CZĘŚĆ TRZECIA

Rozdział 13

O jedenastej piętnaście G5 wylądował na lotnisku de Gaulle'a i kołując, dotarł do pasa dla prywatnych odrzutowców. Tutaj czekał na nie mercedes oraz dwaj francuscy celnicy. Była połowa lutego 2001 roku. Janey spojrzała przez okno na dżdżyste francuskie niebo i westchnęła. Nadal nie mogła przeboleć, że została wyprawiona do Paryża w charakterze towarzystwa dla Mimi, jak niegrzeczna dziewczynka odesłana za karę do łóżka…

Naciągnęła parę miękkich, szarych rękawiczek. Zmarszczyła brwi, myśląc o tym, że ta podróż nie mogła wypaść w gorszym momencie. George był już bliski podpisania listu intencyjnego w sprawie ekranizacji. Wydawało się, że lada dzień podejmie ostateczną decyzję, a tu nagle ten wyjazd! Mimi wybierała się do Paryża na przymiarkę kreacji haute couture, które zamówiła w październiku u Diora, i poprosiła Janey, żeby jej towarzyszyła. Obiecała przedstawić jej Raumonda, francuskiego dekoratora, który, co prawda, obsługiwał stałe, zamknięte grono klientów, ale przy wstawiennictwie Mimi mógł zrobić wyjątek dla Janey. Problem polegał na tym, że trzeba było przyjechać do Paryża w lutym, kiedy Raumond miał odrobinę mniej zajęć.

– To bez sensu – wypominała Janey Seldenowi. – Szczególnie że nie mamy domu do urządzenia.

Tym zdaniem dotknęła drażliwego tematu. Selden obdarzył ją wyważonym spojrzeniem.

– Kiedyś będziemy mieli – powiedział ostrożnie.

Janey wytrzymała jego wzrok. Nie sprzedał działki w Connecticut ani nie porzucił planów budowy domu – po prostu przestał o tym wspominać, tak jak przestał zwracać uwagę na spotkania Janey z George'em.

– Wiesz co, Janey – powiedział w końcu – tylko bogaci ludzie mają takie problemy jak ty.

Tym zamknął jej usta. Niemniej Janey przez cały czas czuła, że wyjazd do Paryża miał stanowić pretekst, żeby pozbyć się jej na jakiś czas z Nowego Jorku. Przed tygodniem Mimi zaproponowała jej wspólną podróż. Niedługo potem Selden usłyszał o tym pomyśle od George'a. Wrócił do domu wieczorem bardzo rozradowany, a Janey momentalnie ogarnął strach, bo widziała się z George'em nie dalej jak tego samego popołudnia i nie było to czysto oficjalne spotkanie w interesach. Z początku bała się, że George powiedział o tym Seldenowi, i postanowiła zaprzeczyć wszystkiemu. Wymyśliła szybko własną wersję wydarzeń: George zaczął się do niej przystawiać, a ona się nie zgodziła, żeby więc się zemścić, nakłamał Seldenowi…

Jednak Selden nie był na nią zły. Przeciwnie, wyglądał, jakby kamień spadł mu z serca, co ostatecznie przekonało Janey, że George trzymał język za zębami. Właściwie to Selden był teraz jej największym zmartwieniem, nie George. Od czasu tej straszliwej kłótni w sylwestra Selden zaczął ją traktować protekcjonalnie. Z jego zachowania wynikało, że uważa Janey za mało rozgarniętą lub zbyt niedoświadczoną, żeby zrozumieć zasady rządzące dziedziną, którą on się zajmuje. Nieświadomy niczego obserwator powiedziałby, że w związku państwa Rose'ów panuje całkowita demokracja, ale do Janey zaczynało już docierać, że Selden widzi w niej tylko maskotkę. Piękna modelka Victoria's Secret była mu potrzebna jedynie do potwierdzenia jego statusu samca alfa. Zaczynała mieć tego dosyć. Kiedy w towarzystwie wygłaszała swoje opinie na temat showbiznesu, polityki czy mody, widziała, że Selden bacznie przygląda się, czy słuchacze nie są znudzeni lub zażenowani jej słowami; jeśli miał choćby cień takiego podejrzenia, przerywał jej w pół słowa, nie pozwalając dokończyć myśli.

Szczytem wszystkiego był obiad u Harolda Vane'a, który odbył się w połowie stycznia. Goście siedzieli przy dwóch dziesięcioosobowych stołach. Sąsiadem Janey był Mikę Matthews, republikański senator z Nowego Jorku, przystojny mężczyzna po sześćdziesiątce, wpływowy i pełen uroku osobistego. Kiedy mówił, zwykł chwytać swoją szponiastą ręką osobę znajdującą się najbliżej; zastosował ów chwyt na Janey i długo jej nie puszczał, choć nie zwracał się bezpośrednio do niej, ale do wszystkich przy stole. Janey uwielbiała przyjęcia tego rodzaju, towarzystwo ludzi z pozycją oraz toczone przy takich okazjach rozmowy, które nazywała „dyskusjami o doniosłych kwestiach". Pod koniec obiadu, jak to było do przewidzenia, rozmowa zeszła na temat plusów i minusów (głównie minusów – co Nowy Jork to Nowy Jork) Partii Republikańskiej. Janey wdała się w zjadliwą, gwałtowną dysputę dotyczącą największego mankamentu republikanów – odmawiania kobietom prawa do aborcji. Oprócz niej przy stole siedziały jeszcze cztery kobiety. Jedna z nich, powszechnie szanowana pięćdziesięcioletnia dziennikarka telewizyjna, zawołała: „Proszę posłuchać!", i nagle wszystkie rozmowy ustały jednocześnie, jak to się czasem dzieje na przyjęciach. W ciszy, która zapadła, głos Janey zabrzmiał głośno i wyraźnie:

– Doprawdy, panie senatorze! Jeśli nie popiera pan aborcji, to musi pan być hipokrytą. Od trzydziestu lat żyje pan samotnie. Nie przekona mnie pan, że przez tyle czasu nie zrobił pan dziecka żadnej dziewczynie!

Zapadła jeszcze głębsza cisza, spotęgowana konsternacją. Janey zaczerwieniła się ze wstydu. Selden siedział przy drugim stole, tyłem do niej, ale zauważyła, że zesztywniał, słysząc jej słowa. Nagle milczenie przerwał wybuch pełnego aprobaty śmiechu, jak po dobrze opowiedzianym dowcipie. Janey poczuła, że urosła w oczach wszystkich gości. Do tej pory była tylko piękną lalką bez większego znaczenia. Teraz stała się jedną z nich: była piękna, ale także błyskotliwa i obdarzona ciętym poczuciem humoru. Senator Matthews złapał ją swoim zwyczajem za rękę, oświadczając wszem wobec:

– Ta oto młoda dama uosabia wszystkie cechy, których brakuje Partii Republikańskiej!

Po tych słowach rozradowany tłumek udał się do salonu na kawę.

Senator towarzyszył Janey. Salon był wytwornym pokojem, urządzonym przez Harolda w amerykańskiej odmianie stylu empire, odpowiadającej okresowi, kiedy zbudowano dom. Stały tam obite jedwabiem kanapy z nóżkami w kształcie zwierzęcych łap oraz stoliki z misternie inkrustowanymi marmurowymi blatami. Kto tam wszedł, odnosił wrażenie, jakby cofnął się w czasie; Janey nie byłaby zdziwiona, gdyby wyjrzawszy przez okno, zobaczyła powozy na Park Avenue.

W rogu salonu stał fortepian, przy którego akompaniamencie miały wystąpić dwie młode artystki operowe. Janey zajęła miejsce na długiej ławie z niebieskim obiciem i przyjęła z rąk służącej filiżankę kawy. Uśmiechnęła się do patrzącego na nią senatora, przez chwilę zastanawiając się nad tym, jak czułaby się jako jego żona – szczególnie że wedle szeroko krążących plotek miał on startować w wyborach prezydenckich. Pierwsza dama – może to by było coś dla niej?

– Proszę spocząć; panie senatorze – powiedziała. – Umieram z ciekawości, czy to, co o panu mówią, to prawda.

Senator chętnie przystał na tę propozycję.

– Większość pogłosek zawiera ziarno prawdy – zażartował – ale jeśli chce pani wiedzieć, czy będę startował…

– Miałam na myśli raczej opowieści dotyczące pańskich podbojów. – Uśmiechnęła się Janey.

W tym momencie jak spod ziemi wyrósł obok nich Selden. Janey nie miała nic przeciwko temu, żeby przyłączył się do rozmowy, ale jego zacięty, chłodny uśmiech nie był zachęcający.

– Przepraszam pana, senatorze – powiedział. – Moja żona często zabiera głos bez namysłu. – Przysiadł na brzegu kanapy i wziął Janey za rękę. – Ma też nawyk rozprawiania o rzeczach, na których kompletnie się nie zna – rzekł tonem na poły żartobliwym.

– Doprawdy? – zapytał senator, wolno cedząc słowa. – A mnie się wydaje, że pani Wilcox dorównuje inteligencją większości zebranych tu osób, a niektóre nawet przewyższa. Miała odwagę wyrazić głośno poglądy, które oni w skrytości ducha podzielają.

Selden musiał ulec.

– O ile tylko nikogo nie uraziła…

– Na pewno nie mnie. – Senator spojrzał na Janey wzrokiem pełnym współczucia. – Jeśli będzie pani miała go kiedyś dość – zwrócił się wprost do niej, ignorując Seldena – proszę pamiętać, że jestem wolny.

Roześmiali się wszyscy troje. W tym momencie zabrzmiała muzyka, kładąc kres rozmowie. Janey skłoniła lekko głowę, przywołując na twarz wyraz podziwu i uznania dla sztuki. Wewnątrz jednak gotowała się ze złości. Nagle, w jednej chwili potwierdziły się jej wszystkie podejrzenia co do protekcjonalnej postawy Seldena; ujrzała ją w tak jaskrawym świetle, że nie sposób było przymknąć na to oczu. W drodze do domu żal do męża wziął górę.

– Nie waż się więcej tego robić – syknęła. Przez chwilę Selden milczał, patrząc wprost przed siebie. Wreszcie potarł ręką podbródek i odezwał się doskonale obojętnym głosem:

– Przyniosłaś mi wstyd tym, co powiedziałaś do senatora.

– To ty narobiłeś mi wstydu swoim zachowaniem – odgryzła się.

– Czy możemy porozmawiać o tym w domu? – Wskazał głową kierowcę.

Kłótnia, która wybuchła w hotelu, była gwałtowna, lecz bardzo monotonna: Janey raz po raz oskarżała Seldena o protekcjonalność i brak szacunku, a on wciąż powtarzał, że nie wie, o co jej chodzi. Widząc, że Selden kompletnie nie liczy się z jej uczuciami, Janey wpadła w furię. Doprowadzona do ostateczności, rzuciła się na niego z pięściami. Odepchnął ją i posadził siłą na kanapie. Rozpłakała się ze złości, ale i jemu puściły nerwy. Janey po raz pierwszy widziała jego gniew i była przerażona.

– Chcesz znać prawdę? – zapytał zimnym, drżącym z wściekłości głosem. – Wstydzę się za ciebie. Co wieczór jestem świadkiem, jak wymądrzasz się na tematy, o których nie masz zielonego pojęcia, jak pouczasz ludzi, którzy górują nad tobą latami doświadczenia. Uchodzi ci to na sucho, bo jesteś piękna, ale uwierz mi, gdyby nie twoja uroda, nikt nie chciałby cię słuchać!

Janey zabrakło tchu. Po raz pierwszy słyszała takie słowa pod swoim adresem i nie wiedziała, jak zareagować. Bo czy to możliwe, żeby Selden mówił prawdę? Nigdy. Wolałaby umrzeć, niż przyznać mu rację.

– Nie słyszałeś, co powiedział senator?! – wrzasnęła. – Jestem inteligentniejsza niż większość tamtych ludzi!

– Chcesz wiedzieć, dlaczego tak powiedział? – Nachylił się do niej z szyderczym grymasem. – To polityk, specjalista od mówienia ludziom tego, co chcą usłyszeć. On ma gdzieś prawdę. Nie zauważyłaś, jak gapił się na twój dekolt? Jak łapał cię za rękę? Ja widziałem to doskonale, tak samo jak wszyscy wokół. Chciał cię przelecieć i żeby zrobić swoje, powiedziałby ci, co tylko zechcesz. A ty się dziwisz, że wstyd mi za ciebie? Dziwi cię mój brak szacunku? To ty nie masz szacunku dla nikogo oprócz samej siebie.

Selden zaczął przechadzać się nerwowo po pokoju, poklepując się po głowie; ten śmieszny odruch oznaczał u niego zdenerwowanie. Wydawało się, że z każdym ruchem ręki rośnie jego złość. W końcu podjął swoją przemowę.

– Słyszałem, jak pouczasz światowej sławy reżyserów, jak mają kręcić filmy. Słyszałem, jak mówisz producentom, kogo mają obsadzić i w jakiej roli. Udzielasz instrukcji biznesmenom, jak mają prowadzić interesy, a sama nie dokonałaś w życiu niczego…

– Więc nie mam żadnego prawa do własnego zdania, bo brak mi osiągnięć?

– Nie chodzi o osiągnięcia. – Wycelował w nią palec. – Chodzi o szacunek dla ciężkiej pracy i codziennego ryzykowania w tym pierdolonym wyścigu szczurów. – Przerwał, żeby wziąć głęboki wdech. – Swoim durnym przyjaciółeczkom możesz mówić, co chcesz, tak samo tej twojej koterii byłych kochanków, którzy ganiają za tobą jak psy. Ale moi wspólnicy, ludzie, którzy przez całe życie starają się do czegoś dojść…

– Co ty powiesz? – Zaśmiała się. – To Mimi i George, twoim zdaniem, są durni? A jeśli chodzi o moich byłych kochanków, to masz jakieś urojenia…

– Chcę ci tylko poradzić, żebyś przestała się wymądrzać przed wszystkimi. Dlaczego musisz się wybijać w każdej dyskusji? Trochę pokory ci nie zaszkodzi. Zamknij się raz na jakiś czas i zacznij słuchać, zamiast ciągle pytlować, to może się czegoś nauczysz!

Mierzyli się w milczeniu nienawistnym wzrokiem. Janey zastanawiała się, jak to możliwe, że potrafi wykazać pokorę wobec innych bogatych i wpływowych mężczyzn, ale nigdy wobec własnego męża. Nagle uświadomiła sobie, że faktycznie nie szanuje Seldena i nie potrafi powiedzieć, czy kiedykolwiek miała dla niego szacunek. Ta myśl przejęła ją takim strachem, że poczuła, iż czym prędzej musi odwrócić kota ogonem i postawić się w roli niewinnej ofiary.

– Teraz cię rozumiem. – Jej usta drżały, jakby zaraz miała się rozpłakać. – Ty nie chcesz, żebym się rozwijała. Czujesz się wtedy zagrożony. Ale ja pracuję nad sobą od lat, staram się, żeby moje życie miało jakiś głębszy sens. Jeżeli myślisz, że zgodzę się być małą szarą myszką u twojego boku, to grubo się mylisz. A skoro moje zachowanie sprawia, że tracisz grunt pod nogami, to już twoje zmartwienie. Jak śmiesz zrzucać to na mnie! – Z tymi słowami wybuchnęła płaczem i pobiegła do sypialni.

Mniej więcej po godzinie Selden położył się do łóżka i prawie natychmiast zaczął cicho chrapać. Janey udawała, że śpi, ale przez długi czas nie mogła zasnąć. Biła się z myślami; zraniona duma walczyła w niej z wrodzonym cynizmem. Duma nakazywała natychmiast rozwieść się z Seldenem, lecz cynizm podszeptywał, że za wszelką cenę należy uniknąć powrotu do życia, jakie wiodła sprzed ślubem. W końcu Janey zasnęła; obudził ją szmer wody pod prysznicem. Czuła się absolutnie wyczerpana.

Selden wyszedł z łazienki owinięty w pasie ręcznikiem. Przysiadł na skraju łóżka i zaczesawszy włosy do tyłu, nachylił się ku Janey.

– Posłuchaj… – zaczął. Janey spodziewała się, że ją przeprosi, jak zwykle po burzliwej kłótni, ale on powiedział tylko: – Nie chcę, żeby taka… scysja kiedykolwiek się powtórzyła. Dobrze?

Nie to chciała usłyszeć, ale zdobyła się na zrezygnowany uśmiech. Selden pochylił się i musnął ustami jej usta.

– Do zobaczenia.

– Do zobaczenia. – Westchnęła boleśnie.


– Nie wygłupiaj się, Janey – powiedziała Mimi dwa dni później.

– George jest dokładnie taki sam. To ty nie wiesz, że mąż do męża podobny?

Jadły razem lunch w Dingo's. Atmosfera była równie ciężka i nużąca jak długa nowojorska zima.

– Zgadzam się – mówiła dalej Mimi ze złośliwym błyskiem w oku – że małżeństwo, obok macierzyństwa, jest jednym z wielkich życiowych rozczarowań. Kobieta wyobraża sobie, że jej wybranek jest kimś wyjątkowym, a co się okazuje po fakcie? Że wyszła za przeciętniaka, gatunek: mąż. Bo tak naprawdę, moja droga, nie ma mężów lepszych ani gorszych. Czasami nawet wydaje mi się, że oni są jak części zamienne!

Janey uśmiechnęła się słabo. Zauważyła, że Mimi zmieniła się od czasu rozstania z Zizim. Zrobiła się zgorzkniała i zaczęła przypominać typową kobietę po czterdziestce rozczarowaną swoim życiem, które nie ułożyło się tak, jak się spodziewała. Niczego jej nie brakowało, a mimo to była rozżalona, jakby czuła się oszukana. Janey pomyślała, po raz nie wiadomo który, że za wszelką cenę musi uniknąć takiego losu.

– Uwierz mi. – Szarpnęła nerwowo pierścionek zaręczynowy, który przypomniał teraz bardziej ogniwo łańcucha niż symbol prawdziwej miłości. – Nie przeszkadza mi to, że Selden jest jak każdy żonaty facet. Nie mogę tylko ścierpieć, że mnie nie szanuje. Jak tak można?

– Brak szacunku to standard. – Mimi wzruszyła ramionami. – Zaraz po ślubie mężczyzna zaczyna gardzić kobietą. Dlaczego? Właśnie dlatego, że za niego wyszła. On zna swoje wady i uważają za głupią, bo się z nimi pogodziła.

– Ale Selden chce mnie sobie podporządkować! – krzyknęła Janey.

– Tak? – zapytała Mimi z powątpiewaniem. – On na pewno myśli o tym inaczej. Po prostu dochodzi swoich mężowskich praw, do których, na całe nieszczęście, należy prawo do mówienia tobie, co masz robić.

– Ale tobie mąż nie mówi, co masz robić – zauważyła Janey przebiegle. Jej podziw dla George'a Paxtona wzrósł od czasu, kiedy zaczęła się z nim spotykać w sprawie ekranizacji. George był zawsze w dobrym nastroju, można się było z nim pośmiać…

– Mówi, nie bój się. – Mimi zmarszczyła brwi. – George okropnie lubi rządzić. Podejrzewam, że Selden jest taki sam. Ale w końcu gdyby nie to, nasi panowie nie byliby dziś tym, kim są, a my nigdy w życiu byśmy za nich nie wyszły. – Mimi przeszyła Janey świdrującym spojrzeniem. – Różnica pomiędzy tobą a mną jest taka, że kiedy George zaczyna przesadzać, ja upominam go łagodnie. Takich facetów lepiej nie prowokować do walki, bo z nimi nie da się wygrać. Ich ego jest nastawione na pobicie przeciwnika. Nie cofną się przed niczym, byle tylko zwyciężyć. Wiem, że jesteś twarda, Janey – zaśmiała się Mimi – ale uwierz mi, nie aż tak. W przeciwnym razie byłabyś dziś dyrektorem korporacji albo prowadziłabyś studio filmowe.

– Dlaczego zamężna kobieta nie może być dyrektorem? – zaperzyła się Janey.

– A powinna, prawda? – Mimi się uśmiechnęła. – Ale czy znasz choć jedną taką? Prawda jest taka, że takich kobiet nie ma, a jeśli są, to najwyżej dwie, trzy. Mężczyźni, którzy mają władzę, nie tolerują kobiecej determinacji i żenią się, aby wyeliminować zagrożenie.

– Ja nie odgrywam twardej, zdeterminowanej baby – zaprotestowała Janey. – Chcę tylko, żeby Selden zaczął mnie szanować. Nie ma żadnego powodu, żeby trzymał mnie tak krótko…

Mimi uniosła brwi, śmiejąc się szczerze.

– Janey – powiedziała, jakby tłumaczyła dziecku. – Masz trzydzieści trzy lata. Wiem, że twoim zdaniem to dużo, ale tak nie jest. W twoim wieku ja też snułam wielkie życiowe plany: kim zostanę, za kogo wyjdę… Wiem, że masz wyższe aspiracje – ciągnęła – ale dobrze ci radzę, przypatrz się temu, co już osiągnęłaś. Wyrządziłabym ci niedźwiedzią przysługę, gdybym cię teraz nie ostrzegła, że działasz na szkodę twojego małżeństwa. Choćby ten wspólny projekt z George'em…

– Co w tym złego, że robię interesy z George'em? – Janey z miejsca przerwała Mimi. Wspomnienie o George'u wzbudziło u niej wyrzuty sumienia, a jednocześnie nie mogła pozwolić, żeby Mimi zaczęła podejrzewać, że łączą ją z George'em stosunki pozazawodowe. – Mimi – powiedziała – jeśli chcesz powiedzieć, że nie powinnam tego robić, bo on jest twoim mężem, to równie dobrze możesz twierdzić, że nie mam prawa robić interesów z żadnym żonatym mężczyzną. Faktycznie, mam wspólny projekt z George'em, a George, tak akurat się składa, jest twoim mężem. Mimi roześmiała się.

– Kochanie – pogładziła Janey po ręce – dalej nic nie rozumiesz. To, z kim pracujesz, jest zupełnie nieważne. Chodzi o to, że próbujesz konkurować z Seldenem.

– Ile on wie? – zapytała Janey, bawiąc się szklanką z wodą.

Mimi westchnęła.

– Ode mnie niczego się nie dowiedział. O ile wiem, George też nie rozmawiał z nim o tym. Ale w końcu Selden musi się dowiedzieć, a kiedy to nastąpi, będzie bardzo zły.

Janey spróbowała zbyć całą sytuację śmiechem, który jednak był nieco zbyt głośny.

– A niby dlaczego Selden ma być zły? – zapytała niewinnym głosikiem. – Powinien raczej być ze mnie dumny.

Mimi przyjrzała jej się w zamyśleniu.

– Zrozum, że on nie będzie dumny, bo uzna, że próbujesz podkopać jego pozycję, że chcesz pokazać, że mu dorównujesz i to w dziedzinie, która naprawdę się dla niego liczy: w jego zawodzie.

– Widocznie trzeba mu pokazać, że w rodzinie może być więcej niż jeden talent – odparła Janey.

Mimi ponownie westchnęła.

– On nie wątpi w twoje zdolności, ale gdyby chciał mieć żonę, która robi to samo co on, to już dawno by taką znalazł. Był żonaty z kobietą z branży i nic z tego nie wyszło. Teraz pragnie odmiany. Na pewno bardzo mu się podoba twoja osobowość i to, że masz własne zdanie, ale kiedy się żenił, widział w tobie przede wszystkim miłą, ładną dziewczynę, która mu współczuła. Poza tym on uważa się za twojego dobroczyńcę.

– Dobroczyńcę? Tak powiedział?

– Nie użył dokładnie tego słowa, ale… Spójrzmy prawdzie w oczy: nie miałaś najlepszej reputacji…

– A Selden uwierzył tym plotkom!

– Nie, oczywiście, że nie. Przecież by się z tobą nie ożenił. – Mimi odwróciła głowę, by ukryć kolejne westchnienie. – Selden podejrzewał, że to, co o tobie mówią, to… nieprawda. Ja też tak myślałam i dotąd tak myślę. Ale on był przeświadczony, że żeniąc się z tobą, daje ci szansę na takie życie, o jakim marzyłaś i na jakie zasługujesz. No, a poza tym wydawało mu się, że chcesz mieć rodzinę, że marzysz o dzieciach…

– Jesteśmy dopiero pół roku po ślubie – zaprotestowała Janey.

– On potrzebuje odrobiny zrozumienia, Janey. Chce, żebyś była dumna z jego osiągnięć. Więc jeśli teraz ty zaczniesz pchać się do jego branży, odbierze to, że uważasz, że nie jest dobry w tym, co robi.

– Przecież tak nie uważam – powiedziała Janey ze złością, rzucając serwetkę na stół. Dlaczego, pomyślała, dlaczego wszyscy próbują mnie utemperować, pokazać, gdzie jest moje miejsce? Nagle powróciły wszystkie jej odwieczne kompleksy dotyczące własnej wiedzy i umiejętności. Było to uczucie znajome, a do tego bardzo przykre, ponieważ uświadamiało Janey, jaka jest bezsilna, co było dla niej nie do zniesienia. Groziło to także tym, że doprowadzona do ostateczności może zrobić coś głupiego albo kogoś zranić…

Tymczasem Mimi, myśląc o małżeństwie, przypomniała sobie o swojej matce.

– Zycie wymaga poświęceń – powiedziała miękko. – Bez poświęceń trudno cokolwiek osiągnąć…

Janey wiedziała, że Mimi ma rację, ale była zbyt rozzłoszczona, żeby jej to przyznać.

– Jeśli chodzi ci o przeprowadzkę do Connecticut – oświadczyła – to nie ma o tym mowy.

Mimi odpowiedziała spojrzeniem, które, jak zdawało się Janey, było pełne współczucia.

– Myślałam raczej o Patty – szepnęła.

Janey wbiła wzrok w serwetkę, zastanawiając się, czy Mimi umyślnie chce ją sprowokować. Doskonale przecież wiedziała, że drażni ją ta kwestia, z tej prostej przyczyny, że, jak się okazało, to Patty miała rację, a nie Janey. Po zajściu w Aspen, o którym Patty i Digger opowiadali teraz anegdoty (szczególnie bawił ich incydent z aresztowaniem), Marielle Dubrosey wyznała, że Digger nie jest ojcem jej dziecka. Temat momentalnie zniknął z gazet, a Patty i Digger „zeszli do podziemia" i cieszyli się własnym towarzystwem. Chętnie jednak spotykali się z Janey i jej mężem na obiedzie we czwórkę. Selden, jak się zdawało, uważał się za osobę „czuwającą" nad ich związkiem. Patty przy każdym spotkaniu dziękowała mu za pomoc, a siostrze zwierzała się, że ona i Digger są teraz sobie bliżsi niż kiedykolwiek. Janey zawsze działało to na nerwy, zwłaszcza że jej małżeństwo było dalekie od wymarzonego ideału…

Patrząc na Mimi, Janey pocieszyła się, że nie tylko ona przeżywa takie rozterki. Przypomniawszy sobie swoją przygodę z Zizim, uznała, że Mimi jest głupia. A do tego ostatnio wyraźnie zbrzydła – jakby jej uroda po prostu się ulotniła. Było to bardzo smutne, ale być może należało się tego spodziewać. Koniec końców, za całą pociechę Mimi miała tylko George'a, a wziąwszy pod uwagę niedawne zachowanie George'a wobec Janey, już wkrótce mogła zostać nawet bez tej pociechy…


Janey przesunęła palcem po szybie iluminatora, goniąc kroplę deszczu spływającą po szkle. Przygryzła wargę. Od czasu lunchu w Dingo's upłynęły dwa tygodnie, podczas których doszło do pewnych wydarzeń z jej udziałem. Nie były to jakieś szczególne katastrofy, ale lepiej było o nich zapomnieć, przynajmniej na razie.

Mimi rozpięła pas bezpieczeństwa.

– Nareszcie! – zawołała. – Dobrze mieć własny samolot, ale tęsknię trochę za starym concorde'em. – Przeciągnęła się i zagadnęła Janey wesoło: – Uwielbiam Paryż, a ty?

Janey uśmiechnęła się pobłażliwie. Miała stąd zbyt wiele przykrych wspomnień, aby podzielać bezkrytyczną miłość, którą cały świat obdarzał Miasto Światła, niemniej cieszył ją widok uradowanej Mimi. Odkąd narodził się pomysł podróży do Francji, Mimi odżyła. Znów była taka jak dawniej, pełna energii i życzliwa ludziom, a nawet wyglądała tak jak kiedyś. Jej uroda obudziła się ze snu zimowego i powróciła ze zdwojoną siłą. Twarz Mimi jaśniała, jej cera stała się gładka i delikatna, a nowe uczesanie – lekko falujące włosy przycięte równo wokół twarzy – upodobniło ją do gwiazdy filmowej z lat pięćdziesiątych.

– Chodź. – Mimi niecierpliwie pociągnęła Janey do wyjścia. – Zostaw bagaże, stewardzi odeślą je do hotelu. Przejedziemy się limuzyną wokół wieży Eiffla. Mam taki zwyczaj – wyjaśniła po drodze do czekającego na nie mercedesa. – Zabawimy się trochę. Miło będzie na tydzień zapomnieć o mężach, prawda?

Janey skinęła głową i roześmiała się, w głębi duszy myśląc jednak, że będzie to dość proste. Zapomnieć o Seldenie przyjdzie jej z łatwością, ale jeśli chodzi o George'a, to nie miała najmniejszego zamiaru pozwolić, aby wymknął się jej z rąk.

Na początku snu był bezkresny ocean zalany blaskiem księżyca.

Spienione szczyty olbrzymich szarozielonych fal i słony wiatr na twarzy to były pierwsze rzeczy, które zapamiętała. Potem uświadomiła sobie, że stoi na grzbiecie ogromnego delfina, trzymając się jego płetwy, większej od niej samej. Nikt nie potrafił okiełznać czarodziejskiego delfina, tylko ona: szczupła, gibka, opalona walkiria nie z tego świata. Płynęła na ratunek mężczyźnie, ale w momencie, gdy już wyciągała do niego rękę, nagle rozdzieliła ich niebotyczna fala, która uniosła mężczyznę na brzeg. Kiedy toń na powrót się wygładziła, nie było już śladu po dziewczynie i jej morskim wierzchowcu. Janey zrozumiała z bólem serca, że dziewczyna – czyli ona – nie żyje.

Mężczyzna – właściwie młody chłopak w wieku najwyżej dwudziestu czterech lat – trafił do małej nadmorskiej wioski zamieszkanej przez tubylców i malowniczą zbieraninę młodych Amerykanów. Miał złamaną nogę. Dwa dni później odnalazł się delfin. Był mocno poraniony, dlatego wieśniacy zbudowali dla niego boks w wodzie, mając nadzieję, że tam dojdzie do siebie. Następnego dnia w wiosce pojawiła się młoda kobieta. Była to Janey – nie ta amazonka na delfinie, ale jej młodsza siostra, choć nie Patty, tylko pewnego rodzaju samoistna bliźniaczka. Dorównywała tamtej urodą, lecz była pełna obaw, czy zdoła udźwignąć ciężar heroicznej legendy swojej poprzedniczki. Musiała jednak spróbować. Bohaterska siostra nie żyła, a jej zadaniem było odkrycie, jak do tego doszło.

Stała na plaży, palcem u nogi kreśląc Unię na piasku. Całym sercem żałowała rannego delfina i poległej bohaterki, ale wzywała ją misja. Nagle pojawił się młody mężczyzna, spojrzał na nią i od pierwszego wejrzenia oboje zapałali do siebie głębokim uczuciem.

Zabrał ją do baru „Kon-Tiki". Nie wiedziała, czy zanim wyruszy w samotną, pełną niebezpieczeństw podróż, może pozwolić sobie na miłość ten ostatni raz. Czy on nie zapomni? Na wyspie było wiele kobiet, a każda piękniejsza od niej. Ale to nie miało żadnego znaczenia, bo on pragnął tylko jej.

Długo tańczyli w barze, a potem on wziął ją za rękę i poprowadził z dala od tłumu. Widziała, że to miłość. Pocałowali się, a potem zaczęli się kochać, nie mogąc się nadziwić, jak idealnie do siebie pasują. Zatracili się w sobie bez reszty. Porwała ich obezwładniająca rozkosz czystego seksu, której nie było końca. Próbowali każdej pozycji i nie było strachu, złości ani zagubienia, tylko ich nieskazitelna miłość i całkowite zrozumienie…

Nadszedł wreszcie czas rozstania. Czekało na nią zadanie. Zeszła na brzeg, tam gdzie wieśniacy zbudowali boks dla delfina. Wyciągnęła rękę, a delfin spojrzał na nią oczami przepełnionymi bezbrzeżnym smutkiem…

Budziła się powoli, słysząc własny głęboki szloch. Delfin przemienił się w kanciaste kontury stojącej pod przeciwległą ścianą komody, a fale przyboju rozlały się słonecznym blaskiem po grubych zasłonach z czerwonego jedwabiu. Przez chwilę nie mogła sobie przypomnieć, gdzie się znajduje, ale drogą eliminacji doszła w końcu do wniosku, że musi być w Paryżu, w hotelu Plaża Athenee, w którym zatrzymała się dwa dni temu wraz z Mimi. Jednak całym sercem była jeszcze w swoim śnie; pragnęła wrócić tam, gdzie miała cel w życiu i poczuć na nowo tę miłość… Opadła na puchowe poduszki, myśląc z frustracją, jak bardzo brakuje jej tych uczuć w prawdziwym życiu. Gdyby choć raz udało jej sieje odnaleźć… Budzik wskazywał dziesiątą rano; w tym momencie Janey przypomniała sobie, że był jeden człowiek, który mógł zaspokoić jej tęsknoty. Zizi.

Dlaczego jej nie chciał? Nie znała odpowiedzi. Przypomniała sobie koszmarny finał ich ostatniego spotkania i uderzyła ją straszna myśl: w przeszłości musiała popełnić jakiś błąd, który wypaczył całe jej życie. Wyobraziła sobie, jak wspina się na drzewo, które nagle wypuszcza krzywą gałąź. Janey pięła się po niej i choć wiedziała, że to zła droga, brnęła dalej, mając nadzieję, że w końcu trafi z powrotem na właściwą ścieżkę. Żałowała, że nie udało jej się zapanować nad własnym życiem, że bała się podjąć ryzyko, aby zrealizować swoje plany i pragnienia. Gdyby wtedy starczyło jej odwagi, nie musiałaby siedzieć teraz w Paryżu, a jej mężem nie byłby mężczyzna, który jej nie kochał – a jeśli kochał, to nie taką miłością, jakiej chciała. Opadły ją upiorne wspomnienia tygodnia spędzonego na Mustique. Usłyszała rozmowę Seldena z matką tak wyraźnie, jakby stali tuż obok i naśmiewali się z niej:

„… ma zupełnie niepoukładane życie. Do tego ta siostra w więzieniu… ".

„Janey zawsze ma sto pomysłów na minutę… ".

Janey zakryła uszy rękami. Chciało jej się wyć. Muszę wrócić na właściwą drogę, pomyślała rozpaczliwie. Zasługuję na szacunek i muszę go zdobyć. Wszystko mi się uda, niech tylko George wreszcie się zdecyduje!

Spojrzała ponownie na budzik. Dochodziło dziesięć po dziesiątej, czyli w Nowym Jorku była dopiero czwarta rano, zbyt wcześnie na telefon. Przez dwa dni pobytu w Paryżu Janey trzykrotnie dzwoniła do George'a. Za każdym razem jego sekretarka prosiła, żeby zaczekać, a po chwili informowała, że pan Paxton ma teraz spotkanie i obiecał oddzwonić. Dotąd nie oddzwonił. Janey zaczęła się obawiać, że rozmyślnie unika z nią rozmowy. Przyprawiało ją to o frustrację. Gdyby nie musiała siedzieć w Paryżu, mogłaby zaaranżować przypadkowe spotkanie w restauracji albo chociażby na ulicy. George miał pewne niezmienne zwyczaje, które Janey rozpracowała niejako przy okazji: w środy jadał lunch w Dingo's, we czwartki w Patroon, a trzy razy w tygodniu punktualnie o wpół do szóstej po południu odwiedzał siłownię New York Athletic Club na Central Park South.

Zmusiła się do wyjścia z łóżka i chłodnej kąpieli pod prysznicem, aby odegnać znużenie spowodowane lotem przez Atlantyk, najgorzej odczuwalne drugiego i trzeciego dnia pobytu. Jej umysł musiał być jasny, jeśli miała przekonać George'a, że w kwestii ekranizacji może zrobić tylko jedno: podpisać kontrakt i czeki. Należało także dać mu do zrozumienia, że Janey nie można się pozbyć, wysyłając ją do Paryża…

Orzeźwił ją chłodny strumień wody. Wytarła się grubym ręcznikiem, rozważając obiektywnie „sprawę George'a". Gdzie tkwił błąd? Wtajemniczyła go w swoje plany na początku stycznia i do tej pory rozgrywała partię po mistrzowsku; kusiła, ale powstrzymywała się przed pójściem na całość. Jej nieustające, choć subtelne, podszepty odniosły wreszcie oczekiwany skutek: George zaakceptował Janey jako producenta ekranizacji książki Craiga, a nawet uznał zalety takiego układu. Jego prawnicy spisali kontrakty i starannie je zredagowali. Dopiero wtedy, pewna własnego powabu i przekonana o tym, że seks ostatecznie przypieczętuje umowę, Janey „uległa" George'owi podczas jednego ze spotkań w jego biurze.

Janey zakładała, że tak właśnie się to skończy, odkąd tylko pomyślała o wykorzystaniu George'a do tego projektu. To była jej decyzja, wyrachowana i podjęta na zimno: sukces liczy się bardziej niż cnota, która i tak sama w sobie jest błędnym pojęciem. Na dodatek George jej się podobał: był przystojny i wesoły. Janey czasem nawet snuła fantazje na temat, jak by się czuła jako jego żona. Jednak kiedy już było po wszystkim, a George zapinał spodnie, nagle nabrała podejrzeń, że coś się zmieniło. Pocałował ją wprawdzie serdecznie w policzek, ale to, ca potem powiedział, napełniło ją niepokojem.

– Dziękuję – zabrzmiało to tak, jakby chwalił kelnera za smaczny obiad. – Było mi bardzo miło.

– Miło? – zdziwiła się, lekko urażona taką oceną. Miał zapamiętać na całe życie, jak Janey Wilcox umie robić laskę, więc dołożyła wszelkich starań, łącznie z drażnieniem prostaty palcem wskazującym przez odbyt.

– Niech będzie – poprawił się, widząc jej rozczarowanie. – Dobra robota. Wystarczy?

A potem odprowadził ją do drzwi, poświęcając jej tyle uwagi co pierwszemu lepszemu księgowemu. Przez chwilę opadły ją potworne wyrzuty sumienia z powodu Mimi…

– A kontrakty? – zapytała swobodnym tonem, udając, że nic nie zaszło.

– Ach, kontrakty. – Przewrócił oczami. – Porozmawiamy o nich jutro. – Otworzył drzwi, więc chcąc nie chcąc, musiała wyjść. – Miłego dnia! – zawołał w ślad za nią.

O kontraktach nie porozmawiali jednak ani następnego dnia, ani dwa dni później. George odbierał telefony Janey, owszem, ale kiedy próbowała poruszyć ten temat, szybko ją zagadywał, a po chwili, jak na zawołanie, przerywała im jego sekretarka, informując, że na drugiej linii czeka ważny interesant. Tymczasem nadszedł dzień wyjazdu do Paryża, a George nadal nie podpisał kontraktów i nie powiedział nawet, kiedy planuje to zrobić. A Craig dzwonił codziennie…

Kontrakt zakładał trzysta tysięcy dolarów dla Craiga za napisanie scenariusza i kolejne siedemset pierwszego dnia realizacji. Janey miała otrzymać sto tysięcy z góry i dodatkowe czterysta w dniu zakończenia zdjęć. Na napisanie scenariusza i sprzedanie go studiu filmowemu przewidziano osiemnaście miesięcy. Oczywiście George także figurował jako producent (chociaż jego wkład ograniczał się tylko do wyłożenia pieniędzy) i miał otrzymać największy udział w zyskach. To niesprawiedliwe, pomyślała Janey, rzucając mokry ręcznik na podłogę i otulając się szlafrokiem frotte; cała praca, jaką miał wykonać George, sprowadziła się do wypisania czeku na czterysta tysięcy dolarów. W dodatku dla niego była to śmieszna suma – Mimi prawdopodobnie wyda więcej na te swoje kreacje od Diora…

A na domiar wszystkiego wysłali ją do Paryża, gdzie od George'a dzieliły ją tysiące kilometrów. Janey nie miała wątpliwości, że gdyby tylko mogła się z nim zobaczyć, z łatwością doprowadziłaby do podjęcia decyzji. Źle się stało, co prawda, że wyłożyła na stół ostatnią kartę; męczyło ją teraz dokuczliwe przeczucie, że gra jest już skończona. Przed oczami, niby scena z kiepskiego filmu, stanął jej finał ostatniego spotkania z George'em. Wzburzona, rzuciła się na łóżko, bijąc pięścią w poduszkę.

Szybko jednak odpędziła czarne myśli. Wymazała z pamięci te fatalne dziesięć minut, zabraniając sobie kiedykolwiek o nich wspominać. Jeśli to się uda, będzie tak, jak gdyby nic nie zaszło i w końcu wszystko powróci do normy. Tymczasem należało skoncentrować się na projekcie i doprowadzić do podpisania kontraktów. Byle tylko to załatwić, a już będzie dobrze.

Janey rozejrzała się po pokoju. Bogato urządzony apartament, który w pierwszej chwili zachwycił ją swoim osiemnastowiecznym wystrojem, teraz wydał jej się ciasny i duszny. Poczuła, że potrzebuje świeżego powietrza, które oczyści jej myśli i pomoże lepiej ogarnąć sytuację. Uczesała się i przypudrowała twarz. Włożyła luźne spodnie od Versacego, a do tego jedwabną zawiązywaną bluzkę. Na ramiona narzuciła płaszcz i sięgnęła po torebkę. Była gotowa do konfrontacji ze znienawidzonym miastem.

Pardonnez moi - zagadnęła recepcjonistę, przystojnego, łysiejącego Francuza. – Est qu'il y a un message pour moi? - zapytała łamaną francuszczyzną z wyraźnym amerykańskim akcentem; przechodząc przez holi postanowiła sprawdzić, czy czekają na nią jakieś wiadomości, bo przecież całkiem możliwe, że George dzwonił w nocy i nie chciał jej budzić.

Oui, madame - padła natychmiastowa odpowiedź (jak to się dzieje, pomyślała Janey, że we Francji łysawy facet może być elegancki, a w Ameryce zawsze wygląda jak Bruce Willis?). – Jest wiadomość dla pani.

Janey kamień spadł z serca. Jednak wszystko szło dobrym torem. Niecierpliwie rozerwała kopertę, która, jak się okazało, zawierała jedynie kilka słów od Mimi: „Spotkajmy się u Diora o pierwszej".

Zaskoczony recepcjonista, widząc rozczarowanie i złość malujące się na twarzy Janey, zapytał:

– Czy wszystko w porządku, madame?

Już miała na końcu języka gniewny okrzyk: „Nie!", ale powstrzymała się w porę. Nie mogła pozwolić, żeby strach nad nią zapanował; jeżeli George to wyczuje, będzie zwlekać z podpisaniem kontraktów…

Cest d'accord. - Uśmiechnęła się do recepcjonisty. Wytłumaczyła sobie tę sytuację inaczej: George, twardy biznesmen, chce ją po prostu sprawdzić. I przekona się, że Janey Wilcox także potrafi być twarda…

Do spotkania z Mimi pozostało jeszcze półtorej godziny. Janey postanowiła wpaść do znanego sklepu z kosmetykami i kupić kilka sztuk swojej ulubionej szminki Pussy Pink. Przed wejściem do hotelu stał rząd taksówek. Skinęła na jedną z nich, decydując się nie dzwonić do George'a ani dziś, ani jutro, ani nawet pojutrze. Na pewno zaniepokoi go jej milczenie, tym bardziej że przecież wyjechała do Paryża z jego żoną…

Poleciła taksówkarzowi zawieźć się na bulwar Saint Germain na lewym brzegu Sekwany. Miasto nie zmieniło się nic a nic, odkąd je opuściła. Na bulwarze biegnącym obok ogrodów Tuileries, wiodącym spod hotelu Crillon na drugi brzeg rzeki, wciąż panował ten sam wariacki tłok. Nawet urocze staroświeckie sklepiki na Saint Germain wyglądały identycznie jak piętnaście lat temu. Janey dostrzegła ten, którego szukała, i na jej znak kierowca się zatrzymał.

Otwarciu drzwi towarzyszył dźwięk dzwoneczków. Janey weszła do środka. Było tu bardzo ciasno. Większość miejsca zajmowała długa lada, biegnąca w poprzek pomieszczenia. W sklepach takich jak ten klient musi wiedzieć, czego szuka. Janey podeszła do młodej sprzedawczyni stojącej za ladą.

Vous avez la rouges a leures, Pussy Pink? - zapytała.

Dziewczyna skinęła głową i wyszła na zaplecze.

Janey pomyślała cierpko, że skorzysta na tym wyjeździe przynajmniej tyle, że uzupełni zapas ulubionej szminki. Czekało ją jednak rozczarowanie. Sprzedawczyni wróciła po chwili, kręcąc głową.

– Bardzo mi przykro, madame, ale nie ma już Pussy Pink.

– Nie ma…? – Janey nie mogła znaleźć słów.

– Nie, madame…

– A kiedy… kiedy przyjdzie dostawa? – Janey przypomniała sobie, że jest w Paryżu i dodała: – Encore…?

Finis. - Sprzedawczyni wzruszyła ramionami, jakby ta rozmowa już ją znudziła.

– Co finis? - nie zrozumiała Janey.

– Cała linia. Przestali produkować. Nie ma więcej.

– Ale w Barneys jeszcze ją mają – powiedziała Janey, jakby tym argumentem chciała udowodnić, że dziewczyna kłamie.

Oui, zostały im może dwie albo trzy sztuki – zgodziła się dziewczyna, znów wzruszając lekceważąco ramionami. – Ale potem to już koniec.

– To znaczy…

– Zgadza się – powiedziała sprzedawczyni. – Ten kolor jest… Jak to się mówi? Zacofany?

Janey opuściła sklep przygnębiona. Od przyjazdu do Paryża piętnaście lat temu nie używała innej szminki niż Pussy Pink… To Estella, koleżanka, z którą dzieliła mieszkanie, poradziła jej, żeby zawsze malowała usta jednym kolorem. Dzięki temu, jak mówiła, fotografowie łatwiej zapamiętują dziewczyny. I to faktycznie pomagało, choć nie zawsze zgodnie z intencjami Janey…

A teraz… Wprost nie mogła w to uwierzyć. Stała na ulicy, kompletnie zagubiona. Odgryzła koniuszek paznokcia i wypluła go na trotuar. Koniec linii Pussy Pink oznaczał śmierć jakiejś cząstki osobowości Janey Wilcox. Trudno będzie zapełnić tę wyrwę. Niewątpliwie był to jakiś znak, ale co takiego miało się pod nim kryć? Pogrążona w myślach Janey skręciła bezwiednie w boczną uliczkę. Nogi same zaniosły ją pod dobrze znane drewniane drzwi.

No tak, pomyślała. Ta sama czerwona, nierzucająca się w oczy tabliczka na ścianie, te same złote litery układające się w napis: ZOLLO MODELS, ta sama mosiężna klamka i ciężkie drzwi z drewna orzechowego. Janey wiedziała, że za nimi jest mały dziedziniec, na jego przeciwległym krańcu znajdują się wydeptane schodki prowadzące do Międzynarodowej Agencji Modelek Zollo. Na zawsze zapamiętała dzień, kiedy po raz pierwszy otworzyła czerwone drzwi u szczytu tych schodów. Był rok 1985, a ona miała wtedy osiemnaście lat.

– Dlaczego Nowy Jork ciągle przysyła mi ładne dziewczęta? – zawołał na jej widok Jacques Zollo, jeden z właścicieli agencji.

Janey nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc wręczyła mu swoje portfolio.

– Wysoka i szczupła, oui. - Kiwnął głową, przerzucając błyskawicznie luźne kartki. – Ale twarz – nie. Cała zła. Za dużo amerykańska. Dwa lata temu, popatrz. – Wskazał galerię oprawionych w ramy okładek różnych magazynów, zajmującą całą ścianę. Na okładkach widniały zdjęcia niebieskookich blondynek. – Wtedy wszyscy na to lecieli. A teraz? – Wzruszył ramionami.

– Proszę. – Janey poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Była w rozpaczliwym położeniu. Właśnie przyjechała do Paryża z Mediolanu, gdzie przez cztery miesiące bez większego powodzenia usiłowała znaleźć pracę jako modelka. Agencja w Nowym Jorku zdecydowała się wysłać ją do Francji w nadziei, że tam powiedzie się jej lepiej. Janey nie znała ani słowa po francusku, a każda minuta spędzona w Paryżu była męką: w sklepie nie mogła kupić jedzenia bo zawsze znajdowało się za szkłem i wszystko trzeba było zamawiać osobno; nie wiedziała, jak w aptece poprosić o pastę do zębów; nie znała się na walucie, choć pieniędzy akurat jej nie zbywało. Była zmęczona, załamana i głodna. Gdyby nie znalazła pracy w Paryżu, czekał ją powrót do domu, gdzie matka powitałaby ją szyderczym: „A nie mówiłam…? Wiedziałam, że nie zrobisz kariery!".

– Proszę – powtórzyła szeptem. – Wezmę wszystko…

Jacques Zollo, przystojny trzydziestolatek – Janey wydał się nawet odrobinę zbyt przystojny – obrzucił ją zagadkowym spojrzeniem.

– Bieliznę też? – zapytał.

– Bieliznę? – Janey się spłoszyła. Była to jedyna kategoria, przed którą ostrzegano ją w Nowym Jorku, w macierzystej agencji. Nie wahała się jednak długo. Załamana i przybita, spojrzała na Jacques’a Zollo i wzruszyła ramionami, udając, że wcale się nie boi.

– Jasne – powiedziała swobodnie. – Czemu nie.

Ale to go jeszcze nie przekonało.

– Nie robiłaś sobie… – Przyłożył dłonie do klatki piersiowej.

– Powiększenia biustu? – zapytała Janey. – Nie. Do głowy by mi to nie przyszło…

– To dobrze – ucieszył się. – W Ameryce lubią duży biust, ale Francuzi chcą patrzeć na kobiety, a nie na krowy…

– Bez obaw – uspokoiła go. – Nie zrobiłabym sobie czegoś takiego. Nigdy.

Janey oderwała wzrok od drewnianych drzwi i spojrzała w dół ulicy. Skłamała wtedy Jacques'owi, bo w końcu powiększyła biust. Nie było jednak czemu się dziwić; rzadko kiedy dotrzymywała słowa danego samej sobie. Zresztą wkrótce po nawiązaniu współpracy z agencją Zollo zaczęła robić rzeczy, o których nigdy nawet nie śniła…

Skarciła się w myślach za wspominanie tamtych czasów, zwłaszcza w takim momencie. Skierowała kroki do Dzielnicy Łacińskiej, żeby zająć oczy i umysł zwiedzaniem małych galerii, których jest tam pod dostatkiem. Ale jej umysł, jak się okazało, miał coś na kształt własnej woli: kiedy jedna kropla przelała się przez tamę wspomnień, natychmiast podążyły za nią inne, grożąc potopem…

Przed oczami stanęły jej targi modelek, na które przyjeżdżało po pięćset dziewczyn z całego świata, rozpaczliwie szukających pracy… Przypomniała sobie wysoko postawionych facetów ze świata mody;

każdy z nich zawsze miał jakiegoś „krewniaka" albo „kumpla", który wymyślił sobie randkę z modelką… Zobaczyła twarze agentów, gotowych obcinać pensje krnąbrnym dziewczynom, kiedy nie chciały im iść na rękę. Ten biznes ma to do siebie, że stwarza nieustanne zagrożenie dla cnoty. Najlepiej wiodło się tym, które miały taki look, jaki w danej chwili był na fali; powstawał wokół nich szum, a potem dawały się poderwać jakiemuś fotografowi, dzięki czemu miały zapewnioną pracę, a do tego protekcję podejrzanych typów, którzy kręcili się wszędzie. Te dziewczyny mogły mówić o szczęściu – po roku lub dwóch wracały do Nowego Jorku, a niektóre zostawały supermodelkami…

Były też inne dziewczyny, te, o których słuch szybko ginął; te, które podcinały sobie żyły lub trafiały do szpitala po przedawkowaniu prochów. Opowieści o takich wypadkach krążyły szeroko w światku modelek, agentów i fotografów, ale każdą z nich szybko wyciszano, a wkrótce z Nowego Jorku przychodziła przesyłka dla takiej dziewczyny, zawierająca bilet pierwszej klasy do jej rodzinnej, zabitej dechami mieściny.

Do jednego z takich incydentów, skandalu z udziałem niejakiej Donny Black, doszło już w drugim tygodniu pobytu Janey w Paryżu. Wieści dotarły do niej podczas sesji zdjęciowej bielizny firmy LaBaby, odbywającej się w studiu w Le Marais. Było to jej pierwsze zlecenie z prawdziwego zdarzenia, a materiał miał być wykorzystany w kampanii reklamowej, co oznaczało, że Janey zarobi nareszcie jakieś konkretne pieniądze. Pomysł na reklamę był taki, że zdjęcia miały przedstawiać dwie czule obejmujące się dziewczyny, uchwycone jakby na chwilę przedtem, zanim zdejmą swoją (drogą) bieliznę LaBaby i zaczną się kochać ze sobą. Partnerka Janey w tej sesji miała na imię Estella. Zupełnie przypadkowo wynajmowała mieszkanie razem z Donną Black.

Donna i Estella pochodziły z Indiany, lecz na tym podobieństwa się kończyły; ojciec Donny był lekarzem, natomiast ojciec Estelli pokątnie handlował narkotykami, a jej matka podobno była kelnerką. Jednak Estella mówiła o tym zawsze ze znaczącym błyskiem w oku, dlatego Janey doszła w końcu do wniosku, że „kelnerka" znaczy w tym wypadku „kurewka".

Estella była typowym przykładem dziewczyny, która nie ma nic do stracenia. Zawód modelki pozwolił jej w krótkim czasie zrobić karierę, o jakiej w rodzinnej Indianie mogłaby tylko marzyć, zatem wszystko traktowała jak prezent od życia. Była wyszczekana i miała poczucie humoru; poznawszy ją, matka Janey na pewno powiedziałaby, że jej córka wpadła w złe towarzystwo. Tego dnia Estella nabijała się w studiu z fotografa, który znał angielski piąte przez dziesiąte. Małpowała jego gesty, za pomocą których starał się wyjaśnić modelkom, co mają robić, a potem zapytała klienta, ile zapłaciłby im obu za jeden numerek. Gość nie speszył się wcale i odpowiedział, że „płacić kobiecie za seks to rzecz piękna". Estella i Janey dostały czkawki ze śmiechu i powtarzały ten tekst do znudzenia przez całe popołudnie, szokując fotografa i cały zespół.

Pod koniec dnia do Estelli zadzwonił Jacques Zollo. Kiedy wróciła na plan, była wstrząśnięta.

– Donna Black sprzedała kosę Antoine'owi DuBourgeyowi – oznajmiła prosto z mostu.

Antoine DuBourgey był dyrektorem firmy kosmetycznej. Jak się okazało, Donna miała z nim romans i przyłapała go w łóżku z inną modelką. Taka afera nie była w Paryżu niczym niezwykłym, niemniej z studiu zapanował chaos i zdjęcia trzeba było przełożyć na następny dzień; plotka tak pikantna wybiła całą ekipę z rytmu pracy.

Obie modelki wyszły, zabrawszy swoje rzeczy. Na schodach Janey, widząc drżące ramiona Estelli, pomyślała, że to od płaczu. Na ulicy spostrzegła jednak, że myliła się, i to grubo: Estella zanosiła się śmiechem.

– Zawsze wiedziałam, że Donnie w końcu kiedyś odwali – parsknęła, łapiąc Janey za rękę. – Wiesz, że ona nie wyrzucała pustych słoików, zupełnie jakby chciała robić przetwory?

Janey była przerażona, ale w ciągu tych kilku miesięcy spędzonych w Europie zdążyła się już nauczyć, że jej instynktowne reakcje często są źle odbierane bądź uznawane za oznakę ciasnych poglądów. Zamiast ujawnić to, co czuła, zastosowała sztuczkę, którą niedawno opanowała: przyjrzała się Estelli i wiernie powtórzyła jej zachowanie. Obie wybuchnęły zgodnym śmiechem, a Janey pomyślała, że Antoine jak mało kto zasłużył sobie na taki los.

– Myślisz, że on… nie żyje? – zapytała.

– Wątpię – odpowiedziała Estella z taką pewnością w głosie, jakby miała doświadczenie w tych sprawach. – Nie tak łatwo zabić kogoś nożem. Trzeba podciąć gardło albo dźgnąć kilkanaście razy. – Przerwała na chwilę i odgarnęła włosy. – Donna nie miałaby na to siły – dodała. – W ogóle nie ćwiczyła. Między innymi dlatego Jacques planował ją odesłać.

Spojrzały na siebie i znów się roześmiały. Prawda była taka, że modelki nie uprawiają żadnych ćwiczeń, a sylwetkę utrzymują dzięki diecie złożonej z szampana i papierosów.

– Ale teraz mam problem – ciągnęła dalej Estella. – Muszę znaleźć współlokatorkę. Donna nigdy nie pracowała, ale przynajmniej jej stary płacił za nią czynsz.

I wtedy Janey, oszołomiona faktem, że jest na ty z takimi osobistościami i rozumie ich pełen splendoru, dekadencki styl życia, zaproponowała Estelli, że chętnie z nią zamieszka.

Estella zajmowała przestronny i wysoki apartament na lewym brzegu Sekwany, w kamienicy, do której wchodziło się przez podwórze. Amfiladowy układ wnętrza wydał się Janey pozbawiony sensu – pierwszy raz widziała pokoje, czyli chambres, leżące na jednej osi – ale w porównaniu z jej dotychczasowym mieszkaniem był to i tak wielki postęp. Apartament Estelli oficjalnie wynajmowała inna modelka, która mieszkała w Paryżu przed pięcioma laty, ale zdążyła już wrócić do Nowego Jorku, gdzie pracowała obecnie jako „twarz" dużej firmy kosmetycznej. Stały w nim drogie francuskie antyki, tak przynajmniej zdawało się Janey; w rzeczywistości były to mebelki, jakie w Paryżu można dostać na każdym pchlim targu. Największe wrażenie zrobił na niej jednak mały pokój przylegający do sypialni Estelli. Ten chambre przypominał skarbiec współczesnego pirata, czy raczej piratki, pełen butów, torebek, walizek od Louisa Vuittona, kurtek, sukienek, sweterków i biżuterii – każda rzecz była markowa i wyraźnie za droga, jak na skromne zarobki modelki. Janey chłonęła te bogactwa szeroko otwartymi oczami. Czuła wręcz namacalnie, jak poszerzają się jej horyzonty, jak jej zastały świat wypełnia powiew świeżego powietrza. Skromne, surowe wychowanie, które odebrała, uczyło w zbytku widzieć grzech. Wystarczyło jej jednak rzucić okiem na łupy zgromadzone przez Estellę, aby wszystkie wartości wyniesione z dzieciństwa roztrzaskały się na kawałki niczym stłuczone lustro. Nagle zrozumiała, że sięgnęła wzrokiem na jego drugą stronę.

– Możesz pożyczać, co tylko zechcesz – rzuciła Estella, widząc osłupienie malujące się na twarzy Janey. – Tylko najpierw mnie spytaj, dobrze? Nie znoszę, jak ktoś bierze bez pytania…

– Ale skąd ty to…?

– Mój facet mi kupuje. – Estella wzruszyła ramionami. – Obsypuje mnie prezentami.

Janey nie mogła wyjść ze zdumienia. Francuzi to znani dusigrosze, dlatego są tacy wylewni; wydaje im się, że słowami nadrobią to, na co żal im franków.

– Arab – wyjaśniła Estella, gładząc palcem zamszową torebkę Chanel, obowiązkowy gadżet tego sezonu, warty, jak Janey dobrze wiedziała, nawet dwa tysiące dolarów. – Są dziewczyny, które nie lubią Arabów. Boją się ich olbrzymich fortun. Ale Arab zabierze cię w podróż i zawsze kupi, co zechcesz. Sajed ma własny jacht. W tym roku płyniemy w lecie na południe Francji. Wszyscy tam będą. Wiesz, o co chodzi – roześmiała się na widok konsternacji koleżanki – Saint-Tropez, Cap d'Antibes, Monaco… Sajed obiecał, że przedstawi mnie księciu Albertowi…

Janey wiedziała, że Estella lubi zadzierać nosa, ale pomimo to nonszalancki ton jej słów sprawił, że oniemiała z wrażenia. Świat, o którym była mowa, nie istniał dla niej do tej pory, ale teraz zobaczyła go całkiem wyraźnie. Był prawie na wyciągnięcie ręki, jaśniejący jak pyszna brylantowa bransoleta.

– Arabowie mają to do siebie – wspomniała mimochodem Estella – że lubią, kiedy otacza ich mrowie pięknych kobiet. Może namówię Sajeda, żeby zaprosił cię na swój jacht. A jeśli nie on, to na pewno ktoś inny zechce…

W głowie Janey zawyła syrena alarmowa, którą pospiesznie wyłączyła.

– Zobaczymy – rzuciła, stwarzając pozory tajemniczości, udając, że może mieć lepsze propozycje na to lato…

Ale kiedy poszła do swojego pokoju, żeby się rozpakować, i spojrzała na dwie niebieściutkie walizki firmy Samsonite, które dostała od matki na wyjazd (w rodzinie mówiło się, że to był hojny prezent), zrozumiała, dlaczego wstydzi się samej siebie: była obdartą amerykańską prostaczką, a na domiar wszystkiego dziewczyny, które poznała, na starcie miały o wiele mniej, a szybko zawędrowały o wiele wyżej niż ona. Z zamyślenia wyrwało ją wejście Estelli, wystrojonej w dżinsy i kolorową kurtkę od Chanel, z torebką tej samej firmy przerzuconą niedbale przez ramię. Dokładnie tak w pojęciu Janey wyglądała młoda, modna kobieta.

– Idę popain. - Estella złożyła usta w ciup, wymawiając francuskie słowo oznaczające chleb. – Kupić ci coś? Papierosy?

– Nie palę. – Janey pokręciła głową.

– Nie? – Estella aż roześmiała się ze zdziwienia. – To musisz zacząć. W Paryżu wszyscy palą. – Wyszła miękkim krokiem z mieszkania, gwiżdżąc modny przebój francuskich dyskotek.

Janey w milczeniu powróciła do swoich walizek, ale kiedy tylko za Estellą trzasnęły ciężkie drzwi, wślizgnęła się z powrotem do jej komnaty skarbów. Nie pomogło powtarzanie sobie, że jest dziewczyną z dobrej rodziny, której od dzieciństwa wpajano, żeby nie zazdrościła innym. Teraz zaczęła zastanawiać się, czym właściwie są te zasady. Czy przypadkiem nie wymyślili ich ludzie, którym się nie powiodło, po to, aby nie żałować zmarnowanego życia? Janey z całą świadomością czuła w tym momencie wszelkie możliwe rodzaje zazdrości i wiedziała już, co chce osiągnąć. Czy to była jej wina, że nauczono ją oczekiwać od życia co najwyżej jakiejś tam posady i pierwszego lepszego faceta za męża, a do tego nie wiadomo jak licznej gromadki dzieci? Jak w takiej wegetacji można dopatrzyć się głębszego sensu?

Przesunęła ręką po chłodnym, gładkim jedwabiu przepięknej sukienki. To jest prawdziwy świat, pomyślała. Wiele razy ostrzegano ją przed nadmiernym pożądaniem rzeczy materialnych. Na próżno; dla niej zdobywanie tych rzeczy było osiągnięciem. Wiedziała, że są na świecie wybrańcy, których Bóg czy może los, obsypuje bogactwami; oni sami nie muszą się o nic starać. Błąkając się po pokoju w oszołomieniu bliskim narkotykowemu, Janey zauważyła długi żakiet w prążki, z kołnierzem obszytym złocistym futrem. Zdjęła go z wieszaka. Futerko było cudownie miękkie; Janey jeszcze nigdy nie miała w ręku czegoś podobnego. Stanęła przed lustrem, zarzuciła żakiet na swój T-shirt i postawiła kołnierz. Futro muskało jej policzki. Nie wyglądała już jak ładna amerykańska studentka na zagranicznym stypendium. Z lustra spoglądała młoda kobieta o olśniewającej urodzie, dla której nie ma na tym świecie rzeczy niemożliwych. Czy coś mogło ją powstrzymać przed poślubieniem księcia Alberta i zostaniem prawdziwą księżną?

Przyjrzała się sobie ze wszystkich stron, zakochując się bez reszty we własnym odbiciu. Tak, pomyślała, pragnę mieć. Po raz pierwszy w życiu uświadomiła sobie, że spełnienie marzeń jest na wyciągnięcie ręki. Będzie mieć to, czego pragnie. I to już bardzo niedługo.

Rozdział 14

Janey rozejrzała się wokół wystraszona. Zamyśliła się tak głęboko, że nawet nie zauważyła, jak przeszła mostem z powrotem na prawy brzeg Sekwany. Znajdowała się teraz niebezpiecznie blisko placu Vendome. Zatrzymała się, ale po chwili nogi poniosły ją same. Weszła na plac, przyciągana nieubłaganie, jak ćma do płomienia świecy.»

Przed sobą miała elegancką, a jednocześnie oszałamiającą przepychem fasadę hotelu Ritz, gdzie wszystko się zaczęło. To tutaj po raz pierwszy skręciła na niewłaściwą ścieżkę. Piętnaście lat temu stała dokładnie w tym samym miejscu, przyglądając się temu samemu budynkowi, i musiała podjąć decyzję, która miała nieodwołalnie określić jej los.

Nie dramatyzuj, usłyszała wewnętrzny głos, byłaś wtedy bardzo młoda. Nie mogłaś tego przewidzieć. A co z innymi ludźmi, którzy nawet w młodym wieku potrafili ustrzec się przed tego rodzaju wypadkami, zapytał inny głos. Janey położyła wreszcie kres tej wewnętrznej dyskusji. Przecież to tylko epizod z jej życia. To prawda, że dał początek innym wydarzeniom, ale one także przeminęły i można było o nich zapomnieć. Trzeba było tylko odrobinę się postarać i zawsze się to udawało. Czy jednak można naprawdę powiedzieć, że zapomniało się o przeszłości, skoro po dziś dzień co chwila robi się rzeczy, które potem trzeba wyrzucać z pamięci? A jeśli ktoś nigdy nie może pogodzić się ze swoją przeszłością, to w jaki sposób ma ułożyć sobie przyszłość?

Plac był dziwnie pusty jak na środowe popołudnie. Dostrzegłszy wolną ławkę, Janey podeszła do niej i ulżyła nogom. Ukryła twarz w dłoniach. Przed oczami miała wspomnienie tego odległego dnia, kiedy Estella w końcu wróciła z wyprawy do sklepu po pain. Zabrało jej to trzy dni. Janey, która spędziła je samotnie w mieszkaniu, poczuła taką ulgę na widok koleżanki, że nie zauważyła nawet jej rozszerzonych źrenic i drżących rąk. Nie zwróciła też uwagi na to, że Estella pali jednego papierosa za drugim i nie potrafi przytomnie odpowiedzieć na żadne pytanie. Znudzona w końcu przesłuchaniem Estella uciekła do kuchni, oznajmiając, że musi się napić. Tak się spieszyła z otwieraniem wina, że złamała korek. Janey wyjęła jej butelkę z rąk i nożem wepchnęła resztkę korka do środka.

– Martwiłam się o ciebie – wyjaśniła przepraszającym tonem. – Bałam się, że zginęłaś albo miałaś wypadek. Myślałam też, że może to coś z Donną…

– Donna już nie wróci. Nie pozwolą jej pokazać się w Paryżu. – Estella pociągnęła łyk prosto z butelki. – I krzyżyk jej na drogę. Pieprzona, nudna krowa…

– To gdzie ty byłaś?

– Spotkałam Sajeda i urządziliśmy sobie party.

– Trzydniowe?

– Kiedyś balowaliśmy przez cały tydzień. Teraz też to jeszcze nie koniec. Przyszłam po ciebie. W mieście jest wuj Sajeda i też chce się zabawić. Co ty na to?

– Czy oni mówią po angielsku? – Janey poszłaby wszędzie, gdzie ludzie mówili jej własnym językiem. Estella się zaśmiała:

– No jasne, kretynko. Wszyscy pokończyli Cambridge albo jakieś takie…

Janey poszła więc się przebrać. Kiedy wyszła z pokoju, Estella pokręciła głową z dezaprobatą.

– Źle, wszystko źle. Raszid lubi kobiety, które wyglądają jak damy.

Zabrała Janey do swojego pokoju, wybrała sukienkę z drukowanym wzorem i przyłożyła jej do ramion.

– Raszid i jak dalej? – zapytała Janey.

– Raszid al… – Estella dokończyła arabskie nazwisko. Janey zaparło dech w piersiach. Słyszała o tym człowieku i nie wiedziała teraz, czy ma się cieszyć, czy bać. – No, wiesz – ciągnęła Estella – to ten z czołówki najbogatszych ludzi na świecie…

Janey spodziewała się, że przyjęcie odbędzie się w prywatnym domu albo mieszkaniu, ale Estella poleciła taksówkarzowi jechać na plac Vendome. Wysiadły przed Ritzem. Janey nie mogła się napatrzeć na ogromną fasadę koloru musztardowego. Wydała jej się szczytem elegancji. Mimo to w jej głowie znów zabrzmiał sygnał alarmowy.

– Hotel? – zdziwiła się.

– On tutaj mieszka, głupia – powiedziała Estella, płacąc taksówkarzowi. – Stać go na kupno każdego domu w Paryżu, ale w hotelu mu wygodniej. Wszyscy bogaci ludzie tak mieszkają.

Stanęły na brukowanym chodniku przed wejściem do hotelu. Estella złapała Janey za ramię i patrząc jej prosto w oczy, powiedziała:

– Teraz mnie posłuchaj.

– Słucham – odparła Janey.

– Jesteś moją przyjaciółką, więc chcę, żebyś wiedziała, jakie tutaj są zasady. Jeśli Raszid zaciągnie cię do sypialni… cóż, w łóżku możesz leżeć jak kłoda. Ale jeśli nie będziesz zimną flądrą, dostajesz dwa tysiące dolców albo coś z biżuterii.

Janey spojrzała w okna rzęsiście oświetlonego, tętniącego życiem hotelu. Była wstrząśnięta. Więc to tak, pomyślała. Po chwili jednak przestała się dziwić; ten hotel miał za wysokie progi dla kogoś takiego jak ona czy Estella. Jedynym słusznym wyjściem było podziękować i wrócić do domu.

Ale do domu było daleko, a ona nie miała na taksówkę i do tego była na obcasach. Poza tym w domu czekał ją tylko kolejny samotny wieczór. Nagle stanęła jej przed oczami wizja jej własnej, dramatycznie szybko upływającej młodości jako ciągu długich, samotnych, bezsensownych wieczorów. Miną tygodnie, po nich miesiące, a ona wciąż nie posunie się w życiu nawet o krok do przodu. Odwróciła się do Estelli i starając się trzymać fason, powiedziała krótko:

– Może być.

Estella roześmiała się i wziąwszy Janey pod ramię, wprowadziła ją do holu hotelowego, obdarzając odźwiernych łaskawym uśmiechem, jakby była tutaj u siebie. Obie dziewczyny wyglądały jak zupełnie dorosłe kobiety; ich wysokie obcasy stukotały na marmurowej posadzce. W windzie było lustro. Estella przejrzała się w nim, a potem odwróciła się do Janey i przypomniała jej, jakby chodziło o najzwyklejszą rzecz w świecie:

– Pamiętaj: dwa tysiące albo jakiś klejnocik. Moim zdaniem lepiej brać gotówkę. Do kupowania biżuterii i ciuchów zawsze możesz sobie znaleźć faceta, a jak masz trochę gotówki, to nie musisz prosić go o pieniądze, więc nie pomyśli o tobie, że jesteś…

– Rozumiem – przerwała jej Janey. Rzuciła okiem w lustro, pamiętając, że dotąd nic się nie stało. Jeszcze nie dała się uwieść Raszidowi. Postanowiła najpierw mu się przyjrzeć; w razie gdyby się jej nie spodobał, przeprosi i wyjdzie…

Drzwi windy się otworzyły. Długi korytarz o ścianach koloru kremowego i z czerwonym dywanem na podłodze prowadził do przedpokoju. Janey i Estella przystanęły przed dużymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Estella pociągnęła za dzwonek. Nie upłynęła nawet sekunda, kiedy w drzwiach stanął niewysoki i niepozorny człowiek odziany w dżellabę. Skłonił się lekko; nie był zaskoczony ich przybyciem, ale też nie wyglądał, jakby oczekiwał gości.

– Zastałyśmy Raszida? – śmiało zapytała Estella.

– Pan Raszid kończy właśnie spotkanie w interesach. Proszę spocząć tutaj.

Zaprowadził je do głównego salonu w apartamencie. Janey jeszcze nigdy w życiu nie oglądała takiego przepychu. Pokój wypełniały zabytkowe krzesła i kanapy, poustawiane w niewielkich grupach. Wielka przestrzeń sprawiała jednak przykre, przygnębiające wrażenie. Nie było tam nikogo oprócz nich. Janey, zdjęta nagłym strachem, zwróciła się do Estelli:

– A gdzie impreza?

– Spokojnie – uspokoiła ją koleżanka. – Jeszcze się doczekasz.

Rozsiadła się na obitej różowym jedwabiem kanapie, obserwując służącego. Kiedy skłoniwszy się, zostawił je same, Estella chwyciła Janey za rękę i nachyliła się do jej ucha.

– Chodź! – poleciła scenicznym szeptem.

– Ale nie wypada…

– Raszid wie, że ja zawsze robię to, na co mam ochotę – oświadczyła dumnie Estella, ciągnąc Janey do mniejszego pomieszczenia, sądząc z wystroju, biblioteki. Wzdłuż jednej ściany ciągnął się bar z trunkami. Estella zaczęła szperać po półkach nad barem. W końcu odwróciła się ze zwycięską miną, pokazując Janey małą srebrną tackę, na której leżał nieduży kopczyk białego proszku.

– Szybko! – szepnęła.

– Ja nie…

– Raszidowi nie przeszkadza, że bierze się kokę, byle nie robić tego przy nim. – Estella położyła tackę na blacie i za pomocą srebrnej żyletki uformowała cztery kreski. Wzięła do ręki słomkę ze srebra i wciągnęła dwie z nich, a kiedy skończyła, podała słomkę Janey. Janey przez chwilę stała jak wryta. Wiedziała, co to jest kokaina, ale nigdy jej nie próbowała. Aż do tej chwili nie domyślała się, dlaczego inne dziewczyny tak często podczas sesji zdjęciowych wymykają się do łazienki, dlaczego ciągle ocierają nosy i mają napady niepohamowanego gadulstwa. Pewnie myślały, że jestem taka sama jak wszystkie, przemknęło Janey przez głowę, a żadna nigdy nie zbliżyła się do mnie na tyle, żeby dowiedzieć się, że nie…

– Tylko mi nie mów, że w życiu nie próbowałaś kokainy. – Estella przewróciła oczami. – Jezu… Wszystkiego mam cię uczyć?

– Ja nie… – powtórzyła Janey bez przekonania.

– Więc lepiej spróbuj – poradziła jej Estella. – To ci ułatwi wiele rzeczy, zobaczysz.

Janey wzięła od niej słomkę i ostrożnie wciągnęła ćwierć kreski, jakby to była trucizna.

– Boże jedyny, wszystko naraz – skarciła ją Estella. – Wiesz, ile to kosztuje?

Przyglądała się Janey rozbieganymi oczami, pilnując, żeby zażyła całą porcję, którą dla niej przygotowała. Kiedy Janey skończyła, wyrwała jej tackę wraz ze słomką i na dokładkę wciągnęła jeszcze trochę kokainy prosto z kopczyka.

Z głębin rozległego apartamentu dobiegły męskie głosy. Estella odłożyła tackę na półkę, a potem, jakby nigdy nic, wyjęła butelkę różowego szampana z niewielkiej lodówki.

W drzwiach stanęli dwaj mężczyźni.

– Raszid! – zawołała Estella. Panowie weszli do pokoju.

Pierwszy z nich był młody, ledwie po trzydziestce. Drugi, starszy, mógł mieć czterdzieści kilka lub nawet pięćdziesiąt lat. Janey ciekawie przyglądała się Raszidowi, temu starszemu. Po raz pierwszy w życiu widziała Araba; podświadomie spodziewała się turbanu i powłóczystych szat, jak w „Opowieściach z tysiąca i jednej nocy". Tymczasem zobaczyła mężczyznę średniego wzrostu, w nienagannie skrojonym garniturze. Jego skóra miała lekko żółtawy odcień beżu. Nosił małe wąsy, czarne, przetykane siwizną. Wywarł na Janey raczej korzystne wrażenie, choć jego twarz nie zdradzała żadnych emocji; był to człowiek, który zachowuje swoje myśli i uczucia wyłącznie dla siebie.

Zatrzymał się kilka kroków za progiem. Zimny uśmiech uniósł kąciki jego ust.

– Widzę – jego wymowa nosiła ślad angielskiego akcentu – że obsłużyły się panie same.

– To jest Janey Wilcox. – Estella z mocno przesadzoną skwapliwością dokonała prezentacji. Janey nagle poczuła, że jej gardło zalewa się śliną, a dłonie robią się lepkie od potu. Poczuła, że zbiera jej się na wymioty. Zerknęła na Raszida wybałuszonymi oczami, zastanawiając się, czy widać po niej te sensacje, ale on tylko skinął jej głową, mierząc wzrokiem od stóp do głów. Jego towarzysz także przyjrzał się Janey i Estelli; widać było, że nie do końca rozumie, co się tutaj dzieje i jak powinien się zachować w takiej sytuacji. Niezręczna cisza zaczęła się dłużyć. W końcu młodszy mężczyzna postąpił naprzód, wyciągając rękę.

– Justin Marinelli – przedstawił się z amerykańskim akcentem.

Amerykanin nosił okulary w złotych drucianych oprawkach oraz żółty krawat. Janey zauważyła również, że z niewiadomych powodów miał na palcu obrączkę. Kiedy podawała mu rękę, nagle naszła ją wariacka myśl: rzuci mu się w ramiona, zda na jego łaskę i poprosi, żeby zabrał ją stąd, żeby odwiózł do domu. W tej chwili usłyszała głos Raszida:

– Odprowadzę pana Marinellego do wyjścia, a kiedy wrócę, pokażę paniom apartament.

Okazja minęła bezpowrotnie.

– Zaraz się porzygam – jęknęła Janey słabym głosem, chwytając się poręczy krzesła.

– Nie wygłupiaj się – powiedziała Estella, zdejmując tackę z półki i szybkimi ruchami formując kolejne cztery kreski. – Po pierwszym strzale zawsze jest nieprzyjemnie. Trzeba wtedy od razu wciągnąć drugą działkę. Zaraz poczujesz się lepiej.

Janey wzięła od niej tackę i zażyła swoją porcję.

– Spodobałaś mu się, widziałam – powiedziała Estella.

– Nawet nie podał mi ręki – mruknęła Janey.

– To najbogatszy człowiek na świecie. – Estella spojrzała na nią z niedowierzaniem. – Chyba nie sądzisz, że będzie zawracał sobie głowę takimi bzdurami. Ma inne rzeczy na głowie.

– Aż tyle, że nie może podać mi ręki?

– Posłuchaj – powiedziała Estella. – Nie możesz być przy nim taka onieśmielona. Bogaczy trzeba traktować jak zwyczajnych facetów. W tym cała sztuka, chwytasz? W skrytości ducha oni za tym przepadają, bo…

W tej chwili powrócił Raszid. Błyszczące spojrzenie jego ciemnych oczu spoczęło na nietkniętej butelce szampana. Odwrócił się i klasnął w dłonie.

– Muhammad! – zawołał.

Służący, który otworzył drzwi, zjawił się w mgnieniu oka, ale Estella była szybsza. Teatralnym gestem chwyciła butelkę, śmiejąc się:

– Bez przesady, Raszid. Ja to zrobię. Moja matka pracowała w barze. Wiesz, co to jest? To takie miejsce, dokąd ludzie przychodzą się napić.

– Wiem, co to jest bar. – Raszid zmrużył oczy.

– Ale nigdy tam nie chodzisz – powiedziała Estella przekornie, jakby mówiła do dziecka. – On nie pije, wiesz o tym? – zwróciła się do Janey, wykręcając korek, który po chwili wystrzelił. Trysnęła biała piana. Wybuchnąwszy śmiechem, Estella cofnęła się o krok, unosząc butelkę wysoko nad głową – imprezowiczka doskonała.

– Będzie szkło, Raszid, czy pijemy z gwinta?

– Z kieliszków, bardzo proszę. – Głos Raszida był bezbarwny.

Janey spojrzała na Estellę. Z żalem pomyślała, że jest to chyba najgłupsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek poznała. Nie była nawet pewna, czyją w ogóle lubi, ale doszła do wniosku, że nie jest to chyba najlepsza chwila, aby oceniać charakter koleżanki. Do tego czuła nieposkromioną chęć na alkohol. Drżącą ręką wzięła od Estelli kieliszek, łapczywie wypiła połowę zawartości, po czym dolała szampana po same brzegi. Raszid wyszedł z pokoju, a one podążyły za nim.

Zwiedzanie apartamentu było zapewne jedynie pretekstem do zaciągania dziewczyn do łóżka, ale mimo to Raszid zafundował im wykład o historii hotelu, umeblowaniu i obrazach wiszących na ścianach. Janey była wprost onieśmielona ogromem jego wiedzy; czuła, że gdyby nawet dożyła setki, to i tak nie dorównałaby mu poziomem. Jego erudycja uświadomiła jej tylko własne braki w wykształceniu, które były już raczej nie do nadrobienia. Zastanawiała się, czy naprawdę wygląda na taką głupią, jak się czuje, a Estella wciąż rzucała idiotyczne uwagi. Wywiązała się między nimi milcząca rywalizacja: na każdy durny komentarz Estelli Janey starała się odpowiedzieć inteligentnym pytaniem. Chciała się od niej odróżnić, pokazać Raszidowi, że jest inna, bystra…

Eskapada zakończyła się w olbrzymim, wyłożonym kafelkami pomieszczeniu z basenem. Raszid poinformował Janey i Estellę, że jest to jedyny we Francji basen w apartamencie hotelowym. Kafelki pochodziły z Włoch i miały dwieście lat. Scena na dnie basenu przedstawiała Posejdona. Janey nie miała zielonego pojęcia, kim był Posejdon, ale zrobiła mądrą minę, zezując na postać dzierżącą trójząb. Raszid przeprosił ją i udał się wraz z Estella na przeciwległy kraniec basenu. Po chwili rozmowy Estella skinęła głową i wróciła do Janey. Raszid nie ruszył się z miejsca. Stał blisko drzwi.

– Spodobałaś mu się. Chce ci pokazać swoją sypialnię – szepnęła Estella.

Janey drżała na myśl o tej właśnie chwili, ale kiedy już nadeszła, poczuła tylko dziwną śmiałość, jakby nagle runęły mury dzielące ją od prawdziwego życia. Uśmiechnęła się do Estelli. Do tej pory sądziła, że odmówi Raszidowi, tymczasem w zagadkowy sposób zaczęło ją to pociągać. Podeszła do niego niespiesznym, długim krokiem, a on skinął głową. Wyszli. Na korytarzu Raszid szarmanckim gestem ujął Janey pod ramię.

Zaprowadził ją do wielkiej sypialni, w której stało olbrzymich rozmiarów łoże z baldachimem. Bez słów pokazał, że ma zdjąć majtki. Janey przypomniała sobie nagle, że w gruncie rzeczy jest dziewicą; odbyła w życiu dokładnie trzy stosunki, wszystkie z amerykańskim studentem z Rutgers University, poznanym w Mediolanie. Nie było to najciekawsze przeżycie. Akt był bolesny, a do tego, zdumiewająca rzecz, nie czuła się w żaden sposób emocjonalnie związana z tym, co się działo. Za każdym razem wydawało jej się, że unosi się ponad własnym ciałem, obserwując całe zajście z oddali, znudzona i obojętna. Nie uszło to uwagi studenta. Jej oziębłość uraziła go i doprowadziła do szewskiej pasji, aż w końcu wykrzyczał jej to w twarz. Przydarzyło się to na tarasie restauracji, gdzie siedzieli, pijąc kawę. Janey nieomal spaliła się ze wstydu. Przez swój brak doświadczenia w tych sprawach uwierzyła mu i wprost zaniemówiła z przerażenia. Wstała od stolika i odeszła, a kiedy zobaczyła, że on został i nie poszedł za nią, rozpłakała się. Po chwili zastanowienia doszła jednak do wniosku, że przyczyną wszystkiego było to, że on w żaden sposób jej nie pociągał. Był obsesyjnie wręcz pedantyczny. Nieustannie mył ręce, a w kawiarni zawsze wycierał sztućce wilgotnymi chusteczkami, które specjalnie nosił w plecaku.

W tej chwili Janey czuła tę samą zagadkową obojętność. Siedziała bez majtek na łóżku, krzyżując nogi w kostkach i patrzyła, jak Raszid rozpina spodnie. Zastanawiała się beznamiętnie, jak się to odbędzie. Może zostanie związana i wzięta siłą? Nie przestraszyła się tej myśli, bo była dla niej zbyt nieprawdopodobna, szczególnie kiedy zobaczyła, jak Raszid zdejmuje angielskie bokserki i kładzie je, starannie złożone, na niskiej ławie w nogach łóżka. Zbliżył się do niej. Janey zauważyła, że ma już wzwód, a jego penis jest większy niż studenta, ciemnobrązowy i z czubkiem koloru kawy. Raszid wyciągnął ręce. Wydawało jej się, że chce ją pocałować, ale on tylko rozpiął trzy górne guziki jej bluzki. Rozchylił ją i obnażył piersi Janey. Przyjrzał się im z namysłem, ale nawet nie dotknął. Następnie podciągnął jej sukienkę i delikatnie rozchylił nogi. Janey położyła się na plecach.

Jej uwagę zwrócił baldachim, starannie plisowany i marszczony pośrodku. Janey zastanowiła się, w jaki sposób udało się splisować taką grubą tkaninę. Czuła, jak Raszid obmacuje jej srom i wkłada palce do pochwy. Usłyszała, jak powiedział: „Ciasno – bardzo ładnie", ale jakoś nie wiązała tego ze swoją osobą. W końcu położył się na niej i pchnął. Wcale nie było miło. Poczuła lekki ból i znów nie mogła zrozumieć, dlaczego wszyscy robią tyle hałasu wokół seksu; przecież Raszidowi też nie mogło to sprawiać wielkiej przyjemności. Janey zapatrzyła się w plisowany materiał, rozciągający się nad jej głową. Rozmyślała o tym, ilu ludzi nad nim pracowało i czy mogli przypuszczać, że trafi ostatecznie nad łoże bogacza, który płaci młodym kobietom za to, żeby rozłożyły przed nim nogi.

Po minucie, najwyżej dwóch, było po wszystkim.

Janey poczuła, jak członek Raszida wysuwa się z niej. Usiadła. Raszid poklepał ją po udzie i uśmiechnął się – szczerze, choć chłodno.

– No to już – powiedział. – Było bardzo dobrze.

Oburzyła się. Czy to całe zajście nie było dla niego niczym więcej niż przerwą na kawę? Chciała krzyknąć: „To ma być wszystko?", ale coś w jego zachowaniu kazało jej ugryźć się w język, pomimo tego, co mówiła Estella.

Wyskoczyła z łoża i wciągnęła majtki. Raszid niespiesznie założył bokserki i spodnie. Wkładając koszulę za pasek, podszedł do biurka, na którym leżała zwyczajna skórzana walizka. Otworzył ją. Janey zaniemówiła z wrażenia. Walizka była pełna pieniędzy.

Takie rzeczy widuje się na filmach, ale nikt nie spodziewa się zobaczyć ich na własne oczy. Nie mogła rozróżnić nominałów, ale natychmiast rozpoznała walutę – amerykańskie dolary, porządnie poukładane w równych plikach. Janey wydało się teraz, że sam ten widok wart był przyjścia tutaj. Chciała krzyczeć z radości. Błysnęło jej w głowie, że mogłaby powalić Raszida i uciec z walizką. Było w niej na pewno co najmniej czterdzieści albo pięćdziesiąt tysięcy, ale co to jest dla najbogatszego człowieka na świecie. Absolutnie nic, a dla niej – fortuna…

Raszid wyjął jeden pliczek banknotów, a kiedy go odłożył, podszedł do Janey, taktownym gestem wyciągając rękę. Przyjęła pieniądze. Nie chciała wyjść na materialistkę, ale nie mogła się powstrzymać, żeby się im nie przyjrzeć.

Trzymała w dłoni trzy banknoty tysiącdolarowe.

Nigdy w życiu nie miała przy sobie takiej sumy. Przez chwilę bała się, że zemdleje. Raszid wziął ją za ramiona i przytulił, całując w oba policzki, a potem powiedział najdziwniejszą rzecz na świecie:

– Mam nadzieję, że było ci przyjemnie.

Janey spojrzała mu prosto w twarz, a jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Chciała roześmiać się w głos, ale nie pozwoliła sobie na to; gapienie się na Raszida z miną pełną niedowierzania było już i tak wystarczająco niewłaściwe. Nie mogła pojąć, jak mężczyzna tak bogaty i tak inteligentny może być jednocześnie na tyle głupi, żeby wierzyć, że ją zadowolił. Nagle wszystkie elementy układanki złożyły się w spójną całość. Więc o to chodzi! Nie mogła uwierzyć, że to aż takie proste. Zalało ją obezwładniające poczucie władzy. Zerkając ponownie na trzymane w ręku pieniądze, skłamała bez wysiłku, jak zdemoralizowane dziecko, wypowiadając po raz pierwszy słowa, które odtąd będzie często powtarzać:

– O tak, Raszid – zamruczała. – Byłeś cudowny.

Twarz Raszida zajaśniała dumą. Ujął Janey za rękę i szepnął jej do ucha:

– To może następnym razem będziesz bardziej aktywna, żeby mnie też było miło?

Zatem miał być następny raz. Czemu nie? Ścisnęła lekko jego ramię.

– Oczywiście.

– Możemy zatem wrócić do twojej przyjaciółki.

Wrócili do dużego salonu. Raszid zwrócił się do Janey:

– Mam nadzieję, że mój apartament przypadł pani do gustu, panno Wilcox – po czym dodał z wytwornym ukłonem: – Zechce pani wybaczyć. Mam pilne interesy, ale proszę się rozgościć i korzystać z moich zapasów.

– Dziękuję – powiedziała Janey. Złowiła wzrokiem płonące ciekawością spojrzenie Estelli. Na całe szczęście do przesłuchania nie mogło dojść, ponieważ w salonie byli teraz oprócz nich dwaj młodzi mężczyźni zajęci szampanem i kokainą.


Janey obudziła się wieczorem następnego dnia o siódmej. Ledwie mogła oddychać. Gardło miała wyschnięte na wiór, a jedno nozdrze kompletnie zatkane. Kiedy spróbowała dmuchnąć drugim, usłyszała świst i bulgot. Była bardzo osłabiona; czuła się tak, jakby złapała grypę i leżała w gorączce. Z trudem wstała z łóżka i chwiejnym krokiem poczłapała do łazienki. Z salonu dobiegały dźwięki muzyki. Zajrzawszy tam, Janey zobaczyła dwóch młodych mężczyzn poznanych wczoraj, zgrabionych nad niskim stolikiem. W powietrzu wisiał odór potu i dymu papierosowego, a wszędzie stały popielniczki i szklanki pełne niedopałków. Janey wstrząsnęła się z obrzydzenia i uciekła do łazienki, zatrzaskując drzwi.

Przede wszystkim wyczyściła nos, usuwając z niego stwardniałe, żółtawe grudki, które wyglądały jak kawałki śluzówki. Ugasiła palące pragnienie wodą z kranu, chociaż powszechnie było wiadomo, że lepiej jej nie pić, a następnie przemyła twarz. Za nic w świecie nie mogła sobie przypomnieć, jak zakończył się wczorajszy wieczór. Nie pamiętała, jak trafiła do własnego łóżka, ale przynajmniej wciąż miała na sobie majtki i koszulkę. Nagle przypomniała sobie, co zrobiła z Raszidem. Poczuła mdłości i zgiąwszy się wpół, opadła na kolana, płonąc wstydem. Jak mogła do tego dopuścić, a co gorsza, zgodzić się na powtórkę?

Stopniowo jednak jej umysł, w samoobronie, zaczął wysuwać zdroworozsądkowe argumenty: pomyślała, że w końcu wcale nie było tak źle, nie doznała uszczerbku na ciele, a na dodatek w zapinanej kieszonce taniej torebki, która pamiętała jeszcze czasy szkoły średniej, czekały na nią trzy nowiutkie, szeleszczące banknoty tysiącdolarowe. Stacją teraz było na nową torebkę, na wspaniałą Chanel, taką, jaką miała Estella. Napiła się jeszcze trochę wody z kranu, a potem uważnie przejrzała się w lustrze. Wyglądała dokładnie tak samo, jak poprzedniego dnia.

Wróciła do swojego pokoju i położyła się do łóżka. Po chwili weszła Estella. Miała na sobie tylko stanik i majtki. Chichocząc, rzuciła się na łóżko Janey.

– Boże, co za noc! – wykrzyknęła. – Fajnie było, nie?

Janey zaśmiała się słabo.

– Co dokładnie się wydarzyło? – zapytała.

– Byłaś duszą całego towarzystwa – oznajmiła Estella z nutką zazdrości w głosie.

Janey wybałuszyła na nią oczy. Nigdy wcześniej nikt nie nazwał jej „duszą towarzystwa". Widząc jej niedowierzanie, Estella ciągnęła dalej:

– Naprawdę. Tańczyłaś na stole w Le Jardinese.

– W Le Jardinese? – Janey się rozkaszlała. Powoli wracała jej pamięć. Impreza u Raszida z biegiem czasu się rozkręciła. Przyszło wielu młodych, śniadych mężczyzn, z których każdy miał europejski akcent i wyglądał jak nabab. Razem z nimi zjawiły się tłumy pięknych kobiet – Janey rozpoznała nawet dwie lub trzy sławne modelki. Całe towarzystwo przeniosło się do klubu – chyba był to Le Jardinese; Janey pamiętała, że przesiedziała długi czas w toalecie z jakąś młodą Amerykanką, która wciąż powtarzała: „Nie pozwól im zawładnąć twoją duszą". Tego, co działo się później, nie mogła sobie przypomnieć.

– A potem, jak już wyszliśmy? – zapytała.

– Zwaliliśmy się tutaj około szóstej nad ranem – ziewnęła Estella. – Ale nic się nie bój. Byłaś na takim haju, że Sajed dał ci halcion i usnęłaś na podłodze. Pewnie ktoś potem zaniósł cię do łóżka.

– O, Boże. Nigdy więcej nie wezmę koki…

– Zgłupiałaś? A co cię lepiej postawi na nogi niż mała poranna kreseczka? – Estella otworzyła zaciśniętą dłoń, w której trzymała niewielkie papierowe zawiniątko. Nabrała szczyptę proszku na paznokieć i podsunęła Janey pod sam nos.

– To teraz mów – zagadnęła chytrze. – Ile ci dał?

– Co? – zapytała Janey, pociągając nosem.

– Ile forsy dostałaś od Raszida?

Janey spojrzała na nią.

– To chyba moja sprawa.

– Tak tylko pytam. – Estella wzruszyła ramionami.. -.

– Trzy tysiące.

Estella przez chwilę zastanawiała się nad tym w milczeniu, spoglądając na trzymaną w ręce paczuszkę, po czym starannie złożyła papier.

– To więcej niż on zwykle daje dziewczynom. Pewnie dostałaś też moją część.

– Twoją część? – Janey nie mogła uwierzyć własnym uszom. – To ja wszystko…

– Ale taka jest z nim umowa. Przyprowadzasz mu laskę, on się z nią kładzie, a ty dostajesz za to pięć stów.

Janey nie chciała przyjąć do wiadomości tych potwornych słów. Jak to możliwe, żeby ktoś, kto podaje się za przyjaciela, był na tyle wyrachowany, żeby sprzedać ją komuś jak… jak zwierzę? Odwróciła głowę, żeby nie patrzeć na Estellę i wytarła nos.

– Nie mam zamiaru sprowadzać mu dziewczyn – oświadczyła dobitnie.

Estella przekręciła się na bok, mierząc Janey twardym spojrzeniem błyszczących oczu.

– A ja mam – powiedziała. – Zrozum, jestem bez wyjścia. Nie mogę sypiać z Raszidem, bo jestem z Sajedem i staram się zaciągnąć go do ołtarza. Poza tym naprawdę nie wiem, o co robisz takie halo. Ja pomogłam tobie, a teraz twoja kolej. Powinnaś mi jeszcze podziękować.

– Dostałam trzy razy po tysiąc dolarów – syknęła Janey. – Mam dać ci połowę banknotu?

Estella podniosła się i usiadła po turecku.

– Może być cały tysiąc.

– Nie!

– Daj spokój, Janey. Nie bądź głupia. Jesteśmy kumpele. W tych sprawach musimy trzymać się razem. No i chyba nie chciałabyś, żeby ktoś się o tym dowiedział, co?

Janey pobladła jak trup. Nie mogła zrozumieć, jakim sposobem wplątała się w tę kabałę. Miała wrażenie, że spada w czeluść, z której nie ma ucieczki. Odruchowo zakryła ramiona kołdrą.

– Nie zrobisz tego… – szepnęła urywanym głosem.

– Zrobię, wszystko zrobię – oznajmiła Estella pogodnie. – Taka już jestem. Nikt mnie nie wykiwa.

Spojrzały sobie głęboko w oczy. Janey zrozumiała, że nigdy w życiu nie uwolni się od Estelli i od skutków swojego czynu. Popełniła błąd, że jej zaufała. Estella nie nadawała się na przyjaciółkę, ale cóż było robić, kiedy oprócz niej Janey nie znała w Paryżu praktycznie nikogo. Czuła teraz, że zajście z Raszidem połączyło je obie nierozerwalnym węzłem, że Estella będzie dla niej ciężarem przez całe życie. Janey nie miała wyjścia: musiała udawać, że nic nie zaszło i nadal jest jej przyjaciółką. Sięgnęła po torebkę, tłumiąc drżenie, które czuła w całym ciele.

Rozpięła ukrytą kieszonkę i wysupławszy z niej jeden banknot, podała Estelli, która porwała go z jej palców, złożyła równiutko i schowała w staniku.

– Te dodatkowe pięć stów możesz liczyć jako czynsz za następny miesiąc – oznajmiła bez emocji.

– O Jezu… – jęknęła Janey. – Przecież my…

Estella poklepała ją po nodze.

– Skoro chcesz tak o sobie myśleć, to twoja sprawa – powiedziała spokojnie. – Aleja nie zamierzam. Zacznij myśleć rozsądnie – dodała uprzejmym tonem. – Te pieprzone Arabusy siedzą na kasie. Dlaczego dla nas nie może coś z tego skapnąć? Przecież i tak sypiamy z facetami, więc co nam szkodzi zarobić na tym? Czy to nasz problem, że facet to świnia? A Raszid chyba ani cię nie skrzywdził, ani niczego nie pozbawił, co? Na świecie są tysiące takich gości, z którymi mogłabyś spać i wmawiać sobie, że ich kochasz, a oni traktowaliby cię dokładnie w ten sam sposób. – Estella wstała, przeciągając się. – Mam też dla ciebie dobrą wiadomość. Spodobałaś się Sajedowi. Powiedział, że możesz popłynąć z nami jachtem. Byłaś kiedyś w Saint-Tropez?

Janey potrząsnęła głową.

– Spodoba ci się! – zawołała Estella. – To najfajniejsze miejsce pod słońcem. Wczorajsza impreza to nic w porównaniu z La Voile Rouge… – Z tymi słowami wyszła z pokoju.

Janey patrzyła za nią, przysięgając sobie, że za nic w świecie nie pojedzie do Saint-Tropez razem z Estellą i Sajedem. Postanowiła od jutra zacząć rozglądać się za mieszkaniem; jeśli Estella zapyta dlaczego, powie, że jej brat przyjeżdża do Paryża na wakacje i że przeprowadza się do niego. W razie gdyby spotkały się na ulicy, Janey będzie miła, lecz powściągliwa, a w końcu cała sprawa umrze śmiercią naturalną.

Ale następny dzień nie przyniósł nic oprócz kolejnej serii przygnębiających castingów. Dzień po nim było tak samo, a w środę Janey była bliska płaczu, kiedy Jacques powiedział jej, że jedna kampania reklamowa to za mało i że musi znaleźć więcej pracy, bo inaczej wróci do Nowego Jorku. Tym sposobem w czwartek Janey była zbyt wyczerpana i zdezorientowana, żeby odmówić przyjęcia biletu lotniczego do Nicei.

Postąpiła tak, jak to miała w zwyczaju: poszła po linii najmniejszego oporu.

Saint-Tropez nie zawiodło, przynajmniej na początku: jego splendor dorównywał w każdym calu opisom Estelli. Każdy dzień „oficjalnie" zaczynał się o drugiej po południu. Całe towarzystwo zbierało się wtedy na lunch w plażowej restauracji 55 (wymawiało się to z francuska: Cinquant-Cinq). Po posiłku balangę kontynuowano w La Voile Rouge, gdzie szampan lał się litrami, a kobiety tańczyły półnago na stołach. Następnie krótkie interludium w postaci drzemki na jachcie, a wieczorem dalszy ciąg imprez, które kończyły się w jakimś klubie. Nikt nie kładł się wcześniej niż o szóstej, a do tego obowiązywała zasada, że kobiety nie płacą za siebie. Pobyt na Riwierze Francuskiej był nieustającym pasmem przyjemności. Janey szybko odkryła, że nie ma nic przyjemniejszego niż towarzystwo młodych, pięknych ludzi. Inteligencja nie była wymagana, a nawet wręcz przeciwnie, stanowiła cechę raczej niepożądaną. Wystarczyła niezbyt głęboka i łatwa do zdobycia wiedza ogólna w stylu orientacji w modzie, a do tego nieustający dobry humor. Przydawały się też zdolność do przymykania oka na niedyskrecje (albo komentowania ich celnym dowcipem) oraz umiejętność skrywania swoich prawdziwych uczuć.

Mimo to, po kilku dniach spędzonych na jachcie Sajeda z Estella i paczką innych potępieńców, Janey zrozumiała, że nie stanowią oni szczytu tej elitarnej kasty. Choć Sajed uchodził za bogacza, to jednak on i jego imprezujący znajomi wcale nie byli tutaj najbogatsi. Janey wszędzie widziała ludzi bardziej eleganckich i wyrafinowanych. Zaczęła się zastanawiać, czy istnieje sposób, żeby wspiąć się o szczebel lub dwa wyżej na tej drabinie.

W drugą sobotę ich wyjazdu, około południa, do portu Saint-Tropez zawinął jacht rzadko spotykanych rozmiarów. Janey i Estella siedziały wtedy na dziobie jachtu Sajeda, opalając się topless. Przegapiły moment przybycia olbrzyma, ponieważ były pogrążone w zaciętej dyskusji. Estella malowała sobie paznokcie u nóg, a każde pociągnięcie pędzelkiem było jak uderzenie pięścią w stół. Powodem jej irytacji była Janey i jej „opieprzanie się".

Janey dobrze wiedziała, o co chodzi. Dotrzymała jednej – przynajmniej jednej – ze złożonych sobie obietnic: ani razu nie tknęła kokainy. Abstynencja miała jednak swoje złe strony: Janey wyobcowała się z towarzystwa, a atmosfera na jachcie powoli stawała się napięta.

– Nie możesz być chociaż trochę… milsza? – zapytała Estella. Janey wiedziała, że ma to oznaczać sypanie ze znajomymi Sajeda.

– Nie będę brać koki tylko po to, że by pójść z kimś do łóżka – uparła się.

– Żałosne. – Estella się skrzywiła. – Trzeba się nakręcić przed seksem, inaczej można się zanudzić na śmierć. Poza tym – dodała – jak poszłaś z Raszidem…

– To było co innego – przerwała jej Janey. Nie była pewna, co to miało dokładnie oznaczać, ale nieźle brzmiało.

– I po co ja tyle dla ciebie robiłam? – zapytała Estella ze złością, zakręcając buteleczkę z lakierem. – Wiem jedno: jeśli się nie poprawisz, nie będę mogła ci pomóc. Każdy facet miałby w końcu dość płacenia za laskę, która nie chce dawać, i szczerze mówiąc, nie dziwię się.

Janey spuściła głowę, marszcząc brwi. Nie o to chodzi, że nie była chętna; po prostu znajomi Sajeda nie wydawali jej się warci poświęcenia.

– Więc jak będzie? – zapytała Estella, przebierając palcami u stóp.

– Ja… – zaczęła Janey, ale przerwał jej przeciągły, niski i dostojny sygnał syreny okrętowej.

Estella zerwała się na równe nogi i podbiegła do relingu. Trzy stanowiska cumownicze dalej do molo przybijał powoli ogromny jacht. Na jego rufie widać było łodzie motorowe i skutery wodne, a na górnym pokładzie stał helikopter. Jacht Sajeda wyglądał przy nim jak czółno.

– Raszid przypłynął – wycedziła Estella z namysłem, mrużąc oczy. – Powiem o tym Sajedowi. Niech tam idzie i przekaże wujowi, że my też tu jesteśmy.

Zeszła po wąskich schodkach i zniknęła z widoku. Janey opadła na poduszki rozłożone na pokładzie. Oczy miała zamknięte, ale była niezwykle rozemocjonowana. Przeczucie mówiło jej, że coś się wydarzy, że Raszid musi ją w jakiś sposób wyróżnić. I nie zawiodła się: upłynęło najwyżej pół godziny, kiedy Estella wróciła, niosąc w ręce kopertę. Nie wyglądała na zadowoloną.

– Masz – rzuciła krótko, podając kopertę Janey.

– Co to? – zapytała Janey niewinnym głosem.

– Dobrze wiesz, co to jest. – Estella posłała jej gniewne spojrzenie i usiadła obok po turecku.

Koperta była ciężka, jak z kartonu. Rozkleiwszy ją ostrożnie, Janey wyjęła bilet wizytowy. Wytłoczono na nim miniaturę wielkiego jachtu, a pod spodem widniała jego nazwa: Mamouda. Janey przeczytała, co do niej napisano, czując, że kamień spadł jej z serca. Była już praktycznie bez grosza, a teraz, za jeden krótki stosunek będzie ją stać co najmniej na bilet do Paryża i miesięczne utrzymanie.

– Co ci tam napisali? – Estella usiłowała zajrzeć jej przez ramię.

Janey wsunęła bilet z powrotem do koperty.

– To od Raszida. Zaprasza mnie o drugiej na lunch na swoim jachcie.

– Czyli nie wybierasz się z nami do Cinquant-Cinq.

– Na to wychodzi – odparła Janey.

– Pamiętaj tylko, że nieważne, ile dostaniesz od Raszida, mam u ciebie pięć stów – powiedziała Estella groźnie.

– Jasne. – Janey uśmiechnęła się drwiąco. Przysięgła sobie, że tym razem zrobi wszystko, żeby Estella nie dostała złamanego grosza z jej pieniędzy.

Janey domyślała się, że lunch, o którym była mowa w zaproszeniu, to tylko zgrabny eufemizm kamuflujący prawdziwy cel jej wizyty, czyli seks. Nic bardziej mylnego: kiedy tylko weszła na pokład, zobaczyła, że słowo „lunch" zostało użyte bez żadnych podtekstów. Na pokładzie rufowym stał olbrzymi stół nakryty biały obrusem i zastawiony kryształami oraz srebrem. Wokół niego krzątała się obsługa: ładna młoda blondynka obnosząca srebrną tacę z kawiorem i przystojny blond młodzieniec w białej koszuli i spodniach khaki, nalewający szampana i mieszający koktajle. Kilkoro gości stało lub siedziało w sztywnych pozach na ustawionych dookoła kanapach. Byli to ludzie eleganccy, lecz ich maniery robiły wrażenie wymuszonych i starannie dopracowanych, wskutek czego całe towarzystwo przypominało grupkę dzieci bawiących się w gości. Tylko Raszid wydawał się inny. Kiedy tylko Janey pojawiła się na pokładzie, wyszedł jej na spotkanie i uścisnął rękę w oficjalnym geście powitania.

– Witam, pani Wilcox. – Skłonił się lekko. – Miło mi, że znalazła pani czas.

– To mnie miło, że zechciał mnie pan widzieć – odrzekła Janey, zwracając uwagę na otyłego mężczyznę w średnim wieku, który wyłonił się zza pleców Raszida. Jego tłusty, spieczony słońcem kark wylewał się zza kołnierza letniej koszuli w szkocką kratę, a oczy pożerały Janey głodnym wzrokiem. Raszid uśmiechnął się nieznacznie.

– Pani pozwoli, że przedstawię: pan Dougrey, pani rodak, jeśli się nie mylę.

– Paul Dougrey. – Grubas wyciągnął tłustą łapę. Miał łzawiące, wodniste oczy i mocno przerzedzone siwiejące blond włosy. Czesał się na pożyczkę, znad samego ucha. Pomimo oczywistych fizycznych niedostatków widać było, że człowiek ten uważa się za szalenie atrakcyjnego.

– Pani też z Ameryki? – zapytał, po czym dodał, nie czekając na odpowiedź: – Zawsze miło spotkać ziomka. Za dużo tu żabojadów, w tej Francji.

Roześmiał się serdecznie z własnego dowcipu. W tej chwili do Raszida podszedł wysoki, zabójczo przystojny blondyn z włosami spłowiałymi od słońca i szepnął mu coś do ucha. Raszid skinął głową i powiedział:

– Przepraszam na moment. Zaraz wrócę, a państwo tymczasem mogą powspominać środkowy zachód Stanów Zjednoczonych, który bez wątpienia jest niezmiernie fascynującym miejscem. – Po tych słowach zszedł pod pokład.

– Pani pochodzi stamtąd? – zapytał Paul.

– Nie, z Massachusetts.

– A ja z Indianapolis. Narzeczona mnie wyciągnęła do Francji, bo mówią, że tak trzeba. – Wskazał głową kobietę pod czterdziestkę, o figurze wyrzeźbionej aerobikiem, siedzącą sztywno w towarzystwie drugiej, ciemnowłosej kobiety i Justina Marinellego, którego Janey poznała u Raszida w Ritzu. – No i dobrze – zaśmiał się. – Ona się pobawi w towarzystwie, a ja zrobię interesik z panem Al…

Janey kiwnęła głową, czekając na okazję, żeby mu się wymknąć. Spędziła w Europie zaledwie sześć miesięcy, ale w tej chwili zadziwiła ją subtelna, lecz wyraźna zmiana, jaka się w niej dokonała: zaczęła rozumieć, dlaczego Europejczycy postrzegają Amerykanów jako hałaśliwych i głupkowatych. Zrobiła krok w bok, ale Paul zastąpił jej drogę.

– A czym się pani zajmuje? – Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając mocne, pożółkłe zęby jak u golden retrievera.

– Jestem… modelką.

Nachylił się do niej z obleśnym uśmiechem.

– Więc jako Amerykanka pracująca tutaj zarobkowo może pani mi wytłumaczy tutejszy układ?

– Jaki układ? – Janey się przestraszyła.

– Na przykład te panny – szepnął Paul, wskazując na trzy piękne, lecz najwyraźniej znudzone dziewczyny zajmujące jedną z kanap i popijające szampana w milczeniu. – Czy to są… no, wie pani? – Wyjaśnił gestem, o co mu chodziło.

Janey cofnęła się o krok.

– Nie mam pojęcia – powiedziała cicho. – Spotkałam się z Raszidem dopiero raz, a dziś zaprosił mnie na lunch…

– Krążą różne plotki. Te panienki nie umieją po angielsku, a nawet jeśli umieją, to nie wolno się do nich…

– A czym pan się zajmuje? – zapytała szybko Janey.

– Amunicją – oznajmił, krzyżując ręce na piersi. – Będę robić z Raszidem interesy. Moja firma produkuje łuski do nabojów, a on, ten cały Raszid, choć ma jachcik i takie tam, jest tylko zwykłym handlarzem bronią…

Janey zatkało ze zdziwienia. Na szczęście uwagę Dougreya odwróciło przybycie sławnego gwiazdora filmowego, mężczyzny po sześćdziesiątce. Zjawił się wraz z żoną, która słynęła z elegancji; dziś zaprezentowała się w błękitnym jedwabnym turbanie. Jak spod ziemi pojawił się Raszid, witając nowo przybyłych z powściągliwym entuzjazmem.

– Facet ma chody, trzeba przyznać. – Paul pochylił się do ucha Janey. – Chociaż Kim liczyła na to., że spotka tu jakąś europejską arystokrację…

Janey uśmiechnęła się półgębkiem i uciekła od niego na przeciwległy kraniec pokładu. Oparła się o barierkę, ogarniając wzrokiem dobrze już sobie znaną panoramę portu Saint-Tropez: malownicze żółte domy i szereg błękitnych daszków ocieniających tanie kafejki. Ten egzotyczny widok wciąż jeszcze ją zachwycał, ponieważ pomagał pamiętać o tym, że pomimo trudów ostatnich dwóch tygodni udało jej się coś osiągnąć. Tym razem jednak podziwianie tętniącego życiem portu było tylko kamuflażem; Janey obserwowała skrycie gości zebranych na jachcie.

Dla wszystkich było oczywiste, że trzy „modelki" są na usługach Raszida; ich wdzięki zdawały się nikogo nie interesować. Po krótkiej lustracji Janey stwierdziła, że nie stanowią dla niej żadnej konkurencji. A jednak ich widok służył jako ostrzeżenie przed tym, co może czekać tutaj człowieka. Janey, choć przyjęłaby pieniądze od Raszida – tłumaczyła sobie, że byłby to prezent, nic więcej – nie miała zamiaru stać się dziewczyną do towarzystwa, zapełniającą puste miejsce przy stole i świadczącą usługi erotyczne na zawołanie. Po raz pierwszy w życiu fakt bycia Amerykanką i wszystkie jego konsekwencje stanowiły dla Janey pociechę. Przesunęła wzrok na Paula i jego narzeczoną, Kim, pochłoniętych rozmową z gwiazdorem filmowym i jego żoną. Ich mimika i gesty zdradzały niecodzienne ożywienie, które udziela się zwykłym ludziom, kiedy nagle spotkają znane osobistości. Od pierwszego spojrzenia Kim nie spodobała się Janey. Nie była ani trochę elegancka: miała włosy farbowane w jasne pasemka, ale przy skórze widniały ciemne odrosty, a jej sukienka była droga, lecz źle dobrana. Niemniej patrząc, jak Kim bez wysiłku, z typową dla Amerykanów łatwością nawiązuje poufałą rozmowę ze słynnym aktorem, Janey zapałała do niej nagłą sympatią. Kim, kobieta pomiędzy trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem życia, nie próbowała nawet udawać, że jest kim innym, niż tylko osobą starającą się wywalczyć sobie lepszą pozycję w życiu, chociażby za cenę małżeństwa z Paulem. Cenę niewygórowaną, zważywszy na fakt, że przypuszczalnie naprawdę go kochała.

Janey doszła do wniosku, że Kim także jej nie zagraża, ale nie mogła już tego powiedzieć o czarnowłosej piękności, która, jak wszystko wskazywało, była żoną Justina. Jej pogardliwe zachowanie świadczyło o tym, że pochodzi z dobrej, szanowanej francuskiej rodziny i to najprawdopodobniej szczycącej się starym szlacheckim tytułem… Janey ogromnie bawił widok tej kobiety, która wyglądała, jakby z najwyższym trudem znosiła towarzystwo osób będących dla niej z całą pewnością jakąś podejrzaną zbieraniną. Jej surowe uczesanie – włosy ściągnięte do tyłu w ciasny kok – wydawało się stanowić zaporę mającą chronić jego posiadaczkę przed niegodnymi aluzjami. Prowadziła przyciszoną rozmowę ze stojącym obok niej Justinem. Skupienie na jego twarzy zdradzało frustrację człowieka, który pogodził się już z faktem, że nigdy nie zdoła dogodzić swojej żonie, ale pomimo to wciąż ją kocha. Obserwując tę parę, Janey nagle poczuła bolesne ukłucie niepokoju. Przecież wcale nie była pewna własnej sytuacji…

Spuściła ich na chwilę z oka; w oddali, na końcu trzydziestometrowego przejścia mignęły jej dwie biało odziane postacie znikające za rozsuwanymi drzwiami bezszelestnie jak duchy. Szybko jednak wróciła do przerwanej obserwacji. Żona Justina, odwróciwszy się od męża, odgryzła delikatnie kęs tostu przybranego maleńkimi czarnymi jajeczkami. Towarzystwo nie było w jej guście, lecz to najwidoczniej nie przeszkadzało jej raczyć się kawiorem. Justin spojrzał na nią groźnie, po czym wyraźnie zirytowany odwrócił się od niej. Podchwycił spojrzenie Janey, która, nie wiedzieć czemu, zaczerwieniła się, ale nie spuściła wzroku. W jej oczach było to samo zaciekawienie co w jego; zakłopotany Justin odwrócił się z powrotem do żony, a Janey udała, że bardzo interesuje ją majtek szorujący pokład na sąsiednim jachcie.

Kiedy ponownie spojrzała w stronę gości, Justin zmierzał właśnie w kierunku grupki złożonej z Kim, gwiazdora i jego żony. Był swobodny i pewny siebie; z jednej strony cechował go polor młodego Amerykanina obytego w towarzystwie, z drugiej europejskie zamiłowanie do życia z pasją. Janey momentalnie zobaczyła w nim idealnego kandydata na męża, ze złością jednak musiała przyznać, że sama nie może uchodzić za kandydatkę na żonę dla takiego mężczyzny. Na jacht Raszida przywiodły ich podobne aspiracje; różnica polegała na tym, że nią kierowała desperacja, a jego ambicja wynikała z zajmowanej wysokiej pozycji społecznej. Janey uświadomiła sobie, że jest zbyt pospolita, zbyt przeciętna, żeby mężczyzna pokroju Justina zechciał się jej oświadczyć. Bo nie ulegało wątpliwości, że przez odpowiednie małżeństwo Justin dążył do podniesienia swojego statusu; choć takie postępowanie można krytykować, nie sposób było zaprzeczyć, że cel został osiągnięty. W nagłym przebłysku zrozumienia Janey odkryła smutną prawdę: bez względu na to, co się mówi, tym światem rządzą mężczyźni. Wszelkie zasady są pisane w taki sposób, aby mężczyzna mógł zawsze zdobyć to, co zechce, a kobiecie pozostaje pełne nadziei oczekiwanie lub mozolna samotna wędrówka…

Janey rozejrzała się bezradnie za Raszidem. Dostrzegła go, pogrążonego w cichej rozmowie z Paulem i dwoma Arabami, bez wątpienia swoimi pomocnikami. Nie mogła zrozumieć, po co została zaproszona na ten lunch, który najwidoczniej był tylko przykrywką dla spotkania w interesach. Przyszedł jej do głowy tylko jeden powód: wśród zaproszonych gości było o jedną kobietę za mało i ona miała wyrównać różnicę. Raszid nie zwracał na nią zbytniej uwagi. Janey straciła już nadzieję, że będzie chciał się z nią przespać i nagle zaczęła żałować tych dwóch lub trzech tysięcy, które miała szansę zarobić. Przyglądając się zebranemu towarzystwu, w pewnym momencie poczuła, jak zalewają fala tak wielkiej samotności, jakiej nie doznała od dawna. To uczucie było jak zwiewny obłok oddzielający ją od wszystkiego wokół. Przez chwilę Janey miała wrażenie, że stała się niewidzialna, lecz jednocześnie była absolutnie świadoma, że każdy, nawet najmniejszy jej gest widać jak na dłoni. Niezgrabnym ruchem odgarnęła włosy. Żałowała, że nie posłuchała rady Estelli i nie zaczęła palić – miałaby przynajmniej co zrobić z rękami. Nagle uświadomiła sobie, że tuż obok niej stoi przystojny blondyn, którego wcześniej zauważyła. Poczuła niewypowiedzianą ulgę.

– Wszystko wskazuje na to, że powinna pani wziąć kurs na barek. – Zasalutował jej żartobliwie. Jego wesołość kontrastowała z jej smutkiem. Mówił z akcentem angielskim, lecz nie do końca czystym. – Czy nikt nie proponował pani szampana?

– Nie wiem… – wykrztusiła, świadoma tego, jak głupio to zabrzmiało. Na całe szczęście nieznajomy wziął jej słowa za dobrą monetę.

– Z braku kieliszka w pani dłoni Wnoszę, że nie. – Spojrzeniem przywołał kelnera w białym uniformie. Po chwili Janey popijała już szampana, serdecznie wdzięczna swojemu wybawcy.

– Pan nie pije? – zagadnęła, wbijając w niego spojrzenie swoich błękitnych oczu.

– Nie mogę – padła odpowiedź. – Jestem na służbie.

– Na służbie? – zdziwiła się.

– Może mi pani nie uwierzy, ale jestem kapitanem tego jachtu. – Skłonił się ku niej z figlarnym błyskiem w oku. – Ian Carmichael – przestawił się, wyciągnąwszy rękę.

– Janey Wilcox – odpowiedziała.

– Co sprowadza Janey Wilcox, niewątpliwie przemiłą Amerykankę, na pokład Mamoudy? – zapytał z uśmiechem, lecz jego wzrok był poważny, co sugerowało, że darzy ją życzliwością.

– Nie mam pojęcia! – zawołała Janey w przypływie rozpaczliwej szczerości.

In spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem, jakby oceniając, czy rozpacz w jej głosie jest udawana. Nachylił się do niej, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu:

– Nikt na tym jachcie nie wie, dlaczego się tutaj znalazł. Nikt oprócz pana Raszida. On wie wszystko, a oni – skinął w stronę gości – nie wiedzą nic. Ale widocznie odpowiada im to, skoro godzą się wziąć udział w tej grze. – Umilkł na chwilę, po czym zapytał, powracając do swojego beztroskiego tonu: – Zna pani pana Roberta Russella?

– Tego aktora? Nie. – Janey potrząsnęła głową. – Nie znam nikogo sławnego.

– To bardzo miły człowiek. Jego żona również. Powinna się pani im przedstawić.

– Nigdy w życiu!

– To konieczność. – Uśmiechnął się. – Nie może pani przecież przez całe popołudnie rozmawiać ze mną, jakkolwiek bardzo bym tego sobie życzył.

Janey spojrzała mu w oczy. Czy to miało być ostrzeżenie, czy tylko przyjacielska rada? Przez jej ciało przebiegł dreszcz podniecenia. Była ciekawa, czy podoba mu się tak samo jak on jej, lecz jego oczy były równie spokojne jak błękitna woda w doku. Pożegnała się z nim i podeszła do gości, odnosząc niepokojące wrażenie, że pozostawia za sobą rzeczywistość i wchodzi na plan filmowy.

Robert Russell zauważył ją już z daleka i zawołał: „Halo, młoda damo!". Janey pomyślała, że jest taki uprzejmy, ponieważ ma już dosyć rozmowy z Kim. Nie minęła jednak chwila i odnalazła się w tej niewielkiej grupie, a już po kilku minutach Zara, żona Roberta, która okazała się tak czarująca, jak o niej mówiono, obiecała, że zapisze jej nazwę sklepu, w którym kupiła swój turban…


W trakcie uroczystego lunchu towarzystwo podzieliło się na dwie części: jeden koniec stołu zajmował Raszid, jego pomocnicy, modelki oraz Paul, na drugim zaś siedziała Janey wraz z Zarą, Robertem Russellem, Kim, Justinem i żoną Justina, która miała na imię Chantal. Posiłek składał się z pięciu dań. Podano także mnóstwo wina, a przy każdym nakryciu leżał cały zestaw sztućców. Przy stole Janey się rozluźniła; choć w jej wychowaniu nie położono żadnego nacisku na rozwój umysłowy ani na zdobycie jakichkolwiek cennych lub cenionych umiejętności, to jednak wpojono jej maniery, dzięki czemu wiedziała przynajmniej, którego widelca użyć. Świadomość tej odrobiny wiedzy, w połączeniu z wypitym szampanem, podbudowała ją na tyle, że zdołała sobie poradzić w sytuacji, do której była niewątpliwie źle przygotowana. Uspokoiła się zupełnie, widząc, jak do wędzonego łososia, którego podano na pierwsze danie, Kim bierze widelec do sałatki; ucieszył ją także wyraz niesmaku na twarzy Chantal. Nie zmieniało to jednak faktu, że Chantal, Kim i Zarę łączył fakt posiadania dzieci (Chantal urodziła niedawno, a miała dopiero dwadzieścia trzy lata). Janey odniosła wrażenie, że w kulturalnym towarzystwie istnieją tylko dwa typy kobiet: matki i bezdzietne. Doszła też do wniosku, że kobiety, które doświadczyły cudu macierzyństwa, tworzą ligę ponad wszelkimi podziałami.

I nie myliła się: Chantal, zagadnięta przez Kim o sprawy związane z porodem (Kim nie odczekała nawet do końca pierwszego dania), potrząsnęła tylko głową i wbiła gniewny wzrok w talerz.

– Żaden mężczyzna tego nie zrozumie, choćby się zaklinał, że jest inaczej – wycedziła, spoglądając ostro na Justina. Janey zaciekawiło, czy macierzyństwo jest głównym powodem jej nienawiści do męża, czy może stanowi ono tylko jedną pozycję na długiej liście zarzutów. Po chwili jednak konwersacja w zagadkowy sposób zeszła na temat kotar okiennych; Kim wyznała, że planuje zakupić za dwadzieścia tysięcy dolarów draperie do nowojorskiego apartamentu, w którym mieszkała razem z Paulem.

Janey przysłuchiwała się tej rozmowie, wyrażając aprobatę za pomocą stosownej mimiki i cichych pomruków, w rzeczywistości jednak nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Nie mieściło jej się w głowie, iż na tym świecie krąży tyle pieniędzy, że istnieją ludzie, których stać na wydanie dwudziestu tysięcy na dekorację okien. W jej rodzinnym mieście wszyscy grali w tenisa i w golfa, ale też nikt nie wstydził się zbierać bonów na różne produkty ani kupować mięsa w promocji za pół ceny. Czuła się w tym świecie jak intruz, ale jednocześnie widziała w nim miejsce i dla siebie. Przypatrzywszy się uważnie Chantal, uznała, że dorównuje jej urodą, choć musiała przyznać, że elegancją znacznie ustępuje Francuzce. Elegancja to jednak rzecz nabyta; Janey, prawie nieświadomie, zaczęła naśladować gesty Chantal, jej sposób trzymania widelca i delikatne dotykanie kącików ust serwetką.

Justin siedział po prawej stronie Janey. Była pewna, że on czuje coś do niej, pomimo czynionych przez niego usilnych starań, by ją ignorować. Fakt, że Chantal była jego żoną, rozbudził zainteresowanie Janey. Zaczęła się zastanawiać, czy trudno byłoby zaciągnąć go do łóżka. Nie miała żadnych złych zamiarów. Kierowała nią zwykła ciekawość, typowa dla młodych ludzi; chciała sprawdzić, jak daleko może się posunąć. Uśmiechnąwszy się lekko, zapytała Justina:

– Czy pan także ma jacht?

Spojrzał na nią spłoszonym wzrokiem, jakby nie był pewny, czy mówi poważnie, i odparł:

– Nie. Rodzina Chantal ma rezydencję w Mougins.

Spojrzał na drugi koniec stołu, gdzie siedział Raszid, pogrążony w konwersacji z Paulem i jednym z Arabów. Janey, śledząca jego wzrok, zapytała:

– Pracuje pan dla Raszida?

– Jestem inwestorem bankowym.

– Rozumiem. – Janey kiwnęła głową z mądrą miną. Choć nie miała pojęcia, gdzie leży Mougins ani czym zajmuje się inwestor bankowy, to jednak uznała, że nie ma to większego znaczenia. Była jak kamienna tablica, którą można zapełnić dowolną treścią. Zasypała Justina pytaniami dotyczącymi jego profesji. Pomimo zadziwiająco nikłego doświadczenia z mężczyznami zdołała sprawić, że jej rozmówca ożywił się i chętnie udzielał odpowiedzi; postanowiła to sobie zapamiętać jako skuteczny manewr w celu przyciągnięcia uwagi mężczyzny.

Zanim dokończono główne danie, towarzystwo u jej końca stołu było już lekko podchmielone. Robert okazał się mistrzem w opowiadaniu sprośnych historii. Janey dowiedziała się, że Justin pochodzi z Buffalo („Buffalo? To raczej mało wytworne miasto!"), jest najmłodszym wspólnikiem w swojej firmie i skończył Yale. W pewnym momencie przypadkowo otarła kolanem o jego kolano. Nie cofnął nogi, więc przycisnęła nieco silniej, czując jego podniecenie i zakłopotanie z powodu własnej reakcji. Tak jak po stosunku z Raszidem znów zalało ją odurzające poczucie władzy, prawie tak silne jak narkotyk.

Na deser podano maliny na olbrzymiej paterze. U boku Janey nagle zjawił się In. Pochyliwszy się, szepnął jej do ucha, że jest proszona do telefonu. Janey spojrzała na niego lekko rozbieganym wzrokiem. Już miała odmówić pójścia z nim, ale poważne spojrzenie kapitana zamknęło jej usta. Zerknęła na Raszida i spostrzegła, że ją obserwuje. Skinął jej lekko głową.

Wstała, przytrzymując się oparcia krzesła. Więc jednak ten moment miał nadejść? Jeśli tak, to była gotowa obsłużyć Raszida. Nikt się o niczym nie dowie, a ona będzie o trzy tysiące bogatsza. Zdziwił ją tylko fakt, że zamiast mieć poczucie, że popełnia, jak to się mówi, czyn występny, cieszyła się ze spodziewanego zysku, In zaprowadził ją do wielkiej sali, w której stały długie kanapy i niskie stoliki. W końcu sali znajdował się bar, a jej podłogę stanowił parkiet. Balowego wystroju dopełniała lustrzana kula zawieszona u sufitu.

– In – szepnęła, chichocząc – kto do mnie dzwoni?

– Ja tutaj nie zadaję pytań – odpowiedział z lekkim zakłopotaniem.

Z sali balowej nie przeszli do sypialni; In poprowadził Janey długim korytarzem, a potem kręconymi schodami pod pokład, do pomieszczenia, które wyglądało jak prywatny gabinet. Tutaj kapitan pożegnał się i wyszedł, zamykając drzwi.

Za bogato zdobionym francuskim biurkiem siedział jeden z Arabów obecnych przy stole podczas lunchu. Gestem wskazał Janey krzesło.

– Pan Raszid zagustował w pani – zaczął. – Chce zaprosić panią w rejs swoim jachtem. Będzie pani jego gościem.

Janey była całkowicie zaskoczona. Czegoś takiego nigdy by się nie spodziewała, choć słyszała, że Raszid ma na jachcie dziewczyny, a także, że daje im pieniądze. Nie mogła jednak przypuszczać, że spodobała mu się aż do tego stopnia. Przecież przez cały lunch nawet na nią nie spojrzał. Zaśmiała się.

– Ale dlaczego?

– To nie moja rzecz odpowiadać na takie pytania – mruknął Arab. – Pan Raszid proponuje dziesięć tysięcy dolarów tygodniowo.

Janey z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. Śmieszność tej sytuacji była wprost uderzająca. Jak to się mogło stać, że trafiła na jacht jakiegoś bogatego Araba, który zaproponował jej dziesięć kawałków tygodniowo za seks? Było to tak absurdalne, że chciała już wstać z krzesła i wyjść. Oczywiście jedynym słusznym wyjściem była odmowa, powrót do Paryża i dalsze poszukiwanie pracy jako modelka. Janey przypomniała sobie jednak, że nie ma pieniędzy na bilet do stolicy. Zaczęła kalkulować w myślach. Na życie wydawała około dwóch tysięcy dolarów miesięcznie – dziesięć tysięcy oznaczało co najmniej pięć miesięcy spokoju. Gdyby została na jachcie przez tydzień, mogłaby potem wrócić do dawnego życia, kto wie, może nawet znalazłaby sobie kogoś takiego jak Justin?

– Czy zgadza się pani? – zapytał Arab.

– Jasne – odrzekła, czując, że na tę śmiałą decyzję miało wpływ wino wypite podczas lunchu.

– Bardzo dobrze – usłyszała. – Zatem proszę to podpisać. – Przesunął w jej stronę kartkę papieru. – To nic takiego. Zobowiązanie do dyskrecji. Nie wolno pani będzie rozmawiać z dziennikarzami na temat pana Raszida ani kiedykolwiek o nim pisać. W razie złamania umowy…

– Co wtedy? Zabijecie mnie? – zapytała Janey. To miał być żart, jakkolwiek podyktowany nagłym strachem, który ją ogarnął. Mężczyzna milczał, mierząc ją spojrzeniem czarnych oczu.

Janey nie namyślała się ani chwili. Oferta dziesięciu tysięcy dolarów była zbyt kusząca, a poza tym nie wyobrażała sobie, żeby kiedykolwiek mogła zdradzić prasie bądź osobiście opublikować informacje dotyczące Raszida. Srebrnym piórem, które podał jej Arab, czytelnie wypisała swoje nazwisko na wręczonym dokumencie. Patrząc na podpis, stwierdziła, że ma charakter pisma jak uczennica.

Rozsiadłszy się wygodnie na krześle, spróbowała kolejnego żartu:

– To kiedy zaczynam?

– W tej chwili, panno Wilcox.

– Pójdę więc po swoje rzeczy.

– Nie ma takiej potrzeby. Mamy ludzi, którzy się tym zajmą.

– Ale przecież… Muszę pożegnać się ze znajomymi. Muszę im powiedzieć, dokąd się wybieram – zaprotestowała, czując nagłą panikę.

Arab uśmiechnął się zimno, składając dłonie tak, że stykały się koniuszkami palców.

– Obawiam się, że nie starczy pani czasu – oznajmił.

To, co powiedział potem, sprawiło, że serce Janey zatrzymało się na moment, jakby ściśnięte olbrzymią szponiastą łapą.

– Za pół godziny wypływamy na wyspy u wybrzeża Turcji.

Rozdział 15

Na kolorowe domy stojące na nabrzeżu małego portowego miasta lał się z nieba niemiłosierny żar. Upał sięgał trzydziestu pięciu stopni, lecz nie zniechęciło to małej grupki zaprzysięgłych turystów do przechadzki wąską brukowaną uliczką wiodącą z jednego końca portu na drugi. Uliczka prowadziła na wzgórze, u którego stóp przytuliła się malutka kawiarenka. Stało przed nią kilka stolików ocienionych rozeschłym drewnianym daszkiem. Przy jednym z nich siedziała Janey Wilcox, popijając coca-colę i wachlując się starym numerem „Time'a".

Niecałe pół metra od niej, na stercie desek, siedział żółtopomarańczowy kocur, wlepiając w nią spojrzenie ogromnych orzechowych oczu. Miał naderwane ucho i szramę nad jednym okiem. Kiedy się przekonał, że kobieta nie zamierza zamówić posiłku, by go nakarmić, zaczął niespiesznie czyścić pyszczek. Janey przyglądała mu się, sącząc colę przez słomkę. W całym porcie roiło się od kotów, oblegały każdego, kto siadał przy stoliku ustawionym na dworze. Niektóre z nich ośmielały się nawet wskakiwać na puste krzesła przy tym samym stole.

Janey westchnęła, podpierając podbródek dłonią. Oddała się obserwacji portu. Było to czarujące miejsce, ale minęły już trzy dni, odkąd rzucili tu kotwicę i egzotyczna sceneria dawno już się jej opatrzyła. Pozostałe dziewczyny też nie wiedziały, dlaczego muszą tkwić przez trzy dni w takim miejscu, ale były zbyt głupie, żeby ruszyć głową i poszukać odpowiedzi. Nie dziwiły się niczemu, nawet poleceniom, które im wydano pewnego ranka, zaraz po przybiciu w małej zatoce u brzegu jakiejś z pozoru niezamieszkanej wyspy: zasłonić okna i nie ruszać się na krok z kabin.

One, oczywiście, zastosowały się do rozkazów bez szemrania, ale nie Janey. Wszedłszy na łóżko, odchyliła ostrożnie rąbek zasłony i wyjrzała przez okno. Zobaczyła, jak po zboczu skalistego wzgórza schodzą trzej uzbrojeni w karabiny maszynowe żołnierze w panterkach. Rzuciła się na łóżko i zatykała usta dłonią, z wielkim wysiłkiem powstrzymując się od krzyku. Już tego dnia, kiedy zgodziła się popłynąć Mamoudą, domyśliła się, co zamierzają z nią zrobić. Kiedy tylko wróciła na pokład i zobaczyła, że nie mam tam już nikogo oprócz trzech małomównych dziewczyn, a cała załoga krząta się, wybiera cumy i podnosi kotwice, zaczęła podejrzewać, że porwano ją na sprzedaż. Następne trzy godziny spędziła w swojej kabinie, tysiąc razy lepszej niż kajuta, którą zajmowała na jachcie Sajeda; w łazience była marmurowa wanna, a do tego do wyboru szamponów, mydeł i kosmetyków. Nie mogła pozbyć się przekonania, że zostanie sprzedana w niewolę.

Wszystko było oszustwem. Zaproszenie na lunch i propozycja dziesięciu tysięcy tygodniowo miały tylko zamydlić jej oczy. Janey wyrzucała sobie głupotę, jęcząc z rozpaczy, zwinięta na łóżku w pozycji płodowej. Przecież Paul mówił, że Raszid handluje bronią, może więc ma w ofercie także dziewczyny. Na domiar złego nikt na całym świecie nie wiedział, gdzie podziewa się Janey – nikt z wyjątkiem Estelli, której raczej nie przyszłoby do głowy wezwać pomocy dla koleżanki.

Janey zmrużyła oczy, wpatrując się w płytkie wody zatoczki portowej. Na brudnej plaży po przeciwległej stronie bawiły się dzieci, a dalej, w głębi, dwaj cieśle postukiwali leniwie w deskę ułożoną na kozłach. Oczywiście, dotąd Janey nie stało się nic złego. Jednak tamtego dnia widok żołnierzy przekonał ją, że miała całkowitą rację. Nagle wszystko ułożyło się w logiczną całość: bezludna wyspa to najlepsze miejsce do przeprowadzenia takiej transakcji. Nie będzie tu żadnych świadków, a Janey zniknie bez śladu, jakby nigdy się nie urodziła. Bóg jeden wie, co z nią zrobią… Czeka ich jednak mała niespodzianka: Amerykanka postanowiła, że nie da się wziąć żywcem.

Mała portowa kafejka była przyjemnym miejscem, lecz Janey nudziła się śmiertelnie z braku jakiegokolwiek zajęcia. Żeby zająć czymś umysł, zaczęła analizować swoje zachowanie tamtego strasznego dnia. Człowiek ogarnięty paniką jest zdolny do naprawdę ciekawych reakcji. Janey przypomniała sobie, że przez dziesięć minut była półprzytomna i kompletnie zdezorientowana. Straciła poczucie przestrzeni; gdyby nie siła grawitacji, nie umiałaby określić, gdzie jest góra, a gdzie dół. Następnie, nie wiedzieć czemu, wpełzła do marmurowej wanny i przykryła się ręcznikami. Co dziwne, choć przerażona, to jednak zwróciła uwagę na to, że ręczniki są wyjątkowo grube i puszyste. Przyszło jej też do głowy, że mogłaby wziąć kąpiel, ale szybko porzuciła ten zamiar. Skoro szli po nią, nie było sensu ułatwiać im zadania, rozbierając się. Po jakimś czasie Janey wyszła z wanny. Jej umysł pracował już nieco sprawniej. Postanowiła przygotować się jak najlepiej na wypadek, gdyby nadarzyła się okazja ucieczki handlarzom. Włożyła szorty khaki, a kieszenie wypchała przeróżnymi gadżetami, które w razie potrzeby mogły posłużyć jako broń: były tam nożyczki do paznokci, przybornik na igły i nici, a nawet niewielka, podróżna pianka do golenia. Tak wyekwipowana podkradła się do okna i znów ostrożnie wyjrzała na zewnątrz.

Trzej żołnierze stali na brzegu, rozmawiając z Raszidem. Janey nie widziała jego twarzy, lecz była pewna, że to on. Poznała go po stroju: od chwili opuszczenia francuskiego wybrzeża Raszid nie ubierał się inaczej jak tylko w tradycyjne, powłóczyste szaty arabskie, do których nosił odblaskowe okulary przeciwsłoneczne. Razem z nim na brzeg zeszli dwaj jego pomocnicy, także uzbrojeni w karabiny maszynowe. Sądząc po energicznej gestykulacji, rozmowa była ożywiona. Następnie cała grupka ruszyła wąską ścieżką w głąb wyspy, znikając Janey z oczu.

Opadła bezsilnie na łóżko, kłując się boleśnie nożyczkami w kieszeni. Niepotrzebnie dała się ponieść panice – okazało się, że nie handluje się tu żywym towarem, ale bronią. Raszid był sprytny; kiedy dwie godziny później pozwolono dziewczętom wyjść z kabin, zastały salon przybrany na kształt zimowego krajobrazu. Na podłodze leżał sztuczny śnieg, a na ścianach wisiały pomalowane na biało gałęzie, udekorowane choinkowymi światełkami. Pośrodku parkietu stał ogromny biały tort urodzinowy z napisem Bon Anniuersaire Irina. Dwudziestoosobowa załoga jachtu zebrała się w komplecie i odśpiewała „Happy Birthday" Irinie, wysokiej brunetce o dużych piersiach i fenomenalnie wąskiej talii. Irina wyglądała na zaskoczoną.

– Ja nie mam dziś urodzin – zaprotestowała. Mówiła po angielsku z ciężkim obcym akcentem.

– Panie Carmichael – powiedział Raszid do Iana (do nikogo nie zwracał się po imieniu) – czy to prawda? Panna Stepowa powiada, że nie ma dziś urodzin.

– Sprawdziłem datę w jej paszporcie, proszę pana. – In był absolutnie pewny swego.

– A może to ja się pomyliła? – zastanowiła się Irina. Sytuacja się wyjaśniła, a Raszid obdarował wszystkie dziewczęta brylantowymi bransoletkami.

– Tak naprawdę to Irina wcale nie ma dziś urodzin – szepnęła później Sallie, jedna z dziewczyn, kiedy opalały się we czwórkę na pokładzie. Sallie była Angielką i codziennie po sto razy przypominała koleżankom, że pochodzi z dobrego rodu spokrewnionego z rodziną królewską. Zachowywała się tak, jakby miała święte prawo przebywać na jachcie Raszida.

– Irina… pomyłka? Tak? – zapytała Conchita, Brazylijka, która znała tylko kilka słów po angielsku i przynajmniej raz dziennie płakała za mamą. In mówił, że w Monako planowano wysadzić ją na brzeg.

– A co ty o tym sądzisz, Janey? – zapytała Sallie. Jej angielski akcent był twardy i skrzypiący jak zatarte łożysko. Gdyby Janey wiedziała cokolwiek o Anglikach, szybko zdemaskowałaby jej fałszywe pretensje do arystokratycznych korzeni. Nie zastanawiała się jednak nad tym, bo i tak nie mogła znieść Sallie. Przekręciła się na brzuch i odparła obojętnie:

– Co za różnica?

– A u mnie bransoletka. – Irina radośnie przesunęła dłonią w powietrzu.

– Ty coś wiesz, Janey. – Sallie położyła się obok niej. – Pewnie gadałaś o tym z łanem.

– Z łanem?

– Nie myśl, że nie widzimy, że robisz do niego słodkie oczy. Dajesz mu po cichu? Pamiętaj, że w każdej kabinie jest kamera.

– Więc wystarczy obejrzeć kasetę.

– A co to kaseta? – zapytała Irina.

In! Warkot helikoptera wyrwał Janey z zamyślenia. Znów była w kafejce na końcu uliczki. Lśniący śmigłowiec Raszida przemknął nisko nad portem, a potem, zwiększając pułap, zniknął za górą, której strome zbocza wznosiły się nad miasteczkiem. Skoro Raszida nie ma, nadarzała się okazja, żeby In zbliżył się do niej; Janey sama stworzyła tę sposobność, oznajmiając przy lunchu, że chce wybrać się do miasteczka po gazety. Wywołała tym zdziwienie Raszida, który powiedział wtedy z ledwie widocznym uśmiechem:

– Nie wiedziałem, że zna pani turecki, panno Wilcox. Czy oprócz tego ma pani jeszcze inne ukryte talenty?

– O, tak. – Uśmiechnęła się figlarnie. – I to niejeden.

– Nie trzymaj nas w niepewności, Janey – odezwała się Sallie z pełnymi ustami. – Może wiesz, jak sprawić, żeby piersi urosły większe?

– A co to piersi? – zapytała Irina.

Janey nastawiła uszu. Była prawie pewna, że słyszy w oddali silnik motorówki. Osłoniwszy oczy trzymanym w ręce magazynem, zdołała dojrzeć smukłą sylwetkę szarego lazera okrążającego cypel na skraju portu. Prowadził go wysoki blondyn. Z takiej odległości wszyscy marynarze z Mamoudy wyglądali identycznie – załoga składała się z Australijczyków i Anglików, a każdy z nich był szczupłym blondynem. Jednakże In górował nad nimi wzrostem; Janey była pewna, że to właśnie on. Kiedy łódź wpłynęła do portu, prześlizgując się na wysokości kafejki, Janey z bijącym sercem podbiegła na skraj nadbrzeża, machając ręką. In powitał ją szerokim uśmiechem i skierował łódź w stronę molo w samym środku portu.

Janey powróciła do stolika, nerwowo szarpiąc brylantową bransoletkę na przegubie. Nie wiedziała, jak do tego doszło, ale była szaleńczo zakochana w lanie. Kiedy nie szukała okazji, żeby choć otrzeć się o niego, spędzała czas na fantazjach, w których najpierw szli do łóżka, a potem uciekali z jachtu Raszida i zakładali wspólny dom. Prawda jednak była taka, że Janey przebywała na pokładzie już od siedmiu dni, a w tym czasie nie spędziła z łanem więcej niż trzydzieści sekund sam na sam. Ale choć pół minuty to niewiele, wystarczyło jej to, aby dostrzec w jego oczach głębokie zrozumienie; to był człowiek, który poznał się na niej.

In zacumował i ruszył w kierunku kafejki. Janey przypomniała sobie początek swojej miłości do niego. Zaczęło się już pierwszego wieczoru, który spędziła na jachcie. Roztrzęsiona i przerażona Janey szła na kolację. W drodze na rufę wpadła na kapitana.

– Oni chcą nas sprzedać w niewolę – syknęła mu gniewnie do ucha.

In był tak zaskoczony, że nie mógł powstrzymać się od głośnego śmiechu.

– Coś pani powiem – oświadczył. – Jeśli to prawda, to ja panią obronię. Przelicytuję wszystkich, słowo honoru.

Roześmiał się ponownie, trzęsąc z niedowierzaniem głową. Od tej pory był to ich stały żart; za każdym razem, kiedy się spotykali, Janey mówiła: „Mam nadzieję, że coś pan już odłożył", na co In odpowiadał: „Chowam gotówkę w materacu", mrugając przy tym porozumiewawczo.

Był już o krok od kafejki, gdy nagle skręcił, znikając w białym budynku, na którego drzwiach widniała mosiężna tabliczka o oficjalnym wyglądzie. Mieścił się tam urząd celny. Janey pociągnęła jeszcze łyk coli, usiłując uspokoić bijące szaleńczo serce. Wiedziała, że musi do niej przyjść. Była „gościem" na jachcie jego pracodawcy, a ponieważ już wcześniej ją zauważył, miał obowiązek przynajmniej podejść i przywitać się. Janey jednak od razu zaczęła snuć fantazje: zabierze ją z powrotem na jacht, a skoro Raszida nie ma, być może uda jej się wślizgnąć do jego kajuty. Sallie mówiła, że wszędzie są kamery, ale na pewno nie w prywatnych pomieszczeniach dla załogi. Janey nie mogła uwierzyć, że ktoś taki jak In zniósłby obecność kamery w swoim pokoju. Ktoś tak przystojny i mądry…

Minął kwadrans, In wyszedł z biura celnego i pomachawszy do Janey, podszedł do jej stolika.

– Jak tam tureckie gazety? – zagadnął.

– Chyba jednak nie znam tego języka – odparła beztrosko.

– Zatem ucieszy panią wiadomość, że po południu wyruszamy do Monako. Była pani kiedyś w Monako?

– Nie, ale być może Raszid zechce mnie tam wysadzić…

– Wątpię – rzekł In, przekrzywiwszy głowę. – Polubił panią.

– Pewnie dlatego, że dobrze gram w pokera… Czy musimy natychmiast wracać na jacht?

– Poczekam, aż skończy pani pić.

– Zatem nie będę się spieszyć. – Uśmiechnęła się do niego. Szalała na punkcie jego głosu, nawykłego do wydawania rozkazów. Kiedy mówił do niej w ten sposób, czuła się jak dziecko, które słyszy od ojca zapewnienie, że wszystko będzie dobrze. – A pan się nie napije? Dlaczego? – zapytała niewinnym głosikiem.

– Ponieważ – odrzekł, pochylając się nad jej stolikiem – lepiej, żeby nie widziano nas razem.

– Więc wejdźmy do środka.

– To by było jeszcze gorsze. Pomyślą, że chcemy się ukryć.

– Czy ktoś nas obserwuje?

– Jasne. – Nie mogła zgadnąć, czy żartuje, czy mówi poważnie. – Widzi pani tego faceta? – wskazał potężnie zbudowanego mężczyznę z ogoloną głową. – Zna go pani?

– Niee…

– A on płynie z nami. To jeden z goryli Raszida.

. – Mam to w nosie!

– O Boże, Janey. – In westchnął, tracąc cierpliwość. – Czy ty wiesz, co oni w swoim kraju robią z cudzołożnicami? Wrzucają je do pustego basenu i kamienują na śmierć.

Janey wciągnęła powietrze, patrząc z przerażeniem, jak łysy olbrzym usiłuje kopnąć kota, który nieopatrznie zbliżył się do niego.

– Nie wierzę ci – oświadczyła, In wzruszył ramionami.

– Właściwie mogę napić się coli. – Poszedł do baru i po chwili powrócił, niosąc szklankę i butelkę. Usiadł tak, żeby rozdzielał ich blat, dodatkowo odsuwając krzesło od stołu. – Porozmawiamy o Monako – oznajmił.

– Nie chcę rozmawiać o Monako.

– Spodoba ci się tam – pociągnął łyk prosto z butelki. – Sklepy, no i kasyna…

Janey pochyliła się ku niemu, opierając łokcie na stole.

– Nie obchodzą mnie sklepy ani ciuchy. Ani nawet to! – Potrząsnęła ręką, na której lśniła bransoletka.

Wypił kolejny łyk, przypatrując się jej zmrużonymi oczami.

– Nie ma takiej dziewczyny, której by nie obchodziły ciuchy. I forsa.

– In – powiedziała Janey miękko – zakochałam się w tobie.

Nigdy wcześniej nie wyznała tego żadnemu mężczyźnie; nie spodziewała się, że kiedykolwiek do tego dojdzie. Jednak w obecnej sytuacji, na poły nierzeczywistej, słowa same wymknęły się jej z ust. Wyznanie prawdy przyniosło jej ulgę. Gdyby ich dwoje połączyła miłość, jej położenie w jednej chwili uległoby całkowitej zmianie, a ohydne upodlenie zmieniłoby się w romantyczny zawrót głowy. Pobyt na jachcie Raszida stałby się niczym więcej jak anegdotą, którą opowiadaliby swoim dzieciom…

In odwrócił wzrok, a kiedy znów spojrzał na nią, zapytał:

– Co ty robisz na tym jachcie, Janey?

– Nie wiem…

– Kiedy tylko cię ujrzałem, zadałem sobie pytanie: „Czego ona tu szuka?". Rozumiem inne kobiety i wiem, co je tutaj przyciąga. Ale ty, Janey – potrząsnął głową – tobie to niepotrzebne. Uroda urodą, ale ty do tego jesteś inteligentna. Masz coś w głowie. Wracaj do Stanów i zostań lekarzem…

– Lekarzem?

– Czy ktoś wie, gdzie jesteś?

– Mówiłam ci, że praktycznie zostałam porwana…

› – Czy w razie czego ktoś by cię szukał?

– Jasne. Mam rodzinę…

– Większość dziewczyn, które trafiają na ten jacht, nie ma nikogo, kto zauważyłby ich zniknięcie, a jeśli nawet, to nikt by się tym nie przejął.

– In – Janey szarpnęła nerwowo bransoletkę – a co ty robisz na tym jachcie?

– Radzę ci zejść na ląd w Monako. – Nie odpowiedział na pytanie. – Tam będzie to proste. Wróć do rodziny.

– Widziałam, jak Raszid handluje bronią.

In powoli odstawił pustą butelkę na stół. Podniósł się niespiesznie.

– Udam, że tego nie słyszałem. A tobie radzę udawać, że nigdy tego nie powiedziałaś.

– In – szepnęła – jeśli zejdę na ląd w Monako, to czy pójdziesz ze mną? Czy możemy być razem?

Zaśmiał się. Napięcie prysło.

– Lepiej wracajmy już na pokład.

– Możemy być razem? – powtórzyła z uporem. – Wiem, że za mną szalejesz. Widziałam, jak na mnie patrzysz…

– Czyżby? – Zrobił zabawną, skonsternowaną minę. – Muszę się postarać, żeby więcej tak na ciebie nie patrzeć.

W Monako Janey nie zeszła na ląd.

Ta niebezpieczna gra wciągnęła ją bez reszty. Najbardziej fascynowało ją to, że była jednocześnie reżyserem i głównym aktorem własnego przedstawienia. Wmówiła sobie, niczym głupia podfruwajka, że nie zniesie rozstania z łanem. Święcie przekonana, że jest obiektem jego pragnień (zwłaszcza że wcale temu nie zaprzeczył), Janey ze wszystkich sił starała się wzbudzić jego zazdrość. Codziennie wracała na pokład obładowana torbami z logo Diora i Christiana Lacrobe, paradując przed samymi oknami rufówki, gdzie przesiadywał In.

– Jak tam, Janey? – pytał wtedy, przeciskając się obok niej w wąskim przejściu.

– Nie najgorzej – odpowiadała.

– Na zewnątrz, być może, ale oboje wiemy, jak jest naprawdę.

– Jesteś moją miłością, In – szeptała wtedy z ciężkim westchnieniem.

Przed Raszidem, rzecz jasna, musiała skrywać swoje prawdziwe uczucia, ale to tylko dodawało pieprzu całej zabawie. Dzięki tej dwulicowości Janey czuła, że żyje; jej zmysły były tak wyostrzone, że każda chwila wydawała się wyjątkowo udaną sceną z pięknego filmu. Gdy zawitali do Monte Carlo, Janey, wystrojona w długie suknie, towarzyszyła Raszidowi w kasynie. Wszędzie, gdzie się pojawiła, zwracała uwagę mężczyzn, którzy wodzili za nią wzrokiem, próbowali zagadywać, aż w końcu, z właściwą młodości arogancją, Janey uwierzyła, że jest piękna. Dziękowała Bogu za ten dar, nie mogąc wyobrazić sobie okropniejszego losu niż los brzyduli.

Jednej nocy zdarzył się jednak mały wypadek, który nieco nią wstrząsnął.

Było to w klubie Jimmy's, gdzie bawiła się wraz z Raszidem i grupą innych kobiet. Szła właśnie do toalety, kiedy nieznajomy mężczyzna popchnął ją i przyparł do ściany. Czuć było od niego alkohol. Rzucił jej w twarz szyderczym tonem:

– Musisz być niezła, skoro Raszid cię trzyma. Podobno on ma tylko najlepszy towar…

Janey odepchnęła go i uciekła do łazienki. Drżącymi rękami otworzyła torebkę i wyjąwszy szminkę Pussy Pink, starannie umalowała usta. Ulubiona czynność i kolor uspokoiły ją trochę. Była w szoku; na południu Francji roiło się od podobnych kobiet, bez widomych środków utrzymania, lecz w tym kraju nikogo to nie dziwiło. Janey nie dopuszczała do siebie myśli, że aż tak bardzo po niej widać, czym się zajmuje. Obok niej przed lustrem stały dwie atrakcyjne młode kobiety, Amerykanki, sądząc z wyglądu; zauważyła, że ich stroje, choć drogie, nie mogą się mierzyć z jej suknią. Kątem oka dostrzegła, że bacznie ją obserwują, a potem szepczą coś między sobą.

Odwróciła się błyskawicznie, mierząc je wyzywającym spojrzeniem.

– No? – zapytała drżącym z wściekłości głosem. – O co chodzi?

– O nic. – Jedna z Amerykanek wzruszyła ramionami, po czym obie wyszły. Kiedy mijały Janey, dobiegło ją jedno słowo wypowiedziane szeptem: puta, czyli po włosku kurwa.

Na chwilę kompletnie ją zatkało. Czując narastającą panikę, cofnęła się o krok i spojrzała w lustro. A więc było już widać na odległość, kim się stała. Dzisiejszego wieczoru miała na sobie bardzo drogą suknię z kolekcji Thierry'ego Muglera, a do tego złotą bransoletę od Chanel. Ta kreacja do tej pory wydawała jej się elegancka, lecz teraz widziała w niej tylko szyk luksusowej prostytutki. Napełniło ją to takim wstrętem, że omal nie zdarła z siebie wszystkiego. Powstrzymał ją głos rozsądku: piękne stroje i biżuteria są bardzo drogie, dlatego kto chce się w nie stroić (a Janey chciała), musi płacić za to własnym ciałem i urodą, skoro nie może inaczej. Zbudził się też w niej drugi głos, buntowniczy: czym różni się jej zachowanie od postępowania kobiet pokroju Kim, które wychodzą za bogaczy, żeby kupować sobie domy i wieszać w oknach kotary za dwadzieścia tysięcy dolarów? Różnica polega praktycznie na tym, że tamte kobiety mają mężów, a Janey nie…

Wróciła na jacht ponura i w złym humorze.

W salonie spotkała Iana, nadzorującego porządki. Impreza, rozpoczęta w mieście, bez wątpienia miała zakończyć się na jachcie.

– Och, In – załkała. – Spotkałam dwie okropne baby…

łanowi wystarczyło jedno spojrzenie, żeby domyślić się, co zaszło.

– Stare przysłowie mówi – potrząsnął głową – że apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Niepostrzeżenie Upiec dobiegł końca, a w sierpniu nagle wszystko z wielkim hukiem legło w gruzach.

Było to w Cannes. Raszid, Janey i jeszcze dwie dziewczyny (przez Mamoudę przewijało się wiele kobiet, a Janey tak świetnie opanowała sztukę patrzenia na nie z góry, że nie pamiętała nawet jednego imienia) spacerowali bulwarem de la Croisette, w drodze do restauracji w hotelu Carlton. Janey miała na sobie sukienkę od Ungaro, bez rękawów, z grubymi poduszkami na ramionach. Włosy upięła z tyłu głowy, a na szyi wisiał ciężki naszyjnik z perłami, od Chanel. Rozmowa toczyła się w najlepsze; poprzedniego dnia cała czwórka bawiła się na przyjęciu w domu pewnej bogatej wdowy, Amerykanki. Nagle Janey poczuła, że ktoś łapie ją za ramię i usłyszała nieprzyjemnie znajomy męski głos:

– Janey?

Zatrzymała się, a wraz z nią Raszid i dziewczęta. Bez pośpiechu, jakby w zwolnionym tempie wszyscy odwrócili się, patrząc z ciekawością na młodego, brodatego mężczyznę w szortach khaki i prostych zamszowych sandałach, z ciężkim plecakiem zarzuconym na ramię.

To był jej brat, Pete.

Dwa kroki za nim stała ładna młoda kobieta, podobna nieco do Ali MacGraw. Janey poznała Annę, dziewczynę Pete'a jeszcze z czasów liceum i studiów. Anna przypatrywała się jej z ustami szeroko otwartymi ze zdziwienia.

– Janey? – powtórzyła za Pete'em.

Pete spojrzał na Janey, potem na dziewczyny, a wreszcie zatrzymał wzrok na Raszidzie. Na jego twarzy, obok zaskoczenia, odmalował się wstręt.

– Co to ma, do diabła, znaczyć? – wrzasnął, zaciskając palce na ramieniu Janey.


Na plac Vendome spadły rzadkie krople deszczu. Janey spojrzała w górę; czas najwyższy złapać jakąś taksówkę i pojechać do Diora na spotkanie z Mimi. Deszcz groził zniszczeniem jej fryzury i drogiego ubrania. Mimi będzie się martwić… Ale Janey miała to w nosie. Bolesne wspomnienia paliły ją żywym ogniem, a lekki, chłodny deszczyk przynosił ulgę.

Upłynęły dwa dni, zanim mogła zejść na ląd. In doradził jej, by się nie spieszyła; Raszid musiał sam o tym zadecydować. Przyzwoitość nakazywała, żeby ta propozycja wyszła od gospodarza, a poza tym Janey chciała dostać swoje pieniądze.

Rankiem trzeciego dnia wezwano ją ponownie do gabinetu. Za biurkiem siedział ten sam Arab co poprzednio.

– Pan Raszid jest wdzięczny za pani miłe towarzystwo, uważa jednak, że powinna pani opuścić jego jacht. Bagaże będą czekać przy trapie. Kierowca zawiezie panią, dokądkolwiek pani sobie zażyczy.

Wręczył Janey niewielką walizeczkę od Louisa Vuittona.

– W imieniu pana Raszida pragnę przekazać pani ten dowód uznania. Najlepiej będzie, jeśli wyruszy pani niezwłocznie.

Janey wyszła z gabinetu, ściskając kurczowo walizeczkę. Minąwszy salon, wyszła na pokład rufowy, gdzie przed sześcioma tygodniami odbył się ów pamiętny lunch. Na końcu trapu dostrzegła swoje walizki, porządnie poustawiane przy bagażniku czarnego mercedesa z przyciemnianymi szybami. Obok samochodu stał kierowca, także Arab. Janey rozejrzała się błędnym wzrokiem za łanem. Na pewno wiedział, że ma zejść ze statku. Czyżby nie chciał się z nią nawet pożegnać?

Przystanęła obok schodków prowadzących na trap. Sierpniowe słońce zaczynało grzać na dobre. Janey poczuła zawroty głowy, a w następnej chwili zobaczyła obok siebie Iana.

– Pomóc pani, panno Wilcox? – zapytał, biorąc ją delikatnie pod ramię.

– O, tak! – zawołała, patrząc mu prosto w oczy.

– Uważaj – mruknął, zerkając w stronę kierowcy.

Janey chciała powiedzieć mu tyle rzeczy, a czasu praktycznie nie było wcale. Łzy napłynęły jej do oczu. Nagle poczuła się kompletnie wyczerpana. Skąd to wielkie zmęczenie?

– In… – zaczęła.

– Cieszę się, że odchodzisz, Janey. Już czas.

Dotarli na koniec trapu i zeszli na betonowe nadbrzeże.

– Czy to cały pani bagaż? – spytał In oficjalnym tonem. Janey spojrzała z konsternacją na cztery walizki od Vuittona, ustawione w piramidkę, jak bagaże jakiejś sławnej aktorki. Nie spodziewała się…

Przez chwilę znów myślała, że się rozpłacze. Otworzyła torebkę i wyjęła parę ciemnych okularów. Arabski kierowca włożył walizki do bagażnika.

– In…

– Słucham, panno Wilcox?

Janey nie wiedziała, co powiedzieć. Kierowca otworzył drzwi, In cofnął się o krok. Spojrzawszy na niego, Janey trzema szybkimi krokami przemierzyła dzielącą ich odległość.

– Dlaczego ty jesteś na tym jachcie?

Spojrzał jej w oczy i smutno potrząsnął głową.

– Z tego samego powodu co ty, Janey. Dla pieniędzy.

– Ale…

– Moja była żona mieszka razem z naszym dzieckiem w Australii.

Janey odetchnęła z ulgą. Żonaty? Czemu nie?

– Czy zobaczymy się jeszcze?

– Nie wiem.

– Powiedz, że mnie kochasz, In. Proszę cię. Bo ja wciąż cię kocham.

Jego uśmiech był bardzo smutny. Wyciągnął rękę i poprawił jej okulary, które zsunęły się z nosa.

– Jedź już. I nie płacz. Pamiętaj, duże dziewczynki nie płaczą.

Uścisnął jej dłoń.

– Zegnam, panno Wilcox. Przyjemnej podróży.

Janey rozpłakała się na dobre dopiero wtedy, kiedy samochód powoli ruszył. Spod ciemnych szkieł łzy ciekły po policzkach. Po kilku minutach przypomniała sobie jednak o małej walizeczce leżącej tuż obok, na siedzeniu. Sprawdziła, czy kierowca nie patrzy. Położywszy walizkę na kolanach, ostrożnie nacisnęła zamek.

Wieczko otworzyło się powoli. Na widok tego, co było w środku, Janey opadła bez sił na siedzenie. Serce waliło jej jak młot. Momentalnie zapomniała o łanie, zapomniała o całym świecie. Nie potrafiła myśleć o niczym innym, tylko o plikach banknotów tysiącdolarowych wypełniających walizeczkę. W głowie dźwięczała jej jedna jedyna myśl: udało się! I choć Janey nie potrafiłaby powiedzieć, co jej się udało, ani też jak tego dokonała, to z całą pewnością nie było to nic przykrego…

Samochód przetoczył się w żółwim tempie przez zatłoczony bulwar, a następnie skręcił na drogę prowadzącą na wzgórza. Janey ukradkiem przeliczyła pieniądze. W walizce było wszystko co do grosza: jej „wypłata" plus wygrane w pokera… Przyszło jej do głowy, że mając tyle, nie musi wcale wracać, jest wolna! Może pojechać, dokąd tylko sobie życzy, może robić to, na co ma ochotę – kto jej zabroni zamieszkać na Tahiti i zająć się pisaniem książek? Czemu nie? Od dawna wyobrażała sobie, że zostanie słynną powieściopisarką… Ludzie będą przychodzić do niej i dziękować za słowa, które pomogły im odmienić własne życie…

Chciała powiedzieć kierowcy, żeby natychmiast zawrócił i zawiózł ją na lotnisko. Tam kupi sobie bilet zgodny z jej kaprysem, wsiądzie do samolotu i zniknie, wolna i swobodna… Nie zrobiła tego jednak. Być może spowodował to strach, być może wyrzuty sumienia. Samochód wjechał na wzgórza, mijał stacje benzynowe, supermarkety i sklepy z meblami, aż w końcu zatrzymał się przed schroniskiem turystycznym. Był to stary, zniszczony budynek, o ścianach pomalowanych łuszczącą się niebieską farbą. Janey pomyślała, że w środku na pewno roi się od pluskiew…

Pete i Anna siedzieli w pobliskiej kawiarence i pili kawę. Na widok samochodu Pete wstał, marszcząc brwi. Kierowca otworzył drzwi i Janey wysiadła, czując się nagle okropnie głupio na wysokich obcasach i w kosztownej sukni od Lacrobe. Kiedy kierowca wyładował jej bagaże, Pete parsknął:

– Więcej nie miałaś?

– Nie podróżuję z plecakiem – odcięła się Janey.

– Rozmawiałem z mamą. Chce, żebyśmy natychmiast wracali. Mamy polecieć prosto z Nicei, nie przez Paryż. Wysłała mi forsę na bilety.

– Mam własne pieniądze – powiedziała.

Pieniądze! Trzeba je schować w walizkach. W formularzu wjazdowym było coś o zakazie wwożenia do kraju sum większych niż dwadzieścia tysięcy dolarów. Janey poczuła zawroty głowy na samą myśl, że mogłaby zostać aresztowana.

– Mamy samolot o trzeciej. Trzeba się zbierać.

– Mogę iść do łazienki?

Pete patrzył niechętnie, jak Janey taszczy wszystkie walizki, jedną po drugiej, do łazienki, typowej francuskiej toilette, składającej się praktycznie tylko z dziury w betonowej podłodze. Miała ona jednak tę zaletę, że była pusta. Drżącymi rękoma Janey podzieliła pliki banknotów i porozkładała je po wszystkich czterech walizkach, dla pewności jeszcze raz przeliczając całą sumę. Wszystko się zgadzało – była właścicielką stu nowiutkich banknotów tysiącdolarowych.

Na lotnisko pojechali taksówką. Kiedy ruszyli, Pete odwrócił się do Janey, skulonej na ciasnym tylnym siedzeniu taniego samochodu. Jego głos zdradzał ledwie hamowaną wściekłość.

– Wiesz, że otarłaś się o śmierć? Nikt nie wiedział, gdzie cię szukać. Mama już miała powiadomić francuską policję…

– Nic mi się nie stało – powiedziała Janey. – Co, źle wyglądam?

– Wyglądasz jak…

– Co takiego?!

– Nie bądź dla niej taki ostry – powiedziała Anna ciepłym głosem. – Przecież to jeszcze dziecko.

– Teraz już nie jest dzieckiem…

– Nie macie większych zmartwień? – przerwała mu Janey. – Was to nie dotyczy.

– Ale mama umrze z rozpaczy. Rozumiesz? W ogóle cię to obchodzi? Czy myślisz już tylko i wyłącznie o sobie?

– To jej nie mówcie.

– Na to już chyba za późno – warknął Pete.

Kiedy dojechali na lotnisko, Janey zapłaciła za taksówkę. Przez całą drogę do domu zamienili ze sobą tylko kilka słów.


W Bostonie, na lotnisku imienia Logana, czekali rodzice. Na widok stroju Janey i jej bagaży matka zacisnęła usta w wąską kreskę. Na drugi dzień zabrała ją do lekarza.

Badanie wykazało mononukleozę. Matka powiedziała, że Janey powinna się cieszyć, że to nie syfilis. Kiedy wracały już do domu, matka nagle zjechała na pobocze.

– Muszę to wiedzieć, Janey – oświadczyła. Janey spojrzała na nią, czując, jak budzą się w niej wszystkie kompleksy z dzieciństwa. Od kiedy sięgała pamięcią, matka nigdy za nią nie przepadała. Zamiast normalnych rozmów Janey musiała wysłuchiwać jej lekceważących uwag i bronić się przed złośliwą krytyką. Matka opuściła daszek przeciwsłoneczny i zaczęła malować usta.

– Spałaś z nim? – zapytała.

– Z kim?

– Aleś ty głupia.

– Z kim, mamo? Powiedz wyraźnie, o kogo ci chodzi.

– Z tym… Raszidem. – Głos matki był jak syk węża. – Z tym zbrodniarzem.

– Skąd możesz to wiedzieć?

– Co za głupia gęś. Po kim ty to masz? Gdzie popełniłam błąd?

Uruchomiła silnik i ruszyła dalej. Nie był to jednak koniec rozmowy.

– Czy choć przez chwilę pomyślałaś o mnie? O ojcu? O tym, co powiedzą znajomi w klubie?

– Dobrze! – krzyknęła Janey. – Wyprowadzę się. Wyjadę i zniknę wam z oczu. Nigdy więcej mnie nie zobaczycie i będziecie mogli udawać, że mnie nie ma.

– Jesteś chora.

– To się zabiję.

– Nie bądź durna! – wrzasnęła matka. Dojechały już do domu. Matka niezręcznie wprowadziła samochód na podjazd. – Zawsze wiedziałam, że to się tak skończy. Ostrzegałam cię: jak dziewczyna jest brzydka, mężczyźni będą ją wykorzystywać…

– Byłam z Raszidem, ponieważ mu się podobałam. A podobałam mu się, bo jestem piękna! – Janey wyskoczyła z samochodu, trzaskając drzwiami. – Ale ty nie możesz tego ścierpieć. Nie potrafisz pogodzić się z faktem, że już nie jesteś najpiękniejsza!

Przez dwa kolejne miesiące Janey praktycznie nie wychodziła z łóżka. Siedziała w swoim starym pokoju, czując się jak Alicja w Krainie Czarów; w czarodziejski sposób wszystko wokół niej wydawało się kurczyć, a ona sama rosła. Czasami bała się, że eksploduje i rozsadzi cały dom. Matka zapisała ją na kursy przygotowawcze na wyższą uczelnię; ze wstydu Janey nawet nie próbowała się sprzeciwić.

W końcu jednak powrócił jej hart ducha. Nie bez znaczenia był tu fakt, że wciąż miała swoje sto tysięcy, schowane w szafie, za starym domkiem dla lalek. Była jesień. Janey przesiadywała całe dnie w pokoju, w którym mieszkała jako dziecko, i myślała o tym, że może zapomnieć o przeszłości i zacząć wszystko od nowa. Była młoda; w wieku dziewiętnastu lat ciężkie przejścia nie pozostawiają trwałych śladów. Ale ziarno zostało już zasiane i padło na podatny grunt – a może tkwiło ono w niej od zawsze i tylko splot odpowiednich okoliczności zbudził je do życia? Tak czy inaczej zaczęło kiełkować i coraz częściej dawało o sobie znać.

Cztery miesiące później spotkała się ponownie z łanem. Mieszkała w Nowym Jorku, w mieszkaniu, które wynajmowała do tej pory. Pewnego wieczoru zadzwonił telefon.

W słuchawce zabrzmiał nieznajomy męski głos.

– Janey! Nareszcie! Od kilku dni próbuję się dodzwonić!

– Kto mówi? – zapytała chłodnym tonem.

– Nie poznajesz mnie po głosie? Zgadnij.

– Nie wiem.

– To ja, In. In Carmichael. Jestem w Nowym Jorku…

Umówili się w barze na rogu jej ulicy. Przez te pół roku Janey wciąż o nim myślała, lecz zobaczywszy go, nie mogła zrozumieć dlaczego. Jej serce nagle ostygło. Zrozumiała, że In pasuje tylko i wyłącznie do swojego środowiska. W jasnym, bezlitosnym świetle Nowego Jorku miał tyle finezji co turysta ze środkowego zachodu Stanów: nosił akrylowy sweter, a jego wielka duma – czarne skórzane buty świeżo kupione na Trzeciej Alei – były absolutnie nie do przyjęcia. Wypili trzy kolejki tequili. Janey usiłowała wzbudzić w sobie dawne uczucie do niego. Bezskutecznie. Latem jego zęby wydawały się lśniąco białe – teraz widziała wyraźnie, że są żółte i poszczerbione. Oczy – te błękitne oczy, w które wpatrywała się z taką tęsknotą – były osadzone zbyt blisko siebie. Nawet fryzura była zła: bujna blond czupryna, niezręcznie przycięta, niepotrzebnie eksponowała nos. In wyjaśnił, że przyjechał do miasta na dwa tygodnie, żeby zamówić wyposażenie dla Mamoudy. Wciąż powtarzał, jak się cieszy, że w końcu się spotkali. Kiedy wziął ją za rękę, Janey odruchowo chciała ją cofnąć.

W końcu nadeszło to, czego nie sposób było uniknąć; zaprosiła go do siebie. Całowali się, stojąc przed kominkiem, ale kiedy poczuła jego język, z trudem powstrzymała się od krzyku. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje; przecież tak długo czekała na tę chwilę. Zaczęli się kochać. Janey z całego serca pragnęła, żeby ożyła w niej na nowo ta żarliwa namiętność, która przepełniała ją latem. Tak się jednak nie stało. Kiedy robił jej dobrze językiem, drażniło ją to tylko i nie mogła się doczekać, aż jej wsadzi, byle szybciej skończył. W końcu doczekała się i tego, ale przyjęła to tak obojętnie, że nie zamknęła nawet oczu. W pewnym momencie In powiedział:

– Dochodzę. Mogę?

– Tak – westchnęła. – Proszę bardzo.

Skończył i przez chwilę leżał na niej. Potem on także lekko westchnął, potrząsnął głową i wstał z łóżka, sięgając po ubranie.

– Dokąd idziesz? – zapytała Janey.

– Wychodzę. Już po wszystkim.

– Nie rozumiem.

– Ależ rozumiesz.

– Aleja…

– Posłuchaj mnie, Janey. – Wciągnął sweter przez głowę. – Nie chcę słyszeć od ciebie, że mnie kochasz, bo tak nie jest.

– Skąd możesz to wiedzieć?

In przysiadł na skraju łóżka.

– Nigdy nie byłaś we mnie zakochana. Nie widzisz tego?

Janey chciała zaprotestować, ale In położył jej rękę na ustach.

– Wmówiłaś to sobie, żeby nie zwariować. Bo gdybyś chociaż przez chwilę zastanowiła się nad tym, co ze sobą robisz…

– Naprawdę cię kochałam! – uparła się Janey, siadając na łóżku i okrywając się prześcieradłem.

In wstał.

– Jesteś zimna. Zbyt zimna, żeby kogoś kochać.

Te słowa zapiekły ją jak policzek. Oparła się ciężko plecami o ścianę, nie mogąc złapać tchu. Nie zważając na jej zachowanie, In odwrócił się i ruszył do drzwi. Pobiegła za nim, zostawiając prześcieradło na łóżku.

– Jak śmiesz tak mówić?! To nieprawda!

Nie słuchał jej. Otworzywszy drzwi, odwrócił się, a na jego twarzy malowała się nienawiść.

– Jesteś jak pajęczyca – rzucił jej w twarz i zaczął schodzić po schodach.

– In, zaczekaj…

– Ohydna czarna wdowa – dobiegły ją jego słowa z półpiętra.

Janey zamknęła drzwi i oparła się o nie, łkając. Dlaczego zawsze musi ją spotykać to samo? Dlaczego nikt jej nie rozumie?

Lecz po kilku minutach łzy obeschły. Janey stanęła przed lustrem. Przez długi czas przyglądała się sobie, a w końcu wybuchnęła histerycznym śmiechem. Cóż to za farsa, że była tak zjawiskowo piękna! Na ulicy ludzie zatrzymywali ją i głośno zachwycali się jej urodą. Mężczyźni oglądali się za nią z samochodów. Dwa miesiące temu los się do niej uśmiechnął: zadzwonili ludzie z agencji Eileen Ford. Janey miała dostać pracę przy zdjęciach do katalogu. Na cały miesiąc! Matka już nie wspominała nawet o kursach na studia; sama odwiozła ją na dworzec kolejowy w Bostonie. Na pożegnanie pocałowała córkę w oba policzki.

– Odezwij się od czasu do czasu. – Uśmiechnęła się z ociąganiem.

Janey odeszła na krok od lustra, krzywiąc usta w uśmiechu pełnym złośliwej satysfakcji. Była uratowana, a tym, co ją ocaliło, była jej najdroższa, najwspanialsza uroda.


* * *

Przelotna mżawka zamieniła się w zimną, gęstą mgłę, która spowiła plac Vendome. Janey otarła mokrą twarz, zastanawiając się, czy uroda wtedy rzeczywiście ją ocaliła, czy może odwrotnie – skierowała na złą drogę. Gdyby od samego początku, po incydencie z Raszidem, starała się zrobić coś ze swoim życiem, zamiast wciąż tylko liczyć na urodę i szczęśliwy traf, to być może naprawdę by do czegoś doszła. Bo jaki sens ma bycie piękną, jeśli nosi się w sobie pustkę? Wszyscy wokół mieli jakieś życie wewnętrzne, jakiś zasadniczy element powodujący, że to, co robili, budziło w nich emocje. Janey brakowało takiego elementu. Pomimo niezliczonych kochanków, w całym życiu przeżyła tylko sześć orgazmów. Miłość? To zjawisko było jej kompletnie obce. Wydawało jej się, oczywiście, że kocha Seldena, ale w gruncie rzeczy czuła do niego dokładnie to samo co do innych swoich mężczyzn – przywiązanie, które miało szansę trwać tylko tak długo, jak długo związek przynosił korzyści. Już In to zauważył, piętnaście lat temu. A Raszid…? Dla niego musiało to być równie oczywiste jak czerwona latarnia zawieszona przed domem złej sławy.

Janey nie wiedziała tylko, czy jest taka z natury, czy też stała się taka, podejmując w życiu niewłaściwe decyzje. Nikt przecież nie może się urodzić z taką pustką wewnętrzną; ta wiara była wszystkim, co jej pozostało. Janey zrozumiała, że nigdy nie zazna prawdziwej miłości, nie zdoła jej odnaleźć, jeśli od każdego mężczyzny będzie czegoś oczekiwać, a przede wszystkim – pieniędzy…

Usłyszała głos, który mówił, że jeszcze nie jest za późno, trzeba tylko natychmiast, w tej chwili, zacząć inne, nowe życie. Kontakty z George'em dadzą się jeszcze naprawić; zamiast starać się go uwieść, można złożyć mu konkretną propozycję biznesową. Można opowiedzieć Seldenowi o swoich planach. Kto wie, przecież możliwe jest nawet to, że Selden naprawdę ją kocha…

Tknięta wewnętrznym poczuciem czasu, Janey spojrzała na zegarek. Dochodziła pierwsza. Czas jechać do Mimi. Nagle olśniła ją myśl: gdyby opowiedziała Mimi o wszystkim (oczywiście pomijając fragment, w którym zrobiła dobrze jej mężowi), to być może Mimi zgodziłaby się porozmawiać z George'em i go przekonać. Najważniejszą rzeczą w tym momencie było zapełnienie tej życiowej pustki, tak by już nigdy nie przeżyć tego, co teraz…

Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pośród mgły pojawił się wysoki blondyn, który zmierzał szybkim krokiem w stronę Janey. W pierwszej chwili nie chciała wierzyć własnym oczom. Wydawało jej się, że nawiedził ją duch przeszłości, widmo Iana Carmichaela. Lecz kiedy mężczyzna podszedł bliżej, poznała go. Był to Zizi. Nagle wszystkie elementy połączyły się w logiczną całość: Mimi nalegała na wyjazd do Paryża, bo wiedziała, że Zizi tutaj będzie, a Janey miała z nią jechać dla niepoznaki…

Zizi zatrzymał się wprost przed nią. To, co powiedział, sprawiło, że Janey momentalnie porzuciła wszystkie wnioski, do których doszła przed chwilą.

– Chodź ze mną. – Jego ton był stanowczy.

Janey wstała jak we śnie i podążyła za nim. Weszli do hotelu Ritz, kierując się do windy. Czuła się tak, jak gdyby cofnęła się w czasie do tego brzemiennego w skutki dnia, kiedy po raz pierwszy znalazła się tutaj; pomyślała gorączkowo, że dziś otrzymała szansę naprawienia tego, co wtedy zepsuła. Winda zatrzymała się na trzecim piętrze. Zizi wyprowadził ją na korytarz, ciągnąc za sobą jak dziecko. Tak też się czuła: była teraz nową osobą, gotową do rozpoczęcia nowego życia z Zizim…

I wtedy piękny sen zamienił się w koszmar.

Weszli do apartamentu z jedną sypialnią. Zaraz za progiem czar prysł: szalone marzenia o życiu z Zizim legły w gruzach na widok Harolda Vane'a. Co on tutaj robi, pomyślała Janey z irytacją, ale kiedy Harold odwrócił się od okna, wyraz jego twarzy powiedział jej, że stało się coś strasznego.

– Zobaczyłem cię przez okno – powiedział – i wysłałem Ziziego na dół, żeby cię przyprowadził.

– Dlaczego? Co się stało? – zapytała Janey ostrożnie.

– Wszyscy cię szukają – powiedział Zizi.

– Szukają? – Janey zmarszczyła gniewnie brwi. – Nie rozumiem.

Harold zbliżył się do niej, wyciągając ręce.

– Janey – powiedział. – Przyjaźnimy się od lat, więc myślę, że mogę ci o tym powiedzieć…

– Czy ktoś umarł? – przerwała mu rwącym się głosem. – Selden…?

Kiedy tylko padło to imię, usłyszała złośliwy głos wewnętrzny, mówiący, że jeśli to prawda, jeśli Selden nie żyje, oznacza to koniec jej problemów: jest wolna i bogata, może robić, co zechce…

– Nie chodzi o Seldena – rzekł Harold.

– Więc może mi wyjaśnisz – zdenerwowała się, lekko zawiedziona – co ja właściwie tutaj robię?

Harold otworzył usta, ale nie powiedział nic. Janey wodziła wzrokiem od jednego mężczyzny do drugiego, czując narastającą panikę. Dopiero teraz spostrzegła, że Zizi ma na czole dziwny znak, wyglądający jak wielka plama czarnej sadzy. Nagle przypomniała sobie, że widziała dziś wielu ludzi naznaczonych w ten sam sposób. Irracjonalne przerażenie ścisnęło ją za gardło: oto nadszedł koniec świata, a jej pisana jest zagłada… Utkwiła spojrzenie w znaku na czole Ziziego, nie mogąc złapać tchu…

– Dziś jest środa popielcowa – powiedział miękko Zizi, biorąc ją za rękę.

Selden Rose brał właśnie prysznic. W Nowym Jorku minęła siódma rano.

Mydlił się niespiesznie, myśląc jak zwykle o żonie. Od jej wyjazdu upłynęły trzy dni, a on już uwierzył w prawdziwość powiedzenia „Rozłąka powoduje, że bardziej kochamy". Poprzedniego dnia, czy może już przedwczoraj, doszedł do wniosku, że był zbyt surowy dla Janey. Nie znaczyło to bynajmniej, że zaczął pochwalać ten idiotyczny pomysł ekranizacji powieści Craiga, ale z całą pewnością mógł wykazać się większym poparciem dla ambicji żony… Do tego męczyły go wyrzuty sumienia, ponieważ uświadomił sobie, że Janey miała trochę racji, wytykając mu, że zazdrości Craigowi talentu… Zakręcił wodę i wyszedł spod prysznica. Uznał, że skoro Janey naprawdę chce zostać producentką, to należy jej w tym trochę pomóc – na przykład podzwonić po znajomych z branży i spróbować znaleźć kogoś, kto przyjąłby ją jako asystentkę.

Kiedy wycierał włosy, zadzwonił telefon.

Był pewny, że to Janey dzwoni do niego i ucieszył się, że myślała o nim w tym samym momencie, kiedy on myślał o niej. Chciał jej powiedzieć, że już się za nią stęsknił i poprosić, żeby wróciła wcześniej. Owinął ręcznik dookoła bioder i odebrał telefon w sypialni.

– Cześć, skarbie. – Nie mógł się doczekać, kiedy ją usłyszy.

– Rose? – zapytał zaskoczony męski głos.

– George! – Selden był nieco zawiedziony. Wiedział nie od dziś, że George wstaje wcześnie, ale nie mógł zgadnąć, jaki to ważny powód skłonił go do zadzwonienia o takiej porze.

– Selden. – Głos George'a był ponury, a Selden natychmiast wyobraził sobie, że coś złego stało się Mimi. – Nie jest dobrze. Chodzi o twoją żonę.

Rozmowa trwała jeszcze kilka minut. Selden, zaniepokojony nie na żarty, narzucił coś na siebie i wbiegł pędem do hollu.

– Proszę „Post" – zwrócił się do portiera.

Portier zrobił zakłopotaną minę, świadczącą o tym, że miał nadzieję nigdy nie znaleźć się w tej niezręcznej sytuacji, po czym sięgnął pod kontuar i z ociąganiem podał Rose'owi gazetę.

Nogi ugięły się pod Seldenem, kiedy tylko przeczytał nagłówek. Złożył gazetę na pół, pragnąc z całego serca, żeby to, co zobaczył, okazało się przywidzeniem.

Ze strachu serce biło mu jak oszalałe. Cofnął się do windy (powstrzymał się od biegu tylko dlatego, że portier patrzył) i nacisnął przycisk. Czekał długo. Kiedy winda przyjechała, wszedł do środka. Był sam, rozłożył więc gazetę. Nagłówek składał się z trzech słów, które były jak trzy ciosy na odlew w twarz. Selden aż się zatoczył, uderzając boleśnie ramieniem o ścianę. Nic to jednak nie dało; nagłówek nie zniknął. Tłusty czarny druk bił po oczach, a pod spodem widniało kolorowe zdjęcie Janey na pokazie Victoria's Secret. Miała na sobie błękitny komplet z cekinami; pochylała się w stronę obiektywu z rękami na biodrach i ustami złożonymi jak do pocałunku.

Trzy słowa nagłówka układały się w pytanie:

MODELKA – AUTORKA – DZIWKA?

Brzmiało to jak szydercze skandowanie tłumu domagającego się egzekucji.

Selden, wstrząśnięty, opuścił gazetę. Nie ogarniał tego umysłem. Nie mógł pojąć… Trzy słowa rozlegały się dokuczliwym echem w jego głowie niczym złośliwa dziecięca wyliczanka złożona z trzech znienawidzonych przezwisk: modelka-autorka-dziwka cha, cha, modelka-autorka-dziwka cha, cha… Podniósł gazetę z powrotem do oczu, czując rozdarcie wewnętrzne: rozsądek za nic nie chciał dopuścić, że to może być prawda, tymczasem drżenie, które nim wstrząsało, mówiło coś dokładnie przeciwnego…

Dopiero teraz dostrzegł podtytuł, umieszczony na samym dole strony: „Comstock Dibble przyłapany na romansach z niedoszłymi scenarzystkami".

Z początku Selden nie wierzył własnym oczom, a potem nie mógł zrozumieć, jak to możliwe.

Drzwi windy się otworzyły. Selden stał jak wryty, czytając pierwsze zdanie artykułu na następnej stronie: „Comstock Dibble to"… Skurwiel, dokończył w myślach, a widząc, że drzwi zamykają się, dźgnął palcem przycisk. Gazeta wypadła mu z rąk i upadła na podłogę, kilka stron poleciało aż na korytarz. Drzwi znów zaczęły się zamykać. Selden rozepchnął je łokciami i pozbierał strony. Drżąc z bólu i wściekłości, zaniósł hiobowe strony, poskładane byle jak, do swojego apartamentu.

Klucz nie pasował do zamka. Selden wparł się ramieniem w drzwi, podnosząc bezradnie oczy. Po chwili przyszło mu do głowy sprawdzić numer apartamentu – okazało się, że po wyjściu z windy zamiast w prawo skręcił w lewo.

Pospieszył z powrotem i dotarł w końcu do właściwych drzwi. Starał się opanować. Przypomniał sobie, że rozwiązywanie problemów to jego specjalność; ta sytuacja najprawdopodobniej także nie była tak straszna, na jaką wyglądała, a on przecież potrafi poradzić sobie ze wszystkim…

Nie był tego do końca pewien. Nagle poczuł mdłości. Cisnął plik makulatury na kanapę i zaczął przerzucać luźne kartki w poszukiwaniu artykułu. Na wierzchu leżały wiadomości sportowe, całe strony o sporcie – kto by pomyślał, że nowojorczycy tak się tym pasjonują – potem dział biznesowy, potem trzy strony o jedzeniu i lokalach w mieście… W końcu, na samym dnie stosu, Selden odnalazł tekst, który bał się przeczytać, zilustrowany kolejnymi fotografiami z pokazu Victoria's Secret. Widać na nich było Janey i – przeraził się – Comstocka Dibble'a siedzącego w pierwszym rzędzie i uśmiechającego się chytrze. Zdjęcie było podpisane „Ratlerek Dibblerek". W rzeczy samej Dibble przypomniał zwierzaka na krótkich łapach. Jego baryłowaty korpus rozsadzał fotel, a cztery wątłe kończyny wyglądały jak przypięte szpilkami: ramiona sterczały na boki, a nóżki ledwie sięgały podłogi.

Selden nie mógł na to patrzeć.

Po chwili jednak powrócił do artykułu. W życiu nie wolno uciekać przed takimi rzeczami. Wcześniej czy później i tak trzeba będzie to przeczytać, a ignorowanie problemu nie sprawi, że on zniknie. Pierwsze zdanie brzmiało: „Comstock Dibble to geniusz branży filmowej, który lubi się zabawić i chętnie czerpie na to środki z kasy firmowej".


Dziwnym zrządzeniem losu wczoraj wyszło na jaw, że Ratlerek Dibblerek płacił z funduszy spółki swoim licznym kochankom, wśród których figuruje także supermodelka Janey Wilcox. Czeki oficjalnie były wystawione tytułem wynagrodzenia za „napisanie scenariusza". Problem w tym, że żadna z wymienionych pań nie jest scenarzystką.

Wytwórnia Parador Pictures zamawiała i zamawia scenariusze pewnych przebojów kasowych u czołowych autorów, takich jak Jay McInerney. Tymczasem, jak się okazało, Dibble miał także na koncie podejrzane zlecenia. W ciągu trzech lat wypłacił on piętnastu kobietom po trzydzieści tysięcy dolarów za scenariusze, które nigdy nie zostały dostarczone. Rzecznik Parador Pictures wyraził zdziwienie, że ktoś taki jak Comstock Dibble, o ustalonej pozycji w kręgach towarzyskich Manhattanu, a do tego wyróżniony przez burmistrza miasta za działalność humanitarną, utrzymuje płatne kochanki. Od rzeczonego przedstawiciela Paradom usłyszeliśmy, że Dibble „zawsze był w dobrych stosunkach z płcią przeciwną", a wypłacane wymienionym kobietom pieniądze mogły być jedynie „wyrazem sympatii".

Dibble miał równie szeroki gest jak gust. Opłacał panienki na telefon, dziewczyny poderwane na imprezach, początkujące aktorki, a nawet supermodelki. Była wśród nich także olśniewająca Janey Wilcox, lat 33, gwiazda grudniowego pokazu Victoria's Secret. Dwa lata temu Wilcox przechwalała się swoim znajomym, że pisze scenariusz dla Ratlerka, co nie przeszkadzało im spotykać się w miłosnym gniazdku wynajętym przez niego w Hamptons. Zeszłego lata Janey Wilcox (przyjaciele mówią o niej „ambitna") ustrzeliła potentata filmowego Seldena Rose'a, lat 45, dyrektora kanału kablowego Movie-Time. Ślub odbył się we wrześniu, szybko i po cichu. Dibble natomiast jest zaręczony z…


Selden Rose cofnął się o krok, zdruzgotany. Nie mógł czytać dalej. Więc to prawda: Janey spała z Dibble'em… Zaciśniętą pięścią uderzył się w ciemię, jakby chciał wbić sobie do głowy tę niewiarygodną wiadomość. Chodziła z nim do łóżka. Co robili, zastanawiał się Selden gorączkowo. Ciągnęła mu druta? A może dawała mu go włożyć tam, gdzie potem pozwalała jemu? Sama myśl o tym była obrzydliwa, tak jak obrzydliwe było to, że go oszukała. Zapewniała, że mówi prawdę, a kłamała w żywe oczy. To chyba najgorsze. Janey skłamała z rozmysłem, patrząc na niego ze świętą niewinnością, jak na głupiego naiwniaka!

Mój Boże, pomyślał Selden. Mama miała rację…

Znalazł się w kropce. Nie wiedział, co ma robić, dokąd iść, do kogo zadzwonić. Otworzył okno: powiew zimnego powietrza uderzył go w twarz. Po drugiej stronie ulicy stali dwaj mężczyźni ubrani jak żołnierze na froncie, w spodnie panterki i ciężkie kurtki z wypchanymi kieszeniami. Po chwili dopiero Selden dostrzegł ich broń: olbrzymie aparaty podobne do karabinów maszynowych. Szakale się zbierają, pomyślał. Pewnie całe miasto wie już o wszystkim i śmieje się z Rose'a. Wkrótce dowie się o tym jego matka, potem była żona, a w przyszłości, jeśli kiedykolwiek będzie miał dzieci, to i one wygrzebią tę historię z głębin jakiegoś elektronicznego wysypiska informacyjnego… Na oczach Seldena przed hotelem zatrzymała się taksówka, z której wysiadł kolejny fotoreporter. Przerażony Rose cofnął się od okna. Poszedł do kuchni i wbił bezmyślny wzrok w ekspres do kawy.

Usiłował ustalić, co ma teraz robić.

Nagle zbudził się w nim nikły głos nadziei: może to wszystko nieprawda? Prasa zawsze coś pokręci; wszyscy wiedzą, że czasopisma zmyślają swoje historie. A może ktoś się pomylił i nazwisko Janey znalazło się w tym artykule przez przypadek? Jeśli jednak cała ta afera jest prawdziwa, musiał istnieć na to jakiś dowód. Selden przypomniał sobie francuskie biurko, w którym Janey trzymała papiery…

Pobiegł do salonu i szarpnięciem otworzył szufladę. „Państwo" Platona nadal leżało na wierzchu, nietknięte od czasu wizyty Craiga Edgersa – a może to miało tylko oznaczać, że Janey postanowiła chować książkę w szufladzie, żeby się nie zniszczyła? Rzucił tom na krzesło, a następnie wyjął szufladę i wysypał całą jej zawartość na podłogę. Upadłszy na kolana, zaczął grzebać nerwowo w stercie papierów. Czy Janey byłaby na tyle głupia, żeby zachowywać dowody swojej winy? Często tak się dzieje: ludziom, którzy mają coś na sumieniu, wydaje się, że są na tyle sprytni, że wszystko ujdzie im na sucho. Nagle Selden zauważył kopertę o oficjalnym wyglądzie, która wpadła mu w oko tego wieczoru, kiedy Craig był u nich. Spojrzał na adres zwrotny i serce w nim zamarło, kiedy odczytał: „Parador Pictures".

Wyjął Ust z koperty. W nagłówku widniała data – 15 października 2000 roku. Z kamienną twarzą Selden przeczytał pierwszy akapit.


Droga pani Wilcox Od 15 czerwca 2000 roku usiłujemy się z Panią skontaktować w kwestii dotyczącej zamówionego przez wytwórnię Parador Pictures niezatytułowanego scenariusza. Jest to obecnie już czwarta nasza próba…


Zatem każde słowo tego artykułu to prawda. Janey oszukiwała go od samego początku. Zaskoczyła go tylko suma, którą była winna Paradorowi. Mogła przecież poprosić go o pomoc albo przynajmniej spłacić dług, nie wspominając mu o tym ani słowem. Selden wiedział, że jest pazerna, ale nie mieściło mu się w głowie, że przez skąpstwo mogła zaryzykować tak wiele. Bo przecież na szali leżała przyszłość jej i Seldena.

Znów jego umysł zaczął gorączkowo szukać wytłumaczenia. Może nie miała tyle pieniędzy? Przecież mogła wysłać je do domu chorej babci albo opłacić nimi czesne młodszej bratanicy czy siostrzeńca w jakiejś prywatnej szkole. Może była bez grosza i wstydziła mu się przyznać…

Selden zaczął przerzucać papiery jak w transie, szukając wyciągu z konta. Porwał do ręki wydruk komputerowy i odsunął go od oczu, żeby łatwiej odnaleźć rubrykę z saldem.

Janey miała na koncie czterysta tysięcy dolarów.

Miała pieniądze, pomyślał, zaciskając pięści. Nie brakowało jej ani centa.

Raptem Selden poczuł, że jego gniew się wypalił. Miejsce złości zajęła bezdenna rozpacz. Schował twarz w dłoniach i po raz pierwszy od wielu lat zapłakał.

Rozdział 16

SCENARIUSZE PORUBSTWA! – krzyczał szyderczo nagłówek „New York Post".

Krzesło było niewygodne. Mimi Paxton zaczęła się wiercić. Pod jej nagimi pośladkami chrzęściła papierowa podkładka higieniczna.

Obok, na identycznym twardym plastikowym krześle leżał numer „Post", pozostawiony przez jej litościwą poprzedniczkę. Nagłówek przyciągał wzrok, dopraszał się uwagi, błagał o lekturę. Do tej pory Mimi się opierała, ale lekarz tak długo się nie zjawiał… Jeżeli w Nowym Jorku istnieją jakieś reguły, pomyślała zniecierpliwiona, to chyba tylko taka, że nawet najbogatsi muszą czekać na lekarza…

Przechyliła się lekko na jeden pośladek, usiłując wciągnąć pod siebie rąbek góry od piżamy. Gazeta znów wskoczyła jej przed oczy. Upłynęły już dwa tygodnie od dnia, kiedy historia wyszła na jaw. Mrożący krew w żyłach tytuł MODELKA – AUTORKA – DZIWKA? zrobił wielką karierę, zdaniem niektórych przebijając nawet osławione „Stracił głowę w barze topless", do tej pory uważane za najlepszy tytuł w dziejach „New York Post". Lecz ten temat był nośny, jak mówią dziennikarze – były tam pieniądze, seks, władza i filmy, a w pierwszoplanowej roli występowała zniewalająco piękna modelka reklamująca bieliznę. Prasa codziennie podawała nowe szczegóły skandalu, historia ciągnęła się niczym telenowela, a ludzie wciąż nie mieli dość, jakby brakowało im własnych zmartwień. To dawała znać o sobie druga reguła miasta Nowy Jork, mówiąca, że nieszczęście jednych jest radością drugich (nawet jeśli nie chodzi o nic więcej niż złapanie taksówki w godzinach szczytu, kiedy leje jak z cebra), a upokorzenie jednego człowieka może być rozrywką dla milionów.

Zwykle każdy artykuł był ilustrowany zdjęciem Janey, codziennie innym. Nigdy ich nie brakowało, a raz nawet ukazała się wkładka pełna fotografii z początków jej kariery w świecie mody; zdaniem Mimi musiało być to dla niej jeszcze bardziej upokarzające niż same artykuły. Dziś jednak zdjęcie przedstawiało młodego ciemnoskórego mężczyznę o nieco głupkowatym wyglądzie, noszącego modne okulary. Mimi zmrużyła oczy, żeby odczytać nazwisko. Zgadza się. Scooter Mendelsohn.

Mimi nie musiała właściwie czytać tego artykułu. Przenosząc ciężar ciała na drugi pośladek, przypomniała sobie wszystko, co z taką radością wyjawił jej George, dla którego był to Jeden z wielkich momentów w życiu biznesmena". Prawdziwym bohaterem tej historii był młody Scooter Mendelsohn z Brooklynu. George zdążył go już wypchnąć na stanowisko menedżera niższego stopnia w Parador Pictures. Była to dla Scootera nie lada gratka, zwłaszcza że miał dopiero dwadzieścia jeden lat. Jednak George wiązał z nim wielkie plany: jego zdaniem Scooter reprezentował te zalety moralne, których tak bardzo brakowało w wytwórni Parador Pictures.

George wyjaśnił Mimi, że powodem upadku Comstocka Dibble'a było nie to, że płacił firmowymi pieniędzmi za nieistniejące scenariusze, lecz to, w jaki sposób starał się to ukryć. Co dziwniejsze, według słów George'a, gdyby Comstock zapłacił każdej z „autorek" więcej – sto, a nawet trzysta tysięcy – to sprawa nigdy nie wyszłaby na jaw. Cena scenariusza w tej branży mieści się zwykle pomiędzy stoma a trzystoma tysiącami dolarów, a przypadki, kiedy nieuczciwy autor wykiwał firmę i nie dostarczył zamówionego dzieła, nie należą wcale do rzadkości. Kłopoty zaczęły się, kiedy Comstock chciał sprzedać część spółki. Księgowi, porządkując rachunki, zauważyli niecodzienne kwoty – trzydzieści tysięcy zamiast trzystu – i wpadli w panikę. Dział prawny zaczął wysyłać listy z upomnieniami, ale żadna z domniemanych scenarzystek nie zwróciła honorarium. George powiedział, że nie dziwi się temu; w końcu każda z nich myślała, że bierze pieniądze za seks…

Wtedy, wyjaśnił George, nadymając się jak balon, Janey zwróciła się do niego z prośbą o pomoc. Pokazała mu list, który dostała od Paradom, i to właśnie podsunęło George'owi pomysł, aby wykupić firmę Dibble'a – każdy wie, że interesy idą najlepiej wtedy, kiedy kupujący dysponuje tajnymi informacjami, których sprzedający nie ma najmniejszej chęci ujawniać. George dał jednak Mimi słowo, że nikt nigdy się o tym nie dowie – nie postawiłoby go to w dobrym świetle, gdyby ludzie dowiedzieli się, że wykorzystał biedną idiotkę pokroju Janey Wilcox, której swoją drogą ogół w obecnej sytuacji niejako współczuł. Jedynymi osobami, które wiedziały o spotkaniu Janey z George'em, byli zatem oni oboje, no i Mimi.

Fakt, że prawda o „scenariuszach porubstwa" ujrzała światło dzienne, nie był bynajmniej zasługą George'a. Całą odpowiedzialność ponosił Comstock Dibble; gdyby zamiast próbować wykiwać George'a Paxtona, przyznał się w porę do wykroczenia, sprawa nigdy nie trafiłaby do gazet.

Szczegóły zdradził George'owi właśnie Scooter Mendelsohn. George opowiedział o wszystkim Mimi, a potem jeszcze kilku innym osobom. Według relacji Scootera, Comstock wezwał go do siebie na dwa dni przed głównym spotkaniem w sprawie wykupu. Mendelsohn był wtedy jeszcze kimś w rodzaju pomocnika asystenta.

Podobno Dibble pocił się tak obficie, że zużywał chusteczki higieniczne całymi pudełkami. Zawsze był postrachem pracowników, lecz od dwóch tygodni nastał terror, jakiego nie pamiętał nikt, osiągając apogeum, kiedy Comstock doprowadził do załamania i łez swojego speca od kontaktu z mediami, twardziela, który zjadł zęby w tej branży, miał pięćdziesiąt pięć lat i, jak mówili, sam kiedyś zasiadał w zarządzie. Scooter słyszał, jak facet szlocha, zamknąwszy się w kiblu; wiedział, że to na pewno on, bo zajrzał pod drzwiami i zobaczył jego charakterystyczne półbuty w stylu swingujących lat trzydziestych. Trudno się zatem dziwić, że szedł do gabinetu szefa jak na ścięcie.

– Przypomnij mi, jak ci na imię – polecił Comstock.

Scooter pracował w firmie od pół roku, ale był zbyt przerażony, żeby się obrazić.

– Scooter.

– Wiesz, jak wygląda okładka scenariusza? – warknął Dibble.

– Jasne… – bąknął Scooter, nie mając bladego pojęcia, dlaczego szef o to pyta.

– Bardzo dobrze. Tu masz listę nazwisk i tytułów. – Comstock wręczył mu kartkę z kilkunastoma żeńskimi nazwiskami. – Weź te scenariusze – wskazał na stosik leżący na biurku – i pozamieniaj okładki. Chwytasz?

Scooter oczywiście nie chwycił, ale bał się przyznać. Wziął scenariusze i szybko wyszedł z gabinetu.

– Te nowe okładki mają być w innych kolorach! – rzucił za nim Dibble.

Mendelsohn wrócił do swojego biurka i wykonał polecenie szefa. Z początku nie zastanawiał się nad tym zbytnio, zwłaszcza że w biurze zaczęły już krążyć plotki, że Dibble zwariował. Jego uwagę zwróciło dopiero ostatnie nazwisko: Janey Wilcox. Z listy wynikało, że napisała ona scenariusz pod tytułem „Zycie modelki". Zabierał się właśnie do przerobienia w ten sposób okładki scenariusza „Chinatown", kiedy nagle zaczął kojarzyć. Przypomniał sobie Janey Wilcox, modelkę Victoria's Secret. Scooter był absolutnie pewien, że nie ma ona nic wspólnego z pisaniem scenariuszy. To była ciężka kpina z całej branży filmowej, że na okładce tak wspaniałego dzieła jak „Chinatown" kazano mu umieścić fałszywe nazwisko i tytuł scenariusza, który nigdy nie powstał. Zwierzył się potem George'owi, że dopiero to go naprawdę ruszyło. Gdyby miał umieścić lipny tytuł na okładce, dajmy na to, „Showgirls", to pewnie w ogóle by się tym nie przejął…

Wychodząc z pracy, Scooter zostawił spreparowane scenariusze na biurku asystentki szefa. Nie mógł przestać myśleć o filmie „Chinatown", toteż wypożyczył go po drodze do domu, a wieczorem objadł się pizzą z mikrofalówki. Przemyślał całą rzecz na nowo. Całe jego życie kręciło się wokół kina. Film był rzeczą świętą; Scooter po prostu żył filmem. Kiedy był małym chłopcem, mam zabrała go po raz pierwszy do kina. Wyświetlano „Wall Street". Od tego momentu Scooter wiedział, że chce pracować przy filmach. Teraz, kiedy myślał o tym, co zrobił na polecenie Comstocka Dibble'a, czuł wyrzuty sumienia, jakby popełnił przestępstwo.

Scooter obejrzał w życiu dość filmów, żeby wiedzieć, że ta sytuacja wymaga od niego podjęcia konkretnej decyzji. Tych, którzy nie postąpili słusznie, w filmie zawsze spotykała kara. W jego przypadku mogło to być zwolnienie albo – co było sto razy gorsze – rozstanie na zawsze z wymarzonym zawodem. Miał więc moralny obowiązek powiedzieć komuś o wszystkim. Tylko… komu?

Siedział w domu, oglądał „Chinatown" i myślał. Nagle olśniło go: przypomniał sobie, że Parador ma być sprzedany. Oficjalnie była to tajemnica, ale całe biuro o tym mówiło, bo każdy bał się stracić pracę. Scooter nie mógł przypomnieć sobie nazwiska faceta, który kupował Parador, ale pamiętał nazwę spółki – Smagma. Zapadła mu ona w pamięć, bo brzmiała złowieszczo, jak żywcem wyjęta z filmu z Bondem…

Przez całą noc nie zmrużył oka. Wstał wcześnie rano i o wpół do ósmej zadzwonił do informacji. Faktycznie, w Nowym Jorku znajdowało się biuro firmy Smagma Enterprises. Scooter zapisał numer i zadzwonił tam na próbę, choć nie spodziewał się o tej porze zastać kogoś w pracy.

Ku jego zaskoczeniu telefon odebrała uprzejma pani o bardzo miłym głosie.

– Smagma Enterprises, słucham?

– Chciałbym… chciałbym rozmawiać z dyrektorem naczelnym – wydukał nerwowo Scooter.

– Z panem George'em Paxtonem? – upewniła się sekretarka. – A czy mogę wiedzieć, kto mówi?

– Dzwonię do państwa po raz pierwszy… – Zająknął się. – Pracuję w Parador Pictures…

– Proszę zaczekać. – Sekretarka nie wydawała się ani trochę zdziwiona faktem, że on, Scooter Mendelsohn, chce rozmawiać z panem Paxtonem.

Po chwili telefon odebrał sam szef. Scooter opowiedział mu o wszystkim…

Przełomowa chwila nadeszła już nazajutrz. Rankiem w biurze Paradom zjawił się George Paxton w towarzystwie sześciu bardzo poważnie wyglądających mężczyzn w garniturach. Comstock Dibble i jego ludzie przeszli z nimi do sali konferencyjnej.

Około czwartej po południu przy biurku Scootera pojawiła się asystentka Dibble'a. Rzuciła na blat stos scenariuszy, tych spreparowanych oraz prawdziwych, zamówionych przez wytwórnię w ciągu ostatnich kilku lat.

– Tyje zrobiłeś – syknęła – to sam je teraz zanieś. Ja się boję.

Chcąc nie chcąc, Scooter musiał wziąć te scenariusze i zapukać do sali konferencyjnej. To, co wydarzyło się później, było jak scena z filmu, lecz o tyle lepsza, że prawdziwa.

– Dziękuję, ee… Scooter – powiedział Comstock, kiedy Scooter położył przed nim scenariusze. To, że przypomniał sobie imię pracownika, świadczyło o tym, jak bardzo stara się zachowywać kulturalnie. Scooter był już przy drzwiach, kiedy zatrzymał go mężczyzna siedzący po przeciwnej stronie stołu konferencyjnego. Był to George Paxton, czego można się było łatwo domyślić, ponieważ siedział na krześle jak na tronie, czując się tu już najwyraźniej jak u siebie.

– Poczekaj, Scooter – powiedział George. – Zostań chwilę i popatrz. Spodoba ci się.

Scooter zerknął na Comstocka. Oczy szefa płonęły furią. Wszyscy w biurze wiedzieli, co oznacza takie spojrzenie: uciekać, gdzie pieprz rośnie. Było jednak jasne, że na tym spotkaniu rządzi George, a Comstock jest bezsilny.

– Bardzo proszę. – Paxton skinął Dibble'owi głową.

– Tutaj mamy – odchrząknął Comstock, pokazując trzymaną w ręce listę – wykaz zamówień z ostatnich trzech lat, a to są – położył dłoń na stosie przyniesionych scenariuszy – gotowe produkty…

– Tak mówisz? – przerwał mu George, studiując uważnie kopię listy zamówień, którą rozdano uczestnikom spotkania. – Jeśli można, chciałbym rzucić okiem na scenariusz autorstwa Janey Wilcox.

– To nie jest wielkie dzieło – uprzedził go Dibble. – Prawdę mówiąc, to kompletne dno. Chciałem dać szansę damie, która oprócz swych szeroko znanych zalet zdradzała jeszcze innego rodzaju, hm… talenty.

Wszystkich to rozbawiło, a Dibble skorzystał z okazji, żeby odwrócić uwagę George'a.

– Scooter – powiedział – bądź łaskaw pokazać panu Paxtonowi scenariusz, który napisał dla nas Darren Star. Ten scenariusz, George – zaznaczył – jest absolutnie genialny…

– Z pewnością. – George uśmiechnął się sympatycznie, składając dłonie. – Ale mnie interesuje scenariusz Janey Wilcox.

– Darren napisał… – Comstock się zająknął.

– Janey Wilcox? – powtórzył George z naciskiem, unosząc brwi.

Wtedy nastąpiła scena, która do tej pory zdążyła już obrosnąć legendą: George wstał, otworzył scenariusz opisany nazwiskiem Janey Wilcox i odczytał z niego słynną kwestię z filmu „Chinatown": „Moja córka, moja siostra, moja córka, moja siostra… ".

Czysta farsa, pomyślała Mimi, patrząc na leżącą na krześle gazetę. Do tej pory nikt nie potrafił zrozumieć, jakim sposobem Comstock mógł postąpić aż tak głupio. George tłumaczył to wszystkim zainteresowanym na niezliczonych obiadach w kameralnym gronie, które zastąpiły obecnie duże imprezy towarzyskie w kalendarzu Paxtonów. Dowodził, że nagłe upadki ludzi, którym do tej pory świetnie się wiodło, nie są niczym niezwykłym, zwłaszcza jeśli mają oni na sumieniu jakieś machlojki. Tacy ludzie, mówił George, kuszą los, podejmując coraz większe ryzyko, a im dłużej to trwa, tym mniej dbają o zacieranie śladów po swoich potknięciach. Wygląda to tak, jakby sami podświadomie chcieli się zdemaskować. Zdaniem George'a, przypadek Comstocka Dibble'a miał wiele niesławnych pierwowzorów w historii, a jeśli się weźmie pod uwagę obecne załamanie na giełdzie, na następców „Ratlerka Dibblerka" nie będzie trzeba zapewne długo czekać…

Mimi spojrzała z westchnieniem na zegarek, zastanawiając się, kiedy wreszcie doktor raczy się zjawić. Czekała już blisko pół godziny…

Ostrożnie uniosła górę od piżamy. Było już co nieco widać; wkrótce trzeba będzie się przyznać, w końcu to już trzeci miesiąc. Dla kobiet w wieku Mimi nie było wskazane rozgłaszać, że jest się w ciąży, dopóki nie zrobiło się pierwszego badania USG – na wypadek gdyby okazało się, że dziecko nie rozwija się prawidłowo i ciążę trzeba usunąć (Mimi nie dopuszczała nawet takiej myśli). Mimo to Janey wiedziała o wszystkim już dwa tygodnie temu, kiedy doszło między nimi do ostatecznej rozgrywki w salonie Christiana Diora.

Mimi spojrzała tęsknym wzrokiem na drzwi w kolorze szpitalnej szarości. Ani drgnęły, choć tak bardzo chciała, żeby w końcu ktoś je otworzył. Żeby się czymś zająć, obejrzała paznokcie. Nie widziała Janey od czasu tamtej kłótni w Paryżu, ale mówiono, że nadal mieszka w Nowym Jorku. Cała Janey; każda rozsądna osoba natychmiast by wyjechała, tak jak Mauve Binchely, która zaszyła się u mamy w Palm Beach, gdzie obie razem odchodziły od zmysłów. Matka Mauve wyznawała staroświecką zasadę, że nazwisko damy pojawia się w gazetach trzy razy: z okazji jej narodzin, zamążpójścia i śmierci. Tymczasem Mauve zaledwie w ciągu dwóch tygodni przekroczyła ten limit o dziesięć. Jako narzeczona (teraz już była narzeczona) Comstocka Dibble'a pojawiała się w prawie każdym artykule, a „Post" ochrzcił ją mianem „apetycznego kąska". Był to dla Mauve kolejny gwóźdź do trumny; zamęczała znajomych pytaniami, co też „oni" chcieli przez to powiedzieć. Zdaniem Mimi dziennikarze, prawdę mówiąc, byli dość łaskawi.

Mimi oparła się o krawędź stołu do badań i zamknęła oczy. Najgorszy los spotkał Janey Wilcox: prasa przezwała ją „modelową prostytutką", choć w zasadzie nie odpowiadało to prawdzie. Janey nie była, ściśle rzecz biorąc, dziwką, a incydent z Comstockiem mógł być wyjątkiem. Jednak ani ona, ani Selden nie mogli nic na to poradzić: jako osoba publiczna Janey musiała znosić wszystko.

A jednak Mimi współczuła jej trochę. Codzienne mieszanie z błotem przez prasę to wątpliwa przyjemność; nie zasługuje na nią nikt oprócz tych osób, które z własnej woli wybrały zawód określany właśnie takimi epitetami. Przykładem była niejaka Sydney Biddle Barrows, znana pod pseudonimem Madame Mayflower. Każdy jednak by się zgodził, że „madame" to ktoś lepszy niż zwykła prostytutka, bo taki przydomek sugeruje głowę do interesów. Tymczasem prawdziwym problemem Janey było to, że nie miała głowy do niczego…

Tak przynajmniej Mimi odpowiadała, kiedy ją pytano, jaka naprawdę jest Janey Wilcox.

Mimi znała ją wystarczająco, żeby domyślić się jej reakcji. Janey prawdopodobnie niczym się nie przejęła i wytłumaczyła sobie zaistniałą sytuację w taki sposób, że wyzwiska zyskały w jej oczach wartość komplementów…

Mimi spojrzała jeszcze raz na zegarek, wspominając ich ostatnie spotkanie u Diora. Janey w żadnym wypadku nie zachowywała się jak normalna osoba, choć właściwie trudno powiedzieć, że w takiej sytuacji istnieje jakaś norma zachowania. Mimi wiedziała jedno: gdyby to ona przed chwilą dowiedziała się od Harolda Vane'a, że na pierwszej stronie „New York Post" nazwano ją dziwką, to wpadłaby w taką histerię, że z całą pewnością nie miałaby sił wsiąść do taksówki i pojechać do Diora. Janey z początku również wyglądała na przerażoną, ale szybko w jej oczach pojawił się ten dziwny, beznamiętny wyraz. Wyglądało to tak, jakby prawdziwa Janey nagle się rozpłynęła, a jej miejsce zajęła mechaniczna lalka…

– Mimi. – Kiedy Janey stanęła w progu przymierzalni, jej głos brzmiał melodyjnie jak zawsze, ale był sztuczny, zbyt wysoki, a w jej oczach czaiło się szaleństwo. Mimi wystraszyła się tak bardzo, że aż podskoczyła, przez co krawcowa wykonująca poprawki, niewysoka Francuzka imieniem Colette, wbiła sobie szpilkę w palec.

Mimi była wstrząśnięta, widząc Janey tutaj. Zerknęła na zegarek i wykrztusiła:

– Janey…!

Stały tak bez słowa, mierząc się spojrzeniem. Każda z nich próbowała odgadnąć, jak dużo wie ta druga…

Mimi wzdrygnęła się na samo wspomnienie tej ohydnej sceny. Położyła dłoń na brzuchu, myśląc o tym, co Janey próbowała zrobić z Zizim. Potrafiłaby wybaczyć jej dosłownie wszystko, łącznie z aferą scenariuszową. Wybaczyłaby jej nawet, gdyby Janey zaciągnęła do łóżka George'a, co, jak podejrzewała, było tylko kwestią czasu, jeśli już nie nastąpiło. Ale Zizi – tego nie mogła jej wybaczyć. Ziziego kochała naprawdę…

Mimi spotkała się potajemnie z Zizim w dniu poprzedzającym wybuch skandalu. Było to w jej pokoju w hotelu Plaża Athenee. Choć Janey sądziła inaczej, Mimi niczego nie zaplanowała. O tym, że Zizi jest w Paryżu, dowiedziała się od Harolda Vane'a, spotkanego przypadkiem tego samego dnia w salonie firmy Hermes, gdzie kupował nowe siodło. Mimi wybrała się tam sama, ponieważ Janey została w hotelu, wymawiając się koniecznością wykonania ważnych telefonów. Harold powiedział, że zatrzymał się razem z Zizim w Ritzu. Za dwa dni mieli wyjechać do Deauville, żeby obejrzeć konie.

Mimi przysięgła sobie, że nie będzie uganiać się za Zizim, ale poczucie honoru nakazało jej poinformować go, że może być ojcem jej dziecka. Nie oczekiwała niczego, nie miała też zamiaru rozstawać się z George'em, jednak, niespodziewanie dla niej, ta wiadomość spowodowała, że w Zizim coś pękło. Wyznał jej, dlaczego ją opuścił. Janey Wilcox nazwała go męską kurwą; nie chciał skończyć tak jak ona…

Wydało się także, jakim sposobem Janey wprosiła się do mieszkania Ziziego i jak potem usiłowała go uwieść. Mimi była przerażona; nie faktem, że Janey chciała przespać się z Zizim, ale tym, że z zimnym wyrachowaniem najpierw udała histerycznie przejętą losem Patty, a potem skłamała, że siostra musi zająć jej stare mieszkanie. Było to tym bardziej obrzydliwe, że wszyscy wiedzieli, jak mało Janey troszczy się o Patty, kiedy nie potrzebuje wykorzystać jej do własnych celów.

Mimi była zaskoczona mściwością Janey. Z początku nie chciała w to uwierzyć. Tłumaczyła sobie, że na pewno zaszła jakaś pomyłka, ale kobiecy instynkt podszeptywał, że to prawda. Mimi doświadczyła wszelkich możliwych uczuć: od czystej nienawiści do Janey Wilcox – która nagle wydała jej się zdolna do wszystkiego, łącznie z morderstwem – kończąc na politowaniu dla własnej łatwowierności, która skłoniła ją do wzięcia Janey pod swoje skrzydła. Uparcie jej broniła, nie chcąc słuchać plotek o tym, że Janey brała pieniądze od facetów, że rozbiła kilka małżeństw, a nawet, że na przyjęciach obsługuje mężczyzn w łazienkach. Zdaniem Mimi Janey była nieszczęsną ofiarą złośliwych języków, miłą dziewczyną, która musi cierpieć, bo jest ładna. Tym sposobem Mimi wpadła we własną starą pułapkę. Już od czasów dzieciństwa zawsze przyjaźniła się z dziewczynami nie do końca normalnymi: najpierw z Mauve Binchely, szkolnym pośmiewiskiem, potem z Pippi Maus, która miała problem z alkoholem, narkotykami i do tego była nimfomanką. Janey Wilcox, osoba o mocno wątpliwej reputacji, dobrze pasowała do tej serii. Mimi przypomniała sobie nawet, że dawno temu słyszała historię o tym, jak Janey pływała na jachcie jakiegoś arabskiego miliardera… Ale kto mógł wiedzieć, jak było naprawdę? Mimi miała dwie wady: była dumna i uparta. Wybierając sobie takie kobiety na przyjaciółki, chciała tym samym pokazać ich wartość i udowodnić wszem wobec, że to ona miała rację.

Co do Mauve i Pippi faktycznie się nie pomyliła. Pomimo swoich dziwactw przyjaźniły się one z Mimi od lat i nigdy jej nie zawiodły. Natomiast Janey z rozmysłem chciała ją zranić, a to bolało równie mocno jak zdrada kochanka. Właściwie nawet bardziej, bo po przyjaciółce nikt nigdy nie spodziewa się takiego zachowania, a w związku z mężczyzną zdrada zawsze stanowi wkalkulowane ryzyko…

Ostatecznie Mimi postanowiła rozmówić się z Janey i zerwać znajomość. Okazyjnych spotkań oczywiście nie da się uniknąć; Janey była przecież żoną Seldena. Musiała się jednak dowiedzieć, że Mimi nie ma ochoty przyjaźnić się z nią. Przynajmniej w tej chwili…

Ale planowana rozmowa potoczyła się zupełnie inaczej, niż Mimi oczekiwała.

Mimi wyszła z hotelu o dwunastej trzydzieści. Mżyło, a powietrze było ostre, wilgotne i tak zimne jak jej serce. Idąc szybkim krokiem wzdłuż bulwaru, Mimi w duchu przeklinała Janey Wilcox, która najwyraźniej miała ją za słabą, bezbronną i niezdolną do pomszczenia własnych krzywd. Było to dziwne; Janey musiała przecież wziąć pod uwagę, że Zizi może powiedzieć Mimi o wszystkim. Nagle uświadomiła sobie, że to właśnie dlatego Janey chciała pozbyć się Ziziego ze swojego mieszkania! Było to zagranie tak niezręczne, że nieomal żałosne. Co jednak zrobić w takiej sytuacji? Może lepiej byłoby o tym nie wspominać… Co się stało, to się nie odstanie, a poza tym upłynęły dwa miesiące. Mimi przestała już cierpieć z powodu rozstania z Zizim, a przyjaciołom wybacza się różne przewinienia… To prawda, ale też żaden z jej przyjaciół nie miał na sumieniu czynu tak haniebnego. Uświadomiwszy to sobie, Mimi zrozumiała, że kłopot nie w tym, co Janey zrobiła, ale w tym, co może zrobić.

Bonjour madame Paxton - powitał ją recepcjonista u Diora. – Przyszła pani do przymiarki?

Oui - odparła Mimi. – O pierwszej spodziewam się przyjaciółki. Proszę ją do mnie przyprowadzić.

– Oczywiście, madame. – Recepcjonista wstał i otworzył przed Mimi drzwi. – Krawcowa czeka w sali Yves'a Saint Laurenta…

– Dziękuję, sama trafię – powiedziała Mimi.

Szybkim krokiem podążyła korytarzem o ścianach w różowym odcieniu beżu do sali, w której odbył się pokaz pierwszej kolekcji Yves'a Saint Laurenta. Choć Mimi nie zdawała sobie wtedy z tego sprawy, to była w tym jakaś ironia, że wyznaczono jej akurat tę salę. Kiedy Yves Saint Laurent zademonstrował swoją pierwszą autorską kolekcję mody, ulice pękały w szwach od jego wielbicieli i paparazzich. Był to jeden z tych historycznych momentów, kiedy człowiek zdobywa sławę…

Sala imienia Yves'a Saint Laurenta nie jest jednak niczym szczególnym. Długa, wąska i wysoka, ma wzdłuż jednej ściany lustro, a zamiast okien rząd przeszklonych drzwi z żaluzjami. Ściany i wykładziny są w tym samym kolorze co prowadzący do sali korytarz – w kojącym różowym odcieniu beżu, który znamionuje pieniądze i klasę.

Na Mimi czekał już stojak obwieszony przepięknymi kreacjami, które zamówiła zeszłej jesieni. Pośrodku sali stał drewniany podest z dwoma stopniami. Mimi zdjęła ubranie, pozostając w staniku bez ramiączek i rajstopach. Colette, krawcowa, zdjęła z wieszaka niebieską szyfonową suknię i pomogła Mimi wślizgnąć się w nią.

Mimi denerwowała się, ponieważ kreacje z założenia miały być nieco obcisłe. Nie wiedziała, co począć. Czy kazać wszystko poszerzyć, czy zachować cały komplet na przyszły rok? Colette delikatnie pociągnęła suwak, próbując zapiąć górę sukni. W końcu się udało; krawcowa i klientka odetchnęły z ulgą.

Colette spojrzała na Mimi z naganą.

– Czy mi się wydaje, czy madame…

– O, nie. – Mimi potrząsnęła głową, kładąc dłonie na brzuchu.

Na twarzy Colette zajaśniało zrozumienie.

– Aha – pokiwała głową – czyli wszystko tres bien, n'estcepas?

Oui - przytaknęła Mimi. – Je suis tres heureuse.

Po niedługiej chwili, mniej więcej za pięć pierwsza, do przymierzami wstąpił Francois, uroczy szef firmy Christian Dior.

– Wydaje mi się, że zainteresuje to panią – powiedział, podając jej wydruk z faksu.

Na widok krzyczącego, jadowitego nagłówka Mimi nie potrafiła powstrzymać okrzyku grozy.

Excusez moi - przeprosił Francois. – Nie chciałem pani przestraszyć. Wydawało mi się, że to pani przyjaciółka?

– Można powiedzieć, że była przyjaciółka – wyjaśniła Mimi z zakłopotaniem. – Umówiłam się z nią tutaj…

– Nie spodziewałbym się jej dziś w tym miejscu. – Francois pokręcił głową. – Cały świat mody o tym mówi. Podobno kiedyś ta pani pracowała w Paryżu jako modelka.

– Możliwe – odparła Mimi wymijająco, nie chcąc być dla Francuza źródłem informacji, które natychmiast powędrowałyby dalej.

Francois wyszedł. Pierwszą reakcją Mimi było głębokie współczucie; Janey z całą pewnością zasłużyła na karę za swoje zachowanie, ale nie na aż tak surową! Kiedy jednak przeczytała faks ponownie, stwierdziła, że wcale nie jest zaskoczona. Ani trochę. O tej porze Nowy Jork budzi się po nocy. Sensacyjna wieść prawdopodobnie krąży już po całym mieście, a jednocześnie faksy zdążyły dotrzeć do Paryża, Londynu i Mediolanu… No i oczywiście Internet, który zapewne aż huczy od plotek. Janey musi już o wszystkim wiedzieć i z całą pewnością nie przyjdzie do Diora spotkać się z Mimi. Było więc całkiem możliwe, że uda się uniknąć konfrontacji…

Mimi poczuła, jak kamień spada jej z serca.

Kwadrans później w progu stanęła Janey.

Mimi z początku pomyślała, że Janey o niczym nie wie i że to ona będzie musiała jej powiedzieć.

– Janey! – wykrztusiła.

Janey spojrzała na nią dzikim wzrokiem, krążąc wokół podestu niczym wygłodniały tygrys.

– Na jaką okazję szykujesz tę suknię? – zapytała.

– Na galę w New York City Ballet – odrzekła Mimi, teraz już pewna, że Janey nie wie o niczym, w przeciwnym razie po co pytałaby o suknię. – Chciałam cię zaprosić do komitetu organizacyjnego…

– Doprawdy? – Janey uniosła brwi. – W takich okolicznościach to dość dziwaczna propozycja…

Wie, pomyślała Mimi gorączkowo. Janey potwierdziła jej przypuszczenia.

– O tak, wiem o wszystkim.

To, co potem powiedziała, zwaliło Mimi z nóg.

– Udało ci się. – Jej głos był upiornie spokojny. – Teraz muszę wyjechać z Paryża…

– Janey! – krzyknęła Mimi, wstrząśnięta do głębi.

– … a ty będziesz mieć Ziziego dla siebie! – dokończyła Janey triumfalnym tonem.

Mimi była tak zaskoczona, że niemal spadła z podestu. Z trudem odzyskała równowagę, bo trzęsła się ze strachu i obrzydzenia.

– Przed chwilą widziałam się z Zizim – oznajmiła Janey. – Opowiedział mi o wszystkim.

Mimi położyła drżącą rękę na piersi. Wydawało jej się, że oszalała. Jak to możliwe, że słyszy z ust Janey dokładnie te same słowa, które sama chciała jej powiedzieć?

– A ja miałam cię za przyjaciółkę – powiedziała Janey. – Wszyscy mówili, że jesteś kapryśną egoistką, że zawsze musisz postawić na swoim, że nie cofniesz się przed niczym, żeby osiągnąć swój cel. Ale ja w to nie wierzyłam – wbiła w Mimi spojrzenie oczu iskrzących się jak czarne szafiry. – Czy ty zdajesz sobie sprawę, ile razy musiałam cię bronić? Ile razy powtarzałam ludziom, że wcale nie jesteś zła?

– Janey! – Mimi była przerażona. – O czym ty mówisz?

– Jak mogłaś mi to zrobić? – Janey zbliżyła się do niej. – Najpierw siłą ciągniesz mnie ze sobą do Paryża, bo potrzebujesz wymówki, żeby spotkać się tutaj z Zizim. Chcesz go odzyskać, ale kiedy nie udaje ci się zaciągnąć go do łóżka, dzwonisz do George'a i każesz mu wymyślić tę historię…

Mimi zakryła usta rękami, jakby bała się, że zaraz zacznie krzyczeć. Wiedziała już ponad wszelką wątpliwość, że Zizi mówił prawdę. Janey poprzestawiała fakty w taki sposób, żeby wyszło, że to ona jest poszkodowana. Ale przecież chyba nie wierzyła, że tak było naprawdę…?

Przyjrzawszy się Janey, Mimi zauważyła, że jej oczy lśnią, ale są pozbawione wyrazu. Kiedy zbliżyła się jeszcze o krok, Mimi skuliła się, coraz bardziej przestraszona.

– Nic ci z tego nie przyjdzie – wycedziła Janey. – Dziwi mnie, jak mogłaś wpaść na tak głupi pomysł. Oskarżyć mnie, że byłam utrzymanką Comstocka Dibble'a! Prawda jest taka, że napisałam scenariusz, a kiedy prasa się o tym dowie, dobierze się i do ciebie…

Mimi opadła na kolana. Ze strachu zaczęła się krztusić. Colette podbiegła do niej; nie znała oczywiście angielskiego na tyle, żeby dokładnie zrozumieć, o co chodzi, ale sytuacja była oczywista.

Madame Paxton\ – zawołała. – Vous etes…

– De l'eau, s'il uousplait… – jęknęła Mimi.

Colette wybiegła z sali. Janey popatrzyła za nią, a potem podeszła jeszcze bliżej, stając nad Mimi. W ręce trzymała rękawiczki; zaczęła uderzać nimi po udzie, jakby chciała ją tym postraszyć.

– Janey – wydyszała Mimi – to wszystko nieprawda. Dowiedziałam się dopiero pięć minut temu, pięć minut przed twoim przyjściem. Z Zizim faktycznie spotkałam się wczoraj. Powiedział mi…

– Co ci powiedział? – W głosie Janey zabrzmiały groźne tony. – Że chciałam go uwieść? – odrzuciła głowę, wybuchając śmiechem. – A co innego miał powiedzieć? Każdy facet tak mówi, gdy kobieta go nie zechce…

– Nazwałaś go męską kurwą – wykrztusiła Mimi.

– Może niesłusznie? – zakpiła Janey. – A kim on jest? Męską kurwą, bo brał forsę za seks.

Mimi wstała na drżących nogach, myśląc tylko o tym, w jaki sposób pozbyć się jej stąd. Powoli podeszła do stojaka z ubraniami, przytrzymując się metalowego drążka. Wytężyła całą wolę, żeby się opanować. Powiedziała spokojnym głosem:

– Możliwe, że masz rację, Janey. Może to wszystko prawda…

– Oczywiście, że to prawda – prychnęła Janey, ujęta nieco faktem, że Mimi przyznała jej rację. – Wiem, że to dla ciebie trudne, Mimi. Wiem, co do niego czułaś, ale rozmawiałam z nim pół godziny temu. Podobno chodziłaś za nim krok w krok, no a ten przyjazd do niego do Paryża… Musiał się z tobą rozstać, bo on pragnie mnie i tylko mnie. Sam mi wyznał, że gdyby nie Selden, już dawno byłby ze mną.

Mimi z trudem powstrzymała się od śmiechu. Wiedziała, że Zizi za nic w świecie by tego nie powiedział. Trzeba było jednak grać z wyczuciem, bo Janey wkładała już rękawiczki, istniała więc szansa, że za chwilę sobie pójdzie. Mimi kiwnęła głową w zamyśleniu.

– Rozumiem. A co z Seldenem? – zapytała, jakby to była najzupełniej zwyczajna pogawędka o mężczyznach i o związkach.

– Selden? – Janey wzruszyła ramionami. – Byłby zdruzgotany, gdybym od niego odeszła… Tak właśnie musiałam odpowiedzieć Ziziemu.

– Naturalnie – przytaknęła Mimi. To ostatnie wyznanie napełniło ją odrazą, ale nie dała po sobie niczego poznać. Najgorsze jest to, pomyślała, że ktoś, kto jej nie zna, uwierzyłby każdemu jej słowu.

– Chciałam cię ostrzec. – Janey ruszyła do wyjścia, ale zatrzymała się wpół drogi i z triumfalnym uśmiechem spojrzała na brzuch Mimi. – Ale widzę, że przychodzę za późno.

Mimi w milczeniu skinęła głową.

Janey położyła dłoń na mosiężnej gałce u drzwi.

– Naprawdę jestem twoją przyjaciółką, Mimi. Uwielbiałam cię już jako dziecko, gdy oglądałam twoje zdjęcia w magazynach. Marzyłam, żeby być taka jak ty, kiedy dorosnę. Bardzo bym chciała, żebyśmy mogły dalej się przyjaźnić, kiedy to wszystko już ucichnie…

Mimi uśmiechnęła się z zaciśniętymi ustami.

– Oczywiście, Janey – powiedziała oględnie. – Bądź pewna, że nigdy nie przestaniemy się przyjaźnić.

Janey była już prawie za drzwiami, ale odwróciła się jeszcze w progu. Ze złośliwym błyskiem w oku zapytała na odchodnym:

– A tak przy okazji, kto jest ojcem? – Jej głos był całkowicie niewinny.

Zanim Mimi zdążyła odpowiedzieć, do sali wbiegła Colette, niosąc szklankę wody. Mimi spojrzała na Janey z ukosa i potrząsnęła głową. Janey wzruszyła ramionami, wychodząc na korytarz. Kiedy już jej nie było, Colette podała szklankę Mimi.

Cest tout d'accord? - zapytała.

Non, Colette - powiedziała Mimi wyczerpanym głosem, pijąc powoli. – Jesuis tres fatigue. Je prenderais un' autre appointement demain…

Mais oui, hien sur - zgodziła się Colette. – Cest naturellement. Cest le bebe…

Oui. – Mimi skinęła głową. – Lebebe… , Le bebe.

Mimi powiedziała to na głos, kładąc dłonie na brzuchu. Doczekam się czy nie, pomyślała, zerknąwszy ponownie na zegarek. Poirytowana, zamknęła oczy. Przypłynęło do niej wspomnienie straszliwego grymasu, który wypełzł na twarz Janey, kiedy zadawała swoje ostatnie miażdżące pytanie. To już nie była piękna modelka, a raczej wijący się wąż, kłapiący szczękami i śmiejący się szyderczo. Mimi wciąż miała przed oczami jego lśniące czarne łuski, ostre zęby i długi, czerwony język…

Trudno jej było zrozumieć, dlaczego Janey tak się zachowała. Dlaczego przeinaczyła całą historię jej romansu z Zizim? Czy to ten nagłówek w „New York Post" tak nią wstrząsnął, czy może kryło się za tym coś więcej? Początkowo Mimi chciała ostrzec George'a, a także Seldena, przed Janey, która teraz była po prostu niebezpieczna, ale opamiętała się, zrozumiawszy, że wymagałoby to wyznania własnych uczynków. Poza tym Janey otrzymała wystarczającą nauczkę; będzie musiała wyprowadzić się z Seldenem do Connecticut i trzymać z dala od wielkiego świata… A jeśli Selden się z nią rozwiedzie? Kto ją wtedy zechce? Znajdzie się amator, i to niejeden, zaśmiała się cierpko Mimi. Tak czy inaczej, Janey musi teraz zniknąć, przynajmniej na jakiś czas…

Jednak coś jej mówiło, że Janey nigdy tego nie zrobi. Otworzywszy oczy, uderzyła pięścią w stół do badań. Dość tego, dość myślenia o Janey Wilcox! W tej chwili najważniejsze jest dziecko i nic poza tym.

Mimi przesunęła dłońmi po brzuchu. Wciąż nie mogła się nadziwić, że w tym wieku otrzymała tak wspaniały dar, ze wszech miar wart wysokiej ceny, którą był stary jak świat problem ojcostwa. Sytuacja była bez wyjścia: Mimi musiała uznać George'a za ojca, choć w głębi duszy była przekonana, że jest nim Zizi. Skutkiem tego miała nieustające poczucie winy. Straszna tajemnica ciążyła jej po stokroć bardziej niż samo dziecko. We własnych oczach Mimi nie była w niczym lepsza od Janey Wilcox i tak samo jak ona zasługiwała na karę, która jej nie minie; jeśli dziecko okaże się Ziziego, do końca życia będzie musiała dźwigać brzemię tajemnicy…

Nie miała jednak żadnego wyboru. Honorowym wyjściem z sytuacji byłoby usunięcie ciąży. Mimi poniosłaby zasłużoną karę i nie musiałaby okłamywać George'a. Ale zabić dziecko, żeby się ukarać?

– Dzień dobry! – powiedziała ginekolog, wchodząc do gabinetu. – Przed badaniem muszę zapytać o jedną rzecz: czy chce pani znać płeć dziecka?

– Tak – powiedziała Mimi ostrożnie. Oparła się ciężko plecami o stół do badań; przypomniawszy sobie o swojej winie, poczuła nową falę wyrzutów sumienia. Czy lekarka może się czegoś domyślić? Skądże, w jaki sposób…? Przecież George w dalszym ciągu może okazać się ojcem…

W głębi ducha Mimi miała jednak nadzieję, że tak się nie stanie. Chciała, żeby to dziecko było owocem prawdziwej miłości, a jej miłością był Zizi, nie George. Czy można było zatem ją winić, że pragnęła urodzić chłopca, który byłby podobny do Ziziego jak dwie krople wody?


Janey Wilcox siedziała w swoim apartamencie w hotelu Lowell, starannie wygładzając stronę wyciętą z porannego wydania „New York Post". Rozmawiała przez telefon, przytrzymując słuchawkę ramieniem. Od czasu do czasu kiwała głową i wydawała potakujące chrząknięcia. Strona z najnowszego numeru powędrowała na stos wycinków zalegający w kącie pokoju.

Janey rozmawiała z Wendy Piccolo. Zycie jest pełne niespodzianek; jedną z nich była ta telefoniczna znajomość. Janey i Wendy dzwoniły do siebie codziennie, czasem nawet dwa razy w ciągu dnia.

Rozmowy ciągnęły się godzinami, do samego wieczora, kiedy Wendy wychodziła do teatru, gdzie grała Blanche DuBois w „Tramwaju zwanym pożądaniem".

Ich nieprawdopodobna przyjaźń trwała już prawie od dwóch tygodni. Zaczęła się w dniu, kiedy „Post" dał na pierwszej stronie nieco ziarniste zdjęcie Janey z katalogu Victoria's Secret, w przezroczystym peniuarze i pantoflach przybranych różowymi strusimi piórami. Nagłówek umieszczony nad zdjęciem krzyczał: MODELOWA PROSTYTUTKA! Nastała akurat ta pora roku, kiedy wydaje się, że zima nigdy się nie skończy, a trzeba przyznać, że zima roku 2001 była wyjątkowo śnieżna. Na ulicach zalegały zaspy brudnego tającego śniegu, a na przejściach dla pieszych robiły się kałuże wielkości małych sadzawek. Każdy napotkany przechodzień miał mokro w butach i nie było nikogo, kto by nie zrzędził na taką pogodę.

Prawdę mówiąc, znajomość Janey i Wendy zaczęła się od tego, ze Wendy się nudziła, a Janey nie mogła wyjść z hotelu.

Telefon zadzwonił o trzeciej po południu, tego dnia, kiedy „Post" nazwał Janey modelową prostytutką. W dniu jej powrotu z Paryża telefon dzwonił bez przerwy. Nie mogła odbierać – każdy by się domyślił, że to dziennikarze. Obsługa hotelowa była jednak dobrze zorientowana w specjalnych potrzebach gości z wyższych sfer; następnego dnia linię wyłączono. Od tej pory Janey nie rozmawiała z nikim oprócz Seldena i swojego nowego agenta Jerry'ego Grabawa. Selden przez cały ten czas zadzwonił około sześciu razy, żeby sprawdzić, czy Janey nigdzie nie wyszła. Jerry pytał nieodmiennie, czy niczego jej nie potrzeba i za każdym razem powtarzał, że wszystko (w końcu) się ułoży. Janey dobrze o tym wiedziała; w końcu cała ta afera była jedną wielką (a właściwie monstrualną) pomyłką. Odebrała telefon, myśląc, że to Selden. Zdziwiła się, usłyszawszy Wendy Piccolo.

– Czy zastałam Seldena? – Janey natychmiast rozpoznała ten oszukańczo słodki głosik.

– Selden jest… w pracy – odpowiedziała tonem sugerującym, że każdy inteligentny człowiek powinien był się tego domyślić. To jednak nie zraziło Wendy.

– Janey? – zapytała.

– Tak – odparła Janey chłodno, nie wiedząc, jakim cudem Wendy mogła pomyśleć, że to ktoś inny.

– Właściwie – w głosie Wendy zabrzmiał ton zakłopotania, jakby miała coś na sumieniu – to chciałam porozmawiać z tobą, Janey. Byłam ciekawa, jak sobie radzisz.

Janey zareagowała błyskawicznie, łapiąc nadarzającą się okazję jak orzeł chwyta zająca. Do tej pory absolutnie nikt nie wyraził zainteresowania tym, co ona czuje; wszyscy martwili się tylko, czy powstała sytuacja im nie zaszkodzi,.

– Koszmar – powiedziała płaczliwym tonem. – Na ulicy czatuje chyba ze stu fotografów. Nie mogę wychodzić z hotelu… Zaczynam wariować. Ten cały rozgłos, telefony… A najgorsze jest to – rzekła Janey, chyba po raz trzydziesty tego dnia wyglądając przez zasłonięte okno na ulicę, gdzie kłębił się tłum fotografów – że to wszystko nieprawda, od początku do końca. Nikt nie chce słyszeć, że napisałam ten scenariusz…

– Wierzę ci. – W głosie Wendy brzmiało szczere oburzenie, podbudowane tradycyjną babską solidarnością; w zasadzie, to nie same fakty miały podstawowe znaczenie, ale to, kto odpowiadał za całą tę sytuację. – Nawet gdybyś go nie napisała, to przecież i tak to Comstock popełnił przestępstwo, a nie ty ani żadna z tamtych dziewczyn…

Żadna z tamtych dziewczyn. Janey dopiero teraz przypomniała sobie o nich. Kto to był? Dziwki na telefon, kelnerki, początkujące aktorki… Nikt o nich wcześniej nie słyszał. Nie były sławne i to nie ich zdjęcia trafiały codziennie na okładkę „New York Post".

– Z nimi jest taki problem – zwierzyła się Wendy – że żadna z nich nie napisała scenariusza, więc prasa uczepiła się mnie…

– Bo jesteś piękna i sławna – zauważyła Wendy. – Taka jest prawda, pogódź się z tym. O tamtych dziewczynach nikt nie chciałby czytać…

Święte słowa, pomyślała Janey i na głos przyznała Wendy rację.

Była jednak nieco zaskoczona, kiedy nazajutrz Wendy zadzwoniła ponownie. Miała Janey wiele do opowiedzenia. Rozmawiała ze swoimi kolegami i koleżankami z obsady „Tramwaju"; wszyscy się zgodzili, że Janey jest postacią głęboko tragiczną, jak Hester Prynne, bohaterka „Szkarłatnej litery". Janey nie czytała tej książki, ale widziała film z Demi Moore. Faktycznie, teraz zauważyła, że wszystko pasuje idealnie. Wendy powiedziała też, że ktoś rzucił pomysł, żeby na znak współczucia dla Janey cała ekipa zrobiła sobie koszulki z napisem „Modelowa prostytutka". Słysząc to, Janey zaśmiała się z zażenowaniem, ale mimo to było jej miło, że ktoś o niej myśli. Podobało jej się też, że Wendy używa skrótu „Tramwaj", jakby rozmawiała z kimś z teatru.

Od tego czasu upłynęły dwa tygodnie. Janey siedziała, kołysząc nogą, na poręczy kanapy obitej kwiecistym perkalem. Była kompletnie znudzona; zgodnie z wielką tradycją babskiej przyjaźni rozmowa z Wendy codziennie miała niemalże identyczny przebieg.

– To strasznie nużące być uwiązaną w domu – poskarżyła się.

– Wiem, Janey – glos Wendy ociekał współczuciem – ale niedługo stąd wyjdziesz, wspomnisz moje słowa.

– Nie mogę. – Janey westchnęła z irytacją. – Selden by mnie zabił. Zabronił mi nawet podchodzić do okien.

– A co on może ci zrobić? – zakpiła Wendy. – Rozwiedzie się z tobą? Gdyby tego chciał, dawno już by było po sprawie.

– Pewnie masz rację – odparła Janey.

– A gdybyś mu powiedziała, że masz już dość? – zapytała Wendy przebiegle. – To znaczy, że chcesz w końcu wyjść z hotelu.

Wendy też już przejadła się wciąż ta sama gadka. Bardzo by się ucieszyła, gdyby wreszcie coś się wydarzyło, tak żeby Janey mogła przynajmniej uraczyć ją jakąś nowością. Miałaby wtedy co opowiadać kolegom z obsady „Tramwaju" – no i wszystkim swoim przyjaciołom.

– A może wyjdziemy gdzieś… razem? – zaproponowała Janey z ciężkim westchnieniem, jakby nie wierzyła, że to w ogóle jest możliwe. Naturalnie była ona tak samo przebiegłym graczem jak Wendy; wiedziała, że jeśli zostanie zobaczona z ulubienicą prasy, to położy tym samym solidny fundament pod odbudowę swojej pozycji towarzyskiej.

– Oczywiście. Niedługo się umówimy – obiecała Wendy, nie zamierzając dotrzymać słowa, w każdym razie w najbliższej przyszłości. Wydzwanianie do Modelowej Prostytutki (tak za jej plecami nazywali Janey wszyscy znajomi Wendy i ona sama) to jedno, ale pokazywać się z nią na ulicy… Wendy nie była głupia, poza tym jej agent by ją zabił…

Nie chcąc jednak urazić Janey (musiała być dla niej miła, bo ktoś na pewno nakręci film na podstawie jej przeżyć, a Wendy była skłonna przyjąć główną rolę), dodała:

– Bardzo bym chciała się gdzieś z tobą wybrać, ale nie mogę, dopóki gramy. Sztukę wystawiają jeszcze przez sześć tygodni…

– Chciałabym cię w niej zobaczyć – powiedziała Janey.

– Byłoby cudnie! – ucieszyła się Wendy. – Przyjdźcie oboje z Seldenem.

– Gdyby tylko ludzie zechcieli uwierzyć, że naprawdę napisałam scenariusz… – wyjęczała Janey wracając do swojego ulubionego tematu, a Wendy natychmiast pospieszyła z wypracowaną odpowiedzią.

– Więc może po prostu idź po niego? – zasugerowała błagalnym tonem.

– Nie mogę – odparła Janey. – Mówiłam ci, że został w moim starym mieszkaniu, a ja nie mogę ruszyć się na krok z hotelu…

– Daj mi klucze – zaproponowała Wendy. – Ja po niego pójdę.

– Nigdy go nie znajdziesz. – Janey westchnęła głęboko. – Tam jest bajzel nie z tej ziemi. Mój były lokator Zizi, wiesz, ten gracz w polo, żył jak w chlewie. Nie wiem, czy mnie samej udałoby się go znaleźć, a przede wszystkim nie pamiętam, czy on tam w ogóle jest. Najbardziej się boję, że został w tym domku w Hamptons, który wynajmowałam dwa lata temu…

– Wiem, mówiłaś – wtrąciła szybko Wendy – ale jednak…

– Poza tym nigdy nie oddałam żadnej wersji do wytwórni – zakończyła Janey żałośnie – więc nie mam nawet egzemplarza z datą. Ludzie uznają, że napisałam wszystko teraz, po fakcie.

Mam też oczywiście inne powody, pomyślała.

– Cóż, chyba wiesz, co mówisz. – W głosie Wendy brzmiała już lekka irytacja.

Chwila napięcia minęła jednak szybko i telefoniczne przyjaciółki pożegnały się, obiecawszy sobie, że wkrótce skontaktują się ponownie.

Janey ze złością kopnęła stolik. A gdyby jednak dać Wendy klucze do mieszkania? Oczywiście, scenariusza tam nie znajdzie, najwyżej marne trzydzieści stron, ale sam fakt, że będzie go szukać, jest dowodem na to, że takie dzieło istnieje. Oczyma duszy Janey widziała, jak Wendy broni jej w obecności całej obsady „Tramwaju": skoro nie ma żadnego scenariusza, po co Janey wysłała mnie po niego?

Było to jednak zbyt ryzykowne. Gdyby Wendy znalazła nieukończony scenariusz… Janey uznała, że ostrożności nigdy za wiele, a szczególnie w takiej sytuacji. Wstała i wróciła do okna, zerkając ostrożnie przez zasłoniętą firankę. Na ulicy zostało już tylko trzech zziębniętych fotoreporterów, przytupujących na mrozie. Cała trójka wyglądała jak męty: w szkole z takimi chłopakami nikt nie chciałby się przyjaźnić. Codziennie z grupy paparazzich czających się pod hotelem ubywało trzech lub czterech. Po dawnych tłumach pozostało już tylko wspomnienie; w dniu powrotu z Paryża Janey zobaczyła po przeciwnej stronie ulicy co najmniej pięćdziesiąt obiektywów wycelowanych w siebie. Fotografowie czynili taki zamęt, że w końcu policja musiała ustawić barierki, ale to i tak było nic w porównaniu ze sceną na lotnisku…

Janey nie zdawała sobie sprawy, że jest bohaterką aż tak głośnej afery, dopóki nie przeszła przez odprawę celną i nie stanęła w korytarzu prowadzącym do wyjścia z terminalu. Wiedziała doskonale, że delikatnie mówiąc, wpadła w kłopoty, że Selden jest wściekły i może nawet grozić jej rozwodem, ale w tej ostatniej kwestii była akurat całkowicie pewna, że zdoła wybić mu to z głowy – jeśli tylko zechce.

Zatem kiedy w korytarzu, zamiast kierowców limuzyn szukających swoich pasażerów, zobaczyła kłębiący się tłum fotoreporterów, z początku nie domyśliła się, że wszyscy czyhają na nią. Wtem jeden z nich krzyknął: „Jest!" – i zaczęło się. Janey musiała sama pchać wózek z bagażem jak jakaś łajza z New Jersey i nie miała nawet czasu założyć ciemnych okularów…

Dziennikarze zaczęli wykrzykiwać jeden przez drugiego pytania w stylu: „Jaka była największa suma, którą zarobiłaś w łóżku?". Było ich całe mrowie, a światła fleszy dosłownie oślepiały… Sytuacja była przerażająca, ale jednak było w niej coś ekscytującego; Janey pomyślała, że tak na pewno musiała czuć się księżna Diana… Reporterzy otoczyli ją ze wszystkich stron. Wózek utknął w ciżbie. W końcu Janey nie mogła nawet drgnąć. Zasłoniła oczy ręką i zaczerpnęła tchu, żeby wrzasnąć z całych sił…

Wtedy zobaczyła przed sobą marynarkę w prążki i poczuła, że ktoś chwyta ją za ramię i wyciąga z tłumu; jednocześnie drugi nieznajomy mężczyzna złapał rączkę wózka z jej bagażem i popchnął go przed sobą niczym kosiarkę do trawy, wycinając szerokie przejście przez zgraję paparazzich. W mgnieniu oka znaleźli się na zewnątrz. Stało tam pięciu policjantów, a przy krawężniku była zaparkowana długa czarna limuzyna z ciemnymi szybami. Mężczyzna w garniturze w prążki wepchnął Janey na tylne siedzenie, wsiadł za nią i zatrzasnął drzwi. Tłum fotografów okrążył samochód, nie przestając wrzeszczeć i pstrykać zdjęć. Nieznajomy – starszy facet, nawet przystojny, choć w ten tradycyjny, bezbarwny sposób, który sugeruje absolutny brak wyobraźni – pochylił się do kierowcy.

– Ruszaj, Chester! – rozkazał.

– A bagaż, proszę pana?

– Ronald się nim zajmie. Uciekajmy stąd, zanim zabiorą się do wybijania okien…

Samochód ruszył z piskiem opon. Janey opadła na siedzenie. Głosy ucichły, a nieznajomy odwrócił się do niej, wyciągając rękę.

– Przy okazji: jestem Jerry Grabaw, twój nowy agent – przedstawił się. Mówił z lekkim brooklyńskim akcentem. – Wynajął mnie twój mąż. – Po chwili dodał, krzywiąc usta w ironicznym uśmiechu: – Gratuluję. Teraz jesteś naprawdę sławna.

Zamiast odpowiedzieć, Janey wbiła w niego wystraszony wzrok.

Wyjrzawszy ponownie przez zasłonięte hotelowe okno, zauważyła, że na ulicy stoi już tylko dwóch fotografów, lecz mogło to oznaczać, że wysłali jednego po coś do jedzenia. Janey opuściła zasłonę i spojrzała na stos wycinków w kącie pokoju. To prawda; była teraz sławna i to bez najmniejszej zasługi Jerry'ego Grabawa.

Wiedziała, że Selden płaci mu mnóstwo forsy, jednak dotąd Jerry nie chciał wziąć pod uwagę żadnej z „teorii", które podsuwała mu Janey. A były one przeróżne: jedna na przykład obarczała winą za jej nieszczęście George'a Paxtona.

– Ciekawa hipoteza – przyznał Jerry bez mrugnięcia okiem. W tym swoim prążkowanym garniturze wyglądał bardziej jak konserwatywny biznesmen niż jak agent gwiazdy, pomyślała Janey, i tak też się zachowywał. – Myślę jednak, że w świetle obecnych faktów lepiej zrzucić odpowiedzialność na Comstocka Dibble'a.

– George to mój przyjaciel, Janey – powiedział Selden z naciskiem, jakby naprawdę sądził, że mogła o tym zapomnieć. – Dlaczego miałby…

Janey już miała mu powiedzieć dlaczego, lecz na widok miny męża ugryzła się w język. Wyznanie mu całej prawdy w takim momencie nie byłoby najrozsądniejszym posunięciem. Gdyby się dowiedział, że od początku Janey za jego plecami prosiła George'a o pomoc, że chciała go nakłonić do wyłożenia funduszy… A gdyby zaczął się domyślać, jakich argumentów użyła… Na to nie mogła pozwolić.

Ponownie zerknęła przez firankę. Jerry polecił jej zasłaniać szczelnie okna i nawet się do nich nie zbliżać. Ostrzegał, że paparazzi używają teleobiektywów, którymi można zrobić zdjęcie ze stu metrów przez szybę. Niepotrzebnie się męczył; Janey nie miała najmniejszego zamiaru dać się sfotografować w takim stanie. Od dwóch tygodni chodziła w tym samym ubraniu. Po co się stroić, skoro nie ma komu się pokazać? Zaciekawiło ją, ilu fotografów zjawi się jutro. Dwóch? Jeden? Może żadnego? Powoli dają za wygraną. Nawet w dzisiejszym numerze „Post" nie napisano o Janey prawie nic. To może oznaczać, że jej historia zaczyna się ludziom nudzić…

Odwróciła się od okna. Nie miała pojęcia, co ze sobą począć. Z nudów zaczęła przeglądać żurnal, choć czytała go już przynajmniej trzy razy i znała na pamięć nawet teksty reklamówek. Rzuciła ze wstrętem pismo na stolik. Selden wracał z pracy dopiero o szóstej.

Czym się zająć do tej pory? Mogła zadzwonić do Jerry'ego i poprosić, żeby kupił jej nowe czasopisma, a nawet – książkę. Jednak czuła się zbyt rozkojarzona, żeby skupić się na czymś tak wymagającym jak książka. Telewizji też miała już po dziurki w nosie.

W ogóle wszystkiego mam dość, pomyślała z rozgoryczeniem.

Zaczęła przechadzać się po salonie, który wcale nie był duży. To nie było tak, że nie chciała wyjechać z Nowego Jorku; marzyła o podróży do Europy albo urlopie na ranczu w Montanie, nic z tego jednak nie wyszło, bo Selden, pomimo rodzinnych kłopotów, musiał codziennie być w pracy, a nie ufał jej na tyle, żeby puścić ją samą. Jak długo miał więc trwać ten areszt domowy? Dwa tygodnie? Miesiąc? Pół roku…?

Wyjrzała przez okno jeszcze raz. Nagle naszła ją myśl: a może by wreszcie ruszyć się stąd? Fotografów już prawie nie ma… Wendy miała rację: wcześniej czy później trzeba będzie wyjść. Czemu więc nie dziś?

Pytanie: dokąd i z kim? Spojrzała na zegarek – dochodziło południe. Normalnie o tej porze wybierałaby się właśnie na lunch do Dingo's… Otóż to. Tak właśnie należało postąpić.

Restauracja Dingo's nadawała się idealnie dlatego, że przychodziło tam akurat tyle liczących się osób, ile było potrzeba Janey: nie za mało i nie za wiele, tak aby jej pojawienie się w mieście nie przeszło bez echa, a jednocześnie nie zostało odebrane jako manifestacja. Oczywiście był to ryzykowny manewr. Co będzie, jeśli Janey nie dostanie swojego stolika? A jeśli w ogóle jej nie wpuszczą? O tym nie ma mowy – Wesley ją uwielbia; przecież to ona zapewniła lokalowi klientelę…

Ale z kim się tam wybrać? Janey myślała gorączkowo, drapiąc strup na palcu wskazującym. W grę wchodziła praktycznie tylko jedna osoba: Patty. Na pewno spróbuje się wykręcić, trzeba więc będzie ją przycisnąć.

No i najważniejsza kwestia: w co się ubrać?

Osoba powracająca w kręgi towarzyskie musi wyglądać idealnie. Janey rzuciła się biegiem do szafy, myśląc o czerwonym tweedowym kostiumie Luca Luca z pięknym futrzanym kołnierzem… Do tego czarne perły, pierścionek zaręczynowy z sześciokaratowym brylantem i obrączka od Tiffany'ego, wysadzana brylancikami – czy komuś może przyjść do głowy, że tak wygląda prostytutka?

Nagle doznała olśnienia. Biel! Koniecznie musi wystąpić w bieli. Biel to kolor czystości. Biel oznacza niewinność i cnotę… Kłopot w tym, że wszystkie jej białe rzeczy to były stroje na lato – wszystkie z wyjątkiem tej lateksowej mini od Korsa, tej, którą włożyła na kolację u Dodo i Marka Macadu… Janey na chwilę zamarła bez tchu, zaszokowana własną śmiałością. Czy starczy jej odwagi, żeby tak się pokazać? Szybko uznała, że tak, a radosne podniecenie zrobiło resztę. Pobiegła do szafy po sukienkę. To będzie szok. Kreacja była wręcz zuchwała, ale dzięki niej wszyscy zrozumieją, że Janey Wilcox nie dba o to, co się o niej myśli. Na wierzch będzie pasować biały wełniany płaszcz, a na głowę – biały kaszmirowy szal, do tego ciemne okulary…

Czas zająć się makijażem. Janey poszła do łazienki. Już tak dawno się nie malowała, że pokojówka upchnęła jej kosmetyczkę w szafce z lekarstwami. Janey wyszarpnęła ją z półki, a wtedy nastąpiła katastrofa: ostatnia szminka z serii Pussy Pink wpadła do wanny i pękła w zderzeniu z twardym marmurem. Janey aż krzyknęła ze zgrozy.

Podniosła połamaną różową zakrętkę, zastanawiając się, co też to może oznaczać. Szminka była do niczego: nie można jej tak nosić, bo na pewno się wysunie i pobrudzi wszystko w torebce. Janey wyrzuciła potrzaskane szczątki do małego kosza na śmieci. Uznała, że wcale nie musi to być zły znak. Można to przecież było odczytać jako koniec dawnego życia i początek nowego, lepszego.


Selden Rose siedział w swoim gabinecie, wpatrując się w leżący przed nim kontrakt.

Pracował nad nim od miesięcy. Kontrakt dotyczył scenariusza serialu o rodzinie prowadzącej nielegalne kasyno w piwnicy domu na Upper East Side. Autor, znany dramaturg, nie napisał na razie ani słowa, ale i tak wokół projektu powstał już niemały szumek. Teraz, kiedy umowa była na ukończeniu, Selden zamierzał pozyskać do obsady Wendy Piccolo. Chciał zaproponować jej rolę córki: pięknej, nieposłusznej, wzbraniającej się przed małżeństwem. Ale praca ostatnio w ogóle mu nie szła. Nie mógł nawet skupić się na słowach, które miał przed samym nosem… Sam fakt, że umowa dotyczyła scenariusza, przypominał mu o kłopotach z Janey. Westchnął ciężko i odsunąwszy dokument na bok, wstał zza biurka. Wyjrzał przez okno. Śródmieście kryło się pod ciężkimi chmurami; w oddali ledwie majaczyły srebrzyste kontury bliźniaczych wież…

Selden spojrzał na zegarek. Minęła już jedenasta trzydzieści. Był do tyłu z pracą, a musiał iść na lunch z szefem. Czekało go prywatne spotkanie z Victorem Matrickiem w jadalni reprezentacyjnej. Żałował, że nie ma sposobu, aby je przełożyć. W zasadzie najchętniej w ogóle by się z tego wykręcił, ale to oczywiście było niemożliwe. Sekretarka Victora już tydzień temu ustaliła termin z jego sekretarką, a dziś rano dzwoniła, żeby potwierdzić spotkanie.

Od momentu przejścia do Splatch Verner Selden został zaproszony na lunch z szefem tylko dwa razy: kiedy Victor rozważał powierzenie mu kierownictwa Movie-Time i drugi raz, kiedy Selden przyjął to stanowisko. Nie był jednak zdziwiony, że Victor zaprasza go akurat teraz. Splatch Verner zyskał ostatnio spory – i absolutnie niepożądany – rozgłos.

Nie miał pojęcia, co usłyszy od szefa, ale nie spodziewał się niczego przyjemnego.

Od rana nie dawało mu to spokoju. Rozważył każdy możliwy scenariusz rozmowy z Dziadkiem, ale i tak ostatecznie doszedł do wniosku, że znów jest na straconej pozycji. Tak właśnie wyraził się w rozmowie z matką. Pani Rose dzwoniła do syna z dokładnością zegarynki co trzeci dzień o piątej po południu, żeby sprawdzić, czy zaszły jakieś „nowe komplikacje", o których musiała wiedzieć z wyprzedzeniem.

Za dziesięć dwunasta Selden pojechał windą na czterdzieste drugie piętro, po czym przeszedł korytarzem do prywatnej windy, która była zarazem jedynym wejściem do orlego gniazda Victora na czterdziestym trzecim. W windzie zamiast przycisku był interkom. Selden nacisnął maleńką srebrną dźwigienkę u dołu urządzenia. Odebrała jedna z trzech sekretarek szefa.

– Słucham?

– To ja, Selden Rose. Victor zaprosił mnie na lunch…

– Dzień dobry, Selden – odpowiedziała wesołym tonem. – Wejdź.

Drzwi windy się otworzyły.

Jazda piętro wyżej trwała trzy sekundy. Sekretarka Victora czekała przy drzwiach windy.

– Cześć, Selden. – Uśmiechnęła się do niego. – Pan Matrick rozmawia przez telefon. Za pięć minut skończy. Zaprowadzę cię do jadalni.

Prowadził tam długi, wąski korytarz. Jego ściany były pomalowane na niebiesko i ozdobione malowidłami w złoconych ramach. W korytarzu było kilkoro drzwi w głębszym odcieniu błękitu, z wykończeniem odpowiadającym kolorystycznie ścianom. Sekretarka zatrzymała się w połowie korytarza i otworzyła jedne z błękitnych drzwi. Selden wszedł do środka.

– Życzę smacznego – powiedziała. Już miała wyjść, kiedy nagle przypomniała sobie o czymś. – Twoje menu. – Podała mu niewielką białą kartę z konturem w kolorze błękitnych drzwi.

– Dziękuję – powiedział Selden. Wszedł dalej, rzucając okiem na kartę. Na dzień dzisiejszy szef kuchni przygotował lodową sałatę z kalifornijskimi pomidorami w przybraniu z niebieskiego sera maytag, jako danie główne – świeżą angielską solę, smażoną, ze szparagami i młodymi ziemniakami, a na deser ciasto orzechowe i lody waniliowe domowej roboty.

Pyszności, pomyślał Selden ponuro. Rozejrzał się po jadalni, odruchowo składając kartę i chowając ją do kieszeni.

Dołożono wszelkich starań, aby gość miał wrażenie, że jest w europejskiej restauracji, a nie w niewykończonym budynku na skraju Columbus Circle. Rząd przeszklonych drzwi balkonowych ukazywał taras ze sztucznie kształtowanym ogrodem, w tej chwili zasypany śniegiem. Na ścianach pyszniła się boazeria, a środek sali zajmował długi stół otoczony rzeźbionymi krzesłami. Leżały na nim dwa nakrycia. Wyjątek stanowił olbrzymi płaski ekran plazmowy na ścianie naprzeciwko drzwi, umieszczony tam najwidoczniej po to, aby pokazywać gościom najnowsze produkty Splatch Verner podczas konsumpcji dań przygotowanych przez prywatnego pięciogwiazdkowego szefa kuchni.

Oba nakrycia znajdowały się na końcu stołu, w miejscach zwróconych do ekranu: jedno na wprost niego, u szczytu stołu, drugie nieco obok. Selden zajął krzesło naprzeciwko tego drugiego.

Spojrzał na ekran, wzdychając głęboko.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ekran ożył. Oczom Seldena ukazało się studio telewizyjne, a w nim całkiem przyjemny facet w średnim wieku. Był to „The Jerry Springer Show". Selden westchnął ponownie. Dziadek był znany ze swojej manii: zapraszał do siebie poszczególnych dyrektorów firmy i raczył ich odcinkami tego programu, po czym nieodmiennie następował wykład o miejscu i roli rozrywki telewizyjnej w kulturze amerykańskiej. Dziś padło na Seldena, który nie znosił programu Jerry'ego Springera, ale mimo wszystko zaczął oglądać, wiedząc, że zostanie później odpytany.

Na ekranie widać było odrażającego młodego mężczyznę o krostowatej twarzy i rzadkich długich włosach związanych z tyłu głowy. Po chwili pojawiła się niebrzydka blondynka (Selden momentalnie uznał, że jest ona za ładna dla Pana Krosty) i ni stąd, ni zowąd zaczęła wydzierać się na niego. Następnie dołączyła do nich dziewczyna w różowym topie bez rękawów, która z kolei zaczęła krzyczeć na blondynkę. Akcja była całkowicie niezrozumiała; nawet dialogi były nieczytelne, bo obie dziewczyny obrzucały się wyzwiskami, które realizator pracowicie zagłuszał.

Następnie Blondyna popchnęła Różową. Wtedy do akcji wkroczyli dwaj krzepcy panowie w typie ochroniarzy; po ich minach znać było, że brali udział w takim przedstawieniu zdecydowanie zbyt wiele razy. Rozdzielili antagonistki – Blondyna natychmiast zaczęła od nowa wrzeszczeć na Pana Krostę, a Różowa, zwróciwszy się w stronę publiczności, ściągnęła swój top. Nagie piersi zdążyły jednak tylko mignąć; szybko zakryto je czarnym paskiem. Selden westchnął raz jeszcze, poklepując się po głowie.

Po chwili zreflektował się i opuścił rękę. Bez względu na jego kłopoty, włosy długo nie zniosą takiego traktowania i wkrótce zaczną wypadać, jakby jeszcze tego mu brakowało.

Wtedy do jadalni wszedł Victor Matrick.

Selden wstał.

Victor Matrick był wysoki, średniej budowy ciała. Pomimo swoich lat (niektórzy dawali mu ponad osiemdziesiątkę) wyglądał jak okaz zdrowia, miał bujną siwą czuprynę i rumiane policzki. Był znany z tego, że potrafi być całkowicie bezceremonialny. Po wejściu do jadalni – chodził lekko zgarbiony, co jest typowym nawykiem u ludzi wysokich – poklepał Seldena po plecach, po czym ujął jego dłoń w obie ręce i potrząsnął.

– Selden. – Pokiwał głową. – Selden Rose. Dziękuję, że zechciałeś przyjąć moje zaproszenie.

Nie miałem specjalnego wyboru, pomyślał Selden z goryczą.

– Usiądziemy? – zapytał Victor, zajmując miejsce u szczytu stołu.

– Za chwilę podadzą pierwsze danie. Mamy tu punktualną obsługę…

– Bez wątpienia – bąknął Selden. Odczekawszy chwilę, usiadł.

Victor Matrick podniósł z talerza serwetkę i rozłożył.

– Jak podoba ci się ten program? – Skinął głową w kierunku ekranu.

– Właściwie…

– Na pewno uważasz, że to tragedia. Nie ty jeden. – Victor Matrick pokazał w uśmiechu komplet idealnie białych, równiutkich zębów, wyraźnie sztucznych. – Sam tak myślałem, więc wiem, co czujesz… Ale przyszedł czas, kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać.

– Kiwnął swoją wielką, siwą głową; widać było jak na dłoni, że ta przemowa nie jest wygłaszana po raz pierwszy. – Kiedy coś mnie gryzie, zawsze dużo nad tym myślę, wiesz czemu? Ponieważ starając się odgadnąć, dlaczego coś nie daje ci spokoju, można dokonać naprawdę niezwykłych odkryć. I tak doszedłem do następujących wniosków. – Victor oparł łokcie na stole, unosząc palce wskazujące obu dłoni. – Chcesz, żebym cię z nimi zapoznał?

Selden pomyślał drwiąco, że nie wolno mu nie chcieć. Nie miał innego wyjścia, jak tylko skinąć z zapałem głową.

– Sprośność – powiedział Victor.

– Sprośność? – Selden wolał się upewnić.

– Sprośność – przytaknął szef. – Najbardziej podstawowa forma rozrywki. Liczy sobie miliony lat i zapewne pamięta czasy, kiedy człowiek dopiero zaczął myśleć, jak by się tu rozerwać. Przyjrzyj się tej publiczności. – Selden musiał ponownie zerknąć na ekran. – Czterysta lat temu, niedługo przed wybuchem rewolucji francuskiej, na widowni zasiadali tacy sami wieśniacy i rzucali pomidorami w aktorów…

– Wydaje mi się – zaryzykował Selden – że rewolucja francuska była dwieście…

– Nigdy nie byłem mocny z historii – odparł Victor Matrick – zresztą jak większość współczesnych ludzi. Żadna różnica! Spójrz na nich – powiedział władczym tonem. – Dziwolągi, głupki, prostacy… Są wśród nas od zawsze i od zawsze odgrywają własną rolę w społeczeństwie. Przyjrzyj się tym facjatom – zachęcił. – Widzisz w nich choćby cień inteligencji? Jakąś głębię, ślad moralności?

Selden musiał przyznać, że faktycznie nic takiego nie znajduje.

– Nie przejmuj się. – Victor Matrick klepnął go pocieszająco po plecach, jakby był wyrozumiałym ojcem, a Selden synem, którego właśnie wyrzucono ze szkolnej drużyny. – Bóg stworzył najróżniejszych ludzi i nie nam ich osądzać.

Seldenowi zaczynała już świtać nadzieja, że oprócz wykładu na temat programu Jerry'ego Springera nic złego go nie czeka. Niestety, w tym właśnie momencie żarty się skończyły.

Victor wyprostował się na krześle i skrzyżował ramiona na piersi. Selden skulił się w środku, oczekując kazania na temat efektywności swojej pracy w ostatnim okresie, ale szef najwidoczniej chciał jeszcze porozmawiać o programie.

– Wiesz, jaka jest różnica pomiędzy nimi, wygłupiającymi się do kamery, a nami, czekającymi na pyszny obiad w reprezentacyjnej jadalni koncernu Splatch Verner?

Selden, tknięty przeczuciem, że na to pytanie nie należy odpowiadać, wydał z siebie tylko wieloznaczne mruknięcie.

– Różnica nie polega na tym – pouczył go Victor – że my jesteśmy lepsi, a oni gorsi. Chodzi o to, że oni muszą robić to, co robią, a my nie. Oni nie mają rozeznania, bo brakuje im inteligencji. Nam nie. Zatem dopuszczalne jest, że zajmują się dostarczaniem masowej publiczności, nazwijmy to, prostych form rozrywki. Tymczasem dla nas, pracowników reprezentujących firmę Splatch Verner, jest to nie do przyjęcia. – Tu przerwał na chwilę. – Spodziewam się, że rozumiesz, o czym mówię?

Selden przełknął ślinę.

– Tak, panie Matrick, rozumiem.

Mimo wszystko czegoś jednak tu nie rozumiał.

– Tak też sądziłem – powiedział Victor.

W tym momencie otworzyły się drzwi i wszedł młody człowiek w stroju kelnera, niosąc talerze z sałatkami.

– Michael – powitał go Victor. – W samą porę.

Kelner imieniem Michael postawił talerze na stole. Selden spojrzał z rozpaczą. Nie czuł się na siłach, żeby wmusić w siebie choćby połowę tego, co mu podano. Wziął do ręki serwetkę i przyłożył ją do ust.

– Ale czy w takim razie ci ludzie są szczęśliwi? – zapytał, czując, że powinien coś powiedzieć.

– Słucham? – Victor spojrzał na niego. – Kto taki?

No to wpadłem po same uszy, pomyślał Selden.

– Tamci… – wyjaśnił. – Ci, którzy grają u Springera.

– Och, Selden… – Victor westchnął z zakłopotaniem, a potem, zupełnie niespodziewanie, w jego oczach błysnęło spojrzenie pełne tak bezbrzeżnego smutku, że Seldenowi zrobiło się słabo. – A jak sądzisz?

Selden nie odpowiedział. Przyglądał się, jak Victor nabiera na widelec porcję lodowej sałaty i zaczyna przeżuwać, nie spuszczając z niego oka. Spróbowałby coś zjeść, gdyby nie to niemiłe przeczucie, że szef jeszcze z nim nie skończył.

Jak się okazało, przeczucie go nie myliło.

Victor przełknął, popił wodą i rzekł prosto z mostu:

– Musisz coś zrobić ze swoją żoną.

– Z moją żoną? – zapytał Selden piskliwie.

– Z twoją żoną. – Victor skinął głową. Jego dziąsła były oblepione nitkami niebieskiego sera. Seldenowi zrobiło się niedobrze.

Przez chwilę trwała cisza. Selden gorąco pragnął zapaść się pod ziemię albo jeszcze lepiej, wyobraził sobie nagle, żeby Victor zjadł go zamiast obiadu. W całości. To mu się spodobało. Chciał, żeby Victor pożarł go jak lew. Nie, nie jak lew. Jak aligator. Lwy tylko rozszarpują zdobycz na sztuki, a aligatory najpierw topią ofiarę, a potem dopiero ją jedzą.

Tymczasem Victor na nowo powrócił do oglądania programu, a Selden, chcąc nie chcąc, musiał zrobić to samo. Wydało mu się to najokropniejszą z tortur. Wysokie piknięcia zagłuszające niecenzuralne słowa smagały go niczym elektrowstrząsy, dławiąc marne resztki inicjatywy, którą jeszcze odczuwał. Zastanawiał się, czy naprawdę upadł aż tak nisko, że będzie siedział tutaj jak kołek i nie odważy się wystąpić nawet słowem w obronie własnej lub Janey – bądź co bądź, jego żony?

– Panie Matrick? – zagadnął, odchrząknąwszy.

– Słucham? – zapytał Victor. Jego twarz wyrażała czystą życzliwość, niczym współczesne obrazki przedstawiające Świętego Mikołaja.

– Moja żona… to znaczy Janey… twierdzi, że to ona jest poszkodowana – powiedział Selden z ociąganiem. Faktycznie, usłyszał od niej coś takiego, choć nie mógł się domyślić, czy to prawda, czy świadome przeinaczenie faktów. – Mówi, że napisała scenariusz…

– Jeśli to prawda i twoja żona rzeczywiście jest niewinna – powiedział Victor, swoim zwyczajem bez ogródek – to gdzie jest ten scenariusz?

Na to pytanie Selden nie miał odpowiedzi.

– Widzisz, Selden – kontynuował Victor – sytuacja jest prosta. Nie potrafisz sobie poradzić z kobietą pokroju Janey Wilcox… – Na widok miny Seldena podniósł rękę, dając znak, że jeszcze nie skończył. – To nie jest zarzut – podjął szczerym tonem – ponieważ prawda jest taka, że firma Splatch Verner też sobie z nią nie poradzi. – Przerwał. – To był zły wybór, Selden – zakończył. – Będziesz musiał się jej pozbyć.

Selden milczał. Poczuwszy suchość w ustach, napił się wody. Victor powrócił do jedzenia. Po chwili jednak odłożył widelec i otarłszy usta serwetką, zwrócił się do Seldena z taką miną, jakby wręczał mu prezent gwiazdkowy:

– Ma się rozumieć, dostaniesz dwa tygodnie do namysłu.

Dopiero wtedy do Seldena dotarło, co Victor chciał mu powiedzieć.

Został zmuszony do wyboru pomiędzy żoną a pracą.


Historia Janey Wilcox była oczywiście tylko jednym krótkim wątkiem w nieustającej sadze ludzkich działań i ambicji, wysiłków i przedsięwzięć, w nieskończonej opowieści o triumfie i porażce, którą snuje bez przerwy miasto Nowy Jork. Jest to zarazem najwspanialsze miejsce na świecie i, czasami, najbardziej przygnębiające; miasto, które w przedziwny sposób nigdy się nie zmienia. Tej właśnie osobliwości Nowego Jorku Janey zawdzięczała nagłe poczucie bezpieczeństwa, które ogarnęło ją, kiedy wkraczała dumnie do restauracji Dingo's o wpół do drugiej; miała wrażenie, że nic się nie zmieniło, że jest tak, jakby cały ten skandal nigdy się nie wydarzył.

U drzwi jak zwykle panował tłok. Słychać było entuzjastyczne powitania znajomych, którzy widzieli się nie dalej jak zeszłego wieczoru na przyjęciu; całkiem otwarcie gapiono się na gości siedzących przy stolikach; nie brakło nawet nieodłącznych przyjezdnych, którzy przeczytali o Dingo's w słynnym dorocznym przeglądzie Tima Zagata, ale zobaczywszy lokal na własne oczy, mieli wrażenie, że omyłkowo trafili do przedsionków piekieł. Janey, w ciemnych okularach i kaszmirowym szalu skrywającym jej słynne blond włosy, wzbudziła tylko przelotną ciekawość kilku osób. Utwierdziło ją to w przekonaniu, że słusznie postąpiła, przychodząc dziś tutaj.

Za to Patty długo nie dawała się namówić. Ze wszystkich sił usiłowała wyperswadować siostrze ten pomysł, aż w końcu Janey musiała zagrozić, że się zabije, jeżeli nie wyjdzie w końcu z hotelu. Patty oczywiście jej nie uwierzyła, ale skapitulowała, mówiąc, że skoro Janey naprawdę tak na tym zależy…

– To jest bez sensu – skomentowała, przedarłszy się przez tłum.

– Będzie bardzo miło – upierała się Janey. – Tutaj zawsze jest miło.

Zdjęły płaszcze i zostawiły je w szatni. Janey zerknęła przez szybę oddzielającą holi wejściowy od pierwszej sali dla gości. W Dingo's były dwie sale, rozdzielone barem; pierwsza, od frontu, stanowiła to wyjątkowe miejsce, w którym trzeba się pokazać. Każdego dnia bar był oblężony przez podekscytowanych klientów czekających na miejsce w pierwszej sali. Nie doczekawszy się, musieli się zadowolić o wiele gorszym stolikiem w drugiej, gdzie można było zobaczyć tylko zwyczajnych ludzi, takich jak oni. Pierwsza sala była zarezerwowana dla śmietanki nowojorskiej: honorowych gości spoza miasta, znakomitości z towarzystwa, rekinów biznesu, magnatów medialnych, wydawców czasopism, ludzi z branży rozrywkowej i innych, o których aktualnie się mówiło i pisało. Lecz nawet to siódme niebo mieściło wydzielony eden, dostępny nielicznym: sześć boksów, po trzy po każdej stronie sali. Boksy po prawej, bliżej drzwi, były nieco mniej cenione niż te po lewej stronie, a znowu spośród tych po lewej największym presjtiżem cieszył się boks środkowy. Janey gościła w nim kilka razy, ale najczęściej czekało na nią miejsce w pierwszym boksie od lewej, który uważała za własny. Znajdował się najbliżej okna, co było dlatego korzystne, że można się w nim było pokazać również przechodniom.

Janey zdążyła zauważyć, oddając płaszcz i szal do szatni, że dziś w środkowym boksie po lewej stronie siedzi burmistrz w towarzystwie komisarza policji i senatora Mike'a Matthewsa. Jej boks na całe szczęście był wolny; Janey momentalnie poczuła się jak triumfatorka. Znała Mike'a na tyle dobrze, żeby podejść i przywitać się. Bez wątpienia mogła liczyć na to, że senator przedstawi ją burmistrzowi, co wypadnie doskonale w rubrykach towarzyskich. No i sama przyjemność powrotu na swoje miejsce we własnym boksie – cóż to będzie za uciecha powiedzieć Seldenowi i temu męczyduszy Grabawowi, że nie mieli racji, że Janey może żyć tak jak dotąd…

Zobaczyła Wesleya, szefa sali. Szedł ku nim szybkim krokiem.

– Janey! – powiedział. Zauważyła, że lekko marszczy brwi i zaciera nerwowo ręce. Nie było to powitanie, którego oczekiwała. A jednak pocałował ją starym zwyczajem w oba policzki; Janey, idąc za ciosem, zaszczebiotała wesoło:

– Zdziwiony?

– W rzeczy samej, najdroższa. – Wesley skrzywił się lekko. – Szkoda, że nie uprzedziłaś mnie, że się zjawisz. Wszystko mamy dziś zajęte…

– Chodźmy stąd, Janey – szepnęła Patty. – Przyjdziemy jutro…, – Nie bądź głupia – odparła Janey z wymuszonym uśmiechem. Ludzie zaczęli ją zauważać, poznała to po nagłym wzroście napięcia dookoła. Teraz już nie można było się wycofać; znaczyłoby to, że Janey Wilcox pozwoliła, aby ją z rozmysłem znieważono, a gdyby się rozeszło, że wolno ją tak traktować, to już nikt by jej nigdzie nie zaprosił… Żartobliwym tonem zwróciła Wesleyowi uwagę:

– Kochanie, mój boks jest wolny…

– No właśnie – odpowiedział ze zmartwioną miną. – Mamy rezerwację. Ale jest bardzo dobry stolik w drugiej sali…

– Janey, chodźmy – nalegała Patty.

Janey zdawała sobie sprawę, że to jest nic innego jak potyczka. Żeby odzyskać swoje dawne miejsce, trzeba było ją wygrać.

– W drugiej sali nie ma dobrych stolików, tobie chyba nie muszę tego mówić – powiedziała twardo.

Wesley zaśmiał się z ociąganiem. Janey kamień spadł z serca.

– Poczekajcie. Zobaczę, co da się zrobić – obiecał. Podszedł do swojej zastępczyni, ładnej, młodej dziewczyny i zrobił wielki spektakl, udając, że się z nią naradza. Następnie ona demonstracyjnie zaczęła sprawdzać rezerwacje, a kiedy już skończyła, Wesley powrócił, niosąc dwa jadłospisy. Poprowadził Janey i Patty do pierwszej sali, mówiąc:

– Nie mogę dać ci twojego zwykłego miejsca. To będzie musiało dziś wam wystarczyć. – Jego głos, zauważyła Janey z satysfakcją, przybrał odpowiednio uniżony ton.

Już w holu Janey zauważyła, że goście na nią zerkają; teraz, kiedy weszli do sali, czuła na sobie wiele spojrzeń. Nikt nie próbował kryć ciekawości. Niektórzy patrzyli na nią z podekscytowaniem, inni zaś z rozbawieniem bądź pogardą. Przypominało to występ na scenie, ale przecież takie właśnie opinie krążyły o nowojorskich restauracjach: mówiono, że są one jak teatr. Skoro widownia chce przedstawienia, to je dostanie, pomyślała Janey niechętnie, podążając za Wesleyem (pamiętała jak przez mgłę, że Patty ciągnie się gdzieś z tyłu, ale przecież nie mogła pilnować siostry w takim momencie). Przypomniała sobie, że wciąż ma jeszcze swoją niezawodną urodę i nie tylko urodę; miasto było pełne urodziwych kobiet, ale tylko niektórym udało się znaleźć w samym centrum uwagi. Janey zawsze wiedziała, że jest skazana na ten sukces, choć żałowała, że nie krążą o niej nieco bardziej pochlebne opinie.

Wesley prowadził je w kierunku małego stolika przytulonego u stóp podwyższenia, na którym znajdował się jej boks. Janey, nie zważając na szum, który powodowała jej obecność, ruszyła prosto w kierunku środkowego boksu, w którym siedzieli burmistrz oraz Mikę Matthews. Jej stolik znajdował się na tyle blisko nich, że mogła pójść okrężną drogą; Janey nie zamierzała przepuścić takiej okazji do zrehabilitowania się i to w obecności złośliwych bywalców Dingo's. Spostrzegła, jak burmistrz zerka na nią ciekawie dwa lub trzy razy, a Mikę rzuca jej przerażone spojrzenie, po czym szybko odwraca wzrok. Kiedy podeszła bliżej, do samego boksu, wszyscy trzej mężczyźni na moment zesztywnieli, a następnie ze zdwojoną energią powrócili do rozmowy, jakby w ogóle jej nie zauważyli. Janey spodziewała się jednak, że Mikę, który był dla niej taki miły na przyjęciu u Harolda, nie zrobi jej publicznego afrontu.

– Mikę! – zawołała. Jej mimika była niezawodna: w tej chwili wyrażała subtelną mieszankę zaskoczenia i zadowolenia z nieoczekiwanego spotkania.. •

Stało się jednak coś dziwnego. Mikę nie przerwał rozmowy jakby Janey dla niego nie istniała.

– Mikę – powtórzyła z nutą zniecierpliwienia w głosie.

Burmistrz spojrzał na nią pierwszy i Mikę musiał podążyć za jego wzrokiem. Janey spodziewała się, że przynajmniej raczy ją rozpoznać, ale on tylko zmarszczył brwi, zły, że ktoś go zaczepia.

– Słucham? – zapytał, udając zdziwienie, że obca osoba zawraca mu głowę.

– Mikę. – Janey potrząsnęła głową, jakby wymawiając mu, że jej nie pamięta. – To ja, Janey. Janey Wilcox. Spotkaliśmy się kilka razy. Na przyjęciu u Harolda Vane'a…

– Oczywiście, przypominam sobie. – Mikę z obojętną miną skinął głową. Zapadła niezręczna cisza, aż w końcu Janey usłyszała zwrot, który w Nowym Jorku definitywnie kończy niepożądane spotkanie: – Miło cię znów widzieć.

Powiedziawszy to, Mikę podjął przerwaną rozmowę.

– Ciebie także – odrzekła mu Janey jakby nigdy nic.

Patty zdążyła już usiąść przy stoliku. Nie mogła się zmusić, żeby spojrzeć na siostrę. Kiedy Janey usiadła, wbiła wzrok w serwetkę.

– No to słucham. – Janey ostentacyjnie zamaszystym ruchem rozłożyła swoją serwetkę i rozścieliła ją na kolanach. – Co nowego?

– Och, Janey… – Patty potrząsnęła głową.

Przy stoliku zjawił się kelner.

– Czy podać paniom coś do picia?

– Tak – odparła Janey stanowczo, jakby tylko na to czekała. – Dla mnie wódka z lodem i kropelką cytryny, a dla Patty…

– Woda – przerwała jej Patty z rozpaczą w głosie.

– Mineralna czy z kranu? – zapytał kelner.

– Mineralna. Gazowana – odpowiedziała mu Janey.

Usiadła wygodnie na krześle.

– No cóż – uśmiechnęła się – z całą pewnością to miła odmiana po przymusowym pobycie w hotelu. Mikę bardzo się ucieszył na mój widok. Zauważyłaś?

– Nie – szepnęła Patty.

– Wkurza mnie tylko, że nie chcieli dać mi mojego boksu – powiedziała Janey.

– Ten stolik jest w porządku – uspokoiła ją Patty.

– Beznadziejny – nie zgodziła się Janey. – Na samym środku sali…

Kelner przyniósł zamówione napoje.

. – Jak się pan miewa? – zapytała uprzejmie Janey.

– Dziękuję, dobrze – odparł rzeczowo.

– Dziwne, że nie dostałam mojego boksu, prawda? – powiedziała Janey.

– Dziś mamy specjalną rezerwację.

– Jak co dzień – rzuciła Janey nonszalancko – tylko zwykle rezerwujecie go dla mnie!

Kelner skinął tylko głową.

– Janey, błagam cię… – jęknęła Patty.

– Co znowu? – zapytała Janey wyzywająco. – Mam siedzieć cicho jak mysz pod miotłą? Jak ty? Nie zrobiłam nic złego. Zapamiętaj to raz na zawsze…

– Już dobrze, wiem. – Patty rozejrzała się nerwowo.

– Boże. – Janey westchnęła. – Ty chyba powinnaś wierzyć, że jestem niewinna. Napisałam ten scenariusz, przecież pamiętasz, jak nad nim pracowałam…

– Ale to jeszcze nie znaczy…

– To wszystko przez George'a Paxtona – Janey nie dała siostrze dokończyć. – Zostałam wykorzystana. To ja podsunęłam mu pomysł, żeby wykupić Parador, a potem poszłam pod młotek z całą resztą.

Wbiła w Patty twarde spojrzenie, oczekując przyznania jej racji. Była zła; zwrócenie się do George'a o pomoc okazało się jej jedynym błędem. Gdyby Janey nie pokazała mu tego listu, nie zainteresowałby się firmą Comstocka, a jej dług nigdy nie wyszedłby na jaw, nawet gdyby go nie spłaciła. Spoglądając przez ramię na pusty boks, wyrzucała sobie głupotę, przez którą zaufała George'owi Paxtonowi. Gdyby była mądrzejsza, siedziałaby teraz tam, a nie tutaj i wszystko byłoby w porządku…

– Och, Janey – odezwała się Patty. – Zupełnie nie rozumiem, o czym ty mówisz. Czy to w ogóle ma związek?

– Oczywiście – burknęła Janey.

Do stolika podszedł kelner, lecz nie ten sam co poprzednio. Zamiast, jak oczekiwała Janey, przyjąć zamówienie, powiedział tylko:

– Przepraszam panie, ale muszę przestawić ten stolik – po czym odsunął ich stolik jeszcze dalej od boksów, jakby Janey i Patty były trędowate…

Siostry spojrzały po sobie.

– Porozmawiam z Wesleyem – oświadczyła Janey. Zaczęła wstawać zza stolika, spodziewając się, że przykuje uwagę całej sali, ale nikt nawet nie spojrzał w jej stronę. Wszystkie rozmowy nagle stały się głośniejsze, a ludzie zrobili się weselsi i wyprostowali się przy swoich stolikach, tak jak to się dzieje, kiedy zjawia się ktoś naprawdę sławny. Jedno spojrzenie w stronę drzwi wyjaśniło przyczynę tego poruszenia: do Dingo's zawitała Jenny Cadine, gwiazda filmowa.

Jeśli wierzyć plotkom, jej prawdziwe nazwisko brzmiało Jennifer Carrey. W wieku szesnastu lat Jennifer przybrała nazwisko aktorki z powieści Balzaka „Kuzynka Bietka". Dwa lata temu zdobyła Oscara za najlepszą pierwszoplanową rolę żeńską, choć skończyła dopiero trzydzieści lat. Była wysoka i miała włosy złote jak statuetka Akademii. Wkroczyła na salę ubrana w przepiękną marszczoną koszulę od Yves'a Saint Laurenta, która miała być przebojem nadchodzącej wiosny. Na ten widok Janey natychmiast pożałowała, że nie włożyła tweedowego kostiumu zamiast tej niezakrywającej praktycznie niczego plastikowej sukienki. Był to strój idealny do nocnego klubu, ale teraz, w pełnym świetle dnia, sprawiał tandetne wrażenie i zdradzał, jak bardzo Janey zależało na tym, żeby dobrze wypaść. Nagle całkowicie przestała się sobie podobać. Wszystko z nią było nie tak, od fryzury (miała, jak zawsze, długie proste blond włosy, tymczasem Jenny zmieniała uczesanie bardzo często: dziś olśniewała rudozłotą burzą idealnie równych pukli) aż po czerwoną szminkę, którą zdecydowała się zastąpić zniszczoną Pussy Pink.

Wesley z miną triumfatora prowadził Jenny do pustego boksu, usilnie unikając wzroku Janey. Nagle Janey zauważyła, że Jenny nosi różową szminkę i to w odcieniu niemal identycznym z jej ukochanym paryskim kolorem. Przyszedł jej do głowy zupełnie irracjonalny pomysł: będzie musiała zapytać Jenny, jak nazywa się ta szminka i gdzie można ją kupić. Pomyślała tak, bo nagle poczuła wielką ulgę, wiedząc już, dlaczego Wesley przyjął ją tak chłodno. Nie miało to związku z nią samą ani ze skandalem. Po prostu obiecał jej stolik sławnej aktorce…

Krok w krok za Jenny podążała kobieta w średnim wieku, niska, z usteczkami jak u ryby. Była to zapewne jej specjalistka od wizerunku. Obie usiadły w boksie. Szmer rozmów na sali przybrał na sile, wskazując na to, że goście ze wszystkich sił starają się nie zwracać uwagi na fakt, że jedzą lunch w tej samej restauracji co zdobywczyni Oscara.

Janey była szczęśliwa. Co za wspaniały sukces! Nagle wszystko powróciło do normy: jutro wiadomością dnia w kronikach towarzyskich będzie lunch Jenny Cadine w restauracji Dingo's.

Potem nastąpi lista znakomitych gości zauważonych w lokalu razem z nią: pan burmistrz, senator Mikę Matthews… Janey uśmiechnęła się do Patty. Z pewnością nie zabraknie też wzmianki o niej…

Wesley osobiście przyjął zamówienie od Jenny i jej towarzyszki. Widząc, jak pochyla się nisko nad ich stołem, wskazując jakieś specjały figurujące w dzisiejszym menu, Janey momentalnie straciła dobry humor. Jej nigdy nie traktowano tutaj w taki sposób, chociaż przez długie miesiące była stałym klientem sadzanym na najlepszych miejscach. Aż zagotowała się z wściekłości: z jakiej racji musi ustępować takim ludziom jak Jenny Cadine? Zerkała na nią kątem oka i doszła do wniosku, że nie ustępuje jej urodą; większość ludzi powiedziałaby nawet, że jest wręcz odwrotnie. Jenny była olśniewająca tylko na pierwszy rzut oka. Kto przyjrzał się jej bliżej, musiał zauważyć, że twarz gwiazdy jest w gruncie rzeczy nieco asymetryczna, a nos krzywy i odrobinę za długi… Janey spojrzała na Jenny ponownie. Oscarowa dama rozkładała właśnie serwetkę, przesuwając szybkim spojrzeniem po tłumie gości. Minę miała co najmniej królewską. Janey doznała olśnienia: ona także może zostać gwiazdą filmową! Producentka? Co za głupota! Producentka nie zbiera laurów. A Janey w głębi serca zawsze chciała, by ludzie ją szanowali, by we wszystkich restauracjach zajmowała tylko najlepsze stoliki i wszędzie była gwiazdą, niekwestionowaną gwiazdą…

I wtedy wydarzyło się coś strasznego.

Towarzyszka Jenny Cadine, jej specjalistka od wizerunku, od dłuższej chwili rozglądała się po sali, raz po raz otwierając swoje usteczka zupełnie jak akwariowy gupik szukający pożywienia. Naraz dostrzegła Janey i jej twarz stężała. Szepnęła coś Jenny na ucho. Jenny zerknęła w stronę Janey, a w jej oczach błysnęło zrozumienie. Skinęła kilka razy głową, po czym obie wstały od stolika, zabrały swoje rzeczy i wyszły z sali.

Zapadła pełna konsternacji cisza. Jak to się zdarza w takich sytuacjach, ktoś jednak dalej rozmawiał i na całe nieszczęście dla Janey i Patty była to kobieta siedząca stolik dalej. Nie mówiła na tyle głośno, żeby słyszeli ją wszyscy, ale do nich dwóch dotarło każde jej słowo. Nie oszczędzono im niczego.

– … zobaczyła tu te dwie siostrzyczki Wilcox. Obie to znane skandalistki. Janey, tę starszą, nazywają modelową prostytutką, a młodsza, Patty, była żoną rockmana, co to zrobił dziecko jakiejś piosenkarce. Do tego ta Patty trafiła niedawno za kratki.

– Idziemy stąd – powiedziała Patty, rzucając serwetkę na stół Janey kręciło się w głowie. Dopóki Jenny Cadine nie wyszła czuła, że jest tutaj tolerowana; teraz w całej sali powiało wrogością i nikt nie krył pogardy dla niej. Wbiła wzrok w blat stołu, powstrzymując łzy. Zacisnęła zęby, mówiąc sobie, że musi to znieść. Są przecież ludzie, którzy wychodzili cało z gorszych opresji…

– Janey… – siostra ponagliła ją łagodnie.

– Jeśli mnie tutaj zostawisz, to umrę – jęknęła Janey.

Kelner przyniósł zamówione sałatki. Chłodny wyraz jego twarzy mówił wszystko.

– Zrezygnujemy z głównego dania – powiedziała miękko Patty. – Prosimy o rachunek…

– Służę. – Kelner nie zaszczycił ich spojrzeniem.

– Janey – rzekła Patty. – Po co to ciągniesz? Nie rozumiesz, że wszystko skończone?

Janey nie odpowiedziała. Podniósłszy widelec, zaczęła nim skubać liść sałaty.

– Co cię tak ciągnie do tego miasta? – Siostra nie ustępowała. – Dlaczego chcesz żyć w tym świecie?

– Patty… – Janey ciężko westchnęła.

– To już koniec – oznajmiła Patty. – Ani dla mnie, ani dla ciebie nie ma już życia w Nowym Jorku. Nie wiem, co teraz zrobisz, ale my przeprowadzamy się do Malibu. Kupiliśmy tam dom, a Digger na rok bierze wolne z kapeli.

– Fajnie… – bąknęła Janey apatycznie, jakby nie dotarło do niej ani jedno słowo.

– Janey… – Patty potrząsnęła ją delikatnie za ramię. – Musisz mnie posłuchać. Wyjedź z Nowego Jorku. Nie masz tu czego szukać, być może nigdy nie miałaś. Musisz znaleźć sobie jakiś prawdziwy cel w życiu. Bo ty żyjesz złudzeniami i to od dawna. Odkąd wróciłaś z tych wakacji w Europie…

Janey milczała. Kelner przyniósł rachunek. Patty otworzyła torebkę i poszperawszy w niej chwilę, wyjęła pięć banknotów dwudziestodolarowych. Położyła pieniądze na stole i wstała.

– To za dużo – szepnęła Janey.

Patty spojrzała na nią bez słowa.

Widok pieniędzy najwidoczniej pokrzepił Janey na duchu; udało jej się wstać od stolika i przemaszerować przez całą salę z wysoko podniesioną głową. Szatniarka już czekała z ich płaszczami. Podała im je w milczeniu, a kiedy się ubierały, do hollu wyszedł Wesley.

– Janey – powiedział cicho.

Janey odwróciła się. Zmrużyła oczy.

– Tak, Wesley? – zapytała zimnym tonem.

– Posłuchaj mnie, moja złota – rzekł, biorąc ją za rękę i odprowadzając do wyjścia. – Muszę ci coś powiedzieć, a ponieważ znamy się od dawna, liczę na to, że mnie zrozumiesz.

Janey nie odezwała się ani słowem. Czuła suchość w gardle, jakby nałykała się kurzu.

– Wiesz, jak jest. – Ton Wesleya był nienagannie uprzejmy. – Nasz klient nasz pan. Lokal utrzymuje się z tego, że przyciąga tych gości co trzeba. Kiedy ten układ nawali, szef urwie mi głowę i to ja wylecę z pracy…

Janey przesunęła językiem po zębach i z trudem przełknęła ślinę.

– Przepraszam. – Minęła Wesleya, kierując się do wyjścia.

– Janey. – Szef sali wybiegł za nią na ulicę. – To nie moja wina. Gdybym ja tu rządził, mogłabyś jadać u nas codziennie, ale ta babka, która zajmuje się wizerunkiem Jenny Cadine, to jędza. Nie pozwoli, żeby nazwisko jej klientki znalazło się w jednej kolumnie z „modelową prostytutką".

– Więc od dziś nie musi się o to już martwić.

– Janey! – zawołał za nią Wesley, przytupując i zacierając ręce z zimna. – Mnie też to się nie podoba, ale nie mogę stracić pracy.

– Rozumiem – powiedziała Janey.

Odwróciła się. Zupełnie straciła orientację. Nie potrafiła powiedzieć, gdzie się znajduje ani jak trafić do domu, wiedziała tylko, że musi trzymać głowę wysoko, a oczy mieć szeroko otwarte. Ruszyła przed siebie, patrząc na wprost nieobecnym wzrokiem. Po chwili dogoniła ją Patty, dysząc ciężko od szybkiego biegu.

– Och, Janey! – zawołała bez tchu.

Janey odwróciła głowę. Spojrzała na Patty zdziwiona, jakby zupełnie zapomniała, że przyszła tu z siostrą. Jej oczy błyszczały od łez. Patty współczuła Janey z całego serca. Nie miała więcej sióstr; chciała przytulić tę jedyną, pocieszyć ją i zapewnić, że jakimś sposobem wszystko się jeszcze ułoży. Ale Janey nawet nie przystanęła. Szła dalej przed siebie jak ktoś, kto przemierzył bezkresną pustynię i nie potrafi już się zatrzymać, nie pamięta, jak się to robi. Po chwili odezwała się:

– Widzisz, Patty? To właśnie usiłowałam ci wyjaśnić przy obiedzie. Nikt mnie nie powstrzyma. Nikt mnie nie pokona.

– Ale Janey… – jęknęła Patty rozpaczliwie.

– Zwłaszcza w takim momencie – zakończyła Janey.


* * *

– Wyszłam dzisiaj z hotelu – oznajmiła Janey Seldenowi.

Leżała w wannie, pod grubą pierzyną gęstej piany. Na brzegu wanny stał rządek małych świeczek zapachowych.

– Wiem o tym – powiedział Selden obojętnym tonem. Bardzo się starał, żeby nie poniosły go emocje, ale nie wiedział, ile jeszcze wytrzyma. Dzisiejszy dzień był najgorszy z długiej serii złych dni, które ostatnio przeżył. Jakby mało było samego lunchu z Victorem Matrickiem, to teraz jeszcze to… O trzeciej po południu Selden odebrał telefon od Jerry'ego Grabawa. Jerry powiedział, że dzwonił do niego znajomy z redakcji szóstej strony „New York Post", na której zamieszczano plotki towarzyskie. Znajomy słyszał już o zajściu w Dingo's i poinformował Jerry'ego, że artykuł o tym pójdzie na pierwszej stronie jutrzejszego wydania.

– Wiesz? – zapytała Janey. Nie zadała sobie nawet trudu, żeby wyrazić zdziwienie, zauważył Selden.

– Jerry zadzwonił – wyjaśnił.

– Aha.

Selden wyszedł z łazienki i poszedł przebrać się do sypialni. Ostatnio wszystkie wieczory stały się podobne do siebie. Jak na ironię, Selden dopiął wreszcie swego: zawsze marzył o tym, żeby spędzać wieczory w domu, zamawiać kolację do pokoju i oglądać telewizję.

– Na co masz ochotę? – zawołał.

– Nie wiem – odkrzyknęła. – Może chińszczyznę?

– Jedliśmy to wczoraj.

– To może coś z kuchni hinduskiej?

– Wolę zjeść stek – powiedział Selden. – Zamówię u obsługi.

Prawdę mówiąc, wcale nie był głodny, ale wpojono mu zasadę, że trzeba jeść, żeby mieć dużo siły.

Zdjął garnitur i przebrał się w kaszmirowy sweter i dżinsy. Zdecydował się nie wspominać więcej o ostatnim incydencie. Było już za późno; co się stało, to się nie odstanie.

Usiadł na kanapie w salonie. Po chwili dołączyła do niego Janey. Selden włączył telewizor. Podawano wiadomości. W Bronksie pękł rurociąg, a w piwnicy domu w Chinatown wybuchł pożar. Po wiadomościach wyświetlono reklamówkę prozacu, a po niej zapowiedź programu „Entertainment Tonight". „Kto zabierze do domu złotą statuetkę? – pytał prowadzący, przystojny blondyn, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie. – Dzisiejszy program poświęcamy oscarowej gali".

– Wybierasz się w tym roku na rozdanie nagród? – zapytała Janey Seldena.

– Victor Matrick uważa, że to nie jest najlepszy pomysł – odparł, nie odrywając oczu od ekranu.

– Aha. – W jej głosie nie było nawet śladu emocji.

Ta krótka, ledwie dwuzdaniowa rozmowa spowodowała, że Selden na nowo zaczął rozpamiętywać swój lunch z Victorem Matrickiem. Nie zapomniał ani jednego szczegółu, ale wciąż stawały mu przed oczami coraz to inne momenty całego zajścia; jedno wspomnienie wypierało drugie, jak jabłka niesione w koszyku.

Wstał z kanapy i poszedł do ciasnej kuchni. Zaczął mieszać drinka z wódką.

– Podać ci coś? – Wypadało o to zapytać.

– Pijesz wódkę?

– Tak.

– To ja też się napiję.

Selden wyjął z szafki drugą szklankę i wrzucił do niej lód, myśląc gorzko, że tak właśnie zaczyna wyglądać ich życie: od tej pory będą chodzić wokół siebie na palcach jak stare małżeństwo i regularnie zagłuszać ból alkoholem.

Z całą pewnością doszłoby do tego, gdyby nie decyzja, którą Selden musiał teraz podjąć.

To niesprawiedliwe, pomyślał ze złością. Victor postawił go przed wyborem prosto z Biblii; Seldenowi przypomniał się Abraham, któremu rozkazano złożyć w ofierze własnego syna, i król Salomon, który chciał przerąbać dziecko na pół, żeby rozstrzygnąć spór. Do tej pory Selden był przekonany, nie wiedzieć czemu, że pozwolą mu przeczekać to zamieszanie, aż w końcu wszystko powróci do normy. Poczuł nagłą irytację, kiedy przypomniał sobie, jak bardzo się starał zachowywać normalnie: codziennie był w pracy o dziewiątej, tak jak zawsze, odbywał spotkania, jadał z klientami, nadzorował układanie ramówki. Jednak pomimo tych wysiłków wszyscy wiedzieli, że sytuacja nie wróci już do normy. Selden słyszał szepty na korytarzach, bardzo często też bywał kompletnie rozkojarzony; kiedy któryś z autorów przedstawiał mu nowe pomysły, sekretarka opowiadała o swoich dzieciach bądź też Gordon przechwalał się erotycznymi wyczynami, Selden przyłapywał się na tym, że zamiast słuchać, rozpamiętuje od nowa każdą chwilę swojej tragedii. Zaczynało się męczące wyliczanie: gdyby tylko Janey powiedziała mu o wszystkim, gdyby nie była taka skąpa, gdyby nie dała się tak łatwo oszukać… Aż wreszcie ten potok myśli zatrzymywał się na pytaniu, na które nie było odpowiedzi: dlaczego?

Wtedy Selden nagle chwytał zdziwione spojrzenia swoich rozmówców.

I wpadał w panikę, bo nie wiedział, co przegapił.

Wrócił do salonu, niosąc drinki dla siebie i dla Janey. Podał jej szklankę, a ona wyciągnęła rękę, nie racząc nawet oderwać oczu od ekranu. Rzuciła mu tylko krótkie:

– Dzięki.

Selden spojrzał na nią. Od dnia powrotu z Francji Janey ubierała się praktycznie cały czas w to samo; dziś znów miała na sobie dżinsy (markowe) i bluzę z napisem VIXEN. Selden znał już na pamięć te jasnoniebieskie, rozmazane litery. Vixen. Diablica. Janey, jakby czując na sobie jego wzrok, podciągnęła spodnie. Kąpała się regularnie, Selden wiedział o tym aż za dobrze, ale ubranie było powyciągane i wyglądało na brudne. Przypomniało mu słynne zdanie z dramatu G. B. Shawa: „Uroda, na pierwszy rzut oka zachwyca; lecz któż się za nią obejrzy, kiedy przez trzy dni miał ją w domu na co dzień?". Czując narastającą furię, musiał przyznać rację irlandzkiemu dramaturgowi. Co noc kładł się obok Janey, ale odrzucała go sama myśl o seksie. Kiedy tylko przychodziło mu to do głowy, widział szpetną gębę Comstocka Dibble'a, jego rzadkie rudawe włosy i szczerbę pomiędzy przednimi zębami. I ta maska śmiała się z niego.

Usiadł obok Janey na kanapie.

– Dlaczego to zrobiłaś? – zapytał.

– Co? – Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem.

Selden pociągnął wódki.

– Dlaczego wyszłaś z hotelu?

– Ach, o to ci chodzi – powiedziała chłodno. – Tak mi poradziła Wendy Piccolo.

– Co? – Selden nie wierzył własnym uszom.

Janey odwróciła się do niego i odezwała się ciętym tonem, jakby powtarzała mu coś, o czym kiedyś już rozmawiali:

– Wendy Piccolo powiedziała mi, że wcześniej czy później będę musiała wyjść, a ja się z nią zgodziłam.

Selden odstawił szklankę na stolik, mrużąc oczy. Był kompletnie zdezorientowany.

– Nie rozumiem. Widziałaś się z Wendy Piccolo? Kiedy?

– Nie widziałam się z nią – odparła Janey cierpliwie, jak małemu dziecku. – Rozmawiałyśmy przez telefon.

– Zadzwoniła do ciebie – szepnął Selden z niedowierzaniem.

– Tak – powiedziała Janey. – Zadzwoniła. Dzwoni do mnie codziennie.

– Przyjaźnicie się.

– Zgadłeś. – Janey podniosła szklankę do ust. – Zaskoczony? – zapytała z wyrzutem. – Uważasz, że jestem taka okropna, że już nie mogę mieć przyjaciół?

– Po prostu się dziwię – odrzekł Selden potulnie. To już stało się rutyną: rozmowa z Janey zawsze kończyła się tak, że musiał położyć uszy po sobie, żeby uniknąć…

– Więc się nie dziw – ucięła Janey. Wstała i skierowała się do kuchni. Wszystko rozeszłoby się po kościach, gdyby nie dodała: – Nie sądziłam, że będziesz miał coś przeciwko temu. Przecież tak bardzo ją lubisz…

Selden spojrzał w jej twarz, niewyrażającą absolutnie nic poza chęcią wywołania awantury, i zadał sobie boleśnie szczere pytanie: Czy ona w ogóle potrafi pojąć, co zrobiła? Na tę myśl zawrzał w nim dziki gniew. Do tej pory trzymał się w ryzach; nigdy nie pozwolił sobie przy Janey na wybuch złości, nie krzyczał na nią, nie tknął jej nawet palcem, choć raz lub dwa przyszło mu to do głowy. Nie rozpłakał się w jej obecności, choć na to też miał ochotę. Ale teraz nagle przestał panować nad sobą.

– Odczep się od Wendy! – wrzasnął.

Janey cofnęła się o krok, raczej ze zdziwienia niż ze strachu. Selden nie mógł już dłużej powstrzymać słów, które cisnęły mu się na usta. Zaczął krzyczeć:

– Nie widzisz, co teraz ludzie o tobie myślą? Jesteś jak śmiertelny wirus, który zaraża każdego, z kim się zetknie. Zniszczyłaś moją karierę. Przez ciebie jestem pośmiewiskiem całej branży. A ten biedak, Craig Edgers? Przez twoje idiotyczne pomysły nie sprzedał książki Dibble'owi, a teraz Dibble wyleciał z interesu i Craig stracił – z twojej winy! – miliony dolarów.

Zachrypł prawie od krzyku, twarz nabiegła mu krwią, ale mimo to nie milkł.

– Uważasz, że zasłużył sobie na to? Przez całe życie tyrał, żeby coś osiągnąć, a ty ot tak sobie pozbawiłaś go wszystkich szans. Nie myśl, że pozwolę ci teraz dobrać się do Wendy…

Janey dotąd nie powiedziała ani słowa. Selden nie mógł w to uwierzyć: nie próbowała się bronić ani odgryzać, stała tylko, patrząc, jak on się zapluwa. Sprawiała wrażenie, jakby bawił ją ten spektakl pod tytułem „Szalejący mąż"…

A po chwili odwróciła się na pięcie i wyszła z salonu.

Selden wiedział, co teraz nastąpi: Janey pójdzie do łazienki, odkręci krany do oporu i wejdzie do wanny, wiedząc, że może zlekceważyć męża, który siedzi potulnie za drzwiami, wystraszony i skruszony. Zacznie myć swoje cenne ciało, jak się myje figurkę z porcelany, a kiedy wyjdzie, będzie udawać, że nic się nie stało.

Zaczekam, pomyślał Selden z wściekłością. Zaczekam…

Mniej więcej po dziesięciu minutach usłyszał, że Janey zakręciła wodę. Przekradłszy się do sypialni, przyłożył ucho do drzwi łazienki. Po plusku domyślił się, że weszła do wanny.

– Janey! – powiedział stanowczo. – To nie jest brudek, który można spłukać. Rozumiesz? Tego nie da się zmyć pachnącym płynem do kąpieli…

Nie odpowiedziała.

Selden westchnął ciężko i wrócił do salonu.

Gniew, jak zwykle, szybko mu przeszedł, pozostawiając po sobie tylko wielkie wyczerpanie. Selden nie miał usposobienia choleryka. Był twardy w interesach, ale jednak Victor Matrick się nie pomylił: Selden nie potrafił sobie poradzić z taką kobietą jak Janey Wilcox. Opadł na kanapę, ściskając skronie. Zrozumiał, że mimo wszystkiego, co zaszło, nie przestał jej kochać. Nie mógł przestać, bo gdyby kiedyś stwierdził, że jego miłość wygasła, musiałby poddać takiej samej chłodnej, rzeczowej ocenie całe swoje życie i nagle mogłoby się okazać, że to wszystko to jedno wielkie oszustwo…

W sprawach sercowych mężczyźni potrafią być zaskakująco nieskomplikowani. Na całe nieszczęście Selden Rose właśnie taki był. Zakochał się w Janey Wilcox od pierwszego wejrzenia, kiedy tylko usiadła obok niego na bankiecie u Mimi Kilroy. Kochał ją po męsku, z całkowitą determinacją, kochał ją za to, że była, i za to, że nigdy nie mógł zdobyć jej bez reszty. Nie oczekiwał od niej wiele: chciał tylko, żeby i ona choć trochę go kochała, żeby od czasu do czasu robiła to, o co ją prosi, i żeby była dla niego wsparciem. W typowo męski, irracjonalny sposób Selden dał się zaślepić własnym wyobrażeniom na temat miłości. Dalej w nie wierzył i trwał w nadziei, że Janey jednak go kocha. Był święcie przekonany, że miłość pozwoli im pokonać wszelkie trudności. Mężczyzna, który kocha w ten sposób, pozwoli kobiecie na bardzo wiele, co więcej, nawet jeśli ją w końcu znienawidzi lub uzna, że zwariowała, nic nie zdoła go przekonać, że to nie jest prawdziwa miłość.

Uczucia kobiety są jednak o wiele bardziej złożone. Kobieta rzadko kocha po prostu; częściej kocha ona to, co może wyniknąć z miłości, oraz, co jeszcze ważniejsze, to, co miłość może jej przynieść. Dlatego właśnie kobieta zniesie wiele poniżeń, dopóki spodziewa się konkretnych zysków. Lecz kiedy mężczyzna przestaje być użyteczny, kiedy zaczyna stwarzać zagrożenie jej niezależności, miłość potrafi zgasnąć dosłownie w jednej chwili i nie da się jej wskrzesić, tak jak nie da się zawiesić z powrotem jabłka, które spadło z gałęzi. Serce kobiety zamyka się przed mężczyzną raz na zawsze. To właśnie stało się z Janey: siedząc w wannie i chłodno, bez emocji rozważając swój związek z Seldenem Rose'em, doszła do wniosku, że to już koniec.

Selden stał się bezużyteczny. Jego nagły wybuch powiedział Janey wszystko, co musiała wiedzieć. Jej mąż był słabeuszem i tchórzem. Gdyby miał choć odrobinę ikry, sam zabrałby ją do Dingo's już dawno temu i nikt nie odważyłby się skrzywić na widok dyrektora Movie-Time. Ale Selden nie mógł dla mej zrobić nawet tyle. Nie kiwnął palcem w jej obronie i dowiódł, że nie można na niego Uczyć. Nie wierzył nawet w jej niewinność. Odrobina uczucia, jakie Janey żywiła do Seldena, odpłynęła z jej serca jak woda spuszczana z wanny.

Czuła wyłącznie znużenie, nie było jej nawet smutno. Postanowiła sobie, że już nigdy w życiu nie pozwoli sobie na łzy z powodu mężczyzny – ani takiego jak Selden, ani nawet takiego jak Zizi. Teraz, pomyślała, pozostawało tylko czekać. Niech się dzieje, co chce – dopóki trwa jej uroda, zawsze może wydarzyć się coś ciekawego… A przynajmniej można liczyć na to, że znajdzie się jakiś adorator…

Następnym razem trzeba jednak będzie wybrać rozsądniej. W tym momencie Janey stanął przed oczami George Paxton. Gniewnym ruchem strzepnęła z siebie pianę, myśląc o tym, co mogłoby być, gdyby… George chciał ją zniszczyć, ale to jeszcze nie koniec.

Należało mu uświadomić, że jest jej coś winien. Należało znaleźć jakiś sposób, żeby zapłacił za to, co jej zrobił…

Tymczasem Selden wciąż siedział na kanapie sztywno jakby kij połknął, zastanawiając się, co począć z Janey i z ich małżeństwem. Nie potrafił jednak wymyślić nic konstruktywnego. Nagle wpadł mu w oko stos wycinków z gazet, które Janey odkładała w kącie. W tej samej chwili obojgu, Janey knującej intrygi w wannie pełnej piany i Seldenowi przeżuwającemu troski na obitej kwiecistym perkalem kanapie, przyszła do głowy ta sama gorzka myśl: jedyną osobą, która skorzystała na tej katastrofie, był George Paxton.

Rozdział 17

Selden Rose siedział w swoim gabinecie, wpatrując się w mały zegarek od Tiffany'ego stojący przed nim na biurku.

Upłynęła jedna minuta. Na wyświetlaczu godzina 10:03 zmieniła się w 10:04.

Selden przypomniał sobie scenę z „Czarnoksiężnika z krainy Oz": Dorotka siedzi zamknięta w zamku złej czarownicy i patrzy, jak przesypuje się piasek w klepsydrze. Teraz już wiedział, jak to jest.

Pozostało mu dokładnie sześć godzin, pięćdziesiąt pięć minut i czterdzieści trzy sekundy życia.

Minęły już co do dnia dwa tygodnie od pamiętnego lunchu z Victorem Matrickiem. Czas dany Seldenowi dobiegał końca. Za kilka godzin będzie po wszystkim.

A on nadal nie podjął decyzji.

Tego ranka, po przebudzeniu, przez kilka minut przyglądał się śpiącej żonie, pragnąc wyryć sobie w pamięci każdy szczegół jej twarzy. Skóra koloru kości słoniowej, gładka, bez jednej zmarszczki. Delikatny rumieniec na policzkach. Wargi koloru dojrzewających wiśni. Nigdy nie potrafił zrozumieć, po co Janey nieustannie maluje się tą różową szminką, skoro naturalny kolor jej ust jest taki piękny. Była to jednak jedna z wielu rzeczy, których Selden nie rozumiał u Janey… Jej oczy były mocno zaciśnięte, jakby nie chciała się obudzić, a dłonie stulone w dziecinne piąstki pod brodą.

– Kocham cię – szepnął Selden. – Jak ja cię kocham…

Bardzo chciał odgarnąć jej pyszne złote włosy, które opadły na czoło, ale bał sieją obudzić. Zastanawiał się, czy Janey chociaż przeczuwa, co jej grozi.

A teraz, siedząc przy swoim biurku, nagle zrozumiał, że nie zrobi tego. Nie poświęci żony dla posady.

Istniały pewne granice. Człowiek, który podporządkowywał się Victorowi Matrickowi, był człowiekiem bez duszy. Selden w swojej karierze spotykał już takich ludzi. Nie brakowało ich ani w Los Angeles, ani tutaj, w Nowym Jorku. Zawsze określał ich mianem „pustaków" – byli to ludzie na pozór zwyczajni, lecz w głębi serca pozbawieni prawdziwych ludzkich uczuć. Często osiągali szczyty w swoich dziedzinach, ale Selden zawsze kpił sobie z nich. Z definicji uważał się za kogoś lepszego, ponieważ miał tę kojącą pewność, że nigdy nie będzie musiał poświęcić dla kariery tyle, co oni. Dlatego gardził takimi ludźmi.

Jeszcze dziesięć miesięcy temu, po przyjeździe do Nowego Jorku, Selden wierzył w to, że uda mu się wspiąć na sam szczyt firmy, że dzięki ciężkiej pracy i wrodzonej chęci czynienia dobra pewnego dnia zastąpi na stanowisku samego Victora Matricka.

Lecz teraz otworzyły mu się oczy. Zrozumiał, że tak się nigdy nie stanie.

Z drugiej strony, gdyby zrobił to, o co prosił Victor, i „pozbył się" Janey, dałby tym samym do zrozumienia, że jest człowiekiem, który nie cofnie się przed niczym. Wszyscy zrozumieliby, że trzeba się z nim liczyć. Zyskałby respekt u ludzi. Nie miał też żadnych wątpliwości, że dostałby awans. A potem wybrałby sobie trzecią żonę, lepiej „przystającą" do wizerunku firmy. Kobietę w typie, dajmy na to, Dodo Blanchette.

A gdyby nie wziął sobie do serca „rady" Victora? Co wtedy? Nie czekało go natychmiastowe zwolnienie – było to zbyt ryzykowne i stwarzało nawet podstawy do wytoczenia firmie procesu o dyskryminację (dyskryminacja żony pracownika – to byłoby coś nowego). Nie; zamiast zwolnienia Selden byłby stopniowo pozbawiany kompetencji, czemu w żaden sposób nie zdołałby zapobiec, aż w końcu pozostałyby mu tylko dwie rzeczy: biurko i sekretarka. Potem sekretarka zostałaby przeniesiona do innego działu, a on do mniejszego gabinetu, na stanowisko, któremu nie przysługiwała już osobista asystentka. A w końcu musiałby złożyć wymówienie. Gdyby nie okoliczności, mógłby jeszcze znaleźć inną posadę. Wróciłby do Los Angeles i zatrudnił się na dyrektorskim stanowisku w jednej z dużych wytwórni filmowych. Z łatwością zarabiałby milion rocznie. Lecz Selden wiedział dobrze, że w obecnej sytuacji wszyscy mają go za frajera, który ożenił się z dziwką, zamiast jej zapłacić jak każdy normalny człowiek.

Całe życie tak ciężko pracowałem, pomyślał, kryjąc twarz w dłoniach. Praca była dla niego radością życia, wybawieniem. Przeżywał cudowne chwile, kiedy kończył przygotowania i pierwszego dnia zdjęć odwiedzał plan, kiedy film szedł do wyświetlania i osiągał wspaniałe wyniki kasowe, kiedy jego produkcje zdobywały nagrody. Za każdym razem, kiedy dostawał awans, czuł nieopisaną euforię, jakby cały kosmos był w zasięgu ręki, jakby należał tylko do niego… Pierwsza żona Seldena oskarżała go, że jest pracoholikiem i popadł w uzależnienie od swoich osiągnięć. Dopatrywała się w tym przyczyn rozpadu ich małżeństwa i w końcu wytknęła mu, że gdyby poświęcał jej więcej uwagi, to być może nie doszłoby do jej romansu z kolegą z biura. Ta wiadomość na chwilę kompletnie poraziła Seldena. Był to dla niego szok, zwłaszcza kiedy dowiedział się, że przygoda pozamałżeńska jego żony trwała już od dwóch lat, a do tego Sheila nie miała nawet żadnych oporów, żeby ściągnąć swojego lubego na świąteczny wyjazd z Seldenem do Aspen. Zjedli nawet we trójkę lunch, a on nadal nic nie podejrzewał. Różnica polegała na tym, że Selden nie kochał Sheili tak jak Janey. Ożenił się z nią wyłącznie z poczucia winy – po pięciu latach znajomości postawiła mu ultimatum, a jemu było wtedy wygodniej ustąpić, niż szukać sobie nowej towarzyszki.

Gdyby teraz miał wybierać pomiędzy Sheilą a pracą, nie zastanawiałby się długo. Z drugiej strony Sheila przenigdy nie postawiłaby go w takiej sytuacji – nie starczyłoby jej wyobraźni. Natomiast Janey z przedziwną łatwością wplątywała ludzi w afery, które sama wywoływała, i w rezultacie każdy coś na tym tracił. Była jak syrena, pomyślał Selden, wabiąca żeglarzy na ostre skały…

Spojrzał ponownie na zegarek. Była 10:43.

Jedyną osobą, która wyszła z tej katastrofy bez najmniejszego szwanku, był George, który do tego wykupił korzystnie firmę Comstocka. Wydawało się niesprawiedliwością losu, że nie odniósł przy tym chociażby tak banalnych obrażeń jak złamana noga…

Wyświetlacz pokazywał godzinę 10:45. Selden podniósł słuchawkę i zadzwonił do George'a.

George Paxton lubił otaczać się pięknymi przedmiotami, lecz był zdania, że ich miejsce jest w domu, natomiast biuro służy do prowadzenia interesów, zatem z założenia powinno odpowiadać wystrojem biznesowej zasadzie „zero rozrzutności". Zgodnie z tym założeniem jego gabinet był olbrzymi, lecz urządzony funkcjonalnie. George pozwolił sobie tylko na dwa odstępstwa od tej reguły: pierwszym był imponujących rozmiarów jedwabny indyjski dywan, specjalnie zamówiony przez Mimi, drugim zaś portret pędzla współczesnego malarza Damiena Hirsta przedstawiający George'a z lekko skonsternowaną miną. Obraz był prezentem ślubnym od Mimi. Miał wymiary półtora na trzy metry i kosztował pół miliona dolarów.

Długi szereg okien ukazywał widok na śródmiejskie wieżowce. Na samym środku pomieszczenia stała grupa twardych czarnych kanap i foteli firmy Le Corbusier. Na nich właśnie George przyjął Seldena.

Popijali kawę z niebieskich papierowych kubków ozdobionych logo lokalnej greckiej jadłodajni.

Spotkanie, zdaniem Seldena, nie przebiegało najlepiej.

– Nie masz wyboru – powiedział George. – Spójrz na to z logicznego punktu widzenia. Znasz ją od ośmiu, dziewięciu miesięcy, a pracujesz już ile – dwadzieścia lat?

George pociągnął łyk kawy, myśląc, że Selden w pewnych sprawach wykazuje zupełnie ślepy upór. Wybór był oczywisty, ale on cierpiał na przerost ego i to go zgubiło. Jeśli teraz nie wyzwoli się spod wpływu ego, pogrąży się całkowicie.

Selden wyjrzał przez okno. Widział wyraźnie biura po drugiej stronie ulicy. W jednym pokoju przed komputerem siedział mężczyzna, rozmawiając przez telefon. Selden zastanawiał się, czy powinien powiedzieć George'owi, że nadal kocha Janey. Bał się, że wyjdzie na mięczaka. Podniósł swój kubek ze stolika.

– A jeśli cała ta sprawa to jedna wielka pomyłka? – zapytał. – Jeśli skazano nie tę osobę…

George westchnął.

– Przecież nikt tutaj nie umrze – powiedział, nieco już zdenerwowany. – Sytuacja nie jest dobra, ale może powinieneś w końcu przejrzeć na oczy. Dorośnij. Chcesz sam rozdawać karty czy dalej robić z siebie pośmiewisko?

– Gdyby można było… – zaczął Selden.

– Jezu… – George się skrzywił. – Wiesz chyba, bo wszyscy to wiedzą, że tak wygląda praca dyrektora. Trzeba umieć podejmować trudne decyzje. Reszta to pryszcz. Od łatwych decyzji ma się asystentów.

– Ona uważa, że ty też miałeś z tym coś wspólnego – powiedział Selden, pozwalając sobie na nieco ostrzejszy ton.

George uśmiechnął się, przewracając oczami.

– Dziwisz się temu? Może uważasz ją za osobę, która weźmie odpowiedzialność za własne czyny?

– Nie ona jedyna w tej sytuacji unika odpowiedzialności – zauważył Selden.

George podniósł kubek do ust, zerkając na Rose'a. Facet nie radzi sobie najlepiej, pomyślał, dostrzegając, że Selden wygląda na zmarnowanego i jakby na lekkim kacu. Domyślił się, że Rose wciąż jest zakochany. George nie miał wątpliwości, że Janey bez wahania pociągnie męża ze sobą na samo dno, co z całą pewnością rozumiał też Victor Matrick. Jedynym sensownym wyjściem było rozdzielenie tej pary; z tego powodu (chociaż nie tylko z tego) George postanowił nigdy nie mówić Seldenowi o tym, że widział list od Comstocka. Westchnął. Mógłby oczywiście zdradzić Rose'owi kilka dodatkowych szczegółów, które bardzo jasno uświadomiłyby mu, z kim ma do czynienia. Ale nie potrafił zrobić czegoś takiego staremu kumplowi. Kopanie leżącego nie ma najmniejszego sensu, poza tym George'owi wydawało się, że Selden nie może już upaść niżej.

– Selden – odezwał się – to, czego szukasz, nie istnieje.

– Nie jestem tego do końca pewien, George.

– Takie dziewczyny jak Janey Wilcox nie nadają się na żony – odparł George.

Selden odstawił kubek na szklany stolik.

– Co to ma znaczyć: takie dziewczyny jak Janey Wilcox?

– Daj spokój – powiedział łagodnie George. – Obaj dobrze wiemy, że są kobiety, które warto poślubić, i takie, których nie warto. Janey Wilcox należy do tej drugiej kategorii.

– Podaj mi jeden rozsądny powód – domagał się Selden. W jego głosie dała się słyszeć nuta desperacji. – Nie jestem zaślepionym durniem. Chcę tylko zrozumieć, o co ci chodzi.

– Ona czegoś chce – oświadczył George. – To jest jasne dla wszystkich. Chce czegoś, ale nikt nie wie czego. I ona sama też tego nie wie. A ludzie, którzy nie wiedzą, czego chcą, nie nadają się na partnerów. Ani w interesach, ani w ogóle.

– Dzięki, George – powiedział Selden, przybity.

Wstał. George też się podniósł. Żal mu było faceta, ale był pewien, że da sobie radę, jak wszyscy. Położył mu rękę na ramieniu.

– To jest tak jak z obcinaniem małego palca – powiedział pocieszająco. – Należy to zrobić szybko, więc nie można piłować ręki nożem do steków. A kiedy już jest po wszystkim, nagle okazuje się, że ten palec wcale nie był taki niezbędny…

– Jasne – odparł Selden. Uścisnęli sobie dłonie.

– Wpadnij do naszego nowego apartamentu w przyszłym tygodniu – zaproponował George. – Powiem Mimi, żeby coś przygotowała. Jej asystentka zadzwoni do ciebie…

Jeszcze chwila i Selden wyszedł.

George odetchnął z ulgą.

Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył tego samego mężczyznę co przedtem Selden. Facet nie ma własnego życia, pomyślał. Cały dzień sterczy przed komputerem. George zastanawiał się obojętnie, co też takiego robi ten człowiek.

Wrócił do biurka, myśląc o Seldenie. Czuł lekkie wyrzuty sumienia.

Co jednak miał zrobić? Powiedzieć mu, że jego żona przyszła do niego po pieniądze na ten jej głupi „projekt", chcąc go naciągnąć w taki sam sposób jak przedtem Comstocka Dibble'a? A może jeszcze trzeba mu było powiedzieć, co zrobiła, żeby zdobyć tę forsę? George wspomniał dzień, kiedy Janey zjawiła się w jego biurze i tę żałosną farsę z klękaniem przed nim i robieniem mu dobrze. Nie uciekał przed nią – który facet by uciekł? – w końcu to nie był prawdziwy seks. Natomiast Janey, która jak wiele kobiet traktowała seks jako narzędzie do realizacji swoich planów, była święcie przekonana, że każdy mężczyzna to napalony dureń, który zrobi wszystko, byle tylko zechciała wziąć jego fiuta do ust.

George potrafił się zachować: bardzo grzecznie jej podziękował.

Na nic więcej od niego Janey Wilcox liczyć nie mogła.

Wiedział oczywiście, że to jeszcze nie wszystko i że Janey w końcu zjawi się ponownie. Po takich kobietach zawsze należy się tego spodziewać. Wydaje im się, że mężczyzna, którego obsłużyły, jest im coś winien i że mogą go zmusić, żeby się wywiązał.

George nie był zatem zaskoczony, kiedy mniej więcej przed tygodniem Janey złożyła mu wizytę.

– George – zaczęła, usiadłszy na czarnym fotelu Le Corbusier i zsunąwszy futro z ramion, jakby nie spieszyła się do wyjścia. – Sądzę, że wiesz, dlaczego tu przyszłam.

– Sądzę, że wiem – odpowiedział, figlarnie unosząc brwi. – Niech zgadnę… Nie nasyciłaś się mną jeszcze.

– Nie próbuj udawać durnia, George – syknęła. – Może z Mimi to przejdzie, ale nie ze mną.

– Więc Mimi też gra w tym jakąś rolę?

– Mimi gra różne role – odparła zagadkowo.

– Wydawało mi się, że nie rozmawiacie ze sobą?

– Przecież nie rozmawiam teraz z Mimi – powiedziała Janey, kołysząc nogą, która, jak zauważył George, była goła, chociaż na dworze było najwyżej piętnaście stopni. W odkrytych sandałach jej nogi stanowiły wyjątkowo kuszący widok.

– Przyszłaś mnie prosić, żebym zamienił z nią…

– Przyszłam po pieniądze – wypaliła prosto z mostu, wstając z fotela.

– Każdy chce pieniędzy. – George uśmiechnął się sympatycznie. – Zdradzisz mi, w jaki sposób planujesz je zarobić?

– Już je zarobiłam, dobrze o tym wiesz. – Podeszła do jego biurka, opierając dłonie na blacie. Pochyliła się tak, że w głębokim dekolcie swetra widać było cały jej biust. – To ja podsunęłam ci pomysł wykupienia firmy Comstocka. Zasady prowadzenia biznesu mówią jasno, że w takim wypadku jesteś mi winien przynajmniej znaleźne.

George wyprostował się w fotelu i spojrzał na nią uważnie. Janey po raz kolejny zaskoczyła go tym, że nie była wcale taka głupia, na jaką wyglądała. Wielka szkoda, pomyślał. Zamiast kombinować, powinna zająć się czymś wartym zachodu. Wtedy naprawdę mogłaby dojść do czegoś w życiu.

– Nie odmówiłbym ci racji – powiedział, opierając podbródek na dłoniach – gdybym robił z tobą biznes według zwykłych zasad. A konkretnie – wyjaśnił, unosząc brwi – gdybyś zamiast prosić mnie o pomoc w sprawie Comstocka, przyszła do mnie z listem od niego i zasugerowała, że warto by się zainteresować wykupieniem jego firmy…

– Przecież to żadna różnica!

– I tu się mylisz. – George pokiwał dobrotliwie głową. – Nasza umowa miała całkowicie odmienny charakter. Poprosiłaś mnie o małą przysługę. Spełniłem twoją prośbę, a ty odwdzięczyłaś mi się na swój sposób. I na tym, moja droga, nasza znajomość się kończy.

– Zatem nic nie zrobisz? – zapytała ostrym tonem.

– Otóż właśnie – powiedział George, definitywnie kończąc rozmowę. – Nic.

Janey zaczęła gniewnie sapać, mamrocząc coś o tym, że George jest jej coś winien. A George, patrząc na nią, pomyślał, że faktycznie nie ma najmniejszego zamiaru uznawać jej wydumanych roszczeń. Zrobiła swoje, spędził z nią kilka miłych chwil, a teraz należało zerwać wszelkie nici, które wiązały ich ze sobą. W przeciwnym razie nigdy się od niego nie odczepi.,.

Podniósł słuchawkę telefonu, poprosił sekretarkę, żeby go połączyła, i odwrócił się razem z fotelem tyłem do Janey. Kiedy po jakimś czasie spojrzał przez ramię, już jej nie było.

Tak wyglądało jego ostatnie spotkanie z Janey Wilcox. George miał nadzieję, że już nigdy więcej jej nie zobaczy. Oparł łokcie na biurku, myśląc o biednym Seldenie, który dopiero co wyszedł.


Winda zatrzymała się na piętrze, gdzie mieściło się biuro George’a. Drzwi rozsunęły się. Mimi Kilroy Paxton wydała stłumiony okrzyk, całkowicie zaskoczona widokiem Seldena Rose'a.

Odruchowo pomyślała, że Selden przestawia sobą obraz nędzy i rozpaczy. Był niedogolony, jakby brakło mu chęci do codziennej toalety lub też nie miał do niej głowy. Sprawiał wrażenie człowieka, który długo znosił ciosy, lecz w końcu przyznał się do porażki i czeka na śmiertelne pchnięcie, wiedząc, że nie znajdzie już siły, aby je odeprzeć. Mimi najbardziej wstrząsnął jednak wyraz jego oczu, tych brązowych oczu, które do tej pory zawsze lśniły wręcz chłopięcą radością życia. Teraz te oczy były matowe i poszarzałe jak kawałek kartonu pozostawiony na dworze na łaskę wiatru i słoty.

Selden patrzył na nią niewidzącym wzrokiem. Drzwi windy były otwarte, lecz on ani drgnął, jakby tknął go nagły paraliż.

– Selden! – zawołała Mimi.

Słysząc swoje imię, Rose nagle ją spostrzegł i postąpił krok naprzód, żeby się przywitać.

– Cześć, Mimi – powiedział.

Mimi wyszła z windy i ująwszy go pod ramię, pociągnęła w głąb korytarza.

– Selden – w jej głosie brzmiała szczera troska – dobrze się czujesz?

– Całkiem nieźle, zważywszy na okoliczności – odparł zrezygnowanym tonem.

– Musisz mi o tym opowiedzieć – oświadczyła Mimi. – Czuję się w jakiś sposób odpowiedzialna za to wszystko…

– Ty? – Potrząsnął głową. – Przecież nic nie zrobiłaś…

– Przypomnij sobie – upierała się Mimi. – To ja przedstawiłam cię Janey… To ja namawiałam ją do małżeństwa z tobą…

– Sam cię prosiłem, żebyś mnie przedstawiła – zaprotestował Selden. – To miała być przyjacielska przysługa, pamiętasz?

– Więc co teraz zrobisz? – zapytała Mimi łagodnie. Wiedziała to i owo o kłopotliwym położeniu, w którym znalazł się Selden; George usłyszał o tym od któregoś z dyrektorów ze Splatch Verner. Plotka o tym, że Seldenowi Rose'owi polecono rozstać się z własną żoną, zdążyła już rozejść się w wyższych sferach biznesu, nabierając charakteru przypowiastki przestrzegającej przed niebezpiecznymi kobietami.

– Nie wiem, co mam zrobić. – Selden potrząsnął głową. – Janey twierdzi, że jest niewinna, a nikt nie chce jej uwierzyć.

– Co dokładnie ci powiedziała? – zapytała Mimi.

– Że napisała scenariusz… i że George podobno ma coś wspólnego z jej nieszczęściem. Mówi, że to jego wina…

– Wyjaśniła ci, dlaczego tak uważa?

– Nie, oczywiście, że nie. Nie potrafiła też powiedzieć, gdzie podziewa się zaginiony scenariusz. Pewnie zmyśliła to wszystko… – Spojrzał Mimi w oczy błagalnym wzrokiem. – Wszyscy mi mówią, że powinienem się rozwieść.

– Nie możesz tego zrobić! – zawołała Mimi.

– Więc stracę posadę – odparł Selden. – Zaczynam myśleć, że to jedyne wyjście. Wciąż ją kocham.

Mimi przygryzła wargę.

– Rozmawiałeś z George'em?

– Przed chwilą od niego wyszedłem. Nie potrafił mi doradzić, zresztą nie dziwię mu się. To nie jego problem.

– Och, Selden. – Mimi westchnęła, podejmując decyzję, nad którą zastanawiała się od dawna. Obiecywała sobie wyrzucić Janey Wilcox z pamięci, ale mimo to nieustannie o niej myślała. Przeczytawszy z ciężkim sercem ojej straszliwym upokorzeniu w Dingo's, Mimi uznała, że Janey otrzymała już dostateczną karę. Dalsze przedłużanie jej cierpień było jak długi wyrok za drobne przestępstwo; człowiek potraktowany w ten sposób wychodzi z więzienia jako zatwardziały, żądny zemsty kryminalista. Mimi na własnej skórze poznała mściwość Janey i rozumiała już teraz, że im bardziej ludzie będą usiłowali ją stłamsić, tym większe będą jej pretensje. Można było ją zmusić do zejścia ze sceny, ale tylko na krótki czas. Janey była jak obca forma życia zamrożona w lodowcu – z całą pewnością w końcu by powróciła, jeszcze silniejsza niż przedtem. Trudno sobie nawet wyobrazić, do czego wtedy byłaby zdolna.

Mimi doszła do wniosku, że w interesie wszystkich najlepiej będzie, jeśli życie wróci na normalne tory. Rozwód Janey z Seldenem oznaczał katastrofę – kto mógł przewidzieć następny ruch zdesperowanej, rozwścieczonej kobiety? Mimi nagle zrozumiała, że Selden i Janey muszą pozostać razem i kupić dom gdzieś na przedmieściach, w Connecticut. Z dala od pokus sławy, pieniędzy i splendoru, Janey być może przestanie być groźna i stanie się jak zasuszone jabłko, które zostawia się na słońcu na całe miesiące, a potem domalowuje mu się oczy, nos i uśmiech…

– Selden – powiedziała Mimi, przyciągając go do siebie. – Nie wiem, czy Janey naprawdę napisała ten scenariusz, ale jeśli chodzi o George'a, to powiedziała prawdę. Przyszła do niego z prośbą o pomoc już kilka miesięcy temu, kiedy zaczęła dostawać te listy…

Selden raptownie się ożywił. Wyglądał jak pies gotowy skoczyć komuś do gardła.

– Więc zostałem oszukany – wyszeptał. – Mój najlepszy przyjaciel, przez tyle czasu…

– Wolnego – ofuknęła go Mimi. – Wiesz, że wcale tak nie było. George nic ci nie powiedział, bo nie chciał cię martwić…

– Dziękuję, Mimi – przerwał jej Selden ze złością. – Cieszę się, że w końcu odważyłaś się powiedzieć mi prawdę.

Ruszył szybkim krokiem w kierunku windy. Mimi pobiegła za nim.

– To wcale nie jest powód, żeby zrywać z nami znajomość, wiesz? – próbowała go zagadnąć. Kiedy drzwi się otworzyły i Selden wsiadł do windy, Mimi zawołała za nim tonem pocieszenia: – Jesteś dobrym człowiekiem. Cokolwiek by się działo, zawsze pamiętaj, że postąpiłeś szlachetnie i honorowo…

Drzwi się zamknęły, a Mimi poszła na spotkanie z mężem. Nie miała najmniejszego zamiaru wspominać mu, że widziała się z Seldenem. Kobiety wiedzą, że o pewnych sprawach należy milczeć. Mimi poklepała więc George'a po policzku, śmiała się z wszystkich jego żartów i powtórzyła mu po raz kolejny, jaki jest wspaniały. Zrobiła to, ponieważ podjęła już decyzję, że będzie go oszukiwać. A skoro miało tak być, czuła się w obowiązku być dla niego kochającą żoną i jak najlepszą matką dla dziecka, które urodzi.


A więc Janey mówiła prawdę, pomyślał Selden, przyglądając się niskiemu budynkowi z poczerniałej cegły. Przynajmniej raz nie skłamała. Całkiem możliwe, że także ten scenariusz, o którym tyle mówiła, naprawdę istnieje.

Spojrzał jeszcze raz na czarno pomalowane drzwi, sprawdzając numer domu. Zmarszczył brwi. Czy to na pewno dobry adres? Mógł się co prawda pomylić, ale miał dobrą pamięć do cyfr. Był całkiem pewien, że ten właśnie adres widniał na kopertach przesyłanych do hotelu.

Ulica Sześćdziesiąta Siódma numer sto dwadzieścia cztery, mieszkanie 3A.

Przyjrzał się jeszcze raz budynkowi.

Wejście mieściło się na wysokości ulicy, obok budki z chińskim jedzeniem. Kiedyś mogła tu mieszkać jedna bogata rodzina, ale widać było, że dawno temu dom został przebudowany: oryginalną fasadę zastąpiono płaskim frontonem. Z każdego piętra wyzierała smutno para wąskich okien.

Na pierwszy rzut oka adres był bez zarzutu. W Nowym Jorku jest wiele takich miejsc, których adresy nie budzą najmniejszych podejrzeń. Dom mieścił się w zupełnie przyzwoitym kwartale, pomiędzy Park Avenue a Lexington Avenue. Problem polegał na tym, że ulica Sześćdziesiąta Siódma łączyła się z aleją, która wiodła prosto przez Central Park, przez co zawsze była pełna ciężarówek i nieustannie panował tu hałas. Rozejrzawszy się, Selden zauważył, że inne budynki wcale nie są w lepszym stanie. Najwidoczniej właściciele nie widzieli sensu w przeprowadzaniu remontów.

Obok drzwi znajdował się domofon z ośmioma przyciskami. Pod numerem 3A widniała maleńka karteczka z nazwiskiem Wilcox wypisanym czarnym wyblakłym flamastrem. Selden wiedział, że nie zastanie tam nikogo, dlatego doszedł do wniosku, że lepiej od razu zadzwonić do dozorcy. Nie znalazłszy odpowiedniego guzika, zaczął wciskać wszystkie po kolei, mając nadzieję, że w końcu ktoś go wpuści. Po kilku sekundach usłyszał szczęk zamka. Otworzył drzwi i wszedł.

Naprzeciwko wejścia znajdowała się ciemna, wąska klatka schodowa, a po lewej skąpo oświetlony korytarz wyłożony szachownicą z czarnych i białych plastikowych płytek. Jedne z drzwi były otwarte. Stała w nich kobieta w średnim wieku, z twarzą upstrzoną naroślami o tajemniczym wyglądzie.

– Pan sobie życzy? – zapytała podejrzliwie.

– Szukam gospodarza domu – powiedział Selden, przekładając swoje drogie czarne rękawiczki z ręki do ręki.

– Tam dalej, w głębi korytarza. – Wskazała głową. – Jak go nie ma w domu, to znaczy, że siedzi w pubie naprzeciwko.

Gospodarz jednak był w domu. Selden wyjaśnił mu, że jest mężem Janey Wilcox i chciałby wejść do jej mieszkania.

– Jasne – powiedział dozorca, podstarzały mężczyzna w wyciągniętym podkoszulku. Prawdopodobnie wyglądał na więcej lat, niż miał w rzeczywistości. – Czytałem o panu w gazecie. Jak się miewa nasza lokatorka?

– Dziękuję, dobrze – powiedział Selden spokojnie.

– Niech jej pan przekaże, że musi się zdecydować, co robi z tym mieszkaniem. – Dozorca podał mu klucze. – Wynajmowała temu blondynowi, co to przychodziła do niego jedna babka…

– Janey? – wystraszył się Selden.

– Nie – odpowiedział z namysłem dozorca. – Starsza. Pod czterdziestkę. No, ale facet się wyprowadził i mieszkanie tyle czasu już stoi puste… Właściciel nie lubi pustych mieszkań, nawet jak ktoś za nie płaci.

– Przekażę – zapewnił go Selden, biorąc klucze.

Wchodząc na wąską klatkę schodową, nie mógł się nadziwić, że Janey Wilcox, piękna modelka Victoria's Secret, naprawdę wspinała się kilka razy dziennie po tych brudnych stopniach. Co ją zmusiło, żeby tutaj mieszkać? Na drugim piętrze zaleciał Seldena zapaszek przypalonego obiadu. Skrzywił się z odrazą i ruszył dalej. Po chwili zauważył, że podąża za nim olbrzymi karaluch. Chciał go rozdeptać, ale zrezygnował, widząc rozmiary owada, który z pewnością zapaskudziłby mu pół podeszwy.

W drzwiach były trzy zamki. Selden otworzył je po kolei, znów zachodząc w głowę, jak Janey mogła tu mieszkać.

Zaśmiał się, przypomniawszy sobie o jej skąpstwie.

Drzwi otworzyły się z upiornym zgrzytem. Selden zawahał się na moment. Nie był wcale pewien, czy chce tam wchodzić. Wewnątrz czuć było śmieciami bądź zepsutą żywnością. Pierwszym określeniem, które przyszło mu do głowy, było „brud i nędza".

Zreflektował się jednak szybko. Miał obowiązek przynajmniej spróbować ratować swoją żonę.

Przestąpił próg. Po lewej stronie znajdowała się lilipucia kuchenka. Selden zauważył zardzewiałe sprzęty i drzwiczki od szafki wiszące krzywo na nadłamanych zawiasach. Wyglądało na to, że wiszą tak już dłuższy czas, a Janey nie chciało się ich naprawić. Po prawej stronie był pokój o rozmiarach trzy na cztery metry. Znajdował się w nim płytki kominek, a na wprost drzwi było okno. W prawo kolejne drzwi prowadziły do drugiego pokoju, który mógłby w ostateczności uchodzić za sypialnię. Było tam drugie okno oraz komoda. Łóżko znajdowało się na małej platformie wzniesionej na czterech słupkach, pod którą zamocowano dwa pręty do wieszania ubrań.

Dobrze, pomyślał Selden. Jestem w mieszkaniu Janey. Gdzie teraz zacząć poszukiwania?

Na łóżku dostrzegł firmową torbę Burberry. Wyglądała na nową; z ciekawości sięgnął po nią. W środku było pudełko, a w pudełku – para butów w szkocką kratę. W torbie Selden znalazł też paragon, z którego dowiedział się, że za buty zapłacono jego kartą kredytową, że Janey podpisała się jego nazwiskiem i że otrzymała trzydziestoprocentowy rabat. Na paragonie widniała data ósmy grudnia; przypomniał sobie, że tego właśnie dnia Janey kupiła też naszyjnik z czarnych pereł. Spróbował zebrać fakty razem – data, buty, miejsce, w którym je zostawiła – ale nic mu z tego nie wyszło, dał więc spokój i wrócił do pokoju. Pod oknem stało drewniane uczniowskie biurko. Nie było na nim nawet papierka, Selden zajrzał więc pod spód i ujrzał prawie nowy laptop firmy Apple leżący na stosiku różowych kartek.

Nagle wiedział już, że znalazł to, czego szukał.

Przyklęknąwszy, uniósł komputer i wyciągnął spod niego papiery. Janey była osobą skrytą, lecz jeśli chodzi o chowanie rzeczy, nie należała do specjalistek; Selden przypomniał sobie, z jaką łatwością znalazł list od Comstocka.

Nagle coś go tknęło. Różowy papier? Scenariusz na różowym papierze? Banalny, dziewczyński pomysł.

Faktycznie, był to scenariusz. Na pierwszej stronie widniało: ZA WSZELKĄ CENĘ?, a pod spodem: „Scenariusz. Autorka: Janey Wilcox".

Jest! Selden drżał z podniecenia. Nagle powróciło poczucie czasu. Sprawdził na ręcznym zegarku: dochodziła dwunasta trzydzieści. Jeszcze niecałe cztery godziny…

Nie, nie, pomyślał radośnie. Już nie. Teraz, kiedy trzyma w rękach dowód, ma tyle czasu, ile dusza zapragnie…

Usadowił się na kanapie obitej spłowiałym czerwonym aksamitem, odłożył stronę tytułową na bok i zagłębił się w lekturze…


Po dwudziestu minutach przerwał i odchylił głowę do tyłu, kryjąc twarz w dłoniach.

Niesamowita dziewczyna, pomyślał. Niepojęta i zagadkowa, a jednocześnie tak łatwa do rozszyfrowania. Cały jej „scenariusz" liczył nie więcej jak trzydzieści stron, a jego forma pozostawiała wiele do życzenia – właściwie była to garść pomysłów na poszczególne sceny. Gdzieniegdzie tylko widniał strzępek dialogu, wtrącony dla zachowania proporcji. Selden miał wrażenie, że nareszcie zrozumiał swoją żonę. Znając jej wyrafinowane pojęcie o sztuce, nie dziwił się, że Janey wstydziła się pokazać swój scenariusz komukolwiek. W każdej scenie widać było, jak autorka w żenujący wprost sposób ucieka się do kalek i ogranych motywów.

Selden powrócił do pierwszej strony. Główna bohaterka nie miała nawet imienia; nazywano ją po prostu Dziewczyną lub (gdy była młodsza) Dziewczynką. W pierwszej scenie Dziewczynka miała cztery lata i tańczyła w szkolnym teatrzyku baletowym. Występowała w roli świeczki na torcie urodzinowym i przemierzała scenę raz po raz, kręcąc się jak fryga. Po skończonym przedstawieniu przyszli po nią rodzice. Tatuś (którego Dziewczynka kochała najbardziej na świecie) przytulił ją, a Matka (ona również nie miała żadnego nazwiska) odciągnęła córeczkę na stronę i nakrzyczała na nią za poplamioną baletową spódniczkę. W następnej scenie opowieść przeskakiwała sześć lat do przodu. Dziesięcioletnia Dziewczynka maluje się ukradkiem podebraną Matce szminką. Nagle do łazienki wpada Matka i zobaczywszy, co się dzieje, „wyrywa Dziewczynce szminkę z rąk" (tak było w tekście).


MATKA (gniewnie)

Powiem ci tylko tyle: jeżeli rozwiodę się z twoim ojcem, to będzie to wyłącznie twoja wina!


DZIEWCZYNKA Nie mów tak, mamo, proszę cię.


MATKA Posiedzisz zamknięta w pokoju. Dopóki nie zmądrzejesz.

Spójrz na siebie. Wyglądasz jak zdzira!


DZIEWCZYNKA Jeśli tak, to ucieknę z domu.


MATKA Bardzo dobrze. Rodzina i tak ma przez ciebie same kłopoty.


Selden uśmiechnął się pobłażliwie, przerzucając kilka stron. Znalazł fragment, który wydał mu się nieco bardziej interesujący. Dziewczyna, znów o dobre kilka lat starsza, znalazła się na jachcie jakiegoś Araba, porwana i zmuszona do świadczenia usług seksualnych za sprawą znajomej, noszącej w scenariuszu miano Tak Zwanej Przyjaciółki. Noc w noc kuliła się przerażona na koi, słuchając dobiegających zza ściany rozpaczliwych krzyków: „Niet! Niet!". To pomocnicy Araba (zwanego w tekście po prostu Arabem) gwałcili Dziewczynę z Rosji. „Wtedy właśnie – wyjaśniał scenariusz – Dziewczyna postanowiła, że jej nie może spotkać to samo. Musiała znaleźć sposób, żeby uniknąć takiego losu".

Po tym opisie następowała scena pokerowej rozgrywki pomiędzy Dziewczyną a trzema pomocnikami Araba.


PIERWSZY ARAB Podnoszę stawkę o sto.


DZIEWCZYNA Podwajam. Dwieście i sprawdzam.


PIERWSZY ARAB Jakim sposobem…?


DZIEWCZYNA Znowu wygrałam.


Selden nie miał pojęcia, skąd Janey wytrzasnęła tę historię. Była to oczywista kalka, oklepana opowiastka, której miło posłuchać, ale w którą nikt nie uwierzy. A jednak trzeba przyznać, że pomysł z wygrywaniem własnego losu przy pokerowym stole był niezły i oryginalny. Brzmiały w nim echa opowieści o Sinobrodym. Autorka, jak widać, miała trochę wyobraźni…

Zresztą, pomyślał Selden, kogo obchodzi, jaki jest ten scenariusz? Ważne było tylko jedno: że faktycznie próbowała go napisać, że od początku miała jak najlepsze intencje. No i oczywiście to, że powiedziała prawdę. A on nie chciał jej wierzyć, kiedy mu powtarzała, że napisała scenariusz…

Zalała go nagła fala wyrzutów sumienia.

Aby je ukoić, obiecał sobie szybko, że wynagrodzi Janey wszystko. Spełni każde jej życzenie. Teraz, kiedy trzymał jej zapiski w ręce, przejrzał na oczy: to była prawda, że Janey została wrobiona. Jak mógł w to wątpić? Zwinąwszy luźne kartki w rulon, Selden wsunął je do wewnętrznej kieszeni płaszcza.

Prawie wybiegł z mieszkania. Pęk kluczy brzęczał mu w ręce. Dziękował Bogu, że ani on, ani Janey nie będą musieli już więcej tutaj wracać; przekonają, żeby przestała płacić czynsz… Postanowił też rozgłosić swoją nowinę; zadzwoni do Jerry'ego Grabawa i powie mu, że znalazł scenariusz…

Powie też, oczywiście, Victorowi Matrickowi. Obracając klucz w zamku, wyobraził sobie ten wspaniały moment… Przypomniał sobie okrutne twierdzenie Victora, że Splatch Verner nie poradzi sobie z dziewczyną pokroju Janey Wilcox. Cóż, tym razem będzie musiał uznać własną pomyłkę i przyznać, że jest dokładnie odwrotnie. Janey Wilcox jest akurat taką żoną, jakiej potrzebuje firma: piękną, mądrą i utalentowaną. Dokończy swój scenariusz dzięki wskazówkom Seldena, który pomógł już niejednemu autorowi ogarnąć jego dzieło. O ileż zyska na tym jego wizerunek, kiedy ludzie zobaczą, że uroda nie jest bynajmniej jedynym atutem pani Rose. Nawet mama będzie pod wrażeniem…

Nagle zamarł, wkładając klucze do kieszeni. A jeśli ludzie i tak mu nie uwierzą? Jeśli uznają, że Janey stworzyła te szkice po fakcie, już po wybuchu skandalu, żeby dowieść swojej niewinności?

Otrząsnął się z tych myśli. Nie to było ważne. Zbiegając po schodach, zrozumiał, że najważniejsze jest to, że on zna prawdę. Opinie innych ludzi nie obchodziły go ani trochę.


Janey Wilcox siedziała w łazience, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze.

Czuła radosne podniecenie, a jednocześnie była kłębkiem nerwów. W takich sytuacjach zawsze niezawodnie uspokajało ją studiowanie własnej urody, kwitnącej i pełnej życia, niepobladłej ani trochę, pomimo niedawnych przejść.

Dobrze było pomyśleć, że koniec kłopotów jest już bliski. Za dwadzieścia minut zjawi się samochód. Kierowca zawiezie Janey na lotnisko imienia Kennedy'ego, a po wejściu na pokład samolotu zacznie się dla niej nowe życie…

Oderwała się od lustra, przypomniawszy sobie, co musi jeszcze zrobić przed wyjściem. Na łóżku leżały cztery porządnie spakowane walizki od Louisa Vuittona, otwarte i gotowe do ostatniego przeglądu. Wszystko było na miejscu; pozostało jeszcze tylko pudełko wyłożone granatowym aksamitem, w którym Janey trzymała swój naszyjnik z czarnych pereł, zakupiony jeszcze w czasach, kiedy Seldena i ją łączyło uczucie. Pudełko to zawierało teraz także drugi najcenniejszy skarb Janey: zaproszenie na oscarowy bankiet magazynu „Vanity Fair".

Pudełko leżało na komódce. Janey uniosła wieczko, żeby jeszcze raz rzucić okiem na najbardziej pożądane zaproszenie na świecie. Z czułością przesunęła palcem po tłoczonych złotych literach układających się w tytuł „Vanity Fair" złożony tą samą słynną czcionką, którą co miesiąc można było podziwiać na okładce magazynu. Otworzyła zaproszenie. W lewym górnym rogu widniało jej nazwisko, ręcznie wypisane złotym atramentem, a pod nim w krótkich słowach informowano, że obecność Janey Wilcox będzie mile widziana na uroczystej kolacji, która odbędzie się po zakończeniu uroczystości wręczenia nagród Akademii, punktualnie o dwudziestej pierwszej. Kilkaset osób otrzymało zaproszenia na bankiet po oscarowej gali, ale na tej ekskluzywnej kolacji bawiło się absolutnie doborowe towarzystwo: największe gwiazdy, topowi reżyserzy i szefowie studiów filmowych. Na dodatek reporterów wpuszczano tam dopiero później, gwiazdy mogły więc bez obaw używać, ile dusza zapragnie.

Janey od razu zrozumiała, że o tym zaproszeniu nie może powiedzieć nikomu, a zwłaszcza Seldenowi i Jerry'emu Grabawowi; nawet Wendy Piccolo była wykluczona. Szybko poczyniła odpowiednie przygotowania. Na szczęście przypomniała sobie, że ma kreację w sam raz na tę okazję: długą suknię wieczorową w stylu lat siedemdziesiątych, z odkrytymi plecami, z kolekcji Roberta Cavallego. Janey kupiła ją w Mediolanie podczas podróży poślubnej. Planowała w niej wystąpić na wiosnę, na którymś z dużych przyjęć, ale przecież nic nie mogło się równać z galą Oscarów. Fryzura będzie prosta: niezwiązane włosy, rozczesane na dwie strony, z przedziałkiem pośrodku. No i oczywiście perły…

Odłożywszy zaproszenie na bok, Janey wyjęła naszyjnik z pudełka. A gdyby tak założyć go teraz? Dla uświetnienia tej chwili? Na szczęście? Janey zapięła klejnoty na szyi, strącając przy tym zaproszenie łokciem na podłogę.

Chciała je podnieść, lecz nagle zamarła, słysząc szczęk klucza w zamku. Co Selden robi w domu o tej porze? Ogarnęła ją panika. Samolot do Los Angeles startował o trzeciej, a Selden nigdy nie wracał z pracy przed piątą lub szóstą po południu; o tej porze Janey miała już być gdzieś nad Chicago. Nie było jednak czasu do namysłu, bo w tej chwili do sypialni wpadł Selden. Porwał ją w ramiona i obsypał jej twarz pocałunkami, wykrzykując „kochana, moja kochana" jak podrzędny aktorzyna w tandetnym filmie.

I co teraz, do jasnej cholery? Janey była przerażona.

– Selden. Kochanie! – Starała się nadać swojemu głosowi równie serdeczne brzmienie, jednocześnie usiłując wykręcić się z objęć męża. – Co się stało? Dlaczego wróciłeś do domu? – Serce podeszło jej do gardła na myśl, że kiedy Selden zobaczy walizki, na pewno będzie starał sieją zatrzymać…

– Nie rozumiesz? – zawołał, chwyciwszy ją za ramiona. Jego oczy płonęły uniesieniem. – Teraz wszystko już będzie dobrze. Wszystko się ułoży…

– Jak to? – Janey przestraszyła się na serio.

– Znalazłem scenariusz! – krzyknął.

Cofnęła się o krok, patrząc na niego szeroko rozwartymi oczami.

– Naprawdę?

– W twoim mieszkaniu – wyjaśnił, szamocząc się z płaszczem. Wyjął z wewnętrznej kieszeni zwinięte w rulon różowe kartki i rozłożył je na łóżku. – Trudno to właściwie nazwać scenariuszem, ale w każdym razie jest to dowód, że się starałaś i że nigdy nie sądziłaś, że bierzesz pieniądze za seks. Patrz, kotku. – Wskazał na stronę tytułową. – „Za wszelką cenę?", taki dałaś temu tytuł. Oczywiście tytuł nie może być pytaniem. Będziesz musiała to zmienić. Naszkicowałaś też sporo scenek i mniej więcej określiłaś, co się dzieje pomiędzy jedną sceną a drugą…

Janey zrobiło się słabo. Dwa lata temu, kiedy usiłowała napisać ten scenariusz, porzuciła pracę nie tylko ze względu na to, że był kiepski (czego bardzo się wstydziła), ale również dlatego, że wyszła z niego szczera spowiedź z jej przeszłości…

– Selden… – wyjąkała.

W tym momencie Selden dostrzegł walizki na łóżku.

– Dokąd się wybierasz? – zawołał, nic nie rozumiejąc.

– Ja… – Janey zabrakło słów.

– Kochanie, nie rób tego! – Nagle dotarło do niego, co się dzieje. Chwycił ją za ręce. – Nie musisz wyjeżdżać. Mamy już scenariusz i teraz wszystko będzie dobrze. – Puścił jej dłonie i zaczął krążyć po pokoju. – Siedzę w tym biznesie od dwudziestu lat i potrafię poznać, czy ktoś ma talent. Twój tekst jest pełen oklepanych motywów, ale nie martw się, każdy scenariusz na początku tak wygląda. Bardzo pomysłowo rozwiązałaś tę scenę na jachcie…

– Selden, ja nie… – zaczęła Janey.

– Potrafisz, potrafisz, kochana. – Wyciągnął do niej ręce. – Nie rozumiesz? Pomogę ci. Napiszesz pierwszą wersję, a potem znajdziemy kogoś, kto nad nią popracuje. Oczywiście prawa do twojej pracy należą do Paradom, ale to nie problem, odkąd George tam rządzi. Jest mi coś winien, stary skurwiel…

Janey wzdrygnęła się, nie wiedząc, co Selden chce przez to powiedzieć. Widząc to, Selden spojrzał na nią uważnie.

– Rozumiem. – Pokiwał głową. – Masz do mnie pretensję, bo ci nie wierzyłem. Ale to nie było tak – powiedział żałosnym tonem. – Chciałem uwierzyć, że napisałaś ten scenariusz, ale bardzo się bałem, że to jednak nieprawda. Wiem, jak się czułaś… Na pewno byłaś na mnie wściekła. Proszę cię tylko, nie mów, że przestałaś mnie kochać. Nie teraz, kiedy dostaliśmy drugą szansę…

Janey nie mogła uwierzyć we własnego pecha. W takim momencie, kiedy nareszcie mogła uciec…

– Nie rozumiesz, najdroższa? – zapytał Selden. – Będziesz mogła nawet wyprodukować swój film…

Janey wsparła się ciężko o toaletkę. Chciała, żeby Selden sobie poszedł. Przeszkadzał jej zebrać myśli. Jego propozycja była obietnicą wszystkiego, czego zawsze pragnęła, ale jednak bała się… A jeśli skończy scenariusz, a on się dowie, że to wszystko prawda? Czy znowu będzie musiała znosić te same obrzydliwe upokorzenia co w zeszłym miesiącu? Nigdy.

– Nie… – jęknęła w odruchu samoobronnym.

Selden zamarł.

– Co to ma znaczyć? – zapytał.

– Muszę się zastanowić… – wyszeptała, kładąc drżącą dłoń na perłach. Gdyby tylko mogła wyznać mu prawdę, gdyby mogła mu zaufać… Selden nie dał jej czasu do namysłu. Jego następne słowa przedstawiły całą sprawę w przerażająco jednoznaczny sposób.

– Obawiam się, że nie masz wielkiego wyboru – oznajmił chłodno. – Dwa tygodnie temu Victor Matrick poinformował mnie, że muszę wybierać: żona albo praca. Naturalnie stanąłem w twojej obronie, przekonywałem, że napisałaś scenariusz, ale to nic nie dało. Victor nie cofnął ultimatum i teraz twój scenariusz to nasza jedyna szansa. Wiem, że nie chciałabyś, żebym stracił posadę. Nie po to pracowałem przez dwadzieścia lat…

Janey zatkało. Poczuła przenikliwe zimno, jakby cała krew odpłynęła z jej ciała. Była bliska torsji. Instynkt nakazywał uciekać jak najdalej od tej podłej kreatury, która nazywała siebie jej mężem. Ten odruch był przemożny, wiedziała jednak, że musi się opanować, mówić i zachowywać spokojnie. Stał przed nią Selden Rose, którego nie znała (mówiąc szczerze, czy znała go kiedykolwiek?). Nie potrafiła przewidzieć, do czego mógłby być zdolny.

– Nie musisz wybierać – powiedziała drżącym głosem. – Mam inne plany… – Oparła się łokciem. o komódkę. Nagle przypomniała sobie o zaproszeniu na bankiet „Vanity Fair" leżącym u jej stóp. Musiała podnieść je tak, żeby Selden nie zauważył.

– Inne plany? – zapytał Selden, wciągając głowę w ramiona jak wystraszony żółw chowający się w skorupie. – Jakie?

Janey odgarnęła włosy w czoła. Teraz należało go uspokoić, może nawet obiecać, że niedługo wróci…

– Mam dobre wieści – powiedziała, zdejmując perły z szyi i odkładając je do pudełka. Zachowywała się spokojnie, jakby nigdy nic. – Moja siostra w końcu zaszła w ciążę. Przeprowadzili się z Diggerem do Malibu, a Patty poprosiła mnie, żebym do nich przyjechała. Natychmiast.

Była to półprawda z rodzaju tych, które Janey często stosowała. Jeśli tylko Selden nie zadzwoni teraz z gratulacjami do Patty, to może się udać… Jego mina świadczyła o tym, że uwierzył…

– Po co ta panika? – Uśmiechnął się pobłażliwie, podchodząc do Janey. – Ciąża nie trwa dwa dni… Zdążysz pojechać do Patty. Pojedziemy do nich razem, kiedy tylko załatwimy tę sprawę…

Na twarzy Janey odbiło się rozczarowanie, którego nie potrafiła ukryć. Zauważywszy jej minę, Selden dodał:

– Chyba, że…

– Że co? – Janey nie odrywała oczu od pudełka z perłami trzymanego w rękach.

– Że tu wcale nie chodzi o Patty.

– A niby o kogo? – Zmarszczyła ze złością brwi. W tym momencie, nie mogąc się dłużej powstrzymać, odruchowo spojrzała na zaproszenie leżące na podłodze.

Selden też je dostrzegł i zanim Janey zdążyła się schylić, porwał je jej sprzed nosa.

Nie mówiąc ani słowa, przeczytał wytłoczony tytuł, a następnie otworzył bilet.

Na jego twarzy początkowo odbiło się niezrozumienie. Wodził zdezorientowanym wzrokiem od zaproszenia do Janey i z powrotem. Janey myślała tylko o tym, że musi je odzyskać, bo stało tam wyraźnie, że wejście na bankiet „Vanity Fair" jest możliwe wyłącznie za okazaniem zaproszenia. Gdyby Selden teraz je podarł albo wyrzucił przez okno, nie zdążyłaby wyrobić następnego, a jej życie ległoby w gruzach. To zaproszenie było jej jedyną szansą na przyszłość. Patrząc na Seldena, poczuła, jak szarpie nią gniew, gniew małej dziewczynki, która nienawidzi starszego brata znęcającego się nad nią. Życzyła mu śmierci – sama chętnie by go zabiła…

– Oddaj mi to! – wrzasnęła.

Selden cofnął się o krok, unosząc wysoko jej zaproszenie, które trzymał w dwóch palcach, jak prokurator demonstrujący ławie przysięgłych narzędzie zbrodni.

– Zaproszenie? – spytał ostrym tonem.

– No to co?

– Przyjęcie jest dla ciebie ważniejsze niż małżeństwo? – krzyknął groźnie.

– I co z tego? – parsknęła Janey. – Dla ciebie praca była ważniejsza ode mnie…

W oczach Seldena przez moment zapłonęła wściekłość tak szaleńcza, że Janey aż krzyknęła ze strachu. Jednak już po chwili jego gniew zgasł, jak gdyby Selden nagle zrozumiał, że Janey powiedziała prawdę. Z rozdzierającym jękiem rozpaczy złapał się za głowę i osunął na kanapę niczym kukiełka, której przecięto sznurki.

– Zaproszenie… – szepnął żałośnie, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Zaproszenie na przyjęcie. Nic tylko przyjęcia…

Janey patrzyła na niego bez słowa.

Selden podniósł głowę i spojrzał na nią oczami pełnymi łez.

– Każdy mi mówił, że powinienem z tobą skończyć. Ale ja nie chciałem. Kochałem cię mimo wszystko…

– Kłamiesz – zasyczała. A potem podeszła do niego, wyciągając rękę.

Nie zrozumiał od razu. Myślał, że może miał to być jakiś gest pojednania. Ale kiedy zobaczył, że Janey nie patrzy na niego, lecz na zaproszenie w jego dłoni, że tylko to ją interesuje, westchnął głęboko i dał jej tę jedyną rzecz, której od niego chciała.

A Janey ją wzięła.

Ten jeden mały gest uświadomił Seldenowi, że mylił się co do niej. Nie kochała go ani przez chwilę. Janey należała do osób, które nigdy nie są zadowolone z tego, co już mają, a Selden był dla niej niewątpliwie tylko szczeblem w karierze. Gdyby go kochała, nie uciekałaby od niego… Stanęłaby po jego stronie i dokończyła scenariusz, tak jak prosił. To miał być sprawdzian, a ona go nie zdała…

Na tę myśl zaczęła budzić się w nim wola walki. Z dna rozpaczy odezwała się zraniona duma. Do głosu doszła wreszcie zarozumiała męska próżność. Selden zrozumiał w tym momencie, że rację mieli wszyscy ci, którzy nazywali Janey kurwą. Dobrze więc, że znika z jego życia. Zrozumiał też w końcu, że tym, co odróżnia go od Janey, jest miara szacunku do samego siebie. Ta ostatnia myśl przyniosła mu wreszcie ulgę.

– Zatem między nami wszystko skończone? – zapytał, a raczej stwierdził, tonem tak ostatecznym, że Janey odwróciła się i spojrzała na niego. Małżeństwo pozostaje małżeństwem; bez względu na to, jak straszne były przewinienia małżonków, nic nie zmieni faktu, że kiedyś publicznie wyznali sobie miłość. Nagle Janey opadły wątpliwości, jakby stwierdzenie Seldena zachwiało jej pewnością, że tego właśnie chce. Zawahała się przez chwilę. Czy naprawdę było już za późno? Czy nie lepiej byłoby wrócić do niego i samej podrzeć to zaproszenie, przytulić się i przyznać do pomyłki?

Ale kiedy tylko przesunęła wzrokiem po jego twarzy, poczuła, że się dusi. Jeśli wróci do Seldena, to tym samym skaże się na niego, a wiedziała dobrze, że sam Selden nigdy jej nie wystarczy. Przy nim nigdy nie będzie sobą, a on zawsze będzie ją skrycie oceniać. Był żałosny i słaby, a do tego już raz niemal ją sprzedał i na pewno nie cofnie się przed tym w przyszłości…

Głosem tak lodowatym, że zmroził ją samą, Janey wycedziła:

– Między nami skończone już od dawna, Selden.

Pieczołowicie ułożyła zaproszenie w swoim pudełku z klejnotami. Obejrzała się jeszcze przez ramię; Selden dalej siedział na kanapie, patrząc bezmyślnie przed siebie. Zezłościło ją to: skoro już po wszystkim, mógłby wyjść, żeby mogła w spokoju dokończyć pakowanie. Czy on nie widzi, że jej przeszkadza?

Zatrzasnęła pudełko wyłożone aksamitem i włożyła je do małej, podręcznej walizeczki. Jej wzrok padł na różowe kartki rozłożone na łóżku. Jej scenariusz. Targnęła nią nagła wściekłość. Chwyciła papiery, chcąc porwać je na strzępy.

Coś ją jednak powstrzymało. Wygładziła pomięte strony i włożyła je do walizki.

Rozdział 18

Co podać? – zapytała stewardesa, przystanąwszy w przejściu pomiędzy fotelami. – Szampana? Sok pomarańczowy? Czy może coś innego?

Janey już miała poprosić o szampana, lecz powstrzymała się.

– Tylko wodę – powiedziała.

Stewardesa, zamiast szybko oddalić się po zamówiony napój, pochyliła się ponad pustymi siedzeniami w jej stronę.

– Od razu panią poznałam – szepnęła, porozumiewawczo zniżając głos. – Proszę się nie martwić – dodała, rozglądając się, jakby z półek pod sufitem mieli zaraz wyskoczyć fotoreporterzy – dopilnuję, żeby nikt pani nie niepokoił…

– Dziękuję – odparła Janey obojętnym tonem.

Zapięła pas i z głębokim westchnieniem oparła głowę na zagłówku.

Ledwo zdążyła na samolot; stewardesa powiedziała, że wszyscy pasażerowie już weszli na pokład. Biegnąc do okienka odprawy, denerwowała się, że jej miejsce sprzedano komuś innemu. Niepotrzebnie się jednak martwiła: pierwsza klasa wcale nie była zapełniona tak, jak to sobie wyobrażała, a dwa miejsca obok niej były nawet wolne. Zapewne większość gości zaproszonych na rozdanie nagród Akademii poleciała do Los Angeles wcześniej, żeby pokazać się na przyjęciach poprzedzających galę. Janey postanowiła nie przejmować się tym i obiecała sobie, że wybierze się na te imprezy w przyszłym roku, kiedy będzie mieć więcej czasu, żeby się przygotować. Obecna sytuacja także miała swoje plusy: pojawienie się Janey na kolacji „Vanity Fair" będzie całkowitym zaskoczeniem, a w Nowym Jorku wszystkim opadną szczęki, kiedy rano przeczytają o tym w gazetach…

– Proszę, woda dla pani. – Stewardesa z uśmiechem podała Janey szklankę opatrzoną logo American Airlines (prawdziwą szklankę, w końcu leciała pierwszą klasą). Widok tego znaku poprawił Janey humor.

– Dziękuję – powiedziała uprzejmie.

Umoczyła usta w wodzie i ostrożnie postawiła szklankę na podstawce wmontowanej w poręcz fotela. Wolałaby szampana, ale bała się, że podróż samolotem w połączeniu z alkoholem sprawią, że spuchnie jej twarz, a jutro musiała wyglądać idealnie. Jej urody nie mogło popsuć nic, bo jutrzejszy wieczór był teraz jej jedyną szansą…

Upiła jeszcze jeden łyk wody, przyglądając się przez okno, jak obsługa w pomarańczowych kombinezonach ładuje do samolotu ostatnie sztuki bagażu. Pomyślała, że trzeba było jednak poprosić o szampana, zwłaszcza że był za darmo, a raczej, poprawiła się, że zapłaciła za niego.

Spojrzała na bilet, zmarszczywszy brwi. Po raz kolejny wstrząsnęła nią niebotyczna cena lotu do Los Angeles: pięć tysięcy dolarów i to w jedną stronę!

Chętnie poleciałaby klasą biznesową za połowę tej ceny, ale nie mogła; była zbyt sławna. Gdyby ktoś w samolocie ją poznał i dał o tym znać prasie, złośliwym komentarzom nie byłoby końca.

Niemniej cena biletu przyprawiała ją o mdłości. Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek zapłaciła sama za przelot samolotem. Tym razem jednak nie miała wyboru; ludzie z „Vanity Fair" zafundowali jej dwie doby w hotelu Chateau Marmont oraz samochód z lotniska do hotelu, a potem na przyjęcie i z powrotem na lotnisko, ale nie dali się namówić na zwrot kosztów podróży. I nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że przed tygodniem wygasł kontrakt Janey z Victoria's Secret…

– Szanowni państwo – w głośnikach zabrzmiał głos stewardesy – kapitan informuje, że otrzymaliśmy zezwolenie na start. Proszę zapiąć pasy i obejrzeć krótki film instruktażowy, który wyświetlimy na ekranie.

Janey rzuciła okiem na migoczący ekran i ziewnęła mimo woli. Czy oni myślą, że ktoś może nie wiedzieć, jak się zapina pas…?

Chyba musiała zasnąć, bo nagle gwałtownie się obudziła. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje, ale szybko wszystko sobie przypomniała: samolot, Los Angeles, przyjęcie oscarowe „Vanity Fair". Zerknęła na zegarek – upłynęły cztery godziny! Jakim cudem?

Zwykle nigdy nie mogła zasnąć w powietrzu, ale widocznie wydarzenia ostatnich kilku tygodni wyczerpały ją do granic możliwości.

Gardło miała wyschnięte na wiór; wychyliwszy się zza rzędu foteli, skinęła na stewardesę.

– Obudziła się pani. – Stewardesa trzęsła się nad nią jak kura nad jajkiem. – Posiłek już podaliśmy, ale nie chciałam pani budzić. Czy teraz coś pani zje? Może krakersy z serem, a do tego odrobinę czerwonego wina?

– Dziękuję, proszę samą wodę – wychrypiała Janey.

Stewardesa przyniosła butelkę wody Evian i szklankę. Kiedy podawała je Janey, nagle z przodu rozległ się podniesiony męski głos, oznajmiający z dziecinnym uporem:

– Chcę obejrzeć „Erin Brockovich".

Głos brzmiał znajomo. Janey uderzyła dziwaczna, odpychająca wręcz dysharmonia pomiędzy męskim tembrem głosu a infantylną kapryśnością jego właściciela.

– Bardzo mi przykro – odparła stewardesa – ale mamy na pokładzie tylko trzy filmy i wszystkie trzy ktoś w tej chwili ogląda.

– W takim razie proszę przeszukać cały samolot! – warknął właściciel głosu, zdziwiony, że jeszcze tego nie zrobiono.

– Przepraszam, ale inni pasażerowie…

– Niech oddadzą ten film. Proszę im powiedzieć, że ja chcę go obejrzeć.

Stewardesa westchnęła i oddaliła się szybkim krokiem na tyły przedziału dla pierwszej klasy, przewracając oczami. Odczekawszy, aż ją minie, Janey uniosła się lekko i rzuciła okiem w stronę przednich siedzeń. Nie myliła się. Czubek głowy z trzema sterczącymi rudymi włoskami rozpoznałaby wszędzie. Siedział przed nią Comstock Dibble.

Opadła z powrotem na siedzenie. Ciekawe, pomyślała. Z całą pewnością Dibble leci na rozdanie Oscarów i bez wątpienia pojawi się potem na bankiecie „Vanity Fair". Żeby wykopać go z towarzystwa, nie wystarczy afera z płatnymi kochankami i spreparowaniem kilku scenariuszy. Bądź co bądź, Comstock był facetem, a Hollywood wybaczy facetom dosłownie wszystko…

Janey domyśliła się nawet, dlaczego domagał się tak uparcie akurat „Erin Brockovich": chciał sobie przypomnieć ten film, żeby mieć o czym rozmawiać z Julią Roberts!

– Szanowni państwo – w głośnikach rozległ się głos kapitana – przelatujemy nad Wielkim Kanionem. Z prawej strony widać przepiękny zachód słońca…

ń Oczywiście ja siedzę z lewej i niczego nie zobaczę, pomyślała Janey z irytacją. Wyjrzała jednak przez okno, ale zobaczyła tylko równinę zasypaną czerwonym piaskiem.

Nagle usłyszała swoje nazwisko:

– Janey? Janey Wilcox?

Boże, co znowu, pomyślała, odwracając głowę. W przejściu pomiędzy siedzeniami stała kobieta o wyglądzie transwestytki; miała męską, kwadratową szczękę i szerokie bary, a do tego nadmiernie rozjaśnione włosy i przesadnie długie akrylowe tipsy.

– Nie pamiętasz mnie? – zapytała. Jej chrypliwy głos sugerował, że zamiast spać, przez całą noc piła whiskey i paliła papierosy.

– Ach, Dodo. – Janey obojętnie skinęła jej głową.

– No proszę! – zawołała Dodo. – Muszę przyznać, że nie spodziewałam się spotkać cię w samolocie do Los Angeles!

Janey podniosła szklankę do ust, posyłając Dodo chłodny uśmiech.

– Nie mogę lecieć do Los Angeles?

– Tego nie powiedziałam – pospieszyła z wyjaśnieniem Dodo, jakby chcąc zatrzeć niemiłe wrażenie. – Wybierasz się na Oscary?

– Oczywiście – odparła z całym spokojem Janey. – A ty?

– Mam akredytację – Dodo przewróciła oczami – ale stacja tnie po kosztach i w budżecie nie mieszczą się już bilety pierwszej klasy, co oznacza, że wszyscy, włączając gadające głowy, latają klasą biznesową…

– Szkoda – powiedziała Janey. Bojąc się, że Dodo zanudzi ją na śmierć, wymyśliła sposób, żeby się jej pozbyć. – Więc pewnie spotkamy się na przyjęciu „Vanity Fair" – powiedziała.

– O! – Dodo uniosła brwi. – Też się tam wybierasz?

– Oczywiście. – Janey się uśmiechnęła. – Jestem zaproszona na kolację.

– Tak? – Dodo aż zatkało. Widocznie to już było zbyt wiele jak na jej nerwy, bo przeprosiła i poszła do łazienki.

Pasażerom z klasy biznesowej nie wolno korzystać z toalet w pierwszej klasie; Janey zastanawiała się, czy donieść o tym stewardesie, ale uznała, że Dodo poniosła już wystarczającą karę, dowiadując się, że Janey idzie na uroczystą kolację „Vanity Fair", podczas gdy ona zaproszenia nie otrzymała.

Dodo przykucnęła nad sedesem w toalecie dla pierwszej klasy. Powoli obracała w myślach usłyszane wieści. Jak to możliwe, że taką flądrę jak Janey Wilcox zaproszono na ekskluzywną kolację „Vanity Fair", a ona, która od lat stara się tam wkręcić, musi znów obejść się smakiem? Za każdym razem słyszała to samo: „W tym roku nie ma takiej możliwości, proszę dowiedzieć się w przyszłym". Między wierszami można było łatwo wyczytać: „Proszę się zgłosić, jak już będzie pani sławna".

Nie ma sprawiedliwości na tym świecie, pomyślała Dodo, urywając długą wstęgę papieru toaletowego do wytarcia wiecznie cieknącego nosa. Zawsze wychodzi na to, że ciężka praca w rzeczywistości nie popłaca…

Nagle Dodo wpadła na rozwiązanie tej zagadki. Z trudem powstrzymała głośny wybuch złośliwego śmiechu. Przypomniała sobie, jak kiedyś znajomy z redakcji „Vanity Fair", reporter Toby Young, opowiadał jej, że co roku redaktorzy naczelni zapraszają na oscarową kolację jedną znaną kobietę, której w tajemnicy przyznają tytuł „Lafiryndy Roku". Wszystko wskazywało na to, że w tym roku korona przypadła Janey.

Dodo wrzuciła zmięty papier do sedesu. Nie mogła się już doczekać, aż samolot wyląduje. Musiała wszystko opowiedzieć Markowi. Na pewno uśmieje się do łez, a znajomi też będą zachwyceni: Janey Wilcox, Modelowa Prostytutka, a teraz – Lafirynda Roku…

Potem przyszło jej do głowy co innego: zaproszenie na ekskluzywną kolację „Vanity Fair" w pewien sposób nobilituje nawet Lafiryndę Roku. Całkiem możliwe, że „znajomość" z Janey Wilcox wkrótce zyska znaczną wartość towarzyską. Niewykluczone było także to, że już niedługo, zamiast krzywić się z niechęcią za sam dźwięk jej nazwiska, znacznie ciekawiej będzie nadmienić: „Znam Janey Wilcox bardzo dobrze, to w porządku dziewczyna".

Mając to wszystko na uwadze, Dodo wyszła z łazienki z mocnym postanowieniem „pogłębienia znajomości".

– Janey… – wychrypiała.

Janey spojrzała na nią z irytacją. Nie mogła uwierzyć, że Dodo wróciła.

– Mogę się przysiąść? – zapytała Dodo, spoglądając znacząco na podręczną walizeczkę, którą Janey położyła na fotelu obok właśnie po to, aby zapobiec takiej ewentualności.

– Jestem trochę zmęczona, ale… – Janey zdjęła walizeczkę z siedzenia i wsunęła ją pod fotel przed sobą. Cóż było robić? Widziała wyraźnie, że Dodo nie da jej spokoju.

– Dzięki. – Dodo usadowiła się. – No więc właśnie… – zaczęła, jakby powracając do przerwanej rozmowy. – Muszę powiedzieć, że naprawdę cię podziwiam. Uważam się za silną osobę, ale ty to masz iście końskie zdrowie. Gdyby o mnie tak ludzie wygadywali… – Roześmiała się. – Pewnie wygadują, tyle że nie otwarcie. Ale przecież – nachyliła się do Janey, tak blisko, że zaleciało od niej alkoholem – gdyby zaczęli obsmarowywać każdą dziewczynę, która zrobi facetowi loda, to zabrakłoby miejsca na prawdziwe informacje, no nie?

Tak ją rozbawił własny żart, że wybuchła gromkim śmiechem, zwracając uwagę dwóch pasażerów pierwszej klasy.

– Pilnujcie własnego nosa! – fuknęła półgłosem.

Janey wzdrygnęła się, żałując, że pozwoliła jej się przysiąść. Źle by się stało, zwłaszcza w obecnej sytuacji, gdyby zobaczono ją w towarzystwie kogoś takiego jak Dodo Blanchette.

Niemniej jedna wypowiedź Dodo zwróciła jej uwagę.

– Moim zdaniem Selden ośmieszył się tym, jak cię potraktował…

– Proszę? – zapytała Janey.

– No, wiesz. – Dodo zmarszczyła brwi, co miało wyrażać oburzenie. – Podłość i tyle.

Janey zaniemówiła. Czy już cały świat wie o niej wszystko?

– Jesteś bardzo odważna. – Dodo pokręciła głową z podziwem. – Zapowiedziałam Markowi, że jeśli spróbuje kiedyś wykręcić mi taki numer, to go zabiję, jak słowo daję. Albo zapłacę komuś, żeby go załatwił…

Janey poczuła, jak przeszywają nieprzyjemny dreszczyk.

– Markowi…? – zapytała.

– Mark opowiedział mi o wszystkim. – Dodo skrzywiła się z goryczą. – Ale przecież właściwie nie było powodu trzymać tego w tajemnicy. W Splatch Verner wiedzą o tym prawie wszyscy…

W głowie Janey zaczął wyć alarm.

– To obrzydliwe, że firma może bezkarnie wymuszać coś takiego na pracownikach – powiedziała Dodo. – Wiele to mówi o współczesnym amerykańskim biznesie… Moim zdaniem masz już Seldena z głowy. To samo powiedziałam Markowi. – Dodo zakończyła wypowiedź uśmiechem pełnym współczucia.

Janey opadła na oparcie fotela zupełnie oszołomiona.

– Możesz mi wierzyć – zapewniła – że wyglądało to zupełnie inaczej. Selden błagał, żebym z nim została…

– Nieważne, mam nadzieję, że nie popuścisz skurwielowi! – warknęła Dodo zajadle.

– Nigdy w życiu. – Janey pokręciła głową. Gdyby tylko Dodo już sobie poszła… Nie mogła zebrać przy niej myśli… Widząc przechodzącą stewardesę, Janey spojrzała na nią błagalnie. Kobieta momentalnie zrozumiała, o co chodzi.

– Przepraszam panią – powiedziała, pochylając się nad Dodo – ale niedługo lądujemy. Musi pani wrócić na swoje miejsce, jeśli nie siedzi pani w pierwszej klasie…

Dodo wstała i zniknęła za niebieską zasłoną oddzielającą przedziały klasy pierwszej i biznesowej, zdążywszy jeszcze wściekłym spojrzeniem dać stewardesie do zrozumienia, co o niej myśli.

Jasna cholera! I po co mi to było, pomyślała Janey. Kiedy tylko samolot wyląduje, Dodo zabierze się do rozpowszechniania całej historii, oczywiście wzbogaconej informacją, że osobiście usłyszała o wszystkim od samej Janey w samolocie. Dowie się o tym zarówno Nowy Jork, jak i Los Angeles, ale do publicznej wiadomości znów trafi nieprawdziwa wersja wydarzeń, bo jeśli chodzi o Janey, to była ona zdania, że to nie Selden rozstał się z nią, tylko ona z nim. Teraz jednak, kiedy wyjechała z Nowego Jorku, wszyscy oczywiście pomyślą, że Selden rzucił ją, żeby nie stracić pracy. I jak ona będzie wyglądać? Są ludzie, którzy mają więcej szacunku dla swoich psów…

Cóż, pomyślała gorzko, jeszcze jedna fałszywa opinia na jej temat, którą przyszłość będzie musiała skorygować, ale teraz przynajmniej istniała szansa zapewnienia sobie tej przyszłości. Już jutro wieczorem na przyjęciu „Vanity Fair" Janey zabierze się do dzieła. Wyciągnęła swoją walizeczkę spod siedzenia i położywszy ją na fotelu obok, nacisnęła zamek.

Pudełko leżało na samym wierzchu. Jakby szukając potwierdzenia, że wszystko będzie dobrze, Janey wyjęła z niego swoje zaproszenie. Nawet jeden róg nie był zagięty; bilecik wyglądał jak spod igły. Janey obiecała sobie, że nigdy go nie wyrzuci. Kiedy już będzie po bankiecie, zachowa to zaproszenie na całe życie, jak talizman, którym przecież faktycznie było.

Janey widziała w tym zaproszeniu zrządzenie boskiej opatrzności, ponieważ dzień, w którym je otrzymała, był dla niej dniem najczarniejszej rozpaczy. Poranny „New York Post" krzyczał nagłówkami: MODELOWA PROSTYTUTKA BEZ PRACY! – a artykuł z pierwszej strony donosił, że firma Victoria's Secret nie przedłuży kontraktu z Janey Wilcox. Jej miejsce zajął młodszy i widać mniej kontrowersyjny prototyp: hoża dwudziestodwulatka rodem ze środkowego zachodu. Ale to i tak było nic w porównaniu z komentarzem, który wygłosił na ten temat rzecznik Janey, Jerry Grabaw.

– Janey bardzo podobała się praca w Victoria's Secret, ale chyba już czas poświęcić się innym projektom – oświadczył i dodał: – Janey Wilcox to twarda zawodniczka.

Można było się spodziewać, że firma nie przedłuży kontraktu. Janey prawie się już z tym pogodziła, ale ostatnie słowa Jerry'ego ją dobiły. Twarda zawodniczka! Nie znosiła tego wyrażenia. Twardy zawodnik to ktoś, kto pnie się w górę mozolnie, walcząc o każdy szczebel, ktoś, kto zawsze jest na granicy porażki. Nie takie było jej mniemanie o sobie. Od chwili zejścia z jachtu Raszida Janey uważała się za zwyciężczynię. A zwycięzca w istotny sposób różni się od twardziela. Dla niego sukces jest czymś naturalnym. Z jakiegoś powodu przecież każdy chciałby poznać zwycięzcę, podczas gdy twardzi zawodnicy nie interesują nikogo…

To jedno określenie doprowadziło Janey do takiej furii, że zdecydowała się pójść do George'a i w końcu wyłożyć karty na stół. Spotkanie co prawda nie przebiegło zgodnie z jej planem, jednak trudno było się temu dziwić: George lubił udawać wszechpotężnego, ale kiedy przychodziło co do czego, okazywał się kompletnie nieprzydatny, tak jak Selden. Janey pluła sobie w brodę, że nie zrozumiała tego wcześniej, zanim poświęciła się i zrobiła mu dobrze. Praktycznie rzecz biorąc, facet był impotentem: dobre dziesięć minut zajęło jej doprowadzenie jego sflaczałego członka do stanu choćby trochę przypominającego erekcję…

Janey wróciła od George'a przygnębiona jak nigdy. Usiadła, zrobiła sobie drinka i pogrążyła się w czarnych myślach. Wpadła w taką depresję, że ni stąd, ni zowąd przyszło jej do głowy samobójstwo. I w tej właśnie chwili usłyszała dzwonek z recepcji…

Zaproszenie doręczył specjalny kurier wysłany z biura samego redaktora naczelnego „Vanity Fair". Janey nie była do końca zaskoczona, choć spadło to na nią całkiem niespodziewanie. Ani przez chwilę nie przestała wierzyć, że wydarzy się coś wielkiego, że jakimś cudem zostanie uratowana z tej opresji – zawsze tak było w jej życiu i teraz także musiało się to powtórzyć. Zastanawiała się co prawda, kiedy już rozdarła kopertę i zobaczyła, co w niej było, dlaczego ten zaszczyt spotyka osobę, do której nie przyznaje się połowa Nowego Jorku. Jednak bardzo szybko wyjaśniła sobie tę zagadkę: redaktorzy „Vanity Fair" po prostu wiedzą, że Janey jest gwiazdą i być może planują duży artykuł na jej temat. Możliwe nawet, że umieszczą jej zdjęcie na okładce. Czemu nie? Przecież dla wszystkich chyba jest już jasne, że ludzie pożerają wszelkie informacje o Janey Wilcox…

Tego popołudnia życie powróciło na właściwe tory i wszystko byłoby jak najlepiej, gdyby nie ta scysja z Seldenem.

Janey zdawała sobie sprawę, że do tej pory nie odczuła z pełną mocą bólu rozstania. Czekał ją jeszcze kryzys z tego powodu, lecz na razie musiała być twarda i nie ulegać emocjom. Na łzy zawsze będzie czas, mnóstwo czasu, a w tym momencie sytuację z Seldenem należało jakimś sposobem obrócić na własną korzyść.

Westchnęła, wyglądając przez okno samolotu. Przychodziło jej do głowy wiele pomysłów, lecz nagle zrozumiała, że być może wcale nie będzie musiała kłamać. Przecież przed chwilą na przykładzie Dodo Blanchette przekonała się, jakie wrażenie jej historia robi na ludziach. Skoro Dodo była oburzona zdradzieckim postępkiem Seldena, to całkiem możliwe, że tak samo myślą inni. Można rozgłosić, że Selden Rose był jedyną miłością Janey, że jest zdruzgotana tym, jak ją potraktował. Może udawać zrozpaczoną, czemu nie? Świetny pomysł; nie ma takiego faceta, który by nie poleciał na starą śpiewkę o pięknej kobiecie, niesłusznie oczernionej.

A przede wszystkim Janey miała teraz dowód: scenariusz bezpiecznie schowany w walizce. Co prawda nie był to najlepszy dowód z możliwych. Jego treść była stanowczo zbyt wybuchowa, aby można go było pokazać komukolwiek – Janey płonęła ze wstydu na samą myśl o tym, co tam napisała. Tym bardziej było jej szkoda, kiedy przypominała sobie, że Selden dostrzegł w nim jakieś zalety. Takie już moje szczęście, pomyślała z goryczą, mam jedną jedyną szansę ratunku i nie mogę z niej skorzystać…

Znów dobiegł ją głos Comstocka Dibble'a, tym razem skarżącego się stewardesie, że dostał zwietrzałego szampana. Nagle przyszedł jej do głowy przerażająco śmiały pomysł. Przez chwilę bała się, czując szaleńcze bicie serca, że nie starczy jej odwagi. Szybko jednak ochłonęła. Właściwie czemu nie? Czy nie do takich wniosków doszła w Paryżu, tego dnia, kiedy dowiedziała się o pierwszym artykule w „New York Post"? Tak wtedy myślała: jeśli ktoś nie może pogodzić się ze swoją przeszłością, to nigdy nie ułoży sobie przyszłości.

Włożyła palec do ust. Nie chciała przez całe życie naprawiać błędów młodości, a udawanie, że nic nie zaszło, także nie zdawało egzaminu. Janey nie zdobyła tego, czego pragnęła, a chcąc być naprawdę szczerą wobec samej siebie, musiała przyznać, że nie zdobyła właściwie niczego. Po raz kolejny powróciła do punktu wyjścia: była bez pracy, bez pieniędzy (oprócz tych odłożonych w banku) i bez mężczyzny. Do tego jeszcze musiała walczyć o swoją reputację, a jej jedyną bronią była uroda…

Zadrżała na myśl, że za trzy miesiące skończy trzydzieści trzy lata, a za kilka lat dobiegnie czterdziestki. Co zrobi, jeśli w jej życiu do tej pory nie zajdzie żadna zmiana? Jeśli stanie się jak te kobiety, które nigdy do niczego nie doszły i w wieku czterdziestu lat nie mają ani męża, ani kariery? Janey nieraz widywała je na przyjęciach. Pamiętała ich wymuszony śmiech i ciuchy, które pasują dziewczynom nie starszym niż dwadzieścia pięć lat. Pamiętała też dobrze, że pomimo wszystkich tych starań nie oglądał się za nimi nikt, nawet taki robak jak Comstock Dibble…

Nie! O mało co nie krzyknęła na głos. Nie mogła pozwolić, żeby ją to spotkało. Musiała teraz zaryzykować, bo przez całe życie unikała właśnie tego – ryzyka. Zawsze szła po linii najmniejszego oporu, bo bała się, że sobie nie poradzi albo że się nie nadaje. Ten strach rzucił ją w ramiona Seldena i ten sam strach zaprowadził ją do George'a, z opłakanym zresztą skutkiem. Czy to naprawdę aż takie ważne, że ludzie poznają jej prawdziwą przeszłość? Już i tak publicznie nazwano ją prostytutką – czy może ją spotkać coś gorszego? A przecież zniosła to, bo była twarda…

No i proszę, znów to samo. Twarda zawodniczka. Chociaż z drugiej strony może to wcale nie było takie złe określenie? Może jest tak, że to właśnie twardzi zawodnicy wyrastają na zwycięzców…

Janey wstała i ruszyła w kierunku dziobu samolotu.

– Witaj, Comstock. – Słowa przeszły jej przez gardło bez wysiłku, jakby nigdy nic między nimi nie zaszło.

Dibble podniósł wzrok zirytowany, że mu się przeszkadza, a kiedy poznał Janey, w powietrzu powiało chłodem.

– Czego chcesz? – warknął.

Janey pochyliła się lekko w jego stronę.

– Nie uważasz, że obojgu nam wyjdzie na dobre, jeśli zobaczą, że rozmawiamy ze sobą?

Comstock chciał zaprzeczyć, ale nic nie powiedział. Jego oczy zapłonęły nagle pożądliwym blaskiem. Poklepał otwartą dłonią siedzenie fotela obok siebie.

– A o czym chcesz rozmawiać? – zapytał.

– O moim scenariuszu – odparła, wręczając mu plik luźnych kartek.

Rozdział 19

W wieczór oscarowej gali nad Los Angeles, niby olbrzymi złoty medalion, wisiał pomarańczowy księżyc. Jak zwykle prasa posłusznie odnotowała, że gwiazdy przybyłe na rozdanie nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej przyćmiły swym blaskiem ciała niebieskie. Dla publiczności Oscary stanowią noc uwielbienia dla dokonań wybitnych jednostek, które urastają nieomal do rangi bohaterów i wydają się przerastać wszystkich innych ludzi urodą i talentem. Jednakże dla mieszkańców tego ciasnego światka zwanego Hollywood jest to wieczór tysiąca intryg, zniewag, drobnych knowań i manipulacji rodem z ckliwych nowelek. Ostatnią statuetkę wręczono o godzinie dziewiątej wieczorem czasu zachodniego, lecz zabawa dopiero zaczynała się rozkręcać.

Tanner Cole, gwiazdor filmowy, wyjrzał przez przyciemnianą szybę limuzyny i zmarszczył brwi. Przed jego wozem stało już co najmniej dwanaście podobnych. Wszystkie czekały w kolejce, aby wysadzić wiezione sławy przed długim wąskim zadaszeniem ustawionym na parkingu restauracji Morton's, w której corocznie odbywał się bankiet „Vanity Fair".

– No nie… – jęknął głośno Cole. Od lat powtarzał dziennikarzom, że uwielbia swój zawód, kocha być gwiazdą, przepada za galą oscarową i jest absolutnie zachwycony bankietem w Morton's. Nienawidził tylko jednej rzeczy: kolejki limuzyn. Nie znosił czekać, a jak wiadomo, stłoczenie w jednym miejscu tylu gwiazd, żeby deptały sobie po piętach, jest całkowicie wykonalne.

Cole wyjął prymkę tytoniu do żucia ze srebrnego pudełeczka na pigułki i wepchnął sobie za dziąsło. Wiedział, dlaczego musi stać tutaj jak w korku: wszystko przez cholernych pismaków. Każda gwiazda musiała dać się obfotografować, a jeśli przed nią na czerwonym dywanie stała inna gwiazda dużego formatu, trzeba było czekać w samochodzie, żeby nie pozwolić się przyćmić. Tannera Cole'a tego typu obrządki nudziły śmiertelnie. „Gwiazdy", które im się oddawały, nie zasługiwały w jego mniemaniu na miano prawdziwych aktorów. Prawdziwy aktor ma gdzieś dziennikarzy. Prawdziwy aktor wie, że dziennikarze nie należą do „zawodu", a dla niego, prawdziwego aktora, „zawód" jest wszystkim.

Nacisnął przycisk i strzyknął śliną przez okno. Na trotuarze wylądowała wielka pecyna przeżutego zielonkawego tytoniu. Tanner Cole, absolwent Yale School of Drama (sprzed dwudziestu lat), uważał się za intelektualistę, a w dodatku (ale do tego przyznawał się tylko najbliższym przyjaciołom) za intelektualistę będącego ponad małostkowymi, ordynarnymi manipulacjami pazernego Hollywood. Nie było jednak poniżej jego godności informowanie prasy, że wśród jego znajomych znajdują się wartościowe jednostki, na przykład Craig Edgers, który aktualnie bawił w jego posiadłości wysoko na zboczach wzgórz Hollywood. Tanner widział Craiga nie dalej niż cztery godziny temu. Pisarz moczył się w wannie pełnej gorącej wody, popijając zieloną herbatę z lodem.

Rokrocznie Cole był proszony o prowadzenie sławnego już przyjęcia, które następowało po oscarowym bankiecie „Vanity Fair". W tym roku udało mu się wyciągnąć tam Craiga Edgersa. Słyszał co nieco o jego trudnościach ze scenariuszem ekranizacji powieści „Konsternacje" i obiecał mu pomóc, przedstawiając odpowiednim osobom. Naturalnie książka Craiga szalenie mu się podobała (do diabła, wszystko mi się już podoba, pomyślał), więc trudno było go chyba winić za to, że widział się w głównej…

Limuzyna nagle stanęła. Tanner znów zerknął przez okno: jeszcze co najmniej sześć samochodów… Sram na nich, pomyślał. Nie będę czekał. Wysiądę i pójdę na piechotę. Tanner Cole nie jest jak te wymoczki z Hollywood, co własnoręcznie nie podetrą sobie tyłka. Dotknął przycisku telefonu wewnętrznego i polecił kierowcy:

– Kolego sympatyczny, zatrzymaj wóz. Przejdę się.

Kierowca zmarszczył brwi, spoglądając na Cole'a w lusterku wstecznym.

– Na pewno, proszę pana? – zapytał. – A jak coś się stanie?

– Cały zeszły rok kręciłem film w północnych Chinach – uciął Tanner. – Poradzę sobie z wejściem do zasranej restauracji w Los Angeles…

Samochód stanął przy krawężniku. Tanner wysiadł, zatrzaskując za sobą drzwi.

Cztery limuzyny przed jego wozem siedziała aktorka Jenny Cadine, w chmurze gęstego, obrzydliwie śmierdzącego dymu z cygara. Palił je Comstock Dibble.

– Comstock, proszę cię. – Jenny odkaszlnęła znacząco, wachlując się dłonią. – Gdybym wiedziała, że będziesz palił, nigdy bym z tobą nie pojechała… – dodała.

Comstock zaśmiał się wrednie. Miał na sobie smoking; marynarka opinała ciasno jego baryłowaty korpus, a spodnie, jak zwykle, powiewały luźno pod brzuchem. Wyrzucił na ten strój pięć tysięcy dolarów, ale po raz kolejny okazało się, że za żadne pieniądze nie znajdzie się na świecie krawiec, który poradziłby sobie z jego kuriozalnymi proporcjami. Dibble rozpiął marynarkę i uchylił nieznacznie okno, żeby zadowolić Jenny, ale jednocześnie dać jej jasno do zrozumienia, że nie jest tutaj ważniejsza niż jego cygaro.

Jenny Cadine westchnęła.

– Dziękuję. – Uśmiechnęła się kwaśno. Nie była w najlepszym nastroju, ponieważ dosłownie przed chwilą Julia Roberts sprzątnęła jej sprzed nosa Oscara. Do tego czuła wyraźnie, jak przy każdym ruchu jej szeroka suknia z tafty mnie się na siedzeniu samochodu. Pluła sobie w brodę, że dała się namówić stylistce na kreację młodego, nieznanego projektanta. Ubrał on Jenny w nowoczesną replikę sukni balowej z lat pięćdziesiątych, która zupełnie się nie sprawdziła. Nie dość, że jutro gazety napiszą o tym, jak Jenny przegrała wyścig po Oscara, to jeszcze pewnie nazwą ją wielką różową landrynką…

Spojrzała zezem na cygaro Comstocka, które nie wiedzieć jakim sposobem właściciel trzymał przed samym jej nosem i sapnęła gniewnie.

– Rozmawialiśmy o tej roli… – przypomniała mu.

Comstock uśmiechnął się, strząsając popiół na podłogę.

– Świetna rzecz – powiedział. Być może nie pasował do nowojorskiej Park Avenue, ale Hollywood to był świat ludzi takich jak on. – Może być z tego Oscar…

– Obyś się nie mylił, zwłaszcza że to mnie o tym mówisz – syknęła Jenny z rozdrażnieniem.

Comstock zaśmiał się ponownie.

– Mogę się mylić – powiedział. – Zwłaszcza że mówię o tym tobie Jenny przewróciła oczami. Nie znosiła tego, ale niestety, nie było wyjścia. Nawet laureatka Oscara musi walczyć o najlepsze role Jenny widziała zbyt wiele karier zrujnowanych przez niewłaściwy dobór ról. Kiedy więc po południu zadzwonił jej agent z wiadomością, że całe miasto mówi o nowym projekcie Comstocka Dibble'a Jenny natychmiast zgodziła się, że należy przydybać go na osobności. Fortel był prosty: po ceremonii rozdania Oscarów udała, że nie może znaleźć swojej limuzyny.

– Daj spokój, Comstock – zmieniła ton. – Wiesz, że wcześniej czy później musisz mi o tym powiedzieć.

– Tak? – zdziwił się Dibble, wydmuchując wielką chmurę dymu. Świetnie się bawił, po raz pierwszy od wielu tygodni. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż dręczenie aktorek, szczególnie tak zarozumiałych jak Jenny Cadine. Do tego miał w ręku najlepszą kartę przetargową w mieście. Był to, jak sam go nazywał, jego „powrót", którego ani Jenny, ani nikt inny nie mógł powstrzymać.

Comstock zatrzymał się w hotelu Four Seasons. Wstał wcześnie rano i przy kawie, ubrany jedynie w skąpe bokserki z czerwonego jedwabiu, przeczytał „scenariusz" Janey Wilcox. Kiedy zakończył lekturę, najpierw zdenerwował się, że głupia Janey nie oddała mu go wtedy, kiedy powinna to zrobić. Zreflektował się jednak szybko, zrozumiawszy, że ma w ręce materiał wprost dla niego stworzony. Była to smakowita współczesna opowieść o niepohamowanym braku umiaru, o pięknej młodej kobiecie, którą przez własną chciwość traci niewinność. Naturalnie, bohaterka doświadczy porażki, ale zostanie uratowana. Czy nie taka jest prawda o ludzkim życiu? Grzech i zbawienie, grzech i zbawienie i tak w kółko – on sam także to przeżył…

Patrząc na Jenny Cadine jadącą jego limuzyną, pogratulował sobie mistrzowskiego zagrania, które po raz kolejny uratowało mu skórę. Sztuczka polegała na odwróceniu uwagi wszystkich zainteresowanych. Comstock był pełen uznania dla własnego geniuszu, który już dawno podpowiedział mu, żeby zamówić scenariusz u Janey Wilcox. Od początku widział w niej przecież coś wyjątkowego. Trzeba będzie rozgłosić to szeroko, żeby nikt nie ośmielił się wątpić w jego błyskotliwą intuicję, dzięki której dał szansę nieznanej nikomu…

Wolnego, nie wyprzedzajmy faktów, powiedział sobie, zaciągając się cygarem i mierząc wzrokiem Jenny Cadine (która z całą pewnością nie wyglądała dziś najlepiej). Zapytał tonem pogawędki:

– Co wiesz o tym projekcie?

Jenny Cadine nie była szczególnie bystra (prawie wszystkie myśli, które kołatały się w jej głowie, pochodziły od sprytnych agentów i menedżerów), ale wiedziała, że takie pytanie jest zaproszeniem do pochlebstwa.

– Tylko tyle, że podobno jest genialny – burknęła z pochmurną miną.

– Scenariusz napisała Janey Wilcox – oznajmił Comstock, uważnie obserwując, czy Jenny przypomni sobie zajście w Dingo's. Tak jak się spodziewał, niczego nie skojarzyła, ponieważ świat, w którym żyła, był zbyt ciasny i ograniczony. Zapytała tylko, przygryzając wargę:

– To ta feministka, prawda?

– Można powiedzieć. – Comstock zaśmiał się, poklepując Jenny po udzie. Byłaby z niej idealna Janey Wilcox, gdyby tylko była o dziesięć lat młodsza, pomyślał. Jaka szkoda, że ludzie się starzeją…

– Comstock, błagam – wysapała Jenny z trudem, jakby za chwilę miała się udusić. – Możesz zgasić to cygaro? Wykończysz nas oboje…

Comstock uśmiechnął się tylko i umyślnie zionął obrzydliwym dymem w jej stronę.

– Wprost przeciwnie, moja droga – zarechotał. – Dym doskonale konserwuje…

Dwie limuzyny dalej Janey Wilcox spojrzała na swoją lewą dłoń i wydała cichy okrzyk przerażenia.

Nie zdjęła obrączki ani pierścionka zaręczynowego.

Szybko zsunęła je z palców i chciała schować do malutkiej wieczorowej torebki od Prady, ale zawahała się przez moment. Zalała ją fala okropnych wyrzutów sumienia. Nagle zapragnęła, żeby Selden był przy jej boku, żeby mógł zobaczyć moment jej wielkiego triumfu…

Widok tych dwóch obrączek nieuchronnie przywołał wspomnienia chwili, sprzed siedmiu miesięcy, kiedy Janey stanęła w blasku palącego słońca Toskanii, patrząc w oczy mężczyzny, który za chwilę miał zostać jej mężem. Była wtedy przekonana, że go kocha, ale po raz kolejny zawiodła się w miłości i oto znów była sama…

Czuła się poniekąd oszukana przez życie; kiedy człowieka spotyka w końcu coś dobrego, powinien mieć przy sobie kogoś, z kim mógłby podzielić się szczęściem. A Janey nie miała nikogo, nawet jednego przyjaciela… Siedziała sama na szerokim, obitym czarną skórą siedzeniu limuzyny i chciało jej się płakać.

Nie wolno, upomniała się. Wizażystka męczyła się nad jej twarzą dwie godziny i wzięła za pracę w dniu oscarowej gali pięćset dolarów (które Janey też musiała wyłożyć z własnej kieszeni), a poza tym przecież za chwilę miało się rozpocząć najważniejsze przyjęcie w jej życiu. Spojrzała jeszcze raz na obrączki leżące na dłoni. Narastająca ekscytacja ukoiła żal. Nowe początki zawsze są bolesne, a dzisiejszy wieczór miał zmienić całe jej życie; tego Janey była pewna…

Bo przecież czym właściwie są te obrączki, jeśli nie symbolem poddaństwa? Janey była już bliska wyrzucenia ich w patetycznym geście przez okno, ale powstrzymała ją myśl o życiu w nędzy, które przecież wcale nie było wykluczone. Tymczasem sam pierścionek zaręczynowy kosztował czterdzieści tysięcy dolarów; powinna go raczej sprzedać…

Z obojętną miną wrzuciła obrączki do torebki i wyjąwszy puderniczkę, przejrzała się w lusterku.

Był to jeden z tych szczęśliwych dni, kiedy uroda Janey błyszczała najjaśniej. Praktycznie rzecz biorąc, nie gasła ona nigdy, ale tej konkretnej nocy wydawała się żyć własnym życiem, jakby rozumiała, że teraz wszystko zależy od jej czarodziejskiej mocy. W rezultacie od Janey biło tego wieczoru jakieś wewnętrzne światło: jej włosy lśniły, a zęby oślepiały bielą na tle nowej, czerwonej szminki.

Janey, zadowolona ze swojego wyglądu, zamknęła puderniczkę i z przyjemnością przypomniała sobie, że uroda nie jest jej jedynym atutem.

Około jedenastej rano zadzwonił do niej Comstock Dibble z wiadomością, że chce zrobić film na postawie jej scenariusza. Dwa lata temu, kiedy zaczynała go pisać, po takim telefonie Janey na pewno skakałaby z radości; dla dziewczyny bez pracy i pieniędzy sprzedanie scenariusza było spełnieniem najśmielszych marzeń. Jednak od tego czasu sporo się wydarzyło, a ona zdążyła się nauczyć, że trzeba mierzyć wyżej. Nawet jeszcze przed rokiem wiadomość, że na podstawie jej scenariusza powstanie film, zaszokowałaby ją do tego stopnia, że bez szemrania pozwoliłaby Comstockowi na realizowanie projektu według własnego uznania. Ale teraz była już mądrzejsza i nie zamierzała tak łatwo wypuścić swojego dzieła z rąk. Chciała wyciągnąć z tego przedsięwzięcia jak najwięcej dla siebie. Widziała się co najmniej w roli producentki…

Oczywiście nie zdradziła się z tym przed Comstockiem, z czego była bardzo zadowolona. Dibble przede wszystkim dopytywał się, dlaczego wcześniej nie pokazała mu swojego scenariusza. Janey nie potrafiła mu odpowiedzieć (już sama myśl o tym, że opisuje komuś dwa miesiące na jachcie Raszida, niemalże odbierała jej mowę), ale miała przeczucie, że gdyby wtedy oddała scenariusz do Parador Pictures, nie byłaby dziś aż tak wysoko. Jeszcze zeszłego lata była nikim, ładną dziewczyną z garścią notatek na różowym papierze. Dziś cieszyła się sławą i rozgłosem. Do tego instynkt podpowiadał jej, że nie tylko Comstock Dibble może być zainteresowany tym scenariuszem…

Samochód podjechał przed wejście, a kierowca otworzył okno i podał zaproszenie krępemu ochroniarzowi, który z kolei poświecił latarką w okno limuzyny. Po chwili kierowca otworzył tylne drzwi.

Zaczerpnąwszy głęboko powietrza, Janey wysiadła.

Kiedy tylko stanęła na czerwonym dywanie, znalazła się w samym środku rozwrzeszczanej, spoconej, pulsującej masy ludzkiej. W jej kierunku posypały się natrętne żądania: aby spojrzała w tę stronę, w tamtą stronę, żeby przystanęła, odwróciła się, obejrzała przez ramię, aż wreszcie tłum fotografów wchodzących sobie nawzajem na głowę, żeby tylko wywalczyć lepsze ujęcie, przelał się przez ustawione barierki, a do akcji wkroczyli ochroniarze. Na przyjęciach takich jak to zawsze jest jedna osoba, na którą fotoreporterzy polują ze szczególną zajadłością, ponieważ wiedzą, że jej zdjęcia kupią gazety i magazyny na całym świecie. Tego wieczoru numerem jeden była Julia Roberts, zdobywczyni Oscara, ale Janey Wilcox deptała jej po piętach. W oczach paparazzich Janey była tak samo znana, a do tego cieszyła się o wiele gorszą sławą niż gwiazdy filmowe. No i te pogłoski o scenariuszu, którym zajął się już Comstock Dibble… Jeśli wierzyć plotkom, był to prawdziwy dynamit, a wszystko, co napisano o Janey w gazetach, miało się okazać nieprawdą.

Tanner Cole dotarł w pobliże wejścia dokładnie w tej chwili, kiedy zamieszanie osiągnęło apogeum. Zmarszczył brwi, nie mogąc domyślić się, kto może być powodem aż takiego poruszenia. Za wcześnie jeszcze na Julię Roberts, a poza tym tak wielkiego szaleństwa nie wywołało nawet pojawienie się przed rokiem Pameli Anderson w towarzystwie Elizabeth Hurley. Czy to możliwe, że w Hollywood była nowa aktorka, a on, Tanner Cole, nic o niej nie wiedział? Przystanął zdziwiony na chodniku. W pewnym momencie minął go ochroniarz ciągnący za sobą fotoreporterkę magazynu „People", blondynkę po trzydziestce.

– Kochamy cię, Janey! – krzyczała kobieta.

– Kto to jest? – zagadnął ją Tanner.

– Tanner! Mogę zdjęcie? – zawołała.

Ochroniarz podniósł ostrzegawczo dłoń.

– Słyszała pani: na dziś ma pani z głowy zdjęcia.

Tanner wzruszył ramionami, jakby nie mógł nic na to poradzić. Ochroniarze przeprowadzili go przez ciżbę i Cole wszedł do restauracji.

– Kto to jest? – zapytał kilka minut później Ruperta Jacksona. Tajemniczą dziewczynę otaczał teraz wianuszek tuzów Hollywoodu. Tanner dostrzegał wśród nich redaktora naczelnego „Vanity Fair" oraz szefową American Pictures. Nieznajoma zrobiła na nim ogromne wrażenie. Miała długie, proste blond włosy i piersi o przepysznym kształcie (wyraźnie poprawiane, ale co to za różnica?), rysujące się pod gorsetem pięknej sukni w stylu lat siedemdziesiątych. Była akurat w odpowiednim wieku, aby wyglądać na osobę doświadczoną i dzięki temu interesującą, a jednocześnie kusić męskie oko powabem młodości. Dla Tannera Cole'a na całej sali nie było piękniejszej kobiety. Jednak najbardziej niezwykłe były jej oczy, w które spojrzał przed chwilą, kiedy podawał jej upuszczoną torebkę. Lśniły one blaskiem szafirów spod długich rzęs, a ich frapujący wyraz oczarował Tannera, który, jak każdy aktor, uważał się za znawcę ludzkiej duszy. Był przekonany, że w tych oczach dostrzegł autentyczny, głęboki smutek…

– Faktycznie zbyt długo cię nie było – zachichotał Rupert Jackson. – To Janey Wilcox, słynna Modelowa Prostytutka…

– Prostytutka? – Tanner wytrzeszczył oczy. Przez chwilę był o krok od zdzielenia Ruperta pięścią. – Prawdziwa?

– Głupi jesteś jak but. – Rupert się wykrzywił. – To te chińskie kurczaki z kuchni okrętowej tak rozwodniły ci umysł. Taka z niej prostytutka jak ze mnie albo z ciebie.

– Mów za siebie, kolego sympatyczny – odgryzł się Tanner. – Jakim cudem jeszcze o niej nie słyszałem?

– Jesteś obrzydliwy – oznajmił Rupert.

– Przyprowadź ją na imprezę po bankiecie, dobrze? – poprosił Tanner. Miał wielką ochotę popisać się przed fantastyczną Janey Wilcox, ale w żadnym wypadku nie tutaj, na oczach tłumu ludzi. Cole był bardzo wrażliwy na punkcie prawa do prywatności.

Rupert oddalił się pospiesznie, żeby spełnić jego życzenie. Kochał Tannera i zawsze robił wszystko, czego tamten sobie życzył. W nagrodę za tę miłość Tanner od czasu do czasu pozwalał, żeby Rupert zrobił mu dobrze.


Janey Wilcox stała pośród małej grupki ludzi, co jakiś czas kiwając głową.

Gdyby ktoś przypadkiem na nią spojrzał, zobaczyłby osobę całkowicie opanowaną, uprzejmie uśmiechniętą i skoncentrowaną na tym, co mówi szefowa American Pictures, Candi Clemens. Candi, kobieta około czterdziestu pięciu lat, opowiadała o niedawnym przyjęciu z okazji trzecich urodzin swojego dziecka. Janey na pozór słuchała uważnie, ale jej myśli goniły jedna drugą niczym kości potrząsane w kubku…

Spodziewała się, że będzie celem fotografów, ale nie była przygotowana na takie szaleństwo ani też na tak nagły wybuch sympatii. Jeszcze dwa tygodnie temu była publicznie wyklęta, a zdjęcia robiono jej tylko po to, żeby ją ośmieszyć, ale dziś niewiadomym sposobem wszyscy zdążyli się już dowiedzieć, że Janey Wilcox napisała scenariusz. Cóż to była za satysfakcja patrzeć, jak spełnia się to, na co Janey czekała z tak niezachwianą wiarą przez całe życie. Aby mogła wejść na przyjęcie, potrzebna była eskorta dwóch ochroniarzy, a w tłoku i zamieszaniu Janey przypadkiem upuściła torebkę…

W pierwszej chwili nawet tego nie zauważyła, rozglądając się w olśnieniu po sali. Restauracja została urządzona na wzór srebrnego pałacu; wchodzący miał wrażenie, że przekroczył próg magicznego lustra i znalazł się w baśniowym świecie po jego drugiej stronie. Na podłodze mieniły się srebrne cekiny, greckie kolumny oplecione były girlandami róż pociągniętych srebrnym sprayem, a sufit i ściany ozdobiono srebrnymi cherubinami. Nagle ni stąd, ni zowąd u boku Janey pojawił się mężczyzna. Podniósł upuszczoną torebkę i wręczył jej z uśmiechem. Janey mogła przysiąc, że słyszała, jak szepnął pod nosem jedno słowo: „Zachwycająca". W tej chwili ich spojrzenia się spotkały: Janey nieomal zemdlała z wrażenia, kiedy poznała gwiazdora Tannera Cole'a.

– Dziękuję – szepnęła.

– Nie ma za co. – Uśmiechnął się jakby nigdy nic.

Oddalił się w kierunku baru. Janey patrzyła za nim i nagle pomyślała, że gdyby to się działo w szkole, Tanner byłby gwiazdą drużyny futbolowej, a nim wieczór dobiegłby końca, musiałby paść jej łupem… Wtedy zobaczyła, jak Tanner wita się przy barze z Rupertem Jacksonem i przypomniała sobie, jak na bankiecie u Mimi Kilroy dowiedziała się o nim, że Rupert jest gejem. W takim razie Tanner też może być homo, pomyślała, obiecując sobie nie popełnić tej samej pomyłki po raz drugi. Żałowała, że nie ma tutaj Billa Westacotta, który służyłby jej za przewodnika. Bill! Całkiem o nim zapomniała, a przecież było zupełnie możliwe, że przebywa obecnie w Los Angeles. Janey zanotowała w pamięci, że jak najszybciej, najlepiej już jutro, musi poszukać Billa. Jeżeli ma pozostać w tym mieście (a wiele na to wskazywało), będą jej potrzebni sprzymierzeńcy… Nie miała jednak czasu, żeby. nad tym pomyśleć, ponieważ kiedy tylko weszła do sali, otoczyła ją zwarta grupka życzliwych. Był wśród nich sam naczelny „Vainty Fair", a także Candi Clemens, szefowa American Pictures. Janey nie orientowała się zbyt dobrze w hollywoodzkich stosunkach, ale natychmiast wyczuła, że Candi jest jedną z najważniejszych osób na tej sali, a to, że raczy z kimś rozmawiać, stanowi nie lada zaszczyt. Słuchała więc z uwagą opowieści Candi o przyjęciu urodzinowym (impreza była urządzona w stylu japońskim; nie zabrakło nawet takich atrakcji jak akwarium z karpiami koi czy szef kuchni przyrządzający specjalne sushi dla dzieci), a jednocześnie zastanawiała się, w jaki sposób najlepiej wykorzystać tę sytuację.

– Wiesz, Janey. – Candi mówiła z ostrym akcentem ze wschodniego wybrzeża i, jak się wydawało, była przyzwyczajona do tego, że ludzie słuchają uważnie każdego jej słowa. – Mieliśmy na przyjęciu pół setki maluchów, ale tutaj, w Hollywood, nikt nawet nie tknie ryżu, więc dzieci uczą się jeść sashimi, zanim jeszcze zaczną chodzić…

Janey skinęła głową, robiąc mądrą minę. Nie miała pojęcia, że w Hollywood jest aż tyle dzieci. Wyobraziła sobie, jak uganiają się po studiach filmowych niczym stada małych myszy…

– Była też prawdziwa gejsza, która parzyła tradycyjną japońską herbatę – mówiła dalej Candi, zerkając na mężczyznę stojącego obok niej. – Ale to była atrakcja głównie dla panów mężów…

Janey zaśmiała się z żartu; jej perlisty śmiech brzmiał jak setka maleńkich dzwoneczków. Pomyślała, że w Nowym Jorku nie zwróciłaby nawet uwagi na kobietę o wyglądzie Candi Clemens, która miała około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu i ważyła przy tym nie więcej niż czterdzieści siedem kilogramów. Jej naturalne blond włosy były równo obcięte minimalnie poniżej podbródka. Wszystko świadczyło o tym, że kiedyś była ładna, ale z biegiem lat z całej jej urody pozostało tylko to, co u kobiet w wieku średnim, które nie potrzebują już, żeby ich wygląd dla nich pracował, określa się mianem atrakcyjności. W Nowym Jorku, myślała Janey, Candi wyglądałaby jak te bezbarwne kobiety z Park Avenue, żony bankierów i aktywne członkinie komitetów rodzicielskich w prywatnych szkołach, do których posyłają swoje dzieci. Ale nie jesteśmy w Nowym Jorku, upomniała się Janey ze złośliwą satysfakcją; tutaj, w Los Angeles, Candi Clemens prowadzi studio filmowe. Janey zdążyła też zauważyć, że wszyscy trochę się jej boją. Nie rozumiała do końca znaczenia stanowiska Candi w American Pictures, ale etykietka „szefowa studia filmowego" nagle nabrała w jej oczach niesamowitego splendoru…

Widząc, że Janey kiwa głową ze zrozumieniem, Candi poruszyła swój ulubiony temat: szkodliwość jedzenia ryżu. Hollywood nie jest miejscem stworzonym dla kobiet (chociaż wszyscy chyba byli zdania, że ten stan ulega poprawie). W kontaktach ze wspólnikami w interesach Candi często stosowała ofensywny trik polegający na dawaniu do zrozumienia, że chociaż potrafi zachować się naprawdę wrednie, to jednak przede wszystkim jest kochającą matką swoich dzieci. Troszczyła się o nie, to prawda (i to z typową dla siebie przesadą, która dawała znać o sobie także w odniesieniu do innych cech jej charakteru), lecz także zależało jej na tym, żeby podkraść Comstockowi Dibble'owi projekt Janey Wilcox. Dowiedziała się o nim dziś rano; do jej gabinetu wbiegła zdyszana asystentka z wiadomością, że Comstock robi film na podstawie scenariusza Modelowej Prostytutki. Candi natychmiast postanowiła, że musi mieć ten projekt.

Snując pogadankę na temat zabójczego wpływu oczyszczonych węglowodanów na układ nerwowy rosnącego dziecka, Candi ukradkiem obserwowała Janey, starając się ocenić jej charakter. Słyszała, że Janey Wilcox została zaproszona na przyjęcie jako zdobywczyni tytułu Lafiryndy Roku. W zwykłych okolicznościach nie zawracałaby sobie głowy kimś takim. Candi była zdania, że lafiryndy są jak plankton, to jest stanowią niezbędne ogniwo łańcucha pokarmowego – i nic więcej. Janey Wilcox nie była jednak typem pustogłowej laluni. Candi od tygodni śledziła jej losy w prasie, nie mogąc zrozumieć, jakim cudem kobieta może znosić tak zajadłą publiczną nagonkę. Teraz, gdy zajrzała dyskretnie prosto w oczy Janey, wydało jej się, że znalazła odpowiedź. W odróżnieniu od Tannera Cole'a, który dostrzegł w nich smutek znużonego anioła, Candi zrozumiała od pierwszego spojrzenia, że siłą napędową Janey jest niezmożona ambicja.

I od pierwszego spojrzenia spodobało jej się to.

Postanowiła przejąć projekt Janey. Nie chciała jednak poruszać tego tematu tutaj, na bankiecie „Vanity Fair"; byłoby to zbyt proste, a poza tym w Hollywood interesy załatwia się inaczej. Negocjacje muszą być prowadzone w pokrętny sposób i tak skrycie, że nawet agenci CIA mogliby się tu czegoś nauczyć. Candi zapytała zatem Janey, czy ma dzieci.

Janey oczywiście nie miała zielonego pojęcia o hollywoodzkich machinacjach, ale nieomylnie wyczuła nadarzającą się okazję.

– Nie i bardzo tego żałuję. – Westchnęła. – Chciałam mieć dzieci, ale mój mąż…

– Rozumiem – powiedziała Candi ze współczuciem, przypominając sobie, że Janey jest żoną Seldena Rose'a. Candi przyjaźniła się z Sheilą Rose, jego pierwszą żoną. Teraz już nie mogła się oprzeć: scenariusz Janey w połączeniu z tą siatką wzajemnych zależności stanowił zbyt kuszącą mieszankę.

– Musisz wpaść do mnie w niedzielę na lunch – oznajmiła stanowczo, najwyraźniej nie biorąc pod uwagę możliwości odmowy. – Co tydzień robimy sobie takie kameralne spotkanko. Moja asystentka zadzwoni jutro i poda ci adres.

– Z przyjemnością przyjdę. – Janey uśmiechnęła się przebiegle. Była wprost wniebowzięta; nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny, odkąd przyjechała do Los Angeles, a już szefowa studia filmowego zaprasza ją na lunch – i to do dokąd? Do własnego domu, co przecież nie może się równać ze spotkaniem w restauracji…

Nie miała jednak czasu napawać się swoim triumfem, bo kiedy tylko Candi ją przeprosiła (żeby przywitać się z Robertem Redfordem), u jej boku wyrósł jak spod ziemi Rupert Jackson. Czaił się już od dłuższego czasu, czekając na tę okazję. Nie śmiał przeszkadzać Candi Clemens, ponieważ jako człowiek zorientowany w polityce Hollywoodu zdawał sobie dobrze sprawę z tego, że takie faux pas może kiedyś kosztować go rolę.

Rupert Jackson nie był jednak jedynym, który obserwował Janey. W przeciwległym krańcu sali opływający potem Comstock Dibble słuchał opowieści Russella Crowe'a o jakiejś dennej kapelce, w której Russell podobno grał w rodzinnej Australii. Udawał zainteresowanie, ale w rzeczywistości kątem oka przyglądał się rozmowie Janey z Candi Clemens. Nie był zachwycony. Jeśli Candi uważała, że Comstock pozwoli wyjąć sobie swoją nową gwiazdę, to grubo się myliła. Janey Wilcox była jego odkryciem i Dibble nie zamierzał się nią dzielić. Nie wiedział jeszcze co prawda, jak ją wykorzysta. W pewnym momencie bez wątpienia będzie trzeba odsunąć ją od projektu, ale zanim to nastąpi, można organizować różne spotkania, które i tak nic nie zmienią, a jej dadzą poczucie, że jest ważna. Comstock był nawet zdecydowany wynająć dla Janey apartament w hotelu;

zrobiłby to tym chętniej, że zapłaciłby za niego pieniędzmi George'a Paxtona…

Kilka metrów dalej stał wysoki, chudy mężczyzna przypominający wyglądem zasuszoną laskę wanilii. Podniósłszy do bladych ust kieliszek szampana, obserwował bacznie, jak Rupert Jackson prowadzi Janey przez całą salę. Uroda modelki nie uszła jego uwagi, lecz dla niego te pełne kobiece kształty układały się raczej w podwójnie przekreślony symbol dolara. Magwich Barone, czterdziestodwuletni agent gwiazd, uważany był za najpotężniejszego w swoim fachu w całym Hollywood. Słynął szeroko zarówno ze swoich seksualnych wyczynów, jak i łatwości, z jaką zmuszał szefów studiów filmowych do wypłacania swoim nic niewartym (takie miał o nich zdanie) klientom honorariów wyższych niż przewidziane. W Janey Wilcox od razu dostrzegł doskonałą markę. Jeżeli nie uda mu się zrobić pieniędzy na kobiecie, która już była gwiazdą, to znaczy, że czas wystąpić ze Stowarzyszenia Agentów Amerykańskich. Janey Wilcox mogłaby firmować swoim nazwiskiem… Na początek może nawet linię bielizny na kanale sprzedaży wysyłkowej QVC? Pozostawała jeszcze sprawa tego projektu z Comstockiem Dibble'em. Magwich Barone żadną miarą nie zamierzał przyglądać się temu z boku…

Dwie godziny później, około północy, rząd długich czarnych limuzyn leniwie piął się w górę po Sunset Plaża Drive, wioząc gości na imprezę w domu Tannera Cole'a. Jednym z tych samochodów jechał zadziwiający tercet: Janey Wilcox, Jenny Cadine i Magwich Barone.

Magwich otworzył butelkę szampana i wyjąwszy kieliszek z drewnianego stojaka, zwrócił się do Jenny Cadine:

– Napijesz się, kochanie?

– Wiesz, że nie piję – ofuknęła go Jenny, udając oburzenie faktem, że Magwich mógł o tym zapomnieć. Nie była w dobrym humorze, ponieważ siedziała obok Janey. Comstock przedstawił je sobie na przyjęciu i od tej pory Jenny była wściekła, że ta Wilcox, nawet nie prawdziwa aktorka, wygląda lepiej niż ona. Bolało ją to tym bardziej, że było zupełnie niespodziewane – Jenny wyobrażała sobie Janey Wilcox jako niską brunetkę w typie feministki, czyli taką, co nie goli nóg ani pach…

– Jasne. – Magwich wykrzywił usta w sarkastycznym uśmiechu, wręczając Jenny kieliszek. – Papierosów też nie tykasz, no i – westchnął, wznosząc oczy, jakby szukał odpowiedzi na suficie – masz tylko dwadzieścia osiem lat. Czy może zdecydowałaś się wreszcie rozpocząć dwudziesty dziewiąty rok życia, żeby nie wzbudzać podejrzeń?

– Magwich! – upomniała go Jenny. Wzięła podany kieliszek i zwróciła się do Janey z przymilną poufałością: – Widzisz, jak wygląda życie w Hollywood?

– Widzę. – Janey uśmiechnęła się ostrożnie. – Z pewnością ciężko to znieść.

Usiadła wygodniej, wodząc wzrokiem od Jenny Cadine do Magwicha Barone'a i z powrotem. Z jednej strony sytuacja była wprost niewiarygodna: oto ona, Janey Wilcox, jechała na prywatną imprezę po rozdaniu Oscarów w towarzystwie jednej z największych gwiazd Hollywood i jednego z najpotężniejszych agentów. Z drugiej strony jednak cały dzisiejszy wieczór upłynął w tak nierealnej atmosferze, że Janey nie mogła się już niczemu dziwić. Był to jeden z tych rzadkich dni, kiedy wszystko wydaje się możliwe; Janey była zdecydowana dać się ponieść szczęściu i sprawdzić, dokąd ją ono zaprowadzi. Magwich i Jenny, jak większość ludzi, których tutaj poznała, różnili się od nowojorczyków tak bardzo, jakby pochodzili z innej planety, ale Janey nie sprawiało to trudności, ponieważ wiedziała, co to znaczy żyć w innej kulturze, a poza tym była bystra i szybko się uczyła…

– Powiedz, Janey Wilcox – zagadnął ją Magwich, wręczając kieliszek szampana – jakie jest twoje największe marzenie? Gdyby z tej butelki nagle wyskoczył dobry duszek i powiedział, że możesz dostać w Hollywood każdą pracę, co byś wybrała? Mierz wysoko. Dziś jest wieczór spełniania życzeń…

Janey spojrzała na niego i z trudem powstrzymała się od śmiechu. Zdążyła już zauważyć, że Magwich ma skłonność do przemawiania kwestiami żywcem ściągniętymi z jakiegoś groteskowego filmidła. Chociaż wyglądem przypominał patyczaka, nosił się z klasą, która była jak mieszanka stylu Cary'ego Granta i Waltera Matthau. Pojawił się przy jej boku nagle, w samym środku bankietu „Vanity Fair", kiedy Comstock przedstawiał jej Jenny Cadine (widok Jenny płonącej ze wstydu, kiedy poznała dziewczynę z Dingo's, sam w sobie był wart tych pięciu kawałków za bilet lotniczy). Magwich spojrzał na Dibble'a z góry, jak na małego chłopca przyłapanego na jakiejś psocie, po czym skłonił się przed Janey:

– Magwich Barone, do usług – przedstawił się i zanim zdążyła odpowiedzieć, wziął ją pod ramię i odprowadził na stronę. – Przy okazji – dodał – jestem twoim nowym agentem.

– Naprawdę? – zapytała Janey, która oczywiście wiedziała, kim jest legendarny Magwich Barone. Kilka lat temu krążyły głośne plotki o tym, jak Magwich zamknął znaną modelkę na cały dzień w szafie, wypuszczając tylko do łazienki i kiedy chciał się z nią kochać. Janey nie była pewna, czy ktoś taki powinien być jej agentem, ale zdążyła już zrozumieć, że w Hollywood dziewczyna potrzebuje sojuszników. Nie próbowała więc mu się sprzeciwiać, szczególnie kiedy powiedział:

– Ten Comstock Dibble to szczwany lis i trudniejszy do wykończenia niż karaluch. Nie wolno ci zrobić nic, dopóki nie zobaczę twojego kontraktu.

A kiedy Janey przyznała mu się, że praktycznie rzecz biorąc, nie podpisała jeszcze kontraktu, drgnął nagle, kłapiąc zębami jak rottweiler, który złapał trop zbiega… Potem było już zupełnie oczywiste, że Magwich wybiera się z Janey na imprezę u Tannera Cole'a, a Jenny Cadine pojedzie razem z nimi.

– Magwich. – Jenny westchnęła, wyraźnie zirytowana. – Janey ma już pracę. Jest feministką!

Janey posłała Magwichowi uśmiech znad krawędzi kieliszka, na co on odpowiedział porozumiewawczym mrugnięciem. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Jenny Cadine wbiła sobie do głowy ten pomysł. Chociaż Janey przyznawała się do feministycznych poglądów na niejednej randce, to miała wrażenie, że tutaj, w Hollywood, miano feministki jest nieco obraźliwe. Wystarczało jej, że pomimo pięknych uśmiechów zapewne nadal uważano ją tu za prostytutkę; nie chciała, żeby jeszcze Jenny Cadine dorzuciła swoje trzy grosze, rozgłaszając, że Janey Wilcox jest feministką. Wyjęła puderniczkę z torebki i przejrzała się w lusterku, składając uwodzicielsko usta.

– Naprawdę chcesz znać moje marzenie? – zapytała, a kiedy Magwich skinął skwapliwie głową, zatrzasnęła puderniczkę i spojrzała mu śmiało w oczy. – Chcę być jak Candi Clemens – oświadczyła. – Nie będę szczęśliwa, dopóki nie stanę na czele własnego studia filmowego…

Magwich gwizdnął cicho. Przez chwilę wyglądał na zaskoczonego, ale Janey nie przejęła się tym. Uśmiechnęła się do niego, rzucając mu spojrzenie spod opuszczonych rzęs.

– Jeśli rzeczywiście masz ambicję zostać moim agentem, musisz zrozumieć, jakie cele sobie stawiam – powiedziała. Było jej wszystko jedno, czy Magwich uwierzył, czy nie. W Nowym Jorku też wszyscy ją wyśmiewali, kiedy chciała zostać producentką, a gdyby mogli ją teraz zobaczyć…

Odwróciła się do okna. Samochód przejeżdżał właśnie przez drewnianą bramę na szczycie stromego wzgórza. Poniżej bramy, na krawędzi urwiska, stał olbrzymi dom w stylu hiszpańskim, z czerwoną dachówką i ścianami tynkowanymi na żółto. Limuzyna zatrzymała się przed wejściem.

Trójka pasażerów wysiadła. Magwich ujął Janey pod ramię.

– Musisz zapamiętać jedną rzecz, Janey – powiedział miłym tonem. – Jestem agentem. Jeśli ktoś jest ambitny, od razu ma u mnie plus. – Przerwał na chwilę. – Ale na razie – podjął, patrząc znacząco – zachowaj te pomysły dla siebie. W tym mieście karierę można zrobić tylko w dwóch wypadkach: kiedy ludzie uważają cię za głupią, albo kiedy się ciebie boją. Mój plan jest taki: najpierw niech myślą, że jesteś głupia. Potem załatwimy wszystkich.

Janey już chciała zaprotestować, ale po namyśle ugryzła się w język. Była tutaj nowa i za nic w świecie nie chciała zmarnować swojej szansy. Trzeba przynajmniej wiedzieć, jakie reguły się łamie…

– Jak uważasz, mój drogi – zaszczebiotała.

Jej uległość została dobrze przyjęta.

– Dziś, kochana – Magwich szepnął jej do ucha, ściskając ramię – chcę, żebyś była gwiazdą.

Dla Janey nie był to żaden problem. Przez całe życie uważała się za gwiazdę.

Drzwi wejściowe otworzył angielski kamerdyner. Weszli najpierw do przedpokoju, gdzie na zielonych ścianach wisiały poroża, a następnie do ogromnych rozmiarów salonu. Wzdłuż jednej jego ściany ciągnął się rząd przeszklonych drzwi wychodzących na rozległy, wyłożony posadzką balkon. Naprzeciwko znajdował się kamienny kominek. Całe pomieszczenie było pełne wyściełanych skórzanych kanap i foteli, ale Janey nie miała czasu, żeby przyglądać się meblom, bo od samego progu jej uwagę przykuł Tanner Cole.

Stał oparty o gzyms kominka; zdążył już zdjąć smoking i teraz miał na sobie bawełniane spodnie w prążki. W takim stroju każdy wyglądałby głupio, ale nie on. Tanner Cole w tych spodniach wyglądał jak rasowy Amerykanin, czyli facet, który wygrywa wszystkie nagrody bez żadnego wysiłku – po prostu dlatego, że mu się należą. W zagadkowy sposób w porównaniu z nim każdy mężczyzna obecny na przyjęciu wyglądał jak podczłowiek. Tanner miał ten rodzaj magnetyzmu, który zawsze przyciąga uwagę wszystkich. Na bankiecie „Vanity Fair" Janey nie mogła się oprzeć, żeby co chwila na niego nie spoglądać. Kilka razy przyłapała go też, jak pożerał ją wzrokiem, co ostatecznie przekonało ją, że Cole nie może być gejem.

Teraz także spojrzał na nią i jego źrenice się rozszerzyły, kiedy ją rozpoznał. Nie ruszył się jednak z miejsca, więc Janey obdarzyła go tylko przelotnym uśmiechem. Zauważyła już, że jest to człowiek, który lubi robić wszystko po swojemu, postanowiła więc się nie spieszyć. Była pewna, że sam do niej przyjdzie…

Odwróciła się i mało brakowało, a potknęłaby się o nogi Craiga Edgersa.

Craig siedział, wyciągnąwszy nogi przed siebie, w rogu brązowej zamszowej kanapy, wbijając posępny wzrok w kieliszek martini. Był w Los Angeles zaledwie od trzech dni, ale zdążył już zrozumieć, że tutaj słynny powieściopisarz jest zupełnie kim innym niż w Nowym Jorku. Tam wszyscy go znali. Całkiem niedawno ładna młoda urzędniczka w banku rozpoznała go na podstawie zdjęcia z okładki jego książki, co było o tyle niezwykłe, że zdjęcie to miało dziesięć lat. I co z tego, kiedy w Los Angeles był niewidoczny. Rok temu nie przejąłby się tym wcale, jednak przez ostatnie sześć miesięcy przywykł do pochlebstw, którymi w Mieście Aniołów raczej go nie obsypywano. Oczywiście, ludzie „słyszeli" o jego książce, która „podobno była świetna", ale Craig nie spotkał jeszcze ani jednej osoby, która naprawdę ją przeczytała. Nie dalej jak tego ranka był na spotkaniu z młodym dyrektorem w firmie Fox Searchlight; szczeniak miał czelność wspomnieć, że warto byłoby zastąpić główną bohaterkę dwudziestopięcioletnią dziewczyną…

I do tego jeszcze to przyjęcie. Cole, jego wieloletni przyjaciel, uparł się, żeby Edgers na nim został, tymczasem Craig stwierdził, że zaczyna już naprawdę odczuwać wpływ wieku średniego, skoro po północy ma wrażenie, że dawno powinien leżeć w łóżku. Nie chciał jednak wracać do pokoju, bo rano zawiedziony Tanner jak zwykle w takich sytuacjach nic by nie powiedział, tylko patrzyłby smutno, a Craig znów czułby się jak frajer. Tanner Cole, jak żaden inny mężczyzna, obdarzony był niezwykłą wrażliwością, która na pierwszy rzut oka wydawała się nieszczera. Jednak Craig, po blisko dwudziestu latach przyjaźni z nim, miał już pewność, że jest to cecha prawdziwa. Tanner potrafił jednym spojrzeniem odmienić atmosferę w towarzystwie – jeśli był zadowolony, wszyscy potrafili cieszyć się życiem, ale gdy miał zły humor, człowiek czuł się jak w piekle…

Craig uniósł głowę, spodziewając się ujrzeć Tannera, ale kiedy zamiast niego zobaczył Janey Wilcox, jego zaskoczenie było tak wielkie, że o mały włos byłby wylał swojego drinka. Poczuł się tak, jakby ukazał mu się duch, a ona,. sądząc po minie, była równie zdumiona, widząc go tutaj.

– Craig – wykrztusiła. Nie spodziewała się spotkać kogoś takiego na imprezie u Tannera Cole'a; natychmiast przypomniała sobie, jak Selden wypomniał jej, że zrujnowała Craigowi karierę. Czy on teraz zechce z nią rozmawiać? Usiadła obok niego, zanim zdążył powiedzieć jej coś nieprzyjemnego.

Craig faktycznie był zły na Janey Wilcox, ale nie dlatego, jak sobie tłumaczył, że narobiła mu kłopotów ze scenariuszem ekranizacji jego książki. W rzeczywistości czuł się dotknięty, ponieważ Janey ni stąd, ni zowąd zniknęła z jego życia. Oczywiście, nie zrobiła tego bez powodu, ale Craig i tak miał jej za złe, że nie zadzwoniła i nie wytłumaczyła mu wszystkiego. Powinna to zrobić. Craig czuł się wykorzystany przez Janey (chociaż nie potrafił powiedzieć, w jaki sposób) i żywił do niej głęboką urazę odtrąconego kochanka, który nie potrafi zrozumieć, czemu ukochana rzuciła go tak nagle. W styczniu i na początku lutego, kiedy przychodziła do niego pod pozorem omawiania scenariusza, Craig zaczął wierzyć, że zakochała się w nim. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że to niemożliwe. Był pewien swego, słysząc od niej co chwila, że jest geniuszem. Wyobrażał sobie, że są jak Arthur Miller i Marilyn Monroe…

Craigowi brakło wyrafinowania, żeby nauczyć się ukrywać swoje uczucia, toteż chociaż był zadowolony, że Janey przysiadła się do niego (gdyby minęła go bez słowa, jego gniew na nią rozgorzałby na nowo), to zamierzał dać jej do zrozumienia, że czuje się zawiedziony.

– Cześć, Janey – rzucił sztywno, pociągając łyk koktajlu. Uparcie nie patrzył na nią, ale wprost przed siebie.

– Craig – powiedziała Janey miękko, przysuwając się bliżej – bardzo się cieszę, że cię widzę. – Nagle zrozumiała, że faktycznie się cieszy. Hollywood było cudowne, ale… – Miło zobaczyć znajomą twarz.

– Tak? – spytał sarkastycznie Craig. – To znaczy, że ci wszyscy ludzie to nie są twoi znajomi?

Jak zwykle jednak Craig nie mógł równać się z Janey.

– Oczywiście, że nie! – wykrzyknęła. – Tak naprawdę nie znam tu nikogo. Przyleciałam wczoraj, a tutaj przyjechałam prosto z bankietu „Vanity Fair". – Musiała o tym wspomnieć. – Wszyscy są bardzo mili, ale przecież wiesz, że to nie to, co u nas.

Craig wiedział o tym aż za dobrze, musiał się więc z nią zgodzić. Upił jeszcze jeden łyk martini. Czuł wyraźnie, że ponownie zaczyna ulegać urokowi Janey, ale nie chciał poddawać się tak łatwo. Zraniła go i zasłużyła na karę. Przyszło mu na myśl, że mógłby wstać i zostawić ją, ale prawda była taka, że on też nie znał tutaj nikogo oprócz niej i naprawdę chciał z nią porozmawiać…

– Mogłaś zadzwonić – powiedział z wyrzutem.

– Chciałam! – zawołała z oburzeniem, po czym spuściła wzrok. – Chciałam, ale nie mogłam. Selden… – Położyła palce na ustach, jakby nie była pewna, czy może mówić dalej.

– Selden? – Ton Craiga był lekceważący, ponieważ odkąd uczucie do Janey uderzyło mu do głowy, Selden wyrósł w jego oczach na wroga. Janey zasługiwała na kogoś lepszego, kogoś z większą wrażliwością.

Janey odebrała ton Craiga jako zachętę.

– Wiem, że jesteś jednym z najlepszych przyjaciół Seldena. – To była lekka przesada; Janey powiedziała tak celowo, żeby Craig zaczął jej współczuć. – I chyba nie powinnam ci o tym mówić… Chodzi o to, że przez cały zeszły miesiąc byłam praktycznie więźniem we własnym domu. Selden nie pozwalał mi wychodzić, nie mogłam nawet korzystać z telefonu.

Przerwała, aby ocenić skutek, jaki wywołały jej słowa, a widząc oburzenie na twarzy Craiga, zadowolona kontynuowała:

– Na pewno już słyszałeś, że rozstałam się z Seldenem.

Craig jeszcze o tym nie słyszał, ale te słowa podziałały na niego jak balsam. Nie ośmieliłby się wykorzystać takiej okazji (zbyt bał się Lorraine), ale ożywił się na samą myśl o tym, że mógłby…

– Wielka szkoda – skłamał z zadowoleniem.

– I tak, i nie. – Janey wzruszyła ramionami, jakby chciała przez to powiedzieć, że życie musi toczyć się dalej. – Jak długo tutaj będziesz? Ja zostanę przynajmniej tydzień – dodała, myśląc o lunchu u Candi Clemens. – Może się spotkamy?

Craig chciał wyjechać już nazajutrz, ale nagle przypomniał sobie, że po pierwsze, nie miał nic pilnego do załatwienia w Nowym Jorku, a po drugie, Tanner zapraszał go do pozostania tak długo, jak tylko chciał – nawet cały miesiąc. Spodobał mu się ten pomysł. Żona była daleko, pogoda jak marzenie, a teraz kiedy przyjechała Janey…

– Być może zostanę jeszcze kilka dni – powiedział wymijająco, nie chcąc, żeby Janey zorientowała się, że zmienił zdanie ze względu na nią – o ile Tanner mnie nie wyrzuci…

– Tanner? – zapytała zaskoczona.

– Tanner Cole – potwierdził. On też nie mógł oprzeć się pokusie zrobienia na niej wrażenia. – Mieszkam tutaj, u niego.

– Tak? – zdziwiła się Janey, usiłując ukryć radosne podniecenie, które wywołała w niej ta wiadomość. W jej głowie natychmiast zrodziła się setka ewentualności… Jako dobra znajoma Craiga z Nowego Jorku będzie miała świetny pretekst, żeby wpadać tu z wizytą, a Tanner Cole od razu zobaczy ją w lepszym świetle, nie jako ładną buzię i nic więcej, lecz jako kobietę, która coś sobą reprezentuje, która obraca się w towarzystwie uznanych intelektualistów pokroju Craiga Edgersa… A teraz, kiedy miała już w kieszeni Comstocka Dibble'a (a liczyła na to, że Candi Clemens także), można było bez obaw powrócić do wspólnego projektu z Craigiem. To byłby doskonały pretekst, żeby się z nim widywać, a jeśli spotkania będą się odbywały w domu Tannera, to bardzo możliwe, że Janey przypadkiem wpadnie na gospodarza, a wtedy wszystko będzie wyglądało zupełnie niewinnie…

Poszukała wzrokiem Tannera. Stał w przeciwległym krańcu salonu. Janey zauważyła, że im bliżej mu się przypatruje, tym bardziej Cole zyskuje w jej oczach. Lecz jeśli miała go zdobyć, to musiał być jej bez reszty, a żeby tego dopiąć, nie mogła ulec mu zbyt łatwo. Wyciągnęła rękę, dotykając ramienia Craiga.

– Wiem, że to dla ciebie drażliwy temat – w jej głosie brzmiało szczere współczucie – ale musisz wiedzieć, że ostatnio Comstock Dibble i ja doszliśmy wreszcie do porozumienia. Powiedział, że chce wyprodukować film na podstawie mojego scenariusza.

Widziała, że Craig jest kompletnie zdezorientowany, ale postanowiła nie zwracać uwagi na jego zdumienie i szybko dodała:

– Umówiłam się z nim w tym tygodniu. Przypomnę mu też o naszym projekcie. – Uśmiechnęła się tajemniczo, a wtedy przed oczami stanęła jej krótka rozmowa, którą odbyła z Magwichem i jego zachwyt wynikający z faktu, że kontraktu jeszcze nie podpisała. Zakończyła więc enigmatycznie:

– Wiem, jak podejść do Comstocka, a jeśli on nie będzie zainteresowany, to znam kogoś, kto na pewno mnie wysłucha.

Rozsiadła się wygodnie na kanapie, zadowolona ze swojego popisu nieposkromionej pychy. Nie wszystko się co prawda zgadzało, ale instynkt podpowiadał jej, że tak właśnie robi się interesy w Hollywood, a ona musiała wygrać za wszelką cenę. Jednak zanim Craig zdążył pogratulować jej wspaniałych planów, obok kanapy wyrósł Magwich z kieliszkiem w dłoni. Podał go Janey.

– Pomyślałem, że chciałabyś się napić – powiedział, mierząc Craiga zaciekawionym spojrzeniem. Janey wskazała mu miejsce obok siebie.

– To jest Craig Edgers – powiedziała gładko. – Omawiamy właśnie projekt, nad którym pracowaliśmy w Nowym Jorku…

Był to szczęśliwy moment dla Craiga. Niewątpliwie zawdzięczał go Janey, swojemu dobremu duchowi, swojej muzie. Jak się okazało, Magwich Barone, tak jak i on, stawiał siebie wysoko ponad hollywoodzkim motłochem. Był w dodatku jednym z tych nielicznych, którzy przeczytali powieść Craiga od deski do deski – całe pięćset trzydzieści dwie strony. Craig nareszcie usłyszał w czyimś głosie podziw, tak miły dla ucha pisarza, szczególnie jego pokroju. Magwich wykrztusił niemal bez tchu:

– Chodzi o „Konsternacje", prawda?

– Zgadza się – potwierdził Craig z widocznym zadowoleniem.

Magwich pochylił się ku niemu, lekceważąc Janey, która siedziała pomiędzy nimi.

– Byłem zdruzgotany tym opisem mężczyzny w średnim wieku, usiłującego odnaleźć swoją wewnętrzną młodość – powiedział. – Przez trzy dni siedziałem kamieniem w domu…

Craig zaśmiał się, wdzięczny za uznanie, a Janey z uśmiechem wodziła oczami od Magwicha do Craiga. Czuła wielką satysfakcję, że dwaj ludzie, których zetknęła ze sobą, tak bardzo skorzystali na tym spotkaniu. Obaj wyglądali na zadowolonych, a co istotne, nie było też wykluczone, że wyjdzie z tego dobry interes. Miło było również pomyśleć, że obaj panowie są na pewno pod wrażeniem jej koneksji…

Spojrzała w przeciwległy kraniec salonu, szukając wzrokiem Tannera Cole'a (nie zaszkodziłoby, gdyby zobaczył ją w takim towarzystwie). Ale kiedy zamiast niego dostrzegła znajomą twarz, nie mogła wyjść ze zdumienia; obok przeszklonych drzwi prowadzących na balkon stał nie kto inny, jak Bill Westacott…

Bill! Właśnie jego tak bardzo chciała tutaj spotkać i proszę, życzenie się spełniło. Czy możliwe, że w jakiś sposób usłyszał jej myśli i przybył, nie oglądając się, jak marynarz wabiony pieśnią syreny?

Spojrzała na swoich towarzyszy. Magwich porównywał pisarstwo Craiga do twórczości Gustave'a Flauberta, a Craig popijał drinka, pęczniejąc z dumy, tak że jego kraciasta flanelowa koszula groziła pęknięciem w szwach. Obaj byli jak w transie, odurzeni odkryciem pokrewnej duszy. Janey uznała, że bez wyrzutów sumienia może zostawić ich samych. Mruknęła „przepraszam" i wstała.

Dostrzegłszy zbliżającą się Janey, Bill zmrużył oczy, uśmiechając się szeroko.

– Bill! – zawołała, szczerze ucieszona tym spotkaniem.

– Cześć, Wilcox. – Nachylił się, całując ją w policzek, po czym stanął plecami do reszty gości, zasłaniając Janey, jakby chciał mieć ją tylko dla siebie. – Widzę, że zdążyłaś już zawojować Hollywood – stwierdził, wwiercając się wzrokiem w jej oczy. – Przypadłaś do gustu Magwichowi Barone'owi, a trzeba ci wiedzieć, że on z byle kim nie rozmawia…

W głosie Billa zabrzmiała nuta zazdrości, co było dla Janey znakiem, że Magwich Barone jest agentem, którego warto mieć po swojej stronie.

– Powiedział, że chce ze mną pracować – przyznała się z fałszywą skromnością, przypominając sobie, jak przyjemnie drażnić się z Billem – ale nie jestem przekonana. A jak ty sądzisz?

Ale Bill tylko się roześmiał.

– Nie udawaj, Wilcox – parsknął. – Przecież dobrze wiesz, że nie podejdziesz mnie w taki sposób. Nigdy w życiu nie posłuchałaś niczyjej rady.

– Powiedziałam mu – oznajmiła Janey typowym dla siebie zarozumiałym szeptem – że chcę w przyszłości prowadzić własne studio filmowe…

Bill zaśmiał się złośliwie. A to zagwozdka dla starego Magwicha! Myślał pewnie, że ambicje Janey co najwyżej sięgają prowadzenia teleturnieju…

– I co on na to? – zapytał.

– Poradził mi, że na początku powinnam udawać głupią. – Janey zmarszczyła brwi. – Ale nie wiem, czy potrafię…

Już zaczyna wchodzić w rolę, pomyślał Bill, patrząc na Janey. Nagle jednak zrozumiał, że jest inaczej: Janey opanowała tę rolę już dawno, brakowało jej tylko sceny, na której mogłaby ją odegrać…

A teraz scena była pod ręką.

– Janey – powiedział, nie mogąc stłumić śmiechu – jestem całkowicie pewien, że nie ma takiej rzeczy, której byś nie potrafiła zrobić. Z udawaniem głupiej też sobie poradzisz… A właśnie – zmienił temat jakby nigdy nic – jak tam twój scenariusz? Słyszałem, że Comstock Dibble chce zrobić z niego film. Czy to ma znaczyć, że wreszcie skończyłaś swoje dzieło?

– Boże! – zawołała Janey, udając niezadowoloną. – Czy już całe Hollywood o tym wie?

Na widok jej zakłopotania Billowi nagle stanęły przed oczami wspomnienia tych leniwych letnich popołudni, kiedy wybierał się z Janey na plażę, żeby tam kochać się z nią w pełnym słońcu. Poznali się trzy lata temu, latem, a rok później, także w sezonie, romans ożył na nowo. Janey była wtedy taka piękna, tak pełna życia (i dziwacznych pomysłów na życie, które doprowadzały go do szału). Bill szalał za nią. Ależ byłem głupi, pomyślał, że wypuściłem ją z rąk. Trzeba było rozwieść się z żoną i poślubić Janey, która, wiedział to na pewno, także go wtedy kochała…

– No dobrze. – Janey westchnęła z rezygnacją w głosie. Na pozór była lekko zdenerwowana, ale w jej oczach migotały szelmowskie ogniki. – Miałeś rację.

Bill spojrzał na nią zdziwiony. Janey przygryzła wargę.

– Nie skończyłam scenariusza. – Filuternie wzruszyła ramionami, nachylając się do jego ucha. – Napisałam tylko trzydzieści trzy strony. Najdziwniejsze w tym jest jednak to, że nikomu to nie przeszkadza. Wszyscy uważają, że napisałam scenariusz. A ja nie wiem, co teraz mam zrobić…

– Poradzisz sobie – zapewnił Bill schrypniętym głosem, cofając się o krok, żeby spojrzeć jej prosto w oczy. Widok, który zobaczył, niemal złamał mu serce. Janey wydała mu się bardzo dojrzała. Możliwe, że był to ślad jej ciężkich życiowych przejść. Stała przed nim dorosła kobieta.

Musiał odwrócić wzrok.

I dzięki temu zobaczył, jak Tanner Cole rozgląda się w poszukiwaniu Janey, a kątem oka pochwycił jej spojrzenie, którym chciała zwrócić na siebie uwagę gospodarza…

W tym momencie wiedział, że ich rozmowa jest zakończona.

– Och, Bill. – Janey pogładziła go po twarzy, a on otarł się policzkiem o jej dłoń, patrząc jej w oczy. W tej jednej krótkiej chwili oboje przypomnieli sobie wszystko, co było między nimi, wszelkie sprzeczne ambicje i wzajemne urazy, dążenia i aspiracje – i wszystko to zostało wybaczone.

Wreszcie Janey odezwała się, ulegając ostatecznie atmosferze miejsca i przyjęcia:

– Czy tutaj nie jest wspaniale?

Zostawiła go, wymykając się przeszklonymi drzwiami prowadzącymi na balkon. Bill znał tę jej sztuczkę i nieraz widział, jak ją stosowała: stanąwszy z dala od tłumu gości, wabiła upatrzonego mężczyznę. Kiedyś go to śmieszyło, ale teraz zreflektował się, że trudno mu potępić takie zachowanie.

Odwrócił się i omiótł wzrokiem salon. Towarzystwo – gwiazdy filmowe, producenci, scenarzyści, agenci oraz garstka charakteryzatorów, wizażystek i osobistych trenerów gwiazd, których dorzucono dla uzupełnienia listy gości – zaczynało robić się nerwowe, ponieważ nieuchronnie zbliżał się koniec imprezy, a każdy miał jeszcze do załatwienia jakieś własne sprawy. Bill uśmiechnął się sardonicznie. Hollywood, pomyślał, to prawdziwe ukoronowanie amerykańskiej przedsiębiorczości. Skupia wszystko, co najbardziej chciwe, ambitne, małostkowe i bezwzględne. Natychmiast jednak poprawił się: to nie była cała prawda. Bo pozostawał jeszcze talent, autentyczny błyskotliwy geniusz, a w rzeczywistości Hollywood zawdzięczało swoje istnienie i przetrwanie temu, że pod otoczką blichtru kryła się szczera chęć czynienia dobra. Nikt nie przystępował do pracy z zamiarem nakręcenia złego filmu czy programu. Większość ludzi pragnęła tylko jednego: być jak najlepszym. A że nie zawsze i nie wszystkim się to udawało? Cóż, każdy jest tylko człowiekiem. Bill odprowadził wzrokiem Janey, która przemierzyła szerokość balkonu i stanęła samotnie na tle nocnego nieba. Bał się o nią, ale jednocześnie był dumny, że poradziła sobie z przeciwnościami losu i potrafiła wyjść z nich obronną ręką. To nic, pomyślał, że Janey wykazuje się czasem wręcz bezdenną głupotą; jej jedyną prawdziwą wadę stanowiło to, że sama była swoim najgorszym wrogiem. Większość ludzi na to cierpi, nawet on nie był wyjątkiem…

Przez chwilę Bill chciał wyjść za Janey na balkon.

Powstrzymał się jednak. Niech się nacieszy tą chwilą, pomyślał. Odniosła dziś wielki sukces, lecz był to sukces w stylu Hollywood: błyskawiczny, czarodziejski i wszechogarniający, lecz również groźny dla niczego niepodejrzewającego szczęśliwca. Przed Janey była przyszłość pełna rozczarowań, zawodów, zdrady i tych strasznych momentów, w których człowiek uświadamia sobie, że jeszcze wczoraj był na szczycie, a dziś upadł na samo dno i nikt nawet nie zechce odbierać jego telefonów…

Kątem oka Bill zauważył Tannera Cole'a kierującego się w stronę balkonu. Uśmiechnął się cierpko; nie zamierzał rywalizować z gwiazdorem filmowym, w każdym razie nie w tej chwili. Janey wkraczała na nową drogę życia, a on uświadomił sobie z nagłą ulgą, że tym razem pozostanie z tyłu. Kiedy Cole go minął, odruchowo chciał życzyć mu powodzenia.

Lecz, co zrozumiałe, zachował wszystkie te myśli dla siebie. Spojrzał jeszcze raz na Janey, zastygłą w bezruchu na balkonie. Coś mu mówiło, że już niedługo Hollywood przekona się, z kim ma do czynienia. Ta kobieta była nie do pokonania; jej energia i wiara w przyszłość były wprost niespożyte…

Oparłszy jedną rękę na balustradzie, Janey zwróciła się półprofilem do drzwi prowadzących na balkon. W dole światła miasta rozciągały się szeroką panoramą. Zamknęła oczy, delektując się wonnym nocnym powietrzem, świadoma tego, że takie ustawienie tworzy wizerunek uroczej młodej kobiety pogrążonej w rozmyślaniach…

Tym razem jednak naprawdę była zamyślona. Rozważała wydarzenia dzisiejszego wieczoru i to uczucie, które mówiło jej, że nareszcie odnalazła swoje miejsce. Otworzyła oczy. Widok, który zobaczyła, poraził ją tak, że cofnęła się o krok, tłumiąc okrzyk radości. Z wysokości wzgórz Hollywood światła Los Angeles rozpościerały się przed nią niby złocisty dywan, migocząc zapraszająco.

Загрузка...