Rozdział 6

Biurowiec w Indianapolis mógłby się właściwie znajdować w każdym innym dużym mieście – mnóstwo szkła, betonu, cicha popularna muzyka płynąca z dyskretnie umieszczonych mikrofonów i przystojna sekretarka przy biureczku recepcyjnym.

Na jedenastym piętrze znajdowały się gabinety dyrektorów. Największy z nich był umeblowany ze smakiem, tak aby stworzyć możliwie najlepsze warunki pracy. Ściany pomalowane na jasny orzech pokryte były do połowy piękną dębową boazerią, na podłodze leżał gruby dywan w odcieniu dobrze wypieczonej grzanki. Człowiek, który siedział za masywnym biurkiem, nie posiadał zapewne w swoim zapasie słów wyrażenia „błogi spokój" i na pewno obojętnemu były wszelkie boazerie i puszyste dywany.

Mike spodziewał się tego, co zastał. George Saxton miał pięćdziesiąt pięć lat. Był niemal zupełnie łysy, tylko za uszami wyrastały mu kępki włosów. Barczysty, nieco ciężki, miał złamany nos i małe, chytre oczka.

– Wdarł się pan tutaj! – burknął na widok Mike'a. – Pod fałszywymi pretekstem…

Mike stał naprzeciwko Saxtona, spokojny i zrównoważony, przynajmniej na pozór.

Miał na sobie świetnie skrojone szare flanelowe ubranie i starał się robić wrażenie człowieka bezgranicznie opanowanego i pewnego siebie. Nie zjawił się tu, żeby o cokolwiek prosić. Swoim spokojnym głosem wpłynął na decyzję kilku osób, od których zależała jego audiencja u szefa, ale ten nie reagował jak tamci.

– Mam wszystkie kwalifikacje do objęcia wakującego stanowiska w dziale finansowym. Przyznaję, że bardzo zależy mi na tym, by właśnie z panem pracować.

Oczy Sastona przypominały oczy węża. Widać nie w smak mu było to „z panem" zamiast „dla pana".

– Traci pan zarówno swój, jak i mój czas, wszystkie tego typu sprawy załatwia dział personalny. Żadnych wyjątków. Nie przedstawił pan referencji…

– Właśnie dlatego przyszedłem wprost do pana. Mike rzucił na biurko teczkę z papierami.

– Z ostatniej posady zostałem zwolniony z dnia na dzień. Sugerowano, że jestem malwersantem. Jeżeli kierownik działu personalnego zadzwoni do mojej byłej firmy, nie omieszkają go o tym poinformować. Powiedzą mu, że jestem zwykłym złodziejem.

George Saxton z zasady nie okazywał zaskoczenia, ale teraz uniósł brwi i poruszył się w fotelu. Jego szare oczy spojrzały prosto w czarne oczy Mike'a. Przez kilka sekund żaden z nich nie odezwał się ani słowem.

Wreszcie Saxton odchrząknął.

– Więc co, u licha, skłoniło pana – spytał nie bez irytacji – żeby do mnie przyjść?

Mike nie tracił pewności siebie. Grał o wysoką stawkę i dobrze zdawał sobie z tego sprawę.

– Zanim do pana przyszedłem – powiedział spokojnym głosem – dowiedziałem się, z kim będę miał do czynienia. Wiem, że kupił pan to przedsiębiorstwo, gdy groziło mu bankructwo, i w bardzo krótkim czasie postawił je na nogi. Przy minimalnej ilości kapitału, za to z szaleńczą odwagą. Wykonał pan taki zabieg nie po raz pierwszy. Udało się to panu raz w Dayton i drugi w Gncinnati. To pański ulubiony numer. Kupić upadającą firmę, podnieść ją, pozostawić w dobrych rękach i zabrać się do następnej akcji ratunkowej. Wiem, że rozgląda się pan bez większych rezultatów za kimś, komu mógłby pan powierzyć to pańskie najnowsze odratowane dziecko.

Widząc, że Saxton zaczyna się niecierpliwić, Mike dodał jeszcze kilka prywatnych informacji.

– Wiem, że ma pan trzy córki – powiedział szybko. – I lubi pan podróżować. Urodzi! się pan w Bostonie, skończył Uniwersytet Browna i mieszkał w domu studenckim z niejakim Jasonem Stuartem.

Po chwili milczenia Mike wyciągnął z rękawa ostatni atut.

– Jeżeli zechce pan zajrzeć do tej teczki, stwierdzi pan, że pracowałem dla firmy Stuart-Spencer w San Francisco. Jason Stuart był moim szefem. Ten sam, z którym mieszkał pan za studenckich czasów.

Jedynie lekka bladość pod opalenizną twarzy Mike^ zdradzała jego zdenerwowanie.

– Przyszedłem do pana – powiedział wreszcie – ponieważ jest pan dokładnie takim menedżerem, z jakim chciałbym pracować. I także dlatego, że pan dobrze wie, jakim człowiekiem był i jest Jason Stuart.

Zapanowała cisza. Saxton siedział nieruchomo w swoim fotelu. Teczki nie otworzył. Mijały sekundy, jedna dłuższa od drugiej.

Nagle wielka, twarda dłoń wyciągnęła się do Mike^.

– Niech się panu nie zdaje, że będzie panu lekko – mruknął Saxton. – Jeżeli rzeczywiście chce pan dla mnie pracować, Ianelli, to niech pan zacznie od zaraz.

W dziewięć godzin później Mike wsiadł z powrotem do swojego samochodu. Szalała marcowa wichura. Zbliżała się północ. Wóz Mike'a był jedynym autem na parkingu.

Mike odchylił się, ziewnął szeroko i z wielkim wysiłkiem powstrzymał się od triumfalnego okrzyku. Jakże pragnął, by u jego boku siedziała teraz Maggie.

Rozstał się z nią sześć tygodni temu. Przez ten czas szukał, jak szalony, pracy. Nie robił tego dla Maggie, ale dla samego siebie. Ale gdyby jej nie było, nie zdobyłby się chyba na dzisiejszy wyczyn. To ona, zielonooka czarodziejka z Filadelfii, skłoniła go, nawet o tym nie wiedząc, do podjęcia takiego ryzyka. Ona, obca dziewczyna, która mu zaufała, wzięła go w ramiona i oddała mu się, ślepo wierząc w jego uczucia.

Kilkanaście razy chwytał za słuchawkę, by zadzwonić do niej, ale nigdy nie mógł się na to zdobyć. Czuł, że nie powinna wiązać się z człowiekiem bez pracy, z człowiekiem załamanym i zgorzkniałym.

Napisał do niej jeden' starannie wyważony liścik i zamierzał napisać drugi, potwierdzający spotkanie na początku kwietnia – i tyle.

Był jej bezgranicznie wdzięczny za to, co mu data, ale właśnie dlatego nie chciał się z nią wiązać Wciąż powtarzał sobie: Ianelli, nie nalegaj, nie naciskaj, może ona cię wcale nie chce, może był to chwilowy kaprys, może potrzebny jej był obcy człowiek, do którego można się było na chwilę przytulić, no i trafiło na ciebie. Przeżyli dwa wspaniałe dni, o których być może pragnęła zapomnieć.

Pierwszy weekend kwietnia wydawał mu się oddalony o całe wieki.

Twarz, patrząca na nią z lusterka, była obojętna i spokojna. Maggie zamknęła puderniczkę i zapięła pasy. Samolot wylądował gładko, bez przykrych podskoków. Toteż uczucie – strachu, które ściskało jej gardło, nie mogło być wynikiem twardego lądowania.

Ludzie wstawali, wyjmowali bagaże ze schowków. Maggie nie mogła się zdobyć na to, by wstać z fotela. Dopóki była w samolocie, czuła się stosunkowo spokojnie i bezpiecznie. Było ciepło. Jedzenie niezłe. Kiedy dwie godziny wcześniej opuszczała dom, myślała, że cieszy się na spotkanie z Mikiem, że jest ono ważne i potrzebne. Chciała mu pokazać swoją niezależność i samej sobie dowieść, że to, co uważała za miłość, było tylko iluzją.

Może powinna po prostu wrócić do domu? Najlepiej schować się w ubikacji i zostać w niej do odlotu.

Jednakże po chwili wstała i wolnym krokiem przeszła do hali przylotów.

Mike obserwował uważnie kłębiący się tłum. Wzrok jego spoczął wreszcie ma bramce, przez którą przechodzili pasażerowie z Filadelfii. Ukazywali się w niej najrozmaitsi ludzie, starzy, młodzi, mężczyźni, kobiety i dzieci, ale rudej dziewczyny ani śladu.

Przestraszył się. Na pewno nie przyjechała. Musiało jej się coś stać. Bał się takiej sytuacji od tygodni. Że nie będzie mogła albo nie będzie chciała go zobaczyć. Że znalazła sobie innego mężczyznę, że zapomniała o nim, człowieku bez pracy, który nie miał jej nic do zaofiarowania.

Serce biło w piersi Mike'a jak młotem.

Wreszcie ukazała mu się sylwetka Maggie. Szła tuż za jakimś jasnowłosym, rozczochranym chłopcem. Wyglądała na osobę zrównoważoną, chłodną, w każdym razie nie na kobietę, która spieszy się, by paść w ramiona kochanka.

Nie spodziewał się, że będzie taka spokojna, obojętna i pewna siebie. Ze zdumieniem obserwował jej staranny makijaż, elegancki, ale skromny kostium, buty na wysokich obcasach, na których poruszała się swobodnie. Tylko oczy miała te same, co wtedy. Zielone, połyskliwe, cudowne. Spojrzały na niego i uśmiech pojawił się na jego twarzy.

Liczył na ten swój uśmiech, wiedział, że potrafi nim wyprowadzić z równowagi nawet zakonnicę. Liczył na to, że przypomni jej błękitną sypialnię. Maggie odpowiedziała mu chłodnym spojrzeniem.

Zlustrowała go od stóp do głów. Wyglądał wspaniale, przybyło mu kilka kilogramów, ale nadal był smukły i zgrabny, tyle że dżinsy nieco ciaśniej przylegały do jego wąskich bioder.

Był wyraźnie rozluźniony. Szedł pewnym siebie, trochę nawet kogucim krokiem, no i uśmiechał się niemal zaczepnie. Do całego świata, pomyślała Maggie, ale nie do mnie.

– Cześć, Mike – powitała go obojętnym tonem i podała mu rękę.

Zdawał się nie zrażony jej chłodem.

– Cześć, Flannery, nie poznałem cię, jak Boga kocham. Co za elegancja. Gdzie nasz worek, który mnie niemal przyprawił o lumbago?

Słowo „nasz" ukoiło nieco jej napięte nerwy. Mimo to nie poddała się od razu.

– Najwyższy czas, żebym nauczyła się mądrze pakować – oświadczyła. – Praktykuję tę umiejętność. Wnoszę z twoich liścików, że wyprowadziłeś się z Kalifornii? – dodała.

– To prawda – odparł krótko. Nie chciał się teraz wdawać w rozmowę o swojej pracy.

– Już byłem na naszych włościach – oświadczył. – Nie masz pojęcia, jak tam teraz pięknie. Rzeka zrobiła się wąska i potulna, trudno byłoby ją posądzić o lutowe bezeceństwa. Wszystko wokół kwitnie.

Nie odpowiadała, więc ciągnął dalej.

– Nie miałem zbyt wiele czasu, ale naprawiłem niektóre urządzenia. Wyobraź sobie, że mamy ciepłą wodę.

Gdy wyszli na dwór, ogarnął ich ożywczy powiew wiatru. Cały świat pachniał wiosną. A niech to wszyscy diabli!

– Jestem gotowa włożyć wiele wysiłku w to, żeby jak najszybciej przygotować tę ruderę dla przyszłego nabywcy – powiedziała Maggie.

– A więc jedźmy – uśmiechnął się znowu Mike, trochę może mniej spontanicznie.

– Słuchaj – powiedział, gdy już siedzieli w samochodzie. – Dobrze wiem, że nie masz ochoty pozbywać się tego domu, zakochałaś się w nim od pierwszego wejrzenia. Wspomniałaś, że można by go wynająć jakiejś instytucji. Rozpatrzyłem tę możliwość…

– To był głupi pomysł – przerwała Maggie. – Nie martw się, jestem rozsądną osobą. Całe moje życie związane jest z Filadelfią. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Oczywiście, że sprzedamy tę ruderę, tak jak tego chciałeś.

Mike wyprostował się i wcisnął sprzęgło. Maggie zerknęła na niego z ukosa. Wyglądał na człowieka bardzo opanowanego, pewnego siebie, gotowego stawić czoło wszelkim wyzwaniom losu.

– Z początku byłem przekonany – mówił teraz – że sprzedaż domu jest czymś koniecznym, ale później zacząłem się zastanawiać nad jakąś alternatywą i twoim pomysłem wynajęcia go jakiejś instytucji. Indianapolis położone jest w niewielkiej odległości od kilku miast różnej wielkości: Louisville, Cincinnati, Dayton, St. Louis, Gary, Cleveland. Z każdego z nich można tu przyjechać samochodem w kilka godzin. Jak mówiłaś, zarówno duże, jak i małe przedsiębiorstwa pragną obecnie kształcić swoich menedżerów. Łączenie nauki z wypoczynkiem jest dziś bardzo modne. Twój pomysł, żeby stworzyć ośrodek szkoleniowy…

– Jest chyba całkiem niezły, więc może ludzie, którzy kupią nasz dom, skorzystają z niego – uśmiechnęła się Maggie.

Mike zamilkł i zapalił motor. Samochód ruszył przez słoneczne ulice Indianapolis. Było piątkowe popołudnie. Szosy były zatłoczone, a na skrzyżowaniach tworzyły się korki.

Mike czuł się fatalnie. Nie znał przyczyny złego humoru Maggie. Może była przemęczona. Miała do tego prawo. A niech to diabli wezmą, pomyślał, dlaczego wyobrażałem sobie, że od razu padnie mi w ramiona? Idiota ze mnie.

Jakże tego pragnął. Jakże chciał móc sobie pożartować na temat worka wypełnionego ogromną ilością najrozmaitszych potrzebnych i niepotrzebnych przedmiotów. Jakże chciał, żeby była beztroska, wesoła, nawet, żeby irytował go trochę jej optymizm, jej wieczne bujanie w obłokach…

Spojrzał ukradkiem na jej ręce i zauważył, że ma poobgryzane paznokcie. Cała Maggie, pomyślał. Na następnym czerwonym świetle spojrzał z ukosa na jej piersi. Jakże były malutkie. To także cała Maggie. Wiosenny wiatr zmierzwił jej włosy, a zielone oczy lśniły jak szmaragdy.

Nagle wszystko zrozumiał. Była dotknięta jego skąpymi liścikami, brakiem zainteresowania.

– Możesz mi wierzyć lub nie – odezwał się po chwili – ale chyba sto razy chwytałem za słuchawkę, żeby do ciebie zadzwonić. Był powód, dla którego…

– Wcale nie spodziewałam się telefonu od ciebie, przecież pisałeś. Nie warto było rozmawiać na temat domu przed następną inspekcją. Doskonale to rozumiem – odparła.

Poczuł, jak wzbiera w nim złość na samego siebie.

Trzeba było zadzwonić do niej, nie tylko zadzwonić, ale pisać długie listy. Ale jak wytłumaczyć dziewczynie motywy postępowania mężczyzny, który nie chce się narzucać? Zresztą, może Maggie wcale nie miała ochoty na długie telefoniczne rozmowy?

Wjechali na autostradę.

Ona cię nigdy na serio nie chciała, Ianelli, powiedział sobie Mike i zwiększył szybkość.

Nigdy nie byłaś zakochana w tym człowieku, mówiła sobie tymczasem w duchu Maggie.

– Tym razem spędzimy weekend znacznie przyjemniej – odezwał się Mike po długim milczeniu. – Pogoda jest wspaniała.

– O tak, na pewno będzie przyjemniej.

Wreszcie wjechali na wąską drogę prowadzącą do domu. Ogarnęły ich wspomnienia wspólnie spędzonych chwil. Maggie poczuła obawę przed ponownym wkroczeniem do starego domu.

Mike odkręcił szyby. Do wnętrza wozu wdarł się rozkoszny zapach hiacyntów i bzu. Wielkie dęby i buki szumiały młodymi liśćmi. Poczuli woń trawy i kwitnących ziół.

Dom ukazał im się znienacka. Mike z fantazją zajechał przed ganek i zatrzymał samochód.

– Czy tak go zapamiętałaś?

– Nie, niezupełnie.

Co za wspaniały widok, pomyślała Maggie. O takim domu zawsze marzyłam. Tu odnalazłabym spokój. Ale czy potrafiłabym zapomnieć, co wydarzyło się w błękitnej sypialni?

– Pomyślałem sobie, że będziesz głodna, gdy przyjedziemy. Tym razem mamy wcale nieźle zaopatrzoną spiżarnię – oświadczył Mike. – Przeniosłem się w tę okolicę dopiero miesiąc temu. Nie mam jeszcze mieszkania, koczuję na razie w gościnnych pokojach mojej firmy. Wszystkie weekendy spędzałem tutaj i zreperowałem, co się dało.

Weszli do środka. Maggie stanęła jak wryta. Spojrzała ze zdumieniem na wyfroterowaną podłogę, błyszczące szyby okien, wspaniale wypolerowany marmur kominków.

Z kątów poznikały gęste pajęczyny, uleciał gdzieś zapach kurzu i brudu.

Na parapecie okiennym stała szklanka z czystą wodą, a w niej bukiet polnych kwiatów.

Poczuła ucisk w gardle ze wzruszenia. Zabrakło jej słów.

Mike pocierał obolały kark. Nie był pewny, dlaczego Maggie wiąż stoi na środku pokoju.

– Może chciałabyś zobaczyć kuchnię? – zaproponował. Maggie oderwała wzrok od bukietu.

– Owszem – zgodziła się.

– Nie chciałem nic zmieniać bez porozumienia z tobą. Po prostu wynająłem kobietę, która tu trochę posprzątała – wyjaśniał.

– Widzę.

To musiała być naprawdę wspaniała sprzątaczka. Wszystko lśniło czystością, nawet półki w szafach ściennych i same ściany.

Maggie już w czasie pierwszego pobytu w tym domu zachwyciła się kuchnią, ale dopiero teraz doceniła w pełni jej urodę.

Poza tym Mike rzeczywiście zadbał o prowiant. Na stole leżała duża kiść bananów, obok puszka z ulubionym gatunkiem kawy Maggie, kilka rodzajów suszonych owoców i, najważniejsze, istna góra ślazowych cukierków. Ach, do licha, jak mógł tak sobie z niej zakpić?

Mike stał oparty o ścianę z rękami w kieszeniach i speszony jej milczeniem, obserwował ją uważnie.

– Myślałem o tym, żeby zrobić tu gruntowny remont, ale zdecydowałem, że pewnie sama będziesz się chciała tym zająć.

– Nie trzeba tu niczego zmieniać! – krzyknęła Maggie. – Absolutnie nic! Ta kuchnia jest wspaniała!

Mike spojrzał na nią ze zdumieniem.

– Kochanie, wszystko tu jest przestarzałe, niefunkcjonalne…

– To jest wiejska kuchnia. Nie musi być nowoczesna. Można zainstalować lepsze oświetlenie i poszerzyć parapety. To wszystko. Na oknach powiesimy kraciaste zasłony, postawi się też kilka doniczek, na ścianach można umieścić trochę miedzianych naczyń i tyle. Ludzie, którzy kupią ten dom, powinni to zrobić – dodała pospiesznie. – Jeżeli będą mieli trochę oleju w głowie.

– Jeżeli będą mieli trochę oleju w głowie – powtórzył Mike. – Linoleum jest w strzępach – dodał. – Trzeba by przynajmniej z tym coś zrobić.

– Wiem – zgodziła się Maggie. – Ale żadna kobieta nie powinna w takich sprawach decydować za inną.

– Trzeba jednak jakoś uatrakcyjnić ten dom, bo inaczej nikt go nie kupi. No, ale pogadamy o tym później. Na razie mogłabyś się przebrać, a ja przygotuję kolację.

– Dobrze.

Maggie chwyciła swoją walizeczkę i pobiegła na górę. Była zła aa Mike'a i na siebie. Czyż to nie ona powinna przygotować kolację dla Ianellego w tej przeklętej kuchni?

Skarciła się w duchu. Cóż za idiotyczny pomysł! Trzeba się wziąć w garść. Być silną, silną jak głaz.

Zajrzała do błękitnej sypialni i opadły jej ręce. Mike najwyraźniej przygotował ją dla niej. Okna były otwarte, łóżko zasłane niebieską pościelą i narzuconym na kołdrę śnieżnobiałym kocem.

Rzuciła walizeczkę na kanapę. Mike starał się zrobić na niej dobre wrażenie, to pewne. Cukierki ślazowe, kwiaty, biały koc.

Wszystko to było bardzo sympatyczne, nie tłumaczyło jednakże dwumiesięcznego milczenia. Chciał po prostu być miły w stosunku do dziewczyny, z którą spędził dwie noce. O tym należy czym prędzej zapomnieć, skarciła się.

Zdjęła żakiet i spódnicę. Wyjęła z walizki parę ciemnobeżowych dżinsów, bluzkę w brązowe paseczki i gruby biały sweter.

Związała włosy w koński ogon i zeszła na dół. Mike'a nie było ani w kuchni, ani w żadnym pokoi na parterze. Na stole leżał widelec i korek od butelki. Drzwi na podwórko były otwarte.

– Tu jestem, Maggie!

Загрузка...