ROZDZIAŁ TRZECI

Nie zamieniła z nim ani słowa przez następne cztery godziny. Rejs popołudniowy przebiegł gładko, ponieważ krokodyle łaskawie ukazywały się turystom, Kiedy wszyscy wysiedli, Rose zmyła pokład, a potem spędziła kilkadziesiąt minut nad silnikiem. Nikt na nią nie czekał w domu, nie było gdzie się spieszyć.

– Jutro masz wolny dzień – szepnęła do łodzi, chowając pod fotele tablicę informacyjną, zamiast wystawić ją na pomoście. – Zasłużyłaś sobie na to. – Gdy odwróciła się, stwierdziła, że z desek pomostu przygląda się jej Ryan Connell.

– Wystarczająco już brudna?

Rose, cała w plamach z oleju silnikowego, spłonęła rumieńcem.

– Gdzie ciężka praca, tam i brud; nie mam się czego wstydzić.

– Mam nadzieję, że dzisiaj nie zasłużyłem sobie na opinię bezczynnego bogacza. Wytropiłem krokodyla!

Rose nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– Wyobrażam sobie twarze moich turystów, kiedy na zdjęciach zobaczą, że z ogona ich „krokodyla” wyrastają gałązki. – Zawahała się na moment. – Nie zdążyłam podziękować. To było… bardzo miłe z pana strony.

Przyglądał się jej z zagadkowym wyrazem twarzy.

– Zazwyczaj nie staram się być przesadnie miły.

– Doprawdy?

– Tak – powiedział z ociąganiem. – Skończyła już pani na dzisiaj?

Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wejść na pomost, ale żachnęła się z irytacją. Dlaczego przy tym człowieku czuje się tak nieswojo?

– Dziękuję, dam sobie radę.

– Nie wątpię – mruknął i cofnął się o krok. – Niech mi pani powie – przez chwilę jakby szukał właściwych słów – czy w domu jakiś mężczyzna przygotowuje właśnie dla pani kolację i ustawia pantofle przy łóżku?

W pierwszej chwili Rose chciała powiedzieć coś żartobliwego i kąśliwego, ale kiedy przypomniała sobie, że dom czeka na nią pusty, natychmiast spochmurniała. Ryan Connell dostrzegł to.

– Przepraszam, jeśli powiedziałem coś niewłaściwego – powiedział speszony. – Chodziło mi…

– Nie, wszystko w porządku – ucięła Rose.

– W takim razie… – Widać było, że Ryan Connell stara się o beztroski ton. – Mój sekretarz ma wolne popołudnie, więc moglibyśmy zjeść u mnie kolację.

– Co takiego? – zapytała głosem ochrypłym ze zdumienia.

– Ja miałabym z panem zjeść kolację? Chyba pan żartuje.

– Kiedy już lepiej mnie pani pozna, zobaczy pani, że bardzo rzadko żartuję.

– Ani mi się śni poznawać pana lepiej, doktorze Connell.

– Mam na imię Ryan.

– Doktorze Connell, żyjemy w innych światach i nic nas nie łączy. – Zerknęła na swoje gołe nogi, pokryte plamami oleju. – Ma pan z pewnością na jachcie drogie meble i nie chciałabym ich pobrudzić.

– Może aż tak bardzo mi na tym nie zależy.

Zerknęła podejrzliwie na jego twarz, ale nie dostrzegła w niej śladu drwiny.

– Jeśli dobrze zrozumiałem – ciągnął Ryan – przez ostatnie dwa lata udzielała pani w Kora Bay porad lekarskich, więc mój przyjazd odbiera pani zajęcie.

– Pan ma kwalifikacje, a ja nie. Koniec, kropka.

– Tak czy owak, zapraszam panią na kolację.

– Nie dzisiaj – odrzekła, ale w jej głosie mniej już było stanowczości. Usiłowała ominąć Ryana, ale on chwycił ją za rękę. – Proszę mnie puścić. Chcę wrócić do domu i wziąć kąpiel.

– A więc jedyną przeszkodą jest ten olej?

– Powiedzmy.

– Może uda mi się pomóc. – Zanim Rose zdążyła się zorientować, silne ręce porwały ją w powietrze. – Mam dobry środek na takie uparte plamy.

– Co pan sobie… Proszę mnie puścić… Natych…

– Słowa protestu uwięzły Rose w gardle, gdy zobaczyła, że z drugiego końca pomostu z zaciekawieniem i rozbawieniem przypatruje im się grupka turystów.

– Za chwilę panią uwolnię – obiecał Ryan, który najwyraźniej nic sobie nie robił z takich protestów. Byli już na pokładzie „Mandali”; szerokie, mahoniowe drzwi do kabiny były otwarte na oścież.

