CZĘŚĆ DRUGA

Rozdział 6

Dziesiątego września 2000 roku „New York Times" podał, że Jane Wilcox (znana pod imieniem Janey), lat trzydzieści trzy, modelka reklamująca serię bielizny Victoria's Secret, wyszła przed czterema dniami za Seldena Rose'a, lat czterdzieści pięć, dyrektora naczelnego kanału Movie-Time. Skromna, prywatna ceremonia odbyła się we włoskim miasteczku Montradonia.

W tym samym numerze znalazła się również informacja, że Peter Cannon trafił za kratki. Towarzyszył jej artykuł opisujący więzienia dla wysokich rangą urzędników; można się było z niego dowiedzieć, że nie przypominają one już ośrodków wypoczynkowych i że na oszustów podatkowych, defraudantów oraz handlarzy zastrzeżoną informacją czeka tam kilka niespodzianek, z których podłe jedzenie nie jest bynajmniej najgorszą.

Dział biznesu ogłosił, że trzy komercyjne portale internetowe splajtowały zaraz po wejściu na rynek, a młody dziennikarz-ekonomista Melvin Melzer umieścił w swoim artykule następujące zdanie: „Nadstawcie uszu, a usłyszycie, jak na Wall Street bębny biją na trwogę". Słowa te niewiadomym sposobem przeszły przez trzy korekty, a do redakcji napłynęło później kilka pełnych oburzenia listów od obrońców praw Indian (tam gdzie teraz biegnie Wall Street, pierwotnie żyli Indianie; pierwsi osadnicy holenderscy wznieśli w tym miejscu mur, żeby się od nich odgrodzić – stąd nazwa ulicy).

Jednak większość mieszkańców Nowego Jorku tego dnia rozkoszowała się pięknym porankiem. Był drugi poniedziałek września. Comstock Dibble zastanawiał się właśnie (jak zwykle intensywnie) nad kupnem wartego dziesięć milionów dolarów apartamentu na Park Avenue. Takie mieszkanie podniosłoby go o szczebel wyżej na drabinie społecznej. Comstock, jego narzeczona Mauve oraz Brenda Lish, agentka sprzedaży nieruchomości, stali w obszernym hollu budynku pod numerem 795. Obie panie zapewniały go już wielokrotnie, że jest to jeden z najlepszych apartamentowców w Nowym Jorku; Comstock z wielkim zadowoleniem podziwiał wystrój hollu, a na jego czole zaczynał perlić się pot. Z księgowości przyszło w weekend ostrzeżenie, że po raz pierwszy od trzech lat Parador Pictures wykazuje straty w półrocznym bilansie. Comstock nie przejął się tym zbytnio – w czwartek z rąk samego burmistrza otrzymał wyróżnienie za działalność humanitarną na rzecz miasta, a w tym tygodniu spodziewał się ruszyć do przodu z interesem wartym co najmniej pięćdziesiąt milionów dolarów. Od niedawna zaczął myśleć, że warto byłoby sięgnąć nieco wyżej. Uwielbiał robić filmy, ale w końcu każdy przyzna, że to biznes dla dzieciaków – a czy z niego nie byłby doskonały polityk? Otarł czoło chustką i uśmiechnął się. Brendzie Lish nie zamykały się usta:

– Tobie chyba nie muszę opowiadać o tym holu – zwróciła się do Mauve. – Zaprojektował go Stanford White. Każdy detal obecnego wystroju jest oryginalny. Gdyby chcieć sprzedać to wszystko na aukcji w Sotheby's, można by zgarnąć ze dwadzieścia pięć milionów.

Ściany pokrywała mahoniowa boazeria. Wzrok przyciągał olbrzymi marmurowy kominek; na jego gzymsie stał wazon, a w nim bukiet wysokich na metr kwiatów. Portierzy w liberiach i białych rękawiczkach przemykali bezszelestnie niczym cienie. Całe to miejsce tchnęło ponadczasową atmosferą dyskrecji i luksusu; była to oaza ludzi z wyższych sfer, która przez osiemdziesiąt lat istnienia nie straciła ani trochę ze swojego przepychu.

– Co o tym myślisz? – Brenda zagadnęła Comstocka.

Spojrzał na nią. Przemknęło mu przez głowę, że pomimo swoich czterdziestu kilku lat wygląda jak belferka i zarazem jak uczennica. Tylko skąd wytrzasnęła tę kieckę w kwiaty?

– Co myślę? – odpowiedział, powoli cedząc słowa. – Myślę, że nie płacę za hol.

Mauve przewróciła oczami, a Brenda roześmiała się, jakby usłyszała świetny dowcip. Pomyślała, że nawet jeśli Comstock zdaje sobie sprawę, jak bardzo jego prostackie maniery nie pasują do tego miejsca, jak jaskrawo rzucają się w oczy w tym otoczeniu, to nie daje nic po sobie poznać. Brenda, ze swojej strony, nie zamierzała go o tym uświadamiać. Pochodziła ze starej nowojorskiej rodziny, założonej w czasach, kiedy pojęcie „rodzina" coś jeszcze znaczyło. W tym budynku mieszkała jej babka. Pięćdziesiąt lat temu nie postałaby tutaj noga kogoś takiego jak Dibble, a przede wszystkim on sam miałby dość rozsądku i godności, żeby nie próbować się tu wcisnąć. Te czasy to już jednak przeszłość, tak samo jak do przeszłości należała fortuna rodziny Lish, zaprzepaszczona z kretesem w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Wtedy to właśnie Brenda, która po swoich purytańskich przodkach odziedziczyła skromność, rozsądek i zmysł praktyczny, założyła agencję handlu nieruchomościami. Dzięki szczegółowej (i w dużej mierze nieoficjalnej) wiedzy na temat najlepszego nowojorskiego budownictwa, Brenda pozyskała klientów, którzy byli skłonni wydać miliony na odpowiednie mieszkanie. Osobiście nie przepadała za ludźmi pokroju Comstocka Dibble'a, ale musiała przyznać, że choć miał on gorsze maniery niż większość tych prostaków bez gustu, którzy w latach osiemdziesiątych, dzięki koligacjom z wyższymi sferami, odmienili oblicze amerykańskiego społeczeństwa, to jednak nie był tak do końca ulepiony z innej gliny. Miał nazwisko, pieniądze, wyróżnienie od bur – * mistrza (dzięki któremu rada miejska zapewne zdecyduje się nagrodzić go za szlachetne zasługi dla miasta – wspomniał już nawet, że otrzyma od burmistrza rekomendację do tego tytułu), no i żenił się z Mauve Binchely. Rada miejska zwróci uwagę także na to.

– Może wyjdziemy na zewnątrz? – zaproponowała Brenda. Ulicę zalewał jasny blask słońca. – Nie muszę ci mówić – Brenda znów zwróciła się do Mauve – że rzadko trafia się okazja do kupienia mieszkania w tym domu. Ostatni raz było to trzy lata temu. Jeśli zatem jesteście zainteresowani, od razu złożę waszą ofertę właścicielowi albo przynajmniej zapytam o cenę…

Mauve zmarszczyła nos, jakby poczuła niemiły zapach:

– A ten hałas?

– Jaki hałas? – Comstock nagle zaczął się niecierpliwić. Brenda, która z racji swojego zawodu wiele wiedziała o różnych ludziach, pomyślała, że za chwilę na własne oczy zobaczy jeden z jego legendarnych napadów szału. – Nie przywykłaś do tego? Przecież teraz mieszkasz na tej samej ulicy.

– Co z tego? – odcięła się Mauve. – Przed chwilą słyszałam głośny hałas.

– To Brenda mówiła, idiotko – nie wytrzymał.

– To był klakson. – Mauve zignorowała wyzwisko. Comstock lubił w niej między innymi to, że miała skórę twardą jak stary aligator.

– Okna mają podwójne szyby, ale z pewnością można będzie założyć potrójne, powiedzmy za… pięćdziesiąt tysięcy? – wtrąciła Brenda. Ni stąd, ni zowąd przypomniała jej się pewna plotka krążąca o Comstocku Dibble'u; mówiono, że kiedyś założył swojej kochance klamerki na sutki, przywiązał do nich sznurki, a następnie zerżnął ją w tyłek, ciągnąc za sznurki jak za lejce. Podobno całkiem się to jej podobało.

– Wiesz, że nie znoszę hałasu – upierała się Mauve. – Brenda pamięta, że w dzieciństwie, kiedy słyszałam karetkę, policję albo straż na sygnale, to zawsze wrzeszczałam.

– A ja w tej chwili nie mogę już dłużej znieść twojego gadania – odburknął Comstock. – Gdzie mój samochód, do cholery?

Samochód oczywiście stał o krok – czarny mercedes z przyciemnianymi, kuloodpornymi szybami.

– Do widzenia, Brendo – powiedział Comstock, patrząc na Mauve. – Odezwę się do ciebie, gdy coś postanowię.

– Czekam. – Brenda uniosła rękę na pożegnanie.

– Okropny człowiek, prawda? – Mauve stwierdziła, nie zapytała.

Ja bym określiła to dosadniej, pomyślała Brenda, ale na głos powiedziała tylko:

– Zgadzam się.

– Nic na to nie poradzę. – Mauve westchnęła. – Kocham go.

Brenda powstrzymała się od śmiechu. Nie podzielała współczucia, które ich rówieśniczki żywiły dla „biednej Mauve". Zbliżające się nieuchronnie małżeństwo z Comstockiem było w jej pojęciu czymś na kształt kary boskiej. Jako dziewczynki chodziły razem do prywatnej szkoły w Brearley. Brenda wiedziała, że Comstock ma całkowitą rację – Mauve zawsze była idiotką. Naprawdę wrzeszczała, słysząc karetkę na sygnale, a raz nawet zmoczyła się w spodnie. Wyrzuciliby ją z Brearley, gdyby nie pieniądze rodziców i ich koneksje; byli oni skoligaceni – a takich osób w całym mieście było tylko około stu – z Vanderbiltami.

– Skoro go kochasz, to nic innego się nie liczy – powiedziała Brenda.

– Wiem – odrzekła Mauve. Z wykonanej z niebieskiej wężowej skóry torebki od Fendi wyjęła złotą puderniczkę i przypudrowała delikatnie długi, spiczasty nos. – Muszę już iść, moja droga. Dziś zaczyna się Fashion Week.

– Miło było znów cię widzieć, moja droga. – Brenda nachyliła się, by zamarkować zwyczajowe cmoknięcia w oba policzki. – Nic się nie zmieniłaś przez te dwadzieścia lat.

– Ani ty – odparła Mauve. – Wiesz, że już zupełnie zapomniałam o tych starych sukienkach od Laury Ashley? Są świetne. Może jeszcze powrócą.

– Wszystko w końcu powraca. – Brenda uśmiechnęła się, patrząc, jak Mauve oddala się niezgrabnym kroczkiem. Zupełnie jej nie obeszła ta ironiczna uwaga na temat sukienki; Brenda sama dobrze wiedziała, że jest beznadziejnie do tyłu z modą. Niemniej prowizje od transakcji, w których pośredniczyła, przynosiły jej rocznie ponad dwa miliony dolarów, a poza tym widziała już zbyt wiele nieoczekiwanych bankructw, żeby wyrzucać pieniądze na modne kiecki.

Bogaci ludzie są tacy głupi, pomyślała Brenda, machając na taksówkę. Czy markowe ciuchy przydadzą Mauve charakteru? Taksówka podjechała. Brenda wsiadła na tylne siedzenie i podała kierowcy adres, pod którym czekał na nią kolejny klient. Czuła złośliwą satysfakcję; była pewna, że pomimo protestów Mauve, Comstock Dibble kupi ten apartament, a w każdym razie będzie usiłował go kupić. Lokal 9B miał salon, jadalnię, pracownię, trzy sypianie oraz kwaterę dla pokojówki – ponad trzysta sześćdziesiąt metrów kwadratowych. Brenda domyślała się jednak, że metraż nie gra roli – Comstock kupiłby ostatnią klitkę, byle w tym domu. Nie chodzi tylko o to, że adres Park Avenue 795 był jednym z najlepszych w całym mieście, lecz także o to, że wprowadził się tam Victor Matrick, świrnięty dyrektor naczelny całego koncernu Splatch Verner. Najwidoczniej Comstock musiał mieszkać tam, gdzie on. Podczas dzisiejszej prezentacji wciąż zadawał pytania dotyczące apartamentu Matricka – chciał znać jego położenie względem 9B, rozmiary, pytał nawet, kto zajmował się dekoracją wnętrz. Jakie to typowe i zarazem żałosne, myślała Brenda. Ci bogaci, potężni mężczyźni, którzy powinni być ponad wszystkim, w swoich wyborach prawie zawsze pozwalają sobą kierować swojemu malutkiemu ego.


Nie dalej niż kilka przecznic na południe, w budynku na rogu Piątej Alei i Siedemdziesiątej Ulicy, Mimi Kilroy wsiadła do małej, prywatnej windy, która obsługiwała apartament należący do niej i George'a. Pozdrowiła boya, który nacisnął za nią przycisk na parter, żeby nie musiała się przemęczać. W hollu dyżurowali dwaj portierzy. Kiedy skinęła im głową na powitanie, jeden z nich pospieszył, aby otworzyć przed nią ciężkie mosiężne drzwi.

– Samochód chyba jeszcze nie podjechał, pani Paxton – poinformował ją z wielkim przejęciem, jakby odczuwał prawdziwy ból na myśl, że Mimi może iść na piechotę.

– Dziś nie jadę samochodem, Jesus. Czeka na mnie to cudo. – Wskazała dziwaczny wehikuł zaparkowany na krawężniku. Składał się on z rikszy przyczepionej z tyłu do roweru. Na siodełku siedział żylasty młodzieniec w baseballówce.

– To nie wygląda bezpiecznie, pani Paxton – zauważył Jesus, na co Mimi się roześmiała.

– Wiesz, że mnie nie może przydarzyć się nic złego.

Wyszła na ulicę, ciesząc się pięknym dniem. Piąta Aleja należy do najcudowniejszych miejsc pod słońcem i nigdy się nie zmienia – jest jedną z niewielu rzeczy, na których można polegać. Zastanowiło ją, jak to możliwe, że miejska ulica może znaczyć dla człowieka więcej niż rodzina lub przyjaciele. Prawda była taka, że to życie nauczyło Mimi czerpać radość, skąd tylko się da; bardzo często zdarza się bowiem, że rzeczy zachwalane przez innych wcale nie dają nam szczęścia.

Wsiadła do ekstrawaganckiego pojazdu, który był pomalowany na żółto, aby zwracać uwagę potencjalnych klientów z grupy docelowej, czyli turystów. Założyła nogę na nogę i wygładziła na kolanach luźną spódnicę z delikatnego tweedu. Na stopach miała beżowe zamszowe buty – kompletnie niepraktyczne, ale zabójczo drogie, co tłumaczyło wszystko. Rikszarz skinął jej głową i włączył się do ruchu. Płynęli dostojnie Piątą Aleją; Mimi zdecydowała się sprawdzić, jaki ma dziś nastrój.

Uznała, że tego dnia jest szczęśliwa. Skończyła już czterdzieści dwa lata i ostatnio jej samopoczucie zaczęło przybierać wyłącznie dwie formy: czarnej depresji lub wariackiego szczęścia. Kiedy ogarniało ją szczęście, czuła się znów jak osiemnastolatka, która wszystko ma przed sobą i może spełnić każdą fantazję, na przykład opanować parę akordów na gitarze elektrycznej, założyć babską formację rockową i śpiewać piosenki dla tysięcy fanów. Kiedy dopadała ją depresja, czuła się staro, wydawało jej się, że niczego w życiu nie osiągnęła, nachodziły ją obawy, że wkrótce stanie się zupełnie nieatrakcyjna i już nigdy żaden facet nie będzie chciał się z nią przespać, aż w końcu przekwitnie i jej łono wyschnie na wiór. Już teraz zdarzały się wstydliwe problemy z nawilżeniem pochwy, szczególnie w łóżku z George'em. Ale George i tak od około roku stracił ochotę na seks z Mimi. Podejrzewała, że jak większość znanych jej małżonków znalazł sobie kogoś na boku, ale nie dbała o to, dopóki zachowywał dyskrecję.

Jeszcze kilka lat temu wystrzegałaby się takich myśli jak ognia. Jej ojciec miał kochanki (zdaje się, że do tej pory). Mimi przez długi czas patrzyła, jak matka, radosna i pełna życia kobieta, powoli ugina się pod ciężarem żalu i nieszczęścia. Jako nastolatka miała do matki pretensję, że nigdy nie protestuje, kiedy ojca nie ma w domu na noc, ona jednak dawała jasno do zrozumienia, że nie chce rozmawiać na ten temat i dodawała: „Nigdy nie usłyszysz ode mnie słowa krytyki pod adresem twojego ojca". Te słowa prześladowały Mimi całymi latami. Doszła do wniosku, że to mógł być jeden z powodów jej buntu, który rozpoczął się, kiedy skończyła dwadzieścia lat. Ten niespokojny okres trwał aż do trzydziestki; nie chciała się ustatkować, wyjść za mąż, nie chciała „dojść do czegoś". W głębi duszy jednak podobała jej się idea ofiary, którą poniosła jej matka. Podziwiała ją i często zastanawiała się, czy sama byłaby do tego zdolna. Nagle uświadomiła sobie z rozbawieniem, że przecież jej małżeństwo z George'em wygląda dokładnie tak samo: rezygnacja z osobistych upodobań na rzecz czegoś, co wydawało się większym dobrem.

Większym dobrem? Dla kogo? Riksza minęła wspaniały budynek wzniesiony z marmuru. W latach dwudziestych dwudziestego wieku był on prywatną posiadłością pewnego milionera, a obecnie mieścił Galerię Fricka. Mimi zdawała sobie sprawę, że działa dla własnej korzyści: George był bardzo bogaty, a po niej spodziewano się, że wyjdzie bogato za mąż, choćby tylko po to, żeby pomnożyć fortunę Kilroyów. Ale naprawdę była idealną żoną dla George'a. Dzięki niej mógł wzbogacić swoją osobowość. Niełatwo przyszło jej pogodzić się z faktem, że taki właśnie jest cel jej życia. Przez całe lata walczyła z tym, jak młody ogier gryzący wędzidło. Jako dziecko wyobrażała sobie, że zostanie kimś, że będzie gwiazdą – amazonką z olimpijskim złotem albo aktorką, dziennikarką – ale kiedy próbowała sił w tych zawodach, zawsze czuła milczącą dezaprobatę rodziny. Nigdy nie usłyszała ani słowa sprzeciwu, ale niechęć bliskich krępowała ją równie mocno jak para kajdanek. Nie wolno jej było wystawiać się zbytnio na widok publiczny, ponieważ groziło to porażką lub wyśmianiem przez krytykę (poznała, co to znaczy, w wieku dwudziestu dwóch lat, kiedy wystąpiła w niekomercyjnej sztuce wystawianej poza Broadwayem); nie może przynieść wstydu rodzinie, a przede wszystkim ojcu. Niewypowiedziany komentarz wszelkich jej poczynań był zawsze taki sam: po co ona to wszystko robi, skoro nie musi? Wystarczy przecież, że będzie urocza i wdzięczna, piękna i pięknie ubrana. Zatem, zapytała Mimi samą siebie, po jaką cholerę mi ten romans z Zizim?

To był kryzys wieku średniego. Żadna kobieta nie jest przygotowana na zmiany emocjonalne, które rozpoczynają się po czterdziestce. Pierwsza z nich to uczucie cudownego spokoju. Dochodzi się do wniosku, że są rzeczy, na które nie ma się wpływu, że nie należy wszystkiego brać do siebie oraz że wiele spraw, które kiedyś wydawały się ważne, tak naprawdę jest bez znaczenia. Kobieta wciąż jeszcze czuje się młoda, nie ma problemów z przeczytaniem wieczorem menu w restauracji. Potem następuje szok emocjonalny, kiedy pojawia się pytanie o sens życia – zwłaszcza własnego – a wraz z nim pragnienie stałości, jasno określonego celu, wreszcie miłości. Wydaje się, że te rzeczy zagubiły się gdzieś po drodze, że jest się jak automat, powtarzający wciąż te same wyuczone czynności, które nie dają już żadnej satysfakcji. Bezcelowość wszelkich własnych poczynań bije po oczach. Mimi pamiętała takie noce, kiedy kładąc się spać, pragnęła, żeby jutro nigdy nie nadeszło. Ale nie doczekała się tego.

Oczywiście, nie zdradziła swoich uczuć nikomu, nawet George'owi. Nigdy o nich nie mówiła. Jej matka zawsze powtarzała, że trudno o brzydszy widok niż bogata dziewczyna narzekająca na swój los. Mimi wiedziała, że ma wiele szczęścia, że powiodło się jej lepiej niż większości ludzi. Powtarzała to sobie każdego dnia, starała się zasiać w swoim życiu małe ziarenko radości. Czasem jednak nic z tego nie wychodziło.

Wtedy poznała Ziziego. Janey miała go na oku, a on też chętnie poznałby ją bliżej, ale Mimi szybko położyła temu kres. Harold Vane, ten kurdupel, też ostrzegał Ziziego przed Janey. Dziewczyna nie miała najlepszej reputacji: krążyły niejasne plotki, że się puszcza i bierze pieniądze od facetów, ale Mimi nie do końca dawała im wiarę. Janey po prostu brakowało polotu, żeby usidlić kogoś takiego jak Zizi; nikt nie domyślał się nawet, że jego ojciec był niemieckim hrabią. Cała rodzina wyemigrowała do Argentyny jeszcze przed jego urodzeniem. Zizi, jako młodszy syn, nie miał praw do spadku ani do tytułu, zaczął więc grać w polo.

Był to właśnie taki człowiek, za jakiego Mimi chciałaby wyjść – gdyby był o jakieś piętnaście lat starszy, no i gdyby ona nie wyszła za George'a. Zycie potrafi płatać takie okrutne figle, a ich sens można zrozumieć dopiero po przeżyciu wielu lat. Mimi nie mogła rozstać się z George'em (skutków skandalu, jaki by to wywołało, nie umiała sobie nawet wyobrazić), ale nie potrafiła także wyrzec się Ziziego. Był to najprawdopodobniej ostatni młody, przystojny kochanek, jakiego miała w życiu.

Na wysokości Sześćdziesiątej Piątej Ulicy zaczynał się korek. Rikszarz odwrócił się do swojej pasażerki z uśmiechem.

– Gdyby panią to interesowało, jestem Jason.

– Nazywam się Mimi. – Wyciągnęła rękę, bo w takiej sytuacji należało to zrobić, ale także dlatego, że przedstawiła się bardzo formalnie i chciała zatrzeć to niemiłe wrażenie. – Jesteś stąd?

– Wynajmujemy kwaterę na Brooklynie – powiedział, a Mimi natychmiast wyobraziła sobie niszczejący dom szeregowy; na Brooklynie bywała tylko wtedy, kiedy kierowca wiozący ją na lotnisko jeździł tamtędy, żeby uniknąć korków.

– Rozumiem – powiedziała.

– Tylko przez lato – wytłumaczył się Jason. – Pochodzę z Iowa. Złapałem letnią pracę, żeby odłożyć na studia.

– Podziwiam – rzekła Mimi. – Przedsiębiorczy z ciebie człowiek.

Uśmiechnęła się do niego. Po lewej stronie mijali właśnie wielki dom z piaskowca, w którym się wychowała. Jej rodzina zajmowała całe piętro, przeszło dziewięćset metrów kwadratowych. Mieszkały tam też dwie irlandzkie pokojówki. Mimi odszukała wzrokiem okno swojego starego pokoju. Nagle opadły ją wspomnienia z dzieciństwa. Po drugiej stronie ulicy, w Central Parku, znajdowało się zoo. W nocy mała Mimi słyszała ryki lwów… Po raz pierwszy od wielu lat przypomniała sobie, że kiedy ojciec nie wracał na noc, życzyła mu, żeby zamknęli go w klatce z lwami.


Lwy zniknęły stąd dawno temu, uratowane przez działaczy ruchu obrony zwierząt. Park nawiedzały za to sokoły wędrowne, żywiące się gołębiami, wiewiórkami, szczurami, a czasem także małymi pieskami; nie dalej jak dwa dni temu, na porannym spacerze, jeden z tych drapieżników porwał staruszce szczeniaczka chihuahua. Wypadek trafił na drugą stronę „New York Timesa". Podejrzewano, że para sokołów gnieździ się pod pięknie rzeźbioną mansardą hotelu Lowell.

Dwa piętra niżej, w obszernym apartamencie składającym się z przedpokoju, salonu, dwóch sypialni, trzech łazienek i dodatkowo wyposażonym w kominek (działający!), dwoje ludzi świeżo połączonych węzłem małżeńskim przygotowywało się do wylotu w miasto. Selden Rose zapinał złote spinki przy mankietach białej, wykrochmalonej koszuli. Jego żona Janey malowała powieki cienką brązową kredką.

Selden siedział w drugiej sypialni i nucił pod nosem. Dotąd wszystko układało się wspaniale. Jeszcze przed przeprowadzką do Nowego Jorku wynajął apartament z dwoma sypialniami; teraz gratulował sobie tej przezorności, bo dzięki temu mógł wygodnie mieszkać razem z Janey w hotelu i jednocześnie szukać mieszkania dla obojga. Podczas ich podróży poślubnej do Toskanii pokojówki umieściły jego ubrania w drugiej sypialni, a sekretarka Seldena urządziła Janey w pierwszej, przenosząc tam cały jej dobytek ze starego mieszkania. Podróż była wspaniała, przypomniał sobie Selden. Obejrzeli co najmniej dziesięć zabytkowych kościołów, zwiedzili niejedno małe muzeum i pokłócili się tylko raz, trzy dni przed powrotem, kiedy Janey dostała nagłego ataku szału. Było to na rynku otoczonego murami miasteczka Puntadellesia. Zrobili sobie zdjęcia na tle olbrzymiej, sklepionej kamiennej bramy i usiedli w kawiarni, gdzie podano im miejscową czarną kawę w małych filiżankach. Za bramą rozciągała się panorama doliny pokrytej polami we wszystkich odcieniach zieleni, błękitu i żółci.

– Teraz rozumiem, skąd katolicy wiedzą, jak jest w niebie – powiedział Selden. Janey tylko skinęła głową. Pomyślał, że pewnie jest zbyt zmęczona upałem, żeby podziwiać widoki. – Napijesz się lemoniady? A może zamówię ci lody? – Zamiast odpowiedzieć, wbiła w niego spojrzenie swoich wielkich szafirowych oczu. Wyciągnął mapę Toskanii i rozłożył na zielonym stoliku. – Proponuję zjeść dziś obiad w domu. Nie ma sensu nigdzie wychodzić, skoro mamy kucharza. Jutro możemy pojechać do Montrachet. Mają tam piękne szesnastowieczne obrazy, o które Metropolitan Museum stara się od lat. Ale Włosi nie dadzą ich do wielkiego miasta, wolą, żeby zostały na wsi…

Jego żarcik nie rozbawił Janey tak jak zwykle, a w jej oczach było coś dziwnego. Nagle bez ostrzeżenia strąciła filiżankę na ziemię; co osobliwe, naczynie się nie stłukło, tylko odbiło od bruku.

– Czy ty nic nie rozumiesz?! – wrzasnęła. – Mam gdzieś twoje szesnastowieczne obrazy!

Jej jadowity ton podziałał piorunująco; na chwilę obojgu odebrało mowę.

– Myślałem, że ty…

– Ty nigdy nie myślisz o mnie, Selden. Zawsze robisz to, na co masz ochotę, a mnie się to musi podobać. – Wybuchnęła płaczem.

Na rynku byli sami starzy ludzie: kobiety odziane na czarno, z chustami na głowach i mężczyźni pochyleni nad szachownicami. Wszyscy spoglądali w ich stronę, ciekawi, o co tyle hałasu. Dobiegło go kilka urywanych zdań po włosku, a gniewne spojrzenia wyrażały niezadowolenie z faktu, że „facet znęca się nad tą piękną Amerykanką".

Rzucił na stół banknot o nominale pięciu tysięcy lirów.

– Chodź. – Złapał ją za ramię.

– Nigdzie nie idę. Gorąco mi i jestem zmęczona… Dlaczego nie możemy pojechać do Portofino albo na Capri? Tam przynajmniej można spotkać kogoś znajomego. Mam już powyżej uszu tych starych Włochów, muzeów i brudnych kościołów… Czy ty nie widzisz, jaki tutaj wszędzie jest syf?

– Pospiesz się – przerwał jej, nie słuchając. – Za chwilę będzie tu policja.

Po tych słowach pozwoliła się zaprowadzić do samochodu. Ruszyli w dół, krętą, wyboistą drogą. Po jakimś czasie Janey przestała płakać.

– O co chodzi? – zapytał. – Masz swoje dni?

– Nie, nie mam swoich dni – ucięła. – Mam już dość samochodu, żarcia makaronu i oglądania obrazów.

– Przecież o tym rozmawialiśmy – wtrącił bezradnie. – Mówiłaś, że uwielbiasz Caravaggia…

– Nie widzieliśmy żadnych jego prac…

– To zobaczymy. Pojedziemy do Rzymu…

Tym razem nie było szlochów; milczała, a łzy toczyły się jej po policzkach.

Zatrzymał samochód na poboczu. Nie mógł patrzeć na nieszczęście Janey; była jego skarbem. Objął ją i przytulił głowę żony do swojego ramienia.

– Co się stało, kochanie? – zapytał łagodnie. – Proszę, nie płacz. Co byś chciała robić?

– Chcę jechać na Capri – jęknęła – albo chociaż do Mediolanu. Chcę iść na zakupy. Tam wszystko jest takie tanie…

– Już za późno, żeby jechać na Capri, ale obiecuję ci, że jutro wybierzemy się do Mediolanu. – Z żalem pomyślał, że szkoda wyjeżdżać trzy dni wcześniej, skoro tydzień na kwaterze kosztuje dwadzieścia tysięcy dolarów. Miał jednak na tyle delikatności, żeby w takiej chwili nie wspominać o pieniądzach. – W Mediolanie – powiedział – zatrzymamy się w hotelu Four Seasons…

Kiedy już na dobre pogodzeni rozlokowali się w małżeńskim apartamencie w Four Seasons (tysiąc pięćset dolarów za dobę), a Janey zaczęła wyjmować z niezliczonych toreb wszystkie ciuchy, które kupiła (całe szczęście, że sprzedawcy ją rozpoznali i dostała rabat), Selden napomknął, że kiedy tylko coś nie będzie jej odpowiadać, wystarczy, że mu o tym powie, a on zrozumie…

A teraz byli już z powrotem w Nowym Jorku. Dziś Selden po raz pierwszy szedł do pracy jako świeżo upieczony małżonek. Rozmyślając o ich związku, doszedł do wniosku, że każda para, a szczególnie taka jak oni, musi się dotrzeć, co wymaga czasu. Wziąwszy pod uwagę fakt, że znamy się dopiero od trzech miesięcy, pomyślał, wiążąc krawat przed lustrem, trzeba przyznać, że idzie nam świetnie. W tej chwili przypomniał sobie, jak kochali się dziś rano i jaki miał atomowy orgazm. Nagle zatęsknił za Janey, choć była w pokoju obok.

Zapiął złoty zegarek bulgari na chudym nadgarstku i poszedł do głównej sypialni. Janey siedziała w łazience przed okrągłym, powiększającym lusterkiem i pieczołowicie nakładała makijaż. Uśmiechnęła się do niego oczami, nie odwracając głowy. Odsunął jej włosy z karku i delikatnie pocałował ją w szyję.

– Witaj, kochanie – powiedziała.

– Witam, pani Rose – odrzekł. – Jakie wydarzenia zapełnią pani dzisiejszy dzień?

– Idę na pokaz mody z Mimi – poinformowała go radośnie. – Musimy skompletować garderobę na przyszły sezon.

– To ty powinnaś dyktować modę.

– Mmm… – Przymknęła powiekę, malując ją fioletoworóżowym cieniem. – To ciężka praca… Tyle stresu… A teraz wszystkie modelki są młode i płaskie jak deski… Nie chcą im płacić… Żałujesz, że nie byłeś na rozdaniu Nagród Emmy? – Nagle zmieniła temat. – Czytałam, że wygrał film Johnny'ego Błocka…

– Emmy rozdają co roku, a nasz miesiąc miodowy jest tylko raz w życiu.

– To prawda – przyznała. – W każdym razie pozostały ci Złote Globy, no i Oscary…

– To jeszcze tyle czasu. – Nie chciał jej teraz mówić, że dyrektor naczelny Movie-Time powinien bywać na takich uroczystościach w towarzystwie jednej z aktorek pracujących dla firmy. – Tak sobie myślałem – przysiadł na brzegu jacuzzi – że moglibyśmy spędzić wieczór w domu. To pierwszy dzień po powrocie… Zamówimy kolację do pokoju – kawior i stek w sosie bernaise…

Przez chwilę wydawało mu się, że widzi to samo spojrzenie co wtedy w Toskanii. Lecz chyba jednak się mylił, bo Janey powiedziała z żalem w głosie:

– Przecież wiesz, że nie mam czasu. Zaczyna się Fashion Week, dziś pokaz Calvina Kleina, po nim bankiet, a jest jeszcze wielkie przyjęcie Visionnaire… Ty nie musisz tam iść, ale jeśli ja nie pójdę, to ludzie będą się dziwić.

– Nigdy – powiedział, wstając – nigdy tego nie zrozumiem.

– Zrozumiesz, najdroższy. – Uśmiechnęła się. – W środę idziemy na przyjęcie Armaniego i na otwarcie nowego butiku Prady na przedmieściu, a w czwartek na wręczenie nagród burmistrza. Od tego się nie wykręcimy, bo szef Victoria's Secret chce nas widzieć przy swoim stoliku…

Selden najchętniej wykręciłby się od wszystkiego, ale nie chciał sprawiać żonie zawodu, widząc, jak bardzo się cieszy na te imprezy.

– Gdzie się dzisiaj spotkamy? – zapytał.

– Przyjdź do namiotów w parku Bryant o siódmej. Możesz się spóźnić nawet piętnaście minut, te pokazy na ogół zaczynają się pół godziny po czasie. Po prostu wejdź do środka. Obiecali, że dostaniesz miejsce w pierwszym rzędzie, obok mnie… – Nagle odwróciła się i zarzuciła mu ręce na szyję. – Bądź grzeczny, najmilszy – poprosiła z uśmiechem. – Będę tęsknić. Chyba nie wytrzymam do siódmej.

– W takim razie na pewno się nie spóźnię. – Z żalem wyswobodził się z jej ramion.

Kilka minut później siedział już w czarnym lincolnie, którym codziennie dojeżdżał do pracy i z pracy. Rozsiadł się na skórzanej kanapie i zadzwonił do biura z telefonu w samochodzie. Odebrała jego sekretarka.

– To ja – powiedział. – Ktoś do mnie dzwonił?

– Gordon White – odparła. – Przed chwilą. Mam go złapać?

White był współpracownikiem Rose'a w Movie-Time. Połączenie zabrało kilka sekund. W słuchawce zabrzmiał jego przymilny głos:

– Selden? Jak tam miesiąc miodowy? – Słychać było wyraźnie, że White pyta o seks.

– Doskonale – odparł Rose.

– Widziałeś rozdanie Emmy?

– Wygrał Johnny Błock. Cieszymy się.

– Nie podziękował nam.

Selden zmarszczył brwi, w jednej chwili stając się innym człowiekiem.

– Niech dział prawniczy wyciągnie jego kontrakt – polecił, przyglądając się przez okno mijanemu właśnie hotelowi Sherry-Netherland na Piątej Alei. – Znajdzie się tam pewnie jakaś luka. Może będziemy mogli uderzyć go za to po kieszeni.


Poszedł, pomyślała Janey z nagłą ulgą.

Nareszcie mogła odetchnąć.

Odłożywszy pędzelek do makijażu, rzuciła się na łóżko. Można by pomyśleć, że nie kochała Seldena Rose'a, ale to nie było aż takie proste. Bywały chwile, a nawet godziny i całe dni, kiedy czuła się szaleńczo w nim zakochana. Ale przychodziły też chwile zwątpienia, przeciągające się w kolejne godziny, a te w dni – wtedy zdawało jej się, że o miłości nie może tu być mowy, a patrząc na niego, czuła strach, że właśnie popełniła największy błąd w swoim życiu. Nie sposób było rozstrzygnąć, które uczucie jest słuszne, bo przecież wszyscy mówili, że takie obawy w małżeństwie są normalne…

Leżała na łóżku, rozpamiętując burzę uczuć, która doprowadziła ją do ślubu z Seldenem. W tym pamiętnym momencie, kiedy Mimi wyznała, że spotyka się z Zizim, Janey uświadomiła sobie na nowo twarde prawo rządzące zarówno miłością, jak i flirtem: kobieta może wybierać spośród tych mężczyzn, którzy jej pożądają – nie na odwrót. Wracając tego popołudnia do domu, postanowiła, że nie da się kolejny raz wykołować. Tak jak miliony kobiet przed nią, zdecydowała się pokochać mężczyznę, który ją kochał.

Początki były trudne. Przez pierwsze dwa tygodnie umawiała się z nim w różnych miejscach w Hamptons, pozwalała trzymać się za rękę, ale wszystko w niej buntowało się przeciw niemu. Zmuszała się, żeby go pocałować; całował jak starzec, skąpo i sztywno. Odrzucało ją na myśl o seksie z nim. Był jednak wytrwały, czekała więc, obserwując go, doszukując się w nim dobrych stron w nadziei, że nadejdzie chwila, kiedy jej opory zostaną przełamane…

Entuzjazm Mimi utrzymywał ją w przekonaniu, że warto. Dla mężatki nie ma większej przyjemności niż nawracanie niewiernych kobiet na jedynie słuszną drogę małżeństwa; dzień po dniu, do znudzenia Mimi recytowała Janey litanię zalet Seldena. Powtarzała, że taka okazja nie trafia się często i że konkurencja chętnych do poznania go zaczyna rosnąć. Może nie jest on takim mężem, jakiego Janey szuka, ale w końcu żaden mąż nie uosabia oczekiwań żony. Przypominała, że Janey spotykała się już ze wszystkimi facetami w mieście i nigdy nic nie wyszło. Natomiast Selden wprost szaleje za nią, tak mówi każdy, kto widział ich razem. Zawsze lepiej, tłumaczyła Mimi, kiedy mąż kocha żonę bardziej niż ona jego (dla Janey taki układ był nie do pomyślenia).

Aż wreszcie nadszedł ten oczekiwany moment: zakochała się.

Spotykali się już od około trzech tygodni, kiedy Selden zaproponował wycieczkę jachtem na Błock Island. Z początku nie chciała tam płynąć (czy na Błock Island można znaleźć coś, a właściwie kogoś, ciekawego?), ale Mimi twierdziła, że na tej wycieczce Janey zobaczy Seldena w innym świetle. I miała rację: z dala od miejskiego zgiełku i wyścigu szczurów Selden dosłownie urósł w jej oczach…

Jacht był bajeczny: dziesięciometrowy drewniany chriscraft, stary model z czerwonymi siedzeniami. Kiedy tylko weszli na pokład, Janey zauważyła zmianę: Selden nagle stał się kapitanem, zakochanym w swoim zajęciu. Prowadził jacht doświadczoną ręką i po raz pierwszy nie koncentrował się wyłącznie na niej. Dzięki temu Janey zyskała przestrzeń, w której mogła wyrazić własne emocje. Stała u jego boku przy sterze, piła z nim piwo i obgadywała ze śmiechem wspólnych znajomych, takich jak głupia Mauve Binchely. Potem zdjęła ubranie, pozostając tylko w skąpym bikini, a on objął ją w talii… Nagle uświadomiła sobie, że jest jej z nim dobrze, tak dobrze, jak z mało którym poznanym wcześniej mężczyzną. Większość tamtych cierpiała na przerost ego…

Dotarli na Błock Island ogorzali od soli i wiatru. Całe popołudnie jeździli po wyspie na rowerach, a na piknik wybrali skalistą plażę zasłaną wyrzuconym na brzeg drewnem i szkielecikami mew. Każde z nich opowiedziało wtedy trochę o sobie. Noc spędzili w wielkim starym hotelu z widokiem na port. Poszła z nim do łóżka bez oporów, a jego pocałunki nie były już wcale sztywne. Kiedy już było po wszystkim, przyjrzała się dokładnie jego twarzy. Choć miał silnie zarysowaną szczękę i w sumie niezłe rysy, to nie można było powiedzieć, że jest przystojny (jakaś skaza w wykroju ust i kształcie zębów powodowała, że można było wziąć go za przygłupa). Janey uznała jednak, że jest to twarz, w której oczy zakochanej kobiety na pewno dostrzegą piękno.

I wtedy zdecydowała się.

Ale pomimo tej decyzji Janey nie ustrzegła się przed atakami paniki; chwytał ją wtedy paraliż, nie mogła mówić i brakowało jej powietrza. Nawiedzały ją koszmary; śniło jej się, że idzie do ołtarza, przy którym czeka na nią nie wybranek, lecz ktoś zupełnie inny. W takie dni nie dostrzegała u Seldena żadnych zalet.

Gdy wydawało jej się, że go nie kocha, widziała wyłącznie jego wady; wszystko inne było zamazane. Drugiego dnia ich podróży do Toskanii Selden włożył ciemne skarpetki do sandałów. Kiedy go tak zobaczyła, zrozumiała, że za nic w świecie nie może z nim być. Poszli na wycieczkę, aby „podziwiać wiejskie krajobrazy" (to była jego ulubiona rozrywka), ale Janey nie dostrzegała pięknych żółtych wzgórz ani stogów siana porozrzucanych na stokach. Przed oczami miała tylko te granatowe skarpetki (nowe, ale na dużym palcu lewej nogi sterczała nitka) wciśnięte w ciężkie, brązowe sandały. Co z tego, że sandały były od Prady? Nawet designerskie buty nie pomogą człowiekowi bez gustu. Zamartwiała się tym całe popołudnie. Czy odwołać ślub? Ale zerwanie zaręczyn z powodu niegustownego obuwia… Nawet Janey nie była aż tak płytka. Więc może poprosić, żeby zdjął te skarpetki? Obawiała się jednak, że kiedy raz się odezwie, weźmie ją takie obrzydzenie, że nie zdoła się powstrzymać i wykrzyczy mu w twarz wszystkie swoje uwagi na jego temat. W końcu więc nie odezwała się ani słowem. Rozpacz przyprawiała ją o mdłości; czuła się jak skazaniec prowadzony na szafot.

Wycieczka miała się już ku końcowi. Zobaczyli punkt orientacyjny, samotną wieżę na szczycie wzgórza. W tamtym kierunku znajdował się dom, w którym się zatrzymali. Dopiero wtedy Selden spostrzegł jej rozterkę.

– Nic nie mówisz – zauważył.

Była tak przerażona, że zdołała tylko skinąć głową.

– Boisz się? – zapytał.

– A ty nie? – odrzekła nieśmiało.

– Trochę na pewno – powiedział. Oderwał oczy od ścieżki, spojrzał na nią i mocno ujął ją za rękę. Białe słońce Toskanii krzesało złote błyski w jego brązowych oczach. – Ale przede wszystkim jestem przekonany, że będzie nam razem dobrze. Będziemy szczęśliwi. Będziemy mieć wszystko, czego zawsze pragnęliśmy… Już nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł ci to dać. Tak bardzo cię kocham…

Te same słowa usłyszała od niego przy oświadczynach, tydzień po wspólnym wypadzie na Błock Island. Teraz do ślubu pozostało już tylko pięć dni; gdyby dostrzegła u niego choć cień wahania, obawy czy irytacji, miała jeszcze czas się wycofać.

Ale nic takiego nie dał po sobie poznać. W końcu nie na darmo był dyrektorem w Splatch Verner.

Leżąc na swoim łóżku w apartamencie hotelu Lowell i przyglądając się pierścionkowi zaręczynowemu (to była zabawa: kupili go w salonie Harry'ego Winstona w przeddzień wyjazdu do Toskanii), Janey wspominała dzień ich ślubu. Wszelki strach zniknął. Zarówno ją, jak i jego ogarnął szalony entuzjazm – kochali się rano, nie wstając z łóżka, a potem pili całymi butelkami wspaniałego szampana, sprowadzonego przez Seldena z Paryża. Wskoczyli do wyłożonego czarnymi płytkami basenu i pływali tam i z powrotem, rozkoszując się ciepłą wodą. Nie docierało do nich jeszcze, że za parę godzin biorą ślub. Ubrali się razem; ona w białą suknię od Valentina (kosztowała sześć tysięcy dolarów, choć była z kolekcji szytej seryjnie), on miał na tę okazję garnitur od Ralpha Laurena w kolorze złamanej bieli, a do niego różową koszulę. Gdy go tak zobaczyła, dziwiła się własnym wcześniejszym obiekcjom, bo nagle wydał jej się najpiękniejszym mężczyzną na świecie. Każdy musi to przyznać, pomyślała w szalonym uniesieniu.

Na ślubie mieli tylko czworo gości. Był to swoisty rekord. Wciąż jeszcze byli z niego dumni, jak również z tego, że gdyby przypadkiem kilkoro znajomych nie spędzało urlopu w Toskanii, to na ich ślub nie przyszedłby nikt. A tak zjawił się Harold Vane ze swoją ostatnią dziewczyną Mariah, wydawcą nowego czasopisma o zakupach (Mariah była w wieku Janey i wciąż jej powtarzała: „Jakie ty masz szczęście!") oraz Ross Jared, znajomy Seldena ze Splatch Verner, z żoną Constance, tancerką baletu. Ross był dyrektorem oddziału internetowego, Constance zaś wydała się Janey mała jak dziecko. Miała około stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu, ciemne włosy i ważyła najwyżej czterdzieści pięć kilogramów. Powiedziała tylko kilka słów, za to tak się upiła, że biegała po trawniku w podskokach, podobna do wróżki z bajki.

Ślub odbył się na rozległym dziedzińcu domu, w którym mieszkali. Selden znów dokonał małego cudu: wszędzie wisiały girlandy kwiatów. Zapowiedzi ogłosił katolicki ksiądz (Selden twierdził, że czuje przywiązanie do tej religii, bo jego babka była Włoszką), a sam obrządek odprawiono w języku włoskim. Janey nic a nic nie rozumiała, oprócz tych części, w których występowało jej nazwisko oraz kiedy miała powiedzieć „tak".

Po ceremonii ktoś włączył płytę z kawałkami Grateful Dead i Allman Brothers Band. Rozpoczęły się dzikie tańce. Harold Vane co chwila powtarzał:

– To jest to! W życiu nie byłem na fajniejszym ślubie.

A Janey była pewna, że strach już nie wróci.

A jednak wrócił. Bywały chwile, kiedy wręcz gardziła mężem, kiedy nienawidziła go tak, jak żadnego mężczyzny w swoim życiu. Była skazana na niego i jego irytujące cechy. Potrafił na przykład przez godzinę guzdrać się z wyjściem z mieszkania, sprawdzając po trzy razy, czy zabrał klucze i portfel. Kiedy na ulicy dzwoniła mu komórka, zatrzymywał się na środku chodnika, a ona musiała czekać pięć minut albo dłużej, a jeśli próbowała zwrócić mu uwagę, niekulturalnym gestem nakazywał jej milczenie. Poza tym miał coraz większy brzuch, płaski obwisły tyłek, a jego penis… Janey nie miała konkretnych zastrzeżeń do jego rozmiaru, ale co by to komu szkodziło, gdyby był odrobinę większy. W gruncie rzeczy chodziło jednak o to, że małżeństwo odebrało jej wszelkie perspektywy. Kiedy ogarniały ją te czarne myśli, żałowała, że nie sięgnęła wyżej.

Jej urojone niezadowolenie rodziło się z faktu, że Selden Rose był tylko miłym facetem z Chicago, który wspiął się na wysoki stołek. Nie miał olśniewającej osobowości ani też żadnego twórczego talentu, dzięki któremu wyróżniałby się z tłumu. Nie pochodził z wybitnej rodziny, choć Janey wiedziała, że jego ojciec był prawnikiem, a matka pracowała w gazecie. Nie był nawet „rekinem", jak Comstock Dibble albo George Paxton. Krótko mówiąc, Selden stanowił przykład amerykańskiego przeciętniaka z wyższej warstwy klasy średniej. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że korzenie Janey, od których starała się odciąć już jako nastolatka, były identyczne.

Dopóki nie wyszła za mąż, mogła wyobrażać sobie, że poślubi jakiegoś Europejczyka szlachetnej krwi, gwiazdora filmowego albo znanego malarza bądź pisarza. Widziała się u boku kogoś wyjątkowego, kogoś, kto każdą chwilą swojego życia wybija się z bagna pospolitości. Wychodząc za Seldena Rose'a, odebrała sobie tę szansę raz na zawsze.

Cóż, może nie na zawsze… Selden nieraz jej powtarzał, że nie sposób przewidzieć, czy małżeństwo będzie udane, tak jak nie można przewidzieć przyszłości. Nieistotne, czy małżonkowie znają się od pięciu lat czy od pięciu minut – ważne jest, żeby mieć odwagę się zaangażować, a potem brać to, co życie przyniesie.

Usłyszała telefon; dwa krótkie sygnały oznaczały, że dzwoni portier z dołu. Podniosła słuchawkę, wiedząc, że przyszła Mimi. Ależ ze mnie idiotka, pomyślała, zeskakując z łóżka. Dookoła leżały jej trofea z zakupów w Mediolanie – sukienki, buty, torebki, nawet rękawiczki. Przypomniała sobie, z jaką radością kochany Selden płacił za to wszystko. Oczywiście, jak większość mężczyzn wydziwiał na ceny; szczególnie zbulwersowała go prosta bluzka z golfem, bez pleców i rękawów, która dawała się złożyć w mały kwadracik centymetrowej grubości („Pięćset dolarów za szmatkę, której nie starczyłoby na pieluchę?"), ale błyski w jego oczach świadczyły dobitnie, że strojenie młodej, pięknej żony sprawia mu nie lada przyjemność. A ona lubiła sprawiać mu przyjemność…

Gdyby tylko zechciał od czasu do czasu dać mi święty spokój, pomyślała, grzebiąc w otwartej walizce w poszukiwaniu tej bluzki z golfem. Nie odstępuje mnie na krok, nie spuszcza ze mnie oczu, jakby nie chciał uronić żadnego mojego gestu. Nie dalej jak dziś rano, po tym, jak zrobiła mu dobrze (przynajmniej w tej dziedzinie nie był zbytnio wymagający), siedzieli przy kawie i czytali gazety. Nagłe Selden odstawił filiżankę. W momencie kiedy odwracała stronę, Janey zauważyła, że gapi się na jej palce. Spojrzała na niego ostro, a on zaśmiał się z zakłopotaniem i uraczył ją tym głupim uśmiechem, od którego robiło jej się słabo. Gdyby tylko potrafiła oduczyć go takich grymasów!

– Masz piękne dłonie… – powiedział, ujmując ją za rękę. Pochylił się i pocałował koniuszki jej palców, tak jak się całuje małego ptaszka tulonego w dłoniach.

Nie mogła nic zrobić, bo nie chciała ranić jego uczuć, ale czuła, jak łzy frustracji napływają jej do oczu.

– Przestań – poprosiła. – Znów mam obgryzione paznokcie…

Ktoś zadzwonił do drzwi. Janey podbiegła i otworzyła je na oścież.

– Witam panią żonę. – Mimi weszła do środka. – Miło cię znów widzieć.

– Jestem taka szczęśliwa – powiedziała Janey. Wszystkie pretensje do Seldena nagle zniknęły, gdy uświadomiła sobie jeden fakt: teraz ona i Mimi są równe… Ale na głos powiedziała tylko: – Wejdź. Przepraszam za bałagan, ale dopiero wróciliśmy i pokojówki nie zdążyły posprzątać…

– Nie musisz się spieszyć – rzekła Mimi, wchodząc do salonu. – Nie zaczną beze mnie; za dużo forsy zostawiam u Oskara… Zabawne, że mieszkacie tutaj po ślubie. Wiesz chyba, że u Lowella zatrzymują się głównie faceci rozwodzący się z żonami.

– Jasne, że wiem – powiedziała Janey. Była tutaj już kilka razy. Wymieniły rozbawione, znaczące spojrzenia. Janey i Mimi łączyło coś równie mocnego jak więzy długoletniej przyjaźni: porozumienie dwóch pięknych kobiet, które mają za sobą podobne doświadczenia życiowe.

Kilka minut później siedziały już w rikszy, gawędząc w najlepsze. Pojazd przejechał Piątą Aleją na Czterdziestą Drugą Ulicę, gdzie stały wielkie białe namioty cyrkowe, w których odbywały się pokazy mody. Wszystkie głowy odwróciły się w ich kierunku; świadomość tego, że skupiły powszechną uwagę, dodała jeszcze żaru ich konwersacji. Riksza zatrzymała się przed wejściem. Oblegający je tłumnie fotografowie wycelowali obiektywy.

– Będzie jazda – mruknął jeden z nich.

– Co to za babki?

– Janey Wilcox, modelka Victoria's Secret, i Mimi Kilroy, dama z towarzystwa – syknął ktoś.

– Znaczy się snobki.

– Ale trzymają się w biznesie od lat.

– Podstarzałe snobki.

– Janey! Mimi! Spójrzcie tutaj! – posypały się prośby.

– Janey, jak tam po ślubie?

– Pokaż obrączkę! – zawołał ktoś.

– Obrączkę! Obrączkę!

Janey uniosła lewą dłoń.

– Powiedz mi, jaki naprawdę jest Selden? – Mimi objęła ją w pasie i przyciągnęła do siebie. – Szalona miłość?

– Kiedy wracaliśmy do Nowego Jorku, w samolocie powiedział mi coś wspaniałego – odparła Janey. – Wziął mnie za rękę i ze śmiertelną powagą oświadczył: „Janey, będziemy rządzić tym miastem".

Obie uśmiechnęły się do zdjęcia.

Rozdział 7

W czwartek, trzy dni później, Patty Wilcox obudziła się rano, wstała, poszła do łazienki i stwierdziła, że znów ma okres.

Niech to jasna cholera, pomyślała. Ale właściwie mogła się tego spodziewać. Przez całe lato Digger nieprzerwanie koncertował. W ciągu ostatnich dwóch tygodni widziała go tylko raz, w jaki więc sposób miała zajść w ciążę? Z drugiej strony miała zaledwie dwadzieścia osiem lat, a o dziecko starali się już od sześciu miesięcy. Zaczynała poważnie myśleć, że coś z nią może być nie tak. Pół roku to dość czasu. Poza tą jedną rzeczą wszystko jej się udawało – co prawda wyłącznie dzięki ciężkiej pracy.

Zakładając tampon, przypomniała sobie o psie. Rozmawiała o tym z Diggerem, kiedy ostatni raz był w domu.

– Jeśli w tym miesiącu nie zajdę w ciążę, a nawet jeśli zajdę, to kupimy szczeniaka. Nazwiemy go Kruszek albo Kruszynka. Ładnie, prawda?

– Kruszek? Podoba mi się. – Kiwnął głową, z ustami pełnymi pizzy.

– Nie musi być duży. – Stanęła nad nim, ciągnąc go za włosy, aby odchylił głowę i spojrzał na nią swoimi olśniewającymi zielonymi oczami. – Ale będzie miał osobowość. Na przykład spodoba mu się, kiedy przebierzemy go w kostium i zabierzemy na paradę Halloween.

Digger objął ją wtedy za szyję i posadził sobie na kolanach. Zaczęli się całować jak nastolatki. Trwało to kilka minut.

– Lubisz się macać – powiedziała, łapiąc oddech.

– Wiem – odparł. – Chyba zapomniałem dorosnąć.

Wybuchnęli śmiechem. To był ich ulubiony żart; zrodził się na trzeciej randce, kiedy Digger po przyjściu do jej mieszkania natychmiast rzucił się na nią i przez dobrą godzinę nie chciał puścić. Było to dwa lata temu; tej nocy oboje zrozumieli, że między nimi zanosi się na coś bardzo poważnego.

– Widzę, że podoba ci się pomysł z psem – rzekła Patty.

– Tak. – Potarł policzkiem o jej policzek. – Bardzo cię kocham.

– Ja ciebie też – odpowiedziała. – Gdybyś umarł, ja też musiałabym umrzeć, żeby spotkać się z tobą w niebie.

– Skąd wiesz, że pójdę do nieba? – Roześmiał się.

– Po prostu wiem.

Dzisiaj zatem jest dzień pod znakiem psa, pomyślała Patty, wciągając majtki. Nareszcie jakaś atrakcja. Ostatnio Patty czuła się nikomu niepotrzebna. Chciała coś zrobić, czegoś dokonać, ale strach, że w tym świecie nic nie może się udać, wiązał jej ręce, a poza tym najzwyczajniej nie miała pomysłu na to, czym mogłaby się zająć.

Włożyła wojskowe biodrówki i koszulkę zamówioną z katalogu Abercombie & Firch. Lubiła ten styl, ten demokratyczny mundur jej pokolenia, powszechnie dostępny i na każdą niemal kieszeń. Zjechała windą na dół i skinięciem głowy powitała Kenny'ego, małego człowieka o palcach poplamionych farbą drukarską. Kenny prowadził stoisko z gazetami i zawsze cieszył się na widok Diggera, ponieważ kiedy tylko był w mieście, codziennie kupował u Kenny'ego paczkę papierosów. Palił rzadko, ale, jak mówił, chciał, żeby facet miał co robić.

– Cześć, Kenny – powiedziała Patty. Kenny siedział obok stoiska na składanym krzesełku; potrafił tak sterczeć cały dzień.

– Pani mąż wraca niedługo? – zapytał.

– W przyszłym tygodniu. – Westchnęła. – Już nie mogę się doczekać.

Kenny kiwnął głową ze współczuciem, jakby znał z autopsji wszelkie troski, które mogą się stać udziałem człowieka.

Patty minęła biurko, przy którym siedział Sarouk, smutny Arab, który oficjalnie był portierem, ale faktycznie pełnił funkcję pracownika ochrony; nawet kiedy widział, że ktoś niesie ciężkie paczki albo torby z zakupami, nie ruszał się zza swojego biurka. Uśmiechał się tylko sympatycznie, dając do zrozumienia, że nie są mu obce problemy nowojorskiej klasy średniej, której nie stać na tragarzy.

– Dzień dobry, Sarouk – pozdrowiła go Patty, wychodząc na ulicę.

Patty i Digger mieszkali na Piątej Alei pod numerem 15, w starym, zniszczonym budynku koloru żółtawego, w którym niegdyś mieścił się hotel Washington Square. Ślady jego dawnej świetności zachowały się w postaci bogatych, złoconych fresków na suficie w hollu oraz marmurowej fasady od strony Piątej Alei, gdzie znajdowało się główne wejście, osłonięte złocistym daszkiem. Nikt już jednak nie używał tego wejścia. Lokatorzy byli milcząco zgodni co do tego, że dom stracił klasę i nie ma sensu udawać, że jest inaczej. Ściany w korytarzach pokryte były stiukami w niezdrowym zielonożółtym kolorze. Większość drzwi prowadziła do mikroskopijnych jedno – lub dwupokojowych mieszkań, gdzie klitki kuchenne były doczepione do największego pokoju. Dom był przepełniony, ale mimo to Patty tam się podobało. Uwielbiała te przeurocze starsze panie, które od lat zajmowały te same mieszkania i do tej pory płaciły czynsz (nie wiedziała ile, ale pewnie około czterystu dolarów miesięcznie za kawalerkę). Każda z tych pań potrafiła błysnąć jakimś ciekawym pomysłem: jedna malowała sobie paznokcie u nóg fioletowym lakierem fluorescencyjnym i zawsze miała na ręku małego pieska, który wyglądał jak wypchany lew z futrem wytartym od nadmiaru czułości. Inna pani, nie zważając na nic, chodziła w biodrówkach, koszulkach bez rękawów i butach na wysokich obcasach, jakby rzucając wyzwanie każdemu, kto chciałby choć słowem skomentować jej obwisłą skórę i sflaczałe mięśnie.

Dom był malowniczy, a jego mieszkańcy barwni. Żyli tam zarówno młodzi ludzie z branży rozrywkowej jak Patty i Digger (którzy zajmowali duży apartament w gotyckiej dobudówce na dachu), jak i zapracowani przedstawiciele klasy średniej, mieszkający we własnych pracowniach albo wynajmujący kawalerki. Byli oni albo młodzi i na fali, albo pomiędzy czterdziestką a sześćdziesiątką (Patty sądziła, że większość żyje sama) i pogodzeni już ze swoim losem, z faktem, że do niczego nie udało im się dojść, a następnym dużym wydarzeniem w ich życiu będzie prawdopodobnie rak. Niektórzy ci ludzie wyglądali na zmęczonych życiem, tymi samymi czynnościami wykonywanymi w nijakiej pracy; ich ubrania były zawsze czarne, przybrudzone i lekko wyciągnięte, jakby przez długi czas nosili żałobę. Zdarzali się jednak tacy, którzy mieli wyższy cel w życiu, jak jedna pani pracująca w Funduszu Pomocy Zwierzętom, bardzo żywa, radosna i do wszystkich nastawiona życzliwie. Jej drzwi były naprzeciwko windy; przystając na tym piętrze, zawsze słyszało się zza nich odgłosy ożywionej rozmowy. Patty przypominała sobie wtedy, że są na świecie dobrzy ludzie…

Wiem, że mam szczęście, pomyślała, wychodząc na skąpaną w słońcu ulicę. Zdawała sobie sprawę, że zapewne nigdy nie będzie musiała się martwić, co począć ze sobą na starość, ale starość wydawała się tak odległa, jakby nigdy nie miała nadejść. Obok wejścia stały dwie kobiety, które rozglądały się dookoła w rozterce, ale Patty to nie dziwiło – niedaleko znajdował się przystanek autobusowy i stacja kolejki PATH jeżdżącej do New Jersey toteż często widywało się tu ludzi wyglądających na kompletnie zagubionych. Skręciła z Piątej Alei w Dziewiątą Ulicę. Rozmyślała nad swoim życiem; odkąd rzuciła pracę, nachodziły ją niewesołe myśli dotyczące jej charakteru.

Ostatnio zaczęła rozpamiętywać fakt, że nie musi pracować, ponieważ Digger jest bogaty. Jakoś nie mogła się z tym pogodzić. Gdyby nie odeszła z VH1, to co prawda oszczędziłaby sobie tych rozterek, ale stanęłaby przed innym dylematem: jak wytrzymać w pracy, której ma już coraz bardziej dość. Co najmniej na rok przed odejściem Patty przejrzała na oczy: programy dokumentalne o gwiazdach rocka to nic innego, jak terapia lecząca z kompleksu niższości, przeznaczona dla tych, którzy w nich występują, którzy je kręcą, oglądają, a nawet dla niej samej, producentki. Żeby to znieść, trzeba było skupić się ślepo na technicznych szczegółach samej produkcji, a do tego wmówić sobie, że zrobienie każdego programu to sprawa wagi państwowej. Brzydziła się tym do tego stopnia, że rzuciła pracę, choć dobrze wiedziała, że nie jest to rzecz sama w sobie godna podziwu, a jedynie rezultat tego, że należy teraz do klasy uprzywilejowanej. W końcu większość ludzi pracuje do końca życia, codziennie wykonując te same czynności; nie znoszą ich, ale nie mają wyboru. Patty czuła się więc trochę jak zdrajczyni.

Zastanawiała się też, czy żyjąc na koszt męża, nie zasługuje też choć odrobinę na miano dziwki.

Idea „tradycyjnego małżeństwa" była jej wstrętna od dzieciństwa. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nikogo nie razi ta cyniczna transakcja, w której kobieta dostaje dach nad głową i żarcie w zamian za seks, sprzątanie i wychowanie dzieci. Prawdziwą miłość w takim układzie można znaleźć tylko wtedy, kiedy jest się finansowo niezależną od mężczyzny. W przeciwnym razie trzeba iść na kompromis i oddawać się facetowi, w którym nic się nie widzi. Można sobie wmawiać, że nie ma w tym nic złego, ale Patty była zdania, że to nic innego jak legalna forma prostytucji.

A teraz sama stała się jedną z tych kobiet, którymi gardziła przez całe życie.

Szósta Aleja tętniła życiem. Patty minęła grupkę pryszczatych chłopaków w za dużych spodniach zsuwających się z tyłka. Starsze panie pchały przed sobą wózki sklepowe. Młoda kobieta krzyczała do komórki: „Wielkie dzięki, że w końcu raczyłeś mi powiedzieć! Od trzech lat się zastanawiam, co z ciebie za przyjaciel!". Przed sklepem Balducci, delikatesami dla bogatych (żartowali z Diggerem, że wszystko tam kosztuje sześć dolarów, nawet jajka), siedział młody bezdomny owinięty kocem, tuląc do siebie szczeniaka rasy beagle. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat, wyglądał żałośnie, a tabliczka leżąca przed nim informowała, że zbiera czterdzieści dolarów na bilet do Pensylwanii. Patty i Digger mieszkali w okolicy już od roku, a on wciąż jakoś nie mógł się tam wybrać.

Tego ranka rozmawiał właśnie z młodą kobietą, która składała swój koc. Patty usłyszała, jak mówił:

– Mieszkam na ulicy od dziewięćdziesiątego siódmego – w jego głosie brzmiała duma – a w tym roku nastąpi wielki powrót kloszarda. Burmistrz niedługo spadnie ze stołka i ulice znów będą nasze.

Ciekawe, pomyślała Patty, jakim cudem on jeszcze tu mieszka, skoro zgodnie z zarządzeniem burmistrza wszyscy bezdomni muszą spać w noclegowniach; mówiono nawet, że wywozi się ich z miasta. Wyjęła z portfela dwadzieścia dolarów i wręczyła mu. Robiła tak raz w tygodniu – lub trochę rzadziej – ponieważ miała wyrzuty sumienia. Wiedziała, że on na to nie zasługuje, ale był biedny, a ona bogata, więc właściwie co za różnica?

– Mój anioł stróż przyszedł. – Zadarł głowę, żeby spojrzeć jej w oczy. – Jak się miewasz?

– W porządku – powiedziała Patty. – Idę kupić psa.

Zapaliło się zielone światło. Przechodząc przez ulicę, Patty pomyślała, że wytrzymuje ze sobą wyłącznie z miłości – nie do siebie, jej miłość własna ostatnio mocno osłabła – ale do Diggera. Łączyło ich to rzadko spotykane cudowne uczucie, które zwą prawdziwą miłością. Ten, kto go doświadcza, ma pewność, że może wierzyć słowom przysięgi małżeńskiej: „Na dobre i na złe, w dostatku i niedoli, w zdrowiu i w chorobie". Prawdziwa miłość, pomyślała Patty, potrafi zapełnić pustkę, którą człowiek w sobie nosi; czuje się on wtedy pełny, jak po zjedzeniu pożywnego posiłku…

Po drugiej stronie ulicy stał mały stolik, a przy nim dwie postawne, ubrane na czarno dziewczyny. Obie miały ciemne brwi, nosiły buty na grubej podeszwie (Patty pomyślała, że to pewnie studentki z New York University) i wymachiwały wieszakami na ubrania.

– Zabić wszystkich republikanów! – krzyczała jedna. – „Nie" dla średniowiecza!

– Odwołać Busha! – wtórowała jej druga.

– Ej! – pierwsza zaczepiła Patty, która starała się je ominąć. – Popierasz republikanów czy demokratów?

– A jak wam się wydaje? – zapytała Patty.

– Republikanie chcą zabrać ci prawo do aborcji!

– Nie chcę żadnej aborcji.

– Jesteś za prawami kobiet czy nie? – Dziewczyna spojrzała podejrzliwie.

– Za… – wyjąkała Patty.

Studentka podsunęła jej formularz.

– To podpisz listę głosujących na demokratów.

Sklep ze zwierzętami był nieco dalej, na Christopher Street. Za szybą, na podściółce z wiórków tarzały się cztery szczeniaki. Na widok Patty mały pręgowany buldog z wielkimi brązowymi oczami skoczył i opierał się przednimi łapami o szybę. Ten!, pomyślała i weszła do środka.

Miała pewne obawy przed kupnem psa w zwykłym sklepie zoologicznym – wszyscy ostrzegali ją przed tym. Szczenięta w takim sklepie mogą być chore lub źle rozwinięte; podobno hodowcy psów domowych zmuszają suki, żeby szczeniły się raz za razem, a kiedy już więcej nie mogą, zabijają je na karmę dla innych psów. Ale Patty była zdania, że to nie wina szczeniaka, a jeżeli ona go nie kupi, to Bóg jeden wie, co się z nim stanie. Z takim nastawieniem weszła do sklepu.

– Chciałabym kupić pieska – oznajmiła dziewczynie stojącej za ladą.

– Który się pani podoba?

– Tamten mały w pręgi. Z dużymi oczami.

– To suczka. Buldog francuski. – Sprzedawczyni otworzyła kojec i wyciągnęła wyrywającego się szczeniaka. – Tak naprawdę przyjechała z Rosji, ale to rzadki okaz. Trudno u nas o takie. Dostaliśmy ją tylko dlatego, że jej maść nie odpowiada wzorcowi rasy.

– Mnie to nie przeszkadza. – Patty wzięła suczkę na ręce.

Wkrótce opuściła sklep, niosąc małą Kruszynkę w psim nosidełku.

Kupiła też dla niej smycz i obrożę. Przystanęła na rogu i nie mogąc się dłużej powstrzymać, otworzyła drzwiczki. Kruszynka wystrzeliła w górę jak rakieta i złapała ją zębami za nos. Patty się roześmiała – ząbki psiny były króciutkie i tępe. Nagle usłyszała kobiecy głos:

– Patty Wilcox?

Spojrzała w górę. Z początku wydało jej się, że spotkała te dwie dziewczyny na jakiejś imprezie i zaczęła szukać w pamięci ich nazwisk. Jedna z nich miała ciemne włosy. Patty przestraszyła się trochę, bo nagle ją rozpoznała: to była ta sama dziewczyna, którą zauważyły w lipcu na meczu baseballowym. A potem uświadomiła sobie, że to one stały przed jej domem, kiedy wychodziła. Zatem musiały ją śledzić. Ale dlaczego?

– To ty jesteś Patty Wilcox – rzekła ta druga. Była wyższa i postawniejsza niż jej towarzyszka i miała nienaturalnie rude – widać było, że farbowane – włosy. Ta niższa, ciemnowłosa, była całkiem ładna. Patty błyskawicznie zorientowała się, że ma przed sobą dziewczyny z Brooklynu albo z New Jersey, dla których przeprowadzka za rzekę na Manhattan oznacza odskocznię do kariery. Na pierwszy rzut oka było jasne, że za główny swój atut ciemnowłosa uważa własny wygląd; miała na sobie obcisłą bluzkę w kwiaty, przez którą wyraźnie prześwitywał koronkowy, wypychający biust stanik.

– Przepraszam – powiedziała Patty – ale my się chyba nie znamy.

– Ty nas nie znasz, ale my znamy ciebie – odparła ruda. To ona zdawała się dowodzić tym duetem; brunetka patrzyła na Patty takim wzrokiem, jakby przy niej Patty należała do podludzi.

– Chodzi o Diggera – powiedziała.

Patty poczuła ulgę. Fanki. Dwie lekko odjechane wielbicielki, które jakimś sposobem zdobyły ich adres i chcą poznać Diggera. To się zdarza; w takich sytuacjach najlepiej być uprzejmym i jak najszybciej się wymknąć. Patty się uśmiechnęła.

– W tej sprawie powinnyście zadzwonić do jego wydawcy. Trzeba porozmawiać z kimś z działu reklamy…

Dziewczyny spojrzały po sobie. W ich zachowaniu było coś niepokojącego. Patty poczuła nagły strach.

– Nie chcemy reklamy – rzekła ciemnowłosa.

– Ale i tak będziemy ją miały – dodała ruda. – Dzwonili już dziennikarze z pisma „Star"…

– Bardzo mi przykro – przerwała jej Patty – Jestem umówiona. Muszę iść… – Suczka wyślizgiwała jej się z rąk. Ze swoim wielkim brzuchem i krótkimi nóżkami była jak mała foka.

Ruda zbliżyła się o krok.

– Powinnaś nas wysłuchać. Marielle specjalnie wzięła dzień urlopu.

– Przykro mi – powiedziała Patty – ale nie mogę wam pomóc.

– Nie chcemy twojej pomocy – odezwała się Marielle.

– Marielle zostanie wielką gwiazdą, jak J. Lo – oznajmiła ruda.

– Chcę postąpić uczciwie. Ja i Sandy omówiłyśmy to dokładnie i doszłyśmy do wniosku, że powinnaś dowiedzieć się pierwsza – oznajmiła Marielle.

– O czym?! – krzyknęła Patty.

– Lepiej będzie, jak oswoisz się z myślą, że od dzisiaj musisz dzielić się mężem – poinformowała ją Sandy. – Marielle jest w ciąży z Diggerem.


– Co tam u Patty? – zapytał Selden mimochodem.

– Nie odbiera telefonów – powiedziała Janey. – Może poleciała do Europy zobaczyć się z Diggerem?

Był czwartkowy wieczór, oboje szykowali się więc do wyjścia na ceremonię wręczenia nagród za działalność humanitarną, przyznawanych przez burmistrza ludziom mody. Janey siedziała przy toaletce w sypialni. Zajmowały się nią dwie pomocnice: śliczna Azjatka – wizażystka, oraz stylistka, która właśnie ułożyła na łóżku trzy wieczorowe suknie. Znajdująca się w samym środku tego małego cyklonu Janey spoglądała na Seldena wzrokiem pełnym czułości. Podobała się sobie w tej nowej roli żony, która szykuje się razem z mężem na wspaniałe przyjęcie.

– Na pewno wcześniej czy później się odezwie. – Selden z zażenowaniem otwierał kolejne szuflady, szukając czarnej muszki. Czuł się nieco skrępowany, ponieważ musiał się ubierać w towarzystwie trzech kobiet ogarniętych szaleństwem przygotowań do wyjścia.

– Barbaro – odezwała się Janey – włożę te błękitną suknię Luca Luca, a do tego futro. Czerń już się opatrzyła, nie uważasz? Czarne ubrania kupują sekretarki, bo na nic innego ich nie stać. Ale żeby nosić kolory, trzeba znać się na rzeczy…

– Święta prawda – przytaknęła wizażystka.

– Myślałem, że czerń to nie jest kolor. – Selden schylił się, żeby pocałować żonę w policzek, ale ona odwróciła głowę i musnął tylko ustami jej włosy.

– Nie teraz, kochanie – poprosiła. – Makijaż…

– Czy to znaczy, że przez cały wieczór nie mogę cię całować? – zapytał.

– Nie może pan – potwierdziła wizażystka z okrutną szczerością.

– Mąż nie do końca jeszcze rozumie, co to jest życie towarzyskie w Nowym Jorku. – Janey się zaśmiała.

Selden nagle poczuł, że musi się napić. Poszedł do salonu.

Wrzucił do szklanki trzy kostki lodu i dolał wódki na półtora palca. Dopiero czwartek, a już miał dość przyjęć. W tym tygodniu pojawili się na ośmiu imprezach. Dziś, zdaniem Janey, był „spokojny wieczór", bo wybierali się tylko w jedno miejsce. Do tego te nieustanne przygotowania, godziny spędzone u fryzjera i kosmetyczki, przymiarki strojów u projektantów mody, wypożyczanie kreacji, zamawianie limuzyn, tłumy posłańców… I po co to wszystko? Wydawało się, że chodzi tylko o to, żeby zobaczyć swoje zdjęcie w niedzielnym wydaniu „New York Post" lub w dziale towarzyskim „Vogue'a". Selden nie widział w tym sensu, ale nie chciał psuć Janey zabawy. Kiedy wychodzili razem, jaśniała blaskiem, którego brakło jej wtedy w Toskanii… Z sąsiedniego pokoju dobiegł go perlisty śmiech żony.

– Pani mąż jest cudowny – mówiła stylistka.

– Prawda? – zgodziła się Janey. – Dobrego sobie ustrzeliłam.

Selden westchnął. Kiedy tylko wrócili z podróży poślubnej, Janey rzuciła się na podbój Nowego Jorku. Jej zapał przypominał uniesienie zdobywcy ośmiotysięczników, a mąż wydawał się znaczyć dla niej tyle, co Szerpa przewodnik, z tą różnicą, że wystrojony w muszkę i pas do smokingu. Selden pocieszał się myślą, że to nie może trwać długo; życie towarzyskie musi ją kiedyś zmęczyć, a wtedy zacznie myśleć o ustatkowaniu się, o dzieciach… Rozmawiali o kupnie mieszkania w okolicy, na Piątej Alei albo na Park Avenue, ale Seldenowi przyszło teraz na myśl, że może lepiej osiedlić się na przedmieściu, w Greenwich albo Katonah – on przecież nie musi mieszkać w mieście, zresztą nie wyobrażał sobie, jak można wychowywać tutaj dzieci.

Z zamyślenia wyrwało go triumfalne „no i jak?". Janey stała w drzwiach sypialni. W prostej, odkrywającej ramiona sukni wyglądała olśniewająco; jej skóra zachowała jeszcze ślad złotej letniej opalenizny, a błękit materiału podkreślał kolor oczu, sprawiając, że lśniły niczym szafiry… Włosy miała częściowo upięte, a długie loki spływały na kark. Był to styl z lat siedemdziesiątych; Selden przypomniał sobie, że Janey opowiadała mu o powrocie tej mody. Od razu wybaczył jej wszystko.

– Wyglądasz prześlicznie – szepnął jej do ucha, czując nagły przypływ zadowolenia z faktu, że wychodzą. Znów wiedział, kim jest i jakie miejsce zajmuje w tym świecie: jest człowiekiem sukcesu i mężem pięknej żony. Każdy facet tego pragnie. Także dla niego był to zawsze szczyt marzeń.

Kiedy zjeżdżali windą, Selden wziął Janey za rękę i przytulił do siebie. Specjalnie uważał, żeby nie rozmazać makijażu, ale i tak poczuł jej nagłe napięcie.

– Wyglądasz cudownie – powtórzył.

– Och, kochanie – westchnęła. – Dziękuję.

W windzie było lustro. Przejrzała się w nim krytycznym okiem, ale z widocznym zadowoleniem. Sięgnęła do szyi.

– Przydałoby mi się trochę biżuterii.

– Niepotrzebna ci biżuteria – szepnął, mając na myśli, że żadne klejnoty nie dorównują jej pięknością.

– Oczywiście, że potrzebna. – Celowo zignorowała podtekst. – Mogłam pożyczyć coś u Harry'ego Winstona, ale oni często wysyłają ochroniarzy do pilnowania swoich fantów. Pewnie by ci się to nie spodobało?

– Masz rację. – Zaśmiał się. – I tak muszę się tobą dzielić z całym miastem…

Wydało mu się, że zauważył u niej grymas zniecierpliwienia, ale w tej chwili otworzyły się drzwi windy. Janey gładko weszła w rolę radosnej, kochającej żony. Wzięła Seldena za rękę i razem poszli do czekającej na nich limuzyny. Kiedy już siedzieli w środku, powiedziała:

– Przydałaby mi się asystentka. Barbara nie mogła uwierzyć, że obywam się bez niej. Podobno każdy korzysta z takiej pomocy. Mimi też ma asystentkę…

– Kto to jest Barbara? – zapytał.

– Jak to? Selden! To ta stylistka. Ubiera gwiazdy filmowe, kiedy pojawiają się w mieście… Każdy ją zamawia.

– Ile to będzie kosztować?

– Nie mam pojęcia. – Wzruszyła ramionami, jakby pieniądze nie grały roli. – Ze dwieście dolarów dziennie…

Dwieście dolarów! Szybko pomnożył – to daje cztery tysiące miesięcznie. Prawie tyle, ile zarabia jego sekretarka. Naturalnie Selden nie chciał, żeby Janey czegoś brakowało. Nie pieniądze stanowiły tutaj problem, ale jego wychowanie wyniesione z klasy średniej; w głębi duszy uważał, że skoro Janey zarabia, powinna sama opłacić asystentkę, bo jest to sprawa zawodowa.

Zdążył już zauważyć, że żona niechętnie wydaje własne pieniądze. Mimo to spróbował jej to zasugerować.

– Nie będę ci mówić, co masz robić z własnymi pieniędzmi…

– A nie chcesz, żeby ta asystentka pracowała też dla ciebie? – Janey była autentycznie zdziwiona. – Może dbać o wszystko, na przykład o pranie twoich koszul… Przydadzą ci się czyste koszule, prawda?

Choć potrafił sam zadbać o pranie bielizny, poczuł się ujęty troską żony. Pogładził ją po wewnętrznej stronie dłoni.

– Nie wiedziałem, że o to ci chodzi. Zastanowimy się nad tym.

Ale już w następnej chwili Janey zapomniała o całej sprawie. Wyrwała dłoń z jego dłoni i zaczęła szybko poprawiać usta szminką. Byli na miejscu.


Minęła godzina. Selden Rose siedział przy stole, wbijając wzrok w talerz, na którym podano mu jakąś rybę. Był znudzony do granic wytrzymałości i zaczynał się już denerwować. Po prawej stronie miał redaktor naczelną magazynu „Vogue", Jannę Glancy. Zamienili ze sobą kilka słów, ale natychmiast okazało się, że brak im wspólnych tematów; Janna (tego wieczoru wystąpiła w ciemnych okularach) pokazała więc mu plecy, wdając się w ożywioną dyskusję ze swoim drugim sąsiadem, słynnym projektantem obuwia. Tymczasem Selden odkrył, że młoda dziewczyna po jego lewej stronie nie umie mówić – w każdym razie nie po angielsku. Złowił uchem kilka hiszpańskich zdań, a ponieważ w szkole uczył się trochę tego języka, zdołał zrozumieć, że przyjechała ona z jakiejś brazylijskiej plantacji i ma wziąć udział w nowej kampanii Victoria's Secret. Dwa miejsca dalej siedziała Mauve Binchely, którą znał, wiedział, że mówi po angielsku, ale ponieważ stół był okrągły, można było rozmawiać praktycznie tylko z najbliższymi sąsiadami.

Siedział, popijając wodę z lodem i udając, że rozgląda się dookoła. Bankiet odbywał się w olbrzymiej sali na Czterdziestej Drugiej Ulicy, naprzeciwko stacji Grand Central. Selden domyślał się, że kiedyś był tutaj bank. W sali ustawiono uroczyście przybrane okrągłe stoły na dziesięć osób. Wzór na obrusach imitował futro lamparta, a na środku blatu stał wazon z bukietem białych i czarnych kwiatów. Mężczyźni byli w smokingach, a kobiety w sukniach wieczorowych, z których jedna była wspanialsza od drugiej, jakby każda z pań, wybierając kreację na dzisiejszy wieczór, myślała tylko o tym, żeby przyćmić konkurencję. Jednak pomimo całej tej lśniącej otoczki na sali wiało nudą. Goście sprawiali wrażenie, że mieli nadzieję na coś nowego, a tymczasem ten bankiet okazał się kolejnym z serii nudnych, zawsze takich samych przyjęć.

Wyjątek stanowiła żona Seldena. Obserwował ją, nie mogąc się nadziwić, że w miarę jak wieczór upływa, Janey wydaje się coraz bardziej ożywiona. Jej twarz jaśniała, a z ust nie znikał ciepły i życzliwy uśmiech. Obok jej krzesła nieprzerwanym strumieniem defilowali eleganccy ludzie, składając gratulacje z okazji ślubu – w takich momentach Janey machała do Seldena. Dziobiąc apatycznie widelcem rybę na talerzu, doszedł do wniosku, że dopiero teraz zaczyna rozumieć, co to znaczy, że Janey „prowadzi życie towarzyskie". Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał, było dzisiejsze przyjęcie, które im zgotowano na czerwonym dywanie.

W Hollywood Selden gościł na niejednej oficjalnej uroczystości, ale jako że nie był atrakcją dla fotografów, nigdy nie zwracał na nich zbytniej uwagi. Dziś, kiedy tylko wysiedli z limuzyny, przejęła ich dziewczyna w czarnym kostiumie – stały element takich imprez – która przedstawiła się jako ich „asysta" na dzisiejszy wieczór. Krzyknęła do interkomu: „Janey Wilcox przyjechała!", a sekundę później oślepiła ich setka fleszy. Każdy fotograf wykrzykiwał nazwisko Janey, prosząc, żeby spojrzała w lewo, w prawo, żeby się zbliżyła, cofnęła… W końcu Selden pomyślał: Zaraz. Czy ja o to tak zabiegałem? Gdybym tego właśnie chciał, poślubiłbym aktorkę.

Ale Janey trzymała go za rękę i obsypywała pocałunkami – przed obiektywami makijaż jakoś nie stanowił problemu. Potem paparazzi zażyczyli sobie zdjęć Janey solo, a Selden przez chwilę stał z boku, czując się zupełnie zbędny; na szczęście dziewczyna w czerni wyratowała go z opresji i odprowadziła na stronę.

Ale to nie był jeszcze koniec. Janey pozowała do zdjęć i odpowiadała na pytania przez dwadzieścia minut. Kiedy już mu się wydawało, że wreszcie będą mogli pójść na drinka i przez chwilę porozmawiać, zagoniono ich do sektora dla VIP-ów, gdzie czekała kolejna, liczniejsza grupa fotografów, a Selden znów poczuł się nie na miejscu.

Wreszcie zaprowadzono ich do stolika. Był to nie lada wyczyn, bo w sali kłębił się tłum, a Janey wydawała się „znać" w nim każdą osobę. Przypominało to pierwszy dzień szkoły po wakacjach.

– Witaj, Janey! Jak ci minęło lato? – słychać było zewsząd.

– Cudownie, kochana. Wyszłam za mąż – odpowiadała.

– Janey, najdroższa! Wspaniała suknia!

– Dziękuję ci serdecznie. To Luca Luca, mój nowy włoski faworyt.

– Może usiądziemy? – zaproponował wreszcie Selden, usiłując oderwać Janey od roześmianego człowieczka o wyglądzie homoseksualisty.

– Jeszcze nie trzeba – odparła. – Wszyscy stoją do ostatniej chwili. Oliver opowiadał mi o swojej wycieczce na Capri. Szkoda, że nie pojechaliśmy tam w podróż poślubną…

I tak dalej.

Ich stolik podobno należał do najlepszych na sali, choć Selden nie mógł domyślić się powodów, które wyróżniały go spośród innych. Być może chodziło o to, że siedział przy nim Comstock Dibble, jeden z gości honorowych. Selden widział, że Janey jest zdziwiona, ale też zadowolona, że wyznaczono jej miejsce obok Comstocka; on sam był tym wyłącznie rozdrażniony.

– Zamieńmy karteczki z nazwiskami – zaproponował.

– Ależ Selden! Tak nie można. Wiesz dobrze, że pary nigdy nie siedzą razem. Poza tym ktoś to na pewno zauważy i trafimy na szóstą stronę „New York Post". – Obdarzyła go łaskawym uśmiechem i pozwoliła się delikatnie pocałować w usta.

Comstock i Mauve usiedli do stolika na chwilę przed pierwszym daniem. Comstock był rozpromieniony i rubaszny; zachowywał się jak człowiek, który wszedł z mrozu do ciepłego domu i wie, że czeka na niego dobra whiskey i kubańskie cygaro. Był w swoim żywiole.

– Nudne te imprezy, co, Rose? – zagadnął przyjacielskim tonem, jakby znał Seldena od lat.

– W rzeczy samej.

– Zaczekaj, aż stara jednego wieczora zaciągnie cię na trzy z rzędu.

– Moja stara ma lepsze rozrywki.

Dibble nic nie odpowiedział, tylko uniósł brwi – miało to znaczyć, że Rose musi się jeszcze wiele nauczyć – a potem spostrzegł znajomego za jego plecami i zrezygnował z dalszej konwersacji.

Cokolwiek Comstock Dibble myśli, mówi czy robi, myślał Selden, przesuwając rybę widelcem po talerzu, nie miałoby dla mnie żadnego znaczenia, gdyby nie fakt, że usadzono go obok mojej żony.

Comstock flirtował z Janey; Selden spostrzegł to, kiedy tylko usiedli do stołu. Gdyby nie wiedział, że to nieprawda, mógłby przysiąc, że kiedyś coś ich łączyło. W ich gestach była pewna zażyłość: Comstock wciąż skłaniał lekko głowę ku Janey, mówiąc do niej kącikiem ust, a ona słuchała jego komentarzy z lekkim uśmiechem, jakby już je kiedyś słyszała. Niemniej wszyscy słyszeli historie o kochankach Dibble'a, dziwili się tylko, jak facet z jego wyglądem może podobać się kobiecie…

Comstock pochylił głowę w stronę Janey.

– Twój mąż nie spuszcza nas z oka. Chyba jest zazdrosny.

– Zazdrosny? Nie żartuj. Po prostu zakochany do szaleństwa.

– A ty go kochasz?

– Oczywiście. – Janey dokończyła trzeci kieliszek szampana. Wypiła dużo, ale jeszcze nie szumiało jej w głowie. – Ale z ciebie drań, Comstock.

– Wiem. Tobie też nic nie brakuje. Może znów stworzylibyśmy drański duet?

– A co na to Mauve? – Janey się zaśmiała.

– O niczym nie będzie wiedzieć.

– Jestem mężatką, pamiętasz? Już się w to nie bawię.

– Teraz może nie, ale niedługo zaczniesz, zobaczysz – powiedział Dibble.

Janey nie potrafiła się zmusić, żeby pogniewać się na niego. W głębi duszy czuła ulgę. Przez całe lato Comstock był opryskliwy, ale dziś najwyraźniej zapomniał o wszystkim, bo ani razu nie wspomniał o dwóch listach, które do niej wysłał. Być może zawdzięczała to temu, że był teraz na fali, a wszyscy trąbili o wyróżnieniu, które otrzymał od burmistrza – przyszedł dziś tak napuszony, że w smokingu wyglądał jak pingwin. Ale przecież ona, Janey, też jest na fali; nudę miesiąca miodowego z nawiązką zrekompensował triumfalny powrót do Nowego Jorku w roli żony faceta z pozycją w świecie rozrywki. Uśmiechnęła się do Dibble'a znacząco.

– Postarajmy zachowywać się jak przyjaciele.

W odpowiedzi uraczył ją uśmiechem lwa zagryzającego ofiarę – widać było niemalże ślinę ściekającą mu po zębach.

– Sądzę, że warto się o to postarać.


– O czym tak długo rozmawiałaś z Dibble'em? – zapytał Selden w drodze powrotnej.

– A o czym z nim można rozmawiać? – Janey wzruszyła ramionami. – O filmach. Poradziłam mu, żeby nakręcił ekranizację „The Custom of the Country" Edith Wharton. Nikt tego jeszcze nie zrobił, a jemu na pewno się uda.

– I on to kupił?

– A czemu nie? To dobry pomysł. – Oparła głowę na zagłówku. – Świetnie się bawiłam, a ty?

– Oczywiście – powiedział Selden. Spojrzał przez okno na oświetlone witryny Madison Avenue. – Nie wiedziałem, że tak dobrze się znacie.

– Nie znamy się dobrze – zaprzeczyła – ale spotkaliśmy się kilka razy.

– Skąd nagroda za działalność humanitarną dla kogoś takiego?

– Przecież kręci w mieście tyle filmów. – Janey wzięła męża za rękę.

– I to jest takie humanitarne?

– Boże, Selden – zdenerwowała się. – Każdy wie, że te nagrody są na niby i nikomu to nie przeszkadza. – Odwróciła się do niego z błyskiem w oku, zadając ostateczny cios. – Zastanów się, przecież tak samo jest z Nagrodami Emmy. Wszyscy wiedzą, że tam chodzi o politykę.

Chciał zaprzeczyć, ale rozmyślił się. Miała trochę racji, musiał to przyznać. Resztę drogi przejechali w milczeniu. Recepcjonista w hotelu czekał na nich.

– Panie Rose, pańska poczta. – Wręczył Seldenowi plik listów. Wszystkie były do Janey; przesłano je na nowy adres.

– Do ciebie. – Selden podał listy żonie.

– Dziękuję, Neil – Janey zwróciła się do recepcjonisty. – Czekałam na nie.

W windzie ostentacyjnie zaczęła przeglądać dostarczone listy. Na Seldena tylko zerkała, a jej zimny uśmiech świadczył dobitnie, że jego zły nastrój jej nie obchodzi. Nauczył się już, że to jedna z jej sztuczek, ale nie był jeszcze na nią odporny. Wciąż czuł się w takich sytuacjach jak niegrzeczny chłopczyk, który rozgniewał mamusię. Wiedział, że długo nie zniesie takiego traktowania. Kiedy weszli do siebie, oznajmił, że idzie do łóżka, ale doczekał się tylko kolejnego tajemniczego, zimnego uśmiechu.

– Otworzę listy – powiedziała Janey, siadając do biurka stojącego przed kominkiem. – Przyjdę za kilka minut.

Selden zdjął marynarkę i rzucił ją na krzesło, potem ściągnął spodnie i muszkę. Umył zęby, a kiedy wyszedł z łazienki i zobaczył puste łóżko, poszedł do salonu.

Janey rozpaliła ogień na kominku. Otwierała koperty srebrnym nożykiem. Ciepły blask płomieni nadał jej skórze połysk polerowanej miedzi; jej niemalże białe włosy spływały połyskliwą falą na plecy. Selden pomyślał, że to głupota kłócić się z nią z tak błahego powodu. Podszedł i odgarnąwszy włosy, pocałował Janey w kark.

– Cześć, kochanie – powiedziała.

– Myślisz pewnie, że zgłupiałem – zagadnął.

– Po prostu nie wiem, co cię tak złości. Robię wszystko, co mogę, żeby cię godnie reprezentować…

– Wiem, kochana. – Stanął przed nią i wziął ją za rękę. – Nie mogłem znieść, jak ten Dibble na ciebie patrzył. Przychodziły mi do głowy głupie myśli: że z nim spałaś albo że chciałabyś tego. Bo gdyby do tego doszło albo jeśli już do tego doszło, to nie mógłbym na ciebie patrzeć, a nasze małżeństwo… – Umilkł na chwilę. – Wiem, że jestem głupi. Musisz mi wybaczyć.

Zaśmiała się, lecz wydało mu się, że nie całkiem szczerze. Zaraz jednak uśmiechnęła się miło, mrużąc oczy.

– Comstock Dibble – zaszczebiotała. – O niego naprawdę nie musisz się martwić. Brzydzę się nim i szczerze mówiąc, czuję się urażona. Jak mogłeś pomyśleć, że z nim spałam? – Mówiła pewnie, starając się nadać głosowi rozbawiony ton, ale w rzeczywistości była zła. Skoro Selden tak poważnie ją podejrzewa, nie można dopuścić, żeby poznał prawdę.

Podniósł ją z krzesła i objął, gładząc po włosach.

– Nic na to nie poradzę. Jestem zazdrosnym mężem. Pójdziemy już do łóżka?

Przez chwilę odwzajemniała pocałunek, ale potem się cofnęła.

– Jeszcze chwilę – poprosiła. – Naprawdę muszę przejrzeć te listy. Przyszło mnóstwo zaproszeń, może zechcemy dokądś się wybrać. – Spostrzegłszy jego minę, dodała wesoło: – Widzisz? Gdybyśmy mieli sekretarkę, nie musiałabym tego robić.

– Punkt dla ciebie – przyznał takim samym tonem. – Obejrzę wiadomości, żeby zobaczyć, co się dzieje na świecie, a ty zapełnij nasz kalendarz towarzyski. – Poszedł do sypialni.

– Zawołaj mnie, jak podadzą, że znów gdzieś coś wybuchło! – zawołała za nim radośnie. Wyjęła spinki, które przez cały wieczór trzymały jej fryzurę, i westchnęła. Włosy rozsypały się na ramionach.

Zagrzmiało, a o dach i chodniki uderzyły krople deszczu. Janey podeszła do okna. Postanowiła, że kiedyś powie Seldenowi o Comstocku, szczególnie jeśli Comstock nie przestanie przysyłać jej listów. Dziś zmarnowała szansę; teraz już nie może tego wyznać. W każdym razie, pomyślała, kontakty z Dibble'em muszą zejść na dalszy plan, przynajmniej na jakiś czas. Nie była na tyle głupia, żeby oszukiwać męża, ale z drugiej strony, żeby wytrzymać z mężczyzną, trzeba mu czasem nakłamać. Poza tym, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal…

Wyjrzawszy przez okno na ciemną ulicę, Janey zauważyła dziewczynę stojącą na lśniącym od deszczu chodniku, rozpaczliwie rozglądającą się za taksówką. Przyjrzała się jej uważniej. Dostrzegła, że ma na sobie czarną wieczorową suknię i pantofle na szpilkach, jest bardzo młoda, a do tego ładna. W tej okolicy zresztą spotykało się same ładne dziewczyny – ta prawdopodobnie wyszła właśnie z wytwornego przyjęcia, na którym bezczelne bogate typy wymieniają się ślicznotkami jak mali chłopcy naklejkami. Janey poczuła, że cofa się w czasie. Jeszcze kilka lat temu sama była taką dziewczyną; chodziła na bankiety i modliła się o zbawiciela, a w razie gdyby się nie objawił – o dość forsy w kieszeni, żeby starczyło na taksówkę. Dziewczyna na ulicy uniosła twarz w niemym zapytaniu: „Boże, dlaczego ja?". Deszcz spływał jej po policzkach, włosach, sukni, a w końcu zalał pantofelki. Janey odczuła jej zmartwienie. Wiedziała, co to znaczy zniszczyć buty kupione za ostatnie dwieście dolców tylko dlatego, że akurat na wyprzedaży trafiła się markowa para…

Dziewczyna rozejrzała się jeszcze raz i widząc, że na taksówkę nie ma co liczyć, westchnęła z rezygnacją. Janey nagle zapragnęła otworzyć okno i zawołać do niej: „Chodź tutaj! Osuszysz się i rozgrzejesz!", ale opamiętała się. Głupi pomysł, szczególnie wziąwszy pod uwagę, że w pokoju obok czeka niecierpliwie Selden… Gdyby zaprosiła teraz tę dziewczynę na górę, na pewno pomyślałby, że żonkę naszła ochota na trójkącik, a sama dziewczyna… Janey nie zdziwiłaby się, gdyby zgodziła się na wszystko, byle móc schronić się przed deszczem. Prawdopodobnie zdążyła się już nauczyć, że seks to niezbyt wygórowana cena za wygodne łóżko z czystą pościelą i możliwość skorzystania z łazienki bez karaluchów…

Nieznajoma oddalała się szybkim krokiem, z głową wtuloną w ramiona dla ochrony przed deszczem. Janey przycisnęła czoło do szyby, odprowadzając ją wzrokiem; pomyślała, że na pewno tamta uważa wieczór za stracony. Czasem zdecydowanie lepiej być brzydką. Ładnym dziewczynkom zawsze się powtarza, że dzięki urodzie są wyjątkowe, że czeka je cudowne życie – ale często zamiast cudów są tylko przemoczone pantofelki, kupione za ostatnie pieniądze. Janey z niechęcią oderwała się od okna; w głębi serca wiedziała, że jedyna różnica między nią a tamtą dziewczyną polega na tym, że jej się udało, bo wyszła za mąż za bogatego producenta filmowego…

Cóż, pomyślała Janey, ja też nic nie dostałam za darmo. Wróciła do biurka i wyjęła jeden list ze środka pliku. Jej uwagę przykuł adres zwrotny i wytłoczone nad nim logo Parador Pictures. Wszystkie inne myśli uleciały jej z głowy. Czując nagły lęk, odwróciła kopertę;

była zaadresowana do hotelu Lowell. Brak znaczka wskazywał na to, że przyszła pocztą kurierską.

Drżącą ręką Janey rozcięła kopertę i wyjęła list.

Jego treść była taka sama jak poprzednich, ale tym razem nie pisał go Comstock, ale jego prawnicy. Było to oficjalne wezwanie do zwrotu trzydziestu tysięcy dolarów zapłaconych za niedoręczony scenariusz. Janey wpadła w furię. Jak on śmie? Dała mu tyle razy, że coś jej chyba jest winien? Więc to dlatego był dziś taki miły… Chciał ją zmiękczyć, żeby nie odważyła mu się przeciwstawić.

– Pusto tam bez ciebie. – Nie słyszała, jak Selden wszedł do pokoju. Drgnęła, wystraszona. Odwróciła się, usiłując przybrać neutralny wyraz twarzy. – Coś się stało? – zapytał. – Wyglądasz, jakby ktoś cię ugryzł.

– Wszystko w porządku. – Zbyła go krótkim uśmiechem. Już chciała mu powiedzieć o liście, ale wtedy musiałaby przyznać się do romansu z Dibble'em… Nie, nie teraz. Postanowiła się wyłgać. – Dostałam list od organizacji dobroczynnej. Mogę zostać przewodniczącą ich komitetu, jeśli wpłacę dziesięć tysięcy dolarów. Dasz wiarę? – Rozkręcała się. – Nie dość, że człowiek użycza im własnego nazwiska, to jeszcze chcą od niego pieniędzy… A czy ja mam tyle, żeby szastać tysiącami dolarów?

– I to wszystko? – spytał z pobłażliwym uśmieszkiem.

– Głupie, nie? – Zmięła list i wrzuciła go w ogień.

Rozdział 8

To wszystko? – zapytała kasjerka. Była bardzo otyła. Malutkie oczka z trudem wyzierały z zalanych tłuszczem oczodołów, a ich podejrzliwe spojrzenie przeszywało na wylot. Ramiona przypomniały olbrzymie obwisłe połcie mięsa.

– Tak – odpowiedziała Janey, przesuwając czasopismo po ladzie.

Rozejrzała się ukradkiem. Sklep był brudny i pełen smutnych ludzi. Klientów obsługiwały tylko dwie kasjerki, do tego ślamazarne, a w kolejce stało co najmniej dwadzieścia osób. Co dziwne, nikt nie narzekał, nikt nawet się nie niecierpliwił; czekali apatycznie, jakby już dawno pogodzili się z faktem, że sporą część życia przyjdzie im odstać w kolejce, żeby zapłacić za batonik i dużą butelkę wody mineralnej.

– Dolar trzydzieści dziewięć centów – rzuciła kasjerka w powietrze.

– Słucham? – zdziwiła się Janey.

– Dolar trzydzieści dziewięć. – Spojrzała na nią jak na idiotkę.

Janey zaczęła nerwowo przetrząsać torebkę w poszukiwaniu drobnych. Co to za cena: dolar trzydzieści dziewięć? Śmieszna, niewygodna suma; równie dobrze mogliby to rozdawać za darmo.

Nagle kasjerka zaczęła się jej przyglądać, a wyraz jej twarzy świadczył, że ją rozpoznała.

– Skąd ja panią znam? – zapytała.

Janey zamarła. Nie wiedziała, jak zareagować. Czy lepiej wyniośle odpowiedzieć: „Nie wiem", zabrać pismo i wyjść, czy może przedstawić się i wyjaśnić, że można ją zobaczyć w telewizji, w reklamówce Victoria's Secret?

– Już wiem – rozpromieniła się kasjerka. – Pani reklamuje…

bieliznę.

Janey sięgnęła po czasopismo.

– Tak – potwierdziła, zmuszając się do uśmiechu.

– Hej, Washington! – kasjerka zawołała koleżankę. – Zobacz, to ta modelka od bielizny.

– Co ty? – Druga sprzedawczyni przyjrzała się Janey od stóp do głów. – A dlaczego grubych nie biorą na modelki? Mnie też nic nie brakuje.

– Chuda biała dupa – mruknął ktoś w kolejce.

Janey poczerwieniała, ale puściła tę obelgę mimo uszu. Wybiegła ze sklepu na Drugą Aleję i dopiero tam się zatrzymała, zdyszana i roztrzęsiona.

Co tu się dzieje, myślała gorączkowo, rozglądając się za swoim samochodem. Co to za ludzie? Czy przeszkadza im już nawet, że ktoś jest szczupły? Przecież ona wcale nie jest aż taka chuda! W najbliższym czasie trzeba będzie iść na odsysanie tłuszczu… Dostrzegła w końcu swój wóz. Dobiegła do niego i z uczuciem ulgi rzuciła się na tylne siedzenie pokryte czarną skórzaną tapicerką.

Kierowca, Hindus imieniem Rashneesh, spojrzał na nią w lusterku.

– Dokąd, proszę pani?

– Do Four Seasons. – Brakło jej tchu. – Ale nie do hotelu, tylko do restauracji. Na Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy.

Serce wciąż jej waliło na wspomnienie wrogości obcych ludzi, którzy nazwali ją „chudą białą dupą". Zaczęła wachlować się czasopismem, które kupiła. Czym sobie zasłużyła na taki wybuch ślepej agresji? Czemu się dziwić, taki jest teraz cały świat, pomyślała, pełen wściekłych, pazernych ludzi niezadowolonych ze swojego losu. Każdy uważa, że nie dostał w życiu tego, na co zasłużył. Tylko dlaczego wszyscy zazdroszczą modelkom?

I jeszcze to do kompletu! Podniosła pismo do oczu. Na szczycie okładki biegły białe litery, układające się w tytuł: STAR. Poniżej widniało zdjęcie żałośnie skrzywionej Gwyneth Paltrow. Podpis brzmiał: „Ukryte zmartwienia: co z Oscarem dla Gwyneth?". Na samej górze było jeszcze małe zdjęcie Diggera, zlanego potem i z gitarą w rękach, opisane czterema słowami: „Nieślubne dziecko gwiazdy rocka".

Musiała to przeczytać, choć wcale nie miała ochoty. Dwie godziny temu, kiedy kończyła zdjęcia do katalogu Victoria's Secret, zadzwoniła Patty. Cichym głosem powiedziała jedno zdanie:

– Napisali o tym w „Star" – i rozłączyła się.

– Czy ktoś ma nowy numer „Star"? – zawołała Janey.

– A co? – zapytał fotograf.

– Piszą tam o mojej siostrze…

– Super! – zachwyciła się wizażystka, Kostarykanka z pochodzenia. – Żeby tak o mnie zechcieli napisać…

– To jedno z tych pism, które wywlekają ludzkie brudy – wtrącił asystent fotografa.

– Nie mam nic przeciwko temu. Mogą wywlekać moje brudy. Znajdą tam wiele ciekawych rzeczy…

– Co na przykład? Prezerwatywy?

– Zużyte prezerwatywy to nic ciekawego. – Janey zamknęła dyskusję.

Cóż, każdy kiedyś zaczyna, pomyślała, kartkując pismo. Patty trafiła na łamy „Star".

Artykuł znajdował się na początku numeru i zajmował całą stronę. Na środku widniało duże zdjęcie Diggera, a obok dwa mniejsze; na jednym była brunetka w czarnym stroju podobnym do uprzęży sado-maso, na drugim Patty podnosząca z trotuaru ciemno pręgowanego szczeniaka. Patty miała potargane włosy i była ubrana w granatowy dres Nike z rozpinanymi nogawkami. Wyglądała, jakby przed chwilą wstała z łóżka, co, zdaniem Janey, było całkiem możliwe. Ale skąd ten pies? No tak: teraz sobie przypomniała, że gdzieś pośród tego całego zamieszania Patty kupiła psa. Zaczęła czytać:


Zmysłowa wokalistka Marielle Dubrosey spędziła jedną noc z Diggerem, a teraz spodziewa się jego dziecka!

Wschodząca gwiazda piosenki (22 lata) poznała szalonego rockera po koncercie w Minneapolis i szybko trafiła do jego łóżka.

„Od razu było widać, że coś między nimi iskrzy - wyznała nam przyjaciółka Marielle. - Nie chciał wypuścić jej z rąk. Wciąż ją całował i dotykał jej piersi".


Cały Digger, pomyślała Janey. Od Patty też nie można go było oderwać.


Następnie Digger porwał Marielle do swojego pokoju, gdzie spędzili upojną noc. Pokazali się dopiero następnego dnia o godzinie czwartej po południu.


A teraz, jak się okazało, boska Marielle jest w ciąży! Problem w tym, że Digger ma już żonę – Patty Wilcox (lat 28), byłą producentkę VH1!

Patty, piękność o posągowych kształtach…


Bez przesady – prychnęła Janey.


… upatrzyła sobie Diggera dwa lata temu, podczas zdjęć do programu dla VH1. „To prawdziwa miłość", jak dowiedzieliśmy się z pewnego źródła. Mówi się też, że „Patty nie da łatwo za wygraną".

Tymczasem Marielle, która zamierza urodzić dziecko (termin rozwiązania – maj), wydaje się tym nie przejmować. „Nie chcę krzywdzić jego żony, ale muszę powiedzieć, że Digger to cudowny człowiek i wspaniały kochanek. Jest czuły i ma wielki talent. Nigdy nie zapomnę tej jednej spędzonej z nim nocy!".


Janey cisnęła pismo na siedzenie. Co za kupa bzdetów. Jak Digger mógł dać się tak wrobić? Przecież to było oczywiste, że dziewczyna wszystko ukartowała. Wpadł w sidła, a teraz za to zapłaci. Niestety, główny ciężar spadnie na Patty, która nigdy się nie pozbiera. Digger zrujnował jej życie.

Janey bezwiednie sięgnęła z powrotem po czasopismo. Machinalnie, mimowolnie zaczęła kartkować strony, aż znalazła artykuł o Diggerze.

Przyjrzała się dokładnie fotografii Patty. Nagle z przerażeniem zauważyła, że… trochę jej zazdrości!

Straszne! Janey, choć czuła oburzenie na siebie samą, faktycznie była zazdrosna. Ona też chciała trafić na łamy „Star". Nie w taki sposób jak Patty, ale może na przykład do działu mody… To by na pewno pomogło jej w karierze. Co prawda reputacja Janey nie mogła się równać ze sławą aktorek, o których pisali w tym magazynie, ale za to na pewno nie ustępowała im inteligencją, a urodą znacznie je przewyższała.

Opadła na siedzenie, przygnębiona niesprawiedliwością tego świata. Każdego dnia trzeba było toczyć walkę o utrzymanie swojej pozycji. Podczas dwudniowej sesji na okładkę katalogu Victoria's Secret Janey starała się być wyjątkowo cierpliwa, miła dla wszystkich i nie narzekać, kiedy gasły światła, fryzjer nie mógł ułożyć niesfornego pasemka na czubku jej głowy, a stylista po raz setny poprawiał wkładki w jej staniku, obmacując ją przy tym bez skrępowania. Zawód modelki stał się okropnie nudny, a nikt nie chciał tego zrozumieć, tak samo jak tej prostej prawdy, że modelce płacą za to, że przyjdzie, posiedzi i nie zwariuje, na koniec. I po co to wszystko? Żeby zrobić jedno zdjęcie, na którego widok ludzie będą syczeć: „Chuda biała dupa, chuda biała dupa"…

Samochód powoli minął wejście do Four Seasons, zastawione przez limuzyny identyczne z wozem Janey.

– Stój! – krzyknęła, wyjrzawszy przez okno.

– Nie mogę stanąć na środku ulicy, proszę pani. – Kierowca odwrócił się do niej. – Burmistrz wprowadził nowy przepis. Za zatrzymanie na ulicy wlepią mi mandat za czterysta pięćdziesiąt dolarów!

– Nic mnie to nie obchodzi – ucięła Janey. Wszyscy kierowcy i taksówkarze, zamiast robić to, o co się ich prosi, narzekali teraz na nowe kary drogowe wprowadzone przez burmistrza. A kto jest temu winny: burmistrz czy ona? – Nie będę szła na piechotę. – Otworzyła drzwi i wyskoczyła, poleciwszy uprzednio kierowcy zatrzymać samochód.. – Jak będę wychodzić, masz czekać przed wejściem! – rozkazała, zatrzaskując drzwi.

Za obrotowymi drzwiami prowadzącymi do restauracji czekała kobieta o służalczym wyglądzie, która, choć widziała, że Janey nie ma płaszcza, koniecznie chciała go zabrać. Janey cieszyła się, że Mimi nie widziała, jak niegrzecznie potraktowała kierowcę. Dręczyły ją wyrzuty sumienia, ale musiała przyznać, wspomniawszy wydarzenia tego dnia, że ostatecznie poprawiło jej to nastrój.

Patty siedziała sama, pod ścianą, na środku długiej ławy obitej brązową skórą. Na głowie miała żółtą bandanę w stylu gangsta; Janey dziwiła się, że wpuścili ją tutaj w takim stroju. Już od drzwi zauważyła, że siostra schudła. Od jej pierwszego spotkania z Marielle minął już przeszło tydzień, ale Patty przez pięć dni nie mówiła o tym nikomu, nawet Diggerowi. Zamknęła się w mieszkaniu, nie wpuszczała nikogo i nie odbierała telefonu.

Digger był wtedy w Europie na tournee. Przez dwa dni musiał wydzwaniać do gospodarza domu, żeby ten zechciał otworzyć drzwi i zająć się Patty. Znaleziono ją w łóżku. We włosach miała pełno misiów z żelatyny; w całym domu nie było nic innego do jedzenia.

– Patty, kochana – zapytała ją Janey – nie jadłaś nic oprócz tych misiów?

Patty odpowiedziała tylko, że to ulubione słodycze Diggera…

Mimi zgodziła się odwiedzić Patty razem z Janey. Wybrały się do niej trzy dni temu, po tym, jak do Janey zadzwoniła jej matka, do której z kolei wcześniej dzwonił Digger (Janey domyślała się, że bał się odezwać bezpośrednio do niej, bo wiedział, co usłyszy). Powiedział starszej pani, że Patty „ma jakieś zmartwienie", i poprosił, żeby „ktoś ją odwiedził". Tego dnia miał związane ręce, bo był w Amsterdamie, ale odwołał kilka koncertów i już nazajutrz zjawił się w Nowym Jorku.

– Był nawalony? – zapytała Janey.

– Co to znaczy: „nawalony"? Nie znam takiego słowa – zdenerwowała się mama, która była z pochodzenia Francuzką i lubiła udawać wielką damę.

– Pytam, czy był odurzony marihuaną, mamo. Mógł to wszystko zmyślić – wyjaśniła Janey, wzdychając.

Wszystko jednak wskazywało na to, że Digger nie był na haju.

Janey i Mimi odwiedziły więc Patty. Udało im się wydobyć od niej prawdę o niewiernym mężu. Mimi dała Patty pigułkę na sen i zostawiła jej garść xanaxów, które miała wziąć po przebudzeniu.

– Mogła tu leżeć martwa – rzekła Janey ponuro.

– Wiem – odpowiedziała Mimi.

Ale to było trzy dni temu. Janey pochyliła się na stołem i ucałowała siostrę.

– Cześć, skarbie – rzuciła wesoło. – Jak się masz?

– Dobrze – odparła Patty apatycznie.

– Brałaś tabletki? – zapytała Janey. – Pamiętaj, najwyżej trzy dziennie…

– Pamiętam. Dlaczego masz tyle tapety na twarzy?

– Miałam dziś sesję – wyjaśniła Janey takim tonem, jakby odpowiadała małemu dziecku. – Dla Victoria's Secret.

– I jak było? – chciała wiedzieć Patty.

– Jak zwykle. – Janey westchnęła. – Nuda. – Patty uśmiechnęła się słabo. Janey mówiła dalej: – Nie przeszkadza ci, że Mimi zje z nami?

– Nie. Nic mi nie przeszkadza.

– To dobrze. – Janey rozwinęła serwetkę i położyła ją na kolanach. – Wiesz, Mimi zna się na skandalach. Ma spore doświadczenie. Dwa razy pisali o niej w „Star"…

– Tak? – zainteresowała się Patty. – Z powodu?

– Nic takiego, randki z aktorami… Raz nawet trafiła na okładkę, kiedy umówiła się z księciem Karolem. «

– Kłamiesz jak z nut. – Mimi usiadła obok nich na ławie, z drugiej strony Patty. Nachyliła się do Janey i zapytała, ignorując Patty jak starego, głuchego dziadka:

– Jak się dziś czuje?

– Chyba lepiej – odparła Janey.

– Jakieś nowe wieści o Diggerze?

– Jeszcze nie.

– Świetnie. Niczego nie przegapiłam.

Do stolika podszedł kelner.

– Poproszę kieliszek szampana i kawior – powiedziała Janey.

– Kawior? – zdziwiła się Patty.

– Też go spróbuj. Od razu poczujesz się lepiej – poradziła jej Janey.

– Proszę podać kawior tej pani – odezwała się Mimi. – Albo nie: dla trzech osób. Zaraz, jestem porządnie głodna. Niech będzie pięć porcji…

– Pięć porcji kawioru, służę. – Kelner się skłonił.

– A do tego… butelka veuve clicquot? – Mimi spojrzała na Janey.

– W ciągu dnia? Może być. – Janey wzruszyła ramionami. Nigdy nie przepadała za szampanem tak jak Mimi, ale przez ostatnie trzy miesiące stała się koneserką.

– Kto za to zapłaci? – zapytała Patty.

– Digger, kochanie. – Mimi poklepała ją po dłoni. – To pierwsza lekcja dla ciebie: facet zdradza, facet płaci. I to słono.

Kelner przyniósł butelkę i wiaderko z lodem.

– Trzy kieliszki? – Spojrzał na Patty z powątpiewaniem.

– Wystarczą dwa – zdecydowała Janey. – Szampan może jej zaszkodzić…

– Powiedz mi teraz, Patty – chciała wiedzieć Mimi – co powiedział Digger?

– Że tego nie zrobił. – Patty powiodła wzrokiem od Janey do Mimi.

– To było do przewidzenia. – Janey spojrzała na Mimi. – Ale jak się tłumaczył?

– Powiedział, że włóczyła się za nim. W jego pokoju podobno była impreza, ale on tam nie nocował. Wziął klucz Winky'ego – to ich perkusista – i poszedł do jego pokoju, a Winky spał z tą… z tą…

– Zdzirą? – Mimi kiwnęła głową. – I na pewno ten cały Winky potwierdził, że tak właśnie było. Jak można tak się kimś wyręczać? Co za drań!

– Digger powiedział, że jej chodzi tylko o rozgłos. – Patty patrzyła na Janey. – Że chce zrobić karierę.

– Posłuchaj, kochana – powiedziała Janey. – Wiesz, co musisz zrobić?

– Nie – szepnęła Patty. – Nie wiem. Cały mój świat legł w gruzach.

– Takie rzeczy czasami się zdarzają – pocieszyła ją Mimi.

– Musisz go zostawić – oświadczyła Janey.

– Nie mogę tego zrobić – zaprotestowała Patty.

– Kiedy facet raz zacznie zdradzać, to nie przestanie tak łatwo – ostrzegła ją Mimi.

– Skąd wiesz, ile dziewczyn miał na boku oprócz tej jednej? – zapytała Janey.

– Powiedział, że nigdy… – Patty jęknęła bezradnie.

– Myśl rozsądnie, Patty. On się nie przyzna. Na pewno wciąż cię kocha i rozumie, że popełnił wielki błąd. Ale dziewczyna jest w ciąży! Urodzi dziecko! Dziecko, które powinno być twoje – zakończyła Janey triumfalnie i opadła na ławę.

– Nie tak brutalnie, Janey. – Mimi pociągnęła łyk szampana.

– Trzeba uświadomić jej prawdę – rzekła twardo Janey. – Nie można inaczej.

– A jeśli to nie jego dziecko? – spytała Patty. W normalnych okolicznościach opowiadanie ojej problemach z płodnością wywołałoby u niej histerię. Ale odkąd zaczęła brać te cudowne tabletki od Mimi, przestała się tym przejmować…

– Nawet gdyby tak było, Digger musi odejść – powiedziała z naciskiem Janey. – Skąd wiesz, że coś takiego się nie powtórzy? – Ja mogę znosić podłych mężczyzn, pomyślała, ale nie pozwolę krzywdzić siostry.

Mniej więcej po godzinie Patty odprowadziła Janey i Mimi do ich samochodów. Obie były już dość mocno wstawione. Patty zdała sobie sprawę, że choć to ona miała kłopoty, Janey znów wystąpiła dziś w roli gwiazdy. Powinna być zła na siostrę, ale nie potrafiła się gniewać. To te tabletki… Jak one na nie mówiły? Fikołki. Jeden mały fikołek i wszystko gra…

– Posłuchaj, Patty – Janey była poważna – Mimi mnie zabierze, a ty pojedziesz moim samochodem.

– Zamówię sobie taksówkę – zaprotestowała Patty.

– Wykluczone – skarciła ją Mimi. – Nie jeździ się komunikacją publiczną, kiedy można skorzystać z prywatnego wozu.

– Nie martw się, to darmowa limuzyna od Victoria's Secret – uspokoiła siostrę Janey. Podeszła do samochodu i zagadnęła kierowcę: – Czy może pan odwieźć moją siostrę do domu?

Spojrzał na nią ze złością. Przypomniała sobie swoje wcześniejsze zachowanie i pomyślała, że powinna dać mu napiwek. Pięć czy dziesięć dolarów, zastanawiała się, otwierając portfel.

Ostatecznie zdecydowała, że wystarczy pięć.

Oczy kierowcy mówiły wiele. Przyjął banknot i nieznacznie skłonił głowę.

– Dziękuję – powiedziała.

– To ja dziękuję – odparł ironicznie. ',


Limuzyna ruszyła.

– Biedna dziewczyna – westchnęła Mimi.

– Nigdy nie przypuszczałam, że spotka ją coś takiego – rzekła Janey. – To wyglądało na prawdziwą miłość. – Potrząsnęła głową. – Okazuje się, że żadnemu facetowi nie można ufać…

– To okropne, prawda? – zauważyła Mimi. – Muhammadzie – zwróciła się do kierowcy – jak uważasz: czy prawdziwa miłość może oprzeć się pokusom tego świata?

– Z przykrością muszę stwierdzić, że nie, proszę pani – odparł kierowca.

Mimi pogładziła dłoń Janey.

– W każdym razie milo, że się spotkałyśmy. Zawsze dobrze się razem bawimy.

– To prawda – przyznała Janey.

– Nie uważasz, że byłyśmy dla niej zbyt ostre? – zaczęła Mimi, lecz nagle przerwała, zakrywając dłonią usta: – Zapomniałam ci powiedzieć! Wiem od Mauve, że Comstock kupuje apartament na Park Avenue 795. Za dziesięć milionów!

– Żartujesz? – Janey okazała należyte zdziwienie.

– Moja kochana. – Mimi chytrze przeszła do kolejnej sprawy. – Masz jeszcze swoje stare mieszkanie?

– To na Sześćdziesiątej Siódmej?

– Czy Zizi mógłby tam zamieszkać?

Na dźwięk tego imienia Janey skrzywiła się lekko, jakby nagle zabolał ją ząb. Mimi tak rzadko wspominała o Zizim, że miała już nadzieję, że płomienny romans zdążył się wypalić. Ale widocznie tak się nie stało, skoro Mimi sama szuka dla niego mieszkania. Janey wciąż nie mogła zrozumieć, dlaczego Zizi wybrał Mimi, a nie ją. Wspomnienie o tym działało jej na nerwy. Nie miała najmniejszej ochoty udostępniać im swojego mieszkania, żeby mieli gdzie się spotykać. Z drugiej strony odmowa oznaczała koniec przyjaźni z Mimi.

– Nie ma sprawy – odparła – ale chciałam wynająć to mieszkanie.

– Zizi ma pieniądze – zapewniła ją Mimi.

– W porządku. – Janey nie miała wyjścia.

– Wybieracie się dokądś wieczorem? – Mimi dopięła swego i nie chciała dłużej rozmawiać o Zizim; w dalszym ciągu podejrzewała, że Janey miała wtedy na niego oko.

– Znajomi Seldena ze Splatch Verner wydają kolację. – Janey przewróciła oczami. – W Greenwich. Taki kawał drogi! Aż do Connecticut!

– Straszne… – szepnęła Mimi.

– Poznam tam żony innych dyrektorów.

– Zrobisz niesamowite wrażenie i wszystkie będą zazdrosne.

Samochód zatrzymał się na rogu Sześćdziesiątej Trzeciej i Madison. Janey wysiadła.

– Pa, kochana.

– Pa – powiedziała Mimi. – Zadzwoń jutro i opowiedz, jak było.

– Oczywiście – obiecała Janey.

Limuzyna ruszyła. Janey rozejrzała się dookoła z uczuciem ulgi. Nareszcie jakaś przyzwoita okolica.

W drodze do hotelu Lowell minęła eleganckie francuskie bistro. Przed lokalem była rozpięta zielona markiza, pod którą siedziało kilku przystojnych Europejczyków. Wyróżniali się strojem typowym dla bogatych gości zza oceanu: wszyscy mieli na sobie dżinsy, włoskie półbuty i drogie sportowe kurtki. Christian, właściciel lokalu, stał na ulicy i palił papierosa. Był to człowiek średniego wzrostu, o twarzy gwiazdora filmowego. Na widok Janey uśmiechnął się szeroko i rozłożył ramiona.

– Nareszcie znów panią widzę! – wykrzyknął. – Wyszła pani za mąż i ślad po pani zaginął. – Chwycił ją za rękę, robiąc błazeńskie miny. – Proszę pokazać obrączkę! Ach, przepiękna! – Spojrzał na Janey z szacunkiem.

– Mam wspaniałego męża – oznajmiła.

– To on ma szczęście, nie pani. – Christian machnął ręką. – Nie wolno o tym zapominać!

Janey uśmiechnęła się do niego i poszła dalej. Jak na koniec września dzień był bardzo ciepły, dwadzieścia jeden stopni. Pogrążyła się w myślach. W życiu układało jej się świetnie; na pewno lepiej niż Patty, którą zdradził mąż, i Mimi, która musiała uprawiać seks pozamałżeński, bo George był po prostu odstręczający. Mąż Janey był natomiast szaleńczo w niej zakochany, a seks z nim przynajmniej nie sprawiał przykrości. Nareszcie mam twardy grunt pod stopami, pomyślała, wchodząc do hollu hotelu Lowell.

W jednej chwili cała jej złudna pewność siebie legła w gruzach.

– Pani Rose – szepnął portier – czeka tu na panią jakiś człowiek. – Jego mina świadczyła dobitnie, że tacy ludzie nie są tu mile widziani.

Janey dostrzegła, że na jednym z krzeseł stojących w małej wnęce na korytarzu siedzi mężczyzna o skrzywionej, krostowatej twarzy. Wstał, kiedy się zbliżyła.

– Janey Wilcox? – zapytał. Był wystrojony – Janey miała wrażenie, że to specjalnie na tę okazję – w beżowy garnitur sportowy z syntetycznej tkaniny, z obszyciem w poprzek piersi i wokół klap.

– Słucham? – Udała, że się spieszy, żeby ukryć nagły strach, który ją ogarnął.

– Mam dla pani list. Musi pani pokwitować odbiór.

– List? Od kogo? – zapytała podejrzliwie.

– Od wytwórni Parador Pictures.

Zmrużyła oczy, próbując wymyślić jakiś sposób, żeby nie przyjąć listu.

– A jeśli nie pokwituję? – zapytała wyzywająco.

– Zrobi pani, jak uważa – odparł posłaniec. – Ale jeśli nie będzie pokwitowania, wrócę tu jutro. Pojutrze też.

Janey obejrzała się. Portier i boy hotelowy śledzili ich kątem oka. Jeśli zrobi teraz awanturę temu facetowi, zaczną się plotki, które wcześniej czy później dotrą do Seldena. Wzięła od nieznajomego długopis, złożyła podpis i szybko schowała list do torebki.

– Czy wszystko w porządku, pani Rose? – zapytał portier.

– Tak. – Uśmiechnęła się.

Nic nie jest w porządku, myślała, jadąc windą na swoje piętro. Otworzyła drzwi i wpadła do pokoju. Wyjęła list, rzuciła torebkę na krzesło i rozerwała kopertę. Treść była znajoma: kolejne wezwanie do zwrotu trzydziestu tysięcy Paradorowi. Co za czelność! Comstock kupuje mieszkanie za dziesięć milionów, a od niej wyciąga jakieś grosze…

Ściśle rzecz biorąc, Janey miała pieniądze na koncie, ale nic ponadto. Założyła konto piętnaście lat temu, kiedy wróciła pierwszy raz z Europy, gdzie pracowała jako „modelka", i od tego czasu odkładała na nie każdego dolara, jakiego udało jej się zaoszczędzić. Wiedziała, że przyszłość jest niepewna, a te pieniądze pewnego dnia mogą być jej ostatnią deską ratunku. To nieuczciwe, żeby taki bogacz jak Comstock Dibble chciał jej odebrać choćby centa. Przecież zarobiła te trzydzieści kawałków! Zaczęła pisać scenariusz, a oprócz tego dogadzała Comstockowi, jak tylko chciał…

Myśl! – rozkazała sobie Janey, miotając się po salonie. Trzeba rozwiązać problem raz na zawsze. Nawet jeśli Comstock dostanie swoje pieniądze, nie ma gwarancji, że się odczepi – na pewno zdoła znaleźć inną wymówkę, żeby tylko nie dać Janey spokoju. Chciałabym być mężczyzną, pomyślała. Faceci pokroju Dibble'a mieli swój niepisany kodeks: nie zadzierali z nikim, kogo było stać na równie drogich adwokatów.

Janey siedziała za biurkiem, bębniąc palcami po obitej skórą poręczy fotela. Zycie czasem stawia kobietę w sytuacji, z którą nie może sobie ona poradzić na własną rękę. Samotna walka z Comstockiem byłaby głupotą. W przeszłości Janey nieraz posługiwała się mężczyznami, aby rozwiązywać swoje problemy; miała rozległe doświadczenie w sztuce manipulacji. Wiedziała, że także teraz wystarczy tylko znaleźć odpowiedniego faceta do tej roboty.

Zadzwonił telefon, ale nie odebrała go. Zdecydowała ostatecznie, że musi znaleźć mężczyznę równie bogatego i wpływowego jak Comstock – albo nawet bardziej. Selden nie wchodził w grę. Harold Vane? W zasadzie Janey była także jego dłużniczką; pożyczyła od niego zbyt duże sumy, żeby teraz zechciał jej pomóc. Potrzebny jej ktoś nieświadomy szczegółów jej burzliwej przeszłości, ktoś, kto uwierzy, że została skrzywdzona i wykorzystana. Z tym nie powinno być kłopotu: przecież naprawdę została wykorzystana!

Problem stanowił fakt, że zapłatą za taką pomoc zazwyczaj był seks, a Janey była teraz mężatką. Zamknęła oczy i przyłożyła zaciśnięte pięści do czoła. W gruncie rzeczy nie robiło to wielkiej różnicy. Jeśli Selden dowie się czegokolwiek, choćby tylko o tych pieniądzach, zacznie ją wypytywać i w końcu odkryje, że Janey była kochanką Dibble'a, i to przez cały sezon! Zaczęła żałować, że nie powiedziała mężowi całej prawdy, ale przecież to nie była jej wina; to on wytworzył wtedy taką ciężką atmosferę… Teraz już za późno. Trzeba znaleźć kogoś, kto nienawidzi Comstocka równie mocno jak ona. Janey odsunęła pięści od czoła i rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu inspiracji.

Wpadł jej w oko plik zaproszeń leżących na gzymsie kominka. Ogarnęła ją wściekłość. Wstała z fotela i przeszła przez pokój. Za nic w świecie, przysięgła sobie, nie powróci do dawnego życia. Nie będzie więcej uganiać się po bankietach, rozpaczliwie poszukując „znajomości", nie będzie przyklejać się do ludzi, których nie może znieść; nigdy więcej nie zrobi dobrze facetowi, który przy następnym spotkaniu uda, że jej nie zna. Do tego dochodził jeszcze ciągły niedostatek pieniędzy i ten podskórny strach, co się stanie za kilka lat, kiedy przygaśnie uroda, jej jedyny atut…

Krzyknęła rozdzierająco i zmiotła wszystkie zaproszenia na podłogę. Do jej stóp upadł duży, składany bilet wizytowy z wytłaczanymi literami; było to zaproszenie na galę zimową w New York City Ballet. Mimi była przewodniczącą komitetu organizacyjnego i poprosiła Janey, żeby zechciała towarzyszyć jej i George'owi…

George! To była złota myśl. Janey spojrzała na rozrzucone na podłodze zaproszenia i zawstydziła się jak małe dziecko, które w przypływie gniewu zniszczyło ulubioną zabawkę. Zebrała starannie wszystkie koperty i odłożyła je na miejsce. Następnie podniosła słuchawkę i zadzwoniła do George'a.


Pół godziny później pod boczne wejście do budynku na rogu Park Avenue i Sześćdziesiątej Dziewiątej Ulicy podjechał czarny mercedes SUV Samochód tej klasy ma przyciemniane, kuloodporne szyby, telewizor i łącze internetowe. Tradycyjna limuzyna odeszła już w kąt; większość poważnych przedsiębiorców przesiadła się ostatnimi czasy właśnie do SUV Strategia reklamowa tego modelu opierała się na tym, że w nagłej potrzebie staje się on biurem na kółkach; handlowiec może w nim prowadzić interesy, odcięty od supermarketowej tłuszczy, która szaleje z głodu, bo przestały działać czytniki kodów kreskowych. Tak brzmiała jedna z przepowiedni milenijnych. Nie sprawdziła się, jak większość apokaliptycznych wizji. Pierwsze minuty stycznia 2000 roku nie zniszczyły świata ani też nie zakłóciły przepływu towarów i usług. A megaluksusowy SUV wciąż był szczytem mody.

Ten konkretny egzemplarz należał do George'a Paxtona. Kierowca nazywał się Pikę, był Sikhem i chodził w turbanie. Tak jak drugi kierowca Paxtonów, Muhammad, Pikę znał sztuki walki; George często żartował, że ów turban służy do ukrycia miecza, w co większość ludzi wierzyła, choć było to fizyczną niemożliwością. Pikę nosił tradycyjny strój hinduski: wyszywaną jedwabną tunikę, spodnie i odpowiadającą im kolorem szarfę w pasie. Opuścił swoje miejsce za kierownicą i otworzył tylne drzwi. Jedyną wadę SUV stanowiło to, że nie sposób było wysiąść z gracją; George Paxton przez dłuższą chwilę nie mógł się zdecydować, od której nogi zacząć. W końcu jednak stanął na chodniku.

W swoim idealnie skrojonym garniturze wyglądał jak czarny lśniący chrząszcz. Tak jak się spodziewał, Janey Wilcox czekała już przy wejściu. Stała sztywno, z torebką kurczowo przyciśniętą do piersi. Wyglądała, jakby ukryła przy sobie bombę z plutonem. Na widok George'a natychmiast opuściła rękę i odrzuciła włosy, aby wyglądać bardziej swobodnie.

Jaka ona piękna, pomyślał George.

Wyciągnął rękę do złudzenia przypominającą odnóże chrząszcza. Jej przegub obciążał wielki zegarek bulgari z osiemnastokaratowego złota.

– Witam – powiedział – i zapraszam do środka. Oprowadzę cię.

Ciężkie drewniane drzwi nie miały klamki. George nacisnął mały złoty przycisk na framudze i po chwili w progu stanął wysoki, chudy jak szczapa mężczyzna ubrany w szary frak.

– Dobry wieczór, panie Paxton. – Skłonił głowę.

– Dobry wieczór, Buswell – zakwilił George radośnie. – Przedstawiam panu Janey Wilcox, przyjaciółkę mojej żony. Nikt nie wie, że chcę pokazać jej apartament, więc proszę o dyskrecję.

– Oczywiście, proszę pana.

Janey podążyła za George'em wąskim korytarzem o ścianach pomalowanych na błękitno, przyozdobionych białym gzymsem o falistej krawędzi. Do tej pory szła chętnie, ale kiedy doszli do windy, opadły ją wątpliwości.

– George… – zaczęła, ale nie dał jej dokończyć.

– Jeszcze będzie na to czas. – Odsunął kratę i gestem zaprosił Janey do środka. Winda była niewielka, miała najwyżej półtora metra kwadratowego. Wcisnęli się do przeciwległych kątów.

– Najgorsze w takich budynkach są zawsze windy – poinformował Janey George. – W tamtych czasach winda była nowinką, do której mało kto miał zaufanie. Uważano je za luksus, nie za konieczność.

Kabina ruszyła w górę z lekkim zgrzytem. Janey uśmiechała się, lecz George złowił błysk paniki w jej oczach. Pewnie sobie wyobraża, pomyślał, że chcę się z nią przespać; zanim nasze spotkanie dobiegnie końca, sytuacja zapewne się odwróci.

– George, dokąd jedziemy? – zapytała. Zdobyła się na żartobliwy ton, toteż pytanie nie zabrzmiało nieuprzejmie. George spojrzał łagodnie, chcąc ją w ten sposób uspokoić i zapewnić, że nic jej z jego strony nie grozi (w tej chwili). Pochylił się i odpowiedział:

– To niespodzianka. Wiem, że lubisz piękne rzeczy, dlatego pokażę ci coś, co ci się spodoba.

– Ale co to jest? – wykrztusiła, lecz w tym momencie winda stanęła i drzwi się otworzyły. Przed nimi był ogromny przedpokój o marmurowej mozaikowej posadzce i ścianach krytych lśniącym orzechem; drewno tego gatunku jest stare i tak drogie, że boazeria orzechowa to prawdziwa rzadkość.

– Apartament – odpowiedział George.

– Apartament? – Nie mogła uwierzyć. Wodziła wzrokiem dookoła, czując podziw, a jednocześnie irytację. Apartament był kompletnie pusty. Poprzedni właściciele, którzy wyprowadzili się przed rokiem, zabrali nawet meble. Mimo to robił wielkie wrażenie. Na okrągłym suficie, dwa metry nad ich głowami, widniało malowidło przedstawiające chmury i cherubinki. Janey odchyliła głowę, żeby mu się przyjrzeć, a George miał okazję podziwiać młodzieńczą gładkość jej szyi i przepiękny zarys mostka.

– To nie jest zwykły apartament – wyjaśnił, prowadząc Janey do największego z trzech salonów. – To największy i najwspanialszy apartament w Nowym Jorku. I najdroższy. Przeszło tysiąc osiemset metrów kwadratowych, trzydzieści pokoi, dwanaście sypialni – za okrągłe trzydzieści milionów dolarów.

– George! – Janey kompletnie osłupiała.

Obrzucił ją taksującym spojrzeniem. Wydawało się, że w obliczu takiego bogactwa na chwilę zapomniała o problemie, który zmusił ją do zadzwonienia do niego z prośbą o natychmiastowe spotkanie.

– Przecież masz już apartament – powiedziała oskarżycielskim tonem, jakby posiadanie więcej niż jednego mieszkania było zabronione.

– Racja – przyznał. – Ale trzeba trafu, żeby taki lokal trafił na sprzedaż akurat wtedy, kiedy ma się na niego trochę grosza. Ja miałem. Wiesz, kto tutaj mieszkał?

– Nie – potrząsnęła głową.

– Maury Finchberg. Pamiętasz go? W połowie lat osiemdziesiątych był najbogatszym człowiekiem w Nowym Jorku.

– Wszyscy mówią, że był paskudny! – zawołała Janey.

– Faktycznie, miał facjatę żółwia. – George przysiadł na jednym z grzejników. Świetnie się bawił, patrząc na jej oszołomienie wywołane wspaniałością otoczenia. Z drugiej strony, kiedy ma się tyle pieniędzy, łatwo o dobry humor.

– Co zrobisz z tym apartamentem? – zapytała.

– Zrobię z niego prezent gwiazdkowy dla Mimi – odparł z zadowoleniem, widząc na jej twarzy zaskoczenie i, jak się słusznie spodziewał, zazdrość. Która kobieta nie byłaby zazdrosna? – Janey – zapytał, zakładając swoim sposobem nogę na nogę – czy zastanawiałaś się kiedyś, po co mężczyzna robi fortunę?

– Nietrudno zgadnąć – odpowiedziała drwiącym tonem dziecka, które uważa, że zadano mu głupie pytanie. – Chodzi o seks.

– Tak myślą wszystkie kobiety. – George się uśmiechnął. – Nie doceniacie bogatych facetów. Prawda zaś jest taka, że przynajmniej niektórzy z nas mają na celu czynienie dobra.

– George – zaczęła się z nim przekomarzać – a ile dobrego ty zrobiłeś w życiu?

– Aha! – podchwycił. – Jak większość ludzi gardzisz bogaczami, a przecież jesteś żoną jednego z nich.

– Selden ma o wiele mniej niż ty – odparła.

– Nie uważasz, że po przekroczeniu pewnej granicy to już bez znaczenia?

– Najwidoczniej jednak ma – zauważyła. – Seldena nie stać na taki apartament.

– Przecież za to można na przykład postawić szkołę – powiedział.

– Niestety, wielkie darowizny mszczą się na darczyńcach. Ludzie nie mogą już myśleć, że jesteś zły, bo masz pieniądze, a twoi wspólnicy zaczynają uważać, że jesteś chory na głowę. Maury Finchberg tuż przedtem, zanim stracił wszystko, finansował, i to solidnie, przebudowę metra… Ani się obejrzał, kiedy dobrał się do niego urząd podatkowy, a jego firmę przejęła konkurencja.

– Rozumiem. – Janey zmarszczyła brwi z namysłem. Podeszła powoli do okna, pozwalając George'owi podziwiać swój profil i wdzięki figury. Odwróciła się, a w jej oczach mignęły uwodzicielskie błyski.

– Jesteś zupełnie inny, niż myślałam, George – rzekła miękko.

Nie zaskoczyła go. George dobrze wiedział, że w towarzystwie nie wypada najlepiej, ponieważ jest człowiekiem, który odkrywa swoje prawdziwe oblicze tylko przed najbliższymi. Ale dzięki tym ostatnim słowom zrozumiał, że Janey, wbrew własnej woli, zaczyna ulegać jego urokowi. Jeszcze chwila i zacznie go uwodzić.

Janey była zbyt pięknym okazem, żeby chciał jej się opierać. Był zdecydowany wykorzystać okazję, kiedy się nadarzy, ale z szacunku dla Seldena nie zamierzał robić pierwszego kroku. Sądził jednak, że nie będzie musiał. Nie zdobyłby swoich miliardów bez znajomości ludzkiej natury, wiedział też aż nazbyt dobrze, jak zachowują się kobiety w konfrontacji z mężczyzną, za którym stoją wielkie pieniądze; czasami nawet myślał, że ich reakcje są czysto biologiczne. Facetowi z forsą mogą oprzeć się. tylko trzy rodzaje kobiet. Pierwszy to młode idealistki, które nie mają pojęcia, ile zmagań czeka je w życiu. Drugi to kobiety twórcze, z prawdziwym talentem, ponieważ one mają coś lepszego niż pieniądze. Do ostatniej, najmniej licznej grupy należą kobiety bogate i dzięki temu samowystarczalne. Największe desperatki to karierowiczki, które albo udają, że pracują i rzucają pracę, kiedy tylko ustrzelą bogatego faceta, albo pracują naprawdę, dzięki czemu rozumieją, że harówka ma złe strony, i zrobią wszystko, żeby się od niej uwolnić. Oba te typy są najbardziej niewyżyte seksualnie – już na pierwszej randce można liczyć co najmniej na obciągnięcie. Chcą przez to udowodnić facetowi, że nie chodzi im o pieniądze, tylko o niego, i że nie próbują go kokietować, udając święte. George patrzył na Janey, myśląc jednocześnie, że u swojej żony ceni jedną rzecz: nigdy nie usłyszał od niej, że się jej podoba. Już na samym początku Mimi oznajmiła mu, że uważa go za totalnego chama, którego będzie znosić tak długo, jak długo przetrwa jego fortuna.

Jednak Janey Wilcox, pomyślał George, to jeszcze inny rodzaj kobiety. Rose widział w niej niewinną istotę – George niezłą kombinatorkę. Nie miał Seldenowi za złe, że się z nią ożenił; Selden dopiero piął się w górę i jak większość facetów z głową doceniał wartość dobrej żony. Od Janey oczekiwał tylko, że nie będzie go ranić – dość wycierpiał od swojej byłej. George uśmiechnął się zatem w odpowiedzi na tę ostatnią uwagę.

– Ty też jesteś inna, niż sobie wyobrażałem.

Sprawiło jej to widoczną przyjemność. George oparł się o okienną szybę, rozkoszując się tym widokiem. Nie okłamał jej całkowicie; choć była prawie dokładnie taka, jak przewidział, to jednak zaskoczyła go tym, że miała w sobie coś z dziecka. Ta strona jej charakteru, skrywana pod zimną powierzchownością i dopracowanymi pozorami wyrafinowania, mogła przybierać skrajnie różne formy: od czułej miłości po bezwzględną zachłanność. Wszystko zależało od tego, czy Janey była w danym momencie zadowolona z tego, co ma. George domyślał się, że pod wpływem nacisków jej podświadomość zacznie szukać spełnienia za wszelką cenę – nawet za cenę własnej zguby.

– Pokaż mi ten list, który narobił tyle zamieszania – wyciągnął rękę.

Przez jej twarz przemknął cień. Gniewu? Frustracji? Wyjęła list z torebki i wręczyła mu z wyrazem niesmaku na twarzy.

– Jestem naprawdę w żenującym położeniu… – zaczęła, ale uciszył ją gestem ręki i zaczął czytać, nie zważając, że Janey stoi nad nim. „Droga pani Wilcox", brzmiały pierwsze słowa listu.


Od dnia 15 czerwca 2000 roku usiłujemy się z Panią skontaktować w kwestii dotyczącej zamówionego przez wytwórnię Parador Pictures niezatytułowanego scenariusza. Jest to obecnie już czwarta nasza próba dotarcia do Pani.

Wedle naszej wiedzy zawarła Pani ustną umowę z panem Comstockiem Dibble'em dotyczącą sporządzenia oryginalnego, niezatytułowanego scenariusza. Zapis w naszym repertorium wskazuje, że tytułem wynagrodzenia za przedmiotowy scenariusz (zwany dalej Niezatytułowanym Scenariuszem) otrzymała Pani w dniu 23 maja 1999 roku czek opiewający na sumę 30 000 (trzydziestu tysięcy) dolarów. W myśl postanowień statutu Stowarzyszenia Autorów Amerykańskich umowę ustną, jeśli wynagrodzenie z jej tytułu zostało zapłacone, uważa się za spełniającą warunki standardowego wzorca umowy opracowanego przez Stowarzyszenie Autorów dla Niezatytułowanego Scenariusza (chyba że umowa ustna te warunki przekracza); tym samym powinny być stosowane normy Stowarzyszenia Autorów dotyczące terminu wykonania zobowiązania i warunków płatności.

Według szczegółowych regulacji opracowanych przez Stowarzyszenie Autorów Amerykańskich dostarczenie Niezatytułowanego Scenariusza powinno nastąpić w ciągu 90 (dziewięćdziesięciu) dni, licząc od wcześniejszej z dat: daty zawarcia umowy bądź daty wypłacenia wynagrodzenia. Jeżeli Niezatytułowany Scenariusz nie zostanie doręczony w ciągu 90 (dziewięćdziesięciu) dni, umowę uważa się za rozwiązaną, a Autora – za rozwiązującego umowę. W takim wypadku Autor jest zobowiązany zwrócić Wytwórni (Parador Pictures) otrzymane wynagrodzenie w terminie 30 (trzydziestu) dni od daty rozwiązania umowy.

Według zapisów naszego repertorium nie przedstawiła Pani Wytwórni przedmiotowego Niezatytułowanego Scenariusza ani też nie dołożyła żadnych starań, aby zobowiązanie wykonać. Zważywszy na fakt, iż od daty otrzymania przez Panią wynagrodzenia za Niezatytułowany Scenariusz upłynęło już osiemnaście miesięcy, jesteśmy zmuszeni zwrócić się do Pani z prośbą o dokonanie zwrotu wypłaconego Pani wynagrodzenia w formie czeku wystawionego na Parador Pictures na kwotę 30 000 dolarów.

Jeżeli ma Pani jakieś wątpliwości albo jeżeli faktycznie dostarczyła Pani Niezatytułowany Scenariusz lub też jeżeli niniejsza sprawa jest wynikiem nieporozumienia, prosimy o kontakt z nami.

Z poważaniem…


George uśmiechnął się pod nosem i złożywszy list, położył go za sobą, na parapecie. Był pewien, że to jeszcze nie wszystko. Starał się odgadnąć, jak dalece Janey chce być z nim szczera.

– A Selden? – zapytał. – Co on na to?

– Selden? – W jej głosie zabrzmiała nuta irytacji, której nie zdołała ukryć, ale opanowała się natychmiast. Widać było, że zbiera się w sobie, aby ruszyć do akcji. Opuściła głowę i spojrzała na niego wzrokiem dziecka, które wie, że zrobiło źle: – Nie mogłam się zdobyć na to, żeby mu o tym powiedzieć…

– Czyli ja wiem, a twój mąż nie…

Usiadła obok na grzejniku, spychając go na sam brzeg.

– Gdyby Selden się dowiedział… – zaczęła, lecz szybko przerwała i uciekła spojrzeniem.

– Przecież Selden wie o wszystkich takich umowach – zauważył George rozsądnie. – Sam pewnie wysyłał takie listy.

– W tym cały problem. – Pięknym, wystudiowanym gestem ukryła twarz w dłoniach. – Gdyby Selden się dowiedział… – powtórzyła, garbiąc się jak gdyby pod ciężarem rozpaczy. Na taki widok ręce same się rwały, żeby ją objąć i pocieszyć.

W tępym spojrzeniu brązowych oczu George'a błysnęło zaciekawienie.

– Rozumiem – mruknął. – Tu nie chodzi tylko o biznes.

– Otóż to. – W głosie Janey zabrzmiała ulga. – Odjęła ręce od twarzy i spojrzała mu szczerze w oczy. – Kłopot w tym, że… mogę ci zaufać? Obiecaj, że nikomu o tym nie powiesz… nawet Seldenowi.

– Słowo – zapewnił ją.

– Byłam bardzo głupia – powiedziała, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. – Nie miałam grosza, nie wiedziałam, w co się pakuję… Comstock Dibble mnie wykorzystał!

To go na moment zbiło z tropu. Nie wiedział, że Janey romansowała z Dibble'em. Jednak był w tym sens; mówili o niej, że zaliczyła wszystkich. Nie dał poznać po sobie zaskoczenia.

– Słucham dalej.

– Poznałam go na przyjęciu – podjęła. – To było już jakiś czas temu. Nie wiodło mi się wtedy najlepiej. Comstock zaczął się do mnie przystawiać…

– Jak to ma we zwyczaju – wtrącił domyślnie George, szczerze jej współczując.

– Był bardzo uparty. – Janey skinęła głową. – Podobał mi się wtedy, a do tego z nikim się nie spotykałam… Myślałam, że on też jest sam.

– Nie brałaś pod uwagę jego reputacji? – George uniósł brwi.

– Ja oceniam ludzi na postawie tego, co widzę, George. Nigdy nie zwracam uwagi na ich „reputację" – odparła Janey lekko urażonym tonem. – Kiedy powiedział, że mnie kocha, uwierzyłam mu.

– Tak ci powiedział…

– To jeszcze nie wszystko – zawołała. – Chciał się ze mną… ożenić.

W to George nie zamierzał uwierzyć, ale mimo to zapytał:

– I co ty na to?

– Nie mogłam się, rzecz jasna, zgodzić. Dopiero go poznałam. Nie miałam też pojęcia…

– Że jest już zaręczony.

– Tak. – Janey odwróciła wzrok, jakby bolało ją to wspomnienie.

George był bliski śmiechu, ale powstrzymał się. Nigdy nie obchodził się z ludźmi okrutnie, jeśli nie musiał. Zapytał najbardziej obojętnym tonem, na jaki mógł się zdobyć:

– Mam rozumieć, że z nim spałaś?

– George! – zawołała, świetnie udając oburzenie.

Przybrał poważny wyraz twarzy.

– Jeśli mam ci pomóc, muszę znać całą prawdę.

– No pewnie, że z nim spałam. – Jej wzrok był tak uwodzicielski, jakby za chwilę miała mu rozpiąć spodnie i zabrać się do dzieła. – Dlaczego miałabym tego nie robić? Myślałam, że nie spotyka się z nikim innym, że ma poważne plany. W pewnym momencie chyba jednak poczuł się zagrożony. Nie ma nic gorszego niż wystraszony facet…

– Szczególnie taki jak Dibble – przytaknął George.

– Zaproponował, że mi pomoże – kontynuowała. – Ten scenariusz to był jego pomysł. Dał mi trzydzieści tysięcy, żebym wynajęła dom na lato. – Nagle zasłoniła usta dłonią i zgięła się wpół, jakby zrobiło się jej niedobrze. – Dopiero teraz dotarło do mnie, jak okropnie to brzmi. Pewnie myślisz, że…

George oparł się o ścianę, kiwając ze zrozumieniem głową.

– Trzydzieści kawałków to sporo pieniędzy.

– Ale to nie była moja wina! – zaprotestowała Janey. – Nie miałam pojęcia… Naprawdę wierzyłam, że chce mi pomóc.

– I napisałaś ten scenariusz? – George gładko zmienił temat.

– Nie o to tutaj chodzi – wykręciła się. Była skłonna pokazać mu list, ale sprawa scenariusza stanowiła całkiem inny, nieprzyjemny rozdział tej historii. – Kłopot w tym, że zarzuciłam pisanie, kiedy dowiedziałam się, że jest zaręczony. To było na ślubie mojej siostry. Szczerze mówiąc, nie myślałam o tym więcej, dopóki nie zaczęły przychodzić te listy. – Janey ściszyła głos, tak żeby George musiał nachylić się ku niej. – Jesteś bogaty i masz władzę. Nie wiesz, jak ciężko jest samotnej kobiecie, która ciągle musi się borykać z takimi problemami i nie ma nikogo, kto by ją obronił. Pozostało mi tylko machnąć na wszystko ręką i żyć dalej.

– Rozumiem – powiedział George.

– On nie może mi darować, że wyszłam za mąż. I że jestem szczęśliwa – podjęła opowieść Janey. – Rozmawiałam z nim ostatnio na uroczystości rozdania nagród za działalność humanitarną. Odkrył wtedy karty, sugerując, że znów chce ze mną sypiać. Oczywiście wyśmiałam go, a wtedy zaczął przysyłać mi te listy!

– Więc myślisz, że to ma być szantaż?

– To jest szantaż – odparła z tak szczerym przekonaniem, że sama uwierzyła w swoje słowa. – Mogłabym walczyć z nim sama – zapewniła go, wodząc palcem po udzie – bo wiem, że słuszność jest po mojej stronie. Ale jeśli otwarcie stawię mu czoło, wszystko trafi do gazet. Co wtedy pomyśli Selden?

– No tak. – George pokiwał głową. – Wyjdzie na to, że jego żona to puszczalska.

Janey zatkało – aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak to wszystko może wyglądać w oczach postronnych osób. Myślała wyłącznie o własnej kłopotliwej sytuacji. Spojrzała na George'a szeroko otwartymi oczami, a po jej policzkach, jak na zawołanie, potoczyły się dwie łzy.

George nie wiedział, co ma o tym sądzić. Podejrzewał, że płacz jest na pokaz, ale trochę go to wzruszyło.

– Posłuchaj mnie, Janey – rzekł. – Comstock Dibble, bez względu na swoje motywy, ma prawdopodobnie niezaprzeczalne prawo wysyłać ci te listy. Jak się go pozbyć? Najlepiej byłoby zwrócić mu te pieniądze. Możesz udawać, że to była pożyczka…

Janey pobladła i położyła dłoń na brzuchu, jakby sama myśl o tym przyprawiła ją o mdłości. Wzięła głęboki oddech i wstała.

– To dobra rada, ale dla ciebie – powiedziała oskarżycielskim tonem. – Bo ja nie mam pieniędzy.

– Daj spokój. – W głosie George'a zabrzmiało pochlebstwo. – Musisz coś mieć. Jesteś sławną modelką. Trzydzieści tysięcy to dla ciebie kieszonkowe…

– Nie mam takiego kieszonkowego – przerwała mu lodowatym tonem. – Modelki nie zarabiają tyle, ile się uważa. Dwadzieścia pięć procent zabiera agencja, połowę tego, co zostanie, rząd… Mogę mówić o szczęściu, jeśli przez cały rok uzbieram sto pięćdziesiąt tysięcy, a przypominam ci, że w Nowym Jorku tyle kosztuje samo mieszkanie.

– Masz przecież Seldena – zauważył łagodnie.

– Żona kompletnie zależna od męża nie zasługuje na szacunek.

– Janey spojrzała na niego znacząco.

O Jezu, jęknął w myśli, nerwowo przygładzając włosy. Kobieta tak dumna nigdy nie odda tych pieniędzy. Patrząc, jak demonstracyjnie podnosi list z parapetu i chowa go do torebki, George nagle poczuł się rozdarty. Z jednej strony chciał jej pomóc, z drugiej wolałby umyć ręce od całej sprawy.

– Jeśli chodzi tylko o te trzydzieści tysięcy… – zaczął.

Janey odwróciła się na pięcie.

– Nie przyjmę pieniędzy od najlepszego przyjaciela mojego męża – oświadczyła opryskliwie. Co za ironia losu: kiedyś nie miałaby takich skrupułów. Ale teraz nie chodziło o pieniądze, ale o zasadę; Janey miała już dość bycia zabaweczką ludzi pokroju Comstocka Dibble'a. – Poza tym – dodała – nawet jeśli teraz mu zapłacę, to w przyszłości może mi wyciąć inny numer. Nie rozumiesz tego? – Z tymi słowami ruszyła w stronę drzwi.

– W tym cały problem! – zawołał za nią.

– Słucham? – Przystanęła, ale nie odwróciła się.

– Jeżeli ja mam na pieńku z Dibble'em, to jedno – wyjaśnił. – Inaczej będzie, jeśli zadzwonię do niego, żeby wstawić się za kimś… Każe mi spadać w podskokach.

Spojrzała na niego przez ramię.

– Doskonale rozumiem – powiedziała zimno. – Proszę cię tylko o jedną małą przysługę: czy możesz uznać tę rozmowę za niebyłą?

George nagle wybuchnął śmiechem. Janey była jednak inna, niż myślał – naprawdę babka z ikrą, kto by się spodziewał? Wstał i postąpiwszy krok w jej stronę, postawił sprawę jasno:

– Przyznaj się. Chcesz dowalić temu skurwielowi tak, żeby się nie pozbierał.

Spojrzeli sobie w oczy, rozumiejąc się bez słów.

– Zgadza się. – Skinęła głową.

– Trzeba było od razu tak mówić – skarcił ją.

– Chciałam – odcięła się – ale nie dałeś mi szansy.

– Zatem umowa stoi. – Włożył rękę do kieszeni, szukając kluczy. Był to znak, że chce już iść. – Moi prawnicy pogadają z jego prawnikami, żeby tamci wzięli swoje psy z powrotem na smycz.

Przez chwilę stali, nie mówiąc ani słowa. George myślał, że Janey zaraz rzuci mu się na szyję. Źle by się stało, bo nagle zaczęła mu się podobać bardziej, niż sam chciałby to przyznać. Ruszył do windy, a Janey podążyła za nim. Ich kroki rozlegały się echem w pustych pokojach.

– Nie potrafię sobie wyobrazić, jak to jest mieszkać w takim miejscu. – Janey rozejrzała się jeszcze raz.

– Niewiele jest kobiet na świecie, które poradziłyby sobie z takim apartamentem – przyznał. – Mimi jest jedną z nich, ale ciebie też tutaj widzę…

– Nie mam pojęcia o dekoracji wnętrz – rzekła skromnie. – Umiem tylko pokazać, jak się nosi stanik.

Jeżeli mówiąc to, chciała, żeby George zaczął myśleć o jej piersiach, odniosła pełny sukces. Weszli do windy. Chcąc zmienić temat, George zapytał:

– Zrobisz coś dla mnie?

Zamierzał ją poprosić, żeby nie mówiła Mimi o niespodziance, którą dla niej szykuje, ale Janey najwidoczniej pomyślała, że chodzi o seks. Przysunęła się bliżej (w ciasnej windzie i tak ocierali się o siebie) i niemalże przyłożywszy usta do jego ucha, szepnęła:

– Zrobię, co zechcesz. Masz moją dozgonną wdzięczność… Wystarczy, że poprosisz.

Winda zatrzymała się i wyszli do hollu. Buswell otworzył przed nimi drzwi.

– Dobranoc, Buswell. Przyjadę w przyszłym tygodniu – powiedział George. Kiedy stanęli na chodniku, wyciągnął rękę na pożegnanie, ale Janey przyciągnęła go lekko do siebie i nadstawiła policzek; w ostatniej chwili pochyliła głowę na bok, skutkiem czego pocałunek złożył obok samych ust. George był pewien, że zrobiła to specjalnie.

– Do widzenia, George – powiedziała wesoło. Zanim zniknęła mu z oczu, odwróciła się jeszcze raz, żeby do niego pomachać. Patrząc za nią, George nabrał nagle pewności, że padł ofiarą kobiecej manipulacji. To uczucie było, o dziwo, całkiem przyjemne.


– Naprawdę chcesz tak pójść na tę kolację? – zapytał Selden.

– Jak? A, tak? – Janey spojrzała po sobie z miną niewiniątka. – Co ci nie pasuje? – Pochyliła się do lustra, zapinając w uchu duży, złoty kolczyk w kształcie obręczy.

– Ta sukienka jest trochę… – Selden był bezradny. Miał zbyt skąpe słownictwo dotyczące mody i strojów.

– Jaka? – zdziwiła się Janey. – Jest bardzo szykowna.

– A nie pasuje bardziej do nocnego klubu? – zasugerował.

– Być może – zmarszczyła brwi – ale trzymałam ją na specjalne okazje.

– Rozumiem. – Selden potrząsnął głową i wyszedł z łazienki. Nie chciał się z nią kłócić o sukienkę, ale z drugiej strony nie uśmiechało mu się przyprowadzić na kameralną kolację żony wyglądającej jak rosyjska dziwka.

– Może czymś się okryjesz, swetrem na przykład? – zaproponował.

– Nie wygłupiaj się. – Wyszła z łazienki, dopinając kolczyk. – Wiesz, jak idiotycznie będzie wyglądać sweter do takiej sukienki? Twoi przyjaciele pomyślą, że wstydzę się tak pokazać.

Żałuję, że się nie wstydzisz, pomyślał Selden. I natychmiast poczuł wyrzuty sumienia.

Spór dotyczył zabójczo modnej białej lateksowej mini, którą Janey dopiero co wydarła od projektanta Michaela Korsa. Projekt sukienki pochodził z połowy lat osiemdziesiątych, a na świecie istniało tylko pięć egzemplarzy. Ta sukienka była właściwie eksponatem przeznaczonym na pokaz haute couture, ale Janey już na pierwszy rzut oka wiedziała, że musi ją mieć. Przymierzyła ją, nie zważając na nieśmiałe protesty biednego, przemiłego Michaela. Efekt był powalający, a sukienka pasowała jak szyta na miarę. Michael nie miał wyjścia; musiał ją „pożyczyć". Ale Janey nie zamierzała jej zwracać.

Podziwiała swoje odbicie w dużym lustrze na drzwiach szafy. Tak, tą bronią pobije wszystkie dyrektorskie żony; widząc ją tak ubraną, każdy pozna Janey Wilcox, modelkę Victoria's Secret, sławną i cieszącą się wielkim splendorem. Mężczyźni będą się ślinić, a kobiety zgrzytać zębami, ale na darmo; nic na to nie poradzą.

Gdyby tylko Selden nie był taki spięty… Otworzyła szafę, szukając butów. W zasadzie to było całkiem zabawne. Znalazła właściwą parę na samym spodzie sterty pudełek. Jak łatwo go zaszokować, pomyślała, i jakie to przyjemne. Dawało jej to poczucie władzy; wiedziała, że jest panią sytuacji.

– Co sądzisz? – Pokazała mu parę białych butów z lakierowanej skóry, ozdobionych na podbiciu srebrnymi klamerkami z logo Gucciego. Nie czekając na odpowiedź, usiadła na łóżku, nałożyła je i zaczęła zapinać suwaki na łydkach.

– Kupiłam je w dziewięćdziesiątym czwartym roku… Nie były tanie: osiemset dolarów, a byłam wtedy spłukana. Ale teraz cieszę się, że je mam. Wiesz, że takich butów szukają kolekcjonerzy?

– Naprawdę? – Selden nie wiedział, co powiedzieć, bo nigdy specjalnie nie interesował się odzieżą, w przeciwieństwie do Janey, która ostatnio nie mówiła już o niczym innym.

Wstała, prezentując kompletną kreację. W tej sukience i do tego w tych lakierowanych butach naprawdę wygląda jak dziwka z Szóstej Alei, pomyślał Selden, czując rosnącą irytację. Na tę jedną kolację się cieszył; chciał się pochwalić żoną i pokazać jej styl życia, jaki wymarzył sobie dla nich obojga. Ale Janey po raz kolejny nieświadomie wszystko zepsuła. Nie chciał, żeby ubierała się aż tak ekstrawagancko, wolałby, żeby po prostu ładnie wyglądała… Dlaczego Janey nigdy nie liczyła się z jego zdaniem? Wydawało mu się, że jej zachowanie jest umyślne, jakby w ogóle jej nie obchodziło, co on czuje.

Nie potrafił jednak powiedzieć tego na głos. Zapytał tylko:

– Ile kosztowała ta sukienka?

To pytanie było jak najbardziej na miejscu. Niedawno przyszedł rachunek z American Express; Selden dostał drgawek, kiedy zobaczył, że Janey nakupiła w Mediolanie ubrań za prawie czterdzieści tysięcy dolarów. Nie mógł uwierzyć, że jedna osoba może potrzebować tyle odzieży. A teraz następna sukienka…

– Aleś ty głupiutki – skarciła go żartobliwie. – Więc to cię tak martwi? Dostałam ją za darmo, jeśli chcesz wiedziesz. Od projektanta.

– Aha. – Nie wiedział, co ma powiedzieć. Kolejny raz wyszedł przy niej na głupca. Ale dość tego; trzeba wprawić się w lepszy nastrój. Spojrzał na zegarek.

– Musimy już iść… Samochód czeka na dole.

W tym momencie chyba dotarło do niej, że jest niezadowolony; podeszła do niego i zapytała z potulną minką:

– Co się stało, Selden? – Po czym dodała z innej beczki, zalotnym, kuszącym tonem: – Nie chcesz, żebym wyglądała sexy?

– Chcę, ale… – Przerwał, zastanawiając się, jakie argumenty mogą ją nakłonić do zmiany kreacji, ale tak żeby obyło się bez łez. Nie dokończył jednak, bo nagle uklękła przed nim i zręcznym ruchem, świadczącym o nie byle jakiej wprawie, rozpięła mu spodnie.

Janey podeszła do sprawy z wielkim entuzjazmem. Od pożegnania z George'em nie opuszczał jej optymizm. Nagle uświadomiła sobie, jak bardzo ciążył jej strach przed zdemaskowaniem przez Comstocka Dibble'a. Teraz czuła się wolna i dostrzegła, że życie może toczyć się właściwym torem…

Selden westchnął, starając się, żeby zabrzmiało to jak jęk rozkoszy. Zanurzył ręce w jej włosach, myśląc tylko o tym, żeby skończyła szybko, bo inaczej się spóźnią. Ale już po minucie bardzo się wstydził tych myśli. Co ze mnie za głupiec!, wykrzyknął w duchu. Każdy mężczyzna w Ameryce oddałby prawą rękę, aby mieć to, co on: żonę, która nie tylko jest fascynującym obiektem męskiego pożądania, ale także demonem seksu, którego nie trzeba do niczego namawiać.


Mark Macadu i jego żona, Dodo Blanchette Macadu, mieszkali w olbrzymim paskudnym domu, zwanym ironicznie McPosesją. Zbudowano go niedawno, na wąskim i drogim skrawku lądu wrzynającym się w zatokę Long Island. Architekt wyobrażał sobie, że wznosi posiadłość w stylu kolonialnym, choć historia budownictwa milczy o podobnych domach. Pokryty białym szalunkiem miał portyk z czterema kolumnami wznoszącymi się z kamiennej posadzki. Mieścił cztery kominki, sześć sypialni, oranżerię (prawdę mówiąc, była to dobudowana szklarnia, w której stało kilka wyściełanych foteli), a na jego tyłach znajdowała się chluba gospodarzy: ogromna kuchnia wyposażona we wszelakie nowinki AGD.

Rządziła tutaj Dodo Blanchette; w tej chwili była ogarnięta chaosem kulinarnym, w którym brały udział garnki, sprzęty kuchenne, miedziane rondle, dwie książki kucharskie, plamy rozlanego czerwonego wina oraz biała mączna smuga, która w tajemniczy sposób ciągnęła się od tylnego wejścia aż do zlewu. Dodo przygotowywała kolację, a sceną jej zmagań był wielki drewniany stół kuchenny. Do każdej rzeczy w swoim życiu Dodo podchodziła z zapałem godnym prawdziwej kobiety interesu; jako żarliwa wyznawczyni samodoskonalenia ukończyła niedawno dwutygodniowy kurs kucharski w Amerykańskim Instytucie Kulinarnym. Jej specjalnością było przyrządzanie cielęciny oraz robienie z kuchni pobojowiska.

W przygotowaniach towarzyszyła jej Sally Stumack, nastoletnia córka sąsiadów, przyglądająca się poczynaniom Dodo z przerażeniem, lecz jednocześnie z podziwem. Choć była to wysoka dziewczyna, sprawiała wrażenie niezdarnej i ociężałej; miała długie, kręcone blond włosy i nosiła okulary z demonstracyjną ostentacją osoby mającej w głębokiej pogardzie wszelkie konkursy piękności. Kiedy Dodo urządzała przyjęcia, zawsze „zatrudniała" Sally do pomocy ze względu na jedną jej zaletę: Sally była potulna i słuchała jej we wszystkim.

– Sally, podaj mi mikser – poleciła Dodo. Smażyła właśnie malutkie naleśniki, które planowała podać jako pierwsze danie, przybrane wędzonym łososiem i ikrą z łososia.

– A gdzie jest? – zapytała Sally, kręcąc się po kuchni jak wielka niezgrabna mysz.

– Może w zlewie? – Dodo napełniła miskę mlekiem. Kilka kropel wylało się i spadło na katalog Victoria's Secret otwarty na stronie, gdzie widniało zdjęcie Janey w złotym kostiumie kąpielowym. Dodo podniosła katalog i strząsnęła mleko z powrotem do naczynia.

– Nie mogę uwierzyć, że Selden Rose przyprowadzi na bankiet modelkę Victoria's Secret – warknęła ze złością, nie wiadomo który już raz.

– Podobno to jego żona? – pisnęła Sally. Znalazła już mikser w koszu na śmieci i teraz ukradkiem go myła. Miała już dość rozmowy o Janey Wilcox. Dodo od godziny mówiła tylko o niej, a Sally mimo wszystko cieszyła się, że ją zobaczy, bo jeszcze nigdy w życiu nie spotkała modelki.

– Problem w tym – Dodo zabrała Sally mikser – że modelka Victoria's Secret zachwieje całą równowagą sił. Będzie się do niej ślinił każdy facet, łącznie z moim mężem. Uprzedziłam go już, że jeśli tylko spojrzy w jej stronę, to przez miesiąc odpoczywa od seksu. Faceci są jak psy – podsumowała. – Reagują na pozytywne i negatywne bodźce.

– Nie rozumiem, czym się martwisz – powiedziała Sally. – Przecież wcale nie ustępujesz jej urodą.

– To właśnie powiedziałam Markowi. – Dodo włączyła mikser, przez chwilę mieszała energicznie, a potem rzuciła okiem na duży, okrągły zegar wiszący nad porcelanowym zlewem. – Kochanie, zajmij się tym, dobrze? Idę na górę. Muszę się przebrać. – Wytarła ręce o fartuch i ruszyła szybkim krokiem do drzwi.

– Ale ja nie wiem, co z tym zrobić! – zawołała za nią Sally.

– Miksuj – poradziła Dodo.

W jadalni wisiało lustro. Dodo zatrzymała się przed nim i wzburzyła fryzurę.

– Wyglądasz bosko! – powiedziała na głos.

Dodo była młodą kobietą, na pierwszy rzut oka sprawiającą wrażenie bardzo pewnej siebie. Choć nikt nie nazwałby jej pięknością – miała kwadratową, męską twarz i bladą cerę usianą piegami – to była do tego stopnia przekonana o własnej atrakcyjności, że każdy, kto ją bliżej poznał, zaczynał się zastanawiać, czy to może on czegoś nie dostrzega.

Jej mąż Mark właśnie wrócił do domu. Spotkała go w hollu wejściowym. Mark Macadu był brunetem o gęstej fryzurze. Aż do czterdziestki udało mu się zachować sylwetkę. Potem roztył się, rozwiódł z pierwszą żoną i po czterech latach ożenił ponownie, z Dodo. Był to człowiek energiczny i rozsądny. „Naprawdę miły gość", tak wszyscy o nim mówili. Czasami ten miły gość żałował, że nie ma normalnej żony.

– Co słychać? – powitał ją, rzuciwszy numer „New York Post" na mały stolik.

– Cześć, duży – odpowiedziała Dodo. Ten epitet był nieco na wyrost, bo Mark miał zaledwie metr sześćdziesiąt pięć. – Zaraz zejdę. W kuchni jest Sally.

Wbiegła pędem po schodach. Na końcu korytarza na piętrze znajdowały się ciężkie dębowe drzwi prowadzące do największej sypialni. Dodo zamknęła je za sobą na klucz. Chwyciła torebkę i zaczęła szperać w niej nerwowo. W końcu, zniecierpliwiona, wytrząsnęła zawartość na łóżko. Posypały się stare paragony, papierowe serwetki z zapiskami, buteleczka kleju do paznokci, cztery szminki, brudne chusteczki jednorazowe, pęsetka do brwi, krem kosmetyczny z pudrem, dwa cieknące pióra, rozłażący się portfel, cztery studolarówki, czarny tusz do rzęs oraz szczotka pełna jasnych kosmyków. Rozrzuciwszy cały ten bałagan, Dodo znalazła wreszcie to, czego szukała: małą plastikową torebeczkę pełną białego proszku.

Włożyła do niej mały palec i wyciągnęła szczyptę na koniuszku długiego, sztucznego paznokcia. Podobnie jak Janey, Dodo miała nawyk obgryzania paznokci, ale za nic w świecie nie pozwoliłaby, żeby ktoś się o tym dowiedział. Raz w tygodniu obowiązkowo odwiedzała salon manicure, gdzie nakładano jej akrylowe tipsy. Wciągnęła proszek do jednego nozdrza, potem zatkała je i wciągnęła kolejną porcję drugim. Schowała torebeczkę do szuflady z bielizną i poszła do łazienki obejrzeć swój nos. Bałaganu na łóżku nie sprzątnęła.

Dodo Blanchette uważała się z kobietę na wskroś nowoczesną. Miała trzydzieści trzy lata i we własnym mniemaniu była osobą skazaną na sukces; cechowała ją niepohamowana ambicja oraz umiłowanie rywalizacji. Nazywała siebie neofeministką, wierzyła w samopomoc kobiet (dlatego właśnie zatrudniała Sally) i w każdej chwili myślała o tym, w jaki sposób dopomóc sobie w karierze, zawojować świat i trafić do gazet. Miała tłumy przyjaciółek, a jej ulubione powiedzonko brzmiało: „Babki rządzą!", przy czym koniecznie trzeba było wtedy przybić piątkę. Jak wiele kobiet z jej pokolenia Dodo bez oporów pomagała sobie w karierze ciałem i pięła się do góry przez łóżka swoich szefów. Tak właśnie poznała Marka.

Kłopot w tym, że czuła się taka wyczerpana! Była dziennikarką lokalnej filii CBS. Robiła reportaże o wszystkim: od premier filmowych po rankingi najlepszych solariów i informacje o kotkach, które wypadły z okna. Do pracy musiała wstawać o szóstej. Pierwszą czynnością dnia były ćwiczenia. O siódmej trzydzieści wyjeżdżała razem z mężem z domu. Jazda do miasta trwała godzinę; przez ten czas Dodo przeglądała cztery gazety. Potem dokumentacja reportażu, włosy i makijaż, następnie zwykle wyjazd na zdjęcia, później powrót do studia na montaż materiału, no i w końcu emisja – Dodo w telewizji. Po pracy trzeba było się spotkać ze znajomymi w jakimś modnym barze; dopiero po takim koktajlu Dodo szła na obiad (przy jedzeniu zawsze piła kilka kieliszków białego wina), chyba że na wieczór byli zaproszeni ważni goście, mogący dopomóc jej i mężowi w karierze. Wtedy wracała do domu i sama robiła obiad.

Dodo była orędowniczką ciężkiej pracy i hołdowała zasadzie, że trzeba ją wykonywać dobrze albo wcale. Lubiła mawiać, że w jej życiu więcej dzieje się przez tydzień niż u innych ludzi przez cały rok. Na domiar wszystkiego dochodziło dbanie o wygląd i linię, z tego powodu musiała nieustannie liczyć kalorie.

Dodo z natury była silnej budowy. W szkole grała w piłkę nożną, a na studiach (studiowała w Tufts University w Medford w stanie Massachusetts) zdobyła nawet krajowe mistrzostwo juniorów. Jej duże, obwisłe piersi, które upychała w uwydatniających biust stanikach, fascynowały mężczyzn, odkąd tylko sięgała pamięcią. Niemniej to nie wystarczyło: już dwa razy musiała zrobić sobie liposukcję, od pasa aż do kolan. Potęgę swoich piersi odkryła równocześnie z urokami kokainy, w wieku dwudziestu dwóch lat, kiedy była stażystką w „New York Timesie". Wyleciała z pracy po pół roku, oficjalnie za notoryczne spóźnienia, a faktycznie za to, że spała ze swoim szefem; kiedy jego żona odkryła romans, zmusiła go, żeby zwolnił Dodo. Od tego czasu Dodo opanowała swój nałóg kokainowy, ale już nigdy nie przemogła żądzy, jaką budzili w niej mężczyźni mający władzę. Podświadomie starała się dorównać wyglądem modelkom z reklam, lecz jednocześnie przerażało ją to, jak wielki wpływ na facetów mają słodkie idiotki. Książka „Piękność: Jak oczekiwania mężczyzn zrujnowały kobietom życie" należała do jej ulubionych lektur; często cytowała ją w towarzystwie, przytaczając zdania w stylu: „Obserwowana od niedawna obsesja mężczyzn na punkcie kobiecej urody jest jednym z powodów upadku współczesnej rodziny". Ale Dodo nie mogła oprzeć się fantazjom o mężczyźnie u szczytu władzy, ogarniętego obsesją na punkcie jej urody…

Stanęła przed lustrem w łazience, żeby umalować usta. Dotknęła górnej wargi; kilka zastrzyków z kolagenu i nie musiałaby już zazdrościć Janey Wilcox… A czego ja jej właściwie zazdroszczę, zastanowiła się. Janey Wilcox to manekin, a w tym środowisku nawet najpiękniejsza kobieta, jeśli nie jest wykształcona, nie zna się na biznesie i polityce, a do tego właściwie nic nie robi, zwykle szybko traci zainteresowane mężczyzn.

Ale nawet te wszystkie umiejętności nie dawały gwarancji utrzymania faceta przy sobie, pomyślała Dodo z goryczą. Już od pół roku czuła, że jej mąż zaczyna się nią nudzić; do tej pory codziennie oglądał o piątej jej materiał, ale ostatnio przyznał się, że „zapomniał" o nim. Musiała zwrócić mu uwagę, nie przebierając w słowach, że własna żona to nie są klucze, o których można zapomnieć. Zwykle takie wybuchy przynosiły pożądane efekty, ale coraz częściej zdarzało się, że Mark tylko przewracał oczami i szedł oglądać telewizję. Można więc powiedzieć, że winę za romans Dodo z jego najlepszym przyjacielem, Paulem Loveladym, ponosił nie kto inny jak on sam.

Paul Lovelady i jego żona Carolina, pianistka (podawała się za jakąś rosyjską księżniczkę, w co Dodo ani trochę nie wierzyła), byli zaproszeni dziś na kolację. Dodo miała więc tego popołudnia dwa zmartwienia: Janey Wilcox i Paula, który mógł się czymś zdradzić. Zaczęło się przed miesiącem i od tej pory spali ze sobą dwukrotnie. Za każdym razem spotykali się w weekend, kiedy Mark był na siłowni, a Carolina miała próbę w Lincoln Center. Codziennie około godziny rozmawiali przez telefon; Paul prawił jej, że jest „błyskotliwa" i „piękna", a choć Carolina należała do jej najlepszych przyjaciółek, to jednak Dodo nie czuła wyrzutów sumienia. Już dawno temu doszła do wniosku, że sumienie tylko utrudnia życie, a zdrada męża to problem żony, nie kochanki.

Rozprowadziła na ustach błyszczyk i wyszła z łazienki. Wychodząc z pokoju, usłyszała nieubłagany zew torebeczki z działką kokainy. Zapowiadał się długi wieczór; pozwoliła sobie jeszcze na dwa małe strzały, żeby poprawić samopoczucie i łatwiej przez niego przebrnąć. Obiecała sobie, że więcej już nie weźmie. Dziś.

W tym samym czasie Mark podkradał się do kuchni z duszą na ramieniu, wyczulony na wszelkie oznaki nieszczęścia. Trzy lata małżeństwa z Dodo nauczyły go być zawsze gotowym na wszystko; kilka razy zdarzyło się, że musiał gasić ogień w kuchni. Śmiertelnie bał się pożarów, ale Dodo to nic nie obchodziło. Oświadczyła mu, że dla dyplomowanego kucharza (za jakiego się uważała) ogień w kuchni to rzecz zwyczajna. Mark wątpił, czy dwutygodniowy kurs gotowania czyni z człowieka kucharza, ale Dodo postawiła na swoim, a on zdążył się już nauczyć również tego, że pobłażanie żonie ułatwia życie – nawet jeśli kłamie ona w żywe oczy.

Dziś jednak do katastrofy nie doszło. Oczywiście, w kuchni panował chaos, ale to akurat była normalka. Mark zastał tam Sally, przemiłą dziewczynkę (wyrośniętą jak na dziewczynkę, pomyślał) sąsiadów. Sally miksowała coś w rondelku, a z piekarnika dochodził aromat pieczonego jagnięcia.

– Dobry wieczór panu – powiedziała Sally.

– Posłuchaj – Mark podszedł do lodówki i wyjął butelkę białego wina – możesz mi mówić Mark. Nie jestem twoim ojcem…

– Wiem, proszę pana – odparła.

Mówili to sobie przy każdym spotkaniu. Mark wyjął z szuflady specjalistyczny korkociąg i uśmiechnął się do Sally. Pomyślał sobie, jacy mili i kulturalni są mieszkańcy przedmieść w porównaniu z ludźmi z miasta.


Carolina i Paul Lovelady zjawili się dokładnie o wpół do ósmej. Carolina, całując Dodo na powitanie, szepnęła jej do ucha:

– Masz coś?

Dodo skinęła głową i odrzekła, też szeptem:

– W szufladzie z bielizną.

Dodo przyjaźniła się z Carolina już od dwóch lat. Połączyła je namiętność do kokainy, skrzętnie skrywana przed mężami.

Paul, widząc tę konspirację, nagle przeraził się, że Dodo powiedziała Carolinie o ich romansie. Zapytał, łypiąc okiem na Marka:

– A o czym wy tak szepczecie?

– O niczym – odparła Dodo. – Obgadujemy tę modelkę.

– Paul myśli o niej od rana – powiedziała Carolina. – Nie przyzna się, ale ja zawsze dokładnie wiem, co mu chodzi po głowie. Prawda, że wiem, najdroższy? – Poklepała go po policzku.

Paul znów wpadł w panikę i po raz kolejny zaczął żałować, że przespał się z Dodo. Dla niego to miał być przyjacielski numerek po sąsiedzku, tymczasem po drugim razie Dodo zaczęła wydzwaniać do niego do biura. Codziennie! Postanowił raz na zawsze z tym skończyć, ale zmienił zdanie, kiedy tylko rzucił okiem na jej cycki. Pod marynarką miała sam stanik, a biust prężył się w rozcięciu pomiędzy klapami. Paul widział dokładnie niebieską koronkę stanika, tego samego, który zdjął z niej, kiedy pierwszy raz poszli do łóżka. W jednej chwili przypomniał sobie pokrzepiający ciężar tych pełnych piersi i zdecydował, że jeszcze jeden raz nikomu nie zaszkodzi. A żona? Natura nie wyposażyła jej nawet po części równie szczodrze. Carolina była kobietą ze wszech miar elegancką, ale przestała go podniecać już po roku małżeństwa.

– Jestem amerykańskim samcem pełnej krwi. Czy to moja wina… – powiedział.

– … że ptaszek rwie się z klatki? – dokończyła Dodo ze znaczącym uśmiechem.

– Idę do łazienki – powiedziała Carolina, wchodząc na piętro.


Ross i Constance Jaredowie dotarli kilka minut później. Zdaniem Dodo, Constance jak zwykle była w dziwnym stroju; niebieska marszczona koszula i welwetowa spódnica upodabniały ją do niewinnej nastolatki, którą była, kiedy po raz pierwszy wystąpiła w American Ballet Theatre. Carolina twierdziła, że Constance jest jakaś dziwna, ale Dodo zawsze jej broniła, mówiąc, że to zwyczajna, miła dziewczyna, a że ma trochę pomieszane w głowie… Trudno się dziwić komuś, kto przez całe życie wciskał stopy w baletki. Najbardziej jednak Dodo lubiła Constance za to, że nigdy nic nie mówiła, a tym samym nie odwracała uwagi ogółu od niej samej.

Trzy pary przeszły do salonu, gdzie stały miski pełne orzechów i oliwek oraz taca z miękkimi serami francuskimi. Przez blisko kwadrans mężczyźni dyskutowali o taktykach walki o pozycję w pracy, a Dodo i Carolina analizowały osobowość nowej współpracownicy Dodo, młodej dziewczyny z naboru, która podobno krzywo na nią patrzyła. Nagle ktoś zadzwonił do drzwi; rozmowy na moment ucichły, po czym wszyscy z udawaną obojętnością powrócili do dyskusji.

Drzwi otworzyła Sally. Po przybyciu pierwszych gości Dodo zawsze „pozwalała" jej otwierać drzwi; mówiła, że „robi to specjalnie dla niej", żeby Sally zyskała więcej doświadczenia potrzebnego pani domu. Nie zmieniało to faktu, że Sally czuła się jak służąca. Dziś jednak z wielką chęcią zabawiła się w kamerdynera – dzięki temu pierwsza miała zobaczyć Janey Wilcox. Nie mogła się już doczekać.

Według Dodo Janey miała być „zabójczą laską". Sally, która uczęszczała do prywatnej szkoły, wiedziała, co to jest zabójcza laska, ale nigdy jeszcze nie spotkała się z dorosłym okazem tego gatunku. Nigdy też nie widziała z bliska modelki. Dodo ostrzegała ją, że wyglądają one dobrze tylko na zdjęciach, ale Sally jakoś nie mogła w to uwierzyć, a już w żadnym razie nie była przygotowana na wizję, która spłynęła na nią, kiedy otworzyła drzwi. Zdjęta nabożnym podziwem, cofnęła się o krok, nieomal wywracając się na orientalnym dywaniku.

Sally był wysoka i wiedziała o tym – w wieku szesnastu lat miała ponad metr siedemdziesiąt pięć – lecz Janey, wydawało się, była zbudowana jak Amazonka. Tak idealnej figury Sally nie widziała dotąd u nikogo i nie podejrzewała nawet, że na świecie żyją tacy ludzie. Kiedy zaś Janey przemówiła, jej głos był jak ożywczy deszcz.

– Czy zastaliśmy twoich rodziców?

– Właściwie… – wyjąkała Sally, szarpiąc nerwowo za klamkę – to nie są moi rodzice… Mieszkam po sąsiedzku… – Zabrakło jej słów.

– To bardzo miło. – Janey rozejrzała się wokół, a jej spojrzenie wydało się Sally rozbawione i pełne pogardy. W hollu wisiał olbrzymi portret przedstawiający Dodo w peniuarze i perłach, niezbyt udany, bo malowany na podstawie fotografii. Na jego widok twarz Janey rozjaśnił leciutki uśmieszek, a Sally nagle poczuła, że wstydzi się za Dodo.

– Wszyscy czekają w salonie. – Z zapartym tchem odprowadziła Janey i Seldena wzrokiem, po czym wróciła do kuchni w radosnych podskokach. Dodo się wścieknie: Janey Wilcox była dokładnie taka sama jak na fotografiach! Sally nalała sobie lampkę białego wina (państwo Macadu piją tak dużo, że na pewno tego nie zauważą) i pomyślała, że idealny obraz Janey psuje tylko ten jej mąż. Kobieta z taką urodą powinna wyjść za aktora, a nie za przeciętniaka, który wygląda jak jej ojciec, pan Macadu albo pierwszy lepszy sąsiad.

– Mark! – zawołał Selden od progu.

Zebrani w salonie spojrzeli w stronę drzwi, a następnie równie szybko odwrócili głowy – wszyscy z wyjątkiem Marka, który podszedł do Rose'ów z otwartymi ramionami. Chwycił dłoń Seldena w obie ręce, po czym obaj poklepali się po plecach.

– To moja żona, Janey – przedstawił Selden.

Mark przywołał na twarz wyważony uśmiech i podał jej rękę.

Dodo od razu zauważyła, że wszyscy mężczyźni starają się nie patrzeć na Janey, a ich wysiłki, pomyślała z irytacją, przynoszą odwrotny efekt; tym wyraźniej przez to widać, że marzą o tym, aby pożreć ją wzrokiem. W oczach Dodo Janey była ucieleśnieniem męskich pragnień: pospolitą, seksowną idiotką. Nie spiesząc się, wstała z kanapy i przeszła przez pokój.

– Witam. Ty pewnie jesteś Janey.

– Zgadza się. A ty…?

– Dodo Blanchette, żona Marka. – Głos Dodo był chłodny, ale w środku aż gotowała się z wściekłości. Czy Selden nie przedstawił jej nikogo, nawet gospodyni? Wytłumaczyła sobie jednak, że zapewne to zrobił, ale Janey była zwyczajnie zbyt głupia, żeby to zapamiętać. – Trafiliście bez problemów do tej naszej pustelni? – zapytała.

– Prawdę mówiąc, kierowca zgubił drogę – wyznała Janey.

– Wybaczcie nam – powiedział Mark. – Dodo nie ma za grosz orientacji przestrzennej… Nawet w torbie na zakupy nie potrafi niczego znaleźć.

Dodo rzuciła mu złe spojrzenie, nie wiedząc już, komu bardziej życzy śmierci: mężowi czy… Janey Wilcox.


– Proponuję wznieść toast. – Dodo uderzyła nożem w szklankę na wodę. Wstała chwiejnie, ryzykownie balansując kieliszkiem czerwonego wina. Zdążyła już sporo wypić, a koki też poszło więcej, niż planowała. Czuła, że jest na niezłym haju. – Za nowego członka naszej małej rodzinki! Witamy Janey Wilcox!

– Witamy!

Janey wyprostowała się na krześle, pociągając łyk wina. Zmusiła się do uśmiechu, myśląc jednocześnie, że nigdy nie zostanie członkiem tej rodzinki, choćby nie wiedzieć jak bardzo się starała. Była jak cudzoziemiec, który nie zna tutejszego języka; siedząc przy tym stole, czuła się samotna jak bezpański pies.

Na przykład ta Dodo, pomyślała. To jakaś wariatka! Zanim zasiedli do kolacji, Dodo niemalże siłą oprowadziła Janey po całym domu. Co chwilę przy tym zaznaczała, że oczywiście, mogliby mieszkać w mieście, ale za pięć milionów w Greenwich można kupić większą posiadłość… W sypialni Janey odmówiła działki kokainy, ale i tak musiała przesiedzieć z Dodo blisko kwadrans w łazience. Dowiedziała się wtedy wszystkiego o praktykowanej przez Dodo metodzie antykoncepcyjnej, polegającej na stosowaniu testu owulacyjnego i powstrzymywaniu się od współżycia w dni płodne.

– Wyobrażasz sobie mnie z dzieckiem? – dopytywała się Dodo. – A facetom tylko to w głowie. Mamy im dawać ciała i rodzić dzieci. A ja pracuję, i to ciężko! Do tego muszę się zajmować domem i Markiem, bo on przecież nic nie zrobi…

Była jeszcze Carolina. Jej twarz cechowały arystokratyczne rysy, które dwieście lat temu uznano by za szczyt piękności. Pod tą piękną maską kryły się jednak złe, czujne oczy kobiety, która wie, że mąż ją zdradza, ale nie zdobyła na to jeszcze niezbitych dowodów. Ale pójdzie jej szybko, pomyślała Janey, patrząc, jak Dodo klei się do Paula, szepcze mu na ucho żarciki i trąca go kolanem…

No i jeszcze ta biedna mała Constance, tak chuda, że w każdej chwili mogła zemdleć z wycieńczenia. Nikt nie zwracał na nią uwagi, jakby była wielką lalką posadzoną przy stole.

Całe towarzystwo było zarozumiałe i bardzo z siebie zadowolone.

– Nadal uważam, że republikanie rozwalą nam gospodarkę – gorączkował się Ross.

– Wiesz dobrze, że to bzdura – przekonywał go Selden. – Gospodarka idzie własnym kursem bez względu na to, czy prezydent jest republikaninem, czy demokratą…

– Jako jedyna osoba w tym gronie, która naprawdę pracuje w telewizji, oświadczam, że niedługo obroty giełdy powrócą do dawnego poziomu – powiedziała Dodo.

– Ross, kochany, zupełnie zapomniałeś o Reaganie – zauważyła Carolina.

Janey kłuła widelcem swoją porcję jagnięciny i milczała. Mięso było o wiele za krwiste jak na jej gust; zaczęła się obawiać, że niedosmażoną jagnięcina można się zatruć. Nagle Ross ją zapytał:

– Zainwestowałaś pieniądze na giełdzie?

– Trochę – odpowiedziała.

– Janey pewnie ma agenta do spraw finansowych – powiedziała Dodo. – Tak robią modelki, prawda? Nie muszą się znać na giełdzie.

– Wiele modelek osobiście obraca swoimi pieniędzmi – odparła Janey.

– Rozmawiałem ostatnio z jednym gościem związanym z tym biznesem – wtrącił Paul. – Według niego sekret sukcesu wielu top-modelek polega na tym, że są one bystre. Inaczej nie zaszłyby tak wysoko.

– Daj spokój, Paul – nie wytrzymała Carolina. – Bystre w porównaniu z kim? – Zapadła martwa cisza i Carolina musiała szybko dodać: – Nie mówię o tobie, Janey.

Ktoś szybko zmienił temat, wspominając górską wycieczkę podczas wspólnej podróży do Indii w zeszłym roku.

Janey nie mogła słuchać tej rozmowy. Szczerze nie znosiła wszelkich sportów i nigdy nie była w Indiach. Ukradkiem rzuciła okiem na zegarek; było dopiero wpół do dziesiątej. Co za dziwaczna zbieranina, pomyślała. Ktoś, kto ich nie zna, nigdy nie zgadnie, kto tu jest czyim mężem, kto czyją żoną. Między małżonkami zasiadającymi przy tym stole nie istniała żadna głębsza więź. Wyglądali jak nastolatki bawiące się w dorosłych…

– Co robimy w tym roku? – zapytała Carolina.

– Obstaję przy swoim: wsiadamy do naszych ferrari i śmigamy do Montany pościgać się – powiedział Mark.

– Masz ferrari, prawda, Rose?

– Mam coś lepszego – odparł Selden. – Jaguara XK 120.

– Ile wyciągnie?

Selden wzruszył ramionami.

– Sto sześćdziesiąt, sto dziewięćdziesiąt?

– To nałykasz się naszych spalin – podsumowała Dodo.

– Dlaczego akurat do Montany? – Janey zapragnęła włączyć się wreszcie do rozmowy.

– Bo tam nie ma ograniczeń prędkości? – W głosie Caroliny zabrzmiało szyderstwo, ale było ono akurat na tyle subtelne, aby nie zauważyli go mężczyźni.

– Jesteś tylko modelką, Janey? – zapytała Dodo i natychmiast, jakby się przestraszyła, że strzeliła gafę, dodała: – Bo wiele top-modelek ma też inne zajęcia, prawda? Ta elegancka dziewczyna, ta z idealnie piękną twarzą… Jak ona się nazywa? – zwróciła się do Caroliny.

– Christy Turlington – podpowiedziała przyjaciółka. – Prowadzi własną spółkę, firmuje linię odzieżową… Chyba nawet kręci filmy wideo z ćwiczeniami jogi.

– No właśnie, Janey – odezwał się Paul, wlepiając w nią zapite oczka. – Opowiedz nam wszystko o sobie.

Nagle Janey znalazła się w centrum uwagi. Poczuła narastającą panikę; kręciło jej się głowie i miała duszności. Kompletnie zdrętwiała i nawet strój, na którym opierała poczucie własnej tożsamości, nie mógł jej pomóc. Jeżeli teraz nic nie powie, wyjdzie na idiotkę. Prędzej mnie szlag trafi, pomyślała, niż dam wam tę satysfakcję…

Popiła wina z kieliszka.

– Zajmuję się produkcją filmów – oświadczyła bez zmrużenia oka.

– Tak? – Dodo była pod wrażeniem.

– Nad czym teraz pracujesz? – Carolina wyjęła papierosa z torebki.

– Nie pal, bardzo cię proszę – powiedział Paul.

– Pocałuj mnie w dupę – zaproponowała, zapalając.

– W zeszłym roku napisałam scenariusz – Janey nie po raz pierwszy przekonała się, że najtrudniejsze jest pierwsze kłamstwo – i teraz będę go realizować.

Wypiła kolejny łyk wina. Nie śmiała spojrzeć na Seldena, widziała tylko kątem oka, że jego twarz wyraża kompletne zaskoczenie, jakby nie mógł uwierzyć, że jego żona jest zdolna do takiego oszustwa. Ale co miała robić?

– O czym jest twój scenariusz? – zapytała Carolina.

– O modelce, którą wszyscy chcą wykorzystać – oznajmiła Janey.

– Historia stara jak świat – mruknął Selden lekceważąco.

– Selden się gniewa, bo nic o tym nie wiedział – wyjaśniła Janey Carolinie i Dodo. Odwróciła się do męża: – Nie powiedziałam ci, kochanie, bo to miała być niespodzianka. Myślałeś, że na czym spędzam popołudnia?

Ostatnie pytanie wywołało salwy śmiechu.

– Chyba nie sądziłeś, że twoja żona całe popołudnia spędza w sklepie? – Dodo zachichotała.

– Ja w ogóle nie wiem, czym wy się zajmujecie – skwitował Selden i szybko zmieniając temat, zapytał Rossa: – Jak tam dziadek?

„Dziadkiem" nazywali Victora Matricka, posuniętego już w latach dyrektora koncernu Splatch Verner.

– Wariuje na starość – odpowiedział Ross.

– Podobno kupił samolot – dodał Mark.

– Samolot? – Paul zaśmiał się drwiąco. – Masz nieścisłe informacje. Kupił jumbo jeta, Boeinga 727…

– Czy któryś z was wie, co się naprawdę dzieje z tymi wszystkimi wpływami? – zapytał Selden.

Dodo, siedząca z drugiej strony Seldena, nachyliła się do Janey przed samym jego nosem.

– Wiesz, ja też byłam modelką – szepnęła.

– Naprawdę? – Janey udała zainteresowaną.

– Przez dwa miesiące – zadrwiła Carolina. – A ja przez cały rok.

– Halo? Mylisz się, moja droga – oznajmiła Dodo. – Przez dwa lata reklamowałam kostiumy kąpielowe Tropicana.

– Nieważne. Okropny zawód – rzekła Carolina.

– Nie wiem, jak ty to znosisz – zawtórowała jej Dodo. – To takie nudne. No i każdy fotograf przystawia się do ciebie…

– Macie rację – przyznała Janey. – To okropny zawód. Ale wiecie, co jest najdziwniejsze? – Upiła wina z kieliszka. – Prawie każda ładna dziewczyna, jaką w życiu poznałam, była kiedyś modelką albo chciała nią zostać.


– No cóż – powiedziała Janey z przekąsem, kiedy już siedzieli w samochodzie. – Ta córeczka sąsiadów była miła.

– Wszyscy byli mili. To świetni ludzie – powiedział Selden.

Janey żachnęła się. Nie wiedząc czemu, poczuła nagły gniew.

Kłótnia wisiała w powietrzu.

– Constance była słodka jak zawsze – powiedziała – ale chyba coś z nią nie tak. Może ma zaburzenia pokarmowe?

– To bardzo ciekawa osoba, trzeba tylko spróbować z nią porozmawiać – rzekł Selden.

– Aha. Jasne… – Janey wbiła wzrok w okno. Ciekawe, kiedy zaczną się kłócić. Jeśli zdążą dojechać do domu, być może wszystko rozejdzie się po kościach.

Selden uznał tę zdawkową odpowiedź za ustępstwo.

– Dodo, żona Marka, to dusza towarzystwa.

– Racja – przyznała Janey bez entuzjazmu – za to nie umie gotować. Myślisz, że od surowej jagnięciny można się rozchorować?

– Robi świetną karierę – ciągnął Selden. – To jedna z najlepszych dziennikarek.

Nie mógł zrozumieć, czemu Janey nie odnalazła się w tym gronie. Jego pierwsza żona, Sheila, miała mnóstwo przyjaciółek i nigdy najmniejszych problemów w kontaktach z żonami jego znajomych z pracy.

– Prawdę mówiąc – rzekł, rozluźniając krawat – to żadnej z nich nie pozwoliłaś się dziś do siebie zbliżyć.

– Ja? – Janey odwróciła się do niego z wyrazem zdumienia na twarzy. Ale głupi ci mężczyźni! – To one od samego początku mnie znienawidziły. Widziałeś, jak ta Dodo na mnie spojrzała, kiedy przyszliśmy? A nie słyszałeś, co wygadywały o modelkach?

– Może to przez tę sukienkę! – wybuchnął Selden. Stało się. Powiedział to na głos. Zapewne był to błąd, ale przynajmniej nareszcie mu ulżyło…

Janey potrząsnęła głową z niesmakiem.

– Twoim kolegom się podobała – zauważyła cierpko.

Tego już za wiele, pomyślał. Skąd te ciągłe kłótnie? Za każdym razem, kiedy próbował z nią kulturalnie porozmawiać, kończyło się bezsensowną szarpaniną, do złudzenia przypominającą ich pierwszą rozmowę na bankiecie u Mimi Kilroy. Do tej pory uważał, że były to tylko uwodzicielskie zaczepki, kokieteryjna gadka, która miała skończyć się łóżkiem, teraz jednak zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem jej wrogość już wtedy nie była sygnałem poważnej różnicy poglądów i wartości. I do tego to kłamstwo o produkowaniu filmów…

– Wydaje mi się, że musimy porozmawiać – oświadczył.

– Tak? – zadrwiła. – A o czym? Może uważasz, że miałam siedzieć cicho i znosić tę ich bezczelność?

– Dobrze – odpowiedział – na ich zachowanie nie mam wpływu. Ale dlaczego im naplotłaś, że produkujesz filmy?

– A dlaczego nie? – W jej oczach błysnął ogień.

– Bo to nieprawda – niemalże krzyknął.

Kiedy Selden tracił cierpliwość, Janey zwykle już miała go w garści. Tak było i tym razem. Założyła ręce na piersi i powiedziała zimno:

– Nikt nie będzie mnie łajał jak małą dziewczynkę. Nawet pan, panie Rose.

I skończyło się na tym, że musiał się tłumaczyć.

– Nie łajam cię. Chcę tylko wiedzieć, po co to było. Jesteś moją żoną, do cholery…

– I pewnie sądzisz, że będę ci się ze wszystkiego spowiadać? – To był manewr, który miał go odciągnąć od sedna całej rozmowy. Ale on znał już tę sztuczkę, przynajmniej tę jedną.

– Janey – westchnął – przecież ty nie produkujesz filmów. A ten scenariusz? Co to za brednie?

Scenariusz! Mało brakowało, a wydałby się jej sekret! Trzeba było się bronić:

– Być może jeszcze niczego nie wyprodukowałam ani nie napisałam. Ale wszystko do czasu. Dowiedz się, że wiążę z tym bardzo, bardzo poważne plany na przyszłość. Więc jeśli ci to nie odpowiada, najlepiej powiedzmy to sobie od razu.

Przez jedną chwilę Selden nie wiedział, czy ma się śmiać, czy chwycić ją za ramiona i potrząsnąć jak dzieckiem – może udałoby mu się wytrząsnąć z niej prawdę. Bo Janey nie miała zielonego pojęcia, jak wygląda praca producenta ani jak robi się film; po kilku dniach zabawy w filmowca znudziłaby się tym i wróciła do swojej ulubionej czynności – kupowania.

– Rób, jak uważasz.

– Dziękuję – odpowiedziała. Wsunęła palec do ust i odwróciła wzrok. Prawdę mówiąc, nie miała żadnych planów związanych z produkcją filmów; gdyby Selden nie drążył tematu, nigdy by o tym nie wspomniała. Ale teraz ten pomysł wydał jej się dobry. Reakcje Dodo i Caroliny wskazywały na to, że producent cieszy się szacunkiem, którego Janey tak pragnęła. Oczywiście tamto kłamstwo było niezamierzone, ale właściwie, skoro już zdecydowała, że będzie to robić, to nie było już kłamstwo… I niech Selden myśli sobie, co chce.

Wyjrzała przez okno. Wyjechali już na autostradę i mknęli z powrotem do miasta. Samochód mijał stacje benzynowe, billboardy, domy z tandetnych materiałów. Co to za życie w takim miejscu, pomyślała, czując nagłą ulgę, że ma już ten wieczór za sobą.

– Proszę cię – dotknęła dłoni męża w pojednawczym geście – nie kłóćmy się już. Szczególnie o jakichś tam ludzi, których pewnie nigdy więcej nie spotkam…

Wyrwał rękę ze złością. Czy to możliwe, że między nimi nie było żadnego porozumienia?

– Oczywiście, że jeszcze ich spotkasz – oświadczył. – Zwłaszcza jeśli zamieszkamy w Greenwich. Będziesz ich widywać codziennie…

– Mamy tam mieszkać? – wykrzyknęła przerażona.

– Nie inaczej – powiedział, siląc się na cierpliwość. – Od początku to planowaliśmy.

– Naprawdę? – Wpadła w panikę. Nie mogła sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek rozmawiali o Greenwich, jak tylko przy okazji tej dzisiejszej kolacji u znajomych. Przeprowadzka tam oznaczała śmierć, tego Janey była pewna. Zostałaby zwykłą kurą domową – mogłaby nawet skończyć jak ta Dodo…

– Mark słyszał, że do kupienia jest świetny dom na ich ulicy, nad samą wodą. Moglibyśmy trzymać tam łódź. Pamiętasz, jak fajnie było w lecie na łodzi?

Spojrzała mu w oczy. Była w nich nieustępliwość i wyzwanie do kolejnej walki. Jego twarz była niewzruszona. Kobiecy instynkt podpowiedział Janey, że to nie pora na następną kłótnię; poddała się.

– Jasne – mruknęła wymijająco. – Byłoby super.

Selden natychmiast się uspokoił. Najwidoczniej pomyślał, że kryzys został zażegnany, bo wziął ją za rękę.

– Nie wiem, czy jest tam przystań, ale możemy ją zbudować, a w tym domu zmieści się wszystko, czego nam trzeba. Jeśli chcesz, możemy urządzić nawet salę do ćwiczeń…

Ćwiczenia fizyczne należały do jej najmniej ulubionych rozrywek, ale mimo to przyznała:

– To brzmi nieźle…

– Zadzwonię jutro do Marka i zapytam o tego agenta nieruchomości.

Ziewnęła, żeby pomyślał, że jest śpiąca. Przytuliła się do niego, kładąc głowę na jego ramieniu. Po chwili Selden zaczął gładzić jej włosy.

Zamknęła oczy, choć wcale nie była zmęczona. Jej umysł pracował gorączkowo, obmyślając sposoby wybrnięcia z tej sytuacji. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że małżeństwo z Seldenem Rose'em może się okazać poważnym błędem. Przed oczyma stanął jej George i jego apartament. Powiedziała, że nie potrafiłaby mieszkać w takim miejscu, ale teraz kiedy wyobraziła sobie życie w Greenwich, zrozumiała, że to nieprawda, że niczego bardziej nie pragnie, niż mieszkać w najwspanialszym apartamencie w Nowym Jorku. Gdyby miała choć odrobinę oleju w głowie, zainteresowałaby się George'em i wyszłaby za niego już dawno temu.

George… Ta myśl ją pobudziła. George – pieniądze i władza. To był mężczyzna dla niej.

Rozdział 9

Nad skrzyżowaniem Piątej Alei i Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy wisiała gwiazda wigilijna o ramionach trzymetrowej długości. Latarnie przybrano wieńcami, a na wystawach sklepowych pyszniły się odświętnie wystrojone manekiny. Grudzień roku 2000 był dojmująco zimny. Średnia temperatura wynosiła minus cztery stopnie, ale sklepy i restauracje były pełne klientów pragnących wydać jak najwięcej. Działo się tak z dwóch powodów: do łask powróciły futra i zapanowała moda na rozrzutność. Kupowano wszystko: od plastikowych zegarków wysadzanych prawdziwymi brylantami po buty z czerwonej krokodylej skóry za pięć tysięcy dolarów. Najważniejszą strefą erogenną ogłoszono brzuch, który bez względu na chłód obowiązkowo musiał być odsłonięty, natomiast kalifornijscy chirurdzy plastyczni reklamowali nową usługę: za pewną opłatą kobiety mogły poddać się zabiegowi odmłodzenia narządów płciowych.

– A po co to komu? To grzech poprawiać dary od Boga! – zawyrokowała Pippi Maus z oburzeniem. Wychodziły właśnie we trójkę z restauracji Ciprianiego. Pippi była lekko wstawiona; Janey poznała ją już trochę i wiedziała, że nigdy nie bywa ona zupełnie trzeźwa. Dawało jej to poczucie wyższości nad Pippi, chociaż akurat tego dnia też co nieco wypiła.

– Tak uważasz? – zapytała, myśląc jednocześnie, że u Pippi jest to prawdopodobnie jedyna część ciała, która zachowała swój pierwotny kształt.

– Mimi nic nie rozumie – parsknęła Pippi. – Z wiekiem tam na dole wszystko się zmienia.

– Co konkretnie? – spytała ostro Mimi.

– No, wiesz. Wargi… rozciągają się! – Pippi wybuchnęła śmiechem, łapiąc Janey za ramię. – Ja spałam już z tyloma facetami, że mam tam rozpadlinę jak Wielki Kanion!

– W życiu nie słyszałam podobnej bzdury. – Mimi naciągnęła rękawiczki. – Ale zaczynam się martwić. Chcesz powiedzieć, że jeśli… ktoś… mi tam zajrzy, to pomyśli, że jestem stara?

– Ktoś, to znaczy Zizi? – palnęła Pippi i zakryła usta, jakby nagle dotarło do niej, że wypaplała sekret. – Oczywiście, że dla niego jesteś stara. – Pippi była na bakier z dobrym wychowaniem. Brakowało jej manier tak samo jak wdzięku; nie nauczyła się nawet dobrze chodzić na szpilkach, skutkiem czego zawsze niezdarnie kuśtykała. Jej niepewny chód i głośne gadanie zaczynały zwracać uwagę przechodniów, rozpoznających w niej aktorkę.

– Przestań, Pippi – poprosiła Janey, usiłując opanować sytuację. – Chcesz znów trafić do gazet na strony z plotkami?

– Ja z nich nigdy nie znikam – pochwaliła się Pippi. – I oświadczam, że gazety zawsze kłamią.

– Idziemy na piechotę czy jedziemy samochodem? – zapytała Mimi.

– Jedziemy – zdecydowała Janey, spoglądając na Pippi. Nauczyła się ją „kochać" i „uwielbiać", a nawet potrafiła przyznać rację Mimi, kiedy mówiła, że Pippi to „histeryczka". Jednak w skrytości ducha miała serdecznie dość niańczenia Pippi Maus, która folgowała sobie we wszystkim: piła, brała kokainę, lubiła zamykać się w łazience z ledwie co poznanym facetem i często kończyła imprezy pod stołem. Kiedy znikała, trzeba było jej szukać, a szczęśliwy znalazca musiał koić jej napady histerii. Trudno było przewidzieć, czego będą one dotyczyć: Pippi równie łatwo płakała z powodu urojonej zniewagi, jak snuła plany morderczej zemsty na kimś, kto ją skrzywdził. Janey wcale nie pragnęła jej towarzystwa, ale nie dało się go uniknąć, bo ostatnimi czasy Pippi przykleiła się do Mimi.

– W każdym razie – ciągnęła dalej Pippi (kiedy była pijana albo na haju, robiła się nachalna i uparcie kontynuowała temat, nawet gdy nikt już nie chciał jej słuchać) – ty, Mimi, jesteś od niego starsza o dwadzieścia lat. Nie można spać z facetem o dwadzieścia lat starszym i nie uważać go za obrzydliwego dziada.

– Można – sprzeciwiła się Janey.

– Ty gustujesz w starszych panach – zbyła ją Pippi. Janey musiała się bronić:

– Selden nie jest stary.

– Ma co najmniej piętnaście lat więcej od ciebie, o ile podajesz swój prawdziwy wiek…

– Pippi! – ostrzegła ją Mimi, dając ręką znak swojemu kierowcy.

– Co? – Pippi wzruszyła ramionami. – Nie myślcie, że ja nie odejmuję sobie lat…

– Nie musisz – przypomniała jej Mimi. – Nie zapominaj, że poznałam cię, kiedy byłaś dziesięciolatką.

Przy chodniku zaparkował czarny mercedes. Wysiadł z niego Muhammad i otworzył tylne drzwi.

– Dziękuję – powiedziała Mimi. Wsiadły we trójkę i samochód włączył się w świąteczną procesję pojazdów pełznących Piątą Aleją. Przejechanie dziesięciu przecznic mogło zająć kwadrans, ale Janey to nie przeszkadzało. Bo przecież jaki to szyk jeździć prywatnym mercedesem z szoferem! Jak wspaniale być bogatą i chodzić w futrach, jadać w najbardziej ekskluzywnych restauracjach w mieście, upijać się na wesoło szampanem, być piękną i mieć piękne i sławne przyjaciółki. A w dodatku ten dzień był szczególny, bo jechały do Christie's na aukcję. Janey przesunęła palcem po szybie, uśmiechając się na myśl o tym, jak cudownie jej się wiedzie. W grudniu trafiła na okładkę świątecznego katalogu Victoria's Secret. Prezentowała komplet bielizny wysadzany brylantami, dostarczony do studia przez uzbrojonego ochroniarza; w tym samym komplecie wystąpiła później na konferencji prasowej, a ochroniarz przez cały czas stał nie dalej niż metr od niej. Ale ostateczny cios zadała wszystkim okładka „Maxima", na której Janey pojawiła się w stroju składającym się zaledwie z kilku pasków czarnej skóry nabitych srebrnymi ćwiekami. Kontrast pomiędzy obydwoma wizerunkami z okładek – anielska dobroć kontra wyuzdane zło – przysporzył jej niesłychanej reklamy; wspomniały o niej wszystkie programy rozrywkowe.

Siedząca obok niej Pippi zaczęła się wiercić, szukając papierosów w torebce.

– A jak tam Selden? – zapytała.

– Idealnie nam się układa – oświadczyła Janey. Nie była to do końca prawda, ale nie zamierzała skarżyć się na męża akurat Pippi Maus. Można powiedzieć, że odkąd jej zdjęcia trafiły na te dwie okładki, zawarli jakiś milczący pakt i Selden przestał wspominać o domu w Greenwich. Janey podejrzewała, że zmienił zdanie, kiedy zrozumiał, że jego żona jest obiektem pożądania milionów mężczyzn, niemniej wolała nie wiedzieć zbyt wiele. Ostatnio Selden zrobił się uległy jak mały piesek i był na każde jej zawołanie, tak jak w pierwszych dniach po ślubie, a kiedy czasem wspominał o wyprowadzce, Janey wzdychała ze smutkiem i mówiła:

– Bardzo bym chciała, ale mam tyle zajęć… Co robić?

Ale uwagi Mimi – to już było coś innego.

– Janey, czy dzwoniłaś już do Brendy Lish? Zapewniam cię, że jeśli twoje małżeństwo się rozpadnie, to tylko dlatego, że dostaniecie fioła od mieszkania w hotelu.

Janey wybuchnęła dźwięcznym, radosnym śmiechem.

– Selden rzadko bywa w domu, a poza tym nie zwraca uwagi na to, co go otacza.

Pippi zaciągnęła się mocno. Janey uchyliła okno, zdenerwowana paleniem w samochodzie. Do środka wtargnęło zimne powietrze.

– Ale nie tak dawno zwrócił jednak uwagę na Wendy Piccolo w Dingo's – zauważyła Pippi. – Dziwne… Ona jest taka niska, że nikt by jej nie zauważył.

Janey nie przestawała się uśmiechać, ale w jej oczach błysnęło wyzwanie.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała. – Że Selden ma romans?

– Wiemy dobrze, że nie – ucięła dyskusję Mimi. – Jesteście dopiero trzy miesiące po ślubie, ale jeśli nie znajdziecie sobie w końcu własnego mieszkania…

– Znam mnóstwo facetów, którzy zdradzali narzeczone ostatniej nocy przed ślubem. – Pippi nie dała sobie przerwać. – Znam nawet jednego, który wyjechał z żoną w podróż poślubną, a w pokoju obok zamelinował kochankę.

– Wydaje ci się, że to jest powszechne, bo wszyscy twoi znajomi to aktorzy – odparła Janey.

– Ja też jestem aktorką. – Pippi uniosła się zawodową solidarnością. Janey zaśmiała się ubawiona jej arogancją. Pomyślała, że nigdy nie zdoła polubić Pippi, choćby spędziła z nią pół życia. Pippi rywalizowała ze wszystkimi, co dla Janey było żałosne, zwłaszcza że nie uważała jej za godną przeciwniczkę. Kiedyś w rozmowie z Mimi wytknęła jedną z wad urody Pippi.

– Przecież ona ma nos jak szpikulec!

– Wiem – odparła Mimi – ale dla mężczyzn to jest seksowne.

Janey uśmiechnęła się wtedy znacząco. Jej zdaniem jedyną seksowną rzeczą, jaką mężczyźni widzieli w Pippi, była jej nieustająca ochota na pieprzonko.

– Poza tym Selden nie jest z tych, którzy zdradzają – oświadczyła twardo Mimi. – Możecie mi wierzyć, że to Janey pierwsza będzie miała romans.

Odniesienie do jej związku z Zizim wydawało się oczywiste, choć nie padło jego imię. Po chwili Janey rzuciła beztrosko:

– Nie wyobrażam sobie, jak mogłabym zdradzić Seldena. Mam to szczęście, że wyszłam za mąż z miłości.

Nie było to do końca zgodne z prawdą, bo zbyt często Janey wyrzucała sobie, że pod tym względem się oszukuje. Ale tyle razy już wyznała publicznie miłość do męża – na konferencjach prasowych, na czerwonym dywanie, na przyjęciach, kiedy gratulowano jej z okazji ślubu – że zaczęła robić to machinalnie.

– A ja nie! – oznajmiła Mimi stanowczo, jakby chciała dowieść, że miłość się nie liczy.

– Przecież go kochasz – powiedziała Janey.

– Kocham, ale nie jestem zakochana – odparła Mimi i dodała szybko: – Nie mówmy o George'u.

– Dobrze – zakwiliła Pippi. – W takim razie pogadajmy o Zizim. Co mu kupisz na gwiazdkę?

– Zegarek. – Mimi była zdecydowana. – Ostatnio mówi tylko o tym, że chciałby mieć porządny zegarek. Czuje się gorszy i trudno mu się dziwić. Wszyscy faceci w tym mieście noszą zegarki za piętnaście tysięcy.

Janey chciała z czystej złośliwości parsknąć szyderczym śmiechem, ale powstrzymała się. Odwróciła twarz do okna i włożyła palec do ust, ssąc rękawiczkę. Odkąd Zizi zamieszkał w Nowym Jorku, zmienił się bardzo, i to na gorsze. Janey widziała to już setki razy. W Hamptons Zizi był wzorem dobrego zachowania: zawsze uprzejmy, o nienagannej reputacji. Nowy Jork to jednak co innego niż Hamptons; na człowieka czyha tutaj więcej pokus. Bardzo szybko Zizi zdobył sławę hulaki, którą zawdzięczał częstym balangom do białego rana. Sławie tej towarzyszyła opinia łajdaka. Jego urokowi nie mogła się oprzeć żadna kobieta – krążyły plotki, że co noc miewa ich kilka – a Janey nawet słyszała od Patty, że każda, która go zaliczyła, dołącza do tajnego „klubu Ziziego".

Co z tego, kiedy Mimi była głucha na te wieści! Janey wspomniała ze złością, jak nieraz próbowała ją przekonać, że Zizi jest inny, niż się jej wydaje, ale Mimi nie chciała słuchać, uważając, że Janey jest zazdrosna. Nic bardziej mylnego: za każdym razem, kiedy Janey słyszała o nowej przygodzie Ziziego albo widziała go z jakąś czarującą panienką, była zadowolona, że się go „wyrzekła" (tak to sobie tłumaczyła). Tymczasem Mimi wciąż płaciła czynsz swojego kochanka, a Janey tylko czekała, kiedy znajdzie on sobie stałą bogatą partię. Uwielbiał pieniądze ponad wszystko, więc na pewno połaszczy się na jakąś rodzinną fortunę, a Mimi oszaleje z rozpaczy… Janey wyobrażała już sobie, jak Mimi Kilroy, kobieta o nienagannych manierach, toczy pianę z ust…

Minęli sklep Tiffany'ego, przed którym stała długa kolejka zniecierpliwionych turystów. Janey przygryzła koniuszek rękawiczki. Zawsze szczyciła się tym, że potrafi rozpracować każdego faceta, a także tym, że nigdy nie wmawiała sobie, że któryś z nich chce od niej czegoś innego, kiedy w rzeczywistości myślał o jednym. W skrytości ducha nie znosiła kobiet, które, tak jak Mimi, celowo się okłamywały. Przyjaźń z Mimi wymagała jednak od Janey, aby przemilczała także prawdę o Zizim. Tylko co się stanie, kiedy nie będzie mogła już dłużej kłamać?

– A wujaszek George? Co mu kupisz? – zapytała Pippi. Janey zawsze raziła zupełnie niestosowna poufałość Pippi, ale Mimi niczego nie zauważyła.

– Parę spinek do koszuli – rzuciła niedbale. – Byle były stare i oryginalne. Może platynowe, z Asprey's? Będzie zadowolony, jeśli tylko okaże się, że są niepowtarzalne i że nikt takich nie ma.

– Uważam, że George ma doskonały gust – powiedziała Janey. Mimi parsknęła głośno i poklepała ją po dłoni.

– Tylko mi nie mów, że wpadł ci w oko mój mąż. Chociaż właściwie… pasujecie do siebie. Chcesz go – próbuj szczęścia, nie wiem tylko, po co ci dwóch mężów… Przy George'u będziesz musiała wiele się nauczyć o dekoracji wnętrz!

Śmiech Mimi nie ustawał i był zaraźliwy; nawet Pippi zaczęła się śmiać. Samochód zatrzymał się i wysiadły. Janey czuła, że jest cała w pąsach. Od czasu rozmowy w apartamencie jej myśli błądziły wokół George'a, gdy spotykała go przypadkiem na przyjęciach, była przekonana, że „coś" ich łączy, choć do niczego nigdy nie doszło, bo nie byli przecież sam na sam.

– Moim zdaniem George jest bardzo miły – mruknęła pod nosem.

Mimi zaśmiała się ponownie.

– Jest najlepszy na świecie, moja kochana, bez dwóch zdań. A ja naprawdę go uwielbiam…

Weszły do domu aukcyjnego. Janey była bardzo ciekawa, co George sobie pomyśli, kiedy porówna spinki od Mimi ze swoim prezentem dla niej…

Minęły dwie godziny. Janey stała przy stanowisku kasjera w domu aukcyjnym Christie's, płacąc kartą American Express za naszyjnik z czarnych pereł. Naszyjnik kosztował pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a karta należała do Seldena. Janey wciąż jeszcze nie ochłonęła po licytacji; wygrała targ na aukcji! Śmiałą ręką podpisała rachunek: „Janey Wilcox Rose", z rozmysłem nie patrząc na sumę, która po doliczeniu podatku wynosiła około pięćdziesięciu czterech tysięcy. Dom aukcyjny zaproponował jej wysłanie naszyjnika poza granicę stanu, aby uniknąć płacenia podatku obrotowego, ale Janey roześmiała się tylko, mówiąc, że skoro Seldena stać na klejnoty, to stać go i na podatek.

– I tutaj się mylisz – ofuknęła ją Mimi. – Mężczyźni chętnie wydają pieniądze, jeśli wiedzą, że coś z tego będą mieli, ale nie znoszą niepotrzebnej rozrzutności.

– Zrobisz mu laskę i po kłopocie – wtrąciła Pippi, żegnając się z nimi. Pokuśtykała do taksówki. Jej płaszcz z lisów przy każdym kroku rozchylał się i widać było duże, ciężkie piersi wypychające cienki, zielony sweterek z kaszmiru.

Janey i Mimi stanęły na krawężniku.

– Nie przejmuj się nią – powiedziała Mimi. – Pippi to miła dziewczyna, ale zazdrosna jak diabli. Tobie idzie teraz dobrze, a jej kariera zmierza donikąd… Nawet nie wiesz, jak się wściekła o tę okładkę w „Maximie".

– Co konkretnie mówiła? – zapytała Janey.

– To, co zwykle: dlaczego ciebie wzięli na okładkę, a nie ją.

– Przecież od trzech lat nie zagrała w prawdziwym filmie – zaprotestowała Janey – a jej ostatnią produkcję skierowano od razu na wideo.

– To bez znaczenia. Jej się wydaje, że jest wciąż tak samo sławna jak dziesięć lat temu. A my, jako przyjaciółki, pozwalamy jej tak myśleć.

– Ona może nam zaszkodzić – powiedziała Janey, ale Mimi tylko się zaśmiała.

– Pippi jest za głupia, żeby komuś zaszkodzić, chociaż tych twoich perełek nie dałabym jej do ręki. Czasami mylą jej się właściciele różnych rzeczy.

Janey parsknęła śmiechem i odruchowo dotknęła obróżki z czarnych pereł. Była tak zachwycona nowym nabytkiem, że postanowiła założyć go od razu. Po raz kolejny zastanowiła się, dlaczego Mimi przyjaźni się z kimś pokroju Pippi Maus. Mimi, jakby czytając w jej myślach, powiedziała szybko:

– Wiem, że Pippi jest męcząca i pomylona, ale znam ją od dziecka i jest dla mnie jak młodsza siostra. Jej matka chrzestna przyjaźniła się z moją matką, a Pippi i jej siostra właściwie nie miały rodziny, więc spędzały u nas każde lato. Poza tym nikt nie jest doskonały – ja jestem świadoma swoich wad i w tym wieku wolałabym już, żeby przymykano na nie oczy. Coś dziwnego dzieje się z człowiekiem po czterdziestce. Bycie uprzejmym dla innych zaczyna mieć wartość.

Janey zachichotała, żeby pokryć zażenowanie. Było jej wstyd, że tak się zdradziła ze swoimi myślami.

– Nie zamierzałam… – zaczęła.

– Wiem – przerwała jej Mimi. – Chciałam powiedzieć tylko tyle: bądźmy miłe dla Pippi, bo wiemy, co ona przeżywa. Jest u kresu sił, boi się, jest zrozpaczona, a do tego nie ma pieniędzy ani mężczyzny, który by się nią zajął. Nic dziwnego, że czuje się podle.

– Masz rację – przyznała Janey. Mimi uśmiechnęła się i uścisnęła jej ramię.

– Muszę lecieć – powiedziała. – Obiecałam odebrać dzieciaki George'a z lotniska. Zobaczymy się jeszcze dzisiaj?

Janey skinęła głową, obserwując Mimi spieszącą do samochodu. Podziwiała jej małe, eleganckie gesty: pojedyncze stuknięcie w szybę, żeby zwrócić uwagę kierowcy, a potem wdzięczne skłonienie głowy w oczekiwaniu, aż wysiądzie i otworzy jej drzwi. Mimi zebrała poły swojego futra, lecz zanim wślizgnęła się na tylne siedzenie, zawołała do Janey:

– Jeśli Selden będzie marudził, kiedy pokażesz mu perły, powiedz, że to ja siłą cię na nie namówiłam!

– Tak zrobię! – odkrzyknęła Janey. Odprowadziła samochód Mimi wzrokiem i podążyła w górę Madison Avenue. Cieszyła się spokojnym, szarym niebem i mroźnym grudniowym powietrzem, w którym wisiała ta szczególna, napięta cisza, zwiastująca śnieg. Twarze przechodniów jaśniały szczerą radością, jakby sama zapowiedź śniegu oznaczała prawdziwy początek sezonu świątecznego.

Pierwszy śnieg zawsze był dla Janey szczególnym momentem. W tym dniu mogło zdarzyć się wszystko. Ponownie dotknęła pereł na szyi, myśląc, że to dobry znak, iż kupiła je, gdy spadł pierwszy śnieg, ale już po chwili jej radość przygasła na myśl, co powie Selden. A powie to, co zwykle. Choć opływał w pieniądze – dyskretnie go wypytując, doszła do wniosku, że jest wart co najmniej trzydzieści milionów – to w kwestii ich wydawania miał poglądy rodem wprost z klasy średniej. Kiedy dowiadywał się ojej nowych zakupach, jego ulubione powiedzonko brzmiało:

– Jesteś pewna, że to ci potrzebne?

Pewnego razu, mając już tego dość, odgryzła mu się:

– A czy tobie jest potrzebny wóz za pół miliona?

Na co on odparł zimnym tonem:

– Jeśli pytasz o jaguara, to jest on dziełem sztuki. Nigdy go nie sprzedam.

Janey postanowiła, że właśnie to mu powie, kiedy zapyta o perły: one też są dziełem sztuki! Jednak kiedy lawirowała wśród świątecznego tłumu, znów przyszło jej na myśl, że świat jest niesprawiedliwy, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że Mimi wydała o wiele więcej niż ona. Kupiła za dwadzieścia tysięcy dolarów złoty zegarek dla Ziziego, a do tego jeszcze brylantowy naszyjnik dla siebie – za sto pięćdziesiąt tysięcy. Kiedy tylko zobaczyła go za szkłem, na granatowym aksamicie, zawołała, że musi go mieć.

Janey stała obok niej, dręczona myślą o kupnie pereł. Jak bardzo żałowała, że to nie ona jest żoną George'a! Jak wspaniale musi czuć się kobieta, która może sobie pozwolić na wszystko, czego zapragnie…

– Takie perły to dziś rzadkość. – Mimi poleciła wyjąć naszyjnik z gabloty. Perły miały głęboki kolor grafitu i opalizowały mlecznym poblaskiem. Każda z nich miała jedenaście milimetrów średnicy, akurat tyle, żeby olśnić patrzącego, ale nie sprawiać wrażenia sztucznej. – W każdym razie nowe – ciągnęła wykład Mimi, przykładając perły do szyi. – Te są całkowicie naturalne. Wyhodowanie ich musiało trwać całe lata, szczególnie że każda ma jednakowy rozmiar. Czarne perły są bardzo eleganckie. I do wszystkiego pasują… Moja babcia miała sznur czarnych pereł. Założyła go na wizytę na dworze angielskim, kiedy przestawiono ją królowej Elżbiecie. – Janey poczuła nagły strach, że Mimi dokupi sobie jeszcze te perły do brylantowego naszyjnika. Postanowiła, że musi je mieć.

– Naprawdę są piękne. – Wzięła naszyjnik od Mimi i założyła go, zachwycając się ich pyszną szarością na tle swojej mlecznej szyi. O ile lepiej wyglądały tutaj, na młodej skórze, niż u Mimi… Oczywiście brylanty przyjaciółki przebijały wszystko, ale perłami też nie można pogardzić.

– Kupię je – zdecydowała.

– Świetnie – ucieszyła się Mimi. – Jeśli cena nie przekroczy pięćdziesięciu tysięcy, to będzie zupełny bezcen…

Janey zasiadła więc w trzecim rzędzie krzeseł na dusznej sali aukcyjnej, imponując wyglądem – miała na sobie koronkową bluzkę z aksamitnymi aplikacjami, obcisłą tweedową spódnicę i zamszowe buty – i raz po raz unosiła numerek. Jej przeciwnikiem w licytacji był elegancki mężczyzna o wyglądzie geja. Reprezentował zapewne żonkę jakiegoś nuworysza; nowobogaccy nie mają dość gustu, żeby docenić wartość takich pereł. Janey, ogarnięta wirem licytacji, to czuła strach, to znów podniecenie, w miarę jak stawka zbliżała się do pięćdziesięciu tysięcy. Nie uświadamiała sobie ironii faktu, że sama należy do nowobogackich i właśnie lekką ręką wydaje nuworyszowskie dolary swojego świeżo poślubionego bogatego męża. Myślała jedynie o tym, jak wytwornie będzie wyglądać w gustownych czarnych perłach i że jeśli to okaże się konieczne, chętnie odda się Seldenowi, mając je na szyi…

– Sprzedane! Kupuje piękna dama! – zawołał nareszcie licytator. Janey poczuła, jak zalewa ją radość zwycięstwa. Była bliska omdlenia. Poczucie triumfu zagłuszyło wyrzuty sumienia – przecież walczyła tak długo i dzielnie, że zasłużyła na tę nagrodę. W końcu są na świecie takie kobiety (na przykład Mimi), dla których podobne aukcje to chleb powszedni…

Janey kroczyła niespiesznie Pięćdziesiątą Ulicą, wciąż ogarnięta euforią zwycięstwa, rozkoszując się nim, czując niemalże jego smak, metaliczny posmak bogactwa. Nagle pomyślała o biednej Pippi, której na nic nie stać. Przystanęła przed pasażem handlowym na Park Avenue, podziwiając dekorację, drucianego renifera przybranego białymi światełkami. Ze wstydem przypomniała sobie, jak niemiłosiernie zakpiła z Pippi. Postanowiła wziąć przykład z Mimi i naśladować jej spokój, ciepło i umiejętność spojrzenia na ludzi z dystansu; jeśli nauczy się oceniać motywy zachowań innych osób bez patrzenia przez pryzmat własnych kompleksów, to lepiej będzie sobie radzić w życiu. Ale już po chwili powróciła jej odwieczna zazdrość: gdyby wychowała się w takim domu jak Mimi, wolnym od wszelkich trosk, byłoby jej łatwiej być miłą dla innych. Zwalczyła jednak w sobie to uczucie. W obecnej sytuacji nie miała już powodów, żeby zazdrościć Mimi, a poza tym była ona jedyną osoba, którą Janey szczerze podziwiała.

Minęła róg Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy. W oddali zamajaczyła jej znajoma szkocka krata na logo sieci Burberry. Postanowiła wpaść do sklepu i kupić jakiś drobiazg dla Seldena – portfel albo brelok do kluczy. Może mały prezent odwróci jego uwagę od pereł, zwłaszcza że jeszcze nigdy nic od niej nie dostał.

Sprawa prezentu przypomniała Janey o zegarku, który Mimi kupiła dla Ziziego. Biedna Mimi! Janey nie wyobrażała sobie, że mogłaby kiedykolwiek utrzymywać mężczyznę. Nawet na myśl o zapłaceniu za wspólny obiad dostawała mdłości. Zdarzyło jej się przed kilkoma laty (miała wtedy pod trzydziestkę), że zgodziła się umówić na „randkę" z niesamowicie przystojnym początkującym aktorem; szczytem jego dotychczasowej kariery była rólka w najnowszym filmie Woody'ego Allena. Wybrali się w sobotni wieczór do jednej z tych okropnych hamburgerowni na Trzeciej Alei, gdzie na stolik trzeba czekać trzy kwadranse. Kiedy przyniesiono rachunek, on otworzył portfel i z zakłopotaniem oświadczył, że nie ma przy sobie pieniędzy. Poprosił ją o pożyczkę i obiecał oddać wszystko następnego dnia. Janey też była wtedy spłukana – ostatnie czterdzieści dolarów miało jej starczyć na dwa dni. Zapłaciła za posiłek, w myślach wyrzucając sobie, jak nisko upadła; nie dość, że sama do niczego nie doszła, to jeszcze umówiła się z nieudacznikiem.

Lecz to nie był koniec nieszczęść tego wieczoru. Przyszły gwiazdor chciał być szarmancki (to miał pewnie być rewanż za pustą kieszeń) i uparł się, że odprowadzi Janey do domu. Kiedy doszli na miejsce, wszedł za nią do mieszkania i tam jego ogłada raptownie wyparowała. Próbował ją pocałować, a kiedy go odepchnęła, zwyzywał ją ordynarnie, krzycząc, że jest „bogatą dziwką", która „patrzy na niego z góry" (w tym jednym się przynajmniej nie mylił). Potem odstawił żałosną scenę: próbował ją zgwałcić, ale jego penis był mały i nie chciał mu porządnie stanąć. Kiedy zrozumiał, że nic mu z tego nie wyjdzie, wyszedł wściekły, a na odchodnym uderzył ją w twarz tak mocno, że upadła na podłogę.

Następnych kilka godzin Janey spędziła w łóżku, przykładając do policzka woreczek lodu. Oszalałaby chyba ze strachu o swoją twarz, gdyby nie to, że od dłuższego czasu już nigdzie nie pozowała, a następny kontrakt miała dopiero za dwa tygodnie. Dzwonić na policję nie było w zasadzie po co; samotna dziewczyna bez stałej pracy, bez nikogo, kto by się zainteresował, gdzie jest i co robi, musi być gotowa na takie wypadki i umieć sama się obronić. Najbardziej było jej szkoda wydanych czterdziestu dolarów, bo to oznaczało, że jeśli następnego dnia nie chce głodować, musi zadzwonić do jednego ze swoich „przyjaciół" i naciągnąć go na obiad. Przy odrobinie szczęścia być może uda się mu wmówić, że jest zmęczona i wykręci się od pójścia z nim do łóżka…

Przed sklepem Burberry stał uśmiechnięty portier w uniformie. Otworzył przed Janey drzwi i grzecznie ją powitał. Kiedy tylko znalazła się w środku, przypomniała sobie, jak bardzo uwielbia zakupy w markowych sklepach, z miłą i fachową obsługą… Wystrój wnętrza był utrzymany w tonacjach beżu i w zagadkowy sposób kojarzył się z ciepłym kocem. Rozglądając się w poszukiwaniu stanowiska z dodatkami, Janey zauważyła parę wysokich do kolan butów na obcasie, wykonanych z materiału w firmową szkocką kratę Burberry. Ogarnęło ją przyjemne podniecenie, bliskie seksualnej ekstazie. Podeszła wolnym krokiem do półki, gdzie stała upatrzona para butów, wzięła jeden z nich do ręki i głośno zawołała:

– Muszę je mieć!

U jej boku natychmiast pojawił się przystojny młody sprzedawca.

– W czym mogę pomóc, pani Wilcox? – zapytał porozumiewawczym tonem.

– Drogi panie – jej podniecenie wzmógł przyjemny fakt, że została rozpoznana – szalenie mi zależy na tym, żeby nabyć u państwa parę tych butów w moim rozmiarze. Numer dziewięć. Musicie je mieć, inaczej nie wiem, co zrobię…

Sprzedawca oddalił się do magazynu. Janey usiadła na beżowej skórzanej sofie. Prezent dla Seldena całkiem już wypadł jej z głowy. Ucieszyła się jak dziecko, widząc, że sprzedawca niesie pudełko, ale jego słowa wprawiły ją w rozpacz:

– To już ostatnia para. Bardzo mi przykro, ale to numer osiem i pół…

– To nic, jakoś je dopasuję. – Zdjęła stare buty.

– Zadzwonię do innych sklepów naszej sieci – obiecał. – W Los Angeles chyba jeszcze mają ten rozmiar…

– Chcę je kupić natychmiast – oświadczyła Janey stanowczo. – Jeśli będę musiała czekać, stracę całą przyjemność.

– Absolutnie się z panią zgadzam. – Sprzedawca skinął głową.

Janey rozpięła suwak i wcisnęła stopę do środka. Poczuła delikatny ucisk – po godzinie prawdopodobnie stanie się on nie do zniesienia – ale przecież buty można rozciągnąć… Nie chciała odmawiać sobie tej przyjemności. Wsunęła na nogę drugi z pary i wolnym krokiem, kołysząc biodrami, podeszła do lustra, doskonale świadoma faktu, że podziwiają ją inni klienci, którzy też pewnie chcieliby mieć takie buty…

Zaczęła fantazjować, jak zwykle kiedy stawała przed lustrem w nowym stroju. Zobaczyła siebie w tych nowych butach, przechodzącą przez ulicę jakiegoś egzotycznego miasta, gdzie rosły palmy, a domy miały oślepiająco białe ściany… Była zupełnie sama i musiała mieć się na baczności. W torebce spoczywał pistolet…

Nagle usłyszała zmysłowy męski głos:

– Nie ma nic bardziej seksownego niż kobieta w za ciasnych butach…

Obróciła się błyskawicznie. Nie była bynajmniej zachwycona, widząc Ziziego w kosztownym zamszowym płaszczu koloru czekolady, Ziziego, który nie stracił absolutnie nic ze swojego powabu. Co on robi w takim sklepie? Wyjaśnienie było oczywiste: kupuje sobie prezenty za pieniądze Mimi. Uniosła wyzywająco głowę.

– Wcale nie są ciasne. Leżą idealnie.

– W twoich oczach dostrzegłem ból. – Uśmiechnął się drwiąco.

– To nie dlatego… – Przypomniała sobie swoją fantazję. Czy on ma specjalny dar wpadania na nią w niezręcznych sytuacjach?

– Przyjmij moje gratulacje – powiedział. – Słyszałem, że wyszłaś za mąż.

– To prawda – odparła zimnym tonem. Wróciła na sofę. Nie wiedzieć czemu, poszedł za nią i usiadł obok, jakby był jej starym przyjacielem. – Jestem bardzo szczęśliwa – poinformowała go. – Mam cudownego męża.

– Selden Rose. Pamiętam go. Robił wrażenie przyjemnego faceta.

– Bo taki właśnie jest. – Janey nagle poczuła irytację. Nazwanie Seldena „przyjemnym facetem" zabrzmiało lekceważąco.

– Dobrze wyglądasz. – Zizi zmierzył ją wzrokiem, jakby oceniał klacz. Janey poczuła, że od tego spojrzenia przechodzi ją dreszcz; jak to możliwe, żeby na jego widok ożyły wszystkie wspomnienia minionego lata? Lekko drżącą ręką rozpięła buty, wstydząc się trochę, bo miała odciski. Nie było ich jednak widać pod beżowymi rajstopami.

– Dlaczego miałabym wyglądać źle? – Skinęła na sprzedawcę. – Kupuję. – Szeptem przypomniała mu, że ma prawo do trzydziestoprocentowej zniżki. Zerknęła na Ziziego wyzywająco, w razie gdyby śmiał powiedzieć coś niemiłego na ten temat. Prawie wszystkie firmowe sklepy udzieliły jej rabatu, jak wszystkim znanym osobom ze świata mody, które mogą zostać sfotografowane w strojach pochodzących z ich markowych kolekcji. Zizi jednak milczał, toteż powiedziała znacząco:

– Słyszę, że też dobrze się bawisz. Piszą o tobie w plotkarskich magazynach…

Roześmiał się – w jej oczach wyglądało to, jakby iskra życia nagle została tchnięta w grecki posąg – i odparł:

– To o tobie mówią wszyscy. Twoje nazwisko jest wszędzie…

– Tak, ale… – Nie dokończyła. Z jednej strony chciała mu porządnie nagadać, ale z drugiej pochlebiało jej, że Zizi śledzi jej karierę. Co właściwie miała mu powiedzieć? Że przejrzała jego zwodniczą grę wobec Mimi? Przecież nie powinna nawet wiedzieć o ich romansie, a w dodatku, jeśli teraz oskarży go o sypianie z innymi kobietami, wyjdzie na to, że żal jej tego, co mogło ich połączyć latem.

Sprzedawca przyniósł buty i jej kartę kredytową. Podpisała rachunek, przypominając sobie nagle o prezencie dla Seldena. To musi poczekać, zdecydowała, rzucając okiem na Ziziego. W tej chwili chciała tylko zniknąć mu z oczu. Poczuła nagłą wściekłość na myśl, że odtrącił jej zaloty. Nie mogła zrozumieć dlaczego. Może jego pokrętna argentyńska dusza nie potrafiła jej docenić?

– Miło było cię zobaczyć, Zizi – powiedziała chłodnym tonem, wyciągając rękę na pożegnanie.

– Tylko tyle? – Podniósł się powoli z sofy, jakby nigdzie mu się nie spieszyło. – Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.

To była cholerna obelga, ale Janey nie mogła pokazać po sobie niczego, bo zdradziłaby swoje uczucia. Przechyliła więc lekko głowę i szepnęła:

– Oczywiście, że jesteśmy przyjaciółmi…

W tej chwili wiedziała już wyraźnie, co trzeba zrobić.

Plan był iście diabelski, ale zdecydowała się go przeprowadzić, żeby raz na zawsze uzmysłowić Mimi, jaki naprawdę jest Zizi. Otworzyła torebkę i wyjęła swoją różową szminkę Pussy Pink, po czym stanęła przed lustrem i ułożyła usta jak do pocałunku. Poszukała wzrokiem oczu Ziziego i rzuciła mu nieme zapytanie. Tak jak się spodziewała, odpowiedział porozumiewawczym mrugnięciem.

Wiedziała już zatem wszystko, co trzeba. Zamknęła szminkę jednym wprawnym obrotem. Więc to tak! Przez całe lato jej unikał, a teraz kiedy tylko Mimi nie patrzy, zaczyna się do niej przystawiać!

Biedna Mimi, pomyślała Janey ponownie. Jak większość kobiet, Mimi zapewne nie uświadamiała sobie, że nie można ufać mężczyznom. Janey wiedziała o tym, i to dobrze: przez całe życie musiała odpierać awanse różnych zalotników, którzy ślinili się do niej, ale „kochali" swoje kobiety, mieli żony, dzieci… Jej poglądy na temat związków kształtowały się pod wpływem tych niewesołych doświadczeń – czy można się więc dziwić, że była cyniczna? Nagle przypomniała sobie biedną Patty i postanowiła nie dopuścić, żeby to samo spotkało Mimi. Jako przyjaciółka musi uświadomić jej prawdę. Odwróciła się do Ziziego i obdarzyła go pięknym uśmiechem.

Jeżeli zdoła udowodnić Mimi, że Zizi nie jest godny zaufania, oszczędzi jej tym samym wielu cierpień w przyszłości. Niekoniecznie musi w tym celu iść z nim do łóżka… Prześlizgnęła się wzrokiem po jego szczupłej sylwetce, zatrzymując się nieco dłużej na kroczu opiętym spranym niebieskim dżinsem. Zatem jeśli sprawy zajdą aż tak daleko, to fakt, że Zizi przespał się z jej najlepszą przyjaciółką, chyba wystarczy, żeby Mimi przejrzała na oczy i zerwała z nim raz na zawsze.

Zbliżyła się do niego o krok.

– W ogóle cię już nie widuję, Zizi. Jak ci się podoba moje mieszkanie?

– Bardzo ładne…

– Nie masz pojęcia, jak za nim tęsknię. – Westchnęła. – Tyle wspomnień…

Spodziewała się, że połknie haczyk i zaprosi ją tam, ale on tylko wziął jej torbę z nowymi butami i odprowadził do drzwi, pytając:

– Dokąd się wybierasz? Sprowadzić ci taksówkę?

Jego obojętność na chwilę ją zdezorientowała. Zaczęła myśleć, że jednak się przeliczyła. Ale równie bezpieczna okazja, kiedy Mimi była w drodze na lotnisko, a Selden w pracy, mogła się nie powtórzyć. Przygryzła wargę i powiedziała z wahaniem:

– Sama jeszcze nie wiem… A dokąd ty się wybierasz?

– Pójdę na piechotę do domu. Uwielbiam spacery po tym mieście.

– Naprawdę? – zdziwiła się. – Ja też! – Prawdę mówiąc, było wręcz odwrotnie. W pierwszych latach spędzonych w Nowym Jorku Janey musiała wszędzie chodzić na piechotę, bo nie stać jej było na taksówki, a bała się jeździć metrem. Ale skoro on mają uwieść akurat na spacerze, to trudno, poświęci się. – Idę w twoją stronę – powiedziała. – Przejdźmy się razem.

Ruszyli w górę Madison Avenue. W szybie jednej z wystaw sklepowych Janey zobaczyła ich wspólne odbicie. Jak wspaniale wyglądali razem! Gdyby była z Zizim, nie z Seldenem, jej życie nabrałoby splendoru, bo nic nie znajduje większego uznania publiki niż para pięknych, młodych ludzi. Wszędzie by ich zapraszano, podróżowaliby po całym świecie wraz z międzynarodową śmietanką młodych, pięknych i bogatych. Gościliby w angielskim zamku Eltona Johna i na śródziemnomorskim jachcie Valentina…

Nagle Janey zaśmiała się w duchu: przecież Zizi nie ma grosza! Wspaniałe życie u jego boku to tylko wytwór jej wyobraźni. Gdyby się z nim związała, koczowaliby w jej starym mieszkaniu, gnieżdżąc się na trzydziestu siedmiu metrach kwadratowych jak dwie myszy w pudełku. To ona własnymi pieniędzmi płaciłaby za jego ubrania i złote zegarki po dwadzieścia tysięcy sztuka… No ale przy niej, pomyślała, obserwując go kątem oka, nie miałby najmniejszej okazji do zdrady. W tym momencie na nowo uderzyła ją jego podłość. Powinien umieć zachować się równie przyzwoicie jak kobieta w takiej samej sytuacji, dochować wierności osobie, która mu pomaga…

Jak zwykle szybko zabrakło im tematów do rozmowy. Zaciągnięcie go do łóżka nie będzie zatem aż takie proste. Zapytała, starając się dotrzymać mu kroku:

– Co właściwie robisz w Nowym Jorku oprócz imprezowania? Koni tutaj raczej nie ma…

– Niedługo wyjeżdżam. El patron organizuje zawody – odparł. Po chwili dodał żartobliwie, ale z wyraźnym podtekstem erotycznym: – Będziesz za mną tęsknić?

Te słowa całkowicie uspokoiły Janey. Widziała już wyraźnie, że Zizi to typ faceta, który uważa się za ideał każdej kobiety.

– O, tak – odpowiedziała tym samym tonem co on. – Będę tęsknić. Bardzo.

– To dobrze – oświadczył. – W takim razie na pewno tutaj wrócę.

Aha, pomyślała. Chyba nie uwierzył, że dała się nabrać na tak prymitywny tekst? Ale przecież nie znali się zbyt dobrze. Najwidoczniej nie mógł już wytrzymać…

– Wiesz, że zawsze będę na ciebie czekała – zapewniła go. Jej głos był obojętny, ale oczy mówiły wiele. Była pewna, że już za chwilę…

Ale Zizi patrzył tylko przed siebie, marszcząc brwi, jakby dostrzegał w oddali coś niezmiernie interesującego. Po chwili milczenia zapytał:

– Gdzie teraz mieszkasz?

– W hotelu. – Postarała się, żeby w jej głosie nie było znać rozgoryczenia. – Na Sześćdziesiątej Trzeciej.

– Zatem jesteśmy na miejscu – powiedział szarmancko. – Tutaj się pożegnamy.

Z irytacją zauważyła, że faktycznie doszli już do rogu jej ulicy. Po drugiej stronie widać było znajomą wystawę sklepu Roberta Cavallego, z manekinami wystrojonymi w pyszne futra i jedwabie. Musiała zyskać na czasie, a w żadnym wypadku nie mogła zaprosić go do hotelu. Odeszła kilka kroków w stronę stoiska z gazetami, wołając przez ramię:

– Poczekasz chwilę? Chcę kupić gazetę.

Nie mogła dać mu się wymknąć, a widziała, że zaczyna się już niecierpliwić. Oczywiście było to czyste wyrachowanie – musiał udawać, że wcale mu nie zależy, w końcu Janey była przyjaciółką Mimi. Zrozumiała, że Zizi, jak typowy facet, chce mieć czyste sumienie i w tym celu potrzebuje jakiejś wymówki, która pozwoli mu uwierzyć, że nie miał żadnego wpływu na bieg wydarzeń. Na stoisku wisiał numer magazynu „Star", z wielkim nagłówkiem na pierwszej stronie: Żona rockera rozbija zespół. Był to kolejny rozdział dramatu Diggera i Patty; magazyn „Star" zaczął prowadzić kronikę ich życia, którą czytało się jak scenariusz opery mydlanej. Janey znała już ten artykuł. W tym tygodniu podali, że Patty pojechała za Diggerem w trasę (prawda) i zaczęła go pilnować jak cerber, nie pozwalając mu włóczyć się nigdzie z chłopakami z zespołu (raczej nieprawda). To było to, czego Janey szukała. Wydała okrzyk zaskoczenia i zerwała gazetę ze stojaka. Przez chwilę czuła wyrzuty sumienia na myśl, że wykorzystuje nieszczęście siostry dla własnych celów, ale szybko je zdusiła, powiedziawszy sobie, że w ten sposób oszust pomoże zdemaskować oszusta.

Podstęp się udał. W jednej chwili Zizi stanął obok niej, objął i zapytał, co się stało. Odwróciła się od niego i powiedziała głosem bliskim płaczu:

– To okropne… Tak mi wstyd…

– Płaci pani czy nie? – wtrącił się kioskarz.

– Skoro to takie okropne, to lepiej nie czytaj – poradził Zizi, odprowadzając ją na bok.

– Muszę. – Janey łypnęła na niego. Wzrok miała oszołomiony. – Piszą o mojej siostrze. Biedna kochana dziewczyna. Nigdy w życiu nie zrobiła nic złego…

Zizi był bardzo przejęty. Nie spuszczając oczu z Janey, wysupłał drobne za gazetę.

– Dobrze się czujesz? – zapytał, biorąc ją za rękę.

Potrząsnęła głową.

– Chyba zaraz zemdleję. Muszę usiąść…

– Odprowadzę cię do hotelu. To pewnie niedaleko…

– Nie mogę tam iść – zaprzeczyła stanowczo. – Tam wszyscy są tacy sztywni i oficjalni… Będą wypytywać, co się stało, a kiedy to przeczytają… Każą nam się wyprowadzić…

– Z powodu jednego artykułu? – Nie chciał uwierzyć. – Raczej niemożliwe. To nie jest poważna gazeta.

Chce mnie pocieszyć, pomyślała Janey. Co za tępy kretyn! Dlaczego jest taki oporny? Przytrzymała się kurczowo jego ramienia:

– Później ci wszystko wytłumaczę… Muszę usiąść i pomyśleć.

– Znajdziemy jakąś kawiarenkę. – Poklepał ją po ręce.

– Chodźmy gdzieś, gdzie jest spokój… i nie ma ludzi. – Dotknęła jego dłoni i spojrzała mu w oczy tęsknym wzrokiem. – Może do ciebie? Chyba że spodziewasz się gości…


Upłynęło dziesięć minut. Janey wspinała się za Zizim po wąskich, nieposprzątanych schodach na trzecie piętro starej kamienicy z elewacją z piaskowca, stojącej na Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy, na wschód od Piątej Alei. Pożerając wzrokiem jego muskularne pośladki, nie mogła się nadziwić skuteczności starych, wypróbowanych kobiecych sposobów. Najlepiej działały, jak się zdawało, na mężczyzn pokroju Ziziego, który zdaniem Janey nie był specjalnie bystry. Choć wiedziała, że w dzisiejszych czasach kobiece sztuczki nie znajdują uznania kobiet, to sama stosowała je bez skrupułów, zwłaszcza że dzięki nim każdy cel stawał się dziecinnie prosty do osiągnięcia. Zizi nie namyślał się wcale: bez słowa zatrzymał taksówkę i zawiózł Janey do siebie. Jechali krótko. Janey, siedząc obok niego i dotykając udem jego nogi, opisała mu całą sytuację, w której znalazła się Patty. Bardzo go to poruszyło; kiedy weszli na klatkę schodową, szedł po schodach z przejęciem, jak człowiek nawiedzony. Na drugim piętrze nagle przystanął i mało brakowało, żeby Janey wpadła na niego. Jego piękną twarz wykrzywiał bolesny grymas, jakby myślenie przychodziło mu z wielką trudnością.

– Skąd wiesz? – zapytał.

– Co skąd wiem? – Nie zrozumiała.

– Że Digger naprawdę zdradził Patty. A jeśli on mówi prawdę, a tamta dziewczyna kłamie?

O Boże, pomyślała Janey. Jeśli on teraz zacznie drążyć sprawę Diggera i Patty, to nigdy nie da się zaciągnąć do łóżka.

– Patty w każdym razie mu wierzy. – Minęła go i miała nadzieję, że pójdzie za nią. Męczyło ją przeczucie, że jeśli nie pociągnie go dalej, utkną na klatce schodowej. – Ale pamiętaj, że ona go kocha.

– A może to między nimi coś jest nie tak? – Zastanowił się, zmarszczywszy brwi. – Może to jakiś małżeński sekret…

Łypnęła na niego rozzłoszczona. Czy chce jej coś powiedzieć na temat swojego związku z Mimi? Zrobiła urażoną minę, żeby pomyślał, że dotknął ją tym komentarzem:

– W tym właśnie cały problem, że to już przestał być sekret. A jeśli dziewczyna nie kłamie… Cóż, nie da się dojść prawdy, dopóki dziecko nie przyjdzie na świat. – Odwróciła głowę, szepcząc z żalem:

– Biedna Patty. Tak marzyła, żeby zajść w ciążę i urodzić Diggerowi dziecko…

– Racja. – Rozmarzył się, myśląc najwidoczniej o kimś innym. – Dla kobiety nie ma nic piękniejszego niż macierzyństwo…

Ohyda, pomyślała Janey. Nie ma nic bardziej odpychającego niż facet, który wierzy, że jedynym celem życia kobiety jest prokreacja. Mimo to przyznała:

– O, tak. To coś wspaniałego…

Stanęli przed drzwiami do mieszkania. Zizi przekręcił klucz w zamku i gestem zaprosił Janey do środka. Zaskoczył ją widok tej ponurej klitki. Nie mogła uwierzyć, że mieszkała tutaj przez tyle lat.

Przy bardzo optymistycznym nastawieniu to mieszkanie było dobre na początek dla młodej osoby, która nie zarabia najlepiej i spędza praktycznie cały dzień poza domem. Pokój dzienny był wąski, a jego okno wychodziło na Sześćdziesiątą Siódmą Ulicę. Cały lokal składał się kiedyś z jednego pomieszczenia, ale przedzielono go ścianką działową na dwie części. Była tam także mikroskopijna kuchnia rozmiarów jachtowego kambuza i łazienka z kabiną prysznicową zamiast wanny. W pokoju stał płytki kominek, który zresztą nie nadawał się do użytku, z gzymsem ze sklejki, oklejonym glazurą imitującą cegłę – taką fantazję miał poprzedni lokator. Janey zawsze marzyła o tym, żeby wyrzucić tę staroć i założyć gzyms z marmuru, ale nigdy nie mogła sobie na to pozwolić, a teraz kiedy wynajmowała mieszkanie, przestała widzieć taką potrzebę.

– Lepiej ci już? Stare kąty poprawiły nastrój? – Zizi pomógł jej zdjąć futro.

– O, tak. Od razu mi lepiej – odpowiedziała.

– Zrobię ci herbaty.

– A nie masz wódki? – zapytała. – Mam ochotę na kropelkę wódki z odrobiną soku z cytryny.

Spojrzał podejrzliwie, ale nic nie powiedział. Powiesił swój płaszcz w szafie i poszedł do kuchni.

Janey usiadła na kanapie, zrzuciwszy z niej jakieś papiery. Kanapa, obita drogim czerwonym aksamitem, była jedynym przyzwoitym meblem w tym mieszkaniu. Janey dostała ją od Harolda Vane'a, kiedy zmieniał wystrój swojego domu. Była pedantką i zawsze dbała o porządek. Tym bardziej rzucał jej się w oczy typowo męski – czy raczej chłopięcy – bałagan, który obecnie tutaj panował. Widać było, że gospodarz nie lubi sprzątać i nie odkłada niczego na miejsce. Na telewizorze stała popielniczka pełna niedopałków – pamiątka po wieczorze z kumplem. Trzy zabłocone buty do konnej jazdy zalegały w kącie. Z oparcia krzesła zwieszały się koszula i kurtka, a pod oknem stał składany stolik do kart, na którym stała brudna filiżanka po kawie. Janey zerknęła do sypialni; pościel leżała zmięta na łóżku, poduszka, wywleczona z powłoki – na podłodze. Na komodzie leżał stos nieposkładanych ubrań. Jak Mimi mogła w ogóle tutaj wejść? Janey wzdrygnęła się na myśl, że tak mogło wyglądać jej własne życie…

Co nie zmieniało faktu, że gospodarz był zabójczo przystojny. Janey śledziła wzrokiem, jak Zizi krząta się po malutkiej kuchni. Miał na sobie czarny kaszmirowy golf, który świetnie na nim leżał, uwydatniając kontur jego męskiej piersi. Golf był najprawdopodobniej firmowy, z Prady lub Dolce & Gabbana. Taki młody i piękny facet, pomyślała Janey, wszędzie może pójść w czarnym golfie i dżinsach.

– Nie mam cytryny – zawołał Zizi z kuchni.

– Spodziewałam się tego – odparła.

Wrócił do pokoju i podał jej wysoką szklankę z wódką i kostkami lodu. Janey przyjrzała się jego dużym, gładkim dłoniom modela, o palcach smukłych, ale bez przerośniętych, kulistych stawów. Wyobraziła sobie te dłonie na swoich piersiach.

Usiadł obok niej i przyglądał się, jak niespiesznie popija drinka.

– Już ci lepiej? – zapytał. Jego głos był miły, ale słychać w nim było zniecierpliwienie. Chciał się od niej uwolnić, ale nie mogła pojąć dlaczego.

– Troszeczkę. – Upiła jeszcze łyk i spojrzała mu w oczy. Był wyraźnie zakłopotany, jakby nie do końca pojmował sytuację i nie wiedział, jakim sposobem znalazła się na jego kanapie.

– Przepraszam na chwilę. – Wstała i poszła do łazienki.

Sprawdziła w lustrze, czy dobrze wygląda, a potem rozejrzała się dookoła. Umywalki nie czyszczono od miesięcy: były w niej zaschnięte plamy z pasty do zębów, a wokół kranu zebrał się mydlany osad. Na szklanej półeczce stał pojemnik kremu do golenia – bez kołpaczka – a obok niego doszczętnie wytarta szczoteczka do zębów i dawno nieczyszczona szczotka do włosów. Janey wzięła ją do ręki, próbując zrozumieć człowieka, który kompletnie nie dba o czystość i ani trochę się tego nie wstydzi. W życiu miała raczej do czynienia z innymi mężczyznami; Zizi był od nich wszystkich młodszy, a w dodatku niebogaty. To sprawiało, że zachowywał się bardziej naturalnie, żył zgodnie z pierwotną męską naturą, czego wyrazem, pomyślała, był chociażby ten śmierdzący ręcznik zarzucony na drzwi kabiny prysznicowej. Mężczyźni Janey – przynajmniej większość – byli zadbani i dobrze ułożeni, jak starannie hodowana rasa psów domowych. Wraz z bogactwem wzrastało ich umiłowanie porządku. Dbali o usuwanie wszelkich śladów swojego bałaganiarstwa (od tego mieli pokojówki), a w łóżku byli metodyczni i nastawieni na sukces. Janey odłożyła szczotkę na półeczkę. Ciekawe, jaki w tych sprawach jest Zizi. Na pewno dziki i bez zahamowań, ma niespożytą energię i lubi ostrą jazdę. Wsadziłby w nią język, a potem rozchylił pośladki i lizał odbyt…

Usłyszała nieśmiałe pukanie do drzwi.

– Nic ci nie jest? – Zizi się niepokoił.

Ogarnęła ją panika. Rozejrzała się wokół; jej wzrok przykuł egzemplarz „Maxima" rzucony za muszlę klozetową. Podniosła go z podłogi.

– Zaraz wychodzę! – zawołała.

Był to numer grudniowy, z nią na okładce. Widząc siebie samą, uwodzicielsko mrużącą oczy i zarzucającą biodrem w stronę obiektywu (talię, biodra i uda wygładzono aerografem, a tułów nieco wydłużono, żeby wydawała się wyższa), wpadła na pewien pomysł. Zafunduje Ziziemu przygodę jego życia: urzeczywistni jego erotyczne fantazje. Poczuła obezwładniający dreszcz podniecenia. To będzie niezapomniane przeżycie dla obojga. Drżącymi ze zniecierpliwienia palcami zdjęła bluzkę i spódnicę, wspominając innych mężczyzn, z którymi próbowała tej samej sztuczki w tej samej łazience, w tym samym mieszkaniu. Pamiętała dobrze, jaka to przyjemność. Zsunęła z nóg rajstopy. Kiedy to ostatni raz pozwoliła sobie na podobne wybryki? Chyba na wiosnę w domu pewnego właściciela restauracji. Upiła się wtedy (lepiej powiedzieć, że miała dobry humor), wspięła na gzyms kominka i kazała mu lizać się od dołu.

Brakowało jej trochę takiego seksu. Faceci, z którymi sypiała, całowali na ogół bez polotu, a repertuar ich pieszczot był zbyt skąpy, aby ją rozpalić. Bardzo często nic nie czuła, jakby jej zmysły straciły połączenie z mózgiem. Ten brak rekompensowało jednak poczucie absolutnej władzy nad podnieconym mężczyzną. To było dla niej najmocniejszym afrodyzjakiem, czuła, że za pomocą seksu może panować nad mężczyznami. Uwielbiała patrzeć, jak pod jej dotykiem tracą kontrolę nad sobą. Czasami, uniesiona tym przemożnym poczuciem siły, zaczynała sobie wyobrażać, że sięga do szyi kochanka i dusi go, napawając się wyrazem zaskoczenia w jego oczach. Innym razem, kiedy robiła facetowi dobrze, zastanawiała się w duchu, czy on zdaje sobie sprawę, że bez większych problemów mogłaby teraz chwycić nóż i wbić go gdzie popadnie. Niekiedy zaś, bardzo rzadko, zapytywała samą siebie, czy jest możliwe, żeby kiedykolwiek do tego doszło. Ale wiedziała dobrze, że nie; nigdy nie straciła panowania nad sobą.

W kuchni zadzwonił telefon. Usłyszała, jak Zizi odbiera, mówiąc z lekkim obcym akcentem: „Allo?". Ponownie przejrzała się w lustrze. Czy może dzwoni Mimi? Właściwie to nie miało znaczenia. Nawet gdyby Zizi powiedział jej, że jest u niego Janey, wytłumaczenie było proste i logiczne: jako oficjalna właścicielka tego mieszkania miała pełne prawo przyjść tu od czasu do czasu. Oczywiście Janey nie zamierzała od razu informować Mimi, że jej kochanek ją zdradził. Nadejdzie właściwy moment, kiedy ich związek będzie przechodził kryzys. Wtedy rewelacje Janey wbiją ostatni gwóźdź do trumny. Przesunęła bezwiednie dłońmi po piersiach i brzuchu; przyszło jej do głowy, że być może Mimi nigdy o niczym się nie dowie, bo jeśli przygoda z Zizim okaże się na tyle dobra, żeby ją powtórzyć, trzeba będzie trzymać wszystko w tajemnicy.

– Nie ma sprawy, będę za pół godziny – usłyszała głos Ziziego. Ostatni raz spojrzała w lustro, zadowolona, że akurat dziś nałożyła skąpy koronkowy stanik i takie same stringi. Na nogach miała lawendowe sandałki na obcasie. Noszenie lekkich butów w zimie było szczytem mody, bo dzięki temu można było pokazać, że ma się dość pieniędzy, by wszędzie jeździć. Perły na jej szyi płonęły blaskiem polerowanego grafitu. Przez krótką chwilę pomyślała o Seldenie, ale szybko odpędziła tę myśl. W takim momencie…?

Odczekała, aż Zizi odłoży słuchawkę i otworzyła gwałtownie drzwi. Oparła się o framugę, a wolną rękę położyła na biodrze. Zmysłowym głosem, dobrze znanym z reklamówek Victoria's Secret, oznajmiła:

– Nigdzie nie pójdziesz.

Zizi był w kuchni, nalewał sobie do szklanki wody z kranu. Jego zaskoczenie było pełne. Mało brakowało, a upuściłby naczynie do zlewu. Był zupełnie skonsternowany; Janey spodziewała się, że po chwili otrząśnie się szoku i uśmiechnie ze zrozumieniem, ale on cofnął się tylko o krok i drżącą ręką odstawił szklankę na krawędź zlewu.

– Co ty wyprawiasz? – zapytał z przerażeniem w głosie.

– A jak ci się wydaje? – zaszczebiotała melodyjnie, postępując krok naprzód. Mała kuchnia była jak pułapka, a Zizi został przyparty do muru. Janey objęła go jedną ręką za szyję i wpiła się ustami w jego usta.

Wargi miał kurczowo zaciśnięte. Była pewna, że wciąż jeszcze nie może otrząsnąć się z wrażenia, jakie zrobił na nim widok jej prawie nagiego ciała, które podała mu jak na tacy. Ugięła powoli kolana i z wdziękiem ukucnęła przed nim, przesuwając dłońmi po jego piersi. Spojrzała w górę; z twarzy Ziziego nie znikał wyraz zaskoczenia i niedowierzania. Oczekiwała, że to się w końcu zmieni, kiedy dobierze się do jego członka. Rozpięła mu guzik u spodni i na mgnienie oka zatrzymała palce na zamku rozporka, przedłużając chwilę słodkiego oczekiwania. Wtedy dopiero zareagował. Z jego ust wydobył się głośny ryk.

Myślała, że chciał krzyknąć „nie", ale ten dźwięk był bardziej gardłowy, jak głos zwierzęcia broniącego własnego terytorium. Sięgnął w dół, chwycił Janey pod pachy i odepchnął. Klapnęła boleśnie na siedzenie i odczołgała się na bok, ale nie zdążyła wstać. Zaszarżował na nią jak futbolista, chwycił w pasie i poniósł w stronę kanapy. Pewna, że nareszcie zapłonął długo tłumionym pożądaniem, zarzuciła mu ramiona na szyję, wskutek czego upadł na kanapę razem z nią. Walczył z całych sił, żeby się uwolnić z jej śmiertelnego uścisku, ale oplotła go także nogami i zaczęła całować w szyję. Wreszcie udało mu się wyrwać. Usiadł na niej, złapał ją za nadgarstki, przycisnął je do poduszki i wrzasnął:

– Co ty, do cholery, wyprawiasz?

Oboje ciężko dyszeli. Janey nie mogła powiedzieć ani słowa, czując jego ciężar na sobie, spragniona, choć upłynęła dopiero chwila, dotyku jego miękkiej, śliskiej skóry. Jej na co dzień uśpione żądze rozgorzały pod wpływem tej chwili gwałtownego wyuzdania. Czuła się jak nietknięta nastolatka. Wiła się pod nim i myślała tylko o tym, żeby w końcu ją pocałował. Pragnęła, żeby ją wziął, za wszelką cenę…

Zizi przez chwilę wpatrywał się w jej twarz, a potem skrzywił się z obrzydzeniem, odepchnął jej ręce i wstał.

– To tak postępujesz z facetami? – Oskarżycielsko wycelował w nią palec. Górna warga drżała mu z gniewu, odsłaniając twarde białe zęby z ostrymi siekaczami. Janey żałowała, że przerwał tę upojną chwilę, ale jednocześnie była bardzo zadowolona, że wywołała taką reakcję. Uniosła się na kanapie.

– Chodź do mnie, kochany. – Wyciągnęła rękę.

Potrząsnął głową i cofnął się do łazienki. Po chwili wrócił, niosąc jej ubranie.

– Wkładaj to – syknął.

Zaśmiała się i położyła na wznak. Wiedziała, że w tej pozycji, w takiej bieliźnie, przedstawia kuszący widok. Na swoim nieodpartym uroku cielesnym – i na jednej czy dwóch innych rzeczach – Janey opierała poczucie własnej wartości. Nadal była pewna, że uda jej się zaciągnąć Ziziego do łóżka.

– A jeśli ja wcale nie chcę się ubierać? – Leniwym ruchem ręki nakreśliła kółko w powietrzu. – Bądź co bądź, jestem u siebie. Chyba mogę robić, na co mam ochotę?

– Ubieraj się! – powtórzył, rzucając na nią jej rzeczy.

Ta zniewaga podziałała jak kubeł zimnej wody, burząc jej szampański nastrój. Chwyciła spódnicę i cisnęła w niego, ale nie trafiła; niefortunny pocisk upadł, łopocząc, u jego stóp. Janey była tak napalona na ostry seks, że przełknęła wszystko, co do tej pory powiedział, ale to już była śmiertelna obelga.

– Jak śmiesz? – zawołała, zrywając się na nogi. Rzuciła się na niego z dziką furią, gotowa bić, walić na odlew prosto w twarz. Odsunął się na bok, chwycił ją za nadgarstek, wykręcił rękę i zaraz odepchnął.

Zatoczyła się kilka kroków, łapiąc się dla równowagi gzymsu kominka. Zauważyła, że postawił tam fotografię ciemnowłosej kobiety o egzotycznej urodzie, zapewne matki.

– Co z tobą, do diabła? – wrzasnęła na niego, ocierając usta.

– A z tobą? – odpowiedział wściekłym głosem, jakby to on był tutaj pokrzywdzony. – Jeszcze do ciebie nie dotarło, że nie mam ochoty iść z tobą do łóżka?

Zaskoczył ją do tego stopnia, że w pierwszej chwili w ogóle nie zrozumiała, co powiedział. To, że mu się nie podobam, nie wchodzi w grę, pomyślała, musiałby być homo.

– Nie wygłupiaj się – parsknęła zarozumiale, odzyskując nieco pewności siebie. – Nie ma takiego faceta, który by tego nie chciał.

Spojrzał na nią ze współczuciem, jakby była dla niego całkowicie aseksualna. Pod tym spojrzeniem zaczęła tracić rezon.

– Właśnie – powiedział łagodnie. – W tym cały twój problem.

Podniósł z podłogi jej spódnicę. Janey nagle poczuła obezwładniający strach. Pobladła, choć nie do końca zrozumiała, co chciał przez to powiedzieć.

– Przecież chciałeś się ze mną przespać… latem. – Głos rwał się jej z przejęcia.

– Nie. – Potrząsnął głową. – Ubierz się. – Podał jej spódnicę. – Bardzo cię proszę. Nie rób z siebie pośmiewiska.

Spódnica zawisła między nimi jak flaga. Janey nie mogła przyjąć z jego ręki tego symbolu własnej porażki. Co za impertynent, pomyślała. Nienawidziła go z całego serca, a jednocześnie płonęła żądzą. Czuła, że musi wygrać to starcie, za wszelką cenę postawić na swoim.

– Chciałeś pójść ze mną do łóżka – oświadczyła twardo. – Przyznaj to.

Przez chwilę w jego spojrzeniu błysnęła obawa; zaczął podejrzewać, że Janey oszalała z wściekłości. Nie spuszczając z niej wzroku, położył spódnicę na kanapie.

– Nie ubieraj się, skoro nie chcesz. Zmuszać cię nie będę – powiedział – ale ja wychodzę. Jestem umówiony.

– Z Mimi? – Prawie wypluła te słowa.

– Z Haroldem Vane'em – odparł. – Musimy obgadać sprawę koni.

– Koni! – zadrwiła bezlitośnie. – Więc to jest twój problem. Wolisz konie od kobiet…

– Bywa, że tak. – Zmierzył ją wzrokiem i wyszedł do sypialni.

W głębi duszy słyszała nikły głos rozsądku, każący jej przywołać resztki godności osobistej, ubrać się i wyjść. Ale było już za późno. Janey osiągnęła ten irracjonalny stan emocjonalny, kiedy była gotowa na poniżenie i poświęcenie kobiecej dumy i szacunku do samej siebie, bo zaczęło jej się wydawać, że jeśli to zrobi, to Zizi ją pokocha. Dawno temu, kiedy miała zaledwie dwadzieścia lat, spotykała się przez pewien czas z bogatym chłopakiem, który rzucił ją bez żadnego wytłumaczenia po tym, jak przypadkiem wpadli w restauracji na jego rodziców. Niedługo potem rozpoznała na ulicy jego jeepa, zaparkowanego przed klubem Conscience Point Inn w Hamptons i w akcie ślepej zemsty opryskała jego siedzenia błotem. Jak się można było spodziewać, chłopak nazwał ją wariatką, ale ona chciała tylko, żeby wytłumaczył swoje zachowanie. Słyszała, że podobno dotarły do niego niepochlebne plotki na temat jej przeszłości; niepewność doprowadzała ją do szaleństwa, budziła pragnienie zemsty…

To samo czuła w tej chwili, patrząc, jak Zizi krząta się po malutkiej sypialni. Nie mogła puścić mu tego płazem! Weszła śmiałym krokiem do środka i stanęła za nim. Zmieniał właśnie koszulkę i miała przed samym nosem jego nagie bary, smukłe i umięśnione.

– Wytłumacz się! – wrzasnęła. Odwrócił się, podniósł z łóżka koszulę i zarzucił ją na siebie.

– Nie bądź głupia – powiedział.

Uderzyła go w ramię.

– Dlaczego wybrałeś Mimi, a nie mnie?

– To nie był żaden wybór. – Minął ją i wyszedł. Ruszyła za nim do pokoju.

– Masz mi powiedzieć – krzyknęła – bo inaczej stąd nie wyjdę!

– O czym tu mówić? – odparł z tym typowo męskim uporem, który doprowadza kobiety do szału. Wyjął z szafy krawat i poszedł do łazienki, żeby zawiązać go przed lustrem.

– Może ona ma coś, czego mi brakuje? – wrzasnęła, bijąc go na oślep.

W tym momencie Janey straciła dla Ziziego wszelki powab; posunęła się za daleko, choć właściwie był przyzwyczajony do kobiet, które zachowują się w ten sposób. Wcisnęła się w kąt łazienki i płakała, a potem odwróciła do niego załzawioną, napuchniętą twarz, powtarzając „dlaczego?". Patrzył na nią jak na mokrą, brudną ścierkę rzuconą na podłogę. Przecisnął się obok niej i wyjął z szafy kaszmirową sportową bluzę. Włożył ją, a na wierzch narzucił długi tweedowy płaszcz. Wszedł do pokoju, żeby zabrać rękawiczki leżące na kominku. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że zagrodziła mu wyjście, stając w lekkim rozkroku i biorąc się pod boki.

– Masz mi powiedzieć, bo nie wyjdę! – wrzasnęła histerycznie.

Zizi westchnął. Dlaczego kobiety zawsze muszą robić takie sceny? Wcale nie chciał być niemiły, ale proszę, okazał jej trochę ludzkich uczuć i od razu pomyślała, że się zakochał. W lecie był nią przelotnie zainteresowany – puszyła się jak paw, aż dziw było na nią patrzeć – ale dowiedział się o niej co nieco i zdecydował, że nie chce takiej kobiety.

– Bardzo cię proszę, daj mi wyjść – powiedział opanowanym głosem.

– A ja bardzo cię proszę, wytłumacz się – odparła wyzywająco, zaczynając całą dyskusję od nowa.

Chwycił ją za rękę i odciągnął od drzwi. Chciała go zatrzymać, musiał ją więc odepchnąć. Zatoczyła się kilka kroków w bok, a on wykorzystał okazję: szarpnął za klamkę i wypadł na zewnątrz, zatrzaskując drzwi za sobą.

Na klatce schodowej przystanął na chwilę, łapiąc oddech i przeczesując włosy palcami. Potem zaczął schodzić, pewny, że nawet Janey nie ma aż tyle pomieszane w głowie, żeby gonić go w staniku i majtkach. Kiedy spotkają się przy następnej okazji, będzie go unikać ze wstydu. On ze swojej strony nie zamierzał nikomu mówić, co dziś zaszło. Nie przypuszczał też, żeby Janey ośmieliła się puścić parę z ust: sytuacja była niezręczna, a sława niedoszłej uwodzicielki groziła ośmieszeniem, a co gorsza, doszczętnym zrujnowaniem reputacji. Zizi doszedł do wniosku, że nic mu nie grozi – sprawa nie pójdzie w zapomnienie, ale nie ujrzy też światła dziennego.

Nagle usłyszał za sobą stukot obcasów na schodach. Odwrócił się i zmartwiał; nie mieściło mu się w głowie, że mogła ubrać się tak szybko. Na jej widok poczuł mdłości. Nie zadała sobie trudu, żeby doprowadzić włosy do ładu ani nawet żeby zapiąć bluzkę; miała groteskowo nabrzmiałą twarz, a podpuchnięte oczy płonęły gniewem. A więc tak, pomyślał, wygląda Janey Wilcox w chwilach prawdy, kiedy jej prawdziwe oblicze skrzeczącej wiedźmy przebija przez maskę sztucznej piękności. Z początku chciał jej uciec, ale potem ogarnęła go furia. Nie był zwierzęciem tresowanym do seksu na zawołanie ani też nie miał obowiązku zaspokajać wszystkich kobiet, które „płonęły do niego uczuciem".

– Chcesz wiedzieć, dlaczego nie chcę się z tobą przespać?! – ryknął. Ta nagła gotowość do odpowiedzi na jej pytanie zbiła Janey z tropu. Przystanęła trzy stopnie nad nim i wzięła się pod boki.

– Dlaczego?

– Bo jesteś kurwą – rzucił jej w twarz. – A ja nie sypiam z kurwami.

Zeszła stopień niżej, biorąc zamach, żeby go spoliczkować, ale on odwrócił się i zbiegł na dół. Ruszyła za nim najszybciej, jak mogła, kuśtykając niezgrabnie na wysokich obcasach.

– Głupi jesteś! – krzyczała. – Niezły dowcip… Wszyscy wiedzą, że to Mimi jest największą kurwą w mieście. Znosi George'a, bo jest bogaty…

Zizi dotarł w końcu do drzwi, otworzył zamek i wyszedł na ulicę. Zdążył tylko rozejrzeć się za taksówką, kiedy go dopadła.

– Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho – zasyczała. – Powiem Mimi, że próbowałeś mnie uwieść i co zrobisz bez garnuszka swojej kochanki? To ty jesteś tutaj jedyną prawdziwą kurwą…

Założył rękawiczki i rzekł zimno:

– Dopiero teraz naprawdę cię znienawidziłem.

Janey odstąpiła o krok. W tym momencie oboje usłyszeli kobiecy głos pytający z wahaniem:

– Janey? Janey Wilcox?

Janey nie oderwała oczu od twarzy Ziziego, ale mimo to momentalnie zaszła w niej zmiana. Uspokoiła się, jedną ręką przygładziła włosy, drugą zebrała poły płaszcza i dopiero wtedy się odwróciła.

– Tak? – zapytała, uśmiechając się upiornie.

Zizi zauważył tylko, że nieznajoma była ładną, ale nieciekawą blondynką, jakich pełno na Upper East Side. Nie wyróżniała się niczym. W jej oczach było widać radość z niespodziewanego spotkania, którą po chwili zastąpiło zakłopotanie, kiedy zorientowała się, że Janey jej nie poznaje.

– To ja, Dodo. Dodo Blanchette… – podpowiedziała.

– O Boże… Dodo…! – jęknęła Janey.

– Nie przeszkadzam? – spytała Dodo, wodząc oczami od Janey do Ziziego z domyślnym uśmieszkiem na ustach.

– Muszę już iść – rzekł twardo Zizi, postanawiając skorzystać z okazji. Zrobił w tył zwrot i szybko się oddalił.

Obie kobiety odprowadzały go wzrokiem. Janey zauważyła, że Zizi ma szczególny rodzaj nieuchwytnej wytworności, dzięki któremu na jej starej ulicy, pełnej niszczejących kamienic, wygląda jak przybysz z innego, lepszego świata. O mało znów się nie rozpłakała, myśląc o nim w ten sposób. Nie wiedziała dlaczego, ale miała dojmującą świadomość straty, jakby odebrano jej coś najcenniejszego na świecie.

– Ale kąsek – szepnęła Dodo takim tonem, jakby Zizi naprawdę był apetyczną potrawą. – Wspaniały facet. Wiesz, gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że to była kłótnia kochanków!

Dodo jest wścibska, pomyślała Janey, należy do tych kobiet, które wszędzie polują na plotki. Spojrzała na nią; starannie wyskubane brwi wyglądały jak dwie kolumny mrówek maszerujące w poprzek jej czoła, a tlenione włosy rozdwajały się na końcach. Mimo to przez chwilę Janey miała wielką ochotę opowiedzieć Dodo całą tę żałosną historię. Odniosła wrażenie, że Dodo potrafi jej współczuć – przynajmniej dopóki nie wróci do domu i nie rozpowie o żonie Seldena Rose'a całej tej ferajnie ze Splatch Verner. W tym momencie Janey uświadomiła sobie, że nie ma na świecie nikogo, komu mogłaby się z tego zwierzyć, ani jednej przyjaciółki, której mogłaby zaufać.

– Mówisz o Zizim? – Jej głos miał zabrzmieć obojętnie, ale zbyt mocno drżał i był zbyt piskliwy. – To mój lokator. Przyszłam odebrać komorne.

Dodo była wyraźnie rozczarowana, ale nie dopytywała się dłużej.

– Dobrze, że cię spotkałam – powiedziała. – Postanowiliśmy jechać na helirafting do Wielkiego Kanionu. W marcu. Mamy nadzieję, że wybierzecie się z nami.

Janey musiała jeszcze przez kilka minut poplotkować z nią o niczym. Dodo właśnie wybierała się do salonu pedikiuru. Kiedy Janey w końcu uwolniła się od niej, zaczął padać śnieg. Momentalnie zmarzły jej nogi i dotarł do niej cały absurd noszenia sandałów w zimie. Wiedziała, że powinna wsiąść do taksówki, ale czuła w głowie wielki zamęt… Nie mogła iść do domu w takim stanie, ale nie potrafiła się w żaden sposób pozbierać.

Schowała się w wąskiej bramie wyłożonej czarnym marmurem i wyjęła z torebki telefon. Męczyły ją tak okropne wyrzuty sumienia, że chciała zadzwonić do Mimi, tylko po to, żeby usłyszeć jej głos; jeśli Mimi będzie mówić z nią normalnie (a dlaczego miałoby być inaczej?), Janey będzie mogła zapomnieć o całym zajściu z Zizim. Wiedziała jednak, że to niemożliwe. Wspomnienie tego, jak rzucił ją na podłogę i nazwał kurwą, paliło żywym ogniem. Zranił ją do żywego i – jak się jej wydawało – z wyrachowanym okrucieństwem, a do tego chciał pobić! Czy powinna powiedzieć o tym Mimi? Zawahała się, ale po chwili wstyd przerodził się w gniew. Wybrała numer.

Od razu domyśliła się, że u Paxtonów coś się dzieje, bo Mimi była bardzo roztargniona. Okazało się, że chłopcy przywieźli ze sobą psa, który nasikał na dywan.

– Georgie i Jack ciągle pytają o ciebie, kochanie – poinformowała ją Mimi – a Jack chce wiedzieć, kiedy do nas przyjdziesz. Odwiedzisz ich, prawda?

– Oczywiście – powiedziała Janey. Oparła się o ścianę i przetarła ręką oczy. Było jej niedobrze. Zapragnęła znaleźć się w ciepłym, eleganckim domu Mimi, o ileż przytulniejszym niż ten w East Hampton, popijać gorącą czekoladę i bawić się z chłopcami…

– Pokazałaś Seldenowi perły? – zapytała Mimi, a zaraz potem krzyknęła na psa: – Sadie, do pokoju! Jack, zabierz Sadie na górę…

– Jeszcze nie – odpowiedziała Janey.

– Jak to? – zdziwiła się Mimi. – To gdzie ty byłaś?

– Na zakupach. W Burberry… – Kiedy to mówiła, uprzytomniła sobie, że zostawiła u Ziziego swoje nowe buty. Ucieszyła się, że będzie miała pretekst, aby tam wrócić i wyrównać z nim rachunki. Czuła teraz wyraźnie, że między nimi legł jakiś cień. Zizi musi zostać ukarany, musi pożałować, że jej nie zechciał, musi poznać, czym jest gniew Janey…

– Wszystko w porządku? – zapytała Mimi. – Jesteś jakaś nieswoja…

– Posłuchaj… – Janey wyszła z bramy i ruszyła przed siebie Madison Avenue. Na wystawie sklepu Prady zauważyła niezłą sukienkę i przystanęła. Po takim pytaniu mogła powiedzieć Mimi wszystko, tak jak chciała, ale nagle uświadomiła sobie, że nie ma odwagi.

– Coś się stało Seldenowi? – zaniepokoiła się Mimi.

– Nie chodzi o Seldena – powiedziała Janey – tylko o… – Nie wiedziała, jak zacząć. Zizi mnie przejrzał, myślała gorączkowo. Czy opowie o wszystkim Mimi? Jak często oni się widują? Gdyby tylko można było jakoś utrudnić im spotkania…

– O Patty? – pytała dalej Mimi.

– Właśnie. – Janey odetchnęła z ulgą, widząc nagle rozwiązanie wszystkich swoich kłopotów. – Przed chwilą rozmawiałam z Patty. Ona i Digger wracają w przyszłym tygodniu… Nie układa im się najlepiej. Zdaje się, że Patty będzie musiała przeprowadzić się na jakiś czas do mnie.

– Rozumiem. – Głos Mimi wyraźnie ochłódł.

– Strasznie mi przykro, ale nie mam wyjścia. – Janey odzyskiwała pewność siebie. – Ona tyle ostatnio przeszła…

– To twoje mieszkanie, Janey – powiedziała Mimi. – Skoro jest ci potrzebne, Zizi znajdzie sobie coś innego, chociaż na tydzień przed świętami…

– Może zamieszka w East Hampton, w waszym domu dla gości? – Janey dziwiła się, że od razu nie pomyślała o Patty; to było świetne kłamstwo. Zizi będzie miał teraz same kłopoty, a do tego świadomość, że to ona za wszystkim stoi, że ma nad nim władzę…

– Nie przejmuj się, kotku. Coś wymyślimy. – Mimi nagle powróciła do życzliwego tonu, a Janey poczuła wyrzuty sumienia, ale zaraz je stłumiła, myśląc: z jakiej racji? Skoro Mimi chce się pieprzyć z Zizim, niech go umieści w hotelu, jeśli znajdzie gdzieś wolny pokój w okresie świąt. Od razu poczuła się lepiej. Postanowiła zakończyć rozmowę:

– Chciałam tylko, żebyś o tym wiedziała. Pa, kochanie. Ucałuj ode mnie chłopców.

Zatrzasnęła triumfalnie klapkę telefonu. Plan był doskonały i przebiegły. Kiedy w domu są synowie George'a, Mimi nie może się widywać z Zizim. Potem on się wyprowadzi z mieszkania Janey, a ona wyjedzie z George'em na święta do Aspen, na całe dwa tygodnie. Janey się uspokoiła. Wyglądało na to, że nic jej nie grozi. Całe zajście należy wymazać z pamięci, tak jak wiele innych wstydliwych incydentów z przeszłości. Kątem oka złowiła swoje odbicie w szybie. Wyglądała okropnie: włosy, mokre od śniegu, kleiły się do głowy, a twarz pokrywały plamy. Nie mogła pokazać się Seldenowi w takim stanie; on zawsze bacznie się jej przygląda i zauważy, że coś się stało. Pewnie już wrócił z pracy i zachodzi w głowę, gdzie podziewa się jego żona.

Janey wstąpiła do wykwintnej kawiarenki w pobliżu. W takich lokalach cheeseburger kosztuje dziesięć dolarów, ale toalety są zawsze czyste. Uczesała się i spięła włosy spinkami, które zawsze nosiła przy sobie na wszelki wypadek. Potem zaczęła poprawiać makijaż; kiedy pudrowała twarz, jej wzrok zatrzymał się na opinającej szyję obróżce z pereł. Westchnęła z rezygnacją, przewidując, że wobec Seldena będzie trzeba zastosować ten sam chwyt, którego próbowała z Zizim. Różnica polegała na tym, że Selden z całą pewnością jej ulegnie.

Rozdział 10

Na północnym skraju placu Columbus Circle rozpiera się bezceremonialnie olbrzymi czarny wieżowiec, przypominający marmurowy nagrobek. Jest to nowy firmowy biurowiec Splatch Verner. Swoje powstanie zawdzięcza genialnemu pomysłowi Victora Matricka, który przed pięcioma laty rzucił hasło zjednoczenia całej firmy pod jednym dachem, wiedziony ideą zwiększenia wydajności dzięki skoordynowanemu współdziałaniu. Budowę zakończono w terminie. Obiekt od dwóch lat był w użyciu, ale niewiadomym sposobem prace wykończeniowe nad architekturą zieleni nie mogły dobiec końca. Budynek był osnuty siecią rusztowań, a żeby dostać się do środka, trzeba było kluczyć w labiryncie ścianek ze sklejki. Z daleka wyglądało to tak, jakby gmach wznosił się pośrodku nędznej wioski składającej się z drewnianych chałup.

Był wysoki na czterdzieści pięć pięter i miał osiem wind. Bufet dla zwykłych pracowników działał na trzecim piętrze. Na czterdziestym drugim znajdowała się kantyna dla kadry kierowniczej, a na samym szczycie, gdzie swoje biuro miał Victor Matrick (jego „biuro" mieściło także sypialnię i łazienkę z prysznicem i jacuzzi), była jadalnia reprezentacyjna, lokal z własną kuchnią i kucharzem. Tutaj Matrick trzykrotnie podejmował prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Gabinet Seldena Rose'a znajdował się na czterdziestym piętrze. Z okien roztaczał się widok na śródmieście i Central Park. Widać stąd było Empire State Building, a w pogodny dzień – World Trade Center. Pomieszczenie miało wymiary dziewięć na osiemnaście metrów; zmieściłoby się w nim niejedno nowojorskie mieszkanie. Stało tam masywne mahoniowe biurko, które Selden kupił za ciężkie pieniądze dwadzieścia lat temu, kiedy zaczynał karierę. Mebel ten wędrował razem z nim do coraz większych i wyżej położonych gabinetów. Jego biuro w Splatch Verner miało dwa wyjścia: jedno prowadziło przez pokój sekretarki, drugie, „tajne", wprost na korytarz. Pan dyrektor korzystał z niego, kiedy potrzebował wymknąć się ukradkiem.

Selden Rose zawsze szczycił się swoją pracowitością, ale dziś, o godzinie zaledwie piątej po południu, stał w oknie i obserwował śnieg pokrywający Central Park białą pierzyną. Co chwilę poklepywał się po głowie, jakby chciał sprawdzić, czy nie wypadły mu wszystkie włosy. Nie mógł skupić się na pracy, która sama w sobie była źródłem nieustającej konsternacji; myślał o żonie. Przed chwilą odebrał telefon z American Express. Poinformowano go, że dziś po południu, w znanym domu aukcyjnym, za pomocą jego karty kredytowej dokonano zakupu za pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Początkowo był pewien, że ktoś ukradł Janey kartę, którą dostała od niego, ale „uprzejma" pracownica American Express szybko wyprowadziła go z błędu, wyjaśniając mu, że ponieważ na rachunku podpisała się „pani Rose", obowiązkiem firmy jest sprawdzić, czy pan Rose jest żonaty.

Niech ją szlag trafi, pomyślał Selden. Te pięćdziesiąt kawałków to mogła być spora część zaliczki na kupno posiadłości; można było za to wybudować basen albo zaprojektować zieleń wokół domu; posłać dziecko do prywatnej szkoły (starczyłoby co najmniej na kilka lat) albo wynająć dla niego nianię. Do niedawna Selden myślał, że Janey po prostu nie zna się na finansach, ale teraz zaczął podejrzewać, że ona celowo nie chce przyjąć do wiadomości sytuacji, w jakiej znajduje się jej mąż. Był bezsprzecznie bogaty, lecz nie zmieniało to faktu, że pozostawał etatowym pracownikiem korporacji. Jego fortunę stanowiły głównie opcje na zakup akcji, co wcale nie oznaczało, że miał nabite konto. A listopadowy spadek na giełdzie też w niczym nie pomógł…

Tłumaczył to wszystko Janey, ale widocznie zbyt ogólnikowo. Jedli wtedy obiad w restauracji we dwoje, co rzadko się zdarzało. Selden mówił, a Janey patrzyła na niego nieobecnym wzrokiem i kiwała głową. Potem „zauważyła" kogoś „znajomego" i rozmowa się urwała. Żałował, że nie zmusił jej do wysłuchania do końca; żałował, że przestraszył się jej niezadowolenia; żałował nade wszystko, że nie potrafi rozmawiać z nią o pieniądzach. Nie wiedzieć czemu, gdy poruszał z nią ten temat, zawsze czuł się niezręcznie. Janey nie uznawała, że oboje w tym związku mają równe prawa. Z jej zachowania wynikało (choć nigdy nie przyznała tego wprost), że mąż ma być dla niej niewyczerpanym źródłem gotówki, a kiedy to źródło wyschnie, znajdzie sobie następne. Selden zawsze miał tę niejasną świadomość, że Janey może go zostawić, jeśli uzna, że on na nią nie zasługuje. Usiłował wtedy udowodnić jej, że tak nie jest. I proszę: skończyło się na rachunku na pięćdziesiąt tysięcy. Nie wiedział, co teraz począć.

Mógł oczywiście zapłacić. Problem w tym, że to były jego pieniądze i nie chciał zrzekać się prawa do decydowania o tym, jak je wydać. Wyjść z tej sytuacji było kilka: mógł kazać Janey zwrócić to, co kupiła (cokolwiek to było), ale to oznaczało, że będzie scena, a Selden, jak większość mężczyzn, wolałby stracić palec u ręki, niż wysłuchiwać wrzasków i patrzeć na łzy. Drugim wyjściem było zapłacić, nie wspomnieć ani słowem o całej sprawie, a potem odebrać kartę. Ale jak to zrobić? Jeśli każe Janey ją zwrócić, też skończy się to awanturą. Mógłby ukradkiem wyjąć jej kartę z portfela i poczekać, aż to zauważy (zajęłoby to mniej więcej minutę). Na pytanie, dlaczego to zrobił, odpowiedziałby: „Sama się domyśl". Trzecim wyjściem było zapłacić i milczeć. Selden żywił niewesołe przypuszczenie, że właśnie tak to się skończy.

Wiedział jednak, że nawet postępując w ten sposób, nie poprawi swojego podłego nastroju. Czuł się obrabowany i zdradzony. Przyglądając się drobnym płatkom śniegu, prószącym z zasnutego szarymi chmurami nieba, Selden nagle zaczął żałować, że w ogóle poznał Janey. Wiele oddałby za to, żeby pozbyć się jej raz na zawsze. Poczuł niepokojącą chęć, żeby rzucić się z okna, a następnie pomyślał, że byłoby dobrze, gdyby Janey zginęła w wypadku; nie musiałby wtedy ani jej znosić, ani opłacać jej zachcianek.

Z natłoku myśli wyrwało go wejście Gordona White'a i jego beztroskie: „Cześć, Rose". White, jego zastępca, prywatnie podawał się za „lojalnego poplecznika dyrektora Rose'a", ale Selden wiedział dobrze, że Gordon szykuje się na jego stanowisko i wygryzie go bez skrupułów, jeśli tylko dostanie szansę.

– Witaj, Gordon – odpowiedział. White zajął jeden ze skórzanych foteli stojących przed biurkiem, siadając na nim jak nastolatek, bokiem, z nogami przerzuconymi przez poręcz. W opinii Seldena był to typowy okaz nowojorskiego mężczyzny: czterdziestojednoletni chłopak, który przez całe życie nie miał ani jednego związku z prawdziwego zdarzenia. Od dorastającego nastolatka różniło go tylko to, że miał własne pieniądze, mieszkanie i porsche – no i jeszcze to, że nikt nie krzyczał na niego, kiedy wracał do domu nad ranem. Z drugiej strony, pomyślał Selden, przyglądając się kosztownemu włoskiemu garniturowi z czarnej wełny, który miał na sobie White, może to właśnie ubranie jest jedyną prawdziwą różnicą…

– Słyszałem, że nici z kontraktu z Paradorem – rzucił Gordon, dłubiąc w zębach.

– O co chodzi? – zapytał Selden z roztargnieniem. Nazwa Parador skojarzyła mu się z Comstockiem Dibble'em, a Dibble z Janey.

– Mają jakieś problemy z księgowością – poinformował go Gordon.

– Filmowcy zawsze mają z tym problemy – parsknął Selden.

– Ale nie aż takie – powiedział Gordon z naciskiem. – Jeszcze nie wiem dokładnie, ale podobno twój kumpel George węszy koło tego. Przewiduje wyprzedaż aktywów.

– Taką ma pracę.

– Słyszałem, że Comstock za wszelką cenę chce sprzedawać, dopóki rynek znów nie siądzie.

– Wszyscy mówią, że rynek wróci do dawnego poziomu – zauważył Selden.

– Oby. – Gordon strzepnął pyłek z nogawki. – Muszę w tym roku kupić dom w Hamptons.

– Jak planujesz architekturę zieleni? – zapytał Selden, a Gordon wybuchnął śmiechem. W firmie krążył dowcip, że to właśnie spadek na rynku opóźnia prace wykończeniowe terenu wokół biurowca.

Zadzwonił wewnętrzny telefon. Selden odebrał.

– Przyszedł pan Nick Vole – powiedziała June, jego sekretarka.

– Wpuść go – polecił.

Gordon wstał i wycelował w Seldena palec, składając dłoń w kształt pistoletu.

– Pamiętaj o naszej rozmowie, dobra, Rose? Jeśli twoja żona ma jakieś przyjaciółki…

Moja żona nie ma żadnych przyjaciółek, pomyślał Selden.

Gordon poszedł do siebie, a do gabinetu wszedł Vole. Od momentu kiedy zobaczył go po raz pierwszy, Selden w myślach przezywał go „Wołek".

Pan Wołek był facetem tak stereotypowym, że nie sposób było pomylić się w jego ocenie. Na oko dobiegał czterdziestki, ale mógł być w dowolnym wieku, nawet po pięćdziesiątce. Nosił czarne, podkręcone do góry wąsy – farbowane – i rzadkie włosy sięgające ramion. Chodził w dżinsach i taniej brązowej kurtce skórzanej, ale widać było, że jest pewny siebie, czuje się w formie i nie da się łatwo pobić.

To ostatnie akurat Seldena nie dziwiło – typ podawał się za byłego członka służb specjalnych.

Przyniósł ze sobą szarą kopertę z papieru pakowego, którą wsunął pod ramię, kiedy podawał Rose'owi rękę.

– To pan jest Selden Rose? – zapytał. Głos miał szorstki i nieokrzesany, co także było do przewidzenia.

– Zgadza się. – Selden uścisnął podaną mu dłoń. – Spocznie pan? _ Wskazał gestem fotele.

– Mogę klapnąć – odparł Wołek, sadowiąc się. – Dziwne ma pan imię – zauważył, rozglądając się po gabinecie. Miał brązowe, zawsze półprzymknięte oczy i sprawiał wrażenie człowieka, którego niełatwo oszukać.

– Rodzinna tradycja – wyjaśnił Selden. – Możemy przejść do rzeczy?

– Nasz klient nasz pan – oznajmił Wołek. – Będzie pan raczej zadowolony. – Przesunął kopertę w jego stronę. Selden nie mógł się oprzeć wrażeniu, że uczestniczy w scenie z filmu. I to nie najlepszego.

– Dlaczego? – zapytał, unosząc brwi. Otworzył kopertę.

– Cóż. – Wołek rozsiadł się wygodnie i skrzyżował ręce na piersi. – Na przykład dlatego, że babeczka ma legalnego męża.

– Aha. – Selden wyjął z koperty plik czarnobiałych fotografii i rozłożył je na biurku. Zobaczył na nich Marielle Dubrosey w towarzystwie chorobliwie chudego mężczyzny o wyglądzie przestępcy. Był młody, miał ciemne oczy i bladą, ospowatą twarz. Zdjęcie zrobiono prawdopodobnie na Brooklynie; on i Marielle stali na schodach starego, zniszczonego domu. Sądząc po ich minach, kłócili się zawzięcie. Selden uniósł fotografię i spojrzał pytająco na swojego gościa.

– To ten jej ślubny – wyjaśnił Wołek. – Nazywa się Tim Dubrosey. Pracuje na targu rybnym w Fulton.

– Skoro to mąż… – zaczął Selden.

– Podają się za rodzeństwo. Tak przynajmniej powiedzieli właścicielowi domu.

– Rodzeństwo? – zdziwił się Selden. – Ani trochę nie są do siebie podobni.

– A od kiedy to koniecznie? – Wołek wzruszył ramionami. Ci bogacze to nic o świecie nie wiedzą, pomyślał, przyglądając się Rose'owi spod półprzymkniętych powiek.

Selden wrócił do fotografii. Jego uwagę zwróciła zwłaszcza jedna, ciemna i ziarnista, na której Marielle tańczyła przed mężczyzną w jakimś ponurym lokalu. Miała na sobie tylko stringi i stanik, a jej brzuch był już trochę zaokrąglony. Patrzyła przed siebie zupełnie nieobecnym wzrokiem, jakby chciała za wszelką cenę uwierzyć, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Seldenowi zrobiło się jej żal.

– Mój Boże – jęknął – to ona do tego jest striptizerką?

– Od czasu do czasu dorabia sobie w klubie, ale wszystko idzie na to jej piosenkarstwo – wyjaśnił Wołek. – Chce zostać drugą Jennifer Lopez, a szanowny Timmy ma być jej menedżerem… Widać rybki już mu śmierdzą.

– Zatem cała ta sprawa to szwindel – podsumował Selden. – Czego oni chcą? Pieniędzy?

– Chcą tego, co wszyscy: fortuny i sławy. Oglądają „Entertainment Tonight" i też chcą się zobaczyć na czerwonym dywanie – powiedział Wołek.

Selden bezwiednie poklepał się po głowie.

– W tym cały problem – zastanowił się głośno. – Każdy chce być sławny i bogaty, ale tak żeby się nie napracować.

– Jak na giełdzie – powiedział Wołek. Bardzo go ciekawiło, ile taki Selden Rose wyciąga rocznie. Milion? Dwa?

Telefon wewnętrzny zadzwonił jeszcze raz. Selden odebrał.

– Słucham?

– Dzwoni pan Craig Edgers – powiedziała June. – Umówił się pan z nim na drinka dziś wieczorem w pańskim hotelu. Pyta, czy to aktualne.

– Powiedz mu, że tak – polecił Selden.

Wołek wstał.

– Proszę przeczytać moje sprawozdanie. Nie ma żadnych dowodów, że dziewczyna mówi nieprawdę. Faktem jest, że była tamtej nocy w tym samym hotelu co pański szwagier i że go tam poznała. Musi pan wiedzieć, że kobiety jej pokroju potrafią zajść w ciążę, kiedy chcą… i dobrze sobie wybrać ojca dziecka.

– W tym wypadku wybór nie należał do najlepszych. – Selden zmarszczył brwi.

– Każdy musi ponieść konsekwencje – rzekł Wołek.

– Ile jestem panu winien? – zapytał Selden.

Wołek jeszcze raz rozejrzał się po gabinecie.

– Pięć tysięcy.

To rozbój w biały dzień, pomyślał Selden, wyjmując książeczkę czekową. Co gorsza, tym razem też nic nie mógł na to poradzić.

Selden Rose szedł pospiesznie po drewnianej kładce prowadzącej z budynku Splatch Verner na Broadway. Nie chciał przemoczyć butów, a pod kładką robiły się już kałuże ze stopniałego śniegu. Stanął wreszcie na ulicy i rozejrzał się, Z pozoru wszystko wyglądało tak jak zwykle. Na przykład jego samochód stał tam, gdzie zawsze, na rogu Sześćdziesiątej Drugiej Ulicy, a za kierownicą siedział Peter, jego osobisty kierowca, i pił kawę. Selden wyczuwał jednak, że coś wisi dziś w powietrzu. Ulicą przejechał radiowóz na sygnale, lawirując pomiędzy pojazdami. Jakaś zaniedbana kobieta w długim czarnym płaszczu rzuciła Seldenowi gniewne spojrzenie – bez konkretnego powodu. Domy na Broadwayu były szare i bez życia, jak na zdjęciach ze Związku Radzieckiego. Ni stąd, ni zowąd Selden Rose przypomniał sobie podobny dzień sprzed prawie trzydziestu lat. Miał wtedy dwadzieścia jeden lat i przyjechał do Nowego Jorku na prośbę matki, żeby wyciągnąć swojego młodszego brata z sekty.

Jako dziecko Selden wyobrażał sobie, że jest komiksowym superbohaterem. Tylko on mógł dokonać heroicznych czynów (na przykład ukraść szczepionkę dla śmiertelnie chorej mamy). Zdarzyło się raz, kiedy był w trzeciej klasie, że obronił brata przed tłustym łobuzem nazwiskiem Wiley; bał się strasznie, ale przyłożył draniowi pięścią w brzuch. I stał się cud: grubas padł. Leżał na ziemi i płakał (w szkole mówiło się: „ryczał"), a Selden trafił na dywanik do dyrektora. Musiała przyjść po niego mama, która jednak wcale się nie gniewała, przeciwnie: przez całą drogę do domu tuliła go, próbowała całować i wciąż nazywała swoim małym Supermanem. To zdarzenie ustaliło pozycję Seldena w domu: był odtąd najlepszym synkiem, złotym chłopcem, na którym można polegać i który zawsze zrobi to, co trzeba, żeby ratować honor rodziny.

Selden zdawał sobie sprawę, że ten rodzinny status już w dzieciństwie motywował go do odnoszenia sukcesów. W szkole chciał mieć najlepsze stopnie i dopiął swego – był prymusem. Potem wymarzył sobie Harvard. Dostał się. Wheaton, jego młodszy brat, nie miał szans – takiemu wyzwaniu nie mógł sprostać. W wieku piętnastu lat przyłapano go na sprzedaży skręta dwóm trzynastolatkom. Mama zawsze powtarzała, że najgorszą zmorą Wheatona jest to, że nie wierzy, że może dorównać bratu. Z tego powodu, tłumaczyła Seldenowi, należy traktować go szczególnie. Jednak Selden, jak większość głodnych sukcesu młodych ludzi o nieposkromionej ambicji, nie miał zbytniej wyrozumiałości dla słabostek swojego brata; uważał je za głęboko zakorzenione skazy na charakterze.

Kiedy więc pewnego grudniowego dnia na przedostatnim roku studiów na Harvardzie Selden odebrał telefon i usłyszał głos rozhisteryzowanej matki, nie zdziwił się zbytnio. Wheatonowi udało się dostać w tym roku na uniwersytet stanowy na Florydzie, ale od dwóch miesięcy słuch o nim zaginął. Lecz nagle w grudniu spotkała go jedna z przyjaciółek matki, herod-baba Mary Schekel, która jak co roku wybrała się do Nowego Jorku, żeby zobaczyć zapalenie świateł na choince w Rockefeller Center. Wpadła na Wheatona na Piątej Alei (!), przed sklepem Tiffany'ego (!), w towarzystwie małej grupki wyznawców Hare Kryszna (!). Zebrał razem z nimi, miał ogoloną głowę i nosił pomarańczową szatę zarzuconą na czerwoną bluzę z kapturem. Nie poznał chyba pani Schekel, bo podszedł do niej i poprosił o pieniądze.

– Wstydź się za siebie, Wheatonie Rose! – wrzasnęła energiczna kobieta. Wheaton uciekł, a za nim pozostali krysznowcy. Pani Schekel o mało nie dostała zawału.

Selden uczył się wtedy ciężko do sesji, ale „sprawa rodzinna" miała absolutny priorytet. Była ważniejsza nawet od jego własnej przyszłości, bo przecież rodzina jest na pierwszym miejscu. Niezależnie od tego, co czuł w głębi serca, Selden zawsze przyznawał przed samym sobą, że kocha rodziców i brata. Opuszczenie rodziny w potrzebie było niczym herezja. Pierwsze pozytywne uczucia, których człowiek doznaje w życiu i które stanowią o jego człowieczeństwie, są skierowane właśnie do najbliższych. Selden Rose poczuł się jak mroczny mściciel. Nie bacząc na nic, następnego ranka pojechał pociągiem do Nowego Jorku. Dzień był mroźny.

Zatrzymał się wtedy w hotelu Christopher na Columbus Circle. Poleciła mu go pani Schekel (dla niej jego główną zaletą była bliskość Lincoln Center). Idąc w kierunku czekającego nań samochodu, Selden poszukał wzrokiem znajomego budynku. Hotel wciąż jeszcze stał. Wyglądał jeszcze bardziej nędznie niż wtedy, jeśli to możliwe. Nad oknami trzepotały podarte markizy w białozielone pasy, a na ścianie jarzył się neon z nazwą hotelu. Przed laty ten neon wydawał się Seldenowi szykowny; dziś był już tylko tandetny i przypominał podstarzałą tancerkę rewiową, która nie chce odejść ze sceny.

Rose doszedł do swojego samochodu i zastukał w okno. Peter odwrócił głowę, ale nie ruszył się z miejsca. Selden wsiadł.

– Znasz prognozę pogody, Peter? – Było to jego zwykłe zagajenie w rozmowie z kierowcą.

– Śnieg ma padać przez całą noc, panie Rose, ale będzie go najwyżej pięć centymetrów. Wie pan, co to oznacza?

– Chlapa od samego rana. – Selden kiwnął głową. Tego dnia, kiedy przyjechał do Nowego Jorku z Cambridge, też padał śnieg, ale gęsty. Był to piątek. Z niewiadomego powodu w pociągu był tłok. Selden musiał stać w przejściu pomiędzy wagonami, gdzie przez szparę w niedomkniętych drzwiach sypał śnieg. Podróż trwała pięć godzin, które Selden spędził na rozważaniu swojej misji, marznąc przy okazji do szpiku kości. Chociaż w Nowym Jorku mieszkało osiem milionów ludzi, nie przyszło mu nawet do głowy, że może się nie udać. Młodość cechuje tajemnicza, niemalże nadprzyrodzona moc sprawcza.

I znów stał się cud. Już drugiego dnia po przyjeździe Selden znalazł brata. Spotkał go na ulicy w towarzystwie innego krysznowca. Wheaton był wycieńczony. Jego brązowe oczy zdawały się wychodzić na wierzch. Wciąż miał na sobie tę samą brudną czerwoną bluzę. Selden bez większego trudu przekonał brata, żeby poszedł razem z nim do hotelu, a następnego ranka lecieli już samolotem do domu. Po raz kolejny bohater zwyciężył…

Wydawało mu się, że zapamięta to na całe życie. Okazało się jednak, że z biegiem czasu zapomniał o wszystkim i to niemalże całkowicie. Od lat już nie wspominał tamtych wydarzeń. Wyjrzał przez okno samochodu, lustrując wzrokiem korek pomiędzy Piątą Aleją a Madison. Usiłował przypomnieć sobie, kiedy to ostatni raz w ogóle o tym myślał. Dziesięć lat temu? Może piętnaście? Jego brat został prawnikiem, pracował teraz w Chicago, był po rozwodzie i ponownym ślubie. Czy on o tym pamięta? Czy wspomina czasem, jaki kiedyś był głupi? A może jemu również wszystko wyleciało z głowy? Selden nie mógł się nadziwić temu fenomenowi: całe fragmenty przeszłości potrafią bez śladu zniknąć z pamięci.

A skoro człowiek ich nie pamięta, to może faktycznie nigdy nic nie zaszło? A jeśli zaszło, to jaki był cel tych zajść? Selden pogrążył się we wspomnieniach. Jaki on sam był dwadzieścia pięć lat temu? Z pewnością bardziej gniewny i cyniczny niż teraz. A także bezlitośnie krytyczny. Pamiętał dobrze, jak pewnego razu ojciec oskarżył go, że nie ma ani krzty współczucia dla innych; było to po ukończeniu studiów i jego wyjeździe do Los Angeles. Poza tym wszystko wtedy wydawało mu się ważne. Zycie – to było coś wielkiego. Każde zdarzenie miało olbrzymią wartość. Ale czas płynął i przychodziły nowe rzeczy, a stare odpływały w niebyt. Czas pożerał wszystko. Nawet tchnienie śmierci nie mogło powstrzymać rozpadu pamięci; kiedy umierał ktoś znajomy, lecz nie z kręgu najbliższych, to już trzy dni później wspomnienie o nim ulatywało, jakby się nigdy nie urodził.

Selden rozmyślał. Czy za dziesięć lat będzie pamiętał o dzisiejszym dniu? O tej chwili, o jeździe samochodem przez zatłoczony Broadway, o tym Świętym Mikołaju z Armii Zbawienia, stojącym na rogu i wymachującym dzwoneczkiem? Czy przypomni sobie, że pogniewał się na żonę, bo wydała pięćdziesiąt tysięcy dolarów, albo o tym, że wynajął prywatnego detektywa do zebrania informacji o kobiecie, która chciała, aby mąż siostry żony Seldena uznał ojcostwo jej dziecka? Z żalem pomyślał, że odpowiedź na te pytania brzmi: nie. Zdawało się mu, że jego życie rozpływa się w nieistnieniu. Za dwadzieścia lat przejdzie na emeryturę – i nie będzie miał już nawet wspomnień…

Wziął do ręki szarą kopertę, tknięty nagłą potrzebą powrotu do rzeczywistości. Może w przyszłości nie będzie miał wspomnień, ale na razie wciąż jeszcze żył i był kimś ważnym. Mógł działać, do jasnej cholery! Przecież wciąż działał, wciąż coś robił, załatwiał setki spraw i rozwiązywał problemy. Z tego powodu właśnie w jego umyśle brak było miejsca na wspomnienia.

Przyjrzał się ponownie fotografii Marielle robiącej striptiz. To naturalne, że kobiety rodzą dzieci, ale to, pomyślał, to już jakaś parodia. Jeśli faktycznie Digger jest ojcem, to nie ujdzie mu to na sucho, obiecał sobie Selden. Był mocno rozgniewany. Przyjął na siebie rolę głowy swojej nowej rodziny i podjął się pośrednictwa pomiędzy Patty i Diggerem. To on poradził Patty, żeby pojechała za mężem do Europy, i polecił własnej sekretarce załatwić wszystkie formalności związane z podróżą, tak aby oszczędzić Patty dodatkowego stresu. Janey była przeciwna wyjazdowi siostry, ale Patty posłuchała Seldena; istniała między nimi jakaś nić porozumienia. Ta garść nowych informacji będzie dla niej znakiem, że powinna walczyć o swoje małżeństwo. Selden, choć sam był po rozwodzie, nie wyzbył się wiary w świętość związków małżeńskich. Nadal był przekonany, że dla dwojga ludzi jest to wyzwanie, które umożliwia im doskonalenie wzajemnej miłości i zrozumienia. Z taką myślą wysiadł z samochodu przed swoim hotelem. Znów czuł się jak bohater.

Przede wszystkim chciał opowiedzieć wszystko żonie. Obrócił klucz w zamku i wszedł do przedpokoju, oczekując, że powita go jej melodyjny głos, ale wszędzie panowała cisza. Selden poczuł się dotknięty i zawiedziony. Wszedł do salonu.

Rzucił kopertę na biurko i wyjął papierosa z małego srebrnego pudełka stojącego na gzymsie kominka. Usiadł ciężko na obitej perkalem sofie, uświadamiając sobie, że brak mu Janey, że nudno mu bez niej. Miała swoje wady, to prawda, a ich małżeństwo dotąd nie było pasmem sukcesów. Ale jako osoba Janey była bezsprzecznie interesująca ze względu na swoją nieprzewidywalność.

Czasami, kiedy Selden wracał z pracy, brała prysznic i sennymi ruchami mydliła swoje wspaniałe ciało. To mu mówiło, że drzemała na kanapie albo po prostu przez cały dzień nie wstała z łóżka i żeby jej nieróbstwo się nie wydało, wskoczyła pod prysznic, kiedy tylko usłyszała, że mąż wchodzi. Myślała, że Selden nabierze się na ten dziecinny fortel, a jego tymczasem cała ta maskarada tak bawiła, że nigdy nie miał serca zdemaskować Janey. Jeśli zaś nie była pod prysznicem, zwykle zastawał ją w salonie. Trzymała w ręce jakiś tom klasyki, a z głośników sączyła się muzyka Mozarta albo Beethovena. Był to kolejny podstęp, mający na celu zrobienie na nim wrażenia. Chciała mu się pokazać taka, jaką on chciał ją zobaczyć, i udowodnić, że stara się sprostać jego oczekiwaniom. Jej wysiłki były pretensjonalne aż do bólu, ale jednocześnie czarujące. Tak przynajmniej je odbierał.

Zdaniem Seldena ich małżeństwo mogło albo skończyć się spektakularną porażką, albo triumfalnym sukcesem. Musiał jednak przyznać, że wciąż jeszcze czuł się jak świeżo upieczony małżonek; wiele cech żony drażniło go, ale z drugiej strony mnóstwo było bardzo zabawnych, od zaskakującej urody, wymykającej się wszelkim kanonom piękności, przez jej dziki entuzjazm w łóżku, aż po nieskrywaną satysfakcję ze swojej nowej pozycji w świecie. Selden musiał także przyznać, że jego męskie ego czerpało zadowolenie z faktu, że jako mąż może obdarzyć żonę szczęściem, które omijało ją przez całe życie, aż do chwili kiedy go poznała.

Poczuł nagły przypływ energii. Wstał i podszedł do okna. Prawdę mówiąc, był z siebie zadowolony. Niewielu mężczyzn potrafiłoby poradzić sobie z taką kobietą jak Janey Wilcox, ale przecież, pomyślał, to nie jej wina. W jego oczach Janey miała zdolność nieomylnej oceny ludzkiej natury (podobną do tej, jaką wykazuje człowiek dotknięty autyzmem) w połączeniu z mistrzowskim, godnym kurtyzany, opanowaniem sztuki manipulacji. Selden potrafił przejrzeć jej naiwne fortele na wylot, ale zdawał sobie sprawę, że większość mężczyzn, zapatrzonych w siebie i własny status, nie potrafi tego dokonać. Nawet mężczyzna o wielkim obyciu w świecie mógł paść ofiarą wdzięków Janey, choć w krótkim czasie zazwyczaj uświadamiał sobie z gniewem, że jej wdzięk jest jedynie częścią misternego planu.

Selden patrzył na śnieg, który rozpadał się na dobre. Nie przejmował się zbytnio innymi mężczyznami. Pochlebiał sobie nawet, że jest odwrotnie; w końcu to on zdobył pożądane przez wszystkich trofeum…

Zerknął na zegarek – było już po wpół do siódmej. Pomyślał z rozbawieniem, co też mogło zatrzymać Janey tak długo poza domem. Nagle uderzyła go myśl: na pewno boi się wrócić, bo wydała pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ale Selden już się na nią nie gniewał, przeciwnie, zaczynał się niepokoić. Chciał, żeby była w domu, kiedy przyjdzie Craig Edgers…

Zadzwonił na jej komórkę, ale od razu włączyła się poczta głosowa. Poczuł wyrzuty sumienia. Czy to możliwe, że instynktownie wyczuła jego intencję popisania się nią i dlatego tak długo nie wraca? Miała o sobie wysokie mniemanie – czasem nieco bezpodstawnie – i czuła się urażona, kiedy zaczynała podejrzewać, że traktuje się ją przedmiotowo, że ma służyć komuś na pokaz, jak klacz na wybiegu. Ale tego dnia Selden nie mógł oprzeć się pokusie zaimponowania piękną żoną swojemu staremu kumplowi.

Craig Edgers przez ostatnie dwa lata studiów dzielił z Seldenem pokój w akademiku. Choć nie utrzymywali stałego kontaktu, Selden nie zdziwił się, kiedy w zeszłym tygodniu Craig zadzwonił pod pretekstem „nadrobienia zaległości". Wiedział z gazet o przejściu Seldena do Movie-Time, jak również o jego ślubie (o pierwszym pisały magazyny biznesowe, o drugim kolorowa prasa). Wyznał, że marzy o tym, żeby poznać modelkę Victoria's Secret. Perspektywa zaimponowania Edgersowi była zbyt kusząca i Selden zaprosił go na drinka razem z żoną, na co jednak Craig odparł, że wolałby przyjść sam. Było to zrozumiałe: przy Lorraine, swojej żonie, nie mógłby bezkarnie gapić się na Janey. Jakkolwiek Selden też nie był bez winy, ponieważ celowo „zapomniał" powiadomić Janey o odwiedzinach kolegi ze studiów.

Gdy usiadł na kanapie, zauważył otwartą książkę leżącą na podręcznym stoliku; wyglądała jak kobieta, którą ktoś zaliczył i natychmiast zniknął. Było to ekskluzywne wydanie „Państwa" Platona. Obok leżał różowy, szkolny marker. Janey podkreślała nim fragmenty, które w szczególny sposób docierały do tajemnych głębi jej duszy. Selden troskliwie podniósł książkę i zamknął ją, wkładając flamaster pomiędzy kartki. W zwyczajnych okolicznościach mogłaby leżeć na stoliku, ale nie dziś. Pozostawienie książki w tak widocznym miejscu w połączeniu z tym wszystko mówiącym różowym markerem pachniało na kilometr stwarzaniem pozorów erudycji. Craig miał zbyt dobre oko: zauważyłby to natychmiast i bezlitośnie wykpił.

Selden rozejrzał się. Postanowił schować tom w szufladzie biurka. Otworzył ją. Było tam pełno szpargałów: zabazgrane karteczki z numerami telefonów, paragony, puste koperty i kilka, na oko, urzędowych listów. Położył książkę na wierzchu tej sterty, przycisnął i zatrzasnął szufladę. Poczuł się lepiej, kiedy zniknęła z widoku. Wiedział, że jeśli Janey przyszłoby do głowy wciągnąć Craiga w intelektualną dyskusję, skończyłoby się to katastrofą; zniszczyłby ją bez chwili wahania, obnażając jej braki z chirurgiczną precyzją.

Craig Edgers należał do tego typu mężczyzn, dla których jedynym źródłem satysfakcji w życiu jest niezachwiana pewność, że przerastają intelektem każdego innego człowieka. Zawsze chciał zostać „wielkim pisarzem"; już na studiach do wszelkich twórców literackich odnosił się ze zgorzkniałą zazdrością. Nosiło to wszelkie znamiona kompleksu nieodkrytego geniuszu. Po studiach zrobił się jeszcze gorszy. Selden wyjechał do Los Angeles i od razu znalazł posadę; został zbieraczem materiałów w znanej firmie produkującej filmy. W pierwszym tygodniu pracy odkrył książkę „Odrzucony kraj". Na jej podstawie nakręcono film, który przyniósł firmie miliony, a Seldenowi pierwsze sto tysięcy oraz bezpieczną pozycję w przemyśle rozrywkowym. Tymczasem Craig zamieszkał w Nowym Jorku, gdzie zarabiał grosze jako weryfikator faktów w „New Yorkerze". Płynęły lata; Selden szedł w górę, a Craig wciąż się szarpał. Jego twórczość mijała bez echa, pomimo trzech wydanych powieści i licznych opublikowanych esejów. Etykietka „obiecującego talentu literackiego", którą nosił w wąskich kręgach ludzi ceniących podobne miana, była wszystkim, czego się dorobił.

Nagle, trzy miesiące temu, wszystko uległo zmianie po wydaniu opus magnum Craiga, zatytułowanego „Konsternacje". Książka z miejsca skoczyła na szczyt listy bestsellerów „New York Timesa", a autora okrzyknięto drugim Tołstojem. Craig zaczął pojawiać się w telewizji, zapraszano go na dyskusje panelowe, a jego zdjęcie było wszędzie (Selden podejrzewał, że jest to stare zdjęcie, zrobione, kiedy nie miał jeszcze trzydziestki).

Do apartamentu zadzwonił portier. Selden polecił wprowadzić Craiga na górę. Stanął przy drzwiach, niecierpliwie wyczekując gościa. Po raz pierwszy miał zobaczyć Edgersa jako człowieka sukcesu i był ciekawy zmian, jakie w nim zaszły. Po chwili usłyszał pukanie do drzwi. Craig wszedł, roztaczając woń mroźnego powietrza i papierosów. Objęli się serdecznie. Jak zwykle fatalnie ubrany, pomyślał Selden, a w dodatku ma już dobre piętnaście kilo nadwagi. Craig wszedł swobodnym krokiem do salonu, rozglądając się dookoła.

– Bój się Boga, Rose. – W jego głosie brzmiało skrywane szyderstwo, które po dwudziestu latach walki o uznanie innych było zapewne zrośnięte z nim na stałe. – Myślałem, że jesteś teraz wielką szychą, a ty mieszkasz w hotelu?

– A ja myślałem, że ceniony pisarz potrafi się ubrać tak, żeby można go było odróżnić od mniej cenionych pisarzy – odciął się Selden.

– Cóż, jak zawsze brak mi stylu, w odróżnieniu od ciebie. – Craig przysiadł na kanapie i ściągnął znoszony tweedowy płaszcz. – Na dworze prawdziwa zamieć.

– Co ci podać? – zapytał Selden. – Może być wódka?

– Lorraine poczuje, że piłem, ale co tam. Chciałbyś ożenić się z kobietą kubek w kubek jak twoja matka?

– Miałem jedną matkę. – Selden się zaśmiał. – Wystarczy.

– I stąd w twoim życiu modelka młodsza o dziesięć lat?

– Zgadza się – odparł Selden spokojnie, myśląc, że nie może dać się Craigowi wkurzyć zaraz na wstępie.

– Jasne… – Craig podrapał się po głowie. Selden zauważył, że mógłby umyć włosy. – A propos – powiedział – nie wiesz, co tam u Sheili?

Selden zamarł.

– Wyszła za mąż tego samego dnia, w którym otrzymała dokumenty rozwodowe.

Poszedł do kuchni i nalał wódki do dwóch szklanek z lodem. Ostatnią rzeczą, o jakiej miał dziś ochotę rozmawiać, była Sheila i powody rozpadu ich związku.

– Hej, Edgers – zawołał – nie boisz się, że sukces stępi ostrze twojego pióra? – Wrócił do pokoju, podał Craigowi szklankę i zasalutował mu własną. – Wiesz o tym, że forsa i sława zamykają oczy na okropności tego świata…

– Nie musisz mi mówić. – W głosie Craiga pobrzmiewał żal. – Codziennie uświadamiam każdego, kogo spotkam, że ma mnie nienawidzić, bo jestem mądry, a on to debil, ale teraz nagle wszyscy się ze mną zgadzają. Wszyscy oprócz Lorraine, która wciąż mi powtarza, że mogę sobie być na liście bestsellerów, ale i tak jestem palantem.

– Pewne rzeczy są niezmienne – rzekł Selden.

Craig skoncentrował się na swoim drinku. W końcu odetchnął głęboko i powiedział:

– Muszę oddać ci honor, Rose. Ja narobiłem niezłego zamieszania tą moją książką, ale twój ślub przebił wszystko.

Selden uśmiechnął się, siadając na fotelu.

– Zawsze byłem krok przed tobą, Edgers.

– Wszyscy szaleją. – Alkohol zdążył już zagrzać Craiga do podjęcia nurtującego go tematu. – Każdy mówi tylko o tym. Faceci zazdroszczą ci jak diabli, a babki wariują z nerwów. Mówią sobie: skoro Selden Rose mógł poślubić supermodelkę, to mój mąż też, a mężczyźni nie zaprzeczają. Sam zacząłem ostatnio przyglądać się Lorraine i tak sobie myślałem…

Selden roześmiał się, pociągając ze szklanki. Craig był teraz jeszcze bardziej obleśny niż na studiach, bo miał już w sobie coś ze sprośnego starucha.

– Nie oszukuj się – poradził mu z wymuszonym uśmiechem, zastanawiając się, ile jeszcze potrwa, zanim będzie go mógł spławić. – Gadasz jak normalny amerykański frajer, który ogląda panienki w telewizji i myśli: gdybym miał dojście do tych sfer, od razu bym sobie taką przygruchał… A to niemożliwe, tak samo jak grubas nigdy nie będzie dżokejem.

– Daruj sobie te porównania – powiedział Craig z goryczą.

– Poza tym myślałem – ciągnął Selden, rozsiadając się wygodnie w fotelu i krzyżując nogi przed sobą – że dobrze ci się układa z Lorraine. We wszystkich wywiadach opowiadacie o szczęśliwym małżeństwie z sześcioletnim stażem…

– Nie jest źle – przyznał Craig – jak na wygasłą wielką miłość. Ale powiedz szczerze, kto by nie chciał być z kimś innym, zwłaszcza z dziewczyną z reklamówki? Przecież to jest właśnie motor działań mężczyzny-konsumenta: kobieta jako produkt.

– Lorraine nie zgodziłaby się z tym – powiedział Selden, przypominając sobie żonę Craiga, niewysoką, energiczną kobietę z wieczną obsesją na punkcie całkowitej kontroli nad każdym szczegółem własnego życia, włączając w to kolor papieru w toalecie.

– Tylko dlatego, że kiepski z niej produkt – prychnął Craig.

– Cóż – Selden musiał się zgodzić – ciesz się, że z ciebie jest lepszy.

– Walczę z tym. – W głosie Craiga zabrzmiał sarkazm, a Selden nagle sobie przypomniał, że czytał niedawno o tym, jak to Craig Edgers odrzuca kolejne propozycje sprzedania praw do scenariusza. – Pozostało mi jeszcze trochę artystycznych ideałów. A ty się ich wyzbyłeś. – Wyjął z kieszeni tweedowej marynarki paczkę papierosów i położył ją na stole, jakby miał zamiar jeszcze trochę posiedzieć. – Ale i tak obaj ulegliśmy stereotypom: ja zostałem autorem bestsellerów walczącym o wolność artystyczną, a ty jesteś hollywoodzkim producentem żonatym z blond lalunią…

Selden odebrał to jak policzek. Wiedział, że poczucie humoru Edgersa opiera się na agresywnym, ciętym języku, ale tego już było za wiele. Co innego obrażać jego, a co innego – jego żonę. Roześmiał się szyderczo, odstawiając z hałasem szklankę na stolik.

– Przyznaję, że brak ci polotu Janey, ale za to ona dorównuje inteligencją Lorraine.

– A wnętrze ma równie bogate? – Craig triumfalnie wymierzył palec w Seldena, zadowolony z efektu, jaki wywołały jego słowa. – Lorraine nie jest pięknością, ale przynajmniej ma coś w głowie, a kiedy patrzę na te dziewczyny w telewizji, myślę sobie: Poszedłbym z nią do łóżka, ale śniadania rano już bym nie chciał z nią jeść.

– Zazdrość przez ciebie przemawia…

– Daj spokój, Rose…

– Każdy mężczyzna zaczyna w końcu doceniać kobiety pełne wdzięku i słodyczy…

– Przestań! – Craig niemal krzyknął. – Gadasz jak stary zboczony angielski profesor. Powiedz mi jedno: czy wy w ogóle macie o czym rozmawiać? Czy może tak naprawdę nudzisz się przy niej wszędzie oprócz łóżka?

– Nudziłem się przy Sheili – odparł Selden, mierząc Craiga spojrzeniem, które mówiło, że tak samo nudziłby się przy Lorraine.

W tej chwili dobiegł ich szczęk klucza w zamku i odgłos zamykanych drzwi, a po chwili melodyjny tryl Janey, dobiegający z przedpokoju.

– Selden?

Selden wyprostował się dumnie w fotelu, przypomniawszy sobie z zadowoleniem, jak piękny głos ma jego żona. Ciekawe, czy Edgers też to zauważył.

– Wróciła moja żona – oznajmił, zerkając na gościa z ukosa. Craig patrzył wprost przed siebie, jak dziecko, które upiera się, że nie będzie na coś patrzeć. Kiedy podniósł szklankę do ust, Selden spostrzegł, że nieznacznie drżą mu ręce. Denerwuje się jak uczniak, pomyślał z wyższością, wołając:

– Jesteśmy w salonie…

Janey stanęła w progu, oświetlona blaskiem lamp stojących na stole. Świadoma tego, że przykuwa uwagę wszystkich obecnych, jak aktorka wchodząca na scenę, zamarła na moment, po czym powoli zdjęła futro kryjące jej idealne kształty. Selden był zadowolony, widząc, że ma na sobie drogie, eleganckie rzeczy, w których wygląda seksownie, a jednocześnie naprawdę wytwornie. Weszła do salonu, spoglądając ze zdziwieniem.

– Nie jesteś sam…?

– To mój kolega ze studiów.

– O! – Była wyraźnie zaskoczona. Selden znał ją wystarczająco dobrze, aby domyślić się, że coś jest nie tak. Wyglądała na wyczerpaną, była podenerwowana i nieobecna duchem, jakby myślami krążyła gdzie indziej. Miała lekko obrzmiałą twarz – płakała? Postąpiła jeszcze krok do przodu i Selden domyślił się przyczyny tej odmiany: szyję Janey opinał sznur pysznych szaroczarnych pereł. Więc na to poszły te pieniądze! Z daleka było widać, że klejnoty są wspaniałe, prawdopodobnie rzeczywiście warte swojej ceny. Biedna dziewczyna bała mu się powiedzieć i dlatego płakała…

Janey podeszła do niego; wstał.

– Bardzo cię przepraszam. – Nadstawiła mu policzek. – Miałam totalnie zakręcony dzień. Wydawało mi się, że wyskoczył mi pryszcz, więc pobiegłam do dermatologa i zrobiłam lekki peeling. Dasz wiarę? – Pocałowała go w usta, strosząc delikatnie jego włosy. Potem zwróciła się do Craiga: – Wiem, że to brzmi niemądrze, ale tak właśnie wygląda życie modelki. Najmniejszy feler wywołuje histerię i przesłania cały świat. Nic dziwnego, że ludzie myślą, że modelki są głupie! – Wyciągnęła rękę. – Przy okazji: jestem Janey Rose.

Była absolutnie urocza, co zrobiło duże wrażenie na Craigu. Wstał i ucałował podaną mu dłoń.

– Kochanie, to jest Craig Edgers. Na studiach mieszkaliśmy w jednym pokoju. Pomyślałem sobie, że chciałabyś go poznać – powiedział Selden, myśląc, że lepiej będzie przedstawić rzeczy w tym świetle, niż otwarcie ogłosić, że Craig przyszedł obejrzeć modelkę Victoria's Secret.

– Craig Edgers? – zapytała z niedowierzaniem. – Selden! – ofuknęła męża. – Dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś, że znasz Craiga Edgersa? – Po czym dodała tonem tak ewidentnie pochlebnym, że Selden poczuł lekkie zakłopotanie: – Jesteś świetnym pisarzem. Znam wszystkie twoje książki od dawna, czytałam je, zanim jeszcze wydałeś ten bestseller. Dla mnie jesteś geniuszem…

Z jednej strony Selden był pełen uznania dla Janey: zaskoczyła Edgersa kompletnie, co było zresztą widać. Cała jego agresywna zaczepność, zwykle buzująca tuż pod powierzchnią, nagle przygasła, opadła jak sflaczały penis. W tym momencie Selden zrozumiał, dlaczego Craig musi się tak zachowywać. Gdyby nie cięty język, widać by było jak na dłoni, że jest niczym więcej, jak tylko zaszczutym kujonem. Edgers podniósł rękę do twarzy, jakby chciał poprawić okulary, ale w porę przypomniał sobie, że ma szkła kontaktowe i tylko potarł nos.

– No cóż – odrzekł – od niedawna dociera to także do innych.

– Bardzo się cieszę z twojego sukcesu – powiedziała Janey. – To musi być wspaniałe, kiedy wszyscy w końcu docenią twój talent!

Selden wtrącił się szybko:

– Tylko go nie przeceniaj, Janey. Gdybyś znała Craiga tyle lat co ja, byłby dla ciebie tylko drażniącym…

Janey i Craig spojrzeli na niego jak na natręta, który przerwał im miłą pogawędkę we dwoje.

– Kotku możesz mi zrobić drinka? – poprosiła Janey słodkim głosem.

– Jasne. – Poszedł do kuchni, myśląc: Z drugiej strony… Właśnie. Z drugiej strony co? Miał być zazdrosny? O Craiga Edgersa? Cóż, gdyby nie znał Janey, pomyślałby, że stara się go uwieść. Była nim tak zaprzątnięta… Do tej pory zachowywała się w ten sposób tylko wobec niego. A może, pomyślał, mieszając wódkę z sokiem pomarańczowym, to całe przedstawienie było właśnie dla niego? Oczywiście – na pewno chciała spodobać się jego staremu kumplowi ze studiów. Seldenowi nigdy nie przyszłoby do głowy, że Janey potrzebuje czegoś więcej: żeby Craig się w niej zakochał.

Niemniej nie spodziewał się po niej tej długo tajonej, wieloletniej pasji do książek Edgersa. Mimo że Craig doczekał się wreszcie sławy, której zawsze pożądał, Selden wciąż nie mógł zrozumieć zachwytów publiczności i krytyki nad jego „lirycznym stylem". Zapoznał się z jego twórczością (Craig przesłał mu dwie pierwsze powieści i kilka opowiadań w nadziei, że uda mu się sprzedać je do filmu), ale nie znalazł w niej nic oprócz pretensjonalności i zapatrzenia w siebie. Nie powiedziałby tego Craigowi prosto w oczy, ale w rozmowach z innymi bez ogródek wygłaszał takie sądy.

Możliwe jednak, że zbyt surowo oceniał jego pisarski talent. Dlaczego – z zazdrości? Opamiętał się szybko; nie było takiej rzeczy, której mógłby zazdrościć Craigowi Edgersowi, a już na pewno nie była nią jego praca. Ostateczne kryterium – pieniądze – przekonało go; Craig nigdy nie zdoła dorównać mu na tym polu. Źródłem irytacji Seldena było co innego. Denerwowało go po prostu to, że Craig wcale nie był wielkim pisarzem, a mimo to Janey, jego własna żona, nie była dość oczytana, żeby to dostrzec.

Jestem niesprawiedliwy, pomyślał, wręczając jej zmieszany koktajl, przylepiwszy do twarzy sztuczny uśmiech. Janey nie była wykształcona, skończyła zaledwie szkołę średnią. Trudno było od niej wymagać takiej przenikliwości umysłu. Ale kiedy Selden spojrzał na nią, przeszył go dreszcz. Przycupnęła na samym brzegu kanapy, wbijając w Craiga zachwycone spojrzenie. Nawet nie odwróciła głowy, kiedy Selden podał jej szklankę.

– To skandal – powiedziała. – Czy oni w ogóle nie rozumieją, kim jest autor? Kto zna książkę lepiej niż on? Kto lepiej rozumie jej znaczenie i wie, jak to powinno wyglądać?

Selden postanowił przerwać te pogaduszki. Usiadł w fotelu naprzeciwko kanapy. Podobne wypowiedzi słyszał już nieraz od znajomych „intelektualistów", stąd wiedział, że obecna rozmowa dotyczy upokorzeń, jakie autor musi znosić w Hollywood. W dziwny sposób w ustach Janey znajome słowa brzmiały jak wyświechtane slogany.

– Już dość, kochanie – odezwał się zdecydowanym tonem. – Craig pewnie już to wszystko wie…

Natychmiast pożałował swoich słów, kiedy Janey zwróciła na niego wzrok pełen wyrzutu; jakim prawem próbuje jej dyktować, o czym ma rozmawiać? A jednak to był żenujący widok: Janey wymądrzająca się na temat, o którym nie miała pojęcia, i Craig bujający w siódmym niebie z radości, że ładna dziewczyna raczyła zwrócić na niego uwagę. Jeśli Janey chce się rozwijać intelektualnie, pomyślał Selden, to najpierw powinna skorzystać z moich wskazówek, a nie od razu porywać się na rozmowę z literatem…

Rozterki Seldena nie uszły uwagi Craiga; oparł się o poręcz kanapy, krzyżując ramiona na piersi, i uśmiechnął się, wskazując głową w jego stronę.

– To szczera prawda, Janey – przyznał – ale pretensje powinnaś kierować do męża, który jest częściowo odpowiedzialny za obecny kształt przemysłu rozrywkowego.

– Grubo mnie przeceniasz – parsknął Selden.

– Ależ, Selden! – Oburzenie w głosie Janey przybrało na sile. – Kto ma coś z tym zrobić, jak nie ty? Wiesz, że o prawa do nowej książki Craiga zabiega także Comstock Dibble?

– To jest facet, który wie, co robi.

– A kimże on jest? – wykrzyknęła Janey. – Czy wiesz – zwróciła się do Craiga – że jego ojciec był hydraulikiem, a on sam zaczynał od handlu pornografią na wideo? Co taki człowiek może wiedzieć o sztuce?

Selden zaśmiał się, potrząsając mechanicznie szklanką, żeby rozpuścić lód.

– To tylko plotka. – Mówiąc to, czuł się jak adwokat diabła. – Skoro Comstock Dibble zechciał kupić książkę Craiga, to znaczy, że potrafi z nią zrobić, co należy.

– Ale nie chce się zgodzić, żeby Craig napisał scenariusz – upierała się Janey.

– To dowodzi, że ma pomyślunek.

– Och, Selden – westchnęła – przecież błyskotliwy autor powinien sam napisać scenariusz na podstawie własnego bestsellera.

Selden wodził gniewnym wzrokiem od Janey do Craiga. Czuł, że za chwilę wybuchnie, ale wiedział, że wtedy straciłby twarz. Dlaczego Comstock – tak samo jak każdy inny producent – nie pozwoli Craigowi napisać scenariusza? Powód był prosty: jego powieści nie zawierały ani krztyny konkretnej akcji, a film, niestety, opiera się na akcji, czego tak zwani artyści nigdy nie potrafili zrozumieć. W tej chwili jednak nie można było rozpoczynać rozmowy na ten temat, bo Craig zasiedziałby się tu na dobre, a Selden nagle zapragnął się od niego uwolnić.

– Cóż – powiedział powoli, grzechocząc kostkami lodu w szklance – Craig powinien się cieszyć, że w ogóle ktoś chce kupić od niego prawa do scenariusza. Hollywood ostatnio niewiele kupuje.

– Co za bzdury opowiadasz! – rozzłościła się Janey. – To samo zawsze mówią te bubki z Hollywood. Kłamią jak z nut! – Nagle zmieniła taktykę i spojrzała na Seldena zalotnie: – Kochanie, przecież masz taki talent… A ja już obiecałam Craigowi, że kupisz jego książkę i zrobisz z niej film dla Movie-Time!

W głosie Janey brzmiała niezachwiana pewność, że oto poddaje mężowi genialny pomysł, na który on nigdy sam by nie wpadł. Selden zbaraniał. Janey była dziś inną kobietą; do tej pory nigdy nie zabierała głosu w dyskusjach o interesach, przysłuchiwała się tylko (Selden miał nadzieję, że słucha naprawdę i czegoś się przy tym uczy).

– No i co ty na to, Rose? – zapytał Craig.

– Zastanowię się – odparł Selden chłodno.

Spojrzeli sobie w oczy jak dwaj przeciwnicy stający do walki. Janey nagle podniosła się z kanapy i roześmiała radośnie. Jej śmiech przypominał ćwierkot małego ptaka. Selden zauważył z lekką irytacją, że bez wysiłku zwróciła tym na siebie uwagę zarówno jego, jak i Craiga.

Świadoma ich spojrzeń Janey podeszła do fotela, na którym siedział Selden, i wślizgnęła się obok niego, tak że praktycznie usiadła mu na kolanach. Najwyższy czas, żeby pokazać, kto tu jest kim, pomyślał, robiąc jej miejsce obok siebie. Spojrzał Craigowi w oczy, uśmiechając się całkowicie beznamiętnie. Craig skinął powoli głową, a jego zawiedziona mina mówiła, że z jakiegoś niejasnego powodu czuje się oszukany. Dla Seldena jednak nie było żadnych niejasności: Craig uwierzył, że życzliwość Janey wobec niego coś oznacza, a teraz zobaczył ponad wszelką wątpliwość, że nie ma dla niej innego mężczyzny niż Selden…

– Niech twój agent prześle mi książkę. – Selden uznał, że skoro porządek rzeczy został przywrócony, może sobie pozwolić na gest.

Craig zrozumiał aluzję.

– Będę się zbierać – powiedział, wstając. – Lorraine niedługo wypuszcza psy.

Janey podniosła się leniwie, jakby cała sytuacja przestała ją już interesować, i uścisnęła Craiga, całując w oba policzki.

– Zobaczymy się jeszcze, prawda? Moglibyśmy zjeść obiad we czwórkę. Chętnie poznam twoją żonę…

– No, nie wiem… – Craig nagle przypomniał sobie, jak wielka przepaść życiowa dzieli jego rodzinę od Rose'ów. – Lorraine rzadko bywa w tych restauracjach, do których Selden cię zabiera…

– Nie wygłupiaj się – skarciła go serdecznie, odprowadzając do drzwi. – Gdyby to od nas zależało, jadalibyśmy tylko hot dogi, prawda, Selden? – Obejrzała się na męża.

Selden poczuł wielką ulgę, jakby ominęło go nieznane zagrożenie.

– Jasne…

Kiedy za Craigiem zamknęły się już drzwi, podszedł do Janey i przytulił ją.

– Przepraszam – mruknął porozumiewawczo. – Craig to śmiertelny nudziarz. Od czasu studiów nic a nic się nie zmienił.

Zamiast mu przytaknąć, Janey wyślizgnęła się z jego ramion i wróciła do salonu.

– Nudziarz? – Zastanowiła się. – Wcale nie wydawał mi się nudny. To było jedno z ciekawszych spotkań.

– Tak uważasz? – Był autentycznie zaskoczony; znów przypomniał sobie o ich odmiennej ocenie twórczości Craiga. Zmarszczył brwi. – Widać było, że cię polubił… A trzeba ci wiedzieć, że Craig Edgers nie lubi nikogo.

– No cóż! – Zaśmiała się. Podeszła do okna i wyjrzała na zaśnieżoną Sześćdziesiątą Trzecią Ulicę. – Szkoda…

– Czego ci szkoda?

Odwróciła się i ciężko oparła o parapet. Wyglądała, jakby nagle poczuła wielkie zmęczenie.

– Moglibyśmy częściej spotykać się z takimi ludźmi jak Craig. On jest taki inteligentny… i naprawdę wie, o co chodzi w życiu…

– Ha! – rzucił lekceważąco. Temat Craiga Edgersa nagle zaczął go nudzić. Wziął do ręki szarą kopertę i oparł się o skraj biurka. – Pozwól, mamy ważniejsze rzeczy do omówienia. Wynająłem prywatnego detektywa…

Na słowa „prywatny detektyw" spojrzała na niego z takim przerażeniem, że aż go to zastanowiło. Pokazał jej szarą kopertę.

– Dowiedziałem się zdumiewających rzeczy…

– O kim!? – krzyknęła.

– O Patty i Diggerze. – Nie potrafił zrozumieć jej reakcji. – Będziesz ze mnie zadowolona. Ta dziewczyna, Marielle Dubrosey, ma męża…

Janey patrzyła na niego zdumiona, a na jej twarzy znać było olbrzymią ulgę.

– Naprawdę?

– To wspaniała wiadomość – oświadczył Selden. – Może się okazać, że to nie Digger jest ojcem…

Zamiast się ucieszyć, Janey zmarszczyła czoło i odwróciła się z powrotem do okna.

– A ja myślałam…

– Może zadzwonimy do Patty? – zaproponował. – Razem jej o tym powiemy.

– Nie. – Zrobiła krok w jego stronę. – W Europie jest już po północy… – Przygryzła palec, jakby miała się zaraz rozpłakać.

Selden rozczulił się na ten widok. Podszedł do Janey i objął ją.

– Co się stało? – zapytał. – Myślałem, że będziesz zadowolona. Szkoda, że nie widziałaś tego detektywa. Wyglądał jak z agencji statystów…

– Nie o to chodzi. – Odwróciła głowę. – Powiedziałam Mimi, że Zizi musi zwolnić moje mieszkanie dla Patty… Myślałam, że nie układa im się z Diggerem… Mimi pogniewa się na mnie…

– A dlaczego Mimi interesuje się, czy Zizi ma gdzie mieszkać? – Selden ujął Janey za podbródek i odwrócił jej twarz do siebie. – Nie chcesz chyba powiedzieć…

– Boże, nie! – zaprotestowała Janey gwałtownie. – Przyjaźnią się tylko… – Cofnęła się, zasłaniając dłonią naszyjnik.

Selden zaśmiał się, pewny, że wreszcie przejrzał jej dziwne zachowanie.

– Boisz się, tak? – zapytał, kiwając głową. – Boisz się, że gniewam się o te perły…

Oczy Janey napełniły się łzami.

– Nie mogłam się powstrzymać – załkała. – Mimi kupiła sobie brylanty za trzy razy tyle…

– Mogę chociaż zobaczyć, za co zapłaciłem? – Odsunął jej dłonie od szyi. Wykręciła dziwacznie głowę, unosząc lekko podbródek. Wyglądała jak dziewczynka, która spodziewa się kary i chce za wszelką cenę znieść ją z godnością.

Przesunął palcem po perłach i przygarnął żonę do siebie.

– Coś ci powiem – szepnął jej do ucha. – Możesz je zatrzymać, jeśli mi obiecasz, że obejrzysz ten dom w Connecticut…

W oczach Janey błysnęła niechęć, jakby ta propozycja pokrzyżowała jej jakieś plany. Po chwili jednak westchnęła i skinęła potakująco głową. Selden pomyślał, że byłby w pełni zadowolony z takiej odpowiedzi, gdyby nie to, że na jej twarzy nie znać było żadnych uczuć.


Janey Wilcox naprawdę potrafi zachować się jak suka, myślała Mimi, wkładając krótkie zamszowe buty obszyte futrem z norki. Usłyszała, że w sypialni obok krząta się pokojówka, i zawołała ją.

– Słucham, pani Paxton? – Gerda zajrzała do garderoby.

– Czy chłopcy są gotowi do snu? Jestem umówiona z panem Paxtonem.

– Grają na komputerze – powiedziała Gerda.

– Świetnie. – Mimi otworzyła torebkę z wężowej skóry od Fendi i sprawdziła, czy w środku jest szminka i grzebień. – Wrócimy za kilka godzin. Połóż chłopców do łóżka.

– Dobrze, proszę pani – odpowiedziała Gerda, dziwiąc się ostremu tonowi Mimi.

Mimi wyszła z garderoby i udała się korytarzem do salonu i dalej do hollu, skąd drugi korytarz prowadził do kwater dla służby i dwóch niewielkich pokojów przeznaczonych dla synów George'a. Zajrzała do jednego z nich. Georgie i Jack przycupnęli przed nowiutkim komputerem. Wyglądali jak para małych zwierząt (prawdę mówiąc, pomyślała Mimi, jak jedno małe i jedno bardzo duże zwierzątko) skulonych przy ognisku. Prawie nie zwrócili na nią uwagi.

– Dobranoc, chłopcy – powiedziała Mimi. – Wrócimy dziś późno. Nie czekajcie na nas.

– Dobranoc – wymamrotał Jack. Mimi czuła, że powinna pocałować ich przed snem, jak dobra macocha, ale nie odważyła się na to, widząc zaciętą wrogość na twarzy Georgiego. Wyszła z pokoju, zamykając drzwi nieco mocniej niż trzeba. Ni stąd, ni zowąd przypomniało jej się, jak bardzo malcy przepadają za Janey.

Cholerna Janey, myślała Mimi, narzucając na ramiona płaszcz z soboli. Na pozór nie można jej było nic zarzucić: siostra to siostra, trzeba ją gdzieś podziać. Jednak Mimi wietrzyła w tym jakiś podstęp. Jej podejrzliwość wzbudził sposób, w jaki Janey oznajmiła o wszystkim: bez słowa ostrzeżenia, z nutą wyższości w głosie, jakby chciała się za coś odegrać. Mimi nie miała pojęcia, o co jej może chodzić, dlatego nie miała argumentów w rozmowie z nią i musiała dać za wygraną.

Wsiadła do windy, myśląc ze złością, ile problemów przysporzy ta niespodziewana zmiana sytuacji. Na miły uśmiech windziarza odpowiedziała zaledwie zdawkowym skinieniem głowy, zamiast jak zwykle z nim pogawędzić. Za dwa tygodnie ona i George wybierali się do Aspen. Zizi mógłby wprowadzić się do hotelu, ale to by zwiększyło ryzyko zdemaskowania. Zaletą obskurnego mieszkania Janey (pierwsza w nim wizyta była dla Mimi szokiem; nie mogła uwierzyć, że Janey tu żyła i odtąd wyobrażała ją sobie jako feniksa powstającego z prochu i kurzu w czterech ścianach tej brudnej klitki) była dyskrecja: żadnych portierów obserwujących, kto wchodzi i wychodzi z budynku, a lokatorzy byli albo zbyt starzy, albo zbyt biedni, żeby znać Mimi Kilroy. Cóż, trzeba będzie coś wymyślić, myślała Mimi, naciągając rękawiczki gniewnymi ruchami. Tymczasem należy dać Janey odczuć swoje niezadowolenie, na przykład wymawiając się od spotkań; musi zrozumieć, że nigdy więcej nie wolno jej odezwać się do Mimi tak wyniosłym tonem…

Wysiadła z windy i skierowała się do wyjścia. Portier otworzył przed nią drzwi. Na dworze padał już całkiem gęsty śnieg, ale Piąta Aleja wyglądała jak uśpiona, a ćmiące światła latarń nadawały pobliskiemu Central Parkowi wygląd zaklętego lasu. Mimi ruszyła szybkim krokiem do samochodu, lecz nagle usłyszała, że ktoś ją wola. O mało nie wyskoczyła ze skóry, bo poznała głos Ziziego.

Przez chwilę stała jak wryta, ale kiedy zdała sobie sprawę, że w jasnym świetle bijącym od drzwi widać ją jak na dłoni, szybko wycofała się do cienia. Zizi był cały obsypany śniegiem. Wyglądało na to, że czeka tu już długo. Mimi natychmiast domyśliła się, że zaszło coś strasznego.

– Dlaczego tu przyszedłeś? – zapytała teatralnym szeptem. Bardzo chciała otrzepać śnieg z jego głowy, ale nie śmiała, wiedząc, że każdy jej gest może zostać zauważony i odpowiednio zinterpretowany przez portierów.

– Musimy porozmawiać – oznajmił. Widać było, że jest wściekły, jakby z jej powodu doznał śmiertelnej zniewagi.

– Tutaj nie możemy. – Rozejrzała się nerwowo. – Może jutro? – poprosiła. – Umówiłam się z George'em…

– Zawsze mieliśmy z tym kłopot – rzekł z niesmakiem. W tym momencie Mimi już wiedziała, co zaraz nastąpi. Przyszedł tu, bo postanowił z nią zerwać.

Odeszła kilka kroków w bok, chcąc go odciągnąć od niebezpiecznego miejsca.

– Proszę cię, kochany – odezwała się rozsądnie, świadoma, że tylko spokój może uratować sytuację – porozmawiajmy o tym jutro. Przyjdę do ciebie po obiedzie, może około drugiej…

Potrząsnął głową z uporem; najwyraźniej podjął już decyzję.

– Nie możemy się więcej spotykać – oświadczył z okrutną prostotą. Mimi spodziewała się, że ten moment kiedyś nastąpi, a mimo to cofnęła się o krok, czując bardzo niemiłe sensacje w żołądku. Wiedziała, że nie wolno jej zrobić tutaj sceny, a jednocześnie miała pewność, że nie odwiedzie Ziziego od podjętej decyzji. Był on młodym człowiekiem, który nie miał konkretnych planów życiowych, dlatego zawsze trzymał się twardo raz obranej ścieżki, jakby chciał na siłę zagłuszyć swoją niepewność.

Mimi chciała krzyczeć, pytać czemu, wyć jak ranne zwierzę, ale lata obycia w towarzystwie zrobiły swoje. Opanowała się i zapytała z całkowicie obojętną twarzą:

– Gdzie będziesz mieszkać?

Zobaczyła na jego twarzy ulgę, że udało mu się uniknąć sceny, i to zraniło ją najmocniej.

– Jadę do Europy – powiedział. – Rozmawiałem dziś z Haroldem Vane'em. Wyjeżdżam jutro.

Uśmiechnęła się do niego jak do nieznajomego spotkanego na przyjęciu, mając poczucie oderwania, jakby patrzyła na tę scenę oczami trzeciej osoby. Podała mu rękę.

– Więc trzeba się pożegnać.

Ujął wyciągniętą dłoń, szukając w jej twarzy oznak głębszego uczucia, którego nie potrafiła w tym momencie mu okazać. Zawrzała w nim namiętność; chwycił ją niezgrabnie za ramiona i pocałował w policzek.

– Pewnego dnia będę bogaty – rzekł z żarem. – Wtedy cię odnajdę.

Była zbyt wstrząśnięta, żeby mu odpowiedzieć. Zizi puścił ją i cofnął się. Mimi czuła, że zaraz zemdleje, że padnie jak kłoda na chodnik, jeśli on natychmiast nie odejdzie, jeśli znów się do niej zbliży, jeśli będzie chciał jej jeszcze coś powiedzieć…

Ale on stał w miejscu. Rzucił jej ostatnie, pełne tęsknoty spojrzenie, po czym odwrócił się gwałtownie i ruszył przed siebie, skręcając w najbliższą boczną ulicę, jakby bał się, że nie wytrzyma i spojrzy za siebie.

Przez kilka chwil Mimi odprowadzała go wzrokiem. Potem powróciło opanowanie. Co dziwne, nie czuła się źle. W tym momencie sztuka polegała na tym, żeby usunąć z pamięci to, co zaszło, aż do czasu kiedy będzie można wszystko przemyśleć i wypłakać się w samotności. Jej nogi poruszyły się same. Nieświadomie zrobiła kilka kroków w stronę samochodu. Muhammad wysiadł i otworzył przed nią drzwi.

– Mam nadzieję, że to nie był żaden natręt, proszę pani – powiedział.

Mimi wślizgnęła się na tylne siedzenie. Drzwi zamknęły się za nią z twardym, metalicznym szczękiem.

– Nie, nie – odparła spokojnie, kiedy kierowca usiadł już na swoim miejscu. – To mój stary przyjaciel… Przyszedł powiedzieć, że jego matka umarła.

– Straszne nieszczęście – zgodził się Muhammad. – Jak to znosi?

– Chyba… jest bardzo przygnębiony – odrzekła, zastanawiając się, jak mogła dać się wciągnąć w tę niedorzeczną konwersację z kierowcą.

Samochód skręcił w Madison Avenue. Muhammad się nie spieszył. Zatrzymali się przed hotelem Carlyle, gdzie Mimi wysiadła. Zastała tutaj George'a w towarzystwie znajomych spoza miasta, jego wspólników w interesach. Przedstawienie się i przywitanie ze wszystkimi było męką. Zaproponowano jej drinka; odmówiła w roztargnieniu, myśląc o śniegu, że jest piękny, ale sprawia mnóstwo kłopotów. Na szczęście było raczej mało prawdopodobne, żeby kogoś rano zasypało – śnieg miał padać tylko do północy. George nareszcie się pożegnał i poszli. W obrotowych drzwiach puścił ją przodem – nigdy nie rozumiał niuansów savoirvivre'u, prostych zasad każących mężczyźnie wsiadać pierwszemu do limuzyny, żeby kobieta nie musiała przesuwać się w głąb, a w drzwiach obrotowych zawsze iść przodem, żeby nie musiała sama ich pchać. Kiedy wyszli na ulicę, rozejrzał się i zapytał:

– Jedziemy z Pikiem czy z Muhammadem?

Mimi stanęła jak wryta, uderzona bezsensownością tego pytania. Faktycznie, mieli dwa samochody i dwóch kierowców. Kiedy była dzieckiem, wszyscy znajomi mieli samochody i własnych szoferów, niemniej zatrudnianie dwóch byłoby poczytane za zbytek i źle widziane. Zwykle takie problemy śmieszyły Mimi, ale teraz zrozumiała, jakie to przygnębiające…

– Z Muhammadem. – Poczuła nagle dziwną miękkość w kolanach i obawiała się, że nie da rady wsiąść do wysokiego samochodu prowadzonego przez Pike'a.

– Ty tutaj rządzisz – powiedział George, otwierając drzwi.

Wsiadł za nią i kiedy już usadowił się obok, Mimi zauważyła, że jest bardzo zadowolony. Miał ten sam wyraz twarzy, który towarzyszył mu po ubiciu świetnego interesu. Kiedy zadzwonił do niej, prosząc o spotkanie w hotelu Carlyle, obiecał jakąś niespodziankę. Zaintrygowało ją to, ale w obecnym momencie nie czuła się na siłach, żeby temu sprostać.

– George – ujęła męża za rękę – czy nie możemy poczekać z tą niespodzianką do jutra? Czuję się trochę… chora.

George odruchowo cofnął dłoń, a wtedy Mimi poczuła, że naprawdę czuje się niedobrze. Ogarnęły ją mdłości, które na szczęście po chwili przeszły. Opadła na siedzenie.

– To potrwa najwyżej kilka minut – obiecał George, nie spojrzawszy nawet na nią, po czym wdał się z Muhammadem w rozmowę na temat giełdy.

Mimi wyłączyła się, co ostatnio często czyniła. Zaczęła marzyć o łóżku, – w którym przy odrobinie szczęścia miała nadzieję znaleźć się już za pół godziny. Nie była to jednak wielka pociecha, bo w tym samym łóżku spał George. Spojrzała z ukosa na jego okrągłą twarz pozbawioną wyrazu i nagle poczuła ogromny żal, że nie może od niego uciec. Wyobraziła sobie, że każe Muhammadowi zatrzymać samochód, wyskakuje z niego i biegnie do najbliższego baru utopić smutek w szklance whiskey. Ale to było niemożliwe… Dojeżdżali już na miejsce. Limuzyna zatrzymała się przed budynkiem na rogu Park Avenue i Sześćdziesiątej Dziewiątej Ulicy.

Na widok ciężkich drewnianych drzwi Mimi wpadła w konsternację. Rozpoznała je natychmiast. Bardzo dobrze znała apartament, do którego wiodły – w dzieciństwie mieszkała tu jedna z jej koleżanek. Potem lokal kilkakrotnie zmieniał właścicieli, ale Mimi nieraz bywała tutaj zapraszana.

– Nie rozumiem – powiedziała. – Idziemy na przyjęcie? Finchbergowie wyprowadzili się stąd przeszło rok temu…

George ujął ją za ramię i wyciągnął z samochodu.

– Nie idziemy na przyjęcie. – Jego twarz skrzywiła się w grymasie radosnej satysfakcji. – Ale spodziewam się, że sami kilka tutaj wydamy…

Zamarła, wstrzymawszy oddech. Momentalnie zrozumiała, co chciał przez to powiedzieć.

– George – brakło jej tchu, choć nie wiedziała dlaczego – czy ty…

– W rzeczy samej. – Nacisnął przycisk dzwonka. – Sprzątnąłem go wszystkim sprzed nosa, zanim jeszcze pojawił się na rynku.

Wsiedli do ciasnej windy na końcu hollu. Mimi poczuła nagle, że krew odpływa z jej twarzy. Była pewna, że nie zdoła zapanować nad wywracającym się żołądkiem. George zaś niczego nie zauważył; on w ogóle mnie nie zauważa, pomyślała bezradnie. Jestem dla niego jak pracownica dla szefa…

Drzwi windy otworzyły się na wspaniały przedpokój. Mimi usiłowała mu się przyjrzeć, ale czuła w głowie zamęt. Przyłożyła dłoń do czoła, próbując odegnać wzbierającą przed oczami ciemność. Renowacja tego wnętrza i prace dekoracyjne potrwają całe miesiące, kiedy zaś dzieło będzie już gotowe, to na nią spadnie obowiązek organizowania wystawnych przyjęć. George tego właśnie od niej oczekuje, przecież ożenił się z nią wyłącznie w celach reprezentacyjnych. Zamęt w głowie narastał. Kogo ja chcę oszukać, pomyślała Mimi z rozpaczą. Takie jest moje życie, sama je sobie wybrałam, a teraz kiedy George kupił ten apartament, już nigdy, przenigdy nie zdołam niczego zmienić…

Chwyciła George'a za rękaw płaszcza. Był to jej ostatni, desperacki gest. Poczuła, jak jej palce ześlizgują się po miękkim kaszmirze i padła bez zmysłów na podłogę wyłożoną osiemnastowieczną marmurową mozaiką.

Rozdział 11

Minęła już połowa grudnia. Dla Janey był to świetny miesiąc, jeśli nie liczyć tej jednej niemiłej przygody z Zizim.

Uwagę całego kraju zaprzątał skandal wokół wyborów prezydenckich, a plotki na ten temat przekazywano sobie jak najlepsze dowcipy. Jednak pewna grupa nowojorskiej socjety miała na głowie ważniejsze sprawy, a mianowicie pokaz mody Victoria's Secret. W tym roku po raz pierwszy miał być transmitowany przez telewizję; już na tydzień naprzód wszystkie czasopisma w mieście były pełne reportaży o modelkach, a „New York Times" zamieścił nawet artykuł rozważający celowość pokazywania kobiecej nagości w telewizji ogólnokrajowej. Skutkiem tych zabiegów Janey rozpoznawano prawie wszędzie, gdzie tylko się pojawiła; choć nie rozdawała autografów, to jednak była to „sława" na tyle głośna, żeby zapewnić jej osobisty stolik w nowej, modnej restauracji Dingo's, otwartej w końcu listopada.

Nagłą popularność tego lokalu można wyjaśnić w taki sam sposób, w jaki tłumaczy się zjawisko rojenia się pszczół. Restauracja Dingo's z dnia na dzień stała się miejscem, gdzie trzeba wpaść na lunch; goście tłoczyli się przy wejściu niczym kury przy misce z ziarnem. Przez dwie godziny każdego dnia, od wpół do pierwszej do wpół do trzeciej po południu, to miejsce stawało się państwem w państwie, zaprzątniętym własnymi intrygami, szantażami i podbojami. Było to pasjonujące dla jego stałych bywalców, lecz koszmarne dla nieszczęśników, którzy przypadkiem zbłądzili w progi Dingo's i dowiedzieli się, że wolnych stolików brak, a te zajęte zwolnią się najwcześniej za dwie godziny.

Pokaz Victoria's Secret miał się odbyć w czwartek. We wtorek Janey jadła lunch w Dingo's, zresztą już po raz trzeci w tym tygodniu. Najpierw przyszła tutaj z Seldenem, potem z Patty (która po powrocie z Europy była gotowa bronić swojego męża jak lwica, co przyprawiało Janey o mdłości), a teraz znów odwiedziła ten lokal, tym razem w towarzystwie Craiga Edgersa. Obok malutkiej szatni wypełnionej po brzegi futrami i płaszczami z kaszmiru stal szef sali, przedwcześnie posiwiały Szkot nazwiskiem Wesley. Zauważył Janey już od drzwi i pomachał, a kiedy podeszli, zabrał dwie karty dań i poprowadził ich przez zatłoczoną salę do jednego z pięciu stolików zarezerwowanych dla sław i najbardziej wpływowych osobistości w mieście. Pojawienie się Janey Wilcox oczywiście wzbudziło małą sensację, co uświadomiło jej po raz kolejny, że uroda jest nagrodą sama w sobie. W tak ekscytujących chwilach jak ta Janey była bardzo bliska uznania, że zbędne są jej wszelkie „prawdziwe" osiągnięcia, skoro i bez nich ma do dyspozycji najlepszy stolik w najbardziej ekskluzywnej restauracji na Manhattanie.

Do tego dziś miała podwójną przyjemność, jako że widziano ją w Dingo's w towarzystwie Craiga Edgersa. Był on obecnie bezdyskusyjnie największym autorytetem literackim Manhattanu, żywym dowodem na to, że mogą powstawać powieści zarazem głębokie i komercyjne. Sukces Edgersa położył nareszcie kres dyspucie, która od dwudziestu pięciu lat dręczyła światek wydawniczy: czy to możliwe, żeby prawdziwa powieść sprzedawała się równie dobrze jak popularne czytadła? Janey słyszała o Craigu i jego książce niemalże wszędzie i od wszystkich. Większość tych ludzi była zachwycona powieścią, ale o autorze wyrażała się bez przekonania; mówiono, że jest zarozumiały, arogancki, a w dodatku złośliwy.

– Można się było tego spodziewać – powiedziała mu Janey przez telefon; dzwoniła, żeby zdać relację z jednej z takich rozmów. – Kto odmienia oblicze amerykańskiego rynku wydawniczego, musi się liczyć z ludzką zawiścią.

Zawiść jednak nie wpłynęła w najmniejszym stopniu na nową pozycję Craiga. W Dingo's, dokąd przyszli na lunch, zewsząd dawały się zauważyć spojrzenia pełne ciekawości i niedowierzania. Janey była z nich bardzo zadowolona. Craig paradował z czterodniowym zarostem, popularnym wśród niektórych aktorów pięć lat temu, lecz nie mógł pozostać nierozpoznany – co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Goście Dingo's nie tylko sami dostarczali prasie materiału, ale też szczycili się tym, że znają najświeższe plotki i wiedzą, kto obecnie jest na topie, zanim jeszcze wieści te dotrą do masowego odbiorcy. Craig Edgers, nowa gwiazda, był nieuchwytny, a już sam fakt, że umówił się akurat z Janey, że on, prawdziwy intelektualista, spotyka się właśnie z nią,. nadawał jej status erudytki, który był dla niej absolutną nowością. Pomyślała z zadowoleniem, że wymiana jest uczciwa: jej splendor za jego intelekt.

Usiedli. Craig zmierzył Janey złośliwym spojrzeniem; zdążyła się już nauczyć, że jest to jego sposób obrony w sytuacjach, kiedy nie czuje się bezpiecznie lub znajduje się poza własnym, dobrze znanym środowiskiem. Niezgrabnym ruchem rozłożył serwetkę, położył ją na kolanach i rozejrzał się dookoła, nie kryjąc ciekawości.

– Więc tak żyje Janey Wilcox – odezwał się. – To jest jej dzień powszedni.

– Tak żyją też znajomi Janey Wilcox – odparła. Jej twarz, jak zawsze w miejscu publicznym, miała bardzo ożywiony wyraz; był on obliczony na to, żeby przyciągać uwagę, a jednocześnie Janey udawała całkowicie nieświadomą ludzkich spojrzeń. – Nie wygłupiaj się, Craig. Byłeś tu już chyba, przecież jesteś najważniejszym pisarzem ostatniego dwudziestolecia.

Jak na faceta, który szczyci się własnym intelektem, Craig był dziecinnie podatny na najbardziej trywialne pochlebstwa. Momentalnie się odprężył, pochylił w jej kierunku i wyznał, że faktycznie, był już raz w Dingo's ze swoim agentem, ale kazano im usiąść przy małym stoliku w sali na tyłach. Janey dobrze wiedziała, jak zareagować: przybrała wyraz oburzenia na wieść o „podłości" obsługi restauracji wobec genialnego, choć dotąd nieodkrytego pisarza. Był to ulubiony konik Craiga, oprócz utyskiwania na powierzchowność nowojorskiego społeczeństwa, które marnuje czas na głupstwa. Janey w zasadzie nie miała nic przeciwko powierzchowności i głupstewkom, ale dostrzegła natychmiast, że w ten sposób może porozumieć się z Craigiem. Podsycała więc umiejętnie jego zawziętość, opowiadając mu o własnych strasznych przeżyciach sprzed okresu, kiedy została modelką Victoria's Secret; posunęła się tak daleko, że wspomniała o swoich przejściach z Comstockiem Dibble'em, przysięgając, że nie wie o tym nikt, nawet Selden.

A Craig Edgers momentalnie zakochał się w niej po uszy.

Uwiodła go po mistrzowsku, usprawiedliwiając się swoim niezachwianym przekonaniem, że jej pokrewnymi duszami są właśnie tacy mężczyźni jak Craig Edgers, artyści o głębokim wnętrzu, którzy „rozumieją" potrzeby ludzkiej psyche; tylko oni nadają się na jej towarzyszy. Flirt z Craigiem był dla niej zupełnie czymś innym niż na przykład romans z George'em. Mężczyźni pokroju George'a interesowali ją tylko dlatego, że mieli pieniądze, tymczasem Craig nie potrzebował pieniędzy, żeby być interesujący.

Zaczęła subtelnie. Najpierw zadzwoniła do niego kilka razy pod pretekstem omówienia książki, którą Selden miał sfilmować. Efektem tych rozmów był lunch w obskurnej meksykańskiej restauracji na Drugiej Alei (Craig mieszkał niedaleko), a następnie, już nazajutrz, wizyta w jego rozpaczliwie ciasnym mieszkanku, mieszczącym się w wieżowcu zbudowanym dla klasy średniej pod koniec lat pięćdziesiątych. Było ono zaniedbane i umeblowane tanimi szwedzkimi sprzętami, zakupionymi pewnie jeszcze w latach osiemdziesiątych. Na kredensie stał rządek fotografii przedstawiających kolejne etapy małżeństwa Craiga i Lorraine, a jedną ścianę zajmowała w całości biblioteczka. Janey przyjrzała się dokładnie zdjęciom, jako że była szczerze zainteresowana małżonką Craiga Edgersa. Nie zawiodła się: zobaczyła kobietę równą mu mniej więcej wiekiem, wysportowaną, o prostej urodzie. Lorraine przez lata nie zmieniała uczesania: nosiła kręcone włosy, równo obcięte na wysokości ramion, wyglądające jak skrzydła wyrastające ze skroni. Janey zmusiła się do stwierdzenia, że żona Craiga jest „ładna"; celowo wypowiedziała to sztucznym, lekko pogardliwym tonem. Rozbawiło ją także, że większość fotografii zrobiono w głośnych kurortach, takich jak Martha's Vineyard czy Aspen, co bardzo wyraźnie świadczyło o tym, że choć państwo Edgers nie mają pieniędzy, to nie gardzą przyjaźnią z tymi, którzy je mają.

Pretekstem do wizyty u Craiga miała być chęć obejrzenia jego kolekcji powieściowej klasyki. Janey wyznała, że powieść to jedna z jej ukrytych pasji; dzięki temu następna godzina była pełna erotycznego napięcia. Choć właściwie Janey nie planowała iść z Craigiem do łóżka, nie wykluczała takiej możliwości, jeśli mogłaby coś na tym zyskać, a moment byłby odpowiedni. Przeglądając najcenniejszy eksponat w kolekcji, wczesne wydanie „Wielkiego Gatsby'ego" z autografem autora i oryginalną okładką przedstawiającą kobiece oczy na tle nocnego nieba, przypomniała sobie, jak łatwo usidlić mężczyznę. W jej głowie zrodził się plan. Krótki czas spędzony z Craigiem był jak przebudzenie; uświadomiła sobie, że jedyną rzeczą, której jej brak w życiu, bez której nie może być naprawdę szczęśliwa, był prestiż intelektualny. Ten nowy plan nie tylko uświęcał wszelkie środki służące jego realizacji, ale miał także zmienić wszystkie opinie krążące na jej temat. Wiedziała, że ludzie uważają ją za piękność; teraz mieli się dowiedzieć, że jest też niegłupia.

Pomysł był prosty: Janey postanowiła wyprodukować ekranizację powieści Craiga „Konsternacje". Z początku wydało jej się to szaleństwem, ale im dłużej nad tym myślała, tym więcej widziała w tym sensu. Dotąd Craig nie sprzedał praw Gomstockowi Dibble'owi, który wciąż nie chciał słyszeć o tym, żeby to autor napisał scenariusz. Janey uznała, że Craig wcale nie potrzebuje Dibble'a ani żadnego studia filmowego, bo pieniądze właściwie leżą na ulicy. Znała osobiście wielu bogatych mężczyzn, którzy mogliby sfinansować produkcję, zachęceni okazją do pokrzyżowania szyków Dibble'owi; wystarczy, że namówi do inwestycji George'a Paxtona, a wtedy Craig napisze scenariusz, a ona znajdzie aktorów, reżysera i może nawet sama zagra jedną z ról kobiecych. Ależ to będzie zaskoczenie dla Seldena!

Umówiła się z Craigiem na lunch, żeby krok po kroku przedstawić mu swój plan. Kelnerzy uwijali się wokół ich stolika jak muchy, a zblazowani goście Dingo's rzucali im ukradkowe spojrzenia. Janey miała też nadzieję, że plotkują zawzięcie na temat nowej, niezwykłej pary. Odrzuciwszy włosy na ramię, pochyliła się do Craiga, śmiejąc się cicho.

– Teraz już nikt nie ośmieli się posadzić cię na tyłach.

Uśmiechnął się triumfująco.

– Szczególnie teraz. Mówiłem ci, że „Time" chce zamieścić o mnie artykuł? – Przewrócił oczami, jakby od dawna tego oczekiwał i dodał: – Nareszcie.

– Och, Craig! – wykrzyknęła Janey. Ta wiadomość wywołała u niej zupełnie nowe emocje. W Nowym Jorku patrzy się na ludzi przez pryzmat ich znajomych: im bardziej oni są sławni, tym lepiej samemu się wygląda. Janey wprost nie mogła sobie wyobrazić, jak artykuł o Craigu w „Timie" wpłynie na jej własne życie. – Będziesz na okładce?

– Była o tym mowa, ale i tak mam pewne obawy, co jest zrozumiałe. – Posłał jej znaczące spojrzenie. – Wiesz, jak to jest, Janey. Nie ma się żadnego wpływu na to, co o tobie napiszą ani jaki przyjmą punkt widzenia. A ja nie chcę skalać mojej pisarskiej reputacji, pojawiając się w piśmie dla motłochu.

– Musisz się zgodzić – upierała się Janey, marszcząc brwi. – Zrozum, to jest bardzo ważne.

– Wytłumacz mi dlaczego – powiedział, a Janey znów nie mogła się temu nadziwić: Craig Edgers, gwiazda literatury, prosi ją o radę!

– Pomyśl o tym, do ilu ludzi możesz dotrzeć. – W jej głosie była taka żarliwość, jakby przez całe życie nie obchodziło ją nic innego.

– Do jednostek, które nigdy nie miały w ręku wspaniałej powieści, dla których literatura jest po prostu nudna! – Spuściła wzrok. – Mój Boże, Craig – powiedziała łagodnie – masz szansę przemówić do rzeszy ludzi bez żadnego wysiłku… To prawdziwy zaszczyt. Marzę o tym, że pewnego dnia spotka mnie coś podobnego. Takie rzeczy liczą się w życiu. Jak w tym powiedzeniu… „Zycie człeka bezrozumnego jest niewiele warte"?

Craig uśmiechnął się protekcjonalnie.

– Niedokładnie tak, ale wiem, o co ci chodzi.

– No pewnie, że tak. – Spojrzała mu zuchwale w oczy. – Będziesz musiał zdać się trochę na łaskę dziennikarzy, ale pomyśl, ile na tym zyskasz.

Craig zamyślił się głęboko.

– Jesteś jedyną osobą, z którą mogę porozmawiać na te tematy – powiedział. – Moja żona nie chce o tym słyszeć…

– Tylko dlatego, że czuje się zagrożona. Wiesz czym? Twoim sukcesem. Z dnia na dzień życie jej męża uległo zmianie i ona nie ma pojęcia, jak to wpłynie na wasz związek.

– Ale co mi po żonie, która nie wykazuje odrobiny dobrej woli i celowo nie chce mnie zrozumieć? – zapytał Craig, bawiąc się widelcem.

Janey uśmiechnęła się tajemniczo, lecz milczała. Większość kobiet wykorzystałaby to pytanie, aby wykazać, że potrafią zrozumieć Craiga lepiej niż jego żona. Janey wiedziała jednak, że ta technika rzadko kiedy się sprawdza – facet zaczyna myśleć, że kobieta odda wszystko, żeby tylko z nim być. Tymczasem, aby mieć władzę nad mężczyzną, kobieta musi doprowadzić do tego, żeby to on jej się sprzedał, nie na odwrót.

I rzeczywiście, po kilku chwilach Craig nachylił się do niej i szepnął:

– Myślałem o tobie. – Widać było, że nie jest przyzwyczajony do tego typu wyznań.

– Ja też o tobie myślałam – odpowiedziała, zauważając, że nadarza się doskonała okazja, aby przedstawić mu jej plan.

– To głupio zabrzmi, ale… postanowiłem umieścić cię w mojej kolejnej książce. – Wyprostował się i napił się wody ze szklanki, patrząc na nią w zadumie.

– Och, Craig. – Janey była lekko zaskoczona i musiała poświęcić chwilę na zaplanowanie całej strategii od nowa. Nagle spojrzała na niego okiem kogoś, kto nie wie, kim jest Craig Edgers i nie zna jego książek. Zobaczyła, pominąwszy nawet kraciastą koszulę z rodzaju tych, jakie noszą drwale, człowieka, który nie dba przesadnie o czystość, potrafi całymi dniami nie myć zębów i ma płatki łupieżu w brwiach, a na plecach krosty.

Wtem Craig zrobił coś nie do pomyślenia w miejscu takim jak to: niezręcznym gestem położył dłoń na jej dłoni. Zamarła na moment, ale szybko zdała sobie sprawę, że jeśli on teraz pomyśli, że jest dla niej odpychający, to już na zawsze wymknie jej się z rąk. Położyła zatem drugą dłoń na jego dłoni i szepnęła zalotnie:

– Wiem, że powinno mi to pochlebić, ale tak naprawdę jestem przerażona. W swoich książkach czasem opisujesz ludzi w sposób… nie mogę znaleźć na to lepszego określenia… makiaweliczny. Potrafisz być cyniczny i cała drżę na myśl, że przedstawiłbyś mnie jak jakąś modliszkę!

Craig się roześmiał.

– Chyba domyślasz się, jak bym cię opisał. Wiesz przecież, że świata poza tobą nie widzę!

– Wiem…? – spytała głosem na pozór niewinnym, w którym jednak brzmiała nutka ostrzeżenia. Craig nie dostrzegł tego.

– Gdybyś nie była żoną mojego, niech go wszyscy diabli, najlepszego przyjaciela, zabrałbym cię gdzieś na weekend.

– Craig! – wykrzyknęła, udając zdumienie. – A twoja żona?

– Powiedziałbym jej, że pojechałem do Chicago odwiedzić starych przyjaciół.

Wydał się Janey uroczy, choć był śmiertelnie poważny. Było to niemal… urzekające.

– Moglibyśmy powiedzieć Seldenowi, że piszesz książkę o mnie – podpowiedziała, zastanawiając się, jak daleko Craig jest gotów się posunąć – i że musimy spędzić razem trochę czasu, żebyś mógł mnie… lepiej poznać.

Połknął haczyk; podniecił się tak, że oczy prawie wyszły mu na wierzch, ale zdołał wydyszeć:

– Nie mogę zrobić tego Seldenowi. – Napił się wody i mówił dalej: – Poza tym on nigdy w to nie uwierzy. Nie jest aż taki głupi. Wie, co do ciebie czuję, i pewnie wyśmiewa się ze mnie za moimi plecami!

Janey lekko wydęła wargi.

– Oczywiście, masz rację – powiedziała. – Gdybyśmy jednak wymyślili jakiś pretekst, żeby móc spędzać więcej czasu razem… – Musiała uważać, żeby nie obiecać mu jednoznacznie, że pójdzie z nim do łóżka, ale jednocześnie należało dać mu do zrozumienia, że w przyszłości nie jest to wykluczone. – Mam taki zwariowany pomysł – zaczęła bawić się widelcem – aż wstydzę się powiedzieć ci o nim, bo będziesz się śmiał.

– Nigdy w życiu nie zaśmiałbym się z ciebie – zapewnił.

Spojrzała mu prosto w oczy, a jej twarz nagle spoważniała.

– A gdybym chciała… wyprodukować ekranizację „Konsternacji"?

Przez chwilę Craig nie mógł zrozumieć, co usłyszał. Czegoś takiego na pewno się nie spodziewał. Zanim zdążył zaprotestować, Janey powiedziała pospiesznie:

– No proszę. Wszystko popsułam. Wiedziałam, że będziesz się śmiać. – Odwróciła głowę.

– Nie, nie. Ten pomysł jest… ciekawy.

– Pomyśl tylko o tym – zaszczebiotała słodziutkim głosem. – Chcesz napisać scenariusz i zawojować Hollywood? Pomogę ci. Wszystko, czego ci potrzeba, to pieniądze, czyli w praktyce ktoś, kto sfinansuje produkcję. Tutaj ja się włączam. Jednym z najlepszych przyjaciół Seldena jest George Paxton. Ja też dobrze go znam. Inwestował już w filmy. George… George zrobi prawie wszystko, o co go poproszę. Nawet pytał mnie, czy słyszałam o jakimś projekcie… – skłamała bez mrugnięcia okiem.

Craig zmrużył oczy.

– A co z Seldenem?

– Selden! – parsknęła Janey beztrosko. – W tym cały urok. Selden mógłby kupić twoją książkę, ale oboje wiemy, że tego nie zrobi, bo brak mu wrażliwości, żeby ją zrozumieć. Wyobraź sobie jego zaskoczenie, kiedy się dowie. Będzie miał niezłą nauczkę.

– Janey – tłumaczył Craig cierpliwie. – Jesteś piękna i nigdy nie posądziłbym cię o brak rozumu, ale nie masz żadnego doświadczenia. Ci z Hollywood to bandyci, wszyscy o tym wiedzą. Nie będziesz dla nich przeciwnikiem.

– Bo jestem modelką, tak? – Janey przygryzła wargę. – Ma to swoje zalety, na przykład taką, że nikt nie odmówi mi spotkania. Ale skoro to wszystkim przeszkadza… to przerwę karierę, bo chcę zrobić w życiu coś ważnego! – wykrzyknęła. – Zwłaszcza jeśli wierzę w ten projekt i w tego, kto dał mu początek.

Spojrzała na Craiga roziskrzonym wzrokiem. Wiedziała bardzo dobrze, że dla mężczyzny nie ma nic bardziej pociągającego niż namiętny zapał. Zawołała znowu:

– Jeśli nie zechcesz ze mną współpracować, to nie wiem, co zrobię!

Dopięła swego. Craig w jednej chwili siedział obok niej, poklepywał ją po ręce i mamrotał pocieszająco:

– Nie ma sprawy, Janey. Skoro tak bardzo tego chcesz… Jeżeli tak właśnie czujesz, to… do dzieła.

Za kulisami panował gwar. Setka ludzi pracowała w pocie czoła, żeby pokaz Victoria's Secret poszedł zgodnie z planem. Czynili przy tym niemały harmider, przez który jednakże wyraźnie przebijał się wysoki, dziecinny głos:

– Już nie wystarczy być piękną i dysponować własną forsą. Dziś trzeba dobrze robić laskę i mieć pociąg do perwersji. Zapytałam go raz, co dla niego znaczy „perwersja"? A on na to: seks analny co najmniej raz w tygodniu. Potem mówił jeszcze coś o obroży…

Próba nagłośnienia zagłuszyła tę relację. Od strony wybiegu zagrzmiał fragment rytmicznej muzyki. Janey zwróciła się z pełnym wyższości uśmiechem w stronę właścicielki dziecinnego głosu: Seraphina, ciemnowłosa piękność bez nazwiska, siedziała dwa krzesła dalej przed ustawionym naprędce lustrem do makijażu. Jej łagodne brązowe oczy były szeroko otwarte z oburzenia. Próby przed pokazem trwały tylko dwa dni, ale Janey zdążyła wyrobić sobie o niej zdanie: głupia gęś – potrafi rozmawiać tylko o facetach, którzy chcieli się z nią przespać, albo o rodzinie mieszkającej na farmie gdzieś w Ameryce Południowej. Janey zastanowiła się przez chwilę, czy w tym wieku była taka sama jak ona, ale uznała, że nie i starała się nie zwracać na nią uwagi, co nie było łatwe. Seraphina, choć nie mogła mówić, bo wizażystka właśnie próbowała namalować kontur wokół jej ust (tak pełnych, że przypominały wargi sromowe), nie przestawała zawzięcie gestykulować.

Osobista wizażystka Janey, Contadine, stała za jej plecami i przygotowywała podkład, mieszając różne odcienie na grzbiecie dłoni. Spotkały się wzrokiem w lustrze. Contadine na każdy temat pod słońcem miała własne zdanie i czuła nieustającą potrzebę dzielenia się z bliźnimi swoja mądrością.

– To wszystko prawda. – Skinęła głową w kierunku Seraphiny. – Ileż ja takich historii słyszałam… – Zaczęła delikatnie nakładać podkład na twarz Janey. – Mężczyźni zawsze są górą, niezależnie od tego, czy cackamy się z nimi, czy podkręcamy im śrubę. Kiedy tylko spróbujemy pomyśleć, że mamy odrobinę wolności czy niezależności, co oni robią? Zwijają się! Szlag by to trafił… A wszystko przez ten Internet, wiesz? Przez tę pornografię na każdym kroku. Kiedyś facet był cały szczęśliwy, jak zrobiło mu się laskę, a teraz? Każdy chce trzech panienek i małpy na łańcuchu, a wszystkie mają bić pokłony przed jego świętym fiutem…

Tak ją rozbawił własny żart, że zaniosła się głośnym śmiechem. Janey przywołała na usta zimny uśmiech. Te rozmowy, niezmienne od lat, zawsze ją męczyły, ponieważ trzeba było udawać „koleżankę" i tryskać sztuczną wesołością; nic dziwnego, że gwiazdy filmowe zakazywały wizażystom i fryzjerom się odzywać. Ona nie mogła tego zrobić, bo natychmiast podniósłby się szum, że stroi fochy. Pozostawało milczeć jak głaz i mieć nadzieję, że Contadine zrozumie aluzję.

Przymknęła oczy, a Contadine od razu zapytała:

– Chyba nie masz tremy, co?

Janey spojrzała na nią w lustrze, unosząc brwi z niedowierzaniem. Wizażystka poklepała ją po ramieniu.

– Tak myślałam. Ty nigdy nie masz tremy. – Pochyliła się ku Janey, zniżając głos i prześlizgując się wzrokiem po jedenastu modelkach Victoria's Secret, oczekujących na dokończenie fryzur i makijażu. – Oprócz ciebie i paru innych osób nikt tutaj nie ma pojęcia o tej robocie. Szlag by to trafił… Połowa tych dziewczyn w życiu nie była na wybiegu. I co zrobią? Gołym tyłkiem będą świecić? To jest śmiech na sali, jeśli chcesz znać moje zdanie…

Cały wywód był czysto retoryczny, toteż Janey tylko wzruszyła ramionami. Jednak Contadine była niezmordowana.

– Słyszałam, że tobie też w końcu się powiodło? W gazetach pisali, że wyszłaś za mąż.

– Zgadza się – powiedziała Janey. – Za Seldena Rose'a. – Obróciła się na krześle, mierząc swoje odbicie krytycznym wzrokiem. Chociaż była tutaj najstarsza (wiekiem doganiała ją tylko Evie, trzydziestoletnia modelka z Niemiec), to patrząc na siebie zawodowym okiem, musiała przyznać, że jeszcze nigdy w życiu nie wyglądała tak dobrze. Osiągnęła pełnię urody; biła od niej pewność siebie i coś jeszcze – inteligencja, wskazująca na to, że jej życie nie kończy się na wybiegu. Czegoś takiego próżno by szukać u młodszych, dopiero na wpół rozwiniętych dziewczyn. A jednak wystarczył kwadrans spędzony w tym środowisku, a już Janey zaczęła odczuwać znajomą, przejmującą nudę, która groziła wymazaniem całej jej wyjątkowej osobowości, zredukowaniem do manekina złożonego z twarzy, włosów i ciała, do pustej skorupy, która chodzi i mówi, ale wewnątrz jest martwa…

– No jasne. – Contadine strzeliła palcami. – Selden Rose. Przypominam sobie. – Skinęła głową jak dziecko, które rozwiązało równanie. – To ten… fotograf?

– Nie. – Janey poczuła przelotną irytację. Jakie to typowe, doszła do wniosku, ludzie zawsze myślą, że wszystkich znają i o wszystkim wiedzą. Jest w tym jakaś ironia, zważywszy na to, jak ciasne są granice ich małych światków. – Selden jest dyrektorem Movie-Time.

– To jeszcze lepiej – ucieszyła się Contadine. – Biznesmen. Mama zawsze mi powtarzała: wyjdź za biznesmena. Oni są stali w uczuciach.

Janey zerknęła na nią, zastanawiając się, czy powinna sprostować jej niewłaściwe informacje na temat zawodu i pozycji Seldena. Ostatecznie, czy to było warte zachodu?

– Problem z tymi biznesmenami polega na tym, że potrafią być nudni – ciągnęła Contadine. – Znałam raz dziewczynę, która oświadczyła, że ma dość tych tak zwanych twórczych jednostek, co to nigdy nie mają grosza i zaczęła się umawiać z jednym takim bankierem…

Janey miała dość. Posłała Contadine pełen wyższości uśmiech:

– Selden nie jest zwykłym biznesmenem. Ostatnio był prezesem Columbia Pictures.

Contadine zamilkła na chwilę. Wprawnym ruchem strząsnęła nadmiar pudru z koniuszka pędzelka do makijażu, wzbijając iskrzący obłoczek baśniowego różowego pyłku.

– No tak. – Kiwnęła głową z mądrą miną. – To stąd znam to nazwisko. Jedna moja znajoma kiedyś się z nim spotykała.

Janey zamknęła oczy, aby Contadine mogła nałożyć puder na powieki. Była zaskoczona, ale nie dała tego po sobie poznać. Kulisy sceny na pokazach mody były jedną wielką wylęgarnią plotek; gdyby Janey okazała zbytnie zainteresowanie, Contadine następnego dnia rozniosłaby swoją opowieść po całym mieście.

– Nie wydaje mi się to prawdopodobne. – Oschły, ironiczny ton jej głosu miał na celu zdławienie plotki w zarodku. – Selden mieszka w Nowym Jorku dopiero od pół roku, od trzech miesięcy jest moim mężem, a zanim się tu sprowadził, był żonaty przez dwanaście lat. Jak zatem mógłby…

– Wiem, co mówię – upierała się Contadine, choć bez nacisku. – Wszystko sobie przypomniałam, kiedy powiedziałaś o Columbia Pictures. Mówiła mi o tym Estie, moja przyjaciółka. Jest piosenkarką, a przynajmniej tak o sobie mówi. – Skrzywiła się. – Nie, jestem niesprawiedliwa. Dziewczyna ma talent i jest niesamowicie zabawna, tylko uroda jej przeszkadza.

– Kto by pomyślał – mruknęła Janey.

– Chodzi o to, że szaleją za nią wszyscy faceci. – Contadine zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. – Podobno miał na nią oko jakiś angielski książę, tylko nie pamiętam który. Zabrał ją na Karaiby, na wyspę St. Barthelemy. Miało się to odbyć po cichu, w tajemnicy przed wszystkimi, ale Estie zamknęła się w łazience i zadzwoniła do mnie. Powiedziała, że facet ma takiego małego fiucika… – Contadine złowiła pogardliwe spojrzenie Janey, lecz mówiła dalej beztroskim tonem: – Polubiłabyś ją. Jestem pewna na dziewięćdziesiąt procent, że słyszałam od niej, jak po tym księciu spotykała się z Seldenem Rose'em. Zapadło mi w pamięć jego śmieszne imię. Nie obraź się, ale to brzmi, jakby gość był dentystą.

Janey obróciła się do Contadine z wyrazem irytacji na twarzy.

– To tylko dowodzi, że ta twoja Estie wcale nie zna Seldena. – Zaśmiała się jej w twarz. – Nikt by go nie nazwał dentystą…

– Ona go wcale tak nie nazwała. – Upór Contadine zaczynał być denerwujący. – To tylko mnie to imię tak się kojarzy. Estie mówiła, że facet już chciał się z nią żenić, chociaż jej się do tego nie spieszyło; znasz te babki, co czekają na swojego Toma Cruise'a. Podobno miał rozwieść się z żoną i ożenić z Estie, ale pokłócili się o jakiś naszyjnik…

– Naszyjnik! – parsknęła Janey.

– Właśnie. Estie jest z tych dziewczyn, które faceci obsypują prezentami. Jeden dał jej raz ferrari tylko za to, że zgodziła się pójść z nim na randkę. Zazdrość mnie zżera, ale prawdę mówiąc, ona potrzebuje tych pieniędzy. Jest za niska na modelkę, a chociaż śpiewa dobrze, aktorka z niej żadna…

– Już widzę, że nie jest w typie Seldena – oświadczyła Janey z niezachwianą pewnością. – Znam mojego męża i wiem, że nie znosi takich kobiet. Z drugiej strony, gdyby to ta cała Estie uganiała się za nim…

– Ona nigdy nie musiała się uganiać za facetem – wtrąciła szybko Contadine, ocierając smużkę brązowego pudru z policzka Janey. – W każdym razie nie przejmuj się tym. W końcu to nie Estie wyszła za pana Rose'a, tylko ty.

Janey milczała. Musiała przetrawić te nowe wiadomości. Bardzo możliwe, że nie było w nich krztyny prawdy, bo Contadine pomyliła Seldena z kimś innym, ale niewykluczone, że jednak coś się zgadzało. Janey nigdy się nie dowiedziała, dlaczego Selden rozwiódł się z żoną; pytała go o to kilka razy, ale on zamiast odpowiedzieć, uśmiechał się tylko z lekkim zakłopotaniem i zbywał ją ogólnikami w stylu: „Niektóre małżeństwa nie mają szans na przetrwanie".

Na dłuższe rozmyślania nie było już czasu. Contadine wyprostowała się, mówiąc:

– Gotowe. Wyglądasz bosko.

W jednej chwili Janey porwała garderobiana do przymiarki pierwszego „stroju" – niebieskiego stanika wyszywanego cekinami. Janey podążyła za nią, przeciskając się z trudem przez tłum stylistów, modelek, dziennikarzy, kamerzystów, fachowców od reklamy i innych ludzi, którym w niewyjaśniony sposób udało się zdobyć przepustkę za kulisy. Zanim zdążyła dotrzeć do wieszaka oznaczonego wielkim kartonem z jej nazwiskiem wypisanym czarnym flamastrem, dopadł ją niewysoki człowieczek w garniturze w szkocką kratę.

– Moja droga! – zawołał. – Masz wywiad dla „E! Entertainment"! Natychmiast!

– Za chwilę, Walterze – nie pozwoliła się tyranizować agentowi od reklamy. – Evie jest gotowa, niech najpierw porozmawiają z nią.

– Evie nie jest gotowa. – Walter pokręcił głową. – Pożarła się z wizażystą, że niby zrobił jej tłuste policzki. Jakby musiał im czegoś dodawać! Z drugiej strony też byłbym przewrażliwiony, gdyby gazety przezwały mnie niemiecką kiełbasą…

Ktoś nagle kogoś rozpoznał, ktoś się ucieszył, ktoś krzyknął, a Walter momentalnie zapomniał o całej sprawie i poszedł sobie. Janey zaczęło śmieszyć całe to cyrkowe zamieszanie. Wydało jej się, że ludzie dają z siebie wszystko tylko wtedy, kiedy pełnią odpowiedzialną funkcję przy jakimś zupełnie niepoważnym przedsięwzięciu. Ni stąd, ni zowąd stanął jej przed oczami Craig Edgers. Choć twierdził coś wręcz przeciwnego, Janey nie mogła uwierzyć, że w powierzchowności jest coś złego, skoro dzięki niej można się dobrze zabawić. Zresztą, jeśli to właśnie jest ulubiona rozrywka nowojorskiego towarzystwa, to dlaczego ona, Janey Wilcox, nie może zająć należnego jej miejsca w samym centrum uwagi? Jeśli nawet jako modelka „nie jest przeciwnikiem" dla rekinów biznesu, prawda była taka, że gdyby nie była modelką, nikt by nie chciał z nią rozmawiać…

Dopasowała wyszywane cekinami ramiączka niebieskiego stanika i stanęła przed małym lustrem. Jej garderobiana, Marie, podała parę silikonowych wkładek powiększających biust.

– O, nie – zaprotestowała Janey. – To mi niepotrzebne.

– Wszyscy to noszą.

– Ja noszę miseczkę C – powiedziała Janey. – Nie potrzebuję powiększania piersi.

– Więc będziesz miała mniejsze od wszystkich innych dziewczyn. Chcesz mieć najmniejszy biust na wybiegu?

– Marie – uśmiechnęła się Janey wesoło – czy uważasz, że istnieje ścisły związek pomiędzy wzrostem kursów giełdowych a rozmiarem kobiecych piersi? – Takie samo pytanie zadał jej niedawno Craig i skończyło się to piętnastominutową dyskusją na temat: mężczyźni i kobiety a pieniądze. Janey przedstawiała swoje racje, a Craig słuchał jej w nabożnym skupieniu; jak wiele różniło go od Seldena, który nigdy się tak nie zachowywał! Ale czego można było się spodziewać po Seldenie? To Craig był prawdziwym intelektualistą, rozumiejącym, że każdy człowiek jest mądry i ma własne zdanie, którego warto wysłuchać. A Selden… Craig widział w nim duszę sprzedawczyka, chociaż Janey nie do końca się z tym zgadzała.

Marie wyrzuciła ręce w górę na znak wzburzenia.

– A czyja się znam na giełdzie? – wykrzyknęła. – Myślisz, że mogę szastać pieniędzmi? – Z tymi słowy natarła na Janey z wkładką w każdej ręce. Nie było wyjścia: Janey pozwoliła jej wsunąć pod piersi poduszeczki wypełnione chłodnym silikonem. Jej biust podskoczył do góry i na boki, wyrywając się z miseczek stanika.

– No i wyglądam jak lala z kreskówki. – Janey się skrzywiła. Po chwili dodała ze złośliwym uśmiechem: – Chyba każę wyjąć sobie implanty z piersi. Co o tym sądzisz, Marie?

Marie pobladła, jakby miała paść trupem.

– Ani się waż! – huknęła na Janey. – Zrujnujesz sobie karierę! A pomyślałaś, jaki przykład dasz innym kobietom?

– Janey, już? – Walter Speck wyjrzał zza wieszaka ze strojami. Janey spojrzała pytająco na Marie, a ta przewróciła oczami, ale w końcu skinęła głową.

– Wiesz, co mówić. – Walter podał jej różowy jedwabny szlafroczek. – Kocham Victoria's Secret i tak dalej, Victoria's Secret pozwala kobietom czuć się dobrze we własnej skórze…

– Naprawdę? – zapytała Janey.

– Ty też zaczniesz mi robić sceny? – Walter poprowadził ją pospiesznie w róg sali, gdzie stała ekipa filmowa. – Wystarczy, że Evie szaleje… Ze starszymi modelkami zawsze jest problem. Po trzydziestce zaczyna się wam wydawać, że w tajemniczy sposób wypączkowały wam mózgi.

– A jeśli to prawda? – Janey się zaśmiała. Usiadła na wskazanym krześle i odchyliła głowę w tył, żeby wizażystka mogła przypudrować jej twarz. – W każdym razie nie masz się czym martwić. Zastanawiam się nad odejściem z branży. Mam w życiu inne cele.

– Boże, tylko nie to – wymamrotał Walter.

– Czy to oficjalne oświadczenie? – zapytał ktoś z boku.

– W żadnym razie – warknął Walter.

– Janey – zagadnęła reporterka, żywa blondynka w wieku około dwudziestu pięciu lat i o urodzie tak pospolitej, że gdyby nie praca w telewizji, nie wyróżniałaby się absolutnie niczym – mniej więcej za piętnaście minut wychodzisz na wybieg. Pokażesz się na nim tysiącom ludzi praktycznie naga!

– Zgadza się. – Janey wyglądała na lekko znudzoną tym, co ją czeka.

– Ani trochę się nie denerwujesz? – zakwiliła podniecona dziewczyna. – Ja bym tego nie zrobiła za żadne pieniądze!

Janey uśmiechnęła się z politowaniem. W tym cały problem, pomyślała, nikt by ci za to nie zapłacił… ale powiedziała:

– Uważam moje ciało za dzieło sztuki. Modelka uprawia sztukę własnego ciała, w ten sam sposób, jak malarz tworzy obrazy.

– Boże drogi! – wykrzyknęła reporterka. – Nigdy bym nie pomyślała, że modelka może być artystką! Dziś wzrósł mój szacunek dla modelek!

Janey łaskawie obdarzyła ją fałszywym uśmiechem.

– Jest jedno pytanie, które zadajemy wszystkim modelkom – ciągnęła dalej dziewczyna. – Czy przygotowywałaś się specjalnie do dzisiejszego pokazu?

– Raczej nie. – Janey wzruszyła ramionami. Czy ta durna lala musi wiedzieć, że dwa dni temu miała zabieg wstrzyknięcia kolagenu do ust i krańców górnej wargi, w linie łączące nos z ustami? Czy trzeba ją informować o hydrokolonoterapii i depilacji miejsc intymnych, które zrobiła sobie wczoraj? Spokojnie mówiła dalej: – Zrobiłam tylko to, co zwykle, ponieważ dziś rano miałam spotkanie z agentem, a potem zjadłam lunch z Craigiem Edgersem, z którym się przyjaźnię.

Nazwisko Edgers wywołało oczekiwany skutek.

– Craig Edgers? – zapiszczała reporterka. – Ten pisarz? A o czym rozmawialiście?

– O korelacji pomiędzy wahaniami na giełdzie a sposobem postrzegania piękna kobiecego ciała – rzuciła Janey.

– Biedna dziewczyna osłupiała. Zareagowała dopiero po chwili, starając się zatrzeć niekorzystne wrażenie:

– Czego jak czego, ale pięknych ciał dziś tutaj nie zabraknie! Janey, dziękuję ci za wywiad, za twój wkład w obalanie stereotypu niemądrej modelki i za przykład, który dajesz dzisiejszym kobietom.

– Ładnie. Bardzo ładnie – mruknął Walter, biorąc Janey pod ramię. – Szczególnie podobał mi się ten fragment o Edgersie. – Nagle przystanął, marszcząc brwi. – Chyba sobie tego nie wymyśliłaś? Niech to tylko trafi do plotkarskich gazet…

– Nie wygłupiaj się – uspokoiła go Janey. Pomyliła daty, ale to nie był żaden problem; w końcu naprawdę zjadła lunch z Craigiem, a przecież wiadomo, że prasa zawsze musi wszystko pokręcić.

– Janey Wilcox przyjaźni się z Craigiem Edgersem. – Walter był niezwykle przejęty. – Napiszą o tym w dziale „Co nowego w mieście", jak nie lepiej. A gdzie się spotkaliście?

– W Dingo's – odparła Janey. – Gdzież by indziej?


Przyjęcie po pokazie odbyło się w nocnym klubie Lotus. Janey wkroczyła tam dumnie, w blasku fleszy, trzymając pod ramię Seldena. Za nimi postępowali Mimi i George Paxtonowie. Nadszedł moment jej wielkiego triumfu, triumfu, na który czekała całe życie. Była przekonana, że żadna inna kobieta nie zbiera dziś takich laurów i rozkoszowała się myślą, że nikt inny, tylko ona cieszy się specjalnym uznaniem wszystkich. Po wejściu do klubu natychmiast otoczył ją szybko rosnący krąg sympatyków. Kątem oka widziała swoją siostrę, która przyszła na przyjęcie w towarzystwie Diggera. Plotki w mediach na temat ich kłopotów małżeńskich zdążyły już przycichnąć, zapewne dlatego, że ze sobą nie zerwali. Kilka kroków dalej stał Comstock Dibble. Od czasu rozmowy z George'em ani Comstock, ani jego prawnicy nie odezwali się do Janey słowem; postanowiła wykorzystać sytuację, odurzona nieco sukcesem, jaki dziś odniosła. Dodatkowo ośmieliła ją świadomość, że na przyjęciu, a zwłaszcza na takim, gdzie to ona jest gwiazdą, Comstock nie odważy się robić scen. Mówiąc krótko: Janey zdecydowała się na konfrontację.

Znalazła go przy barze, rozmawiał z aktorką Wendy Piccolo. Wendy była bardzo niska – miała najwyżej metr pięćdziesiąt wzrostu – co w oczach Janey czyniło ją niemalże niewidzialną. Janey stanęła bokiem do niej i zwróciła się wprost do Dibble'a, udając szczere, dziecinne zaskoczenie:

– Comstock! Od lat cię nie widziałam! Dlaczego do mnie nie dzwonisz?

Comstock odwrócił się, a w jego oczach błysnęła wściekłość. Pamiętał jednakże, gdzie się znajduje, i szybko się opanował. Ochłonąwszy z zaskoczenia, warknął w odpowiedzi:

– Nie dzwonię, bo nigdy nie można cię złapać. Jesteś teraz wielką gwiazdą i nie masz czasu dla starych przyjaciół.

– Dla ciebie zawsze znajdę czas. Dobrze o tym wiesz.

Comstock odwrócił się w stronę baru, na którym stała jego szklanka. Miał najwidoczniej nadzieję, że Janey przez ten czas zniknie, bo nie mógł uwierzyć, kiedy po chwili zobaczył ją w tym samym miejscu. Janey uśmiechnęła się z wyższością, aby pokazać mu, że wcale się go nie boi. Tę potyczkę wygrała; Comstock zapytał, co u niej słychać.

– Muszę powiedzieć, że małżeństwo to coś wspaniałego. – Janey zerknęła w stronę Wendy, nie chcąc wyłączać jej z rozmowy.

– Aha! Teraz już wiem, z kim rozmawiam – powiedziała Wendy, jakby do tej pory Janey była dla niej nikim. Mówiła z charakterystycznym akcentem, przeciągając sylaby. – Jesteś żoną Seldena Rose'a.

– Zgadza się. – Janey udała, że cieszy się, że Wendy ją rozpoznała. – A skąd ty znasz Seldena?

– Z różnych przyjęć. – Wendy wzruszyła chudymi ramionami. – Kilka razy zjedliśmy też razem lunch. Zawsze opowiadał o Janey, swojej pięknej żonie, ale dopiero kiedy cię zobaczyłam, połączyłam te dwa fakty.

Janey roześmiała się, choć nie całkiem szczerze. Ta odpowiedź, zamiast rozwiać jej podejrzenia co do relacji Wendy z Seldenem, sprawiła, że poczuła niejasne obawy. Wendy była z pozoru przemiła, ale w jej słowach kryła się złośliwość. Przypominała kota, który potrafi ni stąd, ni zowąd zaczepić człowieka pazurem.

– Powiem Seldenowi, że cię spotkałam – powiedziała zimnym tonem.

– Selden planuje podkraść mi Wendy. – Comstock zerknął na Janey sponad krawędzi uniesionej do ust szklanki.

– Naprawdę? – zdziwiła się Janey.

– Proponuje mi główną rolę w nowym serialu, ale wciąż mu powtarzam, że jestem aktorką filmową. Chociaż z drugiej strony Selden jest naprawdę błyskotliwy, a jego produkcje są zawsze takie inteligentne… – Wendy delektowała się tym ostatnim słowem jak wybornym smakołykiem. – Ale po co ja ci to mówię? Przecież to twój mąż. – Uśmiechnęła się, przekrzywiając lekko głowę, a Janey poczuła nagłą chęć, żeby rozdeptać Wendy na miazgę. – Znajdę go tutaj? Muszę się z nim przywitać. Nie chcę, żeby pomyślał, że go unikam. Oddaliła się szybkim krokiem. Janey nachyliła się do Comstocka z pobłażliwym uśmieszkiem na twarzy.

– Nawet nie podejrzewałam – szepnęła lekceważąco – że ona jest aż tak niska.

– Nie jest wysoka – przyznał Comstock – ale to jeden z największych talentów w tym kraju.

– Kto by pomyślał – prychnęła Janey.

– Wendy to chodząca skromność. Faktem jest też, że przez ostatnie pięć lat jej kariera nie rozwijała się dobrze. Dlatego między innymi postanowiłem jej pomóc.

– A jak już jej pomożesz… to twoi prawnicy wyślą jej list z żądaniem zwrotu kosztów?

Janey nie zmieniła tonu; wciąż mówiła swoim zwykłym głosem, łagodnym i pełnym niewinności. Z początku zdawało jej się, że Comstock nie dosłyszał jej słów, ale po chwili jego twarz stężała w tak okropnym wyrazie, że Janey poczuła nagły atak paniki. Wzrok Dibble'a mówił: „Łeb ci rozwalę". Wiedziała, że jeśli teraz stchórzy, Comstock zniszczy ją bez chwili wahania. Aby dać mu do zrozumienia, że czuje się zupełnie niewinna, zapytała wyniośle, z oburzeniem w głosie:

– No, słucham?

Comstock parsknął z obrzydzeniem.

– Ciekawiło mnie, kiedy zbierzesz się na odwagę, żeby sama się tym zająć. Wydawało ci się pewnie, że możesz nie reagować i udawać, że nic się nie stało. No i nasłałaś na mnie prawników George'a Paxtona. To był błąd. Trzeba było zgłosić się do mnie osobiście.

Janey z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. Poczuła przypływ niepohamowanego gniewu, przez który zapomniała o strachu przed Dibble'em.

– Wybacz, ale gadasz od rzeczy – odcięła się bezczelnie, sama nie wiedząc, skąd bierze odwagę, żeby zadzierać z nim w ten sposób. – To ty napuściłeś na mnie swoich prawników. Jak śmiałeś zrobić mi coś takiego? Zarobiłam te pieniądze i to całkiem uczciwie.

– Nie wątpię, że szczerze w to wierzysz. – Comstock uśmiechnął się złowrogo. – Takie jak ty są do tego zdolne. A nie pomyślałaś przypadkiem, że to wcale nie ja napuściłem na ciebie prawników?

– Więc nawet się do tego nie przyznasz? – Janey dobrze wiedziała, że tak właśnie zachowują się bogaci, wpływowi mężczyźni w sytuacjach podbramkowych: udają, że o niczym nie wiedzą.

– Otóż to.

– I pewnie teraz mi powiesz, że nie masz pojęcia, o czym mówię?

– Wiem doskonale, o czym mówisz. – Comstock się ożywił. – A gdybyś była mądra… przyszła byś najpierw do mnie. Z tym nie poradzą sobie nawet prawnicy Paxtona. Uwierz mi, że bardzo nie chcą się do tego mieszać. – Nachylił się do niej i uśmiechnął się upiornie, a ton jego głosu zmienił się całkowicie. Niemniej postronny obserwator nie zauważyłby nic dziwnego w tej swobodnej pogawędce dwojga przyjaciół. – Narobiłaś mi od cholery kłopotów, Janey – syknął – i nigdy ci tego nie zapomnę. Ja sobie ze wszystkim poradzę, ale wątpię, czy tobie się uda.

Serce Janey zabiło żywiej ze strachu i wściekłości.

– Jak śmiesz mi grozić?

– Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało – odrzekł wykrętnie Comstock. – Potraktuj to jako ostrzeżenie.

Już miała mu odpowiedzieć, gdy nagle jak spod ziemi wyrosła obok nich Mimi.

– Cześć, Comstock – przywitała się ciepłym głosem, podsuwając mu oba policzki do pocałowania. – Na pewno podobał ci się pokaz. Janey była wspaniała, prawda?

– Wręcz zjawiskowa. Kto by pomyślał, że komuś płacą ciężkie pieniądze za chodzenie tam i z powrotem?

Janey mogła tylko uśmiechnąć się zimno. Pocieszała się myślą, jakie zaskoczenie przeżyje Comstock i jak strasznie się wkurzy na wieść, że to ona wyprodukuje „Konsternacje", a nie on.

– A gdzie Mauve? – zapytała Mimi.

Comstock spojrzał na nią zaskoczony.

– Myślałem, że macie lepszy kontakt. Wyjechała do Palm Beach.

– Racja – przypomniała sobie Mimi. – Ucałuj ją ode mnie, dobrze?

– Na pewno odezwie się do ciebie wcześniej niż do mnie. – Mówiąc to, Comstock zabrał swojego drinka i odszedł.

– No? – Mimi zwróciła się do Janey z chłodnym uśmiechem. – O co poszło?

– Kto go tam wie? – Janey wzruszyła ramionami, ale w środku aż wrzała z niepokoju, ile Mimi mogła usłyszeć. – Comstock to wariat…

– Tak samo jak połowa ludzi w tym mieście – zauważyła Mimi. Janey przyjrzała się jej. Nie widziały się już od kilku dni – za każdym razem, kiedy dzwoniła, żeby się spotkać, Mimi mówiła, że jest bardzo zajęta i szybko kończyła rozmowę. Teraz też zachowywała się dziwnie… Janey poczuła ukłucie strachu na myśl, że Mimi domyśla się, co zaszło pomiędzy nią a Zizim, ale szybko odpędziła te obawy. Bardziej prawdopodobne, że obraziła się, ponieważ Janey kazała Ziziemu się wyprowadzić, a tymczasem wszystkim było wiadomo, że Patty i Digger wciąż są razem.

– Posłuchaj, Mimi – zaczęła. – Głupio wyszło z tym mieszkaniem. Nie spodziewałam się, że Patty i Digger się pogodzą…

– Ależ wierzę ci – powiedziała Mimi i odeszła.

Janey już chciała iść za nią – należało dbać o dobre stosunki z Mimi, szczególnie że planowała pozyskać jej męża do swojego projektu – ale zapomniała o wszystkim, ujrzawszy Wendy Piccolo pomiędzy Seldenem a George'em.

George siedział sztywno, a przed nim stał nietknięty kieliszek martini. Było wyraźnie widać, że z trudem tutaj wytrzymuje i czeka tylko, kiedy będzie mógł wymknąć się do domu. Jego przeciwieństwo stanowił Selden, prowadzący ożywioną, wesołą rozmowę z Wendy Piccolo. Nachylał się do niej tak blisko, że prawie stykali się głowami; duże brązowe oczy Wendy lśniły w półmroku, a jej krótko obcięte ciemne włosy leżały na głowie niczym hełm, odbijając różowawe oświetlenie klubu.

Pierwszą reakcją Janey był niepohamowany gniew. Była oburzona na Seldena, że odważył się zrobić jej coś takiego w dniu jej wielkiego triumfu, w takim miejscu, przy tylu ludziach. Szybko się jednak opanowała; w końcu na pozór wyglądało to zupełnie niewinnie. Selden dojrzał ją i uśmiechnął się, a w tym samym momencie Wendy zauważyła jej obecność. Także w tych spojrzeniach nie było nic niepokojącego, ale dla Janey były one niczym znaki ostrzegawcze przed wjazdem do długiego, ciemnego tunelu – z rodzaju tych, które prowadzą głęboko pod ziemię, a na których końcu zawsze czeka mało przyjemna niespodzianka. I nie myliła się: Selden i Wendy nie zaszczycili jej niczym więcej jak przelotnym spojrzeniem, po czym wrócili do rozmowy, jakby Janey była naprzykrzającą się smarkulą.

Janey wiedziała, co musi zrobić: znaleźć najprzystojniejszego faceta na sali i bezwstydnie zacząć z nim flirtować. Niestety, dostrzegł ją George i przywołał niezgrabnym machnięciem ręki. W ciężkim westchnieniem osunęła się na kanapę obok niego, a Mimi usiadła obok Seldena i gładko włączyła się do jego rozmowy z Wendy. Selden na chwilę oderwał wzrok od Wendy, ale Janey z rozmysłem unikała jego spojrzeń. Udając wyczerpaną, oparła głowę na ramieniu George'a i nawet pozwoliła mu poufale pocałować się w czoło.

– Napij się ode mnie, Janey. – George posunął w jej stronę kieliszek z martini. – Wyglądasz na wykończoną.

– A ty wcale nie pijesz.

– Pijam alkohol tylko w weekend – wyjaśnił. – Nigdy nie zrozumiem, po co nowojorczycy balują co wieczór. Albo na przykład dlaczego największe imprezy są zawsze w poniedziałek? To rozbija cały tydzień.

– Jakby nie mieli nic lepszego do roboty…

– I widocznie nie mają. – Uśmiechnął się, rozbawiony własnym dowcipem. – A ty, Janey? Chociaż jesteś supermodelką, to sprawiasz wrażenie osoby poważnej. Nadal uważam, że potrafisz i powinnaś robić w życiu coś więcej.

Janey rozpromieniła się i powiedziała szybko:

– Prawdę mówiąc, mam pewien projekt, nad którym moglibyśmy pracować razem…

– Tak? – zaciekawił się.

– Ale nie chcę mówić o tym tutaj. – Spojrzała na niego znacząco. – Może zjemy razem obiad?

– Kiedy tylko zechcesz, jeśli Mimi akurat nie zaplanuje dla nas czegoś.

– Widziałeś się z Comstockiem? – zapytała swobodnie.

– Widziałem, jak ty z nim rozmawiałaś. Po co? Czy to nie jest nasz zaprzysięgły wróg?

Konfidencjonalny ton George'a sprawił Janey wielką przyjemność; w jednej chwili przypomniała sobie, jak przystojny wydawał się jej podczas tamtego spotkania w nowym apartamencie, dwa miesiące temu.

– Oczywiście, że tak – przyznała gorliwie – ale w takich kręgach nie sposób go uniknąć. – Nachyliła się do niego tak blisko, że niemalże szeptała mu do ucha. – Mówił mi straszne rzeczy. Boję się, George. Zastanawiam się, czy nie oddać mu tych pieniędzy.

– Ani się waż! – złajał ją sykliwym szeptem, odsuwając się nieco i patrząc jej prosto w oczy. – Nie rozumiesz, w jakim świetle mnie to postawi?

– Ciebie? – Zaśmiała się z niedowierzaniem. – Wybacz, ale w jaki sposób to może zaszkodzić tobie?

– Otóż może. Przez ciebie wmieszałem się w tę sprawę. Długo musiałem przekonywać moich prawników, zanim zgodzili się zabrać do tego, a zdaje się, że poszło im całkiem nieźle. Widzisz więc chyba, że gdybyś teraz oddała Dibble'owi pieniądze, to ja i moi ludzie wyszlibyśmy na głupców. Kpisz sobie z nas?

Janey była przerażona; bardzo rzadko zdarzało jej się do tego stopnia pomylić w ocenie sytuacji. Przecież to oczywiste – teraz to do niej dotarło – że nie miała najmniejszego zamiaru oddawać Comstockowi pieniędzy. Powiedziała tak tylko po to, żeby przypomnieć George'owi o ich wspólnej sprawie, a on, ma się rozumieć, potraktował jej słowa poważnie.

– Boże – jęknęła, kładąc rękę na sercu, co natychmiast przykuło jego wzrok do jej piersi – masz absolutną rację. Jestem kompletnie zielona w tych sprawach. Dobrze, że zanim cokolwiek zrobiłam, przyszłam poradzić się ciebie. Dzięki temu nic złego się nie stało.

George zmrużył podejrzliwie oczy, a Janey, przerażona, że zaprzepaściła wszelkie szanse na robienie z nim interesów, spojrzała na niego błagalnym wzrokiem.

– Proszę cię, George, nie gniewaj się na mnie – szepnęła. – To był tylko żart. Chciałam zobaczyć, jak zareagujesz…

Nie wyglądał na całkowicie przekonanego, ale po chwili roześmiał się w głos, jakby usłyszał doskonały dowcip.

– Jesteś jedną wielką zagadką, Janey… – Pokręcił głową.

Janey odetchnęła. Niebezpieczeństwo minęło i powrócił cały jej animusz. Wsunęła rękę pod stół i ścisnęła udo George'a.

– Ty też… – szepnęła uwodzicielsko.

Nagle do ich rozmowy wtrąciła się Wendy, która chwilowo została na lodzie, bo Mimi zajęła Seldena nieznanym jej tematem; w tej sytuacji jej oczywistą reakcją było zagarnięcie dla siebie George'a. Janey pomyślała ze złością, że Wendy należy do tych kobiet, które zawsze muszą przyciągać uwagę mężczyzn – chociaż patrząc na nią, dziwiła się, skąd u niej taki tupet.

– Rozmawiacie o interesach? – zagadnęła z zupełnie niezrozumiałym przejęciem. – Uwielbiam ten temat. Codziennie czytam „Wall Street Journal".

Janey z trudem powstrzymała wybuch śmiechu, a jednocześnie poczuła ukłucie zapiekłej zazdrości. Ona też przeglądała „Wall Street Journal" – może nie codziennie, ale przynajmniej kilka razy w tygodniu – a fakt, że to małe nic czytało jej gazetę, w jakiś sposób umniejszał jej własne zasługi, czyniąc z nich żałosne wysiłki stworzenia pozorów osoby inteligentnej. Niemniej odparła z wyższością:

– Oczywiście, że rozmawiamy o interesach. George jest biznesmenem.

Wendy nie odpowiedziała jej, ale zwróciła się wprost do George'a:

– Wiem, wiem… Często piszą. o tobie w gazetach!

Jednakże George, w odróżnieniu od Seldena, nie dał się omotać i burknął tylko lekceważąco:

– Mam nadzieję, że niezbyt często.

Janey wykorzystała tę okazję, żeby zagadnąć męża.

– Kochanie – powiedziała – jestem już bardzo zmęczona. Może wrócimy do domu?

– Cały wieczór czekałem, aż to powiesz. – Uśmiechnął się. – Obiecałem Wendy, że podrzucimy ją cło domu – dodał. – Mieszka po drodze.

Jak się okazało, dom Wendy na Lower East Side, stara kamienica z brunatnego piaskowca, wcale nie był „po drodze". W dodatku Janey musiała biernie przysłuchiwać się nudnej dyskusji o wadach i zaletach jakichś tam sztuk teatralnych, które Selden i Wendy mieli okazję oglądać w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Wendy w końcu chyba wyczuła jej znudzenie, bo zapytała pogodnie:

– Czy nie myślałaś kiedyś o aktorstwie?

Janey spojrzała na nią zaskoczona, po czym odrzekła chłodno:

– Przecież jestem aktorką.

Wendy przybrała zmieszany wyraz twarzy, który jednak był tak dalece wystudiowany, że Janey nabrała pewności, że pytanie o aktorstwo było celowe. Ale Selden nie zauważył jej przewrotnego zachowania i wziąwszy Janey za rękę, oświadczył z dumą:

– Janey zagrała w tym filmie przygodowym, pamiętasz…

– Aha, rzeczywiście – powiedziała Wendy. – Przepraszam. Nie chodzę na takie filmy.

– Miała po nim tłumy fanów – kontynuował Selden. – W większości małoletnich.

– Nie wątpię. – Wendy siliła się na uprzejmość. – Duzi chłopcy pewnie też się trafiali!

Zaśmiali się oboje, a Janey aż zawrzała ze złości, ale nic nie odparła. Limuzyna dotarła na miejsce i Wendy wysiadła, żegnając się wesoło i obiecując spotkanie na wspólnym obiedzie. Kiedy zamknęły się drzwi, Janey zwróciła się do Seldena chłodnym tonem:

– Śmieszna osóbka.

Lecz Selden albo nie zauważył, albo nie chciał zauważyć ironii. Odpowiedział po prostu:

– O, tak. Ma wyjątkowe poczucie humoru. Niezwykła dziewczyna…

– Niezwykła? – zdziwiła się Janey. – Nie ma w niej nic niezwykłego.

– Mylisz się. Ma umysł jak brzytwa i do tego jest kompletnym samoukiem. Jej rodzina mieszka w Kentucky, wysoko w Appalachach, i chyba mało kto z nich potrafi czytać i pisać. Mimo to nikt by nie powiedział, że Wendy pochodzi z rodziny górników…

– Górników! – prychnęła Janey. – Chyba w to nie wierzysz? To troszeczkę zbyt piękne…

– Dlaczego mam w to nie wierzyć? – zapytał.

– W każdym razie Wendy kocha się w tobie. Sama to przyznała, kiedy rozmawiałyśmy przy barze.

Zapadła krótka cisza. Janey siedziała wściekła; gdyby to była kompletna bzdura, Selden przynajmniej by się roześmiał. Tymczasem on odwrócił się do niej, a na jego twarzy malował się wyraz zakłopotania i całkowitego niezrozumienia.

– Janey – zapytał – czy ty jesteś zazdrosna?

Janey, choć wciąż była w gniewnym nastroju, nagle zrozumiała, jak głupio się zachowuje. Selden był ostatnim mężem na świecie, który zdradziłby swoją żonę. Mimo to postanowiła dać mu do zrozumienia, że z jej uczuciami nie wolno igrać. Pokręciła głową i zaśmiała się z wyższością.

– Ja mam być zazdrosna o Wendy Piccolo?

– A jak sądzisz – ścisnął ją za rękę – jak ja się czułem, kiedy szłaś po wybiegu, a tłum facetów ślinił się na twój widok?

– Sądzę, że miałeś wtedy wszelkie prawo czuć się jak ktoś bardzo wyjątkowy – odpowiedziała łagodniejszym już tonem, jako że rozmowa powróciła na właściwe tory, to znaczy skupiła się wokół jej osoby.

Selden pocałował Janey w policzek i przytulił się do niej.

– Cieszysz się na święta? – zapytał z przejęciem.

– Chyba tak – odparła przekornie, drocząc się z nim jak mała dziewczynka, tak jak to mieli w zwyczaju, kiedy byli świeżo po ślubie. – Ale wolałabym wiedzieć, dokąd mnie pan zabierze, panie Rose. Jak mam się spakować, jeśli tego nie wiem?

– Mówiłem ci, żebyś zabrała ciuchy na lato. – W głosie Seldena brzmiała duma. Janey żachnęła się nieznacznie, słysząc takie określenie; o letnich ubraniach nie mówiło się inaczej jak „stroje wakacyjne". Ale skąd ktoś taki jak Selden miał o tym wiedzieć?

– Mam nadzieję, że pojedziemy na St. Barthelemy… – Rozmarzyła się.

– Możliwe. – Żartobliwie wzruszył ramionami. – Ale nie możesz być niczego pewna. To niespodzianka, pamiętaj.

Janey zachichotała, wślizgując mu się pod ramię. Przypomniała sobie o własnym tajnym planie; jeśli wszystko się uda, ona też będzie miała dla Seldena małą niespodziankę.

Rozdział 12

W piątkowy ranek po pokazie Victoria's Secret Mimi siedziała w jadalni, na krańcu czterometrowego mahoniowego stołu i próbowała zmusić się do śniadania. Pełnym obrzydzenia wzrokiem wpatrywała się w talerz z jajecznicą. Zaczynała podejrzewać, że coś jest z nią nie tak: była głodna jak wilk, lecz mimo to już od kilku dni, a dokładnie, odkąd tak raptownie zakończył się jej romans z Zizim, sam widok, a zwłaszcza zapach jedzenia przyprawiał ją o mdłości. Nabrała odrobinę jajecznicy na koniuszek widelca, ale breja miała tak ohydny, szarożółty kolor, że szybko zrezygnowała i otarła tylko usta rąbkiem serwetki. Bez wątpienia była to wina kucharki, niezadowolonej, że musiała dziś przyjść wcześniej do pracy i przygotować śniadanie dla czterech osób, a nie, jak zwykle, dla dwóch. Mimi jednak się uparła…

George nalegał, żeby zjedli dziś śniadanie razem z chłopcami, wiedziony chęcią stworzenia choćby pozorów życia rodzinnego; co dziwne, sam zdawał się w nie wierzyć. Posiłek składał się z jajecznicy, parówek, bekonu i tostów. Wszystko było wyłożone na podgrzewanych półmiskach zamontowanych w blacie kredensu. Stały tam też dwa dzbanki ze świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym i grejpfrutowym, słoiki z dżemem i salaterka marmolady. Przy kredensie stał Georgie i ukradkiem pakował całe parówki do ust.

– Georgie… – napomniał go George, wskazując mu miejsce przy stole.

– Ale ja chcę jeszcze… – wyjęczał chłopiec.

– Dość już zjadłeś. – George zmarszczył brwi, rozwijając serwetkę. Ostatnio nareszcie dotarło do niego, że Georgie ma problem z nadwagą. Drażniła go ta myśl, ale wciąż jeszcze wierzył, że w Aspen, dzięki ruchowi na świeżym powietrzu, syn w cudowny sposób zrzuci zbędne kilogramy. Mimi nie miała podobnych złudzeń: już od dwóch lat jeździli na święta w góry i wykupywali dla chłopców całodzienne zajęcia jazdy na nartach, ale Georgie zawsze potrafił się gdzieś zawieruszyć. Nie raz i nie dwa odnajdywali go potem w miejscowym supermarkecie…

– To co mam robić, skoro nie mogę jeść? – zapytał Georgie.

– Siadaj i patrz, jak myjemy śniadanie – odparł George.

Mimi wydało się to zbyt okrutne, ale nie odezwała się ani słowem. Rzuciła okiem na Jacka, który stał przy kredensie, pieczołowicie krojąc swój tost na sześć kawałeczków. Jeden z nich posmarował pomarańczową marmoladą. Nie przepadał za nią, ale najwidoczniej dziś wyjątkowo się skusił.

– Kiedy lecimy do Aspen? – zapytał Georgie, jakby już nie mógł się doczekać.

– Przecież wiesz – odpowiedział mu ojciec. – Jutro rano.

– Polecimy learem? – dopytywał się chłopiec.

– Tak – powiedziała Mimi.

– A dlaczego nie G5? – nie ustawał Georgie.

– Bo jest za duży, żeby tam wylądować – wyjaśnił George. – Przecież o tym wiesz.

– Tak? – zdziwił się mały.

Nie mogę uwierzyć, że tak wygląda moje życie, pomyślała Mimi i o mały włos nie powiedziała tego na głos.

Jack podszedł do stołu, wdrapał się na dwustuletnie krzesło w stylu chippendale i usiadł na nim, podwijając nogi pod siebie (Mimi przypomniała sobie, zupełnie mimo woli, że takie krzesło kosztuje blisko piętnaście tysięcy dolarów). Odgryzł kawałek tostu z marmoladą i przeżuł dokładnie kilka razy. Nagle jego twarz wykrzywił paniczny grymas i chłopiec wypluł wszystko na swój talerz z sewrskiej porcelany. Mimi spojrzała bezradnie na męża.

– Jack! – zagrzmiał George. Malec podskoczył jak oparzony i spadł z krzesła. – Siadaj przy stole – rozkazał mu ojciec.

– Nie… – Jack spojrzał na niego wyzywająco.

– W takim razie pójdziesz do pokoju.

– Gerdo! – zawołała Mimi, a kiedy służąca stanęła w drzwiach, wskazała jej zabrudzony talerz Jacka. Gerda szybko go sprzątnęła.

– Nie cierpię tego pokoju! – krzyknął Jack. – Jest za mały!

Nieznośny mały gówniarz, pomyślała Mimi. Oby tylko nie był taki w Aspen. W przeciwnym razie obawiała się, że może w końcu nie wytrzymać…

– Kiedy następnym razem do nas przyjedziesz, dostaniesz inny pokój – obiecał mu George, uważając widocznie, że w ten sposób rozwiąże wszystkie problemy. – Tatuś i mama kupili nowy apartament…

– Wróciłeś do mamy? – zapytał Georgie zaskoczony, wodząc złośliwym spojrzeniem po obojgu dorosłych.

– Wasza mama – powiedział George – to teraz Mimi.

Jack potrząsnął głową, mrucząc pod nosem:

– Ile razy mam ci powtarzać… – Jego głosik brzmiał nienaturalnie, jakby malec parodiował dorosłą osobę. – Ile razy mam ci powtarzać, że to nie jest nasza mama?!

Mimi uniosła głowę, urażona jego słowami. Nagle straciła panowanie nad sobą i wybuchnęła płaczem.

Pięć godzin później, dokładnie o wpół do pierwszej, Mimi czekała niecierpliwie na Janey przy najlepszym stoliku w najlepszym boksie w restauracji Dingo's. Czuła się wytrącona z równowagi porannymi przejściami, a do tego nie mogła sobie darować, że okazała słabość przed synami swojego męża. Oczywiście George kazał chłopcom przeprosić Mimi, ale wiadomo, dzieci są złośliwe i potrafią to zrobić tak, żeby nie okazać ani cienia skruchy…

Mimi napiła się wody, prześlizgując się wzrokiem po tłumie gości. W boksie obok siedział redaktor naczelny słynnego magazynu o modzie, zajadając krwisty stek; po drugiej ręce miała znanego prezentera lokalnej stacji telewizyjnej. Pomyślała ze znużeniem, że musi chyba mieć już dość wszystkiego, bo goście Dingo's nagle wydali jej się podobni do wymęczonej zastępczej obsady środowej broadwayowskiej popołudniówki. Odniosła wrażenie, że ich twarze widziała już setki razy. Jak długo to potrwa, zapytała samą siebie. Czy doczeka się jeszcze jakiejś odmiany, czy już do końca będzie skazana na śmiertelnie nudne życie towarzyskie, na bywanie i organizowanie przyjęć, na oglądanie wciąż tych samych twarzy, coraz starszych i bardziej pomarszczonych…?

Zaczęła przeglądać menu, usiłując oderwać się od tych czarnych myśli. Wszystko przecież jest w porządku, pocieszyła się, jej życie jest wspaniałe i toczy się tak, jak powinno. Jedyny problem w tym, że odkąd Zizi z nią zerwał, zrobiła się absurdalnie wrażliwa. Zaczęła przejmować się rzeczami, które do tej pory były dla niej bez znaczenia, przez co jej zachowanie stało się wysoce niewłaściwe; na przykład niedawno zrobiła Gerdzie awanturę o szmatkę do kurzu pozostawioną za firanką w salonie. Gerda patrzyła na nią jak na wariatkę. Mimi oczywiście ją przeprosiła, a na koniec usłyszała jeszcze zuchwałą uwagę, że być może to już „ten wiek".

Ukryła twarz w dłoniach. Czy to możliwe, że to początek menopauzy? Miała dopiero czterdzieści dwa lata, ale przecież takie rzeczy się zdarzają… A gdyby to jednak była prawda, to w sumie dobrze się złożyło: koniec romansu z Zizim zbiegł się z końcem jej kobiecości. Od tej pory oficjalnie będzie się ją uważać za starą krowę, a żaden mężczyzna nie zechce jej do łóżka. Plusem tej sytuacji było to, że już nigdy nie przeżyje tego, co przeszła, rozstając się z Zizim…

Do stolika Mimi podszedł kelner, żeby zapytać, czy życzy sobie czegoś jeszcze. Zamówiła kieliszek szampana. Przypomniała sobie, że choć od początku miała świadomość, że ten romans nie potrwa wiecznie, to nie spodziewała się jednak takiego poczucia pustki, kiedy będzie już po wszystkim. Być może zawinił tu fakt, że Zizi odszedł od niej tak nagle; gdyby wtedy nie zemdlała, mogłaby wymyślić jakiś pretekst, żeby wymknąć się George'owi i spotkać z kochankiem jeszcze raz. A gdyby George nie uparł się, żeby wezwać lekarza, który zaaplikował jej tak mocny środek uspokajający, że spała po nim do piątej po południu, odwiedziłaby go następnego dnia w jego mieszkaniu. Lecz zanim jako tako doszła do siebie, było za późno – Zizi prawdopodobnie leciał już do Europy, a ona pozostała z uczuciem, jakby wycięto jej wszystkie żywotne narządy…

Dopóki się nie rozstali, Mimi nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo liczyła na to, że Zizi odmieni jej życie na lepsze. Był jak zawór bezpieczeństwa, dzięki któremu mogła beztrosko znosić trudy swojego małżeństwa i udawać, że niczego jej nie brakuje. Zizi wniósł w jej życie czystą miłość, wolną od wszelkich pozorów, taką miłość, która poraża młodych ludzi doświadczających jej po raz pierwszy. A Mimi była naprawdę zakochana, w dodatku spadło to na nią w momencie, kiedy straciła już wszelką nadzieję na miłość w swoim życiu.

Kelner postawił przed nią kieliszek szampana. Mimi pociągnęła łyczek w – nadziei, że podniesie ją to na duchu. Zawiodła się; bąbelki drapały ją w gardło, a po chwili znów poczuła falę mdłości. Odstawiła szybko kieliszek i podniosła do ust serwetkę, pragnąc tylko jednego: nie zwymiotować. Dotąd, pomimo mdłości, jakoś jej się to udawało… Weź się w garść, nakazała sobie. Nie mogła się doczekać wyjazdu do Aspen – jej mama zawsze powtarzała, że na złamane serce nie ma nic lepszego niż zmiana otoczenia.

Oparła skroń o zagłówek kanapy obitej różowym zamszem, czując nagłą chęć, żeby zamoczyć serwetkę w szklance z wodą i zrobić sobie zimny okład na czoło. Taki gest tchnąłby jednak całkowicie niepotrzebnym dramatyzmem, zamiast tego spojrzała więc na zegarek. Janey spóźniała się już dziesięć minut. W normalnych okolicznościach Mimi byłaby zdenerwowana, że każe się jej czekać, ale dziś musiała przymknąć na to oko. Ostatnio była dla Janey zbyt surowa. Przecież to nie z jej winy Zizi zerwał z Mimi, a sprawa mieszkania to czysty przypadek – Patty była w Europie, na tournee z Diggerem, skąd więc Janey mogła wiedzieć, że się pogodzili?

Do wszystkich tych wniosków Mimi doszła dziś rano, siedząc w garderobie i płacząc. Postanowiła, że musi w końcu z kimś porozmawiać. Wybór padł na Janey. Mimi wyliczyła sobie wszystkie dobre strony jej charakteru. To prawda, że Janey była arogancka, zarozumiała i czasami wydawało jej się, że ma prawo robić, co zechce – ale taka jest właśnie młodość. Mając trzydzieści trzy lata człowiek czuje, że całe życie jeszcze przed nim. Mimi nie wydawało się, żeby w tym wieku była lepsza, poza tym wierzyła, że Janey ma dobre serce… Czuła, że może jej zaufać. Janey była świadkiem początku romansu, jej powierniczką i nie puściła pary z ust, a poza tym Zizi nie był jej obcy – przynajmniej nie całkiem. No i miała też za sobą przejścia z facetami… Tak, Janey potrafiła ją zrozumieć; Mimi zadzwoniła więc do niej z propozycją wspólnego lunchu i szczerze mówiąc, poczuła ulgę, słysząc głos Janey, przyjacielski jak zawsze, bez cienia urazy za wczorajsze zachowanie Mimi na bankiecie…

– Cześć, skarbie – zamruczała Janey, nachylając się, żeby pocałować Mimi, która była tak zatopiona we własnych myślach, że aż drgnęła, wystraszona nagłym pojawieniem się przyjaciółki. Zauważyła, że Janey wygląda dziś wyjątkowo pięknie, a jej twarz jaśnieje, jakby rozświetlał ją wewnętrzny blask. Janey zawsze wyglądała dobrze, co było Mimi wiadome, ale jak każda kobieta miała swoje najlepsze momenty, kiedy była szczęśliwa.

– Widzę, że jesteś w dobrym nastroju – zagadnęła Mimi ostrożnie.

– To przez ten pokaz – zbagatelizowała sprawę Janey, wślizgując się za stół. Ona także poczuła ulgę po porannej rozmowie z Mimi; nie widziała przyjaciółki już od wielu dni i bardzo się za nią stęskniła. Zauważyła jednak od razu, że Mimi jest dziwnie posępna i natychmiast zapragnęła ją pocieszyć. Jutro, w sobotę, zaczynał się tydzień świąteczny i wszyscy gdzieś wyjeżdżali, toteż dziś była ostatnia okazja, żeby pokazać się z kimś w mieście; Janey zamierzała wykorzystać ją do końca.

– Pokaz był wszędzie, w prasie i w telewizji – podniosła głos akurat na tyle, żeby zwrócić na siebie uwagę – a że zrobił się z niego mały skandal, to wszyscy teraz o nim mówią…

– Skandal? – Mimi uniosła brwi.

– No, wiesz – powiedziała Janey – pokazali go w sieci krajowej, więc cała republikańska prawica szaleje… Oni by chcieli dyktować ludziom, co mają myśleć… – Widząc wyraz twarzy Mimi, dodała szybko: – Oczywiście nie mówię o twoim ojcu…

– Oczywiście – zgodziła się Mimi. Jej ojciec został niedawno wybrany przez nowy republikański reżym na stanowisko sekretarza do spraw handlu.

– Och, Mimi… Powiedz, jak się czujesz? – Janey uznała, że wszyscy goście dowiedzieli się już, że Janey Wilcox przyszła do Dingo's, więc może nareszcie poświęcić trochę czasu przyjaciółce.

Mimi wzruszyła ramionami, obracając w palcach szklankę.

– Dowiedziałaś się już, dokąd Selden zabiera cię na święta?

Janey potrząsnęła głową. Zamówiła u kelnera wódkę z lodem i odrobiną soku z cytryny. Czuła, że między nią a Mimi wciąż wisi cień nieporozumienia, ale to była świetna okazja, żeby nareszcie dotrzeć do jego źródeł.

– Selden i te jego niespodzianki! – wykrzyknęła, udając oburzenie. – Powoli zaczyna mnie to drażnić. Wiesz, że nie powiedział mi nawet, że wynajął prywatnego detektywa?

– Selden wynajął detektywa? – zdziwiła się Mimi.

– Nic nie wiedziałaś? – zapytała Janey. – Kazał mu śledzić tę Marielle Dubrosey czy jak jej tam i okazało się, że dziewczyna ma męża. Dlatego właśnie Patty wróciła do Diggera…

– Jakoś nie słyszałam, żeby się z nim rozstała – zauważyła Mimi.

– Patty mówiła, że w Europie raczej się unikali i że planowała go zostawić, kiedy tylko wrócą do domu.

Janey odrzuciła włosy na plecy. Oczywiście Patty była daleka od takich twierdzeń, ale Janey wiedziała, że Mimi nigdy nie poda jej słów w wątpliwość.

– I wtedy – dodała dramatycznie, żeby jej relacja zabrzmiała bardziej wiarygodnie – do Patty zadzwonił Selden. – Przynajmniej to się zgadzało. Janey uśmiechnęła się niewinnie. – Chciałam powiedzieć ci o tym już dawno, ale zawsze kiedy dzwoniłam, musiałaś opiekować się chłopcami…

– No… tak – powiedziała Mimi z naciskiem, czując lekkie wyrzuty sumienia. Teraz, kiedy dowiedziała się wszystkiego, zrozumiała, jak głupie były jej podejrzenia wobec Janey. – Kiedy chłopcy są w domu, zawsze mam urwanie głowy…

– Oczywiście, skoro Patty została z Diggerem, Zizi nie musi się wyprowadzać… – ciągnęła Janey. To imię z ledwością przeszło jej przez gardło; miała nadzieję, że Mimi niczego nie zauważyła.

– To już bez znaczenia. – Mimi znów wzruszyła ramionami. Wypiła łyk wody, bojąc się próbować szampana. – Rozstaliśmy się. – Zaśmiała się sucho. – Ściśle mówiąc, Zizi mnie rzucił.


Dwie godziny później, kiedy Janey wróciła już do swojego hotelu, wciąż kręciło jej się w głowie na myśl o nagłym końcu romansu Mimi. Wysłuchała smutnej opowieści przyjaciółki o tym, jak bardzo kochała Ziziego i jak ciężko jej teraz, kiedy go zabrakło. Była wzorem współczucia: taktownie zwróciła Mimi uwagę, że ten związek i tak nie miał wielkiej przyszłości, zwierzyła się jej, że słyszała, jakoby Zizi spotykał się z innymi (młodszymi) kobietami, i oświadczyła, że dla niej było oczywiste, że chodziło mu wyłącznie o pieniądze i wpływy Mimi. Na koniec dodała starą formułkę: takie rzeczy lepiej kończyć wcześniej, kiedy ma się jeszcze resztki godności osobistej, bo później rany mogą być naprawdę głębokie…

Prawdziwe uczucia Janey były mniej życzliwe. Raz czy dwa razy przemknęła jej przez głowę głęboko ludzka refleksja, że Mimi zasłużyła sobie na taki los, bo zabrała jej wymarzonego kochanka. Stwierdziła też z satysfakcją, że ani trochę nie pomyliła się w ocenie Ziziego. Nic więc dziwnego, że wyobraziła sobie, jakoby to właśnie jej ostatnie spotkanie z Zizim poruszyło tę lawinę wypadków; poczuła dumę na myśl, jak genialnie wszystko przeprowadziła. Chciała powiedzieć Mimi, że Zizi próbował ją uwieść, ale nie zdecydowała się na to. Nie mogła pozbyć się myśli, że Zizi zostawił Mimi, bo skrycie pragnął być z nią…

– Już wróciłeś, kochanie? – Janey zdziwiła się, zobaczywszy Seldena w salonie, zajętego pakowaniem. – Co robisz w domu tak wcześnie? – Pocałowała go w usta.

– Pakuję się. – Selden ucieszył się, widząc ją w dobrym nastroju.

– Ale wyjeżdżamy dopiero jutro rano – zauważyła.

– O siódmej – uściślił. Poszedł do sypialni po skarpetki, a Janey podążyła za nim.

– Nie znoszę wstawać tak wcześnie – zaczęła się droczyć jak dziecko.

– Wstaniemy bladym świtem, a w południe będziemy już na plaży – powiedział Selden. – Miła odmiana, prawda?

– No, nie wiem… – rzekła dziecinnym głosikiem, który uwielbiał.

– Ty też powinnaś zacząć się pakować. Mam zdjąć twoje walizki?

– Tak, bardzo cię proszę. – Ucieszyła się. – Wezmę ten duży worek marynarski od Louisa Vuittona, jedną torbę na ramię i oczywiście kuferek do makijażu…

– Oczywiście. – Uśmiechnął się. Podeszła do niego od tyłu, kiedy otwierał szafę, i objęła go w pasie, trącając nosem w ucho.

– Dokąd jedziemy, kochanie? – zapytała. – Musisz mi w końcu powiedzieć…

Roześmiał się i zrobił kilka kroków wstecz, tak że oboje upadli na łóżko. Błysnęła mu szczęśliwa myśl, że dobrym sposobem na rozpoczęcie świątecznego urlopu byłby przedświąteczny seks.

– Dobrze – zgodził się. – Ale nikomu o tym nie powiesz…

– Obiecuję – odpowiedziała tym samym tonem.

– Lecimy na Mustique!

– Na Mustique? – Poderwała się gwałtownie, przygryzając palec. Wyspa Mustique była bardzo sławna, ale żeby w pełni skorzystać z jej splendoru, należało tam jechać we właściwym towarzystwie. Tymczasem Janey nie słyszała, aby w tym roku ktoś się tam wybierał. – Ale co my będziemy tam robić? Bez żadnych znajomych…

– Aha! – zawołał Selden, wciąż jeszcze przekonany, że jego niespodzianka przypadnie jej do gustu. – I tu się mylisz. Będziesz miała znajomych. Cały klan Rose'ów zjedzie tam na święta. Świetnie, prawda?

Janey poderwała się z łóżka.

– Przecież ja ich wcale nie znam! – zawołała, kiedy udało jej się złapać oddech.

– Najwyższy czas się poznać – oświadczył.

– No wiesz. – Janey nie kryła rozdrażnienia. Moment spotkania z rodziną Seldena musiał kiedyś nadejść, ale spodziewała się, że zostanie o tym uczciwie uprzedzona. A w porównaniu z rodzinnymi świętami nawet wyjazd we dwójkę byłby lepszy… Cofnęła się do łazienki i zamknęła za sobą drzwi z lekkim trzaskiem. Selden opadł z powrotem na łóżko. Usłyszawszy szczęk przekręcanego zamka, nabrał złego przeczucia, że nadzieje na przedświąteczny seks były raczej płonne.


Nieustanne, rytmiczne odgłosy uderzeń piłki tenisowej działały usypiająco. Wielkim wysiłkiem woli Janey powstrzymała opadające powieki i zmusiła się do stworzenia choćby pozorów zainteresowania grą. Siedziała na małym pagórku wznoszącym się ponad kortem. Widać stąd było prawie całą wyspę. Przed nią rozciągał się uroczy obrazek: zielone pola poprzecinane czarnymi wstążkami asfaltowych szos, a zupełnie niedaleko szerokim kręgiem roztaczało się Morze Karaibskie. Ścieżką wiodącą do kortu wspinały się powoli dwie pokojówki w wykrochmalonych szarych uniformach. Gawędziły wesoło, jakby zupełnie im nie przeszkadzało, że ich życie to nieskończony ciąg dni podobnych do siebie jak dwie krople wody…

Na korcie Selden zmagał się ze swoim ojcem, Richardem Rose'em, a jego brat Wheaton sędziował. Cała trójka była w białych strojach do tenisa, zgodnie z tradycją sportową, której hołdowały władze wyspy Mustique. Wheaton, stojący przy linii końcowej pola Seldena, nagle skrzyżował ramiona.

– Aut! – zawołał. – Piłka była na aucie. Przykro mi, tato.

– Nie przejmuj się. Jeszcze dołożę skurczybykowi… – sapnął Richard Rose, podrzucając piłkę i zamierzając się rakietą.

– Richard! – krzyknęła ostrzegawczo matka Seldena, Paula Rose, siedząca na trawie obok Janey. Wszyscy panowie drgnęli i obrócili się w jej kierunku.

– Staruszek dostaje baty i zaczyna gonić w piętkę! – zawołał z dumą Selden do Janey, która uśmiechnęła się blado w odpowiedzi. Pani Rose upomniała go – i męża – ostrym tonem:

– Tylko nie zapominajcie o dobrym wychowaniu! – Po czym zwróciła się do Janey, kręcąc głową: – Chłopcy uwielbiają tenisa. Popełniłam chyba największy błąd mojego życia, pozwalając Richardowi wybudować kort u nas w Chicago.

Janey podrapała się w nogę, w miejsce, gdzie ugryzł ją moskit.

– Doprawdy? – zapytała, udając zainteresowanie. Przylecieli tutaj trzy dni temu, a Selden z miejsca powitał ojca słowami: „No, tato, znalazłeś już kort?". Podrapała rankę mocniej, aż do krwi i dopiero wtedy poczuła ulgę. Na wyspie roiło się od moskitów. Moskitiery nie były dostatecznym rozwiązaniem, bo wściekłe bzyczenie owadów i tak nie dawało Janey spać. Selden czuł się świetnie, ale ona była półżywa. Gdybym tylko mogła się porządnie wyspać, pomyślała, to może nie zwariuję przed końcem tego wyjazdu…

– Pogoda w sam raz na grę w tenisa, prawda? Nie za ciepło… – zauważyła żona Wheatona, Isabelle. Isabelle stanowiła ucieleśnienie zalet charakteru cenionych na środkowym zachodzie Stanów: była serdeczna, miła i absolutnie nijaka. Jej osobowość nie miała ciekawych stron ani nawet żadnych kantów.

– I dzięki Bogu – powiedziała pani Rose. – Na Karaibach można grać albo wcześnie rano, albo dopiero późnym wieczorem. Sześć lat temu pojechaliśmy do Round Hill… – I popłynęła długa opowieść o problemach z zarezerwowaniem kortu w klimacie, w którym gra jest możliwa wyłącznie w ciągu dwóch, trzech godzin dziennie. Janey szybko przestała słuchać. O wiele bardziej interesowała ją mrówka ciągnąca listek, którą wypatrzyła w trawie obok swojej stopy. Jak się okazało, dekoncentracja była błędem, bo nagle Paula zagadnęła ją:

– Co o tym sądzisz, Janey?

– Hm? – Janey z trudem zdobyła się na uśmiech. Po trzech dniach sztucznych uśmiechów bolały ją już wszystkie mięśnie twarzy. – Co sądzę…?

– Richard dostał udaru – poinformowała ją pani Rose, zerkając na Isabelle.

– Dzięki Bogu, że nic mu się nie stało. – Janey podjęła ryzykowną próbę włączenia się do rozmowy.

– W końcu, oczywiście, poczuł się lepiej – pani Rose spojrzała na nią jak na ostatnią idiotkę – ale już byłam pewna, że to zawał. W dwie godziny objechaliśmy wszystkich lekarzy na Jamajce. Prosiłam Richarda: „Jeśli chcesz umierać, to przynajmniej poczekaj, aż wrócimy do Chicago". Tak więc teraz, kiedy wyjeżdżamy na urlop, zawsze mi obiecuje, że będzie na siebie uważał aż do powrotu do domu…

Isabelle zaśmiała się usłużnie, ale Janey nie potrafiła zdobyć się na żadną reakcję. Naprawdę bardzo usilnie starała się zgrać z rodziną Seldena, ale byli to ludzie tak całkowicie od niej różni, że czasami miała wrażenie, że łatwiej byłoby się z nimi porozumieć, gdyby pochodzili z innego kraju, chociażby ze Szwecji…

Ich maniery były rzecz jasna nienaganne – na pozór. Janey spojrzała ukradkiem na panią Rose, która skończyła już opowiadać swoją anegdotkę i teraz najzwyczajniej w świecie ją ignorowała, udając pochłoniętą meczem. Paula była kobietą z rodzaju tych, o których mówi się, że „dobrze się trzymają". Co rano pojawiała się w białej, świeżo wyprasowanej koszulce z krótkim rękawem i w szortach khaki, z apaszką od Hermesa na szyi, starannym makijażem oraz umytymi i wysuszonymi włosami. Była atrakcyjną kobietą i cieszyła się poważaniem całej rodziny, ponieważ pomimo wieku zachowała stanowisko w redakcji dziennika „Chicago Sun-Times". Pierwszego dnia była dla Janey niezwykle uprzejma, pokazała jej swój pokój, pochwaliła jej „prześliczną" garderobę, buty i torebki, a zachowywała się przy tym z takim wdziękiem, że Janey wydawało się nawet, że zostaną przyjaciółkami, a pani Rose zastąpi jej matkę, której nigdy nie miała… Przy obiedzie Janey siedziała obok ojca Seldena, miłego mężczyzny o nieco zbyt wyrazistej twarzy. Zanim Richard Rose przeszedł na emeryturę, pracował w tej samej firmie prawniczej co Wheaton; obecnie głównym jego zajęciem były dieta i ćwiczenia, dzięki którym, jak się chwalił, dotąd „nie capnął go rak". Janey, czując się niepewnie w nowym towarzystwie, poświęciła mu chyba zbyt wiele uwagi, bo następnego dnia atmosfera stała się wyraźnie chłodniejsza…

Mecz zakończył się raptownie; Selden zakończył mecz z ojcem silnym forhendem, rzucił rakietę na ziemię i ogłosił się zwycięzcą. Cała trójka weszła na pagórek, na którym siedziały panie. Janey wstała, mając cichą nadzieję, że na dziś mają już dość tenisa i że uda jej się wyrwać dokądś z Seldenem – podobno w okolicy był niezły bar, w którym pojawiał się sam Mick Jagger…

– Kort mamy opłacony jeszcze przez godzinę. – Selden dyszał ciężko. – Kto chce teraz zagrać? Może ty, Janey?

– Wiesz, że nie gram w tenisa. – Chciała zaproponować wspólny wypad we dwójkę, ale uprzedził ją Richard.

– Na naukę nigdy nie jest za późno – oświadczył. – Selden, musisz udzielić jej kilku lekcji.

– Nie mam kondycji… – zaprotestowała bezradnie.

– Isabelle zaczęła grać dopiero po trzydziestce – poinformował ją Wheaton – a już doszła do niezłej formy. Czasami wygrywa nawet ze mną.

– Kiedy masz dzień dobroci dla mnie. – Isabelle się roześmiała.

– Paula, zagrasz? – zapytał Richard.

– Muszę wrócić do domu i dopilnować, żeby kucharka przyrządziła jak należy pieczeń wołową na świąteczną kolację. – Pani Rose pokręciła głową. – Czy supermarket jest jutro czynny?

– Do południa – powiedział Selden.

– To bardzo dobrze. – Paula westchnęła z ulgą.

Janey miała dość.

– Zagraj z Wheatonem – powiedziała do Seldena. – Ja chyba wrócę do domu. Jestem zmęczona…

– Zmęczona! – zdziwił się Richard. – Jesteś młodsza od nas wszystkich.

– To przez te moskity – wyjaśniła. – Nie dają mi spać.

– U nas też był w nocy jeden wielki moskit – poskarżyła się Isabelle. – Przedostał się przez siatkę i narobił takiego hałasu…

– Moskitiery są wyjątkowo" dokuczliwe – Richard się skrzywił. – Trzeba włączyć te elektryczne urządzonka…

– Nie wiemy, jak to się robi – powiedziała Isabelle.

– Pokażę ci – obiecała Paula. – Najpierw trzeba wyjąć urządzenie z opakowania…

Selden zbliżył się do Janey, obejmując ją ramieniem. Wzdrygnęła się odruchowo, bo był spocony.

– Na pewno nie chcesz zobaczyć, jak skopię Wheatonowi tyłek?

– Selden… – ostrzegła go matka.

– Obejrzę to jutro – powiedziała Janey zmęczonym głosem.

– Chodźmy, dziewczęta – zakomenderowała pani Rose. – Richardzie, a ty?

– Zostanę jeszcze trochę.

Janey zeszła ze wzgórza w towarzystwie Pauli i Isabelle.

– Selden dużo gra w tenisa – zaryzykowała żart. – Oby nie dostał zawału…

Oczywiście pani Rose zrozumiała ją całkiem opacznie. /

– Selden? – sapnęła nerwowo, patrząc na Janey z niedowierzaniem. – Selden ma serce jak dzwon…

– Wiem, ja tylko… – Janey nie miała sił się tłumaczyć.

U stóp pagórka stał biały jeep. Isabelle usiadła za kierownicą. Janey przez chwilę mocowała się z siedzeniem dla pasażera, czując zniecierpliwienie pani Rose stojącej tuż za nią. Wreszcie udało jej się złożyć oparcie. Wślizgnęła się na tylne siedzenie, a Paula usadowiła się z przodu.

– Na pewno chcesz prowadzić, Isabelle? – zapytała.

– Jasne. Uwielbiam to.

– Tutejsze drogi są dla mnie zbyt wąskie i kręte. – Pani Rose się zaśmiała, a przypomniawszy sobie najwidoczniej, że nie są same, zerknęła w tył przez ramię. – Umiesz prowadzić, Janey?

– Tak. Jeżdżę porsche.

– Porsche! – wykrzyknęła pani Rose. – W takim razie to ty powinnaś usiąść za kółkiem.

– Dostałam wóz od Victoria's Secret. – Janey podrapała się w nogę.

Paula spojrzała na nią w lusterku wstecznym:

– Będziesz musiała go oddać?

– Nie – zaprzeczyła Janey. – W każdym razie nie sądzę… I tak go nie oddam.

– Nie? – zdziwiła się Isabelle, wymieniając spojrzenie z Paulą.

– Nie – ucięła Janey, nie panując już nad irytacją. – Z jakiej racji?

Na tak postawione pytanie nie sposób było odpowiedzieć taktownie, dlatego Paula czym prędzej zmieniła temat.

– Czy twoim rodzicom nie jest przykro, że nie spędzasz świąt razem z nimi?

– Nie – odparła Janey. Jeep przejeżdżał właśnie przez niewielką, malowniczą osadę złożoną z domków pomalowanych w jaskrawe kolory. Mieściły się w nich sklepy, gdzie można było kupić koszulki, lody i sarongi.

– Naprawdę? – Paula była zaskoczona. – Gdyby moich chłopców zabrakło na święta, to nie wiem, co bym poczęła…

– Mnie nie układa się tak dobrze z rodzicami – wyjaśniła krótko Janey. – Moja matka nigdy za mną nie przepadała…

– To okropne! – zawołała pani Rose, poruszona do głębi.

– Nie aż tak bardzo – uspokoiła ją Janey. – Nie ma o czym mówić.

Kiedy wyjechały z miasteczka, minęły mikroskopijny port, w którym stały na kotwicy dwa olbrzymie jachty. Janey wiele by dała, żeby wiedzieć, kto jest na pokładzie. Po raz setny pożałowała, że Selden nie powiedział jej, dokąd pojadą. Mogłaby przynajmniej znaleźć kogoś, kto zna tę wyspę, kto by wprowadził ich do towarzystwa… W takim miejscu muszą być ciekawi ludzie… Tymczasem, zamiast ich poznać, trzeba było siedzieć z Seldenem i jego rodzinką, a co gorsza, istniało niebezpieczeństwo, że jeśli pani Rose postawi na swoim, każde kolejne święta będą wyglądały tak samo.

Jeep pokonał strome zbocze, a następnie jeszcze bardziej stromy podjazd do domu, w którym mieszkali. Była to biało tynkowana willa, położona na urwisku, z którego rozciągał się widok na port. Janey podobał się ten dom, jeden z najlepszych na wyspie. Uważała go za jedyną udaną rzecz na tym wyjeździe, chociaż to wrażenie psuł nieco fakt, że w okolicy nie było nikogo ważnego, kto by mógł ją tam odwiedzić.

– Za godzinę będę musiała wrócić po chłopców – powiedziała Isabelle.

Janey żachnęła się; te dziwaczne kolokwializmy zaczynały działać jej na nerwy. Drażnił ją podział grupy dorosłych ludzi na „chłopców" i „dziewczęta".

– Być może warto wynająć jeszcze jednego jeepa – zasugerowała – żeby nie…

– To samo powiedział Selden – przerwała jej pani Rose kategorycznym tonem – ale zabroniłam mu wyrzucać pieniądze. Podczas wyjazdów rodzinnych zawsze wystarczał nam jeden samochód… Poza tym – dodała – milutko tak wszystko robić razem. Zupełnie jak wtedy, kiedy chłopcy byli mali…

To koniec; za chwilę zwariuję, pomyślała Janey, wchodząc do domu.


Położyła się na łóżku. Nie minęło dziesięć minut, kiedy do drzwi zapukała Isabelle.

– Spisz? – zapytała, wchodząc do pokoju.

– Jakoś nie mogę – odparła Janey.

– Wybieram się na małe zakupy, zanim pojadę po chłopców. Chcesz jechać ze mną?

– Jasne. – Janey westchnęła. Zakupy, bądź co bądź, to odrobinę lepsza rozrywka niż gapienie się w sufit.

– Spotkajmy się przy samochodzie za pięć minut – powiedziała Isabelle i wyszła.

Janey przejrzała się w oprawionym w wiklinową ramę lustrze, stojącym na szklanym blacie białej wiklinowej toaletki. Pomimo wyczerpania wyglądała dobrze, a jej skóra przybrała już lekko złotawy odcień; ciepły klimat zawsze jej służył. Przebrała się w krótką letnią sukienkę od Pucciego i złote sandałki na płaskiej podeszwie. Trzeba wykorzystać pobyt tutaj bez względu na to, jak źle będzie…

Janey czuła się nieco zawiedziona. Niepotrzebnie zabierała na ten wyjazd wszystkie piękne stroje wakacyjne, zwłaszcza że garderoba Isabelle składała się w całości z workowatych sukienek w drukowane wzorki i kolorowych plażowych sandałów. Gdyby nawet spotkały jakichś eleganckich ludzi, Janey nigdy nie zdobyłaby się na to, żeby przedstawić ich szwagierce. Nie wiadomo który już raz zapragnęła znaleźć się gdzie indziej – byle dalej od rodziny Seldena. Nawet Patty i Digger pojechali do Aspen, tłumacząc, że po tak ciężkim roku muszą odizolować się od wszystkich znajomych…

Isabelle czekała przy jeepie, obracając w palcach klucze. Z jej ramienia zwisał wysłużony skórzany plecak.

– Wyglądasz wspaniale – powiedziała, siadając za kierownicą. – Zapytałabym, gdzie kupiłaś te sukienkę, ale pewnie kosztowała milion…

– Wcale nie – odparła Janey. – To sukienka od Pucciego, warta może ze dwieście dolarów.

– Dla mnie to i tak majątek jak na letnią sukienkę. – Isabelle się roześmiała.

– Przecież Wheaton jest prawnikiem – zdziwiła się Janey – a ty też pracujesz…?

– Rekrutuję pracowników do firmy. – Isabelle skinęła głową. – Tak poznałam Wheatona. Lubię tę pracę, bo każdy dzień jest inny. Nie znoszę monotonii – wyjaśniła – tak samo jak Wheaton, dlatego tak dobrze nam razem.

Janey nie wiedziała, co powiedzieć, bo jej zdaniem Isabelle i Wheaton wprost przepadali za monotonią; dotąd za całą rozrywkę wystarczał im tenis i spacery po plaży. Czuła jednak, że oczekuje się od niej odpowiedzi.

– Wheaton to wspaniały człowiek – powiedziała.

– Tak uważasz? – Isabelle ostrożnie minęła ostry zakręt. – Po kilku latach małżeństwa nie wiem już nawet, jak naprawdę wygląda mój mąż.

W gruncie rzeczy Janey wcale nie uważała Wheatona za kogoś wyjątkowego. Miał blisko osadzone oczy, zakrzywiony, lekko zaokrąglony nos i tak samo jak Selden robił wrażenie fajtłapy, przez co trudno było dostrzec w nim choć cień męskiego wdzięku. Niemniej nie mogła już cofnąć raz wypowiedzianych słów.

– Jasne, że tak – powiedziała z naciskiem. – Jest… uroczy.

– W każdym razie za takiego się uważa. – Isabelle roześmiała się radośnie, parkując samochód obok nadmorskiego deptaka. Janey odruchowo opuściła daszek przeciwsłoneczny i przejrzała się w lusterku. Sięgnęła po szminkę.

– Zdradź mi, jak nazywa się twoja szminka – poprosiła Isabelle. – Ma przepiękny odcień…

– Prawda? – Janey lekko podmalowała usta. – Trochę czerwony i trochę różowy…

– Jakby oba naraz – przyznała Isabelle.

– Nazywa się Pussy Pink – powiedziała Janey, zamykając szminkę i chowając ją do torebki. – Od lat jej używam. Odkryłam ją w Paryżu…

– Mieszkałaś w Paryżu? – zapytała Isabelle.

– Jasne – odrzekła Janey. – Większość modelek tam zaczyna.

– Zawsze chciałam mieszkać w Paryżu – rozmarzyła się Isabelle. – Na pewno masz fascynujące wspomnienia.

– Było całkiem… ciekawie -. rzekła Janey powściągliwie. Jej wspomnienia z Paryża były w większości bardzo niemiłe i wolała ich nie przywoływać. Zmieniła temat.

– Macie dzieci?

– Nie. – Isabelle spięła długie, ciemne, kręcone włosy plastikową spinką. Gdyby tylko je ufarbowała, żeby ukryć te siwe pasemka, pomyślała Janey, i dała sobie wstrzyknąć botox w te dwie głębokie bruzdy pośrodku czoła, wciąż jeszcze mogłaby wyglądać ładnie. Isabelle mówiła dalej: – Ale Wheaton ma córkę z pierwszego małżeństwa.

– Nie wiedziałam, że Wheaton był już żonaty – zdziwiła się Janey. Zostawiły samochód i ruszyły w stronę sklepów.

– To było już dość dawno temu – powiedziała Isabelle. – Mandy, bo tak miała na imię, była miejscową dziwką, a Wheaton, zdaje się, jej współczuł. W każdym razie zaszła w ciążę i urodziła mu córeczkę… Teraz mała ma już piętnaście lat…

– Trudny wiek. – Janey kiwnęła głową ze zrozumieniem.

– To prawda – zgodziła się Isabelle. – W dodatku dziewczyna jest zupełnie szalona. Powtarzam Wheatonowi, że ona musi na siebie uważać, bo skończy jako młoda mama, ale znasz facetów. Nigdy nie rozumieją rzeczy, które dla kobiet są oczywiste. – Przystanęła przed wystawą, zachwycona parą japonek przybranych plastikowymi kwiatkami. – Muszę jednak przyznać, że Paula jest niesamowita. Odwiedza małą co tydzień, choćby nie wiem co…

– Chcecie mieć własne dzieci? – zapytała Janey, kiedy wchodziły do sklepu.

– Próbowaliśmy. – Isabelle podniosła parę upatrzonych japonek i odwróciła je, żeby sprawdzić cenę. – Mój lekarz mówi, że być może trzeba będzie zastosować sztuczne zapłodnienie, ale ja tak nie lubię zastrzyków… Ale czasem, kiedy patrzę na Wheatona, myślę sobie: chwileczkę, przecież mam już jedno dziecko…

Janey przytaknęła. Zdążyła już zauważyć, że tak właśnie większość kobiet postrzega swoich mężów. Isabelle najwidoczniej też sądziła, że jest to rzecz, która łączy ją z Janey, jako żoną drugiego z braci Rose'ów. Dla Janey było to jednak przygnębiające.

– Powinnaś je kupić – poradziła Isabelle, nadal stojącej z japonkami w ręku.

– Tak uważasz?

– Czemu nie? Skoro ci się podobają…

– Kosztują tylko osiem dolarów – zastanowiła się Isabelle.

– Tym bardziej powinnaś je kupić – zadecydowała Janey.

Zapłaciwszy za buty, wyszły ze sklepu. Na ulicy Isabelle odwróciła się do Janey z uśmiechem.

– Na pewno byłaś zaskoczona, kiedy Selden powiedział ci, dokąd jedziecie… – zagadnęła ostrożnie.

– O, tak – przyznała Janey.

– Paula kazała mu powiedzieć ci wcześniej, ale nie chciał jej słuchać. – Isabelle wsunęła japonki do plecaka. – Coś mi się zdaje, że on czasem potrafi być uparty jak osioł. Ale mogło przecież być i tak – jej nagła przenikliwość przeraziła Janey – że bał się, że nie będziesz chciała tu przyjechać.


– Otworzymy prezenty teraz czy później? – zapytała podekscytowana pani Rose. Był dzień Bożego Narodzenia. Cała rodzina zasiadła do śniadania na świeżym powietrzu, przy stole ustawionym pod kratownicą obrośniętą winną latoroślą.

– Teraz – poprosił Wheaton dziecinnym głosem.

– Poczekajmy przynajmniej do końca śniadania – powiedziała Paula. Janey, przysłuchująca się tej krótkiej rozmowie, doszła do wniosku, że musi mieć ona co najmniej czterdziestoletnią tradycję.

– Trochę to dziwne, nie mieć choinki na święta – doszła do wniosku Isabelle.

– Zupełnie jak w LA – zgodził się Wheaton.

– Nieprawda – zaprzeczyła Paula. – Selden i Sheila zawsze mieli choinkę w Los Angeles.

– Ale niedużą – wtrącił Richard.

– Widziałeś ją kiedykolwiek, tato? – zapytał Selden.

– Byliśmy u was raz na święta. Nie pamiętasz?

– To było wtedy, kiedy Sheila… – zaczął Wheaton.

– Nie mówmy o tym – przerwał mu szybko Selden.

– Właśnie – poparła go matka.

– Gdzie otworzymy prezenty? – zaciekawiła się Isabelle. – W salonie?

– Skoro i tak nie ma choinki – rzekł Richard – to otwórzmy je tutaj. Raz się żyje, co, Selden?

Janey wypiła łyk soku pomarańczowego i potoczyła ponurym wzrokiem dookoła stołu. Upłynęło czterdzieści pięć minut, a oni wciąż jeszcze otwierali te swoje prezenty. Obok jej łokcia błyszczał starannie złożony kolorowy papier; pani Rose uparła się, żeby go nie wyrzucać i poleciła Janey, żeby się nim „zajęła". Nieco dalej leżały dwa prezenty, które dziś dostała:, składana parasolka firmy Totes od Wheatona i Isabelle (tłumaczyli się, że nie wiedzieli, co mają jej kupić, a parasolka musi się znaleźć w torebce każdej kobiety) oraz apaszka firmy Hermes od Pauli i Richarda. Janey ucieszyła się z tego drugiego prezentu, po czym schowała go do pudełka. Selden dostał od niej parę sandałów, wytłaczany skórzany portfel i kosmetyczkę na przybory do golenia – wszystko od Prady; Janey wyjaśniła pani Rose, że kupiła wszystko z trzydziestoprocentową zniżką, ale i tak usłyszała, że takie prezenty są „zbytkowne".

Kiedy Isabelle zaczęła się zachwycać parą grubych wełnianych skarpet, które zrobiła dla niej Paula, Janey nie wiedziała, gdzie ma podziać oczy. Ponieważ Selden nie uprzedził jej, że spędzą święta z jego rodziną, nie miała dla nikogo prezentu i za każdym razem, kiedy ktoś otwierał pudełko, czuła wyraźnie, jak bardzo jest tutaj nie na miejscu…

– Prezent od nas już dostaliście. – Selden podniósł się z miejsca. Za cały wyjazd, łącznie z wynajęciem willi i przelotem dla całej rodziny, zapłacił z własnej kieszeni. Skinął na Janey, aby też wstała i objął ją ramieniem, wznosząc szklankę z sokiem.

– Za rodzinny zjazd i za moją żonę. Obyśmy się spotkali jeszcze wiele razy przy tym świątecznym stole.

– Niech się spełni – powiedział Richard.

– Dziękuję, Selden. – Paula wyciągnęła ręce do syna. – I tobie też, Janey. Nie trzeba było…

– Ja… – Janey nie wiedziała, co powiedzieć.

– Byłbym zapomniał. – Selden strzelił palcami. – Mam jeszcze jeden prezent. Dla Janey.

Wyszedł do salonu, a Janey nagle znalazła się w krzyżowym ogniu pytających spojrzeń.

– Mam nadzieję, że on cię nie rozpieszcza. – Paula Rose uniosła brwi, jakby chciała obarczyć Janey winą za ten „nadplanowy" prezent.

– Jest na to zbyt praktyczny – odparła Janey.

Selden powrócił, niosąc w ręku dużą białą kopertę. Podał ją uroczyście żonie i zasiadł obok niej. Na odwrocie koperty widniał adres zwrotny: „Agencja Nieruchomości „Milioner", Greenwich, stan Connecticut".

– Co to jest, Selden? – zapytała Janey, czując dziwną mieszaninę ciekawości i przerażenia.

– Koperta! – odpowiedział Wheaton, którego bardzo rozbawił własny żart. – Rozumiecie? Koperta…!

– Pusta? – zdziwiła się Isabelle.

– Oczywiście, że nie – uciszyła ją Paula.

– Otwórz! – powiedział Selden, podekscytowany.

Janey rzuciła mu wystraszone spojrzenie i wsunęła palec pod skrzydełko koperty. Wyjęła kolorową, sześciostronicową broszurę. Na jej okładce widniało skarlałe, sękate drzewo stojące na szczycie pagórka zarośniętego dzikimi chaszczami. Zbocze pagórka kończyło się brudną plażą otoczoną z trzech stron brązowozielonym morzem. U dołu strony biegł napis: „Witamy na Przylądku Piratów!".

– O Boże… – jęknęła Janey. Do tej pory była pewna, że kwestia domu w Connecticut jest już dawno zamknięta, ale widocznie nie postawiła sprawy dostatecznie jasno, a Selden uznał jej milczenie za zgodę…

– Zobacz dalej. – Selden przysunął się do niej wraz z krzesłem i odwrócił stronę, jakby czytał dziecku bajkę na dobranoc. W środku znajdowała się mapa Greenwich, na której czerwonym kolorem zaznaczono ten „Przylądek Piratów", wąski pas lądu przypominający szponiasty palec wbity w zatokę Long Island. Selden był tak podniecony, że zaczął czytać na głos:


Przylądek Piratów to osiem akrów dziewiczego lądu położonego w najbardziej ekskluzywnej części miejscowości Greenwich w stanie Connecticut, nad samą zatoką Long Island. O takiej posiadłości marzy każdy milioner; zaciszna i ustronna, a przy tym oddalona o trzy kwadranse jazdy samochodem od Nowego Jorku i cztery godziny od Bostonu. Jest jak prywatna wyspa na obrzeżach wielkiego miasta…


Stać cię na taki wydatek, Selden? – przerwała mu pani Rose.

– Oczywiście, mamo – powiedział i zaraz wrócił do czytania:


Przylądek Piratów to miejsce tchnące historią, kąsek wyłącznie dla najbardziej wybrednych nabywców. Wystawiamy je na sprzedaż po raz pierwszy od stu dwudziestu lat…


Nie rozumiem. – Richard Rose wstał i zajrzał synowi przez ramię. – Kupiłeś tę ziemię?

– W zeszłym tygodniu dopełniłem formalności – odrzekł Selden z dumą, biorąc Janey za rękę. – Zbudujemy tam dom naszych marzeń, z basenem, przystanią, jachtem albo dwoma, no i obowiązkowo z kortem do tenisa…

Wheaton gwizdnął cicho.

– Będziecie mieć mnóstwo gości. – Isabelle zachichotała.

– Jak ci się to podoba, skarbie? – Selden delikatnie uścisnął dłoń Janey.

I znów znalazła się w centrum spojrzeń.

– Tak się cieszę… – wyjąkała. – Chyba zaraz się rozpłaczę…

Nastąpiła krótka pauza.

– No, dobra. – Richard klepnął Seldena w plecy. – To co robimy?

– Och, Richardzie – westchnęła Paula – daj im ochłonąć. Kupno domu to bardzo dużo jak na jeden dzień.

– Chcesz powiedzieć: daj im się nacieszyć – poprawił ją Richard.

– Nie kupili domu, tylko gołą ziemię. Jak zaczną budowę, skończy się radość.

– Zatrudnimy firmę budowlaną, tato – wtrącił Selden.

– Ee. – Richard machnął tylko lekceważąco ręką. – Pamiętasz, jak my budowaliśmy dom? – zwrócił się do żony.

– Nie „my", tylko ja – zwróciła mu uwagę. – Ty nie ruszyłeś palcem. Nie mogłam nawet od niego wyciągnąć – zwierzyła się Janey – jakie chce gałki do drzwi.

– Nie myśl, że się wtedy obijałem – powiedział Richard Seldenowi. – Pracowałem po piętnaście godzin na dobę.

– Czy na pewno starczy ci na to czasu? – zapytała Paula syna.

– Janey wszystkim się zajmie. – Selden znów ścisnął rękę żony.

– Nie macie pojęcia, jaka ona jest pedantyczna. A co ze sobą wyprawia przed wyjściem na przyjęcie…

– Można się domyślić… – rzekła Paula łagodnie.

Janey wyrwała rękę z dłoni Seldena.

– Nie do końca jest tak, jak mówisz – syknęła.

– Co? – Spojrzał na nią zdezorientowany.

Janey wstała i poszła do łazienki. Popatrzyła sobie w oczy w lustrze; nagle dotarło do niej, że jej życie zaczyna toczyć się właśnie takim torem, którego do tej pory wystrzegała się jak ognia.

Kiedy wyszła, cała rodzina oglądała kasetę z pokazu Victoria's Secret. W podkładzie słychać było piosenkę „Baby don't hurt me".

– Nie obrazisz się? – Selden zauważył Janey i wskazał jej miejsce przy sobie na kanapie. – Chciałem pokazać cię rodzicom.

– Puszczali to w telewizji – szepnęła mu gniewnie do ucha.

– Nikt nas nie uprzedził – powiedziała Isabelle.

W salonie panowało wyczuwalne napięcie. Twarz Richarda Rose'a wyrażała niewzruszoną obojętność, jakby nie ufał sobie na tyle, żeby zdradzić choćby cień zainteresowania pokazem. Paula oglądała nagranie z dezaprobatą, Wheaton z rozbawieniem.

– Uwaga – Selden oczywiście z niczego nie zdawał sobie sprawy – zaraz będzie Janey…

Janey wyszła zza kulis. Miała na sobie niebieski komplet bielizny, wyszywany cekinami. Przystanęła, mierząc zebrany tłum pełnym wyższości spojrzeniem, po czym ruszyła rozkołysanym krokiem wzdłuż wybiegu. Widząc siebie na ekranie, Janey skrzywiła się z zażenowaniem; jej piersi wyglądały monstrualnie, a wszyscy mężczyźni na widowni gwizdali i wyli na jej widok niczym wyrostki w obskurnym klubie ze striptizem. Isabelle chyba wyczuła jej frustrację, bo poklepała ją po kolanie.

– Wyglądasz bosko. – Uśmiechnęła się. – Prawda, Wheaton?

– Aha – mruknął jej mąż, wbijając wzrok w podłogę.

Nagle pani Rose wstała z kanapy i wyłączyła telewizor, nie bacząc na zdziwiony okrzyk Seldena.

– Janey wygląda prześlicznie, najdroższy – oświadczyła zdecydowanym tonem – ale chyba nie wypada oglądać takich rzeczy w Boże Narodzenie, nie sądzicie? – Po czym, jakby nigdy nic, zapytała wesoło: – Dziś robimy to, co zwykle? Plaża, a potem tenis?

Wszyscy wstali. Selden klepnął Wheatona po ramieniu.

– A może tak szybki meczyk przed pójściem na plażę?

– Jasne – zgodził się Wheaton. Pokój szybko opustoszał. Janey została sama, mając bolesną świadomość, że podczas całej tej nieprzyjemnej wymiany zdań nikt nie odważył się nawet spojrzeć w jej kierunku.

– Idziesz z nami? – zawołała pani Rose od progu, nie odwracając głowy.

– Za chwilę – odkrzyknęła Janey. Brakło jej tchu; czuła, że musi uciec z tego domu, uwolnić się od tych ludzi. Teraz było już jasne dla wszystkich: nie pasowała do nich ani trochę. Po co udawać, że jest inaczej…

W sypialni zastała Seldena wkładającego pospiesznie szorty do tenisa, jakby chciał wyjść jak najszybciej.

– Cześć, kotku. – Uśmiechnął się do niej, kręcąc siedzeniem przy wciąganiu spodni na biodra.

– Dawno nie czułam się tak głupio! – naskoczyła na niego.

– Daj spokój, kotku. – Podszedł do niej, dopinając spodnie, i pocałował ją w policzek. – Mamą się nie przejmuj. Ona ma bardzo konserwatywne poglądy. Rozumie,. że taka jest twoja praca, ale woli o tym nie pamiętać, to wszystko. Nie martw się. – Przytulił ją. – Na pewno nie przestała cię kochać…

– Ona mnie nie znosi. – Janey wyrwała mu się i wyjęła z szafy swój worek marynarski.

– Co ty wyprawiasz? – zapytał Selden.

– Pakuję się – odparła. – Uciekam stąd pierwszym samolotem.

– Nie wygłupiaj się. – Wciąż nie mógł uwierzyć.

– Mówię absolutnie serio – wycedziła przez zaciśnięte zęby.

Selden złapał ją za rękę.

– Mama nie chciała cię urazić, uwierz mi – powiedział pojednawczo. – Jeśli chcesz, to cię przeprosi…

– Myślisz, że chodzi tylko o to?!

– A o co jeszcze?

– O wszystko – syknęła jadowicie. – Do dupy z takim wyjazdem. Nie możemy nawet wyskoczyć do baru na drinka…

– Tylko to ci w głowie? – Cofnął się o krok. – Już chcesz iść na imprezę?

– Nie na imprezę – powiedziała łamiącym się głosem. – Chciałabym poznać kogoś ciekawego…

– To jest wyjazd rodzinny – przypomniał jej chłodno. – Raz na rok spotykam się z rodziną i jeśli pozwolisz, chciałbym spędzać czas z nimi, a nie z bandą obcych ludzi, których widzę pierwszy i ostatni raz w życiu.

– Łatwo ci mówić – prychnęła Janey – bo to twoja rodzina…

– Tak się składa, że od niedawna także twoja – powiedział Selden, biorąc do ręki rakietę – i byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciała nie robić scen. Zachowujesz się jak dziecko…

– A ty może nie? – wybuchnęła.

– Możliwe – uciął szorstko – ale to ja płacę za ten wyjazd i za trzydzieści tysięcy dolarów spędzę go tak, jak będę chciał.

– Więc co ja mam robić?

– Idź na plażę i wyrównaj opaleniznę – wypalił. – Przyjdę tam za godzinkę. – I już go nie było.

Janey usiadła wzburzona na łóżku Przyjrzała się swojemu workowi i nagle zdała sobie sprawę, że nie starczy jej energii, żeby teraz wyjechać, że brak jej sił, żeby zarezerwować bilet, spakować się, zamówić taksówkę na lotnisko, a potem lecieć do Nowego Jorku z przesiadką w Miami… Nieoczekiwanie wpadła jej w oczy biała koperta, którą Selden położył na poduszce; nie pozwoli jej zapomnieć, że ma się zabrać do budowy tego domu. Chwyciła ją nagła wściekłość. Porwała kopertę i cisnęła nią przez cały pokój. Twarda broszura trafiła w lustro, odbiła się ze stukotem i opadła na podłogę. Zza cienkiej ściany dobiegł głos pani Rose:

– Co tam się u was dzieje?

– Nic – zawołała Janey. – Coś mi upadło.

Podparła głowę rękami, zadając sobie pytanie, czy ten dzień może skończyć się gorzej, niż się zaczął.


Minęła godzina. Janey leżała na plaży na pasiastym ręczniku i przesypywała garść piasku. Miała już serdecznie dość Seldena i jego rodziny. Obok niej siedziała Isabelle w tanim słomkowym kapeluszu tkwiącym na samym czubku głowy. Milczała, być może domyślając się, że nie dzieje się najlepiej, i udawała, że czyta powieść sensacyjną, którą przypadkiem znalazła na kwaterze. Paula i Richard wybrali się na spacer; było ich widać w oddali, tam gdzie kończyła się plaża.

W końcu milczenie stało się nie do wytrzymania. Isabelle odłożyła książkę i zagadnęła w pierwszy lepszy sposób, jaki przyszedł jej do głowy:

– Masz świetną figurę. Dużo ćwiczysz?

– Prawie wcale – burknęła Janey.

– Żartujesz! – Isabelle zapatrzyła się w ocean. – Ja musiałabym katować się codziennie.

Nic by ci to nie pomogło, pomyślała Janey. Nagle zaczęło ją drażnić to, że ludzie, których poznawała, zawsze zdawali się mieć obsesję na punkcie jej ciała.

– Każdy mnie o to pyta – wybuchnęła, nie zważając na dobre wychowanie – i mam już tego po dziurki w nosie. Każdy ma takie ciało, jakie ma. To tak, jak z inteligencją: nie zdziała się tutaj zbyt wiele.

– Bardzo cię przepraszam – powiedziała Isabelle. – Nie chciałam cię urazić… – Podniosła książkę i zagłębiła się z powrotem w lekturze.

– Nie ma za co. – Janey westchnęła, gdyż poczuła wyrzuty sumienia. Wyciągnęła się na plecach i zamknęła oczy. Wyrzucała sobie, że obraziła jedyną osobę, która przynajmniej starała się być dla niej miła. – To nie twoja wina. Pokłóciłam się z Seldenem.

– O jakąś głupotę. – Isabelle była domyślna.

– Właściwie… tak. – Janey miała nadzieję, że nie będzie szczegółowych pytań.

– Ja na wyjazdach zawsze kłócę się z Wheatonem. Nadchodzi taki dzień, że rozpętujemy okropną awanturę, naprawdę o byle co, a potem dociera do nas, jakie to głupie i wtedy się godzimy. – Isabelle spojrzała na Janey, odkładając książkę. – Moim zdaniem takie rzeczy wpływają dodatnio na związki, nie uważasz? Działają… oczyszczająco.

Janey uniosła się na łokciach.

– Znałaś pierwszą żonę Seldena? – zapytała swobodnym tonem.

– Jaka ona była? On nie wspomina o niej ani słowem…

– Och! – Isabelle zmarszczyła brwi. – Cóż. Była bardzo sprytna i bardzo wiele osiągnęła. Została prawniczką gwiazd rozrywki, a podobno jej klientami było wielu topowych aktorów. W końcu jednak…

– Urwała, patrząc Janey w oczy. – Obiecaj mi, że nie powiesz Seldenowi, że wiesz o tym ode mnie. On nie cierpi o tym mówić, a poza tym Wheaton by mnie zabił…

– Obiecuję. – Janey przewróciła się na bok i uśmiechnęła promiennie.

– Pod koniec ich związku… Selden, jak mi się wydaje, stracił zainteresowanie Sheilą, bo zaczęła chodzić na zabiegi plastyczne. Nie twierdzę, że chirurgia plastyczna to coś złego – dodała szybko Isabelle, jakby nie chcąc obrazić Janey – ale w jej przypadku stało się to już manią. Powiększyła piersi, poprawiła nos, ale tego było jej mało, więc podciągnęła sobie oczy i chyba nawet zrobiła ten zabieg z odsysaniem tłuszczu…

– Liposukcję – podpowiedziała Janey.

– Właśnie – przytaknęła Isabelle. – Wyglądała całkiem w porządku, tylko tak jakoś dziwnie. A kiedy doszła do tego ta druga sprawa… Poszło o jakiś naszyjnik, a potem Selden zaczął podejrzewać, że Sheila go zdradza… Nie znam szczegółów, ale wyszedł z tego niezły galimatias.

– Naprawdę? – Janey miała nadzieję, że dowie się czegoś więcej.

– Naprawdę – powiedziała Isabelle. – Dlatego teraz Seldenowi tak bardzo zależy na tym, żeby mieć normalne życie. Zanim jeszcze poznał ciebie, mówił tylko o jednym: że chce się ponownie ożenić i zostać ojcem…

– Wiem. – Janey skrzywiła się sarkastycznie.

– Nie cieszysz się chyba zbytnio z tego domu nad morzem – zauważyła Isabelle łagodnie.

Janey westchnęła, nabierając garść piasku i przesypując go pomiędzy palcami.

– Cieszę się – mruknęła – ale nie mam czasu się tym zająć. Selden jeszcze nie wie, że niedługo zaczynam produkcję filmu.

– Poważnie? – Isabelle była pod wrażeniem.

– Tak. – Janey skinęła głową. – Kupiłam prawa do najnowszego bestsellera „Konsternacje". Musiałaś o nim słyszeć. Mam teraz na głowie zbieranie funduszy, szukanie reżysera, odtwórcy głównej roli…

– Ciekawe – powiedziała Isabelle. – A o czym jest ta książka?

– Powinnaś ją sama przeczytać – odparła Janey. – Zastanawiałam się nad zagraniem jednej z ról. Kiedyś całkiem sporo grałam…

– Naprawdę? – zdziwiła się Isabelle. – Selden nigdy nie mówił, że masz tyle talentów.

No pewnie, że nie, pomyślała Janey, rozżalona. Rozmowę nagle przerwał powrót państwa Rose. Paula przysiadła na skraju ręcznika Isabelle.

– Cudowny spacer – powiedziała z lekką zadyszką. – Przejdźcie się też, dziewczęta…

– Za chwilkę. – Isabelle kiwnęła głową. – Na razie rozmawiamy.

– O czym? – zapytała Paula. – Dziewczyńskie pogaduchy?

– Właśnie się dowiedziałam – Isabelle zerknęła na Janey – że Janey będzie produkować film.

– Naprawdę? – Pani Rose spojrzała z niedowierzaniem. – Co to będzie za film?

– Na razie trwają przygotowania – powiedziała szybko Janey. – Pracujemy nad sfinansowaniem budżetu…

Do grupy dołączył Richard Rose, stając nad głową żony.

– Janey zostanie producentem filmowym – poinformowała go Paula.

– Przecież Selden jest producentem – zdziwił się.

– Zgadza się – powiedziała – ale Janey twierdzi, że też potrafi. – Posłała mężowi znaczące spojrzenie.

– Ciekawi mnie jedna rzecz – powiedział Richard. – Jak długo trwa kariera modelki?

– Cóż, Lauren Hutton… – zaczęła Janey, ale Paula natychmiast jej przerwała:

– Lauren Hutton to wyjątek, nieprawdaż? – i zaraz dodała: – A ty na pewno chcesz niedługo urodzić dzieci…

– Myślę o tym. – Janey czuła narastającą frustrację.

W tym momencie na ścieżce prowadzącej na plażę pojawił się Selden ze zwycięskim uśmiechem na twarzy.

– Mamo – rzucił ręcznik na piasek – jak sądzę, ucieszy cię wieść, że złoiłem bratu… pupę.

– Dziękuję, kochanie – powiedziała Paula.

– A gdzie Wheaton? – Isabelle rozejrzała się wokół.

– Podrzucił mnie i pojechał do domu – odparł Selden. – Zapomniał kąpielówek…

– Cały on! – Isabelle się zaśmiała.

– Muszę skoczyć do wody – oświadczył Selden. – Kto ze mną?

– Idź, Janey… – powiedziała Paula.

– Nie lubię…

– Woda jest ciepła. – Richard nie dał jej dojść do słowa. – Nawet za bardzo…

– Chodź, kotku. – Selden wyciągnął dłoń.

Nie było wyjścia. Janey wzięła go za rękę i pozwoliła, by pomógł jej wstać. Ruszyli w stronę oceanu.

– Nie chcę wchodzić do wody – oświadczyła Janey. – Patrz, jakie wielkie fale…

– Nie wygłupiaj się – rzucił Selden przez ramię. – Trochę wody jeszcze nikomu nie zaszkodziło…

Pociągnął ją do linii przyboju. Janey odskoczyła, kiedy tylko pierwsza fala obmyła jej stopy.

– Zimna! – krzyknęła.

– Co ty gadasz. – Selden wszedł do wody po kolana, a następna fala rozbiła się o jego pierś. – Chodź! – Wyskoczył na plażę, parskając wodą. – Jest w sam raz!

– Selden! – dobiegł ich krzyk pani Rose. Janey odwróciła się; Paula machała do nich jak oszalała. Na ten widok Selden wyskoczył z wody niczym wielki mokry buhaj i pozostawiwszy Janey na brzegu, pospieszył do matki.

– Co się stało? – zapytał po chwili, kiedy dotarł na miejsce.

– Coś niedobrego – odpowiedział mu Wheaton, który właśnie dojechał. – Zabierz Janey i jedźcie do domu…

– Ale co się stało? – Selden podniósł ręcznik i otarł twarz.

– Siostra Janey…

: – Patty!? – krzyknęła Janey, podbiegając do nich pędem.

– Spokój – nakazał Selden. – Co z nią? Nic jej nie jest?

– Nie umiem ci powiedzieć. Dzwonił jakiś Digger…

– To szwagier Janey…

– Prosił, żebyś do niego oddzwonił. Podobno Patty jest w więzieniu.

– O, Boże. – Pani Rose złapała się za serce.

– Zajmę się tym, mamo – uspokoił ją Selden, naciągając koszulę.

– Lepiej wszyscy wracajmy do domu. – Paula zaczęła zbierać rzeczy.

– Zostańcie tutaj – polecił jej. – Po co psuć sobie dzień… Idziemy. – Skinął na Wheatona i Janey, po czym pomknął ścieżką w stronę samochodu. Janey pospieszyła za nim, potykając się na kamieniach – w tym pośpiechu zapomniała o butach. Usiadła z przodu, a Selden wskoczył za kierownicę.

– Zapisałeś jego numer? – zapytał brata, który usadowił się z tyłu.

– Nie – odparł Wheaton. – Myślałem, że wiesz, gdzie go szukać.

– Wheaton, do jasnej cholery! – Selden uderzył dłonią w kierownicę. – Wiesz, gdzie się zatrzymali? – zwrócił się do Janey.

– Nie bardzo… – wykrztusiła. – W Four Seasons… Może w Ritzu?

– W Aspen nie ma Four Seasons – powiedział Selden. – Muszą być w Ritz-Carlton.

Jeep przemknął jak błyskawica po żwirowym podjeździe. Spod kół we wszystkie strony tryskały drobne kamienie. Selden zahamował ostro przed samym domem i wbiegł do środka. On jest w swoim żywiole, uświadomiła sobie Janey z przerażeniem. Napawa się każdą chwilą…

Zanim weszła do domu, Selden już zdążył dodzwonić się do Aspen i połączyć z Diggerem.

– Daj mi z nim porozmawiać. – Wyciągnęła rękę. – Selden potrząsnął głową i odpędził ją niecierpliwym machnięciem ręki. – To moja siostra! – syknęła. – Rzucił jej rozzłoszczone spojrzenie, nakazując siedzieć cicho.

– Aha, aha. – Skinął głową. – Rozumiem. W którym areszcie? Dobrze… Zatrzymali je obie? Nie, nie pozwolą ci się z nią zobaczyć… Musisz mieć prawnika… Tym się nie martw. Bądź tylko pod telefonem. Podzwonię do różnych ludzi i skontaktuję się z tobą. – Odłożył słuchawkę.

– Co się stało? – krzyknęła Janey.

Selden usiadł na krześle.

– Dotąd dowiedziałem się tyle: Patty i Digger stali w kolejce do kasy w supermarkecie. Nagle podeszła do nich Marielle Dubrosey, która widocznie dowiedziała się, dokąd wyjechali na święta. Zaszła Patty od tyłu…

– W sklepie?

– W sklepie – przytaknął Selden. – Powiedziała coś, a wtedy Patty uderzyła ją w twarz.

– Brawo, Patty – powiedziała Janey.

– Brawo, brawo, ale Marielle jej oddała. Patty dostała w brzuch, popchnęła ją, a ona upadła. Wtedy zjawiła się policja i aresztowała obie.

– Wszystkie gazety będą o tym pisać. – Janey się skrzywiła.

– Bardzo możliwe – zgodził się Selden – ale w tej chwili najważniejszą rzeczą jest wyciągnięcie Patty z aresztu.

– Lepiej wracajmy do Nowego Jorku – powiedziała Janey.

– Nic tam nie zdziałamy – sprzeciwił się Selden.

– Tutaj też nie – warknęła.

Selden uniósł ręce, jakby nakazywał Janey trzymać się na dystans.

– Pozwól, że ja się tym zajmę – poprosił. – Zadzwonię do Jerry'ego Grabawa.

– Po co ci spec od public relations? – zakpiła. – Poza tym jest Boże Narodzenie…

– Jerry'emu to nie przeszkadza – zapewnił Selden. – On uwielbia takie awantury.

Po trzech godzinach Selden skończył dzwonić, a w tym czasie reszta rodziny zdążyła wrócić z plaży i zażądać wyjaśnień. Obecnego zajścia nie sposób było wytłumaczyć bez opowiedzenia całej tej wstrętnej historii od początku. Podczas gdy Janey mówiła, Paula Rose wciąż zerkała na męża, a jej zaciśnięte usta były nieomylną oznaką dezaprobaty. W końcu Janey nie wytrzymała. Uciekła do swojej sypialni i rzuciła się na łóżko, jak szalona obgryzając paznokcie.

– Na razie to tyle. – Selden wszedł do pokoju i padł na łóżko obok niej. Przyłożył dłoń do czoła. – Jerry znalazł kogoś, kto znał tamtejszego sędziego i zdołał go przekonać, żeby poszedł do sądu i załatwił dla Patty wyjście za kaucją. Będzie musiała stawić się za miesiąc na przesłuchaniu, chyba że sąd odstąpi od zarzutów, co jest prawdopodobne, zważywszy na fakt, że Patty jest sławna, a wszystko działo się w Aspen, gdzie takie rzeczy to codzienność…

– To dobrze – powiedziała Janey chłodno. Cieszyła się, że Selden poradził sobie z tym nagłym problemem, ale drażniło ją to, że wziął sprawy w swoje ręce, nie spytawszy jej nawet o zdanie. W końcu Patty to jej siostra, a on nie pozwolił jej nawet porozmawiać z Diggerem… Zachował się tak samo jak w przypadku tego domu w Connecticut albo choćby wyjazdu na święta – sam podjął wszystkie decyzje, nie biorąc pod uwagę, że ona może mieć inne zdanie…

– Cholera. – Selden usiadł na posłaniu. – Muszę opowiedzieć wszystko mamie. Takie rzeczy zawsze ją denerwują…

– Lepiej to zrób – zgodziła się Janey.

Selden wstał i poszedł do sypialni obok.

– Mamo? – Janey usłyszała jego głos, a potem bolesne westchnienie Pauli. – Nie martw się. Wszystko już załatwione – powiedział Selden.

Janey wstała i podeszła na palcach do ściany, która była tak cienka, że słychać było przez nią wyraźnie każde słowo.

– Nie podoba mi się to – powiedziała pani Rose.

– Wszystko w końcu przycichnie – pocieszył ją syn. – Zrozum, Digger to rockman…

– No właśnie – przerwała mu. – Wszyscy wiedzą, że rockmani biorą narkotyki i Bóg jeden wie, co jeszcze wyprawiają…

– Tak się składa, że Digger to przesympatyczny facet z Des Moines – uspokoił matkę Selden.

– A ta siostra?

– Urocza dziewczyna.

Zapadła cisza. Wreszcie Selden zapytał:, – Mamo, czym naprawdę tak się martwisz?

– Nie chcę psuć ci radości, kochanie – powiedziała zatroskana Paula – ale to twoje małżeństwo…

– Co ci się w nim nie podoba?

– Janey wygląda na bardzo miłą dziewczynę, ale ma zupełnie niepoukładane życie. Do tego ta siostra w więzieniu… A wiesz, kiedy ona ostatni raz rozmawiała z własną matką? Chodzi mi tylko o twoje szczęście, kochany. Nie chcę, żeby znów stała ci się krzywda…

– Mamo… – Selden się zaśmiał. – Nie histeryzuj…

– Wcale nie histeryzuję – zaprzeczyła Paula. – A ta jej kariera modelki… To nie jest odpowiedni zawód dla twojej… żony. Takie dziewczęta mają inne cele…

– A ty masz staroświeckie poglądy. – Uśmiechnął się. – To nie jest zawód na całe życie. Jeszcze najwyżej rok i będzie po wszystkim, a potem, kto wie? Może zostaniesz babcią?

– Nie wydaje mi się, żeby Janey tego chciała. Mam wrażenie, że ją pociąga zupełnie inny styl życia…

– Janey chce mieć dom i dzieci – oświadczył Selden pewny swego. – Spójrz na siebie. Która kobieta nie chciałaby być taka jak ty?

– Cieszę się, że tak myślisz, ale Janey przez całe popołudnie mówiła tylko o tym swoim filmie…

– Mamo – Selden machnął lekceważąco ręką – to tylko gadanie. Janey zawsze ma sto pomysłów na minutę, a zapomina o nich szybciej, niż przychodzą jej do głowy. W przyszłym tygodniu będzie po całej sprawie, zapewniam cię.

– Obyś się nie mylił. – Ton pani Rose był złowróżbny.

Janey, podsłuchująca pod ścianą, osunęła się bezsilnie na podłogę, zakrywając dłonią szeroko otwarte usta. Była w szoku. W takiej pozycji zastał ją Selden, który wrócił od matki chwilę później.

– Kochanie, co się stało? – zapytał zaniepokojony, ujrzawszy Janey na podłodze.

– Nic! – odparła szybko, rozglądając się i szperając dookoła. – Kolczyk mi wypadł. – Wstała, trzymając się za ucho.

– Przepraszam cię, Janey – powiedział Selden. – Byłem dziś dla ciebie nieprzyjemny. Muszę się napić… Mówiłaś, że wiesz, gdzie tutaj jest bar. Pojedźmy tam, może spotkamy kogoś ciekawego…

– Możemy jechać. – Uśmiechnęła się drwiąco. W jej uszach wciąż dźwięczały słowa podsłuchane przez ścianę. – Ale co z resztą rodziny? Bez samochodu jak bez ręki…

– Będą musieli jakoś sobie radzić przez te kilka godzin. – Selden wyszczerzył zęby. – W sumie samochód jest mój. Ja za niego płacę, zapomniałaś?


Dni pozostałe do końca wyjazdu wlokły się nieubłaganie wolno. Janey ze wszystkich sił starała się być miła; teraz kiedy wiedziała już na pewno, że nie przypadła do gustu matce Seldena, nie zamierzała utwierdzać jej w przekonaniu, że nie pomyliła się co do niej. Nie oznaczało to bynajmniej, że postanowiła podlizywać się Pauli Rose: już wieczorem pierwszego dnia Bożego Narodzenia namówiła Wheatona i Richarda na partię pokera, a kiedy oni się zgodzili, naturalnie zaraz przyłączył się też Selden. Paula była przeciwna, ale panowie nie dali jej dojść do słowa. Janey spodziewała się tego; kiedy już raz usiedli do gry, nie można było ich od niej oderwać. Paula gotowała się ze złości, a Janey sprytnie prowadziła partię, wygrywając co trzecie rozdanie. Grali na drobne, ale za to przez trzy wieczory z rzędu i codziennie Janey rozbijała bank, zgarniając do torebki stosy monet. Dzięki temu czuła się odrobinę lepiej…

Tak naprawdę jednak wrzała z gniewu. Za każdym razem, kiedy patrzyła na Seldena, przypominała jej się tamta podsłuchana rozmowa, co dolewało jeszcze oliwy do ognia. Janey obiecała sobie, że mu pokaże, że zmusi go, żeby wszystko odszczekał. Żeby pożałował tego, co powiedział…

Opuścili Mustique w sylwestrowy ranek, ale do swojego nowojorskiego hotelu dotarli dopiero o dziewiątej wieczorem; wszystkie loty były przeładowane, a w Miami samoloty startowały z opóźnieniem. Janey marzyła tylko o tym, żeby się położyć, miała nadzieję, że sen odpędzi okropne wspomnienia minionego tygodnia. Selden jednak nie chciał słyszeć o spaniu w Nowy Rok. Podłożył na kominku ogień pod brzozowe polana i zamówił dwie butelki szampana Cristal, a do tego kawior z bieługi.

– Nie mam nastroju na szampana. – Janey znów zdenerwował fakt, że Selden robi to, co mu się podoba, nie zważając na nią.

– W sylwestra trzeba się napić szampana – upierał się – inaczej będzie się miało pecha…

Pociągnął ją w stronę kanapy. Usiedli. Selden wyciągnął się z zadowoleniem, a Janey przycupnęła sztywno obok niego.

– To najlepszy sposób spędzania sylwestra – oświadczył. – Romantyczny wieczór w domu.

Janey milczała, wpatrując się w ogień. Wieczory w domu nie miały dla niej ani trochę romantyzmu. Kiedy nie mogła dokądś wyjść, najbardziej lubiła oglądać telewizję i jeść w łóżku. Budowanie sztucznej romantycznej atmosfery było jej zdaniem bez sensu.

– Mam świetny pomysł – ożywił się nagle Selden. – Pojedziemy jutro do Connecticut. Na cały dzień. Pokażę ci naszą działkę, zjemy obiadek gdzieś nad wodą, obejdziemy wszystkie kąty… A potem może wpadniemy do Marka i Dodo…

Ta kropla przepełniła czarę. Janey wstała z kanapy i podeszła do biurka.

– Musimy porozmawiać o tej działce, Selden.

– To świetna inwestycja – zaprotestował. – Nad samą wodą… Trudno dziś o coś takiego.

– Jeżeli chodzi o mnie, to możesz ją sprzedać – oznajmiła zdecydowanym tonem, mrużąc oczy.

– Jak to? – zapytał z irytacją. – Dopiero co ją kupiłem. Nie będę od razu się jej pozbywać.

– A ja nie będę miała czasu, żeby zajmować się budową domu. Będę teraz bardzo zajęta… przez kilka miesięcy, może nawet przez rok lub dwa.

– Naprawdę? – Selden wstał, żeby otworzyć kelnerowi, który zadzwonił do drzwi. – A czym, jeśli wolno spytać?

Kelner wniósł tacę, na której stały dwa wiaderka ze schłodzonym szampanem i cztery kieliszki. Zabrał się do ustawiania ich na stoliku, co trwało niemiłosiernie długo.

– Czy mam otworzyć butelki, proszę pana? – zapytał.

– Dziękuję, sam to zrobię – odpowiedział Selden.

Kiedy kelner wyszedł, odkorkował jedną z butelek, po czym nalał szampana do dwóch kieliszków. Najwyraźniej to go uspokoiło. Kiedy się odezwał, w jego głosie brzmiał rozsądek:

– Posłuchaj, jeżeli boisz się ciąży… Zapewnię ci wszelką pomoc. A kiedy dziecko już się urodzi, wynajmiemy nianię.

Janey zaśmiała się okrutnie.

– Nie chodzi o dzieci.

– Więc o co? – zniecierpliwił się.

– Zabieram się do produkcji ekranizacji książki Craiga. – Uśmiechnęła się. – Craig już się zgodził…

Selden był tak zaskoczony, że o mało nie zakrztusił się szampanem, po chwili jednak wybuchnął szczerym śmiechem.

– Nie rozumiem, dlaczego tak cię to bawi. – Janey rzuciła mu wściekłe spojrzenie.

Podszedł do niej, wciąż się uśmiechając, i chciał ją objąć, ale cofnęła się przed nim.

– Nie wygłupiaj się – powiedział. – Produkcja filmów to mnóstwo roboty. Wymaga wieloletniego doświadczenia. Nigdy tego nie skończysz…

– Skąd możesz to wiedzieć?

– Po prostu wiem – odparł. Odwrócił się, wziął żelazny pogrzebacz i poprawił polana na kominku. – Nie bierz tego do siebie – rzucił od niechcenia – ale robię w tym od lat. Znałem wielu ludzi o aspiracjach producenckich i wiem, że mało kto z tych nielicznych, którzy dostali szansę, sprostał wyzwaniu…

– Dobrze – przerwała mu Janey. – Spróbuję i jeśli przegram, to przegram. Ale nie sądzę, żeby tak się stało.

Selden spojrzał na nią i aż cofnął się o krok, uderzony nienawiścią płonącą w jej oczach.

– Janey! – wykrzyknął, zaszokowany.

– Spierdalaj – powiedziała łagodnie. Zostawiła go w salonie, poszła do sypialni i zaczęła rozpakowywać bagaże. Po chwili przyszedł tam za nią.

– Posłuchaj mnie – powiedział. – Widzę, że nie wyraziłem się dostatecznie jasno. Nie chcę, żebyś brała się do ekranizacji książki Craiga.

– Dlaczego? – Nie odwróciła nawet głowy. – Boisz się, że mi się uda?

– Nie. – Postawił ostrożnie kieliszek na stoliku obok łóżka, a następnie splótł ramiona na piersi. – Boję się, bo nie może ci się udać. Ta powieść nie da się opowiedzieć językiem filmu. W niej w ogóle nie ma nic do opowiedzenia…

– Jesteś zwyczajnie zazdrosny! – wybuchła. – Zazdrościsz Craigowi talentu… – Przestraszyła się, że posunęła się zbyt daleko, i zamilkła, przygryzając wargę. Była jednak przekonana o swojej racji. Może już czas, żeby ktoś mu o tym powiedział, pomyślała…

Powiesiła w szafie sukienkę od Pucciego, unikając wzroku Seldena. Kiedy nachyliła się nad torbą podróżną, zobaczyła jego stopy tuż obok. Wyprostowała się i spojrzała mu wyzywająco w oczy.

Twarz Seldena była całkowicie beznamiętna. Odezwał się cicho, kołysząc kieliszkiem szampana:

– Jeśli ktoś pokroju Craiga Edgersa odpowiada ci bardziej niż ja, to nie będę ci przeszkadzał.

– Nie przejmuj się – prychnęła. – Wcale mi nie przeszkadzasz.

Przecisnęła się obok niego i weszła do łazienki, zamykając się na klucz.

– Janey – powiedział Selden – wyjdź. Porozmawiajmy o tym.

– Nie mamy o czym rozmawiać – usłyszał jej głos zza drzwi.

– Janey! – krzyknął. Cisza. Walnął pięścią w drzwi. – Janey, wyjdź stamtąd!

Nie było odpowiedzi, tylko odgłos lecącej dużym strumieniem wody.

– Janey, do jasnej cholery! – wrzasnął. – Tak chcesz zacząć Nowy Rok?!

Загрузка...