoich bogatych kochanków. Targnęło nią żenujące wspomnienie tych najgorszych trzech tygodni, kiedy doprowadzona do ostateczności postanowiła zostać agentką handlu nieruchomościami i była nawet na czterech zajęciach kursu przygotowawczego. Ale przecież w końcu los musiał się do niej uśmiechnąć – i czy tak się nie stało? Spojrzała we wsteczne lusterko. Pamiętaj, upomniała się, że z taką urodą nie można przegrać.
Zadzwonił telefon. Nacisnęła zielony przycisk, sądząc, że to Tommy, jej agent. W zeszłym roku nawet nie chciał z nią rozmawiać, ale kiedy wzięła udział w kampanii Victoria's Secret, a jej twarz trafiła na billboardy i okładki wszystkich magazynów w kraju, Tommy momentalnie objawił się jako jej najlepszy przyjaciel. Od tej pory dzwonił kilka razy dziennie i przekazywał najświeższe plotki. To właśnie od niego usłyszała dziś rano, że Peter Cannon został aresztowany we własnym biurze. Ucięli sobie rozkoszną pogawędkę na temat jego wad i doszli do wniosku, że największą z nich było to, że pracując z gwiazdami, stracił głowę i ubzdurało mu się, że sam też jest gwiazdą. W Nowym Jorku wszystko jest możliwe, ale wiadomo przecież, że istnieje nieprzekraczalna bariera oddzielająca sektor gwiazd od sektora ich „obsługi". Miejsce prawnika, choćby najlepszego i najbardziej doświadczonego, znajduje się w tym drugim sektorze. Historię Petera opowiadano sobie teraz jako przestrogę: kto próbuje złamać naturalne prawa świata sławnych i bogatych, może łatwo skończyć w areszcie, a później w więzieniu.
Ale to nie był Tommy. Zamiast nadskakującego „cześć, boska" Janey usłyszała kobiecy głos ze starannym angielskim akcentem:
– Czy pani Janey Wilcox?
– Przy telefonie. – Janey już wiedziała, że dzwoni sekretarka jakiejś szychy z przemysłu filmowego. Ostatnim wymogiem mody w tym biznesie było posiadanie angielskiej sekretarki.
– Pan Comstock Dibble chce z panią rozmawiać. Czy może pani odebrać? – Zanim Janey zdążyła odpowiedzieć, Comstock sam się włączył.
– Janey… – zaczął szorstko, dając do zrozumienia, że od razu chce przejść do rzeczy. To była ich pierwsza rozmowa od blisko roku. Dźwięk jego głosu spowodował u Janey natłok niemiłych wspomnień. Zeszłego lata Comstock Dibble był jej kochankiem. Janey nawet już myślała, że go kocha, gdy nagle on zaręczył się z Mauve Binchely, wysoką, wiotką bywalczynią sfer towarzyskich. Gorycz bycia porzuconą dla innej kobiety (i to, według oceny Janey, zupełnie brzydkiej) potęgował fakt, że stało się to nie po raz pierwszy. Mężczyźni bardzo chętnie spotykali się z Janey, ale do stałego związku wybierali sobie bardziej „odpowiednie" kandydatki, a ją puszczali kantem.
Z drugiej strony, Comstock Dibble, szef Parador Pictures, był jednym z najpotężniejszych ludzi w przemyśle filmowym. Niewykluczone, że chciał zaproponować jej rolę w nowym filmie. Z tego powodu, choć bardzo chciała dać mu nauczkę – a przynajmniej pokazać, że się go nie boi – Janey postanowiła grać ostrożnie. Sztuka przetrwania w Nowym Jorku opiera się na umiejętności chowania uraz, aby dzięki temu móc wspiąć się wyżej na drabinie społecznej. Narzuciła więc sobie chłodny ton (chciała go wyziębić jeszcze bardziej, ale się nie udało) i odparła:
– Comstock? Słucham.
To, co usłyszała potem, nieco ją przestraszyło.
– Janey – powiedział Comstock – zawsze byliśmy przyjaciółmi.
Nie chodziło o to, że mówiąc o przyjaźni, kłamał w żywe oczy; żaden normalny człowiek nie nazwałby ich relacji w ten sposób. Haczyk polegał na tym, że kiedy potężny i wpływowy nowojorczyk zaczyna rozmowę od „zawsze byliśmy przyjaciółmi", oznacza to, że najprawdopodobniej ma coś nieprzyjemnego do powiedzenia. Tego hasła używa się zwykle w sytuacji, gdy jedna osoba z winy drugiej odniosła jakąś szkodę, ale ponieważ obie należą do nowojorskiej elity, chce najpierw porozmawiać, zanim sprawą zajmą się prawnicy i prasa brukowa. Janey zastanowiła się chwilę i jej początkowy strach przerodził się w oburzenie. Jaką szkodę mogła wyrządzić komuś takiemu jak Comstock Dibble? Przecież to on ją rzucił i to on był jej coś winien. Chciała jednak, żeby odkrył karty, więc powstrzymała słowa cisnące się jej na usta i rzuciła zalotnie:
– Jesteśmy przyjaciółmi? Aha… A cały rok siedziałeś cicho. Myślałam, że dzwonisz, bo masz dla mnie rolę.
– Nie wiedziałem, że jesteś aktorką, Janey.
To był cios poniżej pasa. Comstock doskonale wiedział, że osiem lat temu wystąpiła w filmie akcji, ale kino jej nie pokochało.
– Wielu rzeczy o mnie teraz nie wiesz – odparła – bo w ogóle nie dzwonisz.
Zdawała sobie sprawę, że absolutnie nie musi do niej dzwonić, ale równie dobrze wiedziała, że nic tak nie dopiecze mężczyźnie jak poczucie winy z powodu zerwania kontaktów z dziewczyną, którą się kiedyś obracało.
– Przecież dzwonię – mruknął.
– To kiedy się zobaczymy?
– Właśnie o tym chcę pogadać.
– Tylko mi nie mów, że zerwałeś z Mauve.
– Mauve jest kochana. – To miało sugerować, że Janey wprost przeciwnie. Poczuła się obrażona i odpowiedziała drwiąco:
– No pewnie. Przecież jej praca polega na tym, że posiada odziedziczone miliony.
– Janey… – przerwał jej Comstock ostrzegawczym tonem, ale nie dała się uciszyć.
– To szczera prawda. Sam wiesz, jak jest. – Janey odnalazła swobodny styl rozmowy, który w zeszłym roku był jej wielkim atutem w związku z Comstockiem. Miała do niego wielki żal, że ją rzucił, ale z drugiej strony pochlebiała jej poufałość z wpływowym człowiekiem należącym do elity rządzącej Nowym Jorkiem. Ciągnęła gładko dalej: – Nietrudno być miłą osobą, kiedy pieniądze same wpadają do kieszeni.
Comstock westchnął, jakby chciał powiedzieć, że jest żałosna, ale rzekł tylko:
– Nie bądź zazdrosna.
– Nie jestem – parsknęła Janey. Nie znosiła, gdy ktoś wytykał jej wady. – O Mauve Binchely? Żartujesz chyba!
W jej pojęciu Mauve była już praktycznie zabytkiem – miała czterdzieści pięć lat – a jedyną rzeczą, która mogła się w niej podobać, były ciemne, długie i falujące włosy.
Comstock najwidoczniej miał już dość tego tematu, bo nagle powtórzył:
– Janey, zawsze byliśmy przyjaciółmi. Wiem, że nie będziesz robić mi kłopotów.
– Z jakiego powodu? – zapytała.
– Nie zgrywaj się – warknął. Jego głos nagle przycichł, a ton stał się niemal konspiratorski. – Jesteś niebezpieczną kobietą.
W pierwszej chwili Janey poczuła się mile połechtana tym przytykiem, bo miewała napady narcyzmu, kiedy to wyobrażała sobie, że faktycznie jest niebezpieczną kobietą, która chce zawładnąć całym światem. Jednak w słowach Comstocka wyczuła ukrytą groźbę. W zeszłym roku, kiedy była bez grosza, za jej plecami szeptano, że jest kurwą. W tym roku odbiła się od dna, radziła sobie sama, ale szepty nie ustały, zmieniły tylko charakter. Teraz mówiono o niej, że jest niebezpieczna. Ale taki jest Nowy Jork. Nadała głosowi zmysłowe brzmienie, żeby ukryć narastającą konsternację:
– Kiepsko ci wychodzi ta rozmowa z przyjaciółką, Comstock.
Jego śmiech trwał dokładnie sekundę.
– Nie próbuj mi robić koło pióra… – powiedział tonem groźby.
Przez chwilę Janey spodziewała się, że zaraz nastąpi jeden z jego osławionych wybuchów. Comstock Dibble, geniusz filmowego biznesu, był także znany z niepohamowanego temperamentu. Wiele kobiet usłyszało od niego skierowane pod swoim adresem wyzwisko „cipa". Większość dostała potem kosze kwiatów na przeprosiny. W mieście było kilkunastu takich ludzi jak Comstock – w jednej chwili ujmująco grzecznych, w następnej miotających przekleństwami. Dopóki jednak Dibble kierował Paradorem, a Parador pozostawał pupilkiem prasy, nie było na to siły – i to także jest charakterystyczne dla Nowego Jorku.
Gdyby Janey Wilcox miała mniej pewności siebie, na pewno dałaby się zastraszyć, ale ona zawsze szczyciła się tym, że nie pozwala wodzić się za nos nawet najpotężniejszym mężczyznom. Odparła zatem głosikiem pełnym najszczerszej niewinności:
– Grozisz mi?
– Wybierasz się dziś do Mimi Kilroy? – Wypluł z siebie to pytanie.
Janey była tak zaskoczona, że wybuchnęła śmiechem.
– No wiesz? Nie masz lepszych rzeczy do roboty, niż dzwonić do mnie i pytać, czy idę na przyjęcie?
– Skoro już o to pytasz, to mam – odpowiedział, przedrzeźniając jej swobodny ton – i dlatego jestem taki wkurzony. Do jasnej cholery, nie możesz posiedzieć w domu?
– A ty nie możesz?
– Mauve jest przyjaciółką Mimi.
– No to co? – Głos Janey był zimny jak stal.
– Posłuchaj mnie, Janey – powiedział Comstock. – Ostrzegam cię jak przyjaciel. Lepiej dla nas obojga, żeby nikt się nie dowiedział, że się znamy.
Janey nie mogła się powstrzymać, żeby nie przypomnieć mu o ich dawnym związku.
– Nie, Comstock – odparła ze słodkim uśmiechem. – To dla ciebie będzie lepiej, jeśli nikt się nie dowie, że zeszłego lata pieprzyłeś się ze mną.
I doczekała się. Comstock stracił panowanie nad sobą.
– Zamkniesz się wreszcie i posłuchasz, cipo jebana?! – ryknął.
Wrzasnął tak głośno, że Janey pomyślała, że słyszą go wszyscy kierowcy dookoła, cały ten długi korek na autostradzie Long Island. Ale jeśli myślał, że z nią to przejdzie, to grubo się mylił. Już nie była tą zagubioną dziewczynką, którą w zeszłym roku brał, jak chciał. Nadszedł czas, żeby mu to pokazać.
– To ty posłuchaj – rzekła z lodowatym spokojem. – Chcesz mi powiedzieć, że w zeszłym roku byłam dobra do łóżka, ale w tym roku lepiej mnie nie znać? To ja też ci coś powiem: nie jestem taka.
– Wszyscy wiemy, jaka jesteś – odparł złowrogo.
– I tym się różnimy: ja nie wstydzę się swojej przeszłości. – To nie była do końca prawda, ale trzeba przyznać, że zabrzmiało nieźle.
Na Comstocku nie zrobiło to żadnego wrażenia.
– Trzymaj się ode mnie z daleka – powiedział. – Ostrzegam cię. W razie czego oboje pójdziemy na dno.
I rozłączył się.
A niech go szlag trafi, pomyślała Janey, wciskając pedał hamulca. Wszystkie samochody stały. Zmrużyła oczy, patrząc przed siebie na długi sznur pojazdów.
To miało być lato mojego triumfu, przypomniała sobie ze złością. Od trzech dni w telewizji puszczano nową reklamówkę, w której Janey wystąpiła ubrana tylko w białą jedwabną bieliznę i z rekwizytem w postaci białej gitary elektrycznej. Sukces był wielki, a jej status jako supermodelki wydawał się niezachwiany. Tego lata należało uderzyć. Jej plan był prosty: zdobyć wpływy wśród grubych ryb napływających co roku latem do Hamptons. Marzyła o prowadzeniu „salonu", który byłby miejscem spotkań artystów, filmowców, pisarzy, świątynią intelektualnej dyskusji… Gdyby ktoś ją mocno indagował, wyznałaby, że marzy o tym, żeby kiedyś stanąć za kamerą. Lecz najbardziej ze wszystkiego pragnęła osiągnąć taką pozycję – i w tym miała jej pomóc kariera supermodelki – żeby już nigdy więcej nie musiała użerać się z debilami pokroju Comstocka Dibble'a. Naturalnie, marzyła o miłości, ale czy nawet w najlepiej dobranym związku nie ma choć odrobiny cynizmu? A dla publiki nie ma nic lepszego niż skojarzenie dwojga sławnych ludzi.
Ale rozmowa z Comstockiem, która spadła na nią jak grom z jasnego nieba, zachwiała jej pewnością siebie i zmusiła do zastanowienia się, czy aby na pewno zaszła tak wysoko, jak jej się wydawało. Odkąd tylko pamiętała, musiała oddawać się bogatym facetom, aby przeżyć – łysym kurduplom z brzuszkiem, włosami w uszach i grzybem między palcami u nóg, z popsutymi zębami i futrem na plecach, patałachom z niedowładem członka, krótko mówiąc: mężczyznom, z którymi żadna szanująca się kobieta nie poszłaby do łóżka, gdyby nie mieli pieniędzy. Obiecała sobie, że to lato, pierwsze ze wszystkich, będzie inne. Tymczasem wystarczyło kilka kpiących słów Comstocka Dibble'a – „wszyscy wiemy, jaka jesteś" – i nagle straciła cały rezon…
Chwyciła mocniej kierownicę i zauważyła, że znów ma obgryzione paznokcie. Szybko wsunęła dłoń między nogi, żeby nie myśleć o palcach, i zaczęła sobie wmawiać, że Comstock nie powiedział prawdy. Na pewno był po prostu zły, że dziewczyna, którą mógł mieć, została supermodelką… Niestety, jego słowa dobitnie charakteryzowały mentalność nowojorczyków: jeśli chodzi o mężczyzn, to mogli oni mieć tyle kobiet, ile dusza zapragnie, a jednocześnie wciąż pokutował staroświecki pogląd, że kobiety nie powinny mieć zbyt wielu partnerów. Oczywiście nikt nie zabraniał im seksu; wprost przeciwnie, oczekiwano tego od nich. Niemniej istniał jakiś niepisany limit łóżkowy, po którego przekroczeniu kobieta nie była już „odpowiednia na żonę".
Co za niesprawiedliwość, pomyślała gniewnie Janey. To prawda, że miała więcej facetów niż którakolwiek z jej znajomych. Wiedziała też, że za plecami ludzie mówią o niej, iż jest dziwką. Nikt jednak nie rozumiał, że każdy facet, z którym to robiła, nawet jeśli tylko zrobiła mu dobrze w toalecie w restauracji, był dla niej kandydatem na „tego jedynego".
Tak przynajmniej to sobie tłumaczyła.
Telefon znów zadzwonił. Sięgnęła po niego z nadzieją, że to może Comstock chce ją przeprosić. Usłyszała mgliście znajomy kobiecy głos:
– Janey? – Właścicielka głosu sprawiała kulturalne wrażenie i miała akcent ze wschodniego wybrzeża. Nagle wykrzyknęła, jak ktoś, kto po latach dzwoni do starego przyjaciela: – Mówi Mimi Kilroy! Jak się miewasz, kochana?
Janey była tak zaskoczona, że na moment aż ją zatkało. Mimi z całą pewnością nie była jej dobrą znajomą. Choć znały się już od ładnych paru lat, to prawdę mówiąc, przez ten czas spotkały się zaledwie kilka razy, przypadkiem, na imprezach. Ale i tak Janey zaniemówiła z wrażenia. Mimi Kilroy zajmowała miejsce na samym szczycie nowojorskiej drabiny społecznej. Jej ojciec był sławnym senatorem, o którym krążyły pogłoski, że jeżeli republikanie wygrają najbliższe wybory, to może zostać komisarzem do spraw finansów. Mimi była na świeczniku od piętnastego roku życia, kiedy to zaczęła bywać w Studiu 54. Mówiono o niej, że jest szarą eminencją nowojorskiej socjety. Przez dziesięć lat Janey nie zamieniła z nią więcej niż trzy słowa. Aż do tej chwili Mimi z powodzeniem ją ignorowała albo udawała, że nie wie, kim jest Janey Wilcox – niemniej Janey nie była zdziwiona, że Mimi dzwoni do niej. W końcu taki jest Nowy Jork. Gdy ktoś odniesie tutaj sukces, o jego przyjaźń zabiegają ludzie, którzy dotąd nie zauważali jego istnienia.
Janey przybrała zatem ton starej dobrej znajomej sugerujący, że nie zdarzyło się nawet raz, żeby Mimi zlekceważyła ją w towarzystwie. Zamruczała ciepło:
– Cześć, Mimi. Pewnie masz urwanie głowy z tym dzisiejszym przyjęciem? – Po czym rozsiadła się wygodnie, łowiąc własne pełne satysfakcji spojrzenie w lusterku wstecznym.
Janey wiedziała, że to nie w porządku nagle udawać przed Mimi wielką przyjaźń tylko dlatego, że Mimi równie nagle zaczęło na tym zależeć, ale nigdy nie przejmowała się takimi drobiazgami, zwłaszcza w sytuacji, z której mogła wyciągnąć jakieś korzyści. Mimi odparła, z nutką zawstydzenia w głosie:
– Nawet palcem nie ruszyłam. Wszystko robi firma organizująca bankiety… Ja muszę tylko próbować przystawek!
Nagle Janey poczuła się nieswojo. Wydała w życiu dwa przyjęcia, żadne się nie udało (jedzenie było żałośnie ubogie, a do tego za każdym razem zabrakło trunków), a fakt, że Mimi stać było na wynajęcie firmy cateringowej do organizacji swoich osławionych bankietów, tylko pogłębiał dzielącą je przepaść. Ludziom, którzy wytykali jej niższą pozycję, Janey zwykle odpowiadała jakąś kąśliwą uwagą. Tym razem jednak, choć miała już na końcu języka sarkastyczne: „A nikt nie może cię wyręczyć?", zaśmiała się tylko kurtuazyjnie.
– Kochana – zaszczebiotała Mimi – dzwonię, żeby zapytać, czy na pewno przyjdziesz. Chcę cię przedstawić komuś wyjątkowemu. Nazywa się Selden Rose, pochodzi z Kalifornii i niedawno się tutaj sprowadził… Znasz go? Jest nowym szefem Movie-Time, tego kanału kablowego Ty pewnie nie oglądasz telewizji, ja zresztą tak samo ale wychodzi na to, że taki dyrektor kablówki to jest ktoś. Ma czterdzieści pięć lat, jest zabójczy, po rozwodzie, dzięki Bogu nie ma dzieci, więc nie jest jeszcze kompletnie zdziadziały… Ale najważniejsze moja droga, że to taki… szczery człowiek. Szczery… to dobre określenie. Ani trochę nie przypomina nas. – Mimi zaśmiała się znacząco. – Nie oczekuję, że zakochasz się w nim od pierwszego wejrzenia, ale on tu nikogo nie zna, a poza tym to stary przyjaciel George'a, więc gdybyś była taka dobra i nieco się nim zajęła…
– Z wielką przyjemnością – przerwała jej Janey słodziutkim tonem. – Wygląda na ideał…
– Nie zawiedziesz się na nim – zapewniła ją Mimi. – A ja nigdy nie zapominam o przysłudze…
Przez kilka chwil rozmawiały o niczym, aż w końcu Mimi rzuciła: „Całuję, pa!", i rozłączyła się. Zupełnie niespodziewanie dla siebie samej Janey znów była w siódmym niebie. Nie obiecywała sobie wiele po panu Seldenie Rosie – sądząc z opisu, mógł to równie dobrze być drugi Comstock Dibble – ale sam fakt, że Mimi zadzwoniła, żeby go z nią umówić, utwierdził ją w przekonaniu, że zaszła bardzo wysoko. Pokaże teraz Dibble'owi, że z nią nie warto zadzierać. Nie do końca wiedziała, co Mimi rozumie przez „zajęcie się" Rose'em (jeżeli myśli, że zrobię mu laskę w łazience, pomyślała, to bardzo się myli), ale z pewnością poświęci mu trochę czasu, a kiedy Comstock zobaczy, że Janey jest tak blisko z Mimi, dostanie szału.
Samochody znów stanęły, tym razem przed samym zjazdem z autostrady. Janey, uskrzydlona poczuciem władzy, opuściła daszek przeciwsłoneczny, w którym było zamontowane duże podświetlane lusterko. Jej odbicie nigdy jej nie zawiodło; oddała się kontemplacji własnej urody.
Miała długie, grube włosy koloru śmietany i twarz o doskonałych proporcjach, z wysokim czołem i niewielkim, kształtnym podbródkiem. Kąciki niebieskich oczu leciutko się unosiły, co nadawało im zagadkowy i zarazem inteligentny wyraz, a pełne usta (dopełnione niedawno zastrzykami u dermatologa) sugerowały niemal dziecięcą niewinność. Jedyną techniczną usterką tej twarzy był nos, z lekko zaokrąglonym i zadartym koniuszkiem, lecz przecież gdyby nie on, Janey byłaby tylko zimną, klasyczną pięknością. Dzięki niemu nie sprawiała wrażenia absolutnie niedostępnej; przeciętny zjadacz chleba mógł myśleć, że może ją mieć, jeśli tylko uda mu się zbliżyć do jej sfery.
Janey wpadła w taki zachwyt nad swoją urodą, że nie zauważyła, kiedy korek wreszcie ruszył. Z sielanki wyrwał ją dopiero ostry dźwięk klaksonu samochodu stojącego za nią. Spojrzała w lusterko, zdenerwowana, lecz także trochę zażenowana. Zobaczyła, że trąbiący na nią kierowca zielonego ferrari jest młody i nieludzko przystojny. Janey poczuła lekkie ukłucie na widok tego samochodu – od dawna o takim marzyła – ale kiedy spostrzegła, kto siedzi obok kierowcy, skręciła się z zazdrości: Pippi Maus!
Pippi i jej młodsza siostra Nancy tworzyły duet aktorski. Pochodziły z Charlestonu w Karolinie Południowej. Miały faktycznie mysie twarze, ale ich figury były godne pozazdroszczenia: połączenie szczupłej sylwetki i naturalnie dużego biustu to rzadkość. Obie – totalne beztalencia; patrząc na nie, Janey dokładnie wiedziała, co jest nie tak z tym światem. A jednak udało im się zrobić karierę, grając kontrowersyjne rólki w niezależnych produkcjach. Janey nie mogła zgadnąć, po co Pippi Maus wybiera się do Hamptons – z jej punktu widzenia ktoś taki nie miał tam czego szukać – ale jeszcze bardziej frapowało ją, jak też udało jej się ustrzelić takiego przystojniaka. Nawet za kierownicą niewielkiego ferrari było widać, że jest wysoki – może nawet metr dziewięćdziesiąt – i szczupły. Miał pełne usta i marmurowe rysy modela. Mógł być gejem – Pippi była typem dziewczyny, u której nie dziwi nawet partner homoseksualista – ale jego image prawdziwego macho, jak również zachowanie na drodze przeczyły temu.
Nagle, nic sobie nie robiąc z Janey, ferrari skręciło na pobocze i w jednej chwili minęło jej porsche. Pippi zapiała z radości, a Janey wbiła wzrok w kierowcę. Na krótką chwilę ich spojrzenia się skrzyżowały. Janey uderzył wyraz jego twarzy. Parzył na nią, jakby zobaczył anioła…
W następnej chwili zielony wóz zniknął na zjeździe z autostrady, pozostawiając Janey z poczuciem, że znów coś w życiu jej nie wyszło. Skoro już nie stać jej było na hydroplan, to powinna jechać do Hamptons takim właśnie samochodem, z takim właśnie facetem u boku… Odruchowo włożyła palec do ust, odgryzając nieistniejącą skórkę. Na pocieszenie powiedziała sobie, że kierowca ferrari, który przecież pokochał ją od pierwszego wejrzenia, może być tym jedynym, którego ona szuka. Wprawnie wrzuciła trzeci bieg, przewidując wielką frajdę, jaką sprawi jej odbicie Pippi Maus tego przystojniaka.
Bankiet urządzany przez Mimi Kilroy co roku w weekend poprzedzający dzień pamięci poległych na polu chwały był już legendą. Zbierała się na nim absolutna śmietanka towarzyska, a ponieważ stanowił wydarzenie, o którym pisały wszystkie gazety w mieście, nie można go było bagatelizować – a tylko to pozostawało tym, którzy nie dostali zaproszenia. Janey jeszcze nigdy nie była na bankiecie Mimi Kilroy i co roku na nowo przeżywała te same katusze na myśl, że tam bawi się setka najmodniejszych, najbardziej utalentowanych i najpotężniejszych ludzi w Nowym Jorku, a jej nie ma pośród nich. Ze wszystkich sił starała się to ukryć, demonstracyjnie i do znudzenia powtarzając: „Dajcie spokój, to tylko głupia impreza", jednak co roku wyraźnie czuła, że Mimi z wyrachowaniem pomijają przy układaniu listy gości.
Nie pomagało logiczne rozumowanie – w końcu Mimi tak naprawdę jej nie znała. Janey na wszystkie możliwe sposoby usiłowała załatwić sobie wejście. Kiedyś zrobiła dobrze zupełnie obcemu facetowi tylko dlatego, że był zaproszony i mógł ją zabrać ze sobą. Innym razem próbowała zakraść się do domu Mimi od tyłu, z plaży. Jednak prawdziwym ciosem było dla niej zaproszenie Petera Cannona, cztery lata temu, w okresie kiedy z nim romansowała.
– Zaprosiła cię? Dlaczego? – zapytała wtedy z niedowierzaniem.
– A dlaczego nie? – parsknął drwiąco.
– Bo… – zaczęła Janey, ale nie dokończyła. Chciała powiedzieć: „Bo jesteś nikim", ale przecież mężczyzna, z którym się spotykała, nie mógł być nikim, a poza tym chciała, żeby ją wprowadził.
Peter zgodził się to zrobić (Janey nieraz miała okazję zauważyć, że potrafi zachować się jak człowiek), ale nie zdołał przekonać Mimi. Odpowiedział na zaproszenie, zaznaczając, że przyjdzie z osobą towarzyszącą. Na drugi dzień zadzwoniła asystentka Mimi, pytając, kim jest jego gość.
– Nazywa się Janey Wilcox – odpowiedział Peter.
– Dobrze, ale kto to jest?
– Dziewczyna – wyjaśnił.
– Tak, ale kim jest? Co robi?
– Jest… modelką – oznajmił Peter.
– Odezwiemy się do pana.
Janey miała o to do niego wielką pretensję.
– Dlaczego nie powiedziałeś, że jestem aktorką? – krzyknęła.
– Boja wiem… – Zastanowił się. – Może dlatego, że od pięciu lat w niczym nie zagrałaś?
– I co z tego? Czekam na odpowiednią rolę! – wrzasnęła Janey.
Niedługo potem asystentka oddzwoniła.
– Bardzo mi przykro – powiedziała – ale rozmawiałam z Mimi i okazało się, że w tym roku mamy już komplet gości. Nie zapraszamy osób towarzyszących.
Kłamstwo było oczywiste.
Wtedy właśnie Janey zrozumiała, że nienawidzi Mimi Kilroy. Nie znała jej dobrze, ale mimo to czuła do niej nienawiść. Tak samo można nie znosić aktora albo polityka: ma się awersję nie do nich samych, ale do tego, co sobą reprezentują.
Mimi Kilroy, myślała Janey z goryczą, zawsze miała wszystko podane na tacy. Nigdy nie musiała o nic walczyć, nie martwiła się, jak opłaci mieszkanie. Robiła „karierę" to tu, to tam (jako modelka Ralpha Laurena, prezenterka kanału VH1, projektantka biżuterii, a ostatnio sprowadzała z Indii kaszmirowe szale, które sprzedawała znajomym), ale w opinii Janey Mimi była niepotrzebną nikomu damą z towarzystwa, która nic nie robi, tylko paraduje w designerskich ciuchach, a jej zdjęcia co miesiąc ukazują się w plotkarskich magazynach.
Najgorzej Janey znosiła jednak fakt, że choć Mimi była wyrośnięta, koścista, a jej cienkie blond włosy zawsze wisiały w strąkach, to uważano ją za piękność. To się nie mieściło w głowie. Gdyby Mimi nie była bogata i nie pochodziła z elity, w całym Nowym Jorku nie znalazłby się jeden facet, który zechciałby odpowiedzieć jej napytanie „która godzina?". Krótko mówiąc, Mimi stanowiła chodzący przykład życiowej niesprawiedliwości; gdyby nie urodzenie, byłaby kompletnym zerem.
Matką Mimi była Tabitha Mason, gwiazda filmowa z lat pięćdziesiątych. Pochodziła ze znanej filadelfijskiej rodziny. Robert Kilroy, ojciec Mimi, wywodził się z kalifornijskiej gałęzi swojego rodu. W roku 1955, kiedy wzięli ślub, był drugim najmłodszym senatorem w historii. Kiedy w 1956 roku przyszedł na świat ich pierworodny syn Sandy, Tabitha porzuciła Hollywood, aby poświęcić się rodzinie. Dwa lata później urodziła dziewczynkę, Camille, popularnie nazywaną Mimi.
Mała Janey o Mimi wiedziała wszystko, łącznie z tym, jaki jest jej ulubiony kolor (różowy) i jak nazywa się kucyk, na którym wygrała wiele wyścigów (Promyczek). Czytała o wytwornej rodzinie Kilroyów w magazynach takich jak „Good Housekeeping" czy „Ladies" Home Jurnal"; na coroczną wkładkę „Święto Dziękczynienia u Kilroyów" wszyscy mniej wytworni obywatele mogli liczyć jak na wschód słońca. Ze zdjęć spoglądała Mimi w różowej sukience i białym koronkowym fartuszku, w różowych pantofelkach z lakierowanej skóry. Włoski, raz zaplecione w mysie ogonki, kiedy indziej były związane lśniącą kokardą w kucyk. Później Mimi dostała pierwszą długą, dorosłą princeskę, zaczęła zaczesywać włosy gładko do tyłu i nosić modne na początku lat siedemdziesiątych wielkie sztuczne koki. Na zdjęciach widać było zawsze, że jest nieco wymizerowana, niebieskie oczy wydawały się trochę za duże w jej szczupłej twarzy, ale ich spojrzenie było wyzywające, jak gdyby demonstracyjnie chciała dać do zrozumienia, że ma lepsze rzeczy do roboty niż głupie pozowanie.
Sześcioletnia Janey Wilcox, dziewczynka z pulchną twarzyczką i mysiobrązowymi włosami, patrzyła na te zdjęcia i chciała być Mimi Kilroy. Zdawało jej się, że nastąpiła pomyłka, że to ona powinna być na jej miejscu.
Z upływem lat Janey zapomniała o Mimi. Do czasu, kiedy sprowadziła się do Nowego Jorku. Był koniec lat osiemdziesiątych.
Miała wtedy dopiero dwadzieścia lat i właśnie wróciła z Europy, gdzie pracowała przez lato jako modelka. Prawie natychmiast poderwał ją niejaki Petie, bankowiec. Mógł mieć najwyżej trzydzieści kilka lat, ale w oczach Janey był starcem. Ciemne włosy zaczesywał do tyłu, oczy miał osadzone zbyt blisko siebie, a dłonie miękkie i delikatne jak u małej dziewczynki… ale cechowało go jedno: łatwo było nim manipulować. Pewnego wieczoru zabrał Janey na ekskluzywne, zamknięte przyjęcie w klubie Grolier. Nie miał zaproszenia, ale musieli go wpuścić, bo zainwestował w ten klub kupę forsy.
Bankiet odbywał się na cześć „niegrzecznego chłopca z Południa", pisarza Redmona Richardly'ego. Sala pełna była hałaśliwych, pijanych, zadowolonych z siebie ludzi, emanujących absolutną pewnością, że nie ma w Nowym Jorku wytworniejszego towarzystwa niż ich ani też lepszego klubu niż ten. Janey od razu zauważyła, że Petie, w swoim angielskim garniturze w prążki, wygląda tutaj niezręcznie. Jego wazeliniarska nienaganność do tej pory wydawała się jej elegancka; w tym tłumie, wyrwany z własnego środowiska, był tylko burym groszorobem.
– Chodźmy stąd – szepnęła.
– No co ty? – Spojrzał na nią jak na wariatkę i pociągnął za sobą do baru na piętrze.
Przy barze siedziała dziewczyna otoczona wianuszkiem mężczyzn. Kiedy Petie podszedł i zamówił drinki, oczy jej rozbłysły i zeskoczyła ze stołka. Janey instynktownie rozpoznała Mimi Kilroy, choć już od lat nie widziała żadnych jej zdjęć. Z przejęcia aż cofnęła się o krok.
Na całe życie zapamiętała, jak tamtego wieczoru wyglądała Mimi; od tego czasu starała się podrobić jej elegancki, drogi styl. Mimi miała na sobie odprasowaną białą koszulę, z rękawami podciągniętymi do łokci i mankietami spiętymi ciężkimi złotymi męskimi spinkami. Koszula była luźno włożona w zamszowe spodnie płowego koloru. Złoty męski rolex leżał na jej przegubie jak bransoleta; na palcu prawej ręki lśnił olbrzymi pierścień z szafirem. Zapach pieniędzy bił od niej niczym drogie perfumy.
Petie nie zauważył Mimi, która podkradła się do niego od tyłu i zasłoniła mu oczy. Drgnął i odwrócił się, chwytając ją za ręce w nadgarstkach.
– Witaj, kochanie – powiedziała z żałością w głosie.
Należała do tych kobiet, które na zdjęciach wychodzą gorzej niż w rzeczywistości, jak gdyby ich prawdziwe piękno było zbyt ulotne, aby uchwycić je na kliszy filmowej. Janey nieraz później myślała, że to właśnie jest powód, dla którego Mimi, pomimo wszystkich atutów, nigdy nie wyszła poza obręb swojego ciasnego, ograniczonego światka: jej zalety nie nadawały się do masowego rozpowszechniania. Nie puszczając ręki Petiego, Mimi nachyliła się ku niemu i powiedziała:
– Muszę z tobą coś obgadać. Chodźmy do łazienki.
Po twarzy Petiego przemknął grymas niezadowolenia i rezygnacji, jakby zrozumiał, że Mimi szykuje się, aby wykorzystać go po raz kolejny.
– Za chwilę. – Odwrócił się do Janey i przyciągnął ją do siebie. – Znasz Janey Wilcox?
Mimi wyciągnęła do niej szczupłą rękę.
– Miło mi – powiedziała beznamiętnie, po czym z powrotem wbiła wzrok w Petiego. Janey uderzyło brzmienie tych słów. Nie spodziewała się usłyszeć głosu tak wytwornego i bogatego w subtelności.
– Janey jest nowa w mieście – powiedział Petie. – Jest modelką.
Mimi zmierzyła Janey chłodnym spojrzeniem.
– Jak my wszystkie. – Zaśmiała się.
I wtedy Janey, wiedziona zupełnie niewinnym pragnieniem zbliżenia się do swojego bożyszcza, powiedziała:
– Kiedy byłam mała, oglądałam pani zdjęcia w magazynach…
Zapadła niezręczna cisza. Janey myślała tylko o tym, że ze zdenerwowania, zamiast mówić, piszczała jak mysz. Mimi obrzuciła ją taksującym wzrokiem, po czym widocznie doszła do wniosku, że ma przed sobą kompletne zero, bo powiedziała:
– Naprawdę? Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz…
Rzuciła Petiemu znaczące spojrzenie i odwróciła się do nich plecami.
Janey patrzyła za nią w osłupieniu; dotarło do niej, że z pełnym wyrachowaniem została zlekceważona, ale nie mogła zrozumieć dlaczego. Petie, zauważywszy jej minę, rzekł pocieszająco:
– Nie przejmuj się. Wszyscy wiedzą, że Mimi nie lubi kobiet, zwłaszcza młodszych i ładniejszych. Przywykniesz. – Roześmiał się i podał jej drinka.
Janey upiła łyczek, nie spuszczając wzroku z Mimi. Była zdruzgotana, a mimo to Mimi nie przestawała jej fascynować. Przyglądała się jej gestom, wdzięcznym ruchom głowy; kiedy Mimi otwierała usta, Janey wydawało się, że znów słyszy ten wspaniały głos. Płonęła z ciekawości, co też ona teraz mówi.
Ale nie było jej dane zaspokoić tego pragnienia, bo choć w ciągu kolejnych dziesięciu lat nieraz spotykały się przy różnych okazjach, to Mimi zawsze patrzyła na nią jak na powietrze, a jej wytworny głos oznajmiał nieodmiennie: „Miło znów cię widzieć". W Nowym Jorku tej formułki używa się, kiedy nie można sobie przypomnieć, czy się kogoś zna, czy nie. Janey dobrze rozumiała, co Mimi chce powiedzieć: nawet kiedy obydwie są na jednym przyjęciu, to dzieli je taka sama przepaść, jaka dzieliła sześcioletnią Janey od młodej Mimi na zdjęciach w „Good Housekeeping".
Z biegiem czasu zachowanie Mimi uległo subtelnej zmianie; o ile przedtem demonstrowała ona wobec Janey zwykłą obojętność, o tyle mniej więcej od pięciu lat w jej słowach: „Miło cię znów widzieć", brzmiały tony jawnej niechęci. Janey podejrzewała, że Mimi jest zazdrosna o facetów, z którymi obydwie spały.
Zdaje się, że było ich co najmniej dziesięciu, a wśród nich Redmon Richardly oraz scenarzysta Bill Westacott. Irytowało ją, że Mimi może chodzić do łóżka, z kim zechce, i chociaż wszyscy o tym wiedzą, nikogo nie gorszy jej zachowanie, nikomu nie przyjdzie do głowy nazwać ją puszczalską. Był to dowód kolejnej prawdy o mentalności nowojorskiego społeczeństwa: kiedy bogata dziewczyna ma tabuny facetów, mówi się, że tak żyje bohema; biedna dziewczyna, która robi to samo, to modliszka albo kurwa.
Jednak w dniu, kiedy Janey została modelką Victoria's Secret, cała jej przeszłość poszła w niepamięć, jakby pomimo tylu lat spędzonych w Nowym Jorku dopiero teraz pokazała się światu w pełnej krasie. Nagle ludzie zaczęli ją rozpoznawać, wiedzieli, kim jest i co robi. W końcu doczekała się też upragnionego zaproszenia na bankiet Mimi Kilroy.
Dokładnie miesiąc temu pocztą kurierską dotarła do niej gruba kremowa koperta. Janey od dziesięciu lat zajmowała to samo mieszkanie w kamienicy bez windy przy Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy, na wschód od Piątej Alei. Dziękowała losowi, że akurat nigdzie nie wyszła, bo w budynku nie było portiera, kurier nie miałby więc komu zostawić przesyłki. Bała się pomyśleć, co by wtedy się stało.
Na kopercie widniało tylko nazwisko, bez adresu, aby nie demaskować osób mieszkających w niemodnych okolicach. Janey od razu wiedziała, co jest w środku. Ostrożnie rozkleiła kopertę, tak aby jej nie zniszczyć (zawsze zachowywała takie pamiątki), wyjęła skromne zaproszenie na papierze koloru ecru. W lewym górnym rogu, tak jak to się robi w Anglii, wypisano ręcznie jej nazwisko. Pod spodem widniał wydrukowany tekst: „Zapraszamy do naszego domu w piątek, dwudziestego siódmego maja. Mimi Kilroy i George Paxton". Cała zapiekła nienawiść, którą Janey żywiła do Mimi, zgasła w jednej chwili. Trudno żywić podobne uczucie do kogoś, kto się na tobie poznał, kto cię docenia. Janey doszła do wniosku, że być może to prawda, że Nowy Jork jest płytki i powierzchowny, ale ta powierzchowność jest wspaniała, zwłaszcza kiedy już jest się kimś.
Trzy lata temu, w wieku trzydziestu dziewięciu lat, Mimi Kilroy wreszcie się ustatkowała, wychodząc za George'a Paxtona, miliardera.
Paxton obracał się wtedy w nowojorskim towarzystwie dopiero od pięciu lat. Pochodził podobno z okolic Bostonu, co znaczyło, że przybył niemal znikąd. Było to zjawisko regularnie obserwowane w tym mieście: co kilka lat pojawiał się w nim miliarder, samotny jeździec, zwykle pod postacią faceta po czterdziestce, ze świeżo zdobytą fortuną i w szponach kryzysu wieku średniego. Taki człowiek tyrał przez lata na swoje miliony, aż w końcu zarobił dość, by móc cieszyć się życiem, a więc po pierwsze: ożenić się. Nie inaczej też było z George'em Paxtonem.
Przez pierwsze dwa lata Nowy Jork poddawał go zwykłym próbom. George był gościem i ulubieńcem wszystkich. Kalendarz miał wypełniony randkami w ciemno, bo w towarzystwie nie ma nic lepszego niż świeży, samotny i nadziany mężczyzna, który sam jeszcze nie wie, na co wydać pieniądze. Przez dwa lata kosztował najsmakowitszych kąsków, jakie tylko można znaleźć na Upper East Side. Jego kochanki miały poprawiane piersi albo były płaskie jak deski, miały ciała wyrzeźbione treningiem Pilatesa, fryzury koloru karmelu i chodziły w sobolach. Poznawał kobiety, które zasiadały w radach nadzorczych, sprzedawały nieruchomości lub prowadziły własne interesy, lekarki i prawniczki, a także rozwódki, byłe żony innych bogaczy. Jego członek gościł we wszystkich otworach kobiecego ciała. Praktyki sado-maso przestały być mu obce: kobiety pogryzły mu sutki, ogoliły jaja i przyprawiły o wieczny stres z powodu braku wzwodu. Dopiero kiedy przeszedł to wszystko, przedstawiono mu Mimi Kilroy.
Mimi nie była „laską", którą George Paxton widział do tej pory jako swoją przyszłą żonę. Przypominała narowistego konia wyścigowego, podczas gdy on był człowiekiem zasadniczym. Niemniej po dwóch latach, podczas których przechodził z rąk do rąk, Mimi była dla niego, jak sam to ujął, „powiewem świeżego powietrza". Nie przeszkadzały jej dawne romanse wybranka, a jeśli chodzi o George'a, to zawsze szczycił się tym, że zna się na interesach. Nie spodziewano się, co prawda, że Mimi wyjdzie za kogoś takiego. Miała poślubić jakąś świetną partię – gwiazdora filmowego, przystojnego polityka lub nawet angielskiego księcia któregoś z niższych rodów – tymczasem George był pospolity aż do bólu. Ale był miliarderem, a miliardy piechotą nie chodzą; przecież tatusiowy brzuszek łatwo ukryć pod kosztowną włoską marynarką. Poza tym Mimi najlepiej wiedziała, jak wydać pieniądze George'a z pożytkiem dla wszystkich.
Na początek kupiła starą posiadłość Wanamakerów w dzielnicy East Hampton. Był to wielki dom z piaskowca, uznawany na rynku nieruchomości za nie lada rarytas. Miał piętnaście sypialni, kryty basen, a na ścianach prawdziwe włoskie freski. Przez lata stał pusty. Wybudował go Chester Wanamaker, który zbił fortunę na domach towarowych w pierwszych dekadach dwudziestego wieku, a w latach siedemdziesiątych stracił wszystko, próbując rozwinąć firmę. Bank zajął obciążoną nieruchomość, której wartość wynosiła osiem milionów dolarów. Wyliczono jednak, że koszty restauracji domu, naruszonego przez czas oraz niesione z wiatrem piasek i sól, wyniosą dwukrotnie więcej. Mimi była specjalistką od takich przedsięwzięć. W kwietniu remont dobiegł końca, a posiadłość wzbogaciła się o lądowisko dla prywatnego helikoptera George'a.
W dniu bankietu helikopter kursował bez przerwy, przewożąc najważniejszych gości. O godzinie siódmej wieczorem, kiedy Janey Wilcox skręcała na Georgica Pond Lane, słynny black hawk, czyn sikorsky VH60, właśnie lądował, kryjąc się za żywopłotem otaczającym dom. Ciekawe, kto nim przyleciał, pomyślała Janey, i kim trzeba być, żeby do zwykłego zaproszenia dołączono bilet na śmigłowiec. Obiecała sobie, że w przyszłym roku znajdzie się na jego pokładzie; nie znaczyło to bynajmniej, że jej „zwykłe" zaproszenie straciło nagle na wartości. U stóp wejściowych schodów z polerowanego granitu stał niezwykle uprzejmy człowiek, który witał gości.
– Czy mogę zobaczyć pani zaproszenie? – zapytał, a Janey, drżąc z przejęcia, otworzyła wyszywaną perłami torebkę (która była bezcenna, bo projektant wykonał tylko dziesięć sztuk, z czego jedną dał jej w prezencie) i wręczyła mu kopertę.
– Witam, pani Wilcox – powiedział lokaj. – Bardzo przepraszam, że pani nie poznałem.
– Nie ma sprawy. – Janey uśmiechnęła się łaskawie. Uniosła rąbek długiej żółtej sukni od Oscara de la Renta (wypożyczyła ją specjalnie na tę okazję) i lekkim krokiem wbiegła po schodach, delektując się słodkim zapachem kwitnących jabłoni. Pomiędzy drzewami stali żonglerzy, podrzucając złote jabłka, a u szczytu schodów grał kwartet smyczkowy. Masywne drewniane drzwi rezydencji stały otworem. Janey z zapartym tchem przekroczyła próg, wiedziona ulotnym łkaniem skrzypiec.
Mimi stała na odległym końcu wyłożonego marmurem hollu. W białej sukni Tuleh wyglądała olśniewająco. Towarzyszył jej Rupert Jackson, angielski gwiazdor filmowy. Mimi spostrzegła Janey i uniosła rękę. Janey podeszła, myśląc mimo woli, że ona i Rupert tworzyliby wspaniałą parę.
– Janey, najdroższa. – Mimi postąpiła o krok, chwyciła ją za ręce i ucałowała w oba policzki. Na jej nadgarstkach lśniły bransoletki wysadzane brylantami, a w uszach wisiały brylantowe kolczyki. W Nowym Jorku kobiety nie starzeją się szybko; Janey znała Mimi od ponad dziesięciu lat, których absolutnie nie było po niej widać. Janey była ciekawa, czemu Mimi to zawdzięcza.
– Prześliczne bransoletki – powiedziała.
– Nic wielkiego – zbyła komplement Mimi.
– Dla bogaczy milion dolarów to zawsze „nic wielkiego". Urocze, nie uważa pani? – do rozmowy włączył się Rupert Jackson.
– Znasz Janey Wilcox, prawda? – zapytała Mimi.
– Nie, ale widzę, że jest czego żałować. – Uśmiechnął się. Janey pomyślała, że istnieją dwa rodzaje aktorów: ci, którzy nie mają nic wspólnego z kreowanymi przez nich postaciami, i ci, którzy w życiu są tacy sami jak na ekranie. Rupert Jackson zdecydowanie należał do tej drugiej kategorii. Był przystojny jak w swoich filmach. Kiedy się uśmiechał, robiły mu się drobne zmarszczki. Z jego czoła zwieszał się niesforny lok brązowych włosów.
– Pani fotografie są wszędzie – powiedział. – Bardzo mnie ciekawi, jaka pani jest naprawdę. Proszę mi obiecać, że opowie mi pani o swojej bieliźnie.
Janey roześmiała się, a Mimi wtrąciła wesołym tonem:
– Nie tak szybko. Janey faktycznie jest najpiękniejszą kobietą tego wieczoru, ale ty jesteś prawie zaręczony, a poza tym wybrałam jej już partnera na dziś.
– O ja nieszczęśliwy – jęknął Rupert. – Kim jest ten farciarz?
– Nazywa się Selden Rose – oznajmiła Mimi. – To nowy dyrektor Movie-Time. Waśnie przyleciał… Utknął w korku na Long Island i musieliśmy wysłać po niego helikopter.
– Doprawdy? Niesłychane. Co to facet, którego trzeba ratować z korka helikopterem? – zdziwił się Rupert z wyrazem udanego przerażenia na twarzy, po czym zwrócił się do Janey i mrugnął. Trudno się było z nim nie zgodzić – wprawdzie nie poznała jeszcze tego pana Rose'a, ale to, co o nim usłyszała, nie brzmiało obiecująco.
– Nie słuchaj go – powiedziała Mimi. – Selden to stary przyjaciel George'a. Ale nie bój się, nie jest taki nudny jak George, który, o ile wiem, poza tym, że ma wielki majątek, nic nie robi.
Wypadało się roześmiać. Janey spostrzegła kątem oka Comstocka Dibble'a z narzeczoną, Mauve Binchely. Dobrze się stało – Comstock nie ośmieli się jej znieważyć przy Mimi. Ale Mimi stała tyłem do nich i jeszcze nie spostrzegła, że przyszli.
– Czasami mówię George'owi, że jestem częścią jego majątku. Uwielbia to – szczebiotała Mimi. Potrafiła mówić o wszystkim takim tonem, jakby zwierzała się z wielkiej tajemnicy. Pochyliła się ku Janey, dotykając jej ramienia. – Jeśli nie musisz, to nigdy nie wychodź za mąż. Zanudzisz się na śmierć. Chociaż Selden jest inny. Mówią, że to geniusz, w każdym razie podobno naprawdę czyta książki. George nie czyta nic oprócz czeków. Słyszałam, że na Harvardzie robił dyplom z literatury.
Janey czuła na sobie świdrujący wzrok Comstocka. Ruchem dawno temu podpatrzonym u Mimi lekko odwróciła głowę i wybuchnęła perlistym śmiechem.
– George? – zapytała.
– Ale skąd! Selden! – poprawiła ją Mimi. – George uczęszczał na Harvard’a ale bywają chwile, kiedy w ogóle tego po nim nie znać… Spójrz tylko na niego! – Mimi wskazała mężczyznę o pospolitym wyglądzie, który w jednej ręce trzymał zapalone cygaro, a w drugiej szklankę koktajlu z krewetek i pociągał z niej ukradkiem długie łyki. – George! – zawołała przez całą salę.
George spojrzał na nią z zakłopotaną miną, wytarł usta serwetką, którą podała mu kelnerka, i podszedł do nich. Miał na sobie spodnie koloru kremowego i granatową marynarkę ze złotymi guzikami. Janey stwierdziła, że wszystko, co o nim słyszała, jest prawdą: wyglądał na takiego przeciętniaka, że nie poznałaby go następnym razem. Nawet jego oczy przypominały seryjnie montowane części.
– Kochany – westchnęła rozpaczliwie Mimi – wiesz, że to nieładnie palić i jeść… Co by mama powiedziała?
– Na szczęście nic nie powie, bo nie żyje – odciął się George.
– Kiedy masz męża, to jakbyś miała małego syna – pożaliła się Mimi. – Wszyscy ci tak mówią, ale rozumiesz to dopiero po ślubie. George, poznaj Janey Wilcox.
George wytarł dłonie w serwetkę i podał Janey rękę. Palce miał krótkie i grube.
– Nie znam pani, ale wszystko o pani wiem – powiedział, po czym zapytał bezceremonialnie: – Jak to jest, kiedy połowa Ameryki ogląda panią w samej bieliźnie?
– George! – zawołała Mimi.
– Chciałem spytać o to samo. – Rupert się uśmiechnął.
– Może sam spróbujesz? – zaproponowała Janey.
– Już teraz ludzie się ze mnie śmieją – odparł Rupert. Mimi zwróciła się do męża z wyrzutem:
– Gdybyś nie był taki bogaty, rozwiodłabym się z tobą, przysięgam. – W tym momencie zauważyła Comstocka i Mauve. Janey złowiła spojrzenie Dibble'a i szybko odwróciła wzrok. Nie nastąpiła jednak nieunikniona chwila konfrontacji, ponieważ Mimi poprosiła Ruperta:
– Chodźmy, kochanie, przedstawię cię Mauve. To twoja wielka fanka. Obiecuję, że do obiadu uwolnię cię od niej. A ty, najmilszy – to było do George'a – skoro już uparłeś się obrażać naszych gości, to przynajmniej trochę się nimi zajmuj. Janey ma ochotę na drinka. – Wzięła Ruperta pod ramię i oboje się oddalili.
George zaprowadził Janey do urządzonego z przepychem salonu. Opowiadał coś o remoncie, ale Janey szybko przestała go słuchać. Myślała o tym, że małżeństwo Mimi i George'a stanowi modelowy przykład tego, czego ona sama przez całe życie starała się uniknąć. Wprawdzie do tej pory nie pojawił się żaden kandydat – ani biedny, ani bogaty – zainteresowany jej ręką, ale słuchając nudnego wywodu George'a na temat kosztów różnych rodzajów boazerii i posadzek, nie mogła tego żałować. Dziwiła się, co mogło skłonić Mimi Kilroy, gwiazdę towarzystwa, do małżeństwa z George'em Paxtonem. Nie był to człowiek odstręczający – miał nawet coś w rodzaju poczucia humoru – ale rzucało się w oczy, jak bardzo nie pasuje do tego świata. Niestety, źle to wróżyło panu Seldenowi Rose'owi. Miano „dobrego przyjaciela George'a" przestało brzmieć jak komplement.
George cały czas mówił chyba o sposobach transportu mebli z Europy do Ameryki. Janey wątpiła, czy kiedykolwiek zdoła wykazać zainteresowanie tym tematem. Nagle, w oszklonych drzwiach wiodących na taras spostrzegła Pippi Maus. Stanął jej przed oczami ideał mężczyzny, z którym ją dziś widziała. Nie było go w pobliżu, ale niewykluczone, że też został zaproszony. Janey przeprosiła George’a, tłumacząc się, że musi wyjść na świeże powietrze. Podkradła się do Pippi, a gdy już była krok za nią, udała, że nagle ją zauważyła, uśmiechnęła się, jakby ucieszyło ją to nieoczekiwane spotkanie, i zapytała:
– Pippi?
Pippi obdarzyła ją spojrzeniem typowym dla znanych ludzi: z jednej strony zadowolenie, że ktoś ją rozpoznał, z drugiej obawa, że ten ktoś okaże się natrętnym wielbicielem. Janey ledwie powstrzymała kpiące parsknięcie – jej zdaniem Pippi nie była aż tak sławna, żeby spoglądać na nią w ten sposób. Wyciągnęła rękę i przedstawiła się:
– Janey Wilcox.
– Aha – powiedziała Pippi. Widać było, że nie ma zielonego pojęcia, z kim rozmawia, co było dość obraźliwe, jako że w normalnych okolicznościach Janey nie poświęciłaby jej ani chwili uwagi – w końcu, co Pippi mogła dla niej zrobić? Ale zależało jej na poznaniu przynajmniej nazwiska kierowcy zielonego ferrari, więc kontynuowała:
– Pamiętasz…? Poznałyśmy się… Boże, już sama nie pamiętam gdzie…
– Nie przejmuj się. Ja z reguły nie wiem, jaki dzisiaj dzień – pocieszyła ją Pippi.
– Ale chyba widziałam cię dziś na autostradzie. Wyprzedziliście mnie…
Pippi otworzyła szeroko usta, jak gdyby dopiero teraz poznała Janey.
– Pewnie tak – zgodziła się. – Wszystkich wyprzedzaliśmy. Widziałaś mnie? Jechałam zielonym ferrari.
– Uwielbiam ten samochód. – Janey puściła mimo uszu tę zbędną informację.
– Ja też – powiedziała Pippi. – Szkoda, że nie stać mnie na taki.
– To wóz twojego faceta?
– Nie… To znaczy, wóz jest jego, ale to nie jest mój facet. Przynajmniej na razie… On… gra w polo – szepnęła Pippi, jakby to miało wszystko tłumaczyć.
Janey skinęła głową ze zrozumieniem. Biedna mała Pippi, z mysią twarzą i oczami blisko siebie, nie miała u takiego mężczyzny żadnych szans.
– Dlaczego nie przyprowadziłaś go tutaj? – Jej głos wprost ociekał współczuciem.
– Chciałam, ale on nie mógł – odparła Pippi z żalem. – Musiał iść na obiad z jakimś staruchem, jak mu tam było… Harold?
– Harold Vane? – Janey nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Harold Vane był kiedyś jej kochankiem, ale pozostał przyjacielem. Koniecznie trzeba zadzwonić i wydobyć od niego wszystko o tajemniczym graczu w polo. – A jak on się nazywa? – zapytała niby od niechcenia.
– Nie pamiętam. Harold…
– Harolda znam. – Janey uśmiechnęła się z wyższością. – Pytam o tego gracza w polo.
– Zizi. – W oczach Pippi pojawił się przebłysk zrozumienia. – Tak wszyscy na niego mówią. Ale nie dowiedziałam się, czy ma nazwisko, czy nie…
– Co ty powiesz? – Janey miała już dość. Kompletna kretynka z tej Pippi, pomyślała. Dowiedziałam się, czego chciałam, a teraz czas uciekać. Z opresji wybawił ją Rupert Jackson.
Było widać, że jej szukał, bo podszedł prosto do niej i powiedział z naganą w głosie:
– Ależ z pani niegrzeczna dziewczyna. Właśnie się dowiedziałem, że zna pani tego łotra, Petera Cannona. Czy to prawda, że spotykała się z nim pani?
Janey nie była zadowolona, że się o tym dowiedział, ale w Nowym Jorku nie sposób zachować niczego w tajemnicy. Jednak, pomyślała, i to poprawiło jej humor, skoro Rupert Jackson o to pyta, to znaczy, że nie jestem mu obojętna.
– O czym tu mówić – rzuciła nonszalancko. – Spotykałam się z nim jak z każdym innym facetem. To znaczy: krótko.
– Niegrzeczna dziewczyna. – Rupert był zachwycony; wykrzyknął to tak głośno, że wszyscy obecni na sali spojrzeli w ich stronę. – Wujek Rupert chce usłyszeć o wszystkim – oświadczył i nie przejmując się widownią, ujął Janey pod ramię i wyprowadził na taras.
Zabawa nabierała tempa; coraz częściej dawały się słyszeć pełne zachwytu okrzyki: „Jaki piękny wieczór!", zupełnie jakby pogoda również została zamówiona specjalnie na dzisiejszą okazję.
Ale też każdy życzyłby sobie, żeby taką pogodę można było zamówić. Było ciepło, ponad dwadzieścia stopni, księżyc w pełni, a znad Atlantyku wiała delikatna bryza. Wiatr porywał dźwięki blaszanych bębnów orkiestry calypso i rozwiewał je po wszystkich salach niczym czarodziejski pył. Wzdłuż jasnej balustrady tarasu stały w równych odstępach donice, a w nich kwitły drzewa owocowe z koronami przystrzyżonymi na kształt wielkich kulistych lizaków. Janey Wilcox zajęła miejsce pomiędzy dwoma takimi donicami.
Oddaliwszy się na chwilę od towarzystwa, stanęła tak, by prezentować się jak najlepiej: półprofilem na tle oceanu. Oparła ręce na balustradzie, wyginając się lekko w plecach, żeby wyeksponować biust. Odrzuciła głowę do tyłu i zamknęła oczy, delektując się nocnym powietrzem. Wiedziała, że takie ustawienie tworzy wizerunek uroczej młodej kobiety pogrążonej w rozmyślaniach.
Doszła do wniosku, że choć bankiet jeszcze się nie skończył, ona już odniosła wielki sukces. Najpierw długa, obiecująca rozmowa z Rupertem Jacksonem. Następnie Mimi przedstawiła ją nowemu naczelnemu „Harper's Bazaar", który wspomniał, że „widzi ją na okładce". Janey była modelką od lat, ale nigdy nie trafiła na żadną okładkę. Zycie jest kapryśne, myślała, wciąż lekko oszołomiona. Gdy raz się coś osiągnie, to potem jest już tylko lepiej.
A sama Mimi… Janey nie mogła zrozumieć, dlaczego przez tyle lat mogła jej nie ufać. Jak większość ludzi, Mimi okazała się bardzo miła przy bliższym poznaniu. Być może to ona, Janey, zrobiła coś nie tak, a Mimi odniosła wrażenie, że Janey jej nie lubi. Na szczęście w odpowiednim momencie zadziałała ta cudowna właściwość Nowego Jorku: jednym przyjaznym gestem można wymazać raz na zawsze długie lata spięć i nieporozumień.
Janey wypiła łyk szampana, wpatrując się w ocean. „Samotna dziewczyna" to był trik, który często stosowała na przyjęciach, aby dać okazję zainteresowanemu nią mężczyźnie. Przyglądając się falom, rozmyślała, jaka to ryba połknie dziś jej haczyk. Z zadumy wyrwał ją głos, który znała, ale wcale za nim nie tęskniła:
– Proszę, proszę! Janey Wilcox we własnej osobie.
Był to Bill Westacott, scenarzysta.
– Bój się Boga, Janey – powiedział, podchodząc ku niej. – Już nie można przejść ulicą, żeby nie zobaczyć twojego zdjęcia. Co się dzieje, do cholery?
Mógł to być komplement, ale w jego ustach zabrzmiało to jak zwykle irytująco. Janey zapytała tym samym leciutko złośliwym tonem, jakby dziwiąc się, że go tutaj spotyka:
– Bill! Dostałeś zaproszenie?
– A dlaczego miałbym nie dostać? – odparł.
Janey roześmiała się z wyższością.
– Po prostu się dziwię. Myślałam, że nie przepadasz za Mimi Kilroy.
– Daj spokój. – Bill nie chwycił przynęty. – Przez lata nazbierało się uraz, ale mimo wszystko to moja najdawniejsza przyjaciółka.
– No tak. – Uśmiechnęła się sarkastycznie. – Zapomniałam.
– A ja pamiętam, że to ty za nią nie przepadałaś. – Znów zignorował zaczepkę. – „Stara i brzydka. Co ci ludzie jeszcze w niej widzą?". Tak raczyłaś się wyrazić, prawda?
Janey odstąpiła o krok, jakby chciała schować się za drzewo.
– Nigdy tak nie mówiłam – zasyczała.
Z Billem zawsze było tak samo. Potrafił w każdej sytuacji odwrócić kota ogonem i wychodziło na to, że wszystkiemu winna jest Janey. To nie fair.
– Ależ mówiłaś – nie dał się zbić z tropu. – Ale nie podłożę ci takiej świni. Jesteś dziś królową tego balu i kandydatką na nową faworytę Mimi Kilroy.
– Nawet jej dobrze nie znam – zaprzeczyła Janey ze złością.
– Ale poznasz – rzucił od niechcenia. – Nie przepuścisz okazji, żeby wspiąć się wyżej. – Przeszywał ją wzrokiem na wylot. – A Mimi nie przepuści żadnej nowej gwiazdce…
– Przestań. – Niesmak w jej głosie miał dać mu do zrozumienia, że nie zniży się do odpowiedzi na taki przytyk. Nie zraziło go to.
– Czego Rupert Jackson chciał od ciebie? – zapytał, uśmiechając się kpiarsko.
Tu cię mam, pomyślała. Wyłazi z ciebie stara zazdrość. Bill był kiedyś jej kochankiem, przez dwa sezony z rzędu. Miał żonę wariatkę i dwójkę dzieci. Nigdy by ich nie porzucił, ale jak każdy samiec był egotystą i nie mógł znieść, że jego kochanka spotyka się z innymi. Zeszłego lata do szału doprowadził go jej romans z Comstockiem Dibble'em. Chcąc go lekko podpuścić, odpowiedziała uwodzicielskim tonem:
– A jak ci się wydaje, czego mógł chcieć?
Niespodziewanie, zamiast wybuchnąć zazdrością, Bill roześmiał się głośno.
– Nie wiem, ale widzę, że tobie też się źle wydaje.
– Tak uważasz? – Uniosła brwi.
– To nic nowego. – Bill uśmiechnął się z triumfem. – Rupert Jackson jest homo. Całe Hollywood o tym wie. Narzeczona to kamuflaż.
Janey żachnęła się.
– Jak możesz być taki podły? Kończy się twoja kariera i dlatego… – Chciała mu wygarnąć, ale jej przerwał:
– Po pierwsze, sprzedałem niedawno scenariusz Universalowi. Moja kariera, jak zatem widzisz, ma się dobrze. – Jego głos był spokojny. – A po drugie, nie bądź taka zajadła. Nie każdy musi się od razu za tobą uganiać. Chciałem cię ostrzec jak przyjaciel, że jeśli się zadasz z Rupertem Jacksonem, to nie unikniesz ośmieszenia i będzie to samo co z Comstockiem Dibble'em w zeszłym roku. To chyba ode mnie usłyszałaś, że się zaręczył…?
– Powiedziałeś, że się ożenił – wypomniała mu Janey.
– A co to za różnica? Ważne, że miał już kogoś…
Różnica faktycznie była żadna, ale bezceremonialność Billa przypomniała Janey o niemiłej popołudniowej rozmowie z Comstockiem. Nie chcąc jednak pokazać po sobie zmieszania, spojrzała mu śmiało w oczy i rzuciła ostentacyjnie:
– I co z tego? Nie zauważyłeś jeszcze, że moi faceci z reguły kogoś już mieli?
Wtedy, wyczuwając jej zakłopotanie, Bill postanowił ją dobić:
– A jak ci idzie ten scenariusz, który dla niego pisałaś?
To był cios poniżej pasa. Przez chwilę Janey myślała tylko o tym, jak można być taką świnią. Bill zawsze wydawał jej się porąbany, ale nie był zły z natury. Nowy Jork jest jak tafla lodu, z wierzchu gładka i lśniąca, ale skrywająca pod spodem rój jadowitych węży. Zdarzają się mężczyźni, którzy każdemu zazdroszczą sukcesów, lecz Bill raczej nie miał zadatków na takiego typa. To ją uspokoiło; zaczęła mu współczuć, że zrobił się taki żałosny. Puściła więc jego zaczepkę mimo uszu.
– Nie rozumiem?
', Bill skrzyżował ręce na piersiach i pochylił się ku niej.
– W zeszłym roku planowałaś zostać słynną hollywoodzką scenarzystką – powiedział ze złością w głosie. – Mówiłaś mi, że Comstock zapłacił ci za napisanie scenariusza.
– Zapłacił. – Janey wzruszyła ramionami, udając, że nie rozumie, do czego Bill zmierza.
– Skończyłaś go? Zrobią z niego film z tobą w roli głównej?
– Jasne. – Roześmiała się, próbując obrócić wszystko w żart, chociaż nie było jej do śmiechu. Sukcesy ostatnich miesięcy pomogły jej zapomnieć o tym, że zeszłego lata Comstock Dibble zapłacił jej trzydzieści tysięcy dolarów za napisanie scenariusza, a ona utknęła na trzydziestej stronie. Nie mogła się pogodzić z porażką, zwłaszcza że pisanie scenariuszy zawsze wydawało jej się dziecinnie proste. W zeszłym roku, żeby utrzeć Billowi nosa, wciąż przechwalała się, że świetnie jej idzie i że stworzy wielkie dzieło, a teraz musiała się przed nim tłumaczyć.
– No? – naciskał Bill.
– Co: no?
– Skończyłaś go? – zapytał zarozumiałym tonem, jakby z góry wiedział, że nie.
– Kończę poprawiać drugą wersję roboczą. – Musiała skłamać.
Bill od początku jej mówił, że nie da rady, ale za nic w świecie nie chciała, żeby się dowiedział, że miał rację.
– Naprawdę? – zapytał z niedowierzaniem. – Muszę go przeczytać.
– Nie ma sprawy – odparła.
Starcie osiągnęło impas – Bill nie mógł przecież dowieść, że nic nie napisała. Janey postąpiła o krok, chcąc zakończyć tę rozmowę i w tym momencie przeżyła kolejny wstrząs. Zbliżał się Comstock Dibble. Nie zauważył ich jeszcze, ponieważ rozmawiał przez komórkę. Za chwilę będzie tuż przy nich. Janey miała pewność, że Billowi starczy tupetu, żeby zapytać go o scenariusz.
Co odpowie Comstock? Chciała się wymknąć, ale na jej drodze stała donica z drzewem owocowym – Janey mogła więc albo odepchnąć Billa, albo rzucić się z tarasu do morza.
Bill przyglądał się jej uważnie, zauważywszy popłoch na jej twarzy. Comstock nadal ich nie dostrzegał. Był czerwony ze wściekłości i jak zwykle miał twarz zlaną potem. Podniesionym głosem rzucił do słuchawki:
– Niech nie próbują tak ze mną pogrywać, bo jak im się dobiorę do dupy, to się nie pozbierają. – Zatrzasnął klapkę telefonu i wtedy ich zobaczył.
Zmrużył oczy i uśmiechnął się paskudnie, odsłaniając szczerbę pomiędzy przednimi zębami. Janey od dawna była zdania, że jego matka musiała pić podczas ciąży i z tego powodu, przy wzroście zaledwie metr siedemdziesiąt, Comstock miał płodowy zespół alkoholowy. Z rosnącym zakłopotaniem zauważyła, że nie zwraca na nią uwagi, a jego uśmiech jest przeznaczony wyłącznie dla Billa.
– Westacott. – Wyciągnął rękę. – Chłopaki w Universalu chwalą cię za nowy scenariusz.
Bill momentalnie przybrał hollywoodzką postawę zawodową: założył ręce na piersiach i stanął na szeroko rozstawionych nogach, żeby nie górować nad Dibble'em.
– Właśnie się dowiedziałem, że poszedł do realizacji – powiedział. – Rupert Jackson przyjął główną rolę…
– Tak? – Comstock się ucieszył. – Bardzo go lubię. To świetny aktor, ale nie wstaje przed jedenastą…
– Podobno – przytaknął Bill. Janey nie mogła się dłużej powstrzymać. Wtrąciła się bezczelnie:
– Przed chwilą z nim rozmawiałam. W porządku facet…
Słyszała, jak głupio to zabrzmiało, ale było jej wszystko jedno. Nie zamierzała pozwolić, aby ją lekceważono. Wodziła wyzywającym wzrokiem od jednego mężczyzny do drugiego.
Bill był trochę zaskoczony, a Comstock zmierzył ją obojętnym wzrokiem, jakby pierwszy raz widział ją na oczy.
– No…? – dodała, tracąc rezon.
Bill nie potrafił ukryć rozbawienia. Zwrócił się do Comstocka z uśmiechem:
– Znasz piękną, młodą i zdolną Janey Wilcox?
– Nie miałem przyjemności – odparł Comstock. Jego głos był łagodny, ale wzrok mówił jednoznacznie: „Spróbuj wyciąć mi numer, to ci łeb rozwalę".
Wyciągnął rękę, a Janey uścisnęła ją, trzęsąc się z gniewu. Jak on może mi to robić, pomyślała, i to przy Billu, który przecież dobrze wie, że mieliśmy romans. Właśnie dobierała odpowiednie słowa, żeby przygadać Comstockowi, kiedy zadzwonił jego telefon. Odebrał go jakby nigdy nic, gładko wchodząc w rolę wszechwładnego producenta filmowego. Przeprosił Billa:
– Wybacz, dzwonią z firmy. Wszędzie człowieka dopadną.
– To przez tę różnicę czasu – pocieszył go Bill. – Wyprowadź się do Australii.
– Próbowałem. – Comstock westchnął, po czym warknął do słuchawki: – No? – i odszedł.
Janey krew zalała na myśl, że Comstockowi wszystko ujdzie na sucho. Ruszyła za nim, żeby wygarnąć, co o nim myśli, ale powstrzymał ją Bill. Spodziewała się, że kiedy tylko Comstock się oddali, zacznie się z niej nabijać. I tak też się stało.
– Spałaś z nim przecież, prawda? – spytał szyderczo. – Zrobiłaś mu krzywdę? Obgryzłaś fiuta czy co?
Janey miała na końcu języka kilkanaście niewybrednych odpowiedzi, ale spojrzawszy mu w oczy, zawahała się. Zbyt dobrze się bawił, patrząc na jej irytację, a instynkt podpowiadał jej, że w tej chwili Bill liczy właśnie na to, że sprowokuje jej wybuch gniewu. Zrobiła więc nadąsaną minę i opuściwszy głowę, rzuciła mu powłóczyste spojrzenie spod długich ciemnych rzęs.
Ten pokaz kobiecej bezradności i pokory wywołał u Billa przypływ opiekuńczości. Delikatnie ujął ją za ramiona.
– No już, Wilcox – powiedział – żartowałem. Wszyscy wiedzą, że Comstock to dupek. Nie warto się z nim zadawać bez potrzeby, a ty jesteś za dobra dla takiego ohydnego wypierdka…
– Nie musisz mnie pocieszać – ucięła. A potem, stwierdziwszy nagle, że Bill jest jedyną osobą, która może ją zrozumieć, wypaliła:
– Poszłam z nim do łóżka dla kariery!
Bill był wyraźnie zaskoczony jej szczerością, ale mimo to się roześmiał.
– Nie mogę powiedzieć, że pochwalam takie zachowanie – rzekł – ale chyba po raz pierwszy od wielu lat powiedziałaś prawdę.
Janey nagle spostrzegła, że dała się złapać. Przecież sama sobie wmówiła, że kocha Comstocka; Bill pewnie też to od niej słyszał.
– Jeśli chcesz zarzucić mi kłamstwo… – zaczęła.
– To nie jest zarzut, tylko stwierdzenie faktu – przerwał jej Bill.
– Okłamujesz wszystkich, a co najgorsze, okłamujesz samą siebie…
W tej chwili podeszła do nich Mimi.
– Co ja widzę? To mi wygląda na kłótnię kochanków…
Janey rzuciła Billowi wściekłe spojrzenie, zła, że przyłapano ich w tak jednoznacznej sytuacji. Bill był niebezpieczny. Janey pomyślała, że na przyszłość musi się strzec, żeby nie dać mu się przyprzeć do muru – już kilka razy mu się to udało i zawsze sprawa kończyła się w łóżku. Bil jednak, niespeszony, włożył ręce do kieszeni, oparł się swobodnie o balustradę i odpowiedział:
– Janey i ja przyjaźnimy się od dawna. Zawsze kłócimy się jak rodzeństwo.
Mimi spojrzała na Janey ze współczuciem.
– Obawiam się, że Bill tak właśnie pojmuje przyjaźń – powiedziała. – Ze mną bił się już w piaskownicy.
– Bo nie chciałaś dać mi łopatki – zauważył Bill.
– Byłeś małym łobuzem, a teraz jesteś dużym – odcięła się Mimi.
– Dość już. Siadamy do kolacji. Janey, ty obok Seldena Rose'a…
Słysząc to nazwisko, Bill uśmiechnął się kpiąco.
– Janey zje go żywcem.
– Daj wreszcie spokój. – Mimi rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie. Wzrokiem pokazała Janey, żeby szła za nią, mówiąc jednocześnie: – Co się z nim dzieje? Z roku na rok coraz bardziej zgorzkniały. Może ma problemy finansowe?
Janey nie mogła na to odpowiedzieć, ponieważ poznała Billa dwa lata temu i cały czas był taki. Tego jednak Mimi nie musiała wiedzieć.
– Chyba Bill po prostu nienawidzi kobiet i tyle – odparła.
Mimi zatrzymała się i spojrzała na nią zdumiona.
– Masz zupełną rację.
– To pewnie przez żonę – dodała Janey, patrząc znacząco.
Mimi uśmiechnęła się, wzięła Janey pod ramię i szepnęła jej konspiracyjnie do ucha:
– Na pewno. Biedna Helen. A kiedyś była taka miła…
Wchodząc u boku Mimi do jadalni, Janey poczuła, że stres wywołany spotkaniem z Comstockiem i Billem przechodzi. Bądź co bądź, tego wieczoru, w tym miejscu, najważniejsza była Mimi Kilroy – a Mimi traktowała Janey jak naprawdę bardzo bliską przyjaciółkę. Zadowolenie Janey sięgnęło szczytu, kiedy Mimi wskazała jej miejsce na samym środku sali i powiedziała:
– Siedzimy tutaj. Na ciebie czeka miejsce przy moim stoliku.
Trzy dni później Patty Wilcox umówiła się z siostrą o trzynastej przed sklepem Ralpha Laurena w East Hampton. Siedziała na ławce, zastanawiając się, dlaczego tak się spieszyła, skoro z góry wiedziała, że Janey się spóźni. Raczej nie dlatego, że miała nadzieję choć raz zobaczyć się z siostrą punktualnie. Po prostu zawsze było tak, że kiedy Janey dzwoniła, Patty rzucała wszystko i biegła na spotkanie. Był to typowy przypadek relacji starszej i młodszej siostry. Czasem Patty bała się Janey…
Tego ranka Janey zadzwoniła do niej i swoim zwykłym, radosnym głosem, głoszącym wszem wobec, że życie jest piękne – w każdym razie dla niej – zaproponowała Patty, żeby wybrały się po południu na zakupy.
– No, nie wiem… – Patty się wahała. – Chyba nie wypada…
Janey parsknęła śmiechem.
– Przecież nie musisz nic kupować.
– Nie o to chodzi – powiedziała Patty. – Chyba nie powinnam w takim momencie włóczyć się po sklepach.
– Nie wyobrażaj sobie, że paparazzi chodzą za tobą krok w krok. Poza tym nikt cię nie rozpozna.
Mnie nie, pomyślała Patty, ale ciebie na pewno. Przyszło jej na myśl, że Janey jest zdolna do tego, żeby zadzwonić do redakcji jakiegoś plotkarskiego magazynu z informacją, że żona Diggera, naciągniętego na milion dolarów przez Petera Cannona, chodzi na zakupy do Ralpha Laurena. Lecz natychmiast ruszyło ją sumienie, jak zwykle, kiedy źle myślała o Janey, a poczucie winy kazało jej zgodzić się na spotkanie. I tak czekała na tej ławce, głodna i podirytowana. Miała ochotę kupić lody.
Nic z tego, przypomniała sobie. Jeśli Janey nakryje ją z lodami, nie będzie musiała nic mówić, wystarczy, że spojrzy. A Patty miała już dość na głowie, żeby jeszcze przypominano jej o jej niedostatkach. Lepiej być głodną, niż żeby ktoś – a zwłaszcza Janey – wytykał jej kilka zbędnych kilogramów.
Digger, oczywiście, nie zgodziłby się z tym, pomyślała Patty, patrząc na kino znajdujące się kilka kroków dalej (grali „Bag o Bones", film wyprodukowany w firmie Comstocka). Digger zawsze jej powtarzał, że powinna postawić się siostrze. Jednak w tym momencie mąż stracił u Patty na autorytecie, a poza tym on nie znał Janey tak dobrze jak ona. Był jedyną znaną Patty osobą całkowicie odporną na wdzięki Janey, dzięki czemu od razu przypadł jej do gustu, choć nigdy by się nie przyznała, że z tego powodu zgodziła się wyjść za niego. Oznaczało to jednak także, że nigdy nie będzie mógł zrozumieć, co Patty czuje do Janey. A prawda była taka, że czasami bała się siostry, ale równie mocno bała się o nią.
Janey miała wielki urok, ale był to urok niebezpieczny, ponieważ każdy, kto się do niej zbliżył, cierpiał przez nią, tymczasem ona zdawała się tego nie zauważać. Patty czasem była zdania, że Janey powinna dostać porządną nauczkę od życia, ale nie potrafiła sobie wyobrazić, co by musiało się stać. I znów czuła wyrzuty sumienia, bo przecież Janey była jej siostrą, a o rodzeństwie nie wypada tak myśleć.
Siostry wciąż nie było. Patty przypomniała sobie, że już w dzieciństwie Janey bardzo się wyróżniała. Wszystko i wszystkich traktowała z góry. Kiedy latem wyjeżdżały na wczasy, Janey, zamiast kąpać się i grać w tenisa z innymi dziećmi, wolała siedzieć w lesie przy stole biwakowym i grać w karty. Była wtedy gruba, ociężała i wstydziła się pokazywać w kostiumie kąpielowym (kto by pomyślał!). Kiedy ktoś starał się z nią zaprzyjaźnić, odpędzała go jedną ciętą uwagą.
Nic więc dziwnego, że cała rodzina odetchnęła z ulgą, kiedy Janey w wieku szesnastu lat dostała się do agencji Ford Models. Wyjechała latem, na trzy miesiące. Dla Patty były to najlepsze wakacje w życiu. Zdobyła złoty medal w stanowych zawodach pływackich, a w domu po raz pierwszy zapanował spokój. Rok później Janey wyprowadziła się na stałe. Znów jednak sytuacja była dziwna, chociaż nikt, włączając ją samą, nie wspominał o tym ani słowem. Patty na zawsze zapamiętała tamten rok; Janey, która właśnie skończyła osiemnaście lat, wróciła z wakacji spędzonych na południu Francji.
Była odmieniona nie do poznania, jakby przyleciała z innej planety. W firmowych walizkach Louis Vuitton przywiozła markowe ciuchy z francuskich i włoskich kolekcji, torebki Chanel, buty od Manolo Blahnika i pokazywała wszystko Patty, opowiadając, ile co kosztowało. Patty przeraziła się, usłyszawszy, że jedna torebka kosztowała dwa tysiące dolarów. Janey powiedziała jej wtedy, swoim świeżo wyrobionym pseudoeuropejskim akcentem:
– Jeśli nie stać cię w życiu na to, co najlepsze, to w ogóle nie warto żyć.
Patty westchnęła i opadła ciężko na ławkę. Zaczynała czuć się niezręcznie, choć w czerwcu na głównej ulicy East Hampton nie bywa zbyt wielu ludzi, szczególnie w poniedziałkowe popołudnie. Przejechał mercedes, potem rangę rover, a za nimi lexus; wydawało się, że nikt tutaj nie jeździ samochodem wartym mniej niż sto tysięcy dolarów. Jej mercedes kosztował tyle samo, ale mimo to czuła się w tym obcym miejscu jak nieproszony gość. To nie był jej świat, tak samo jak ten mercedes, który nie należał tak naprawdę do niej, bo to Digger za niego zapłacił.
Może przeszkadza mi to, że wszystko jest tutaj doskonałe aż do przesady, pomyślała. Główna ulica rozpoczyna się starym budownictwem, odrestaurowanym drobiazgowo w każdym szczególe, a dalej ciągną się nieskazitelnie białe budynki, w których znajdują się drogie sklepy. A może, myślała dalej, nie potrafię znieść tego, że na każdym kroku biją tutaj po oczach wielkie pieniądze: w witrynie agencji nieruchomości wiszą plakaty z lotniczymi zdjęciami posiadłości za dziesięć milionów dolarów, a obok w sklepie z bielizną bawełniane majtki kosztują sto pięćdziesiąt. A może chodzi o to, że w Hamptons nie sposób uciec od Nowego Jorku; w każdej chwili można wpaść na kogoś, kogo wolałoby się nie widzieć.
I właśnie to przydarzyło się Patty. Z zamyślenia wyrwał ją bezcielesny, piskliwy głos osoby wrzeszczącej do telefonu komórkowego:
– Mówiłam, żeby go nie wpuszczać! Klient mi się wściekł! – A po chwili zza drzewa ukazała się nieco przysadzista postać Roditzy Deardrum.
Zdjęcie Roditzy pojawiło się niedawno na okładce magazynu „New York". Miała dwadzieścia osiem lat (tyle samo co Patty) i za pieniądze matki prowadziła własną agencję public relations Ditzy Productions. Roditzy niedługo miała trafić do francuskiego więzienia po tym, jak na zorganizowanej przez nią w kurorcie na południu Francji imprezie napędzanej ecstasy kilkoro jej znajomych straciło ręce i nogi w głupim wypadku na łodzi. Ale to dopiero ją czekało. Na razie brylowała w nowojorskich klubach. Powszechnie uważano ją za najgorszą skandalistkę, a na jej przyjęciach zawsze bywali goście z samego szczytu. Ostatni jej postrzelony numer polegał na tym, że przebrała stado psów w designerskie ciuchy i zaprosiła na taki bankiet kilka niespodziewających się niczego gwiazd filmowych. Patty wiedziała, że jeśli Roditzy ją zobaczy, to koniec, ale było już za późno. Usłyszała, jak mówi do słuchawki:
– Dobra, muszę kończyć. Zobaczyłam Patty Wilcox – i już jej dopadła. – Paaaaatty! – Przechodnie, słysząc krzyk, odwrócili głowy. – Jaaaak taaaam?
– Może być. – Patty nadstawiła policzki od pocałowania.
– Tyle czasu się nie widziałyśmy. – Roditzy się zachłysnęła. – Co porabiasz?
W obecnej sytuacji to pytanie było nieuniknione, choć Patty wolałaby, żeby nie padło. – Nic.
– Nic? – Roditzy najwidoczniej nie potrafiła zrozumieć takiej odpowiedzi.
– Nic. Jestem dobrą żoną i prowadzę dom.
– Super… Zycie w stylu retro. – Mina Roditzy wyraźnie przeczyła jej słowom.
Patty skinęła głową, ale była pewna, że Roditzy patrzy na nią jak na dziwoląga.
– A co robisz cały dzień? – dopytywała się.
– Różne rzeczy… – Patty nie miała najmniejszego zamiaru zwierzać się Roditzy Deardrum, że od roku bezskutecznie próbuje zajść w ciążę, że pragnie dziecka najbardziej na świecie, ponieważ kocha męża i odczuwa głęboką potrzebę pogłębienia ich związku przez spłodzenie potomstwa. Bo w końcu czy taka dziewczyna może wiedzieć, co to jest miłość na śmierć i życie?
Roditzy przysunęła się do niej, próbując nawiązać nić porozumienia, którego nigdy nie było pomiędzy nimi, i zapytała, zniżając głos:
– A jak tam Digger? Ta sprawa z…
– Peterem Cannonem? – Patty poczuła, że sztywnieje. – W porządku.
– To dobrze – ucieszyła się Roditzy. – Co się porobiło z tym Cannonem? To był taki świetny facet. Przyjaźnił się ze wszystkimi… Pamiętasz te jego dzikie imprezy? Gdybyśmy tylko wiedzieli, że kupuje szampana za nasze pieniądze…
– Nieważne. – Patty miała dość.
– Nieważne – zgodziła się Roditzy. – Co robicie w przyszły weekend? Urządzam przyjęcie dla…
– Digger jedzie w trasę – przerwała jej Patty twardym tonem. – Na dwa miesiące.
– To przyjdziesz sama. – Roditzy pozostawała nieugięta. – Przyślę po ciebie samochód. Będziesz mogła szaleć do woli. – Jej wzrok świadczył dobitnie, że Patty musi się zgodzić. Patty nie miała sił, żeby się jej sprzeciwić. – Świetnie! – ucieszyła się Roditzy, po czym z miną ciężko zapracowanego człowieka wyjęła telefon i poszła do sklepu.
Patty opadła bez sił na ławkę. Nagle uderzyła ją bolesna świadomość, że wyjazd Diggera oznacza kolejne dwa miesiące, podczas których nie będzie mogła zajść w ciążę. Do tego jeszcze teraz zwaliło jej się na głowę to przyjęcie, na które wcale nie miała ochoty iść. Dlaczego w Nowym Jorku ciągle trzeba gdzieś bywać? A wszystko przez to, że Janey się spóźnia. Gdyby raz w życiu zjawiła się punktualnie, Patty uniknęłaby spotkania z Roditzy.
Nareszcie! Porsche boxter Janey nadjechał od strony drogi numer 27. Słychać go było z daleka, bo prowadziła samochód, jakby spinała konia, umyślnie wrzucając biegi z głośnym zgrzytem. Lubiła skupiać na sobie uwagę, co zawsze martwiło Patty, bo w przeszłości ludzie mówili o niej różne rzeczy…
Janey zatrzymała samochód tuż przed nosem siostry, wysiadła energicznie i zatrzasnęła drzwi. Miała na sobie czerwony top od Prady, z odkrytymi plecami, a do tego białe dżinsy (białe dżinsy były w modzie od niedawna, ale Janey nosiła je od zawsze). Pomachała do Patty, uśmiechając się zupełnie naturalnie, bez tego sztucznego, flądrowatego grymasu, który prezentowała na plakatach. W takich momentach Patty zawsze topniała i wstydziła się, że kiedykolwiek myślała źle o siostrze. Czy ktoś tak piękny może być z gruntu zły?
Jej wyrzuty sumienia przybrały na sile, kiedy Janey zaszczebiotała: „Cześć, siostrzyczko", wzięła ją pod ramię (takim samym ruchem jak Mimi kilka dni temu) i powiedziała:
– Nie mówiłam ci tego przez telefon, bo wiedziałam, że się nie zgodzisz. Chcę ci kupić coś u Ralpha, a potem pójdziemy na lunch do Nick and Toni's. – To była jedna z najbardziej ekskluzywnych restauracji w Hamptons. Patty poczuła, że cała jej złość wyparowała.
– Możemy zrezygnować z zakupów? – poprosiła, gdyż nie chciała znów wpaść na Roditzy Deardrum. – Umieram z głodu.
– Jasne. – Janey utkwiła w siostrze świdrujące spojrzenie. – A jak tam Digger? – Rzuciła to nonszalanckim tonem, ale jej wzrok przewiercał się wprost do mózgu Patty, jakby umiała czytać w jej myślach. Patty znów doznała uczucia, które zaczęło ją ostatnio nawiedzać; wydawało jej się, że tonie.
– Digger jest… – zaczęła potulnie, a Janey skinęła domyślnie głową. Patty nagle poczuła, że nie musi mówić nic więcej. Moja siostra, myślała Patty w drodze do restauracji, ma tę wspaniałą zaletę, że można jej wyznać wszystkie, najmroczniejsze nawet myśli, a ona zrozumie.
W wieku lat osiemnastu Janey spostrzegła, że potrafi zachęcać ludzi do zwierzeń. Szybko pojęła, jak potężną bronią jest informacja, a również, że nie chodzi o jej istotę (jak błędnie sądzi większość ludzi), ale o sam moment, kiedy przechodzi ona z ust do ust, o więź, która łączy rozmówców. Jest to niepisany pakt przyjaźni, który można potem wykorzystać do własnych celów.
Siedząc z Patty w restauracji (zajęły stolik blisko drzwi), Janey słuchała siostry jednym uchem, przywoławszy na twarz stosowny wyraz współczucia, drugim zaś strzygła w stronę drzwi. Mimi Kilroy mogła się zjawić w każdej chwili. Nowa sytuacja będzie wymagała użycia zupełnie innych umiejętności towarzyskich.
Rano Janey zadzwoniła do Mimi pod pretekstem podziękowania za zaproszenie na bankiet. Nie zastała jej w domu. Powiedziawszy pokojówce, że jest starą przyjaciółką pani Paxton, zdołała się dowiedzieć, że po lekcji jazdy konnej Mimi przyjedzie na lunch do Nick and Toni's. Janey od razu wiedziała, dokąd się dziś wybierze. Problem w tym, że nie mogła tam jeść sama. Zrobiła w myślach szybki przegląd znajomych i padło na Patty.
Nie zawahała się nawet przez chwilę przed wykorzystaniem siostry, chociaż żywiła do niej bardzo ciepłe uczucia. Zawsze kochała Patty naturalną, siostrzaną miłością, ale dopiero w ciągu ostatnich dwóch lat zaczęła ją naprawdę lubić. Wytłumaczyła sobie, że to dlatego, że przedtem właściwie się nie znały. Obracały się w różnych kręgach, dopóki Patty nie zaczęła robić programów dla VH1. Tam poznała Diggera, a rok temu wyszła za niego. Zrobiła wrażenie na Janey swoją prostotą, uprzejmością i absolutnie nietypowym brakiem ambicji; trzy miesiące po ślubie rzuciła pracę, żeby zająć się domem i wychowaniem dzieci, które jednak dotąd jeszcze nie przyszły na świat. Janey doskonale zdawała sobie sprawę, jak dobrze mieć szwagra gwiazdora rocka. Choć nie przepadała za Diggerem, to musiała przyznać, że gdyby Patty wyszła za hydraulika (a było to całkiem możliwe), nie utrzymywałaby z nią aż tak bliskich kontaktów. Trudno byłoby o piękniejszy obrazek siostrzanej zażyłości niż ich dwie blond głowy blisko siebie. Janey świetnie o tym wiedziała i cieszyła się, że Mimi zobaczy tę scenkę. Dzięki temu jej osoba ukaże się Mimi w szerszej, bardziej osobistej perspektywie. Odepchnąwszy na bok swoje egocentryczne rozmyślania, Janey zmusiła się do rozmowy z Patty, która nie mogła sobie poradzić z serwetką złożoną sztuką origami w kształt łabędzia.
– Patty?
– Słucham?
– Jak się czujesz? Tak naprawdę?
– Cóż… – Patty poskromiła serwetkę i rozłożyła ją na kolanach. – Nie najgorzej. Spotkałam dziś Roditzy. Poszła do Ralpha Laurena.
– Co u niej? Lubię ją, wiesz? W porządku babka.
– Naprawdę? – zdziwiła się Patty. – Ja jej nie cierpię.
– Czasami bywa wstrętna – zgodziła się Janey – ale stara się, jak każdy. Dla mnie zawsze jest miła…
– Nic dziwnego…
– A dla ciebie nie?
– Chce mnie siłą zaciągnąć na to swoje przyjęcie w sobotę.
– No i co? – Janey skinęła na kelnera. – Powinnaś więcej bywać.
– Dlaczego?
– A dlaczego nie?
– Po co?
– Po nic. Ludzie muszą spotykać się z przyjaciółmi.
– Większość wcale się nie lubi.
– Skąd wiesz? Nikt nie jest doskonały. Każdy robi, co może, i lubi innych na tyle, na ile może.
– Dla mnie to za mało.
– Och, Patty. Co z tobą?
– Dlaczego – spytała Patty – każdy za wszelką cenę chce być kimś? Żeby pokazać, że jest ważny? Po spotkaniu z Roditzy zrozumiałam, co ją dręczy. Ona się nie docenia.
– Digger tak mówi? – Janey się uśmiechnęła.
– Nie. – Patty poczuła się urażona. – Zastanów się. Dlaczego ona zawsze robi tyle hałasu wokół siebie, biega i wrzeszczy przez komórkę? A ty albo ja? Też się nie doceniamy. Jak myślisz, dlaczego nigdy nie jesteśmy naprawdę szczęśliwe?
Janey zastanowiła się nad tym. Faktycznie. Nigdy tak naprawdę nie była szczęśliwa.
– Widzisz? – powiedziała Patty. – To przez rodziców. Nigdy nas do niczego nie motywowali. Czy kiedykolwiek usłyszałyśmy od nich, że powiedzie nam się w życiu? Że osiągniemy wszystko, co zechcemy?
– Ty tak – odparła Janey.
Wyprostowała się. Zaczynało ją to drażnić. Patty należała do tych szczęśliwców, którzy nigdy nie muszą się o nic starać. W dzieciństwie była rozpieszczaną najmłodszą córeczką, oczkiem w głowie rodziców. Miała swoje sposoby na jedno i na drugie, podczas gdy Janey nigdy nie potrafiła porozumieć się z ojcem, a z matką ciągle się kłóciła. Szczytem wszystkiego było to, że Patty była uważana w rodzinie za najładniejszą. Należała nawet do cheerleaderek i choć nigdy nie miała najlepszych stopni, jakoś udało jej się dostać na uniwersytet w Bostonie. Janey myślała kiedyś, że Patty musiała wtedy przespać się z kierownikiem do spraw rekrutacji (ona w każdym razie tak by zrobiła), ale na pierwszy rzut oka było widać, że Patty nie jest z tych, które poświęcają zasady na ołtarzu kariery. Potem pojawił się Digger, jej wielka miłość. Janey nigdy nie była zakochana, przynajmniej nie w taki sposób jak siostra, ale miłość wciąż była dla niej wartością najwyższą. Nie przestawała wierzyć, że jest ona wszystkim, czego potrzeba do szczęścia. Problem oczywiście w tym, jak ją odnaleźć. Lekko już poirytowana, zwróciła siostrze uwagę:
– Patty, kto jak kto, ale ty nie możesz być nieszczęśliwa.
Patty wbiła wzrok w serwetkę, zakładając włosy za ucho. Janey pomyślała: Musi się trochę rozchmurzyć, żeby lepiej wyglądać.
– Byłaś kiedyś w ciąży? – zapytała Patty.
Co za pytanie, pomyślała Janey. Zastanowiła się jednak przez chwilę nad odpowiedzią.
– Zdarzało mi się mówić, że jestem w ciąży – zażartowała.
– Pytam poważnie…
– Nigdy nie zauważyłam.
– Bo ja od roku próbuję zajść w ciążę i nic – poskarżyła się Patty.
W tym właśnie momencie zjawiła się Mimi Kilroy.
Janey czuła się, jakby czatowała na nią już od wielu godzin, ale teraz, zamiast zauważyć Mimi i pomachać do niej, starała się sprawiać wrażenie całkowicie pochłoniętej rozmową z siostrą.
– Patty – powiedziała – to nic. Wiadomo, że takie rzeczy mogą trwać nawet rok… Byłaś u lekarza? – Mówiąc to, myślała tylko o Mimi.
W piątek wieczorem, wracając z bankietu, Janey doznała olśnienia: nagle dostrzegła, ile warta jest znajomość z taką kobietą jak Mimi. Janey nigdy nie miała wielu przyjaciółek, ale zrozumiała, że stosunki z Mimi mogą znaczyć więcej niż większość jej kontaktów z wpływowymi mężczyznami. Zażyłość dwóch kobiet zawsze wydaje się naturalna, odwrotnie niż przyjaźń kobiety i mężczyzny, szczególnie kiedy on ma pieniądze, a ona – urodę. Z drugiej strony Mimi miała równie szerokie wpływy jak większość mężczyzn znanych Janey; wielu z nich czuło nawet przed nią respekt. Gdyby Janey udało się podsycić zainteresowanie Mimi jej osobą i nawiązać z nią prawdziwą znajomość, wtedy miałaby szansę zajść daleko. Protekcja Mimi Kilroy otworzyłaby przed nią wszystkie drzwi…
Sęk w tym, że Janey nie wiedziała dokładnie, co ma robić, aby zaprzyjaźnić się z Mimi. Jak większość znanych nowojorczyków, Mimi nie uskarżała się na brak przyjaciół; wielu ludzi marzyło, żeby ją poznać. Problem leżał raczej w tym, że to Janey nigdy nie nauczyła się właściwie odnosić do kobiet. W dzieciństwie bardzo się zawiodła na kilku koleżankach, które bezlitośnie ją wyśmiały, kiedy zwierzyła im się, że kocha się w chłopaku ze starszej klasy; mściła się potem, odbijając mężczyzn innym kobietom. Skutkiem tego jej kontakty z przedstawicielkami własnej płci nie były łatwe: Janey nie ufała im, a one (często słusznie) nie ufały jej. Lecz pozostawał jeszcze kobiecy instynkt, który dotąd nigdy jej nie zawiódł. Tego wieczoru zrozumiała, że uwodzić można na różne sposoby i że może zdobyć Mimi tak, jak się zdobywa mężczyznę.
Pierwszy etap jej planu polegał na upozorowaniu przypadkowego spotkania. W tym celu wyciągnęła Patty na lunch; musiało to wyglądać tak, jakby zupełnym zbiegiem okoliczności wybrały się do tej samej restauracji co Mimi. Najważniejsze jednak, żeby niczego po sobie nie pokazać, tak jak wobec mężczyzny. Janey chciała, żeby to Mimi podeszła do niej; dlatego nalegała, żeby usiąść blisko wejścia. Mimi nie mogła jej nie zauważyć, a grzeczność nakazywała wtedy przynajmniej się przywitać.
Obserwując Mimi kątem oka, Janey udawała, że jej uwagę całkowicie zaprząta Patty. Przywołała na twarz minę pełną współczucia i zapytała:
– To co teraz zrobisz?
Patty, całkowicie nieświadoma pojawienia się Mimi Kilroy i tajnych planów Janey, odrzekła tonem pełnym rozpaczy:
– Nie wiem. Czasem zdaje mi się, że oszaleję i ukradnę komuś dziecko…
Janey nie zdążyła odpowiedzieć; w tej chwili Mimi dostrzegła ją i miękkim, słodkim głosem zawołała:
– Janey, kochanie! Czy to ty?
Janey odwróciła się, udając zaskoczoną. Mimi wracała prosto ze szkółki jeździeckiej. Była ubrana w białą koszulę z krótkim rękawem, obcisłe białe bryczesy i dopasowane, szyte na miarę buty do konnej jazdy. Na jej ramieniu wisiała torebka od Hermesa Birkina, z której wystawał koniec krótkiej, plecionej szpicruty. Na ogół w Hamptons pokazywanie się w stroju jeździeckim było źle widziane; tę modę przynieśli niedawno ze sobą ludzie z showbiznesu i nowobogaccy. Ale Mimi mogła sobie na to pozwolić, bo była ze starej szkoły, a poza tym, Janey zauważyła z ukłuciem zazdrości, zachowała świetną figurę i doskonale prezentowała się w obcisłych spodniach.
– Mimi. – Wstała z wdziękiem z krzesła i podała jej rękę. Nie mogła pocałować jej na powitanie, bo była młodsza i miała niższą pozycję. Gdyby to Mimi pocałowała ją, byłby to dobry znak. I spełniło się: po uściśnięciu jej ręki, Mimi nadstawiła policzki, żeby Janey mogła musnąć je kurtuazyjnie ustami.
– Co za zbieg okoliczności – powiedziała Janey. – Dzwoniłam dziś do ciebie, żeby podziękować za przyjęcie.
– Udało się, prawda? – odrzekła Mimi. Ma już pewnie ze czterdzieści lat, pomyślała Janey, a wygląda świetnie, trochę jak chłopczyca; to robi wrażenie. – Rupert był tobą oczarowany, a George aż trzy razy zachwycał się twoją urodą, i to przy mnie! W końcu powiedziałam mu, żeby rozwiódł się ze mną i ożenił z tobą. Seldenowi także przypadłaś do gustu. Widziałam, że gorąco dyskutowaliście?
Lepiej byłoby powiedzieć, że się kłóciliśmy, pomyślała Janey. Nie był to jednak najlepszy moment, żeby wyrażać swoje prawdziwe zdanie na temat Seldena Rose'a.
– To bardzo ciekawy człowiek – rzekła z przekonaniem.
– Tak uważasz? – Mimi była zadowolona z tego, co usłyszała.
Janey tak nie uważała, dlatego żeby zakończyć niewygodny temat, wskazała Patty.
– Znasz moją siostrę?
Mimi wyciągnęła rękę.
– Znam jej męża. Wszyscy się nim zachwycają. Mówią, że to drugi Mick Jagger…
Co za porównanie!, chciała krzyknąć Patty, ale zamiast tego bąknęła tylko:
– Dziękuję.
Śmiać jej się chciało, kiedy widziała, jak Mimi udaje, że zna i lubi Diggera, który jej nie znosił. Ale już w następnej chwili jej siostra i Mimi, jako rasowe mieszkanki Nowego Jorku, zapomniały o nim i o niej. Karcącym tonem, jakby Janey miała coś na sumieniu, Mimi powiedziała:
– Nie mówiłaś, że w tygodniu można cię złapać w mieście.
– Codziennie – odparła Janey. – Przez całe lato.
– To musimy się spotkać – oznajmiła Mimi. – W ciągu tygodnia można się tu zanudzić. George ma czas tylko w weekendy, ale jego synowie są w domu. Nie mogą przez cały czas siedzieć z opiekunką… No i jest jeszcze Mauve. Znasz ją, prawda?
– Jasne. – Janey skinęła głową. Spotkały się osobiście tylko raz czy dwa, ale w tej sytuacji miało to znaczyć, że wie o istnieniu takiej osoby i vice versa.
– Biedna Mauve. – Teatralny szept Mimi i jej potrząśnięcie głową wskazywały, że Mauve od lat cieszy się współczuciem wszystkich. – Ślub z Comstockiem Dibble'em. Wciąż jej powtarzam, że nie musi tego robić, ale ona nie chce słuchać. Twierdzi, że go kocha. Dziwne, bo są jak dwie krople wody: Mauve też ma okropny charakter… Nie mogą nawet wspólnie ustalić daty ślubu.
Patty przysłuchiwała się tej rozmowie z rosnącym obrzydzeniem. Nie była aż tak ciemna, żeby nie orientować się, że Mimi uchodzi za najlepszą przyjaciółkę Mauve Binchely. Czy tak się mówi o przyjaciołach? Janey, oczywiście, nie zwróciła na to uwagi. Miała ten skupiony, koci wyraz twarzy, dzięki któremu jej rozmówcy zawsze mieli wrażenie, że poza nimi nic na świecie jej nie obchodzi. Powiedziała z przejęciem:
– Może nie będzie ślubu…
– Będzie – odparła Mimi. – I skończy się to klęską… W każdym razie musisz do mnie jutro zadzwonić. Kocham Mauve jak siostrę, ale nie muszę jadać z nią codziennie. A propos, jeździsz konno?
Janey wahała się tylko chwilę.
– Tak? To świetnie! – ucieszyła się Mimi. – Wybierzemy się na przejażdżkę i pogadamy o Seldenie. Mam dla niego kandydatkę na żonę!
Janey, żeby pokazać, że to wspaniała wiadomość, wybuchnęła swoim słynnym perlistym śmiechem.
Chwilę później pojawiła się Mauve Binchely. Na jej końskiej twarzy gościł kwaśny grymas, który wydawał się na stałe do niej przyklejony. Mimi i Mauve udały się do swojego stolika, a Janey nareszcie usiadła. Wyglądała, jakby wygrała milion na loterii. Patty nie mogła dociec, co ją tak pociąga w osobie Mimi Kilroy. Zabrała się do sałatki, którą przyniesiono podczas rozmowy. Janey nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Zaaranżowana scenka przeszła jej wszelkie oczekiwania. Prawda, że ludzie pokroju Mimi potrafią doskonale udawać, ale przecież to ona nalegała, żeby się zobaczyć. To była nie lada sztuka; dostać zaproszenie na bankiet na sto osób to jedno, ale zupełnie co innego spotkać się z Mimi sam na sam. Sukces dodał Janey skrzydeł; spojrzała na siostrę, oczekując, że podzieli jej radość.
Wyraz twarzy Patty szybko sprowadził ją na ziemię. Wyglądała, jakby zawiodła się na Janey. Po raz kolejny Janey uświadomiła sobie, że Patty, żona gwiazdy rocka, nie jest osobą światową. Po ślubie z Diggerem media poświęciły jej trochę uwagi, ale nie przypadło jej to zbytnio do gustu. Nie podsycała zainteresowania swoją osobą, twierdząc, że to jeden wielki fałsz. Przez chwilę Janey zobaczyła siebie i Mimi oczami Patty: dwie piękne i głupie lale, obrzucające się wymuszonymi komplementami. Uznała, że siostra ma po części rację, ale jej punkt widzenia jest nieco jednostronny. Patty była zanadto niedojrzała: takie osoby nie potrafią zrozumieć, że przesadne zachowanie pomaga przełamać lody i dotrzeć do ciekawych osób.
– Posłuchaj… – zaczęła, ale Patty jej przerwała.
– Jak mogłaś? – wybuchnęła.
– Co takiego? – Janey była uosobieniem niewinności.
– Po pierwsze, nigdy w życiu nie siedziałaś w siodle…
– O to ci chodzi? – Janey uśmiechnęła się lekceważąco. – Przecież będziemy tylko spacerować. Naprawdę. Siodło jest niewygodne. – Wbiła w siostrę twarde spojrzenie niebieskich oczu. Patty wiedziała, że Janey nie znosi, kiedy kwestionuje się motywy jej działania.
– Skłamałaś – szepnęła.
– No wiesz. – Janey miała już dość. – Przestań brać wszystko tak… dosłownie. Wolno mi chyba wybrać się z Mimi Kilroy na przejażdżkę? Czy jestem aż taka okropna, że nie mogę mieć nowych znajomych?
Patty westchnęła zrezygnowana. Po raz kolejny Janey udało się znaleźć jakiś emocjonalny wytrych, dzięki któremu zapanowała nad sytuacją. Patty wiedziała, że coś tu nie gra, ale argument był logiczny – czy może dyktować siostrze, z kim ma się przyjaźnić? Tylko dlaczego to musi być Mimi Kilroy, a nie ktoś zwyczajny?
– Zrozum, Patty – powiedziała Janey stanowczo. – Mimi jest bardzo miła, a ty uprzedziłaś się do niej, bo porównała Diggera z Mickiem Jaggerem. Przecież ona nie wie, że masz problemy z zajściem…
– Janey!
W tej chwili Janey przypomniała sobie, z jakim zachwytem Mimi mówiła o Diggerze. Małżeństwo Patty mogło przynieść nieocenione korzyści, jego rozpad był zatem z wszech miar niepożądany.
– Posłuchaj mnie, Patty. – Wzięła siostrę za rękę. – Nerwy nic tu nie pomogą. Na pewno można temu jakoś zaradzić. Nie uważasz na przykład, że Digger pali za dużo trawy?
Na widok ulgi i zrozumienia malujących się na twarzy Patty, Janey uśmiechnęła się, zadowolona, że potrafiła pomóc siostrze.
Mauve Binchely, siedząca przy stoliku w głębi sali, co chwilę spoglądała na Janey. Trzeba przyznać, że jest piękna, myślała, pocieszając się natychmiast spostrzeżeniem, że jej uroda jest bardzo tania. Odezwała się do Mimi:
– Naprawdę nie rozumiem, jak możesz w ogóle z nią rozmawiać. Jest okropnie pospolita, no i ta reputacja… Mówią, że miał ją każdy. Peter Cannon też.
– Kogo? – Mimi nie zrozumiała. Mauve wskazała wzrokiem. – Janey Wilcox? – Roześmiała się. – Dobrze wiesz, Mauve, że nie dbam o reputację. Gdyby zaczęło mnie to obchodzić, od razu zerwałabym kontakty z Comstockiem Dibble'em!
Nowojorczycy wszystko kategoryzują; kiedy już każdą rzecz umieszczą w odpowiedniej szufladce, przystępują niczym sortowacze diamentów do badania i wyceny.
Najbardziej wartościowy jest pięćdziesięciokilometrowy pas ziemi pomiędzy Southampton a East Hampton. Ta kategoria dzieli się na dwie mniejsze: „na południe od trasy" jest lepsza niż „na północ do trasy"; „trasa" oznacza dwupasmową drogę numer 27. Każdy akr tej ziemi ma inną wartość, a kryteriów wyceny jest mnóstwo: od bliskości oceanu po wpływowych sąsiadów. Janey miała tę wiedzę w małym palcu, ale w skrytości ducha pozwalała sobie na zdanie sprzeczne z ogólnie przyjętym: wolałaby mieszkać na północ od trasy. Przemawiały do niej szerokie otwarte przestrzenie ziemi uprawnej i znajome, kręte polne drogi. Odkryła je już dziesięć lat temu, kiedy po raz pierwszy wybrała się do Hamptons. Tam zawsze znajdowała wytchnienie. Zmieniło się tylko to, że kiedyś (czyli w praktyce jeszcze rok temu) zawsze musiała pożyczać samochód od swojego aktualnego kochanka. Teraz, pomyślała z wielkim zadowoleniem, redukując do trzeciego biegu, żeby zwolnić do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i wziąć ostry zakręt obok drogowskazu, nareszcie mam własny samochód.
Po pożegnaniu z siostrą oraz z Mimi Janey uznała, że pogoda jest w sam raz na popołudniową przejażdżkę. Przy wjeździe na drogę łączącą Sag Main Road i Scuttle Hole Road wrzuciła czwarty bieg, przyspieszając do stu dziesięciu. Włosy, związane w kucyk, powiewały dziko na wietrze. Uwielbiała to poczucie wolności, które dawała jej jazda z dużą prędkością; w chwilach takich jak ta wydawało się jej, że mogłaby tak pędzić, coraz szybciej i szybciej. Ale w końcu musiała zwolnić, żeby skręcić w drogę prowadzącą do szkoły jeździeckiej na farmie Two Trees.
Przygładzając rozwichrzone włosy, zwolniła do trzydziestu na godzinę (mogłaby przysiąc, że słyszała jęk silnika protestującego przeciwko takiemu ograniczeniu) i rozejrzała się po skoszonym polu, na którym stało kilka samochodów. Na samym końcu, tak jak się spodziewała, dostrzegła czarne maserati Harolda Vane'a, arogancko zaparkowane pod kątem, żeby żaden wóz nie mógł stanąć obok. Rozpoznała je natychmiast; przez cały zeszły sezon była dziewczyną Harolda i przejechała tym samochodem o wiele więcej kilometrów, niż powinna. Harold był zbyt nerwowy, żeby dobrze prowadzić, ale kiedy zwróciła mu na to uwagę, spojrzał na nią spłoszonym wzrokiem i dodał gazu. Nigdy więcej o tym nie wspomniała.
Pojechała dalej drogą gruntową, myśląc o kochanym, uroczym Haroldzie, łysym jak kolano, który zawsze miał lśniące buty i był naprawdę niezłym pozerem. Jednak człowiekowi tak ujmującemu i dobremu (w zeszłym roku pożyczył Janey pieniędzy, kiedy była bez grosza) nie sposób było czegokolwiek zarzucić.
A teraz, pomyślała Janey, malując usta w lusterku znajdującym się na daszku przeciwsłonecznym – szminka Pussy Pink, której używała, była jej znakiem rozpoznawczym – Harold znalazł sobie nowego konika: polo! Rzecz niezwykła, ponieważ był on niewysoki, odrobinę neurotyczny (skończył pięćdziesiąt lat, ale nie mógł usiedzieć spokojnie) i nie miał żadnych zadatków na jeźdźca. Janey jednak „coś mówiło", że polo będzie wielkim przebojem tego sezonu, a Harold należał do tych, którzy zawsze muszą być na czele nowej mody. Poza tym podobno w ciągu ostatnich dwóch lat zbił fortunę na akcjach. Miał zatem święte prawo poświęcać swój wolny czas, na co tylko zechciał, bez obaw, że może się ośmieszyć.
Na odległym, zielonym i aksamitnie gładkim boisku do polo uwijały się miniaturowe sylwetki graczy na koniach. Odległość była jednak zbyt wielka, aby kogoś rozpoznać. Janey ruszyła w tamtą stronę, ciesząc się na myśl, że sprawi Haroldowi radość (i niespodziankę). Natychmiast spostrzegła, że trudno będzie iść: niedawno padał deszcz i jej siedmiocentymetrowe szpilki wbijały się głęboko w ziemię, zmuszając do niezgrabnego utykania. Tak nie mogła się pokazać. Wróciła do samochodu, żeby zdjąć buty.
Pochyliła się i zaczęła rozpinać sprzączkę. Nagle poczuła się niezręcznie, jakby ktoś ją obserwował. Nie znosiła zaskoczenia, jak każdej sytuacji, w której nie mogła panować nad swoim wizerunkiem i wrażeniem, jakie sprawia. Odwróciła głowę; przeczucie jej nie myliło. Ktoś ją obserwował, a do tego tym kimś był człowiek, z którego powodu tutaj przyjechała: Zizi.
Źle się złożyło, pomyślała. Założywszy ręce na piersiach, Zizi opierał się o stojącego opodal rangę rovera (skąd on się wziął, myślała Janey, przecież kiedy przyjechałam, nie było tu żywej duszy), a na jego twarzy znać było wyraźne rozbawienie, jakby wiedział, że zjawiła się specjalnie po to, żeby się z nim spotkać. A najgorsze w tym wszystkim jest to, zauważyła Janey, opierając się o samochód, by nie stracić równowagi, że jest dokładnie tak samo przystojny, jak go zapamiętała z autostrady. Nie: przystojniejszy. Był takim typem mężczyzny, dla którego kobieta może zwariować i zapomnieć o swojej dumie. I wiedział o tym.
Przez chwilę chciała wsiąść do samochodu i odjechać (to by mu dało do myślenia), ale on ruszył w jej stronę. Rzuciła okiem na swoje stopy, zastanawiając się, czy zechce się zatrzymać, żeby z nią porozmawiać. Nie przystanął; mijając ją (był dobre dwanaście centymetrów wyższy od niej, a ona przecież miała metr siedemdziesiąt pięć), rzucił wesoło:
– Potrzebne pani kalosze.
– Bo co? – odcięła się drwiącym tonem.
– Bo błoto – zawołał przez ramię.
I na tym się skończyło.
Ledwie się powstrzymała, żeby za nim nie pobiec. Uważał zapewne, że tak się stanie (taki facet, pomyślała, spodziewa się tego po każdej kobiecie). Zamiast jednak rzucić się za nim, stała niezgrabnie na jednej nodze, unosząc bosą stopę nad murawą.
Zatrzymał się. Odwrócił.
– No i co? – zapytał.
– Jak to: co? – Nie zrozumiała.
– W czym mogę pani pomóc?
– Czy jest tu pan Harold Vane?
– El patron? Zaprowadzę panią do niego. – Baczne spojrzenie mówiło, że być może jego słowa mają jakiś ukryty sens. Wrócił do rangę rovera, otworzył drzwi i wyjął parę gumowych kaloszy.
– Proszę. – Uśmiechnął się z lekką kpiną.
Gdy podawał jej buty, ich palce się zetknęły. Poczuła dreszcz, jakby poraził ją prąd. Przestała zauważać, co ją otacza, widziała tylko i czuła z wielką ostrością wybrane szczegóły: pęknięcie na czubku jednego z kaloszy, ostrą trawę pod stopami, a wszystko to przyćmione niesamowitym mlecznym blaskiem jego zielonych oczu, przywodzącym na myśl ciepłe wody Morza Karaibskiego, w których wyraźnie widać muszle i małe rybki na tle jasnobeżowego piasku. Czy on też to poczuł, zastanawiała się gorączkowo, czy to tylko moja wyobraźnia? A jeśli poczuł, co też to może oznaczać?
Ruszył wielkimi krokami przez pole, stąpając władczo niby młody bóg, a ona poczłapała za nim, usiłując dotrzymać mu kroku. Nie mogła oderwać od niego oczu (kto by mógł?), a kiedy odwrócił się i uśmiechnął do niej, doszła do wniosku, że jego zachowanie cechuje wypracowana grzeczność połączona z pozorem pełnego rezerwy znudzenia światem; tę kombinację spotyka się u ludzi obdarzonych urodą tak wielką, że oddziela ich ona od reszty ludzkości.
– Pasjonuje się pani polo? – zapytał, a ona z niespotykaną szczerością odpowiedziała:
– Nie, ani trochę.
Uniosła brwi wyzywająco, czekając na znak dezaprobaty z jego strony, lecz w tym geście była szczerość i dziecięca prostoduszność. Nie zachowywała się zaczepnie, jak na ogół postępowała z nieznanymi mężczyznami. Docenił to i roześmiał się. Ona też się roześmiała, w zupełnie niewymuszony sposób, dziwiąc się, z jaką łatwością opadła z niej cała skorupa pozerstwa i obłudy, odsłaniając jej prawdziwe ja. Oczy obojga nagle rozbłysły, kiedy odnaleźli się wzrokiem.
– Zaczynam myśleć, że to naprawdę dobry dzień – zauważyła.
Nastrój chwili zburzył tętent kopyt. Z odległego krańca boiska nadciągnęła galopem grupa jeźdźców, minęła ich i popędziła w kierunku bramki po drugiej stronie pola. Za nimi podążał samotny jeździec, przypominający worek kartofli przywiązany do siodła. Workiem rzucało ryzykownie we wszystkich kierunkach. Kiedy koń przyniósł go bliżej, Janey rozpoznała Harolda Vane'a.
Nagle jeźdźcy zawrócili i ruszyli z powrotem w ich stronę. Panika na twarzy Harolda świadczyła dobitnie, że zderzenie jest nieuniknione. Nie próbował już odgrywać dżokeja i zdał się na łaskę swojego wierzchowca. Ponieważ nie uśmiechało mu się zostać stratowanym, dosłownie zawisł na szyi starej klaczy imieniem Diablotka, którą niedawno odwołano z jeździeckiej emerytury w jednym tylko celu: aby zapewnić Haroldowi bezpieczeństwo w siodle. Kobyłka natychmiast zrozumiała, co się święci. Przygryzając wędzidło, żeby Harold nie mógł jej spłoszyć przypadkowym pociągnięciem za lejce, ruszyła dziarskim kłusem w stronę stajni.
Do tej pory uwaga Harolda Vane'a była skupiona na utrzymaniu się na grzbiecie Diablotki przez czas potrzebny na dotarcie do odległej o półtora kilometra stajni; tam wybiegnie mu naprzeciw stajenny albo jego pomocnik, starając się nie okazać dezaprobaty. Lecz nagle wzrok pechowego jeźdźca przyciągnęły miłe oku kobiece kształty, a chwilę później rozpoznał ich właścicielkę. Nikt inny, tylko Janey Wilcox. Co ona tutaj robi, do cholery, pomyślał. I wtedy z konsternacją zauważył, że Janey stoi obok – zbyt blisko – gwiazdy jego drużyny polo. Nie dotykali się (wszystko do czasu, przemknęło mu przez myśl), ale otaczała ich aura poufałości: ona stała z uniesioną głową, patrząc mu w oczy, on odwzajemniał spojrzenie, garbiąc się lekko. Niedoczekanie, pomyślał Harold, nie pozwolę Janey Wilcox zawrócić w głowie mojemu najlepszemu graczowi. Trzeba będzie pogadać z Zizim i zdusić zagrożenie w zarodku, oczywiście wyłącznie dla dobra drużyny; Harold pragnął zwycięstwa, więc Zizi musiał być w pełni skoncentrowany.
Będzie musiał mnie posłuchać, pomyślał, lgnąc do szyi klaczy. Cechowała go spokojna cierpliwość bogatego człowieka, który zawsze jest pewien zwycięstwa. To on w końcu był tutaj szefem, to on pompuje w drużynę pół miliona dolarów miesięcznie, a dla argentyńskiego zawodnika el patron to świętość. Uznał zatem, że Janey Wilcox nie należy zbytnio się przejmować. Przypomniał sobie, że już raz ją miał i porzucił, a także to, że jest ona jedną z tych kobiet, które łatwo zdobywają mężczyzn, ale nie potrafią ich przy sobie utrzymać.
Zza kępy drzew wyłoniły się ściany zbawczej szopy. W swojej męskiej próżności Harold nigdy by nie przyznał, że jest zazdrosny. Zgadza się, porzucił Janey Wilcox, ale to nie musiało oznaczać, że chciał ją widzieć u boku innego mężczyzny, zwłaszcza o dwadzieścia lat od niego młodszego, sto razy przystojniejszego, a przede wszystkim o dobre trzydzieści centymetrów wyższego.
On ma wszystko, czego mi potrzeba, myślała Janey, wracając samochodem do domu. W kwestii najprostszych ludzkich emocji, takich jak miłość, nienawiść, zazdrość, radość i triumf, brakowało jej zarówno wyrafinowania, jak i najmniejszej szczypty poetyckości, ale to, co czuła teraz, było szczere. Jak wielokrotnie wcześniej z innymi mężczyznami, tak i tym razem Janey uznała, że zakochała się w Zizim.
W każdym razie, zdecydowała, zjeżdżając na drogę numer 27 z Hayrack Road (specjalnie pojechała trasą, gdzie ruch był większy, żeby móc spokojnie pomyśleć), nie będę się zadawać z Seldenem Rose'em. Zwłaszcza po tych kilku cudownych chwilach z Zizim. Silnik pracował cicho na niskich obrotach, a ona przypomniała sobie spotkanie z Rose'em na bankiecie u Mimi. Wspomnienie to rozbawiło ją i napełniło poczuciem triumfu.
Jej pierwsze wrażenie było pozytywne, przynajmniej jeśli chodzi o wygląd: był wysoki, ciemnowłosy i choć skończone czterdzieści lat dawało o sobie znać, jego rysy zachowały nieco młodzieńczej pełności. Ale kiedy uścisnął jej dłoń, uśmiechając się nieznacznie zaciśniętymi wargami, zrobił na niej odpychające wrażenie człowieka, który wie, że jest świetną partią i nikomu nie pozwoli o tym zapomnieć.
Westchnęła cicho z rezygnacją i zajęła miejsce obok niego. Gdy tylko usiadła, z rozmysłem odwrócił się do niej plecami. Zrobiło jej się żal, że dla niego wypożyczyła taką piękną suknię.
Zabierał główny głos w dyskusji, w której brała udział połowa ich stołu.
– Współcześni ludzie nie mogą sobie poradzić z faktem – perorował z wielką pewnością siebie, jak człowiek, który zakłada, że jego opinie zawsze będą poważane – że kiedy nie ma już wojen, moralność nie ma racji bytu. Ludzkość stała się miękka i zdemoralizowana, ponieważ pozwolono jej zapomnieć, że śmierć jest namacalna… Nastąpiła immunizacja na śmierć. Śmierć dziś zabiera ludzi zza zamkniętych drzwi… Nikt już jej nie widzi…
Janey nie mogła ścierpieć poważnego tonu tej dyskusji.
– Immunizacja? To strasznie wielkie słowo jak na East Hampton.
Odwrócił się do niej – czas najwyższy, pomyślała – i bez cienia sarkazmu w głosie, jakby naprawdę miał ją za głupią lalę, zapytał:
– Czy mam wyjaśnić znaczenie tego słowa?
– Chce mi pan odebrać przyjemność znalezienia go w słowniku? – Janey ostentacyjnie wypiła łyk szampana, wytrawnego Laurent-Perrier z doskonałego rocznika, podanego w butelkach przybranych kwiatami.
– Jak pani sobie życzy. – Najwidoczniej nie miał pojęcia, co z nią począć. Janey uznała, że Selden Rose nie ma ani krzty obycia towarzyskiego, prawdopodobnie dlatego, że przyjechał z Los Angeles. Oboje demonstracyjnie odwrócili się do swoich sąsiadów – ona w lewo, on w prawo.
Po lewej stronie Janey siedział republikański senator z Nowego Jorku, beztroski mężczyzna o wielkiej władzy. Nazywał się Mikę Matthews i miał po sześćdziesiątce. Janey umiejętnie podtrzymywała rozmowę na temat dobrodziejstw generalnych porządków w Nowym Jorku aż do momentu podania przystawek – ziemniaków na zimno, przybranych kawiorem z bieługi, uchodzących za wielki delikates – ale kiedy sprzątnięto puste talerze, nagle zabrakło tematów. Zaczęła słuchać, co mówi Selden. Miał w zanadrzu milion głupich opinii, co stwierdziła, podsłuchawszy, jak dyskutuje ze swoją sąsiadką, elegancką damą w średnim wieku, na temat różnic pomiędzy mężczyznami a kobietami. Rozmowa musiała zejść na te tory, pomyślała Janey. Samotny mężczyzna nie uniknie pytań o powód swojej bezżenności. W tym właśnie momencie Selden oznajmił jak na zawołanie:
– Prawda, biologiczna prawda, jest taka, że mężczyźni wybierają kobiety na podstawie wyglądu. – Miał jeszcze tupet, żeby dodać: – I tej jednej rzeczy feministki nigdy nie zmienią.
Jego sąsiadka uśmiechnęła się pobłażliwie, a Janey wybuchnęła dźwięcznym, szyderczym śmiechem. Słysząc to, musiał się odwrócić.
Ma wyczucie czasu, pomyślała; właśnie na taki moment czekałam. Janey natknęła się niedawno w księgarni na nowe wydawnictwo feministyczne pod tytułem „Piękność: Jak oczekiwania mężczyzn zrujnowały kobietom życie". Miała zwyczaj przeglądać książki, aby wyłowić z nich garść istotnych faktów, które mogły jej posłużyć w konwersacji towarzyskiej.
– Prawdę mówiąc – powiedziała miłym tonem – myli się pan. W wieku osiemnastym, jeszcze przed rewolucją przemysłową, wymyśleniem pojęcia redystrybucji dóbr i nastaniem ery kobiet-utrzymanek, mężczyźni wybierali sobie partnerki na podstawie majątku i pozycji społecznej, względnie zdolności do rodzenia dzieci lub do pracy. Wygląd nie miał tu nic do rzeczy…
– No nie – parsknął lekceważąco, jakby do rozmowy wtrąciło się natrętne dziecko. Wypił łyk wody (Jezu, czy on w ogóle pije alkohol, pomyślała Janey) i zripostował: – A Helena Trojańska? – To chyba miał być dowód uniwersalny.
Janey wiedziała, że o tym wspomni – książka ostrzegała, że tacy faceci zawsze powołują się na kazus Heleny Trojańskiej.
– Nie rozumiem. – Wzruszyła ramionami. – A Anglicy, którzy wybierają żony na podstawie pochodzenia i charakteru?
– I tak ma być lepiej? – Sarkazm w jego głosie świadczył, że nie jest przyzwyczajony do tego, że mu się zaprzecza. '
– Ani lepiej, ani gorzej – odparła Janey, odgarniając włosy. – Chcę tylko powiedzieć, że nie należy formułować ogólnych wniosków, dotyczących całej męskiej części ludzkości, na podstawie własnych niedojrzałych pragnień. – Z bijącym sercem wyprostowała się na krześle. Przez chwilę bała się, że posunęła się zbyt daleko…
Utarłam mu wtedy nosa, pomyślała radośnie, skręcając w Ocean Road. Do końca kolacji umyślnie nie zgadzała się ze wszystkim, co tylko powiedział, więc chciał czy nie chciał, musiał z nią rozmawiać. A nie chciał, to było widać. Kiedy posiłek dobiegł końca, oboje wstali jednocześnie i oddalili się w przeciwnych kierunkach. Kiedy później minęła go, udając się do toalety, skinęła mu tylko uprzejmie głową, jakby go z trudem rozpoznała.
Skręcając w ulicę, na której stał jej dom, postanowiła, że jeśli kiedyś jeszcze spotka się z panem Seldenem Rose'em, zrobi dokładnie to samo.
Sezon polo rozpoczął się w połowie czerwca w Bridgehampton. W dniu meczu inauguracyjnego było niezwykle gorąco; temperatura przekraczała trzydzieści dwa stopnie.
Janey Wilcox siedziała na pozłacanym krzesełku ustawionym pod olbrzymim białym namiotem, wachlując się numerem magazynu „Hamptons". Włosy upięła z tyłu głowy, a choć była właściwie naga, nie licząc złotej kamizelki i króciutkich różowych szortów, nie chroniło jej to przed upałem; strumyczki potu spływały z jej szyi, wpadając za dekolt. Dwa dni temu zerwał się niezwykły o tej porze roku gorący północny wiatr, który wzbił z plaż tumany piasku i okrył wszystko cienką warstwą kurzu i pyłków. Spacer nad morzem był wykluczony – najlepiej było w ogóle nie wychodzić – ale mimo to letnie życie towarzyskie kwitło. Mieszkańcy Hamptons uśmiechali się, pozowali do zdjęć i opowiadali o przyjęciach, na które odważyli się wybrać poprzedniego wieczoru, ryzykując wyjście z domu.
W to sobotnie popołudnie wypadało być na meczu polo, choć sama gra tak naprawdę nikogo nie interesowała. Rozgrywce przyglądali się tylko ci, którzy chcieli odpocząć od tłumu znanych osobistości kłębiącego się pod namiotem dla VIP-ów. Pomimo to Janey i Mimi już od dwudziestu minut beztrosko lekceważyły towarzyskie konwencje, zajmując rezerwowane miejsca na samym skraju boiska i popijając szampana. Mimi przyglądała się grze przez lornetkę. W końcu odjęła ją od oczu i nachyliła się do Janey, wskazując na Ziziego.
– Tamten młodzieniec jest absolutnie cudowny – powiedziała. – Gdyby nie on, nie byłoby czego tutaj oglądać.
Janey wzięła od niej lornetkę, chichocząc. Udawała, że nie zauważyła dotąd przystojnego gracza. Przyszło jej do głowy, że Mimi czasami potrafi się odezwać jak podstarzała kobieta i że pewnie jest to kolejna z jej manier. Janey odkryła skłonność bogaczy do ulegania manierom, kiedy dwa dni temu zadzwoniła do Mimi, żeby zaprosić ją na mecz polo.
– Kochana – powiedziała Mimi śmiertelnie znudzonym tonem – czy ty wiesz, ile meczów polo ja widziałam w życiu? – Janey obawiała się, że Mimi odmówi, ale w następnej chwili usłyszała jej radosny, dziewczęcy głosik: – Ale trzeba tam być, dlatego rzecz jasna pójdę z tobą.
I wszystko byłoby cudownie, gdyby Mimi nie zadzwoniła w piątek z zapytaniem, czy Janey nie ma nic przeciwko, żeby Selden Rose wybrał się na mecz razem z nimi. Musiała więc udać, że bardzo się cieszy, choć tak naprawdę zepsuło jej to całą radość. Mimi zaprosiła ją również na lunch przed meczem, żeby mogły obgadać Rose'a. Janey nie miała najmniejszej ochoty o nim rozmawiać, tym bardziej że jedynym mężczyzną, jaki obecnie istniał dla niej na świecie, był Zizi. Ale zgodziła się, ponieważ takie spotkanie mogło zbliżyć ją do Mimi oraz stać się punktem wyjścia do innych, ciekawszych rozmów, zwłaszcza o wspólnych znajomych, takich jak Comstock Dibble.
Janey wystarczająco dobrze orientowała się w regułach życia towarzyskiego, żeby wiedzieć, że dopóki nie pozna Mimi na tyle, by móc odgadnąć, co nią kieruje, za nic w świecie nie wolno jej się przyznać do romansu z Comstockiem Dibble'em. Dotąd Mimi mogła jedynie się domyślać, że Janey zna Dibble'a, a powszechnie było wiadomo, że w kwestii kobiet nie można mu ufać. Janey myślała o Comstocku, ponieważ tego dnia rano otrzymała niepokojący list. Przesłano go z Nowego Jorku wraz z resztą listów do niej; został wysłany prawdopodobnie przed samym dniem pamięci poległych. Napisał go Comstock Dibble, a pretekstem była potrzeba omówienia jej scenariusza. Dla Janey było jednak jasne, że ona i Dibble nie mają nic do omówienia, a sam list ma być żałosną próbą zastraszenia jej – chociaż nie mogła odgadnąć, dlaczego Comstockowi tak na tym zależy. W każdym razie nie zamierzała dać się zastraszyć. Uznała, że najlepiej będzie, jeśli nie da poznać po sobie, że w ogóle dostała od niego list.
Tego dnia jej taktyka opierała się na „małych fortelach". Wypatrując oczy przez lornetkę, obserwowała wspaniałą postać Ziziego, który w tej właśnie chwili potężnym uderzeniem kija posłał piłkę na drugi koniec boiska. Nie mogła jeszcze ujawnić, co naprawdę do niego czuła, spytała więc niewinnym tonem:
– Kto to taki?
– To chyba ten zawodnik, o którym Pippi ględzi aż do znudzenia – odrzekła Mimi. – Wmówiła sobie, że mu się spodobała.
– Skoro tak, to dlaczego jej tu nie widać?
– Wypadło jej przesłuchanie.
– Moim zdaniem to jeden z tych facetów, przy których wszystkie babki myślą, że im się podobają. – Janey oczywiście uważała się za wyjątek od tej reguły. Studiowała rysy Ziziego przez lornetkę, obracając w pamięci każde słowo z ich niedawnej rozmowy. Doszła do wniosku, że z jego strony nie mógł to być zwykły flirt; to, co czuła, było zbyt mocne i szczere.
– Wszystko jedno – odrzekła jej Mimi. – I tak nie można wyjść za gracza w polo.
– Dlaczego? – zapytała Janey ostrym tonem.
– Po pierwsze, tacy nigdy nie śmierdzą groszem. – Mimi się roześmiała. – A po drugie, żyją na walizkach. – Wyciągnęła rękę po lornetkę. – To tak samo jak wyjść za żonglera z cyrku… No, może niezupełnie. Ten tutaj wygląda na niezłego jebakę.
Janey natychmiast stanęła w obronie Ziziego.
– On na pewno jest inny – powiedziała. – Wygląda, jakby miał duszę.
– Nawet jeśli ją ma – Mimi oddała jej lornetkę – to tutaj, na East Endzie, szybko o niej zapomni. – Rozejrzała się dookoła, najwidoczniej straciwszy zainteresowanie Zizim. – Gdzie się podziewa Selden?
Nic mnie to nie obchodzi, chciała powiedzieć Janey, ale zapytała tylko swobodnym tonem:
– O której miał przyjechać?
– O trzeciej – odpowiedziała Mimi – a jest już po wpół do czwartej. Mam nadzieję, że się nie zgubił, tak jak ostatnio. Widzisz go gdzieś?
Janey niechętnie oderwała wzrok od boiska, udając, że wypatruje Rose'a przez lornetkę w tłumie za ich plecami. Mimi ciągnęła roztargnionym tonem:
– George uwielbia Seldena. Mówi, że on wysoko zajdzie… Już teraz wiele osiągnął, ale George powiedział, że wcale się nie zdziwi, jeśli za kilka lat Selden będzie miał własnego G5.
– Naprawdę? – spytała Janey obojętnym głosem. – Wiesz przecież, że nie zależy mi na pieniądzach.
– Janey Wilcox! – wykrzyknęła Mimi. – Nie znam cię zbyt dobrze, ale kiedy ktoś mówi, że nie zależy mu na pieniądzach, to znaczy, że kłamie. A wśród moich przyjaciół nie ma kłamców!
Jej słowa zabrzmiały dziwacznie, jakby wypowiedziała je dorastająca dziewczynka. Janey domyśliła się, że tak mówią bogate nastolatki w drogich pensjonatach. Nie potrafiła powiedzieć, czy Mimi żartuje, czy mówi poważnie. Nagle poczuła, jak wiele je różni. Chcąc załagodzić sprawę, zaczęła się tłumaczyć:
– Chyba każdej kobiecie zależy na pieniądzach…
– To prawda – powiedziała Mimi. – Nie warto udawać, że jest inaczej, bo nie ma nic gorszego niż utrzymywanie mężczyzny… I niech cię nie zniechęca wygląd Seldena. Faceci, którzy naprawdę do czegoś doszli, zwykle nie są olśniewający.
– Uważam, że Selden jest… przystojny. – To słowo ledwo przeszło Janey przez gardło. Żeby ukryć niesmak, dodała: – Ale nie sądzę, żebym mu się spodobała, mówiłam ci już przecież.
– Posłuchaj, kochanie – odparła Mimi. – Znam się na facetach. Uwierz mi, że podobasz się Seldenowi. Nie masz pojęcia, jak się ucieszył, że przyjdziesz na ten mecz.
– Może zmienił zdanie co do mnie – mruknęła Janey pod nosem, kierując lornetkę na dojazd do boiska, wąską drogę z płotem po obu stronach, zapchaną teraz pojazdami. – Wiele samochodów nie może wjechać – zauważyła. – Tutaj zawsze są kłopoty z parkowaniem.
Jej uwagę przykuł niezwykły model jaguara – sześciocylindrowy XK120 z 1948 roku. Był on taką rzadkością, że Janey widziała w życiu tylko jeden egzemplarz, na wystawie klasycznych aut, organizowanej na starym torze wyścigowym w Bridgehampton. Była nawet zdecydowana oddać się jego właścicielowi, żeby tylko zbliżyć się do tego wozu, ale okazało się, że go tam nie ma. Skierowała lornetkę na kierowcę, zaintrygowana, kto może mieć dość pieniędzy – i smaku – żeby jeździć takim wozem.
Fryzura człowieka za kierownicą wydała się jej znajoma; z wielkim zdumieniem rozpoznała twarz Seldena Rose'a. Ten wóz jest o wiele za dobry dla takiego leszcza, pomyślała.
– Widziałam Seldena – poinformowała Mimi. – Zaraz tutaj będzie. – Westchnęła, przybita niesprawiedliwością losu, przez którą najlepsze samochody zawsze należały do największych palantów. Zrezygnowana, wróciła do obserwacji meczu.
Selden Rose miał gęste włosy, które wyglądały tak, jakby wcale nie rosły i tym samym nie trzeba było ich strzyc ani o nie dbać. Kiedy uśmiechał się swoim szerokim, chłopięcym uśmiechem, widać było białe, wzmocnione fluorem zęby, odrobinę nierówne; w latach sześćdziesiątych ortodoncja stała na niższym poziomie niż dziś. Pochodził z okolic Chicago i na pierwszy rzut oka był chodzącą uprzejmością. Po kilku pobieżnych spotkaniach można go było wziąć za zasadniczego urzędnika wielkiej korporacji, pnącego się w górę po szczeblach kariery. Ale on był kimś więcej: należał do nielicznych, którzy dotarli na sam szczyt, i w gruncie rzeczy cechowała go chorobliwa wręcz ambicja. Został dyrektorem Movie-Time i teraz nad jego stanowiskiem były już najwyżej dwa stołki; jego celem było je zdobyć, i to wcześniej niż później. Chciał rządzić całym koncernem Splatch Verner.
Kanał Movie-Time był oddziałem Splatch Verner, konglomeratu medialnego, który uważał się za instytucję większą i ważniejszą niż którykolwiek z rządów i prowadził interesy w prawdziwie amerykańskim stylu. Innymi słowy, firma na zewnątrz pokazywała, że troszczy się o swoich pracowników, oferując im zasiłki i możliwość wykupu akcji; dbała o poprawność polityczną, głosząc hasła poparcia dla wielokulturowości i gwarantując zatrudnionym bezpieczeństwo przed molestowaniem seksualnym (jak głosiły biurowe emaile). Ale pod tą przyjemną otoczką pozorów wszystko było jak wszędzie indziej, a interes prowadzili ludzie, którzy w skrytości ducha byli zdania, że ich praca najbardziej przypomina wojnę. W ciągu ostatnich piętnastu lat Splatch Verner wykupił wydawnictwa prasowe i producentów filmowych, stacje telewizji kablowej, wydawnictwa książkowe, serwery internetowe, operatorów telefonicznych i satelitarnych oraz agencje reklamowe. Zajmowano się tutaj rozrywką – jej produkcją, marketingiem i dystrybucją. Produkt firmy musiał mieć markę, a dopóki dobrze się sprzedawał, nikt się nie zastanawiał, co kieruje firmą. A kierowała nią żądza zysku za wszelką cenę. Dyrektorzy poszczególnych działów rozumieli, że polityka firmy wymaga, aby każdego, kto stanie im na drodze, rozgnieść jak robaka. Niemożliwe było tutaj powtórzenie biblijnej historii Dawida i Goliata; samotny sprawiedliwy nie miał z nimi żadnych szans. Powiedzonko grubych ryb firmy Splatch Verner brzmiało: „Kto nam podskoczy, długo na tym świecie nie pożyje".
Selden Rose był typowym pistoletem ze Splatch Verner. Nie wyróżniał się ani ubiorem, ani manierami. Swój gust chciał wyrazić w jeden tylko sposób: poprzez wybór drugiej żony.
Wielu jego kolegów na kierowniczych stanowiskach, którzy tak jak on byli po czterdziestce, niedawno ożeniło się po raz drugi. Wymienili swoje pierwsze żony (były to przeważnie atrakcyjne kobiety o rok lub dwa młodsze od nich, wykonujące poważne zawody, tak jak była żona Seldena – prawniczka) na kobiety bardziej godne pożądania i młodsze od nich o dziesięć lub piętnaście lat. Dyrektor działu reklamy ożenił się z primabaleriną American Ballet Theatre, niewysoką, ciemnowłosą i tajemniczo małomówną dziewczyną o wielkich oczach. Dyrektor kablówki poślubił rosyjską pianistkę, szczycącą się tym, że pochodziła w prostej linii od Romanowów. Inni dyrektorzy wybierali sobie a to pochodzącą z Chin absolwentkę Harvardu, która była geniuszem komputerowym, a to republikańską dziennikarkę, prowadzącą własny magazyn polityczny w CNN, a to projektantkę mody. Janey Wilcox byłaby gwiazdą tej listy, a cała firma zazdrościłaby Seldenowi, który w myślach przyczepił jej już tabliczkę: „Modelka o międzynarodowej sławie".
Selden zaparkował samochód na trawie i wysiadł, poprawiając przepisane przez lekarza okulary przeciwsłoneczne. Zwykle po zaparkowaniu stawiał dach i zamykał wóz na klucz, ale w tej chwili czuł się zupełnie beztroski. Janey Wilcox sprawiła mu miłą niespodziankę na bankiecie – nie okazała się tak głupia, jak się obawiał i jak mu opowiadano. Dostrzegł uczuciową, subtelną istotę za, jak sam to nazwał, „twardym murem cynizmu". Jak wielu mężczyzn, którym brak prawdziwego doświadczenia z kobietami i którzy z tego powodu nie potrafią ich zrozumieć, Selden nie mógł sobie wyobrazić, że piękna kobieta może się okazać zdzirą. Nie przyjąłby też do wiadomości, że może się nie podobać kobiecie. Kąśliwe uwagi Janey przypisywał jej defensywnemu charakterowi; dziewczyna z natury miła, wykorzystywana przez facetów „gorszych od niego", musi prędzej czy później nauczyć się ostrożności. Podejrzewał, że Janey Wilcox nie zaznała w życiu prawdziwej miłości oraz że nigdy nie była w „zdrowym" związku (przynajmniej co do tego się nie mylił). Widział w niej istotę potrzebującą pomocy.
Selden Rose lubił myśleć o sobie jako o typie rycerza. Idąc w kierunku sektora dla VIP-ów, zaczął się martwić, że na bankiecie u Mimi nie pokazał się z najlepszej strony. Wszystko przez te nerwy, pocieszył się, zadowolony, że jest jeszcze zdolny do denerwowania się z powodu kobiety. Rozwiódł się dwa lata temu; od tego czasu miał u boku niejedną piękność, ale były to raczej typowe laleczki z Los Angeles, których uroda przypominała garnitur prosto ze sklepu.
Janey Wilcox była inna. Jej piękne ciało stanowiło jedność z wybitną osobowością.
Podając nazwisko hostessie, Selden Rose postanowił, że dziś postara się wywrzeć właściwe wrażenie. Naczelna zasada firmy Splatch Verner brzmiała: „Dotrzeć do wyjątkowego zjawiska i sprzątnąć je innym sprzed nosa". Selden miał zamiar zastosować ją również w stosunku do Janey. Nie martwił się tym, że żaden mężczyzna nie docenił jeszcze jej uroku, ale wiedział, że kiedy tylko pojawi się jeden kandydat, na konkurencję nie trzeba będzie długo czekać. Zdecydował, że trzeba uderzyć szybko i zdobyć upragnione trofeum jeszcze przed końcem lata.
Hostessa znalazła jego nazwisko na liście gości i nie okazując mu większego zainteresowania, odpięła aksamitną linę zagradzającą wejście. Na drodze do pobliskiego namiotu stało siedmiu lub ośmiu fotografów. Selden zamierzał prześlizgnąć się obok nich, ale zauważył Comstocka Dibble'a, pozującego do zdjęć z miną wyrażającą jednocześnie zadowolenie i znudzenie. Comstock obejmował mocno w talii wysoką, ciemnowłosą kobietę, ukazującą w uśmiechu długie, mięsiste dziąsła. Selden rozpoznał narzeczoną Dibble'a, którą spotkał kiedyś na przyjęciu. Śmieszył go ten związek z Mauve Binchely, która prawdopodobnie była starsza od swojego narzeczonego; pomyślał sobie, że Comstock traci wigor.
I nic dziwnego. Comstock Dibble, w mniemaniu Rose'a, był indywidualistą, któremu zupełnie niezasłużenie się powiodło i dlatego uważał, że może działać na własną rękę. To było dobre dwadzieścia, trzydzieści lat temu; w obecnych czasach, kiedy dochody szły w miliardy dolarów, niepohamowany temperament Dibble'a zaczął budzić nieufność. Selden nigdy za nim nie przepadał i podejrzewał, że wkrótce zajdzie potrzeba ukrócenia jego swobody. Ale ponieważ działali w tej samej branży i znali się od lat, klepnął go poufale po plecach i wyciągnął do niego rękę:
– Witaj, Comstock – rzekł z sympatią w głosie.
Comstock się odwrócił. Spojrzenie jego małych, podkrążonych oczu zdradzało, że spodziewał się natręta, zawracającego mu głowę. Selden nie mógł stwierdzić, czy Dibble ucieszył się na jego widok; uznał, że raczej nie.
– Selden Rose. – Comstock zawiesił głos na krótką chwilę. – Co tutaj robisz?
– Zdaje się, że to samo co ty – odparł Selden. – Przyszedłem pooglądać koniki.
– Myślisz, że o to tutaj chodzi? – Comstock wyraźnie chciał zbić Rose'a z tropu, udając dobrze poinformowanego.
– Tak słyszałem – padła odpowiedź.
– Chcesz się wkręcić do towarzystwa – rzekł Dibble z ledwo ukrywaną dezaprobatą.
– Przepraszam – przerwał im jeden z fotografów. – Czy można zrobić panom zdjęcie?
– Dziękujemy. – Selden odprawił go z kwitkiem. Z tą samą wszechwiedzącą manierą co wcześniej Comstock odpowiedział: – Niektórzy z nas przedkładają uznanie sobie równych nad podziw szerokiej publiczności.
Uwaga ta, choć rzucona żartobliwym, swobodnym tonem, była celna; Comstock spojrzał na Seldena gniewnym wzrokiem. Prawda była taka, że pani Dibble bardzo lubiła pokazywać zdjęcia Comstocka swoim znajomym. Rozpierała ją wtedy wielka duma, a wszyscy uważali ich niemalże za rodzinę królewską, jakby ona była Królową Matką, a on księciem Karolem. Ale Selden Rose, ten dyrektorzyna, nigdy by tego nie zrozumiał.
Patrzył przez chwilę, jak Selden znika w tłumie zgrzanych ludzi, ale Mauve szybko sprowadziła go na ziemię, ciągnąc za rękaw koszuli. Spojrzał wymownie na fotografów, dając im jednoznacznie do zrozumienia, że to już koniec zdjęć. Jego niechęć do Seldena Rose'a w tym momencie okrzepła w twardą, granitową bryłę nienawiści.
Ileż tutaj sekretów, pomyślała Mimi, patrząc na ludzi siedzących przy stole. Cóż, ona sama też miała kilka rzeczy do ukrycia. Tylko Selden otwarcie demonstrował swoje uczucia: nadskakiwał Janey, czarując manierami, wciąż dolewał jej szampana i starał się wciągnąć ją w rozmowę na temat jej kariery modelki.
Siedzieli w piątkę: Mimi, Janey, Selden, Mauve i Comstock, przy najlepszym stoliku w namiocie dla VIP-ów, stojącym w rogu namiotu, gdzie dochodził lekki powiew wiatru. Mieli tam pod ręką plastikowe wiaderko z butelką szampana Veuve Clicquot, a do tego kanapki przygotowane przez skandalicznie drogą firmę cateringową „Chleby i ryby" („Chłopy i dupy", pomyślała Mimi; takie żarty były w jej guście), ale jakoś nikt się dobrze nie bawił. Atmosfera była ciężka jak upał na zewnątrz, a towarzystwo raczej przygnębione. Niemniej Mimi podobało się przedstawienie odgrywane przy tym stole.
Comstock i Janey starannie się unikali, a ich wysiłki sprawiały wrażenie, że znają się lepiej, niż chcą po sobie pokazać. Trzykrotnie Mimi zdążyła już zauważyć, jak Janey rzuca Comstockowi gniewne, pytające spojrzenie, a on za każdym razem umyślnie patrzy gdzie indziej. Te spojrzenia pochwyciła także Mauve, bo zaczęła indagować Janey o szczegóły jej związku z Peterem Cannonem. Mauve zeszłego wieczoru widziała Cannona na przyjęciu i była oburzona, że ma on czelność pokazywać się publicznie. Selden udawał, że go to ciekawi, ale widać było, że najchętniej kazałby Mauve się zamknąć, żeby móc porozmawiać z Janey, a sama Janey, chyba z czystej niechęci do Mauve, żarliwie broniła Petera Cannona i jego praw do życia towarzyskiego.
– W dzisiejszych czasach ludzie nie mają wstydu, co, Comstock?
– zagadnął Selden. W jego słowach dał się słyszeć ukryty przytyk.
– A co komu po wstydzie? – odburknął Dibble.
Rozmowa utknęła w martwym punkcie. Janey pociągnęła łyk szampana i spojrzała w stronę boiska, gdzie drużyna Ziziego odbierała nagrodę – srebrny puchar.
– Nie wiedziałem, że pasjonuje się pani polo – zwrócił się do niej Selden.
– Wielu rzeczy pan o mnie nie wie – ucięła szorstko. Mimi pomyślała, że Janey mogłaby być nieco milsza dla Seldena. W gruncie rzeczy był to sympatyczny człowiek, a do tego miał wszystko, co mężczyzna mieć powinien, trzeba było tylko dotrzeć do jego wnętrza. Nie gonił za splendorem, ale był zbyt dumny i pewny siebie, żeby przyznać, że splendor ma jakiekolwiek znaczenie. I w jego przypadku oczywiście nie miał żadnego.
Comstock z kolei stanowił typ całkowicie odmienny. Był przedziwnie zbudowany: miał pękatą klatkę piersiową i krótkie patykowate nogi. Przy każdym spotkaniu Mimi zastanawiała się, czy jego fiut pasuje do górnej, czy dolnej połowy ciała. Tego dnia Dibble wbił się w czarną, obcisłą, zapinaną na suwak koszulę od Prady, a na nogach miał czarne sandały z tej samej firmy. Pocił się obficie i co chwila wycierał twarz chusteczką, bez widocznego efektu – za chwilę znów był cały mokry, jakby samo życie było wielkim wysiłkiem.
Mimo to zapalił cygaro.
– Powiedz mi, Comstock – zapytała go Mimi – nad czym teraz pracujesz?
– Robimy film z Wendy Piccolo – odpowiedział.
– Przypomnij mi, kto to? – Zawahała się przez chwilę. – Aha, już pamiętam. Mała dziewuszka z pięknym ciałem.
– Nie wypowiadam się na temat jej ciała – mruknął Comstock, zerkając na Mauve. Rozsiadł się wygodnie i zaciągnął dymem, jakby rozmowę uważał już za zakończoną. Typowe dla ludzi z wielką władzą, pomyślała Mimi: nie można ich zmusić do wysiłku, jeśli nie widzą w tym korzyści dla siebie.
– No cóż – spojrzała na Dibble'a lekceważąco, jakby był chłopcem na posługi – pójdziemy już chyba.
– Zostańmy jeszcze – poprosiła Janey. Była absolutnie zdeterminowana, żeby przed wyjściem zamienić jeszcze kilka słów z Zizim. – Chcę złożyć Haroldowi gratulacje.
– Zapomniałam, że to jego drużyna – rzekła Mimi.
– Ja też zostanę – oznajmił Selden. – Trzeba pogadać z właścicielem.
– Zdaje się, że gracze mówią na niego el patron - poprawiła go Janey z zupełnie zbytecznym naciskiem.
– Spotykała się pani z nim, prawda? – spytała Mauve.
– Tak – odparła Janey. – Cudowny człowiek.
– Wychował się w Nowym Jorku – poinformowała ją Mauve.
– Na Piątej Alei – uzupełniła Janey.
– Zabawne, że nie znaliśmy go wcześniej – zastanowiła się Mauve.
– Czemu? – zapytała Janey. – Pamięta pani wszystkich, którzy dorastali przy Piątej Alei?
– To harwardczyk, pamiętam nazwisko – wtrącił Selden.
– W takim razie to frajer – zawyrokował Comstock. – Kto kończył Harvard, nigdy do niczego nie doszedł.
– Ciekawe. – Mimi się zaśmiała. – Selden to wychowanek Harvardu.
– Jak widać, w niektórych kręgach nie przysparza to chwały – powiedział Selden.
– Skoro jeszcze nie idziemy, trzeba zamówić kolejnego szampana. – Mimi wyjęła butelkę z wiaderka i wlała ostatnie krople napoju do swojego kieliszka.
Kiedy dołączyli do nich Harold Vane wraz z Zizim, towarzystwo ożywiło się nieco, ale nadal przy stoliku wyczuwało się niezręczną sztywność. Mimi, wytrawna gospodyni, była wyczulona na takie rzeczy. Z niejaką irytacją zauważyła, że Janey wcisnęła się pomiędzy Ziziego a Harolda, skutkiem czego Selden musiał usiąść pomiędzy Haroldem a Mauve. Źle się dla niego złożyło, jednak Mimi rozumiała zachowanie Janey; Zizi był tak pociągający, że każda kobieta musiała go pragnąć. Przyjrzała się uważniej jego rysom. Nie było w nich ani jednej fałszywej linii; im dłużej się na niego patrzyło, tym wydawał się przystojniejszy. Można było dojść do wniosku, że to nie człowiek, a istota wyższa, stworzona przez Boga do zaludnienia innej, doskonalszej planety. Uroda Janey też była olśniewająca, niemniej u boku Ziziego wydawało się, że czegoś jej brakuje.
Mimi uśmiechnęła się, nie zdradzając niczym swoich myśli. Spojrzała na inne osoby przy stole. Harold rozmawiał z Seldenem o interesach, a Janey usiłowała podtrzymać rozmowę z Zizim, prowokując go i nazywając nieobytym argentyńskim farmerem. Pomimo swojej urody Janey była przewrażliwiona na punkcie mężczyzn. Kiedy chciała zwrócić na siebie uwagę mężczyzny, zawsze odnosiła się do niego zaczepnie. Trafiła jednak kosa na kamień, pomyślała Mimi, upijając łyk szampana. Dwa psy tej samej rasy zawsze się rozpoznają; Mimi już po wstępnej obserwacji zauważyła, że Zizi, tak jak ona, hołduje europejskim, staroświeckim zasadom i czuje się zakłopotany zaczepkami Janey (zaczął się już rozglądać dookoła stołu za kimś, kto wybawiłby go z opresji). Takie sztuczki podziałałyby lepiej na Seldena.
Naraz Zizi spojrzał w stronę Mimi i uśmiechnął się do niej. Zrozumieli się bez słów. Mimi lubiła Janey; był to ten rodzaj sympatii pomiędzy dwoma kobietami, który może zaowocować przyjaźnią. Ale jeśli miały zostać przyjaciółkami, Janey musi się nauczyć, że nie może brać sobie każdego faceta, którego chce, szczególnie na jej oczach. Musi wiedzieć, kiedy się powstrzymać. Mimi zastosowała więc swoją starą, wypróbowaną technikę. Zwróciła się do Ziziego:
– Grałeś w tym roku w Palm Beach?
Wiedziała, że jest przy tym stole jedyną osobą, która choć odrobinę zna się na polo. Wciągając Ziziego do rozmowy na jego ulubiony temat, niepodzielnie skupiła na sobie całą jego uwagę.
Inne kobiety uważały Janey Wilcox za zdzirę, ale za to z niewyjaśnionych przyczyn kochały ją psy i dzieci. W święto Czwartego Lipca Janey była gościem na dwudziestym trzecim Dorocznym Charytatywnym Turnieju Baseballowym pod patronatem Pluszowego Misia (nikt już nie pamiętał, skąd wzięła się ta nazwa). Siedziała na trybunie, po bokach mając dwóch małych chłopców. Jeden miał sześć lat, a drugi osiem i choć kompletnie różni – pierwszy chudy jak patyk, drugi otyły – byli jednak braćmi, latoroślami George'a Paxtona i jego pierwszej żony, Marlenę.
Młodszy z chłopców, Jack, ściskał rękę Janey, zdradzając oznaki nieskrywanego zapału, widocznego tylko u małych dzieci, które jeszcze nie wiedzą, czym jest cynizm. Starszy, George junior („Georginka" – szkolne przezwiska są bardzo okrutne), pilnie studiował tablicę wyników, zliczając punkty jak aktuariusz. Na boisku Digger wybijał piłkę.
– Jeżeli zaliczy teraz wszystkie bazy, będą mieli pięćdziesiąt trzy procent szans na wygraną – powiedział Georgie z absolutną pewnością siebie. Stanowił miniaturową kopię ojca, miał tak jak on skłonność do tycia i łamliwe paznokcie u nóg, wskutek zainfekowania jakimś złośliwym wirusem. – Z drugiej strony – mówił dalej – jeśli nie trafi ani razu w piłkę, to szanse na przegraną wynoszą dwadzieścia cztery procent.
– Naprawdę? – zapytała Janey, patrząc na boisko, gdzie Digger machał kijem na próbę, przygotowując się do gry. Miał na sobie głęboko wciętą koszulkę bez rękawów, pumpy khaki i płócienny kapelusz wędkarski, jaki noszą dziadkowie na Florydzie; tak według niego miał wyglądać strój baseballisty.
– Myślisz, że da nam autograf? – zapytał nerwowo Jack, dłubiąc palcem przy ruszającym się zębie. Nie mógł jakoś do końca uwierzyć, kiedy wszyscy powtarzali, że w tym wieku zęby wypadają, ale potem zawsze wyrastają nowe. – A jak go poprosimy, a on się nie zgodzi?
– Zapytamy Patty, dla pewności – poradziła Janey. Pochyliła do siostry, siedzącej z drugiej strony chłopca. – Jack martwi się, czy Digger da mu autograf.
Patty oderwała wzrok od męża. Kiedy byli na takich imprezach, zawsze bała się, że może mu się stać coś złego, na przykład zaatakuje go szalony fan udający fotoreportera.
– Jeśli nie będzie chciał dać ci autografu, od razu przyjdź do mnie. – Zmierzwiła Jackowi włosy.
Janey i Patty zawsze były bardzo miłe dla dzieci; jako nastolatki zdobywały fundusze, pracując w uświęconym tradycją zawodzie opiekunki. Jednak w Hamptons, gdzie zajmowały się tym głównie wyspecjalizowane agencje aupair, nie każda młoda kobieta miała tyle serca do dzieci.
Roditzy Deardrum, siedząca na ławce za nimi, przyglądała się tej scenie z niesmakiem, ale jednocześnie z zazdrością. Szczyciła się tym, że „zna tutaj wszystkich", zarówno gwiazdy, jak i zwykłych widzów, choć i tak każdy musiał mieć zaproszenie. Mogła usiąść, z kim tylko chciała, ale postanowiła zaszczycić swoim towarzystwem Janey i Patty. Co prawda, chciała w ten sposób zawrzeć bliższą znajomość z Diggerem, nie spodziewała się jednak, że obie siostry będą wolały rozmawiać z… dziećmi!
A najgorsze w nich jest to, myślała Roditzy, że nie są ani trochę takie, jakie dzieci być powinny – przynajmniej jeśli się chce pokazywać je publicznie. Żaden z tych chłopców nie jest ładny; ten mniejszy trzęsie się jak szczeniak chihuahua, a ten większy jest taki… duży! Roditzy rzadko miała do czynienia z dziećmi i była zaskoczona, że robi się je teraz w tak wielkich rozmiarach. Brzuch tego chłopca przypominał piwny mięsień mężczyzny w średnim wieku. Potrzebny był mu wyjazd do sanatorium i ścisła dieta składająca się z sałaty popijanej sokiem z kiełków pszenicy. Rzuciła małemu niechętne spojrzenie i nachyliła się nad nim, wracając do przerwanej rozmowy z Janey:
– Mówię ci, że on na pewno skończy w więzieniu.
– Kto? – Janey już od dłuższej chwili nie słuchała tego, co mówiła Roditzy.
– Peter Cannon! – powiedziała Roditzy. – Mój ojciec jest prawnikiem. Mówi, że wszyscy tylko czekali, żeby go na czymś złapać… Podatków, oczywiście, też nie płacił.
Patty westchnęła głośno i przewróciła oczami. Janey ją zignorowała. Nie chciała być niemiła dla Roditzy, bo znajomość z nią uważała za użyteczną.
– Nie rozumiem tylko, dlaczego zaufało mu tylu sławnych aktorów – odparła.
– O to właśnie chodzi. Gwiazdy filmowe nie są, oględnie mówiąc, najbystrzejsze – rzekła Roditzy. – Poza tym dotarł do nich, kiedy zaczynali kariery. Zanim dorobili się pieniędzy. – Spojrzała na Patty.
– Jak długo jeszcze ludzie będą o tym gadać? – zapytała Patty.
– Nie dłużej niż do następnego skandalu. Wtedy o wszystkim zapomną – powiedziała Roditzy z wszechwiedzącą miną.
Wróciły do obserwowania meczu. Na boisku były gwiazdor filmowy pierwszej wielkości, Jason Bean, rzucił szybką piłkę Diggerowi, który stał obecnie na bazie domowej. Jak donosiła prasa plotkarska, Bean spadł do trzeciej ligi, kiedy postanowił ubiegać się o urząd publiczny. Problem stwarzał nie tyle jego program, ile wrodzona głupota, która podpowiedziała mu, że skoro raz zagrał polityka w filmie, to może bez przeszkód robić karierę polityczną. Digger nie trafił w rzuconą przez niego piłkę, co zostało odnotowane przez kilku fotografów.
– Czy ci paparazzi muszą wszystko fotografować? – zdenerwowała się Patty.
– Przecież to impreza dobroczynna – upomniała ją Janey.
– Znacie tę dziewczynę? – Roditzy jak zwykle wtrąciła się ni w pięć, ni w dziewięć. – Gapi się na Patty już z pół godziny.
– Gdzie ją widzisz?
– Tam. – Roditzy wskazała głową miejsce, w którym kończył się tłum. Stała tam młoda, ciemnowłosa kobieta ubrana w dżinsowy bezrękawnik i dżinsową mini. Na nogach miała tanie czarne szpilki. Patrzyła w ich kierunku; kiedy zaczęły jej się przyglądać, szybko się odwróciła.
– Nie wiem kto to – powiedziała Patty.
– Wieśniaczka z Jersey! – Roditzy była święcie oburzona. – Jak w ogóle tutaj weszła? Widzę, że Hamptons naprawdę schodzi na psy!
Janey roześmiała się, przypominając sobie, że niektórzy mówią to samo o Roditzy. Przesunęła wzrokiem po trybunach i nagle zrobiło jej się słabo, jak zawsze kiedy niespodziewanie dostrzegała gdzieś Ziziego. Oczywiście, znów towarzyszyła mu Mimi – ostatnio często zdarzało im się pokazywać razem. Oboje wydawali się pochłonięci nader poufałą rozmową. Janey byłaby zazdrosna, gdyby nie wiedziała, że Mimi dla wszystkich znajomych jest na pozór wylewna. Poza tym nie mieściło jej się w głowie, żeby Mimi mogła podobać się Ziziemu, zwłaszcza że była od niego co najmniej o piętnaście lat starsza. No i zawsze mówili tylko o koniach. Miało to ten wielki minus, że Janey już raz powiedziała, że konie zupełnie jej nie interesują. Nie mogła zatem włączyć się do takiej rozmowy, bo natychmiast zdradziłaby się, że za wszelką cenę chce zwrócić uwagę Ziziego.
– Pojedziemy potem do Maidstone? – zapytał Georgie z ożywieniem. – Chcę ci pokazać moją nową sztuczkę z kartami.
– Kochany jesteś – odrzekła Janey, zauważając, że Mimi i Zizi idą w stronę trybun – ale dziś nie mogę. Może Mimi was zabierze.
Na dźwięk imienia Mimi Jack zrobił minę smutnego spaniela, a Georgie spuścił głowę i wbił wzrok w koniuszek swojego trampka. Mimi nie darzyła synów George'a wielką sympatią; uważała, że Jack jest „za mało samodzielny", a na Georgiego nie mogła wprost patrzeć i kiedy tylko się pojawiał, zawsze potrafiła znaleźć pretekst, żeby odesłać go do pokoju.
Janey polubiła chłopców, ponieważ doskonale rozumiała, co to znaczy być niekochanym, wyobcowanym dzieckiem, które nigdy nie wie, co z nim dalej będzie. Ostatnio jednak trochę zbyt często proszono ją, żeby się nimi zajęła. Kiedy Mimi po raz pierwszy zaprosiła ją na przejażdżkę do ośrodka rekreacyjnego Maidstone (najbardziej ekskluzywnego w Hamptons), Janey nie posiadała się ze szczęścia. Ale w ciągu ostatnich dwóch tygodni Mimi kilkakrotnie zostawiła chłopców pod opieką Janey, a sama znikała na godzinę czy nawet dłużej. Po powrocie tłumaczyła się, że wezwały ją pilne obowiązki domowe; Janey nigdy nie mogła odgadnąć, czego Mimi musi osobiście dopilnować w domu, gdzie na stałe mieszka czworo służby.
Nagle poczuła mdłości, zrozumiawszy, że ową „pilną sprawą" mógł być przecież Zizi. Próbowała się uspokoić, odpędzając tę myśl, ale oto na jej oczach Zizi pomagał Mimi wejść na pierwszą ławkę, słuchając tego, co właśnie mówiła, z wyrazem skupienia i zadowolenia na pięknej twarzy. Dlaczego na mnie już tak nie patrzy, pomyślała żałośnie Janey, wspominając, że podczas ich pierwszego spotkania zachowywał się identycznie jak teraz wobec Mimi. Od tego czasu zawsze witał ją wylewnie i serdecznie, zupełnie jakby był liderem szkolnej drużyny futbolowej, a ona jedną z tłumu rozchichotanych, szarych dziewczynek, zakochanych w nim do szaleństwa. Rzecz jasna, to tylko podsycało ogień jej pożądania. Czuła się przy nim jak mała mysz.
Gdyby tylko wiedziała, jak go zdobyć! W ciągu kilku ostatnich tygodni Zizi stał się gwiazdą towarzystwa – człowieka z taką prezencją i charyzmą zapraszano wszędzie – a jego wartość wzrosła, kiedy okazało się, że do tej pory nie padł jeszcze ofiarą żadnej kobiety. Mógłby ich mieć na pęczki, ale fakt, że tak nie było, że wszędzie zjawiał się sam, dowodził, że jest to człowiek poważny, szukający właściwej towarzyszki – i prawdziwej miłości.
Za taką miłość oddałabym wszystko, pomyślała Janey, pożerając wzrokiem jego smukłe plecy, płynnie przechodzące od szerokich barków do cudownie wąskiej talii. Wyrzekłabym się wszystkiego, pojechałabym, dokąd by zechciał, nawet do Argentyny; z nim mogłabym nawet klepać biedę.
Poczuła ukłucie wściekłej zazdrości, widząc, jak Mimi podaje Ziziemu rękę, a on wciągają na drugą ławkę. Jedna z desek była obluzowana; Mimi zachwiała się, a Zizi przytrzymał ją za ramię. Zaśmiali się oboje, a Janey po raz setny zadała sobie pytanie, co też Mimi może mieć takiego, czego jej brak. Pieniądze, to oczywiste, a także pozycję społeczną – Ziziemu musiało imponować, że Mimi była Księżniczką Ameryki. Janey, zdenerwowana, przygryzła skórkę. Po raz kolejny przypomniano jej, że nic w świecie nie zdoła zmienić faktu, iż pochodzi z klasy średniej, ze zwykłej, niezamożnej rodziny. A jednak to ona, nie Mimi, znajdowała się w centrum uwagi; jej twarz widniała na okładkach i billboardach. Czy może być lepszy wabik na faceta? Przy niej Mimi była tylko damą z towarzystwa, a na domiar wszystkiego miała męża!
Może właśnie o to chodzi, pomyślała Janey, wsuwając włosy pod baseballówkę i przyglądając się Mimi i Ziziemu spod opuszczonych powiek. Może fakt, że Mimi jest mężatką, daje mu poczucie bezpieczeństwa? W oczach towarzystwa Zizi był protegowanym Mimi, którego wybrała sobie, żeby towarzyszył jej jak ulubiony piesek, podstawiał grzbiet pod pieszczoty i zjadał resztki ze stołu. W sumie o Janey można było powiedzieć to samo. W takiej sytuacji ona i Zizi stworzyliby idealną parę; Mimi musiała to wiedzieć, a jednak nie robiła nic, żeby im pomóc.
Digger znów nie trafił w piłkę. Mali sąsiedzi Janey wydali okrzyk rozczarowania. No cóż, pomyślała Janey. Skoro Zizi jest takim typem faceta, którego nie można złapać inaczej, jak tylko udając brak zainteresowania, to proszę bardzo, ona potrafi być nie do zdobycia. Będzie się spotykać z innym, z kimkolwiek, może nawet – zaśmiała się gorzko – z tym cholernym Seldenem Rose'em!
Selden… Odkąd wybrała się z nim na przejażdżkę po tamtym meczu polo (jemu mogła się oprzeć, ale jego samochodowi – nigdy), skacze obok niej jak pies. Naprawdę szkoda, że jest taki nudny, bo kiedy wsiadła do jego wozu, przez chwilę nawet rozważała, czyby nie warto… Taki samochód wskazywał, że facet ma pozycję, forsę i gust. Ale kiedy zaczął snuć opowieść o tym, jak go restaurował, jak szukał oryginalnej skóry na tapicerkę i specjalnego chromu do pokrycia szprych – po piętnastu minutach zanudził ją na śmierć. Nie zauważył tego jednak, a jego zainteresowanie nią nie osłabło, choć wciąż konsekwentnie odmawiała mu, kiedy chciał umówić się z nią na randkę. Była pewna, że wystarczy na niego skinąć, a przybiegnie do niej. Obserwując, jak Mimi i Zizi zajmują miejsca o kilka ławek przed nią, uznała, że może to być dobre rozwiązanie.
Mimi i Zizi odwrócili się do nich i pomachali. Mały Jack zatrząsł się ze strachu, kiedy ich zobaczył. W domu jego ojca co weekend bywały tłumy ludzi, których nie sposób spamiętać, ale ten pan, który grał w polo, zapadł jednak malcowi w pamięć. Przyszedł do nich dwukrotnie – kiedy w domu była tylko Mimi – i za każdym razem groził Jackowi, że nauczy go jeździć na koniu i zrobi z niego dżokeja. Pewnie myślał, że każdy chłopiec o tym marzy. Wyczuwając napięcie Jacka, Janey przytuliła go, odrywając wzrok do Ziziego. Choć nie zdecydowała jeszcze, czy chce mieć dzieci (gdyby je miała, na pewno zatrudniłaby nianię, chociaż Patty uważała, że samodzielne wychowywanie potomstwa jest bardziej etyczne), to jednak zdawała sobie dobrze sprawę z jednej rzeczy: dla niektórych mężczyzn nie ma nic bardziej pociągającego niż młoda kobieta czule tuląca małe dziecko.
Digger nareszcie trafił w piłkę, a tłum nagrodził go gromkim aplauzem.
– Dobrze. Teraz mają dwadzieścia siedem procent szans na wygraną – oznajmił Georgie uroczyście.
– Co ty na to, Jack? – zapytała Janey.
– Nie lubię matmy – odpowiedział.
– Wiesz co? Ja też nie. – Janey uśmiechnęła się i potargała czuprynę chłopca, a on przylgnął do jej ramienia. Gorąco modliła się, żeby Zizi to zobaczył.
Niestety, często bywa tak, że kiedy człowiek stara się pokierować strzałą Amora, trafia ona w zupełnie inny cel, niżby się chciało. Tak też było i teraz: zamiast Ziziego Janey ustrzeliła Seldena Rose'a.
Selden przyjechał do East Hampton na mecz i kiedy już zaparkował samochód w rzędzie pojazdów tłoczących się w ciemnej bocznej uliczce, przysiągł sobie, że ostatni raz poniża się, biorąc udział w takiej imprezie. Znów nie mógł trafić, bo nikt nie umiał udzielić mu konkretnych wskazówek. Od każdego słyszał tylko ogólniki w stylu: „To będzie gdzieś za A &P", jakby każdy wiedział, gdzie znajduje się A &E Szedł wzdłuż długiego rzędu zaparkowanych samochodów (nadal nie wiedział dokładnie, gdzie jest boisko) i rozmyślał o tym, jak wiele czasu już zmarnował w tym sezonie. Każda minuta każdego weekendu była zaplanowana: przyjęcia, imprezy, uroczystości (otwarcia przeróżnych obiektów, od sklepów po mierne wystawy sztuki). We wszystkich tych miejscach „należało być", jakby samo pojawienie się tam czyniło człowieka wyjątkowym. Niemniej widywało się tam wciąż tych samych ludzi, a kiedy spotyka się kogoś po raz szósty w ciągu jednego weekendu, o czym można jeszcze rozmawiać? Selden uznał, że całe to towarzystwo z Hamptons jest jak banda bogatych dzieciaków na luksusowych koloniach; ciągle trzeba im organizować jakieś bezsensowne rozrywki.
Przyłączył się do grupy ludzi, którzy szli przez trawiasty plac wyglądający jak szkolne boisko sportowe. Myślał dalej; choć nie jest przeciwny życiu towarzyskiemu, to woli spędzać wolny czas w sposób bardziej konstruktywny. W Los Angeles ludziom nie zbywało na ogładzie, ale tam życie towarzyskie miało sens: służyło nakręcaniu interesów i zawieraniu znajomości. Tutaj zaś chodziło wyłącznie o „bycie widzianym", a ludzie zdawali się wierzyć, że ten, kogo „nie widać", przestaje istnieć. Taka egzystencja to wielka pustka; stojąc w tłumie gości spędzanych na te obowiązkowe imprezy, z lampką taniego szampana w ręku, kiwając automatycznie głową, Selden często zastanawiał się, czy ktokolwiek z nich żywi w głębi serca tęsknotę za pięknem, za naturą, za wzajemną relacją, która sięga głębiej niż przypadkowa przynależność do tego samego towarzystwa. W chwili obecnej, podając nazwisko kolejnej bezosobowej hostessie, sprawdzającej listę gości, pożałował, że nie posłuchał instynktu i nie wybrał się w rejs swoim jachtem.
A byłbym to zrobił, pomyślał, zły na samego siebie, gdyby nie ta cholerna Janey Wilcox. Od miesiąca Selden specjalnie pojawiał się na wszystkich imprezach, na które ją zapraszano, aby mogła poznać go bliżej i docenić. Ale za każdym razem, kiedy chciał ją zaprosić na kolację, odmawiała mu, rzucając pogardliwym tonem:
– Kolacja w Hamptons w czerwcu i to jeszcze w sobotni wieczór? Jestem zaproszona na cztery przyjęcia!
Selden w końcu zaczął godzić się z tym, że nie przypadł Janey do gustu. Przez cały miesiąc, odkąd ją poznał, wierzył gorąco, że gdyby tylko mógł wyrwać ją z tego sztucznego światka, Janey Wilcox rozkwitłaby pełnią swojej prawdziwej natury. Dostrzegał w niej, bądź też sądził, że dostrzega, ten sam intelekt, to samo umiłowanie piękna i sztuki, które jego cechowało. Potrafiła mówić godzinami o literaturze i filmie, i to z zadziwiającą inteligencją, zważywszy na fakt, że nigdy nie uczęszczała na studia. Teraz jednak Selden zaczął podejrzewać, że nie bierze się to z prawdziwego zamiłowania, lecz jest to chwyt towarzyski, obliczony na to, aby przyciągnąć uwagę innych i wybić się ponad nich.
Idąc wzdłuż płotu za bazą domową, postanowił, że nie będzie więcej marnował czasu na Janey Wilcox. W Nowym Jorku jest mnóstwo wspaniałych, pięknych młodych kobiet, a on przecież stanowi świetną partię. Skoro Janey Wilcox go nie chce, znajdzie bez trudu kogoś równie dobrego… albo nawet lepszego. Z zadumy wyrwał go głuchy stukot drewnianego kija. Podążył wzrokiem za odbitą piłką.
Poleciała na lewe zapole, a Selden, patrząc, jak wznosi się wysokim łukiem ponad trzecią bazą, nagle zauważył Janey siedzącą pomiędzy synami George'a Paxtona. Wszystkie jego postanowienia diabli wzięli. Był to piękny obrazek, jakby zdjęcie zrobione z ukrycia. Oblicze Janey promieniało delikatnością, jakiej nigdy wcześniej nie widział. Przytulała chłopca do piersi (Selden dałby wiele, żeby być na jego miejscu), a na jej twarzy malowała się łagodność Madonny. Serce zabiło mu mocniej, a świat, zachwiany w posadach, odzyskał równowagę; Selden zrozumiał, że nie mylił się co do niej. Oto co musi zrobić: uratuje ją, uratuje przed nią samą. Ona chce zmarnować sobie życie wśród tej pustki, wypełniając ją głupstwami; jego obowiązkiem jest wskazać jej drogę do wspanialszego świata, gdzie życie nabiera sensu. Oczyma duszy ujrzał ją pochylającą się nad gromadką ich dzieci (a ich dzieci z pewnością będą milsze oku niż dzieci George'a). W tym momencie, jakby los chciał udzielić błogosławieństwa jego planom, Janey zauważyła go, a jej łagodne spojrzenie mówiło wszystko.
W każdym razie pomachała do niego – ten przelotny gest w oczach Seldena był równie wdzięczny jak trzepot skrzydeł motyla.
Jack Paxton czuł, że zbiera mu się na wymioty. Wiedział, że źle zrobił, połykając bez gryzienia prawie całego hot doga, ale nie miał wyjścia – Georgie rzucił mu wyzwanie. Stali na parkingu, obok grupki dorosłych, a Jack miał skurcze żołądka, które nieomylnie zwiastowały, że zaraz zwróci. Niczego w życiu nie bał się tak jak tego, że wymiociny uderzą mu do nosa. Zdarzyło mu się to raz, kiedy miał trzy lata – było to zarazem jego najwcześniejsze wspomnienie dotyczące ojca. Pamiętał, że zwymiotował i powiedział: „Tato, zrzygałem się nosem". Ojciec odparł: „Wiem, synu… ", po czym wyszedł z domu i już nie wrócił.
Jack czuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Było już po meczu, ale dorośli jak zwykle nie mogli się zebrać do odejścia.
– Na Flying Point Road jest dziś koktajl – odezwała się Roditzy Deardrum.
Roditzy wyglądała jak piesek, skaczący dookoła i ujadający, żeby zwrócić na siebie uwagę.
– No, nie wiem… – Patty się zastanawiała. Spojrzała na zlanego potem Diggera, myśląc tylko o seksie. Pragnęła przywrzeć do jego pięknie wyrzeźbionej sylwetki (miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważył osiemdziesiąt kilogramów), chciała zatracić się w jego niesamowitych, jak z innego świata oczach, które miały kształt brylantów. Wiedziała, że on też myśli tylko o jednym, bo nagle objął ją nieco mocniej i mrugnął.
Janey widziała tę wymianę spojrzeń. Popołudniowy upał dokuczliwie przytłaczał, a ona była na dodatek boleśnie rozdarta pomiędzy żądzą, którą wzbudzał w niej Zizi, a chęcią ukarania go poprzez okazanie względów Seldenowi. Uderzyła ją ta scena intymnego porozumienia pomiędzy Patty a Diggerem. Dla Janey miłość zawsze była uczuciem dość nieokreślonym, ale teraz, wśród tego tłumu strojnych ludzi spieszących do swoich samochodów, nagle zobaczyła, że ma ona zupełnie konkretny, rzeczywisty wymiar, który można wyrazić działaniem i gestem. Chciała zdobyć to, co miała jej siostra. Spośród trzech mężczyzn stojących razem z nimi, Selden, w porównaniu z wysokimi, tchnącymi młodzieńczą energią Diggerem i Zizim, był całkowicie bezbarwny. Próbował zwrócić jej uwagę, odprowadzić na stronę, ale ona nagle zrozumiała, że nigdy, za nic w świecie, nie poczuje niczego do Seldena Rose'a. Było zatem wykluczone, żeby okazała mu kiedyś względy, nawet gdyby mógł on dobrze jej się przysłużyć.
– Pokażę Janey mojego nowego pilota – powiedział Selden.
Janey spojrzała na niego z przerażeniem. Nie podobał jej się ten zdecydowany ton, sugerujący, że ona i on mają jakieś wspólne plany. Kilka osób w grupie wyraźnie się spieszyło; Janey rzuciła okiem na Mimi i Ziziego, wyczuwając, że Mimi, tak jak i ona, chciałaby pójść razem z nim, dokądkolwiek się udawał. Ale Mimi była z dziećmi.
– Nie możesz zabrać Janey – zaprotestowała Roditzy, która należała do ludzi myślących wyłącznie w kategoriach własnego terminarza. – Na tym koktajlu będzie syn Sophii Loren.
– Muszę już iść – powiedział Zizi. Opalenizna pięknie kontrastowała z bielą jego zębów. Wyglądał jak młody bóg; był nietykalny i niezależny, co kusiło kobiety jak nic innego na świecie.
– My też – rzekł Digger. Janey poczuła bolesne ukłucie zazdrości, widząc znów to intymne spojrzenie, które wymienił z Patty. Gdyby udało jej się jakoś uwolnić się od Seldena, mogłaby śledzić Ziziego, a przynajmniej sprawdzić, dokąd pojedzie.
– Jedziemy – powiedział Georgie do Jacka. Obserwował dorosłych z niepokojem, starając się przewidzieć, co zrobią, bo serio obawiał się, że Mimi może ich zostawić tutaj samych. Zza samochodu dobiegł go zdławiony krzyk; pobiegł tam i zobaczył, że Jack stoi na chwiejnych nogach, oczy mu łzawią, a twarz przybiera nie całkiem zdrowy odcień zieleni. Ale Mimi już całowała wszystkich na pożegnanie – za chwilę lub dwie pojedzie bez nich! Georgie szepnął zniecierpliwiony:
– Pospiesz się!
Jack spróbował być dzielny. Ściskając kurczowo piłkę baseballową z autografem Diggera (przynajmniej co do tego go nie oszukali), stanął pomiędzy dorosłymi.
– Jemu chyba coś jest… – zauważyła Roditzy i właśnie w tym momencie żołądek Jacka odmówił posłuszeństwa. Wetknąwszy bezcenną piłkę pomiędzy kolana, chłopiec zgiął się wpół, otwierając usta. Połknięty hot dog podszedł mu do gardła, aż w końcu, pchnięty ostatnią konwulsją, spadł, prawie zupełnie nietknięty, na but Roditzy Deardrum.
Janey siedziała w chłodnym, wyłożonym marmurem pokoju w posiadłości Wanamakerów. Była zdenerwowana, ale starała się tego nie okazywać. Potrząsnęła szklanką, w której pływały kostki lodu, i powiedziała:
– To przecież tylko dziecko, George. – W normalnej sytuacji przepych tego miejsca podziałałby na nią uspokajająco (ostatnio bywała w domu Mimi tak często, że zaczęła niemalże czuć się tu jak u siebie), ale ten dzień zrobił się nagle tak nerwowy, że nawet bogate wnętrze nie mogło zatrzeć przykrego wrażenia.
– To chyba nie była jego wina – powiedziała Mimi. Chodziła niespokojnie po dużym salonie, jakby nie mogła się zdecydować, czy stać, czy usiąść, czy zostać, czy może wyjść. Mimi prosiła, żeby Janey pojechała z nią do domu i pomogła przy chłopcach, a Janey zgodziła się, częściowo po to, żeby nie jechać z Seldenem, a także dlatego, że już dawno postanowiła nigdy nie odmawiać, kiedy Mimi zaprasza ją do siebie. Ale gdy tylko przekroczyła próg jej domu, zrozumiała, że to był błąd – nagle przytłoczył ją ten marmurowy korytarz udekorowany pozłacanymi lustrami i rzymskimi popiersiami, a znajomość z Mimi stała się ciężarem; poczuła się jak niewolnica. Wbiła wzrok w trzymaną w ręce szklankę, zadając sobie pytanie, jak mogła pozwolić, żeby Mimi zaczęła rządzić jej czasem. Zapragnęła stąd uciec – gdziekolwiek, gdzie tylko mogłaby znów być panią własnego życia.
– Dzieci nie mogą przesiadywać na słońcu, Mimi – powiedziała ostro. Usłyszawszy własny głos, zorientowała się, że jest zdenerwowana i że powodem tego jest zachowanie Mimi w stosunku do Ziziego. Łowiąc spojrzenie Mimi w wielkim lustrze wiszącym nad kominkiem, postanowiła porozmawiać z nią o tym. Nie mogła dłużej z tym zwlekać. Gdyby tylko George zechciał wyjść…
Mimi miała wyrzuty sumienia, ale ponieważ była, jaka była, po prostu zmieniła temat.
– George, obiecasz mi, że będziesz miły dla Comstocka, kiedy przyjdzie do nas z Mauve na obiad? – zapytała.
George przewrócił oczami i mrugnął do Janey. Widać było, że żona go bawi. Janey wiedziała też, że uwielbia się z nią przekomarzać.
– To zależy, co według ciebie znaczy „miły". Jeśli nie każesz mi z nim spać…
– Och, George! – przerwała mu Mimi, a on wybuchnął piskliwym śmiechem; najwidoczniej uważał się za mistrza dowcipu. Spojrzał na Janey, jakby chciał, żeby to potwierdziła. Janey uśmiechnęła się słabo.
– Nie przepadasz za Comstockiem – powiedziała.
– Prawdę mówiąc, nie znoszę typa – odrzekł George, obserwując Mimi – ale żona upiera się, żeby go zaprosić.
– Nie upieram się – zaprotestowała Mimi. – Tak się robi. To narzeczony Mauve, dlatego nie można go unikać.
George zmrużył oczy, wskutek czego jego zwykle pospolita twarz nabrała nagle wyrazu koncentracji.
– Stąpasz po kruchym lodzie, Mimi – powiedział tonem ostrzeżenia.
Mimi żachnęła się.
– Daj spokój, George. Raz z tobą wygrał w interesach, a ty od razu…
– Nie o to chodzi, że wygrał. – Głos George'a był zimny jak stal. – Okantował mnie jak z nut. A teraz mam go przyjąć w domu?
– To było dawno temu – ucięła Mimi.
– Tak samo jak Oświęcim – odparował George.
Mimi podeszła do niego. Kiedy rzucano jej wyzwanie, potrafiła być straszliwie arogancka; jej ton był wtedy tak zimny i lekceważący, jakby to była ostatnia jej rozmowa z delikwentem. I to skutkowało. Janey próbowała się tego nauczyć, nie wiedziała tylko, dlaczego Mimi tak zależy na kłótni z George'em akurat w tym momencie.
– Proszę pana – powiedziała groźnym głosem, obliczonym na zastraszenie rozmówcy – ludzie dobrze wychowani nie postępują w ten sposób. Dla nas interesy i przyjaźń to dwie zupełnie różne rzeczy. Gdyby było inaczej, każdy bałby się odezwać. Poza tym – dodała – jestem pewna, że dostaniesz jeszcze szansę, żeby odegrać się na Comstocku, a wtedy zostaniecie najlepszymi przyjaciółmi.
George uniósł brwi. Mówka żony nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.
– Przyjaciel – powiedział – to ktoś, z kim można robić interesy.
– Zgoda. Nie chciałabym jednak wybierać sobie przyjaciół spośród twoich wspólników. Umarłabym chyba z nudów. – Te słowa miały zakończyć rozmowę.
Nastąpił impas. Mimi i George zamilkli i tylko patrzyli na siebie. Janey usłyszała, jak gdzieś w oddali dzwoni telefon, który odbiera pokojówka. Postanowiła skorzystać z okazji, żeby się stąd wyrwać.
– Chyba muszę już…
– O nie, Janey. – Mimi odwróciła się do niej, a na jej twarzy zakwitł przerażający uśmiech. – Chcę z tobą porozmawiać.
Do pokoju weszła pokojówka ubrana w strój w kolorach szarości i bieli.
– Telefon do pani Paxton.
– Dziękuję, Gerdo – rzekła Mimi z wdziękiem. – Zaraz wracam. George, nie pozwól Janey odejść.
– Obawiam się, że to był rozkaz – odezwał się George, kiedy Mimi już wyszła.
Janey westchnęła, opadając na oparcie białego fotela obitego jedwabiem. George miał rację – kiedy Mimi mówiła takim tonem, nie sposób było się jej sprzeciwić. Jakie to irytujące, pomyślała, że ludzie bogaci od urodzenia zawsze uważają, że każdy – a zwłaszcza ci, którzy nie są bogaci – będzie słuchał ich rozkazów. Jej myśli krążyły jednak głównie wokół Ziziego. Czyjego obojętność była udawana, czy może naprawdę mu na niej nie zależy?
George nagle wstał, przeszedł przez pokój i usiadł na brzegu kanapy stojącej obok jej fotela. Janey uniosła brwi w niemym zapytaniu o powód tej zmiany. Nie czuła się z nim swobodnie sam na sam – przy żonie zachowywał się bez zarzutu, ale raz lub dwa razy zdarzyło się, że Mimi zostawiła ich samych na chwilę. Janey musiała z nim wtedy rozmawiać i odniosła wrażenie, że w jego mniemaniu wystarczy jedno jego słowo, a ona wskoczy mu do łóżka, jakby tylko na to czekała. Nie musiał nic mówić: zdradzał to jego wzrok, bezwstydnie prześlizgujący się po jej biuście. Z drugiej strony Janey miała wprawę: przez całe życie musiała radzić sobie z mężczyznami pokroju George'a Paxtona. Nie starając się ukryć znudzenia, zapytała:
– Co słychać, George?
– Podobno często się spotykasz z moim kumplem Seldenem. – George zawsze starał się sprowadzić rozmowę na temat seksu, jakby miał nadzieję przejść od słów do czynów.
– Sądzę, że ty widujesz go równie często – odparowała Janey.
– Nie dałaś mu się jeszcze złapać, jak widzę. – George uśmiechnął się znacząco.
– Nie jest powiedziane, że w ogóle dam się złapać.
– Selden to stary babiarz. – George pociągnął łyk szkockiej ze swojej szklanki i założył nogę na nogę w taki sposób, żeby uwydatnić krocze. – I zwykle dostaje to, czego chce. – Rozsiadł się wygodnie na kanapie, rzucając okiem na wiszący na przeciwległej ścianie obraz pędzla Davida Salle'a, przedstawiający arlekiny. – Śmiesznie sobie przypomnieć, jaki był kiedyś. Cholera! W szkole średniej robił tylko dwie rzeczy: wrzucał kwas i grał w tenisa. Nie do wiary, że udało mu się zajść tak wysoko, skoro pół życia spędził na haju.
– Selden Rose brał kwas? – Janey roześmiała się z niedowierzaniem.
– A kiedy był trzeźwy, dymał cheerleaderki. – George uniósł szklankę do ust. – Ale najlepsze jest… Wiesz, w jaki sposób dostał się na Harvardu?
Janey nie chciała tego słuchać.
– Pójdę do Mimi – mruknęła, wstając.
– Poczekaj. – George złapał ją za rękę. Rzuciła mu gniewne spojrzenie, a on natychmiast się roześmiał, próbując zatrzeć gafę. – To i tak nic nie da; Mimi nie skończy szybciej. Poza tym tak rzadko mamy okazję porozmawiać… w cztery oczy – dodał i, jak było do przewidzenia, wbił wzrok w jej dekolt. – W każdym razie mogłabyś mi opowiedzieć trochę o swojej pracy.
– O pracy? Jestem modelką – zadrwiła. – A poza tym w tym sezonie nie pracuję. – Pod udawanym sarkazmem kryły się jednak wyrzuty sumienia. Nie chciała zmarnować połowy lata; planowała przeczytać wszystkie dobre książki, a może nawet dokończyć swój scenariusz (dzięki Bogu, Comstock więcej już o niego nie zapytał). W każdym razie jej kariera miała się rozwijać. Ale czas mijał, a ona była ciągle zajęta bzdurami…
Dokładnie w tym momencie George odezwał się, jakby czytał w jej myślach:
– Obejrzałem dokładnie tę reklamówkę, w której zagrałaś. Uważam, że masz prawdziwy talent. A pamiętaj, że zbiłem fortunę dzięki temu, że mam nosa do ludzi, jak do dobrych koni.
– Naprawdę tak uważasz? – Zaśmiała się lekceważąco. Przyjrzała mu się bacznie, starając się odgadnąć, czy mówił poważnie, czy tylko chciał ją w ten sposób zaciągnąć do łóżka. A jednak pochlebiło jej uznanie George'a – zawsze tak się działo, kiedy ktoś dostrzegał w niej coś więcej niż tylko urodę.
– No cóż – powiedziała z namysłem, przesuwając palcami po poręczy fotela – wydaje mi się, że sprawdziłabym się jako producentka. – Nigdy dotąd o tym nie myślała, ale nagle przyszło jej to do głowy. Podobał jej się ten pomysł – producent to już jest ktoś.
– Jak Selden. – George potarł dłonią o udo.
– Niezupełnie – odparła Janey. Nie miała zielonego pojęcia, o czym mówi, ale zaczynała się zapalać do tego projektu. – Robiłabym niskobudżetówki, takie, które naprawdę by mi się podobały, które trafiałyby do amerykańskiego odbiorcy…
– Myślisz, że na tym da się zarobić? – zapytał George. Rozruszał się trochę – jego oczy, Janey mogła przysiąc, błyszczały z zaciekawienia.
– Czemu nie? – zastanowiła się. – W końcu żeby zarobić pieniądze, produkt musi być dobry. Musi to być coś, czego widzowie potrzebują.
– Miałem plany, żeby wejść w przemysł filmowy… – zaczął George, ale zamilkł, słysząc stukot obcasów Mimi na marmurowej posadzce.
– Nie uwierzycie, kto dzwonił! – Mimi wpadła do pokoju. – Roditzy Deardrum! Chce, żebym zapłaciła jej za zniszczony but!
Na dźwięk tego nazwiska Janey przypomniała sobie popołudniowe wydarzenia. Zmarszczyła brwi, obiecując sobie solennie, że porozmawia z Mimi o Zizim.
– Naprawdę muszę już iść. – Wydawało jej się, że tylko w ten sposób zdoła skłonić Mimi do rozmowy w cztery oczy.
– Ale pożegnasz się z chłopcami? – zapytała Mimi, stając się nagle troskliwą macochą.
– Jasne – odpowiedziała Janey, wstając. Przed wyjściem musiała jeszcze dopełnić obowiązku pocałowania George'a w policzek.
– Pamiętaj o naszej rozmowie – szepnął, kiedy pochyliła się nad nim. – Zadzwoń, jeśli wpadną ci do głowy jakieś pomysły.
Mimi wyglądała na ogromnie czymś podekscytowaną.
– Nie idźmy jeszcze do chłopców – zaproponowała, kiedy weszły na długie schody wejściowe. – Muszę ci coś powiedzieć.
Janey udała się za nią do głównej sypialni. Szły długim korytarzem, w którym wisiały oprawione w ramy ręcznie malowane litografie Curriera i Ives'a przedstawiające konie wyścigowe. Na ich widok Janey nabrała pewności, że owo „coś" ma związek z Zizim. Jego imię, niewypowiedziane, wibrowało w powietrzu. Jak podlotek nagle wyobraziła sobie, że Zizi zakochał się w niej i zwierzył się z tego Mimi, prosząc ją, żeby zechciała być jego pośredniczką…
Sypialnia Mimi i George'a była olbrzymia. Stało w niej szerokie łoże z baldachimem, a przeszklone drzwi balkonowe prowadziły na taras ocieniony płóciennym daszkiem w zielone pasy. Na biało lakierowanym wiklinowym stoliku stał porcelanowy dzbanek do herbaty i taca z kanapkami z łososiem i ogórkiem; Mimi, szeroko słynąca ze swojej gościnności, wydała polecenie, że w jej domu o każdej porze dnia musi się znaleźć jakaś smakowita przekąska dla gości. Gospodyni usiadła, podniosła dzbanek smukłą dłonią i zalała herbatę wrzątkiem. Widać jednak było, że nie chce jej pić i robi to raczej z przyzwyczajenia. Jej oczy lśniły przewrotnym zadowoleniem, jakby zrobiła coś złego i chciała się tym pochwalić. Odezwała się wyjątkowo poufałym tonem, jakby oprócz Janey nie miała bliższej osoby na całym świecie:
– Kochana, obawiam się, że zrobiłam straszną rzecz…
Janey podeszła do balustrady i popatrzyła na morze. Zapadał już wieczór, wszędzie panował spokój, ale od plaży nadpływało jeszcze kusząco ciepłe powietrze. Stanęła naprzeciwko Mimi, postanawiając w końcu wyjawić jej swoje uczucia do Ziziego. Zaczęła bez ogródek:
– Wiem, że przyjaźnisz się z Zizim… – Przerwała, widząc spłoszony wyraz twarzy Mimi. Nie spodziewała się zobaczyć u niej wyrzutów sumienia.
– Janey, obiecaj, że się nie pogniewasz – poprosiła Mimi. – Miałam ci powiedzieć o tym wcześniej, ale skąd mogłam wiedzieć, co się wydarzy? Nie chciałam cię w to mieszać. Wiem jednak, że ty jedna potrafisz mnie zrozumieć…
Nagle Janey poczuła te same mdłości, których już raz dziś doświadczyła. Zapytała, spodziewając się, jaka będzie odpowiedź:
– Zrozumieć? Co mam zrozumieć?
Na twarzy Mimi znać było zakłopotanie.
– Myślałam, że się domyślisz… Że na pewno już wiesz… Mam romans z Zizim. Od trzech tygodni.
Potwierdzenie jej podejrzeń było jak ciężki cios; Janey przez chwilę nie mogła wykrztusić ani słowa. Potem powoli dotarł do niej szum fal bijących o brzeg, a spojrzawszy na Mimi, zauważyła, że drży ona z podniecenia, ale też niepokoi się trochę. Należało jakoś zareagować; Janey odrzuciła włosy na plecy i roześmiała się chłodno:
– Oczywiście, że o tym wiedziałam. Przecież to widać.
– Naprawdę? – Mimi była przerażona.
– Ja w każdym razie to widzę. – Janey ponownie się zaśmiała. – Ale nie zapominaj, jak dobrze cię znam. – Z przyjemnością pozwoliła sobie na ironiczny ton. Nie znała przecież Mimi ani trochę, a już na pewno nie spodziewała się po niej takiej perfidii.
– Janey! – wykrzyknęła Mimi zaskoczona. – Jesteś na mnie zła.
Janey była zła – prawdę mówiąc, była wściekła – ale nie zamierzała dać Mimi kolejnej satysfakcji.
– Nie wygłupiaj się – odparła zupełnie spokojnie. – Kiedy to się zaczęło? Na tym meczu polo? – zapytała, żeby odwrócić uwagę od swoich emocji, myśląc jednocześnie, jaka była głupia, wyciągając tam Mimi. Mimi zaś, która głęboko przeżywała swój gorący romans, spojrzała na nią z ulgą.
– Podobał mi się, jak wszystkim – przyznała – ale nie miałam pojęcia, że coś do mnie czuje. Po meczu ty pojechałaś z Seldenem na przejażdżkę jego wozem, a Zizi i ja umówiliśmy się na konie następnego dnia. Dlatego nie zaprosiłam cię nigdy do szkółki jeździeckiej… I tam wszedł za mną do boksu i pocałował…
Janey oparła się ciężko o balustradę. Przez chwilę myślała, że zwymiotuje. Dlaczego dała się namówić Seldenowi na jazdę tym jego jaguarem? Tą jedną głupią decyzją pchnęła Mimi w ramiona Ziziego – ale czy mogła żywić choćby cień podejrzenia, że ona mu się podoba? Zranione uczucia spowodowały, że Janey całą winą obarczyła Ziziego. A to żigolak! Najgorszy rodzaj: łowca bogatych mężatek! Już pewnie zdążył wyciągnąć od niej pieniądze… Całe szczęście, że Janey się z nim nie zadała. Z wysiłkiem przybrała minę pełną bolesnej troski:
– Mimi – powiedziała – to chyba nie jest najlepszy pomysł…
– Oczywiście – prychnęła Mimi. – To bardzo zły pomysł. Ale już za późno. Sama wiesz, jaki to cudowny człowiek… Szaleję za nim… – Kruszyła w palcach kanapki, nie wiedząc nawet o tym. – A najgorsze jest to, że on też mnie kocha. Tak mówi.
Kolejny cios. Janey pogodziłaby się z tym, że Zizi sypia z Mimi dla pieniędzy, ale że ją kocha – tego znieść nie mogła.
– A George? – syknęła.
To pytanie sprowadziło Mimi na ziemię. Zgarnęła okruchy kanapki na serwetkę i zapytała:
– Jak to?
– Jesteś jego żoną.
Mimi spojrzała na nią gniewnie, wyzywająco, jakby nagle dostrzegła w Janey wroga.
– I co z tego? – Lekko wzruszyła ramionami. – Dziwią mnie te twoje małomiasteczkowe skrupuły. Nie spodziewałam się, że w sprawach romansów z mężczyznami masz takie ciasne poglądy.
Powiało chłodem. Milczały; ich znajomość osiągnęła punkt zwrotny. Janey miała dwa wyjścia: zaakceptuje przygodę Mimi z Zizim i pozostanie jej przyjaciółką albo ją potępi – a wtedy straci wszystko.
Mimi wrzuciła do filiżanki dwie kostki cukru. Przez chwilę Janey czuła, że jej nienawidzi. W całej historii swoich podbojów miłosnych ani razu dotąd nie oddała faceta innej kobiecie. Ale Mimi nie była po prostu „inną kobietą". Była z tych, które zawsze biorą to, co chcą. Robiła tak przez całe życie, bo miała pieniądze. Ten przywilej miała od urodzenia. Była do niego przyzwyczajona jak modna kobieta do markowych ubrań. Mimi nie obchodziło, co sądzi Janey – zerwie z nią znajomość, ale nie wypuści z rąk Ziziego. I znów zaczną się szepty, a Janey będzie od początku dobijać się do drzwi tego zamkniętego świata…
Nie, pomyślała z zimnym wyrachowaniem. Nie po to z takim trudem zdobywała zaufanie Mimi, żeby teraz jeden głupi facet wszystko zniszczył. Ten romans posłuży celom Janey: umocni jej więź z Mimi. Doszedłszy do takich wniosków, uspokoiła się. Podeszła do Mimi, mówiąc:
– Chodzi mi tylko o ciebie. Nie chcę, żebyś dała mu się złapać.
Atmosfera nagle się oczyściła. Kobieca przyjaźń cechuje się tym, że przyjaciółki unikają konfrontacji, a reguły zabraniają odpychać wyciągniętą na zgodę rękę. Mimi zaczęła się tłumaczyć:
– Źle mnie zrozumiałaś, Janey. Myślałam przez chwilę, że może on wpadł w oko także tobie…
Roześmiały się zgodnym chórem. Pokojówka Gerda, która przyszła sprzątnąć po herbacie, była wielce zdziwiona idealną harmonią tej scenki. Białozielony płócienny daszek łopotał łagodnie na wietrze. W jego cieniu siedziały dwie dystyngowane damy – dwie piękne, opalone blondynki – odcinając się ostrym kontrastem od błękitnego tła oceanu. Pochylały się do siebie i śmiały z jakiegoś sobie tylko znanego dowcipu. Gerda pomyślała, że na pewno rozmawiają o mężczyznach…
Jak się po chwili okazało, nie myliła się. Dobiegły ją słowa Janey:
– Co za śmieszny pomysł, moja droga. Jeśli chcesz wiedzieć, właśnie postanowiłam, że zacznę spotykać się z Seldenem Rose'em.