Rose tymczasem oniemiała ze zdumienia i ze złości. Przez dwadzieścia sześć lat życia nigdy jeszcze nie została potraktowana tak obcesowo. I to przez kogo? Przez jakiegoś szaleńca, który porywa ją do swojej twierdzy.

Właśnie: do twierdzy! Powinna więc się wyrywać, krzyczeć na całe gardło, zaalarmować wszystkich turystów w promieniu kilometra, a przecież nie robiła tego. Dlaczego? Co zasznurowało jej usta? Dlaczego poddała się uściskowi tych opiekuńczych ramion, które niosą ją do…

Do łazienki. Ryan Connell długimi krokami przemierzył pomieszczenie, które służyło do rejestracji chorych, i nogą popchnął drzwi.

Rose nigdy jeszcze nie widziała czegoś podobnego.

Ściany, sufit i podłogę olśniewająco białej łazienki wyłożono pięknie wyszlifowaną włoską glazurą. Nigdzie nie widać było luster, ale na dobrą sprawę w zupełności zastępowały je kafelki. Pośrodku, wpuszczona w podłogę, znajdowała się ogromna wanna: w istocie malutki basenik wypełniony parującą wodą, która czekała na ukojenie zmęczonego ciała. Ryan Connell ramieniem przycisnął jakiś guzik przy drzwiach, a woda w kąpieli zafalowała z bulgotem.

Dopiero teraz Rose zaczęła się rozpaczliwie szarpać i wyrywać.

– Proszę mnie puścić! – zawołała i ręką ściśniętą w pięść uderzyła go w ramię. – Co pan sobie wyobraża?

– Chciała się pani wykąpać. Proszę, nie trzeba daleko chodzić.

– Nie mogę… Nie mam ubrania na zmianę… Zostawię na pańskiej wannie grubą warstwę oleju. Muszę wracać do domu.

– Najpierw problem numer jeden – mruknął Connell i przycisnął stopą duży, żółtawy guzik koło wanny, która natychmiast zaczęła się napełniać pienistym płynem. – To znakomite mydło nie zostawi kropelki oleju nie tylko na pani, ale i na ściankach wanny. – Ryan Connell wskazał brodą stos białych materiałów w koszu pod ścianą. – A teraz problem numer dwa. Tutaj są ręczniki i szlafroki kąpielowe. Ponieważ w tej chwili pani ubranie jest równie brudne jak pani, więc radzę wykąpać się w nim, a potem zdjąć i powiesić na zewnątrz. Wyschnie, zanim zdążymy zjeść kolację.

– Nie mam zamiaru…

– Kąpać się w ubraniu? – zapytał z uśmiechem Connell.

– Doskonale panią rozumiem, znacznie lepiej kąpać się nago. Sądzę jednak, że w obecnej sytuacji poczuje się pani bezpieczniej, mając na sobie jedną czy dwie warstwy ochronne. Może… – na chwilę zawiesił głos – może tak będzie bezpieczniej dla wszystkich, – Jak pan śmie?! Proszę mnie puścić, i to natychmiast!

– Na pewno?

– Na pewno!

Ryan Connell postąpił o krok do przodu, a Rose natychmiast zrozumiała, co teraz nastąpi. Było już jednak za późno. Za późno na protesty, obronę i na wiele innych rzeczy. Jednym płynnym ruchem została opuszczona w pienistą kąpiel.

Pierwszym odczuciem była kojąca przyjemność. Rose pogrążyła się w czułym, puszystym objęciu piany. Kiedy się wyprostowała, stała po piersi w wodzie, a wędrujące po skórze bąbelki pieściły zmęczone ciało. Popatrzyła na stojącego nad nią mężczyznę i przymknęła oczy. To niemożliwe. To sen. To nie dzieje się naprawdę.

I nagłe zdała sobie sprawę z tego, że znalazła się na łasce i niełasce prawie nie znanego jej mężczyzny. Mógł zrobić z nią, co chciał. Wątpliwe, by ktokolwiek na przystani usłyszał krzyki dochodzące głęboko z wnętrza jachtu. Spojrzała na niego, a w jej oczach zamigotał strach.

– Pani O’Meara – powiedział miękko. – Chcę panią tylko doprowadzić do porządku i nakarmić. Gdyby tylko pani wiedziała, jak pani teraz wygląda… Natychmiast się czuje, że ktoś musi się panią zaopiekować.

– Bardzo pan łaskaw, ale sama najlepiej o siebie zadbam. Spod ręki rozzłoszczonej Rose prysnęła piana.

– W porządku. – Ryan Connell odskoczył o krok. – Dzisiaj jednak ja muszę się panią zająć. Jeśli na przyszłość zamierza pani ograniczyć lunch do paczki krakersów, to proszę nie robić tego pod oknami mojego jachtu. Trudno mi znieść widok głodującego stworzonka… Szczególnie tak uroczego jak pani.

– Doktorze Connell… – zaczęła podniesionym głosem Rose.

– Już mnie nie ma – przerwał jej. – Na drzwiach jest zasuwa, ale zapewniam, że nikt nie będzie pani niepokoił. Kolacja czeka, kiedy tylko będzie pani gotowa.

Ledwie za wychodzącym zamknęły się drzwi, Rose wyskoczyła z wanny i przekręciła zamek. Usłyszawszy metaliczny trzask, oparła się z ulgą o framugę. Była sama, a on nie mógł teraz wejść. Wprawdzie i ona nie mogła spokojnie pójść do domu, na razie jednak najważniejsze było to, że od doktora Ryana Connella oddziela ją zapora drzwi.

Popatrzyła na siebie. Szorty i mało reprezentacyjna koszulka były mokre i pokryte pianą. Owszem, może się opierać, krzyczeć, ale tylko po to, żeby przemoknięta i na pół brudna powlec się do smutnego domu. A tu czekała na nią wspaniała, odprężająca kąpiel, jakiej nigdy jeszcze w życiu nie zaznała. I… kolacja z doktorem Connellem.

Decyzja zapadła nagle. Doktor Ryan Connell stanął nie proszony na jej drodze, a ona ma prawo z tego skorzystać. Jest dostatecznie bogaty, żeby zaspokoić niewinny kaprys. Kolacja, oczywiście, nie, ale kąpiel? Chciała sobie dzisiaj pozwolić na kaprys, który na chwilę przesłoniłby wszystkie zmartwienia i kłopoty. Zdecydowanymi ruchami pozbyła się ubrania i weszła do wody.

Spędziła w wannie ponad godzinę. Woda utrzymywała stałą temperaturę, a okazało się, że w jednym miejscu obudowa wanny uformowana jest w kształt siedzenia, pozwalającego wygodnie usiąść i oprzeć głowę o kafelki. Rose przymknęła oczy i zapadła w półsen, w którym rozpłynęły się myśli o dziadku, kłopotach finansowych i o natrętnym doktorze Connellu…

Kiedy się ocknęła, opuszki palców miała pomarszczone jak suszone śliwki, ale nie widać już było na nich nawet najdrobniejszej plamki. Szybko uprała szorty oraz koszulkę, a potem z ociąganiem wyszła z wanny. Jednym ręcznikiem wytarła całe ciało, drugim podsuszyła włosy, a następnie owinęła się w gruby szlafrok. Wzięła głęboki oddech. Trzeba stawić wreszcie czoło światu, kredytom bankowym, pustemu domowi, ale… Ale najpierw trzeba stawić czoło Ryanowi Connellowi.

Najlepiej byłoby włożyć na siebie mokre ciuchy, otworzyć drzwi, powiedzieć dumnie: „Dziękuję za kąpiel i przepraszam za tych kilka kropel na dywanie”, a potem dumnym krokiem ruszyć do mahoniowych drzwi. Do pustego świata.

Przyglądała się w zamyśleniu swoim stopom. Nie polakierowane paznokcie. Tak, z pewnością w niczym nie przypomina kobiet, pośród których Connell się obraca. Wzbudzam w nim współczucie, pomyślała, łaskawe współczucie bogacza dla nędzarki. Znowu poczuła złość i zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi łazienki.

Ryan rozmawiał właśnie przez telefon w pokoju za salką recepcyjną. Wystarczyło tylko rozsunąć drewniane drzwi, a biurowe pomieszczenie rozszerzało się w elegancki salon.

Uśmiechnął się na widok zdumienia w jej oczach, wskazał ręką butelkę, która mroziła się w wiaderku, i stojący obok kieliszek, a sam dalej mówił do słuchawki.

– Skoro płuca są już wolne, nie ma powodu, żeby chłopak zostawał w Cairns. W domu znacznie szybciej dojdzie do siebie. – Po drugiej stronie padło jakieś pytanie, na które odpowiedział: – Tak, w Kora Bay jest już lekarz i od tej chwili sami możemy przeprowadzać wszystkie rutynowe badania oraz zabiegi.

Rose stanęła w pąsach. „Od tej chwili”. Od tej chwili nie jest już potrzebna w Kora Bay. Nie jest potrzebna w domku dziadka. Podeszła do stolