Następnego dnia rano, jadąc do pracy, zastanawiała się, czy już dzisiaj czeka ją wymówienie.
Zaparkowała samochód, nie przestając myśleć o długu hipotecznym. W chwili słabości uznała nawet, że powinna wbić do głowy Naylorowi Massinghamowi, iż nie jest przyjaciółką jego kuzyna, a także wyjaśnić, jakie są przyczyny ich częstych kontaktów. Ale czy on jej na to pozwoli? Przypomniała sobie błysk stali w jego oczach i doszła do wniosku, że powinna uznać się za szczęściarę, jeśli w ogóle da jej dojść do słowa.
Była na siebie zła za samą chęć tłumaczenia się przed Naylorem. Przecież pomiatał nią bez powodu.
– Cześć, Jimmy – przywitała swego asystenta, wchodząc do biura z postanowieniem, że będzie pracować tu tak długo, dopóki nie usłyszy, że jest zwolniona.
Pomimo buntu, pierwsze godziny pracy upłynęły na podskakiwaniu za każdym razem, gdy zadzwonił telefon lub otworzyły się drzwi. Ciekawe, czy sam ogłosi wyrok, czy każe to zrobić personalnemu?
Nadeszło południe, a ona wciąż miała pracę u Vaseya i zaczynała już wątpić, czy Naylor Massingham będzie chciał ją wyrzucić. Wyszła na lunch z uczuciem, że może spokojnie patrzeć w przyszłość. Za cóż zresztą miałby ją wyrzucić? Jej praca była bez zarzutu!
Wróciła z lunchu za dziesięć druga, w zupełnie niezłym nastroju. Dokładnie o drugiej zadzwonił telefon. Odebrał Jimmy.
– To do ciebie – szepnął, zasłaniając dłonią słuchawkę. – Panna Russell.
Nazwisko nic jej nie powiedziało.
– Co za panna Russell? – zapytała.
Przez chwilę zastanawiał się i już myślała, że jej wszystkowiedzący asystent zawiódł, kiedy wyszeptał:
– Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to panna Moira Russell, sekretarka pana Massinghama.
– Dzięki – uśmiechnęła się Leith. Jej dobry nastrój prysnął. – Leith Everett – przedstawiła się, opanowując nerwy.
– O, dzień dobry pani, panno Everett – grzecznie powitała ją Moira Russell. – Jestem sekretarką pana Massinghama – dodała na wszelki wypadek. – Pan Massingham chciałby widzieć się z panią…
– Teraz? – zapytała Leith pozornie spokojnym głosem, ale serce podskoczyło jej.
– Jest teraz bardzo zajęty. Jeżeli może pani nie oddalać się zbytnio i czekać na wezwanie, zadzwonię, kiedy uda mu się znaleźć dla pani czas – uprzejmie oznajmiła sekretarka.
Leith nie zapytała nawet, po co pan Massingham chce się z nią widzieć – nie musiała tego robić. Doskonale wiedziała, co jej powie.
– Dziękuję, postaram się – odparła równie uprzejmie i odłożyła słuchawkę. Aż trzęsła się z gniewu, że ten typ wyrzuci ją z pracy, choć naprawdę nie ma za co.
Czekała, choć sama nie wiedziała dlaczego. Pewnie częściowo z powodu ogromnego długu hipotecznego, który ma do spłacenia. A może to upór i duma kazały jej czekać na wezwanie Moiry Russell. Ta sama duma, która każe jej zaraz zapytać Naylora Massinghama, czy ma lepszy powód do wyrzucenia jej z pracy niż miłosne perypetie jego kuzyna.
Nadeszła trzecia, potem czwarta, a Leith wciąż nie otrzymała wezwania i niepokoiła się coraz bardziej.
Około piątej zaczęła kląć swego pracodawcę w żywy kamień.
– Zostajesz, Leith? – Jimmy wiedział, że Leith nie liczy godzin pracy i nieraz zostaje, żeby wykończyć jakąś robotę.
– O, niedługo wychodzę – odparła lekko.
– Chcesz, żebym został?
– Idź, idź – odpowiedziała z uśmiechem. – Z tym powinnam poradzić sobie sama.
Czy aby na pewno? – zastanawiała się po jego wyjściu. Lubiła swoją pracę, potrzebowała jej, towarzystwo budowlane, któremu spłacała hipotekę, też pewnie wolałoby, żeby utrzymała to dobrze płatne zajęcie. Ale nie miała pojęcia, jak to zrobić, jeśli ta świnia z nowego skrzydła powie jej: wynoś się.
O szóstej, kiedy nawet najwięksi maruderzy poszli już do domu, Leith zmieniła zdanie. W tej chwili gotowa była dość dokładnie powiedzieć Massinghamowi, gdzie ma tę posadę. W następnej minucie już zmieniła zdanie, ale jedno było pewne: należy zacząć działać.
Złapała słuchawkę telefonu. Szybko znalazła numer w spisie i – pewna, że Moira Russell już dawno poszła do domu – zadzwoniła.
– Sekretarka pana Massinghama – odezwał się jasny głos Moiry i Leith pojęła, że, podobnie jak szef, Moira pracuje do późna.
– Tu Leith Everett – oznajmiła oficjalnie i, nie dając sekretarce dojść do słowa, ciągnęła dalej. – Czy może pani przeprosić pana Massinghama? Muszę już wyjść… mam ważne spotkanie.
Po co dodałam tę ostatnią bzdurę, zastanawiała się, kierując się w stronę parkingu. Może, mimo osobistego stosunku do Naylora Massinghama, uznała, że dobre wychowanie tego wymaga?
Wycofywała swój samochód, kiedy spostrzegła jaguara, którego po raz pierwszy ujrzała… Boże, czy rzeczywiście wczoraj rano? Jeżeli należy do Naylora Massinghama, a tego była niemal pewna, to znaczy, że jej szef jeszcze pilnie pracuje. Doskonale! To go będzie trzymać z dala od Olindy Bray!
Wielkie nieba! A to skąd mi się wzięło – zdumiała się Leith. Przecież w ogóle jej nie obchodzi, z iloma przepysznymi blondynkami się spotyka!
Nie była bardzo głodna, ale po powrocie zrobiła sobie filiżankę herbaty i kanapkę. Martwiła się, oczywiście, wiedziała, że będzie się martwić. Nie żałowała, że poszła do domu – w końcu, na litość boską, czekała całe popołudnie.
Czuła się tak, jakby ją ktoś przeżuł i wypluł, więc wzięła kąpiel, przebrała się w koszulę nocną i bawełniany szlafrok, wyszczotkowała włosy. Było jeszcze za wcześnie, żeby kłaść się spać – zresztą wiedziała, że i tak będzie jej trudno zasnąć.
Kiedy zastanawiała się, czy jutro też będzie czekać na swój wyrok przez cały dzień, ktoś zadzwonił do drzwi. Poczuła dziwny ucisk w żołądku i zrozumiała, że wcale nie będzie musiała czekać do jutra.
Była jednak zaskoczona, kiedy ujrzała stojącego na progu Naylora Massinghama. Więcej – była tak roztrzęsiona, że zaprosiła go do środka, zaprowadziła do salonu i dopiero zdołała pozbierać myśli. Wtedy też spostrzegła, że musi mieć ze sobą jakieś poufne papiery, skoro zabrał teczkę na górę.
Jego wzrok przesunął się od lśniących, kasztanowych włosów, poprzez pozbawioną makijażu twarz, elegancki szlafroczek, aż po czubki bosych stóp. Leith zapomniała języka w ustach, a wewnętrznie aż drżała z niepokoju, co też usłyszy za chwilę. Rychło jednak odzyskała mowę, kiedy Massingham odezwał się, mierząc ją sardonicznym spojrzeniem:
– W pełnej gali na niezmiernie ważne spotkanie – syknął, po raz kolejny obrzucając wzrokiem jej nocny strój, i dodał równie drwiąco: – A może gość jest już w środku?
– Wcale nie! – wybuchnęła Leith. Nienawidziła Naylora Massinghama całą swoją istotą… jego i tych obraźliwych pytań!
Podniosła błyszczące wrogością oczy. Niewzruszony, wytrzymał jej spojrzenie, nie spiesząc się z wyjawieniem celu swej wizyty, postawił teczkę i zapytał:
– Oczekujesz kogoś, prawda?
Leith zaczerpnęła tchu, żeby odzyskać spokój, po czym podjęła walkę – bo tak traktowała ich rozmowę -jego własną bronią.
– Nie mam dziś spotkania z Travisem, bo pewnie o to panu chodzi – oznajmiła chłodno.
– O tak, wiem – odparł łaskawie. – Wyjechał dzisiaj za granicę w interesach.
– W nadziei, że mu wywietrzeję? – zapytała, nie dając poznać po sobie zaskoczenia. Wczoraj jeszcze Travis nic nie wspominał o wyjeździe. Gdzieś za tym kryła się ręka Massinghama. Travis powiedział, że kuzyn bardzo szanował jego ojca. Czy ten szacunek nie był przypadkiem wzajemny? A może zmówili się, że Travisowi dobrze zrobi krotki wyjazd?
– Wcale tego nie oczekuję – odparł i dodał ostro:
– Chciałem po prostu sprawdzić, ilu masz bliskich przyjaciół płci męskiej.
Leith zamrugała powiekami, słysząc tę bezczelność.
– Wiem, że w biurze nosisz etykietkę „nie dotykać eksponatu" – ciągnął tymczasem (przynajmniej tyle, pomyślała Leith) – ale powiedz mi, odkąd to nosisz kapelusz myśliwski?
– Kape… – urwała, przeklinając jego spostrzegawczość. Z salonu nie mógł widzieć wieszaka na płaszcze i kapelusze, a jednak wiedział co na nim wisi.
– Kapelusz nie należy do mnie-odparła z godnością.
– Niemożliwe – warknął.
Leith rzuciła mu wymowne spojrzenie.
– Jeżeli już musi pan wiedzieć, kapelusz zostawił Sebastian, zanim… – zaczęła, ale urwała, bo Naylor Massingham przerwał jej brutalnie.
– A zatem Travis, którego tak zdawałaś się kochać jeszcze wczoraj, nie jest twoim jedynym kochankiem!
– Kochankiem?! – wykrzyknęła zaskoczona.
– Boże, jacyśmy niewinni! – zakpił Massingham.
Nagle w jego oczach zapaliło się demoniczne światełko. Ponieważ wyglądał na człowieka, który chętnie udowadnia własne teorie, postąpił dwa kroki do przodu i wyciągnął w jej stronę ramiona.
Nikt nigdy nie całował Leith w ten sposób. Być może, z powodu ciężkiej pracy, która nie zostawiała jej wiele czasu – ani chęci – by zajmować się takimi rozrywkami, całowała się rzadko i nigdy aż tak! Walczyła jak oszalała, pojęła jego zamiary od pierwszej chwili. Oplatające ją ramiona były jednak silne jak żelazna obręcz. Nie było od nich ucieczki, podobnie jak nie było ucieczki od bliskości jego ciała. Wkrótce odkryła też, że nie można uciec od jego ust.
– Nie! – udało jej się krzyknąć, kiedy na moment uwolniła się spod władzy jego warg.
To było wszystko, co udało jej się powiedzieć, ponieważ znowu wziął w posiadanie jej wargi i całował ją jeszcze namiętniej. Czuła, jak mocniej przyciąga ją do siebie… i nagle, gdzieś wewnątrz jej ciała, odezwało się dziwne uczucie mrowienia. Usiłowała go odepchnąć, ale zaskoczona poczuła, że tak naprawdę wcale nie ma na to ochoty.
Dłonie Naylora pieściły jej plecy, zsunęły się do talii, potem dosięgły bioder.
– Och… – westchnęła, czując, jak rozpalają się w niej iskierki pożądania. Uniosła ramiona, oplotła nimi jego szyję i już z własnej woli oddała pocałunek.
Pogrążyła się w nieświadomości, zapomniała, po co do niej przyszedł, jeszcze pół godziny temu uznawała go za najohydniejsze z męskich stworzeń.
I wtedy nagle, niespodziewanie, znieruchomiał. W następnej chwili odepchnął ją od siebie.
Gapiła się na niego, powoli wracając do przytomności, nie wiedziała, co właściwie dzieje się wokół. Chwiała się jeszcze od niespodziewanej siły, z jaką działały na nią jego pocałunki, kiedy oznajmił drwiąco:
– Mów mi dalej, że nie należysz do każdego, kto tego zechce.
Słowa te podziałały na nią jak zimny prysznic. W jednej chwili odzyskała przytomność umysłu i, choć wciąż jeszcze miała na uwadze swoją posadę, zapragnęła nagle go udusić.
– Wiec dlaczego tu przyszedłeś?-syknęła gwałtownie. – Bo chyba nie po to, aby udowodnić niszczącą moc swego sex appealu?
Kipiała wściekłością i nie była pewna, czy nie rzuci się na niego z pazurami. I naraz jej świeżo nabyta skłonność do rękoczynów została skutecznie ostudzona: usta jej gościa wykrzywiły się leciutko, jakby jej sarkazm go rozbawił.
Wkrótce przekonała się, że była w błędzie. Naylor Massingham nie wyglądał na rozbawionego, wręcz przeciwnie.
– Chciałem powiedzieć pani, panno Everett, że jeśli pani stosunek do pracy nie ulegnie zmianie, zostanie pani wylana! – rzucił ostro, mierząc ją mrocznym spojrzeniem.
– Wylana? – poderwała się Leith, gotowa walczyć o swą opinię. Wiedziała, że pracuje bardzo dobrze, a on usiłował jej wmówić coś wręcz przeciwnego.
– Co jest nie w porządku z moją pracą? – rzuciła wyzywająco.
Nie odpowiedział od razu, niewzruszenie spoglądając w jej rozwścieczone, zielone oczy. A potem zapytał miękko:
– A co powiesz o kontrakcie Norwood & Chambers?
– To nieuczciwe! – wybuchnęła Leith. – Prace nad kontraktem Norwood & Chambers zostały rozpoczęte na długo przed moim przyjściem do firmy. Ja tylko…
– Dokończyłam go – wpadł jej w słowo i Leith wiedziała już, że przerzucił każdy papierek, aby tylko znaleźć jakiś błąd.
– Ale nie mogę brać odpowiedzialności za… – zaczęła i natychmiast dostała nauczkę.
– Jedną z zasad, jakie musi zaakceptować urzędnik, zajmujący tak eksponowane stanowisko – wycedził – jest ta, że kiedy sypią się gromy, bierzesz odpowiedzialność za wszystko, co opuszcza twoje biuro, czy podpisałaś to, czy nie!
Zadowolony z udzielonej lekcji dodał:
– Ponieśliśmy straty w transakcji Norwood & Chambers – wyjaśnił, po czym uprzejmie, zbyt uprzejmie, uzupełnił: – Zakończ znajomość z Travisem, a postaram się o tym zapomnieć.
– To szantaż! – oskarżyła go gniewnie i od razu stwierdziła, że nie przyjął tego najlepiej.
– Nazwij to jak chcesz, do diabła! – prychnął. Leith stoczyła krótką, wewnętrzną walkę. Była już bliska wyjawienia, że Travis nie jest i nigdy nie był jej kochankiem, ale rzuciła przelotne spojrzenie w stronę Massinghama. Z jego twardej, wojowniczej postawy wywnioskowała, że jej nie uwierzy. Przynajmniej dopóki nie opowie mu wszystkiego o Rosemary.
Po chwili wzięła się w garść. Do licha, przecież lubiła Rosemary i Travisa, uważała ich za swych przyjaciół, a jednak znalazła się o krok od zdrady.
Po drugim spojrzeniu na pracodawcę zdołała się opanować i znalazła dość sił, by wyjaśnić chłodno:
– Rozumiem, że chce mi pan dać do wyboru: albo zostawię Travisa, albo, o ile nie zdoła mnie pan dosięgnąć kontraktem Norwood & Chambers, będzie pan tak długo grzebał w umowach, w których miałam choćby minimalny udział, aż udowodni mi pan zaniedbania w pracy!
Nienawidziła kąśliwości, która znowu pojawiła się w jego głosie, gdy stwierdził:
– Równie zmyślna, jak śliczna! – po czym pochylił się i wziął do ręki aktówkę.
Przez chwilę z ulgą sądziła, że zabierze manatki i wyjdzie. Ale nie, on jedynie otworzył teczkę i wydobył z niej opasłą dokumentację. Podał ją Leith bez słowa wyjaśnienia.
Otworzyła skoroszyt, obejrzała uważnie pierwszą stronę i podniosła na niego pytające spojrzenie:
– Palmer & Pearson? Zazwyczaj nie…
– Teraz tak – odparł stanowczo i polecił: – Popracuj sobie nad tym. Może swawole wywietrzeją ci z głowy.
Z tymi słowy, jakby uznał, że poświęcił jej wystarczająco dużo cennego czasu, odwrócił się i wyszedł. Gapiła się w ślad za nim z buntem w oczach. Miała dość roboty i bez tego, a w dodatku ta praca wyglądała na bardzo odpowiedzialną.
Nie mogła przyjść do siebie po tej wizycie. Zanim położyła się spać, w duchu przeklinała go razem z jego ostrzeżeniami. W normalnej sytuacji, gdyby takie ostrzeżenie było niezbędne, Naylor Massingham nie zawracałby sobie głowy wizytami, zlecając je jednemu ze swoich pracowników. Miała jednak dość ludzkich uczuć, by w całej tej nieprzyjemnej historii dopatrzyć się paru pozytywnych zjawisk. Po pierwsze, wprawdzie udzielił jej ustnej nagany, ale jednocześnie dał do opracowania poważną dokumentację (nawet, jeżeli to uczynił wyłącznie dlatego, żeby nie miała czasu na inne zajęcia), co oznaczało, że słyszał pochlebne opinie na temat jej pracy. Po drugie – nawet, jeśli z jego punktu widzenia nie miał to być komplement – powiedział o niej: Równie zmyślna, jak śliczna.
Czy właśnie te słowa złagodziły choć trochę jego brutalność? Leith, zasypiając, nie myślała jednak o słowach, jakie padły między nimi. Prześladował ją tamten pocałunek… i to, że nie zdołała mu się oprzeć.
Około piątku wspomnienie pocałunku z Naylorem Massinghamem zupełnie wywietrzało z głowy Leith. Zaprzątały ją inne, o wiele ważniejsze sprawy. Czuła, że wpadła jak śliwka w kompot. I to w bardzo gorący. Rosemary nie wróciła od rodziców, Travis albo był jeszcze za granicą, albo czuł się lepiej, bo więcej się nie odezwał. O ile jednak z tej strony sprawy układały się po jej myśli, o tyle doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że w nowym skrzydle siedzi sobie facet, który dokładnie śledzi jej najmniejsze potknięcia.
Dlatego też po dwa i trzy razy sprawdzała wszystko, co lądowało na jej biurku. Oprócz normalnych zajęć musiała poświęcić sporo czasu i wysiłku sprawie Palmer & Pearson, którą Naylor powierzył jej. Do tej pory pracowała od rana do wieczora, a teraz zostawała w biurze długo po godzinach i jeszcze zabierała do domu pękatą teczkę.
W piątkowy poranek pojawiła się w biurze po nocy spędzonej na pracy i rozmyślaniach nad zmianą posady. Na Vaseyu świat się nie kończy, zdecydowała i od razu zreflektowała się, że żadna inna firma nie zapłaci jej aż tyle. Zważywszy, że nie otrzymała od Sebastiana nie tylko pocztówki, a co dopiero przekazu pieniężnego, był to poważny argument.
Żeby już nic nie brakowało do szczęścia, zadzwonił Jimmy Webb. Prosił o zwolnienie z powodów żołądkowych. Czytaj: ciężki przypadek kaca – pomyślała, wiedząc, że poprzedni wieczór spędził na przyjęciu urodzinowym u kolegów.
Był jednak doskonałym pracownikiem, więc choć wiedziała, że bez niego dzień będzie cięższy niż zwykle, współczująco poradziła mu, żeby wziął Alka-Seltzer i wracał do łóżka.
– Zobaczymy się w poniedziałek – powiedziała i wróciła do swej pracy, przerywanej odbieraniem telefonów, co zazwyczaj należało do obowiązków Jimmy'ego.
Wczesnym popołudniem miała już wszystkiego serdecznie dość. Było około wpół do trzeciej, kiedy musiała wyjść po dokumentację, którą w zwykłych warunkach przyniósłby jej Jimmy. Wracaj, Jimmy, wszystko ci przebaczyłam, myślała z lekkim rozbawieniem, wędrując po potrzebne papiery.
Mimo rozbawienia nie była w odpowiednim nastroju, aby przyjmować awanse Paula Fishera, który, nie zwracając uwagi na okulary i uczesanie w stylu starej panny, zawsze gotów był okazać jej swe zainteresowanie. Tym razem nadchodzili jednocześnie: ona z jednej, on z drugiej strony. Leith usiłowała wyminąć go szerokim łukiem. On, zdaje się, miał całkiem odmienne zamiary. W korytarzu było dość miejsca dla obojga, a jednak Fisher manewrował tak, że zderzyli się i wpadła w jego ramiona. Obrócił ją ku sobie.
– Leith – zaczął tonem, który miał brzmieć uwodzicielsko. – Jeżeli chcesz przeżyć najpiękniejsze chwile swego życia…
– Precz z łapami! – warknęła. – Jeśli przyciśnie mnie tak, żeby znieść twoje karesy, zgłoszę się do ciebie. Tymczasem trzymaj swoje brudne macki z dala ode mnie!
Odpychała go z całej siły, nie obchodziło jej, że ktoś może zobaczyć lub usłyszeć. Jego wzrok powędrował nagle za jej plecy i natrętne ramiona opadły, a ich właściciel spiesznie poszedł w swoją stronę.
Leith z ulgą powitała wolność, ale nieprzyjemne wydarzenie sprawiło, że cała się trzęsła. Odwróciła się – tylko po to, by zderzyć się z kimś po raz kolejny.
Mam naprawdę zły dzień, pomyślała, odpychając tego kogoś i znowu tracąc równowagę. Ramiona, które przytrzymały ją tym razem, nie miały niestosownych zamiarów. Leith szybko podniosła wzrok i napotkała czarne, jak noc, spojrzenie Naylora.
Przez długą chwilę wpatrywał się uważnie w zielone oczy.
– Cała drżysz! – zauważył.
Na ułamek sekundy zamurowało ją, w mrocznym spojrzeniu zdawała się czaić łagodność. A potem jego oczy powędrowały ku jej wargom i już wiedziała, że Naylor przypomniał sobie tamte pocałunki…
Gwałtownie wyrwała się z jego objęć.
– Mężczyźni! – syknęła wściekle.
Jego dłonie opadły natychmiast, a łagodność w spojrzeniu okazała się wyłącznie wytworem jej wyobraźni. Była tam już jedynie drwina.
– Nie mów mi, że się leczysz! – burknął pogardliwie. Leith wysoko uniosła głowę, minęła go i odeszła. Miała dość biura na ten tydzień. Naładowała pełną teczkę spraw, nad którymi mogła popracować w domu i dokładnie o piątej zamknęła drzwi. Wychodząc z budynku spostrzegła Paula Fishera.
Miała zamiar minąć go, nie zaszczycając nawet spojrzeniem, ale nie udało jej się uniknąć spotkania.
– Dzięki! – rzucił jej prosto w twarz.
– Za co? – zapytała chłodno, nie zatrzymując się.
– Panna Niedotykalska! Dzięki tobie właśnie oberwałem od starego Drewera. Zaproponował mi skrócenie długoterminowej umowy z firmą, jeśli nie zaprzestanę napaści seksualnych.
– Nie mógł trafić lepiej! – parsknęła mu w nos, i skierowała się w stronę samochodu.
Najwyraźniej Paul Fisher uważał, że naskarżyła na niego do kierownika, ale przecież nie zrobiła tego. Właściwie nie miała nic przeciwko temu, żeby uchodzić za skarżypytę, jeśli miało to uchronić inne kobiety przed znoszeniem jego wątpliwych awansów. Ktoś w końcu musiał na niego donieść, prawda?
Zerknęła w stronę jaguara, zaparkowanego na swoim stałym miejscu. Leciutki uśmieszek przemknął przez jej wargi. Czy Naylor Massingham nie był przypadkiem jedynym świadkiem tego zajścia? Wsiadła do samochodu i ruszyła z miejsca. Nie miała pojęcia, kto inny mógłby donieść na Fishera – i poczuła coś na kształt sympatii do swojego szefa.
Ciekawa była, jak długo im się przyglądał. Musiał widzieć całą albo prawie całą scenę, żeby mieć powód do posłania Paula Fishera na dywanik i przekonać Drewera, kto był winien zajściu.
Nagle uświadomiła sobie, że niemal przez całą drogę do domu myślała o Naylorze Massinghamie i w tejże samej chwili zadała sobie pytanie, które omal nie przyprawiło jej o zawrót głowy. Była wściekła, kiedy Alec Ardis ją objął, uściski Paula Fishera doprowadziły ją do mdłości… więc dlaczego nie czuła nic podobnego wtedy, kiedy wziął ją w ramiona Naylor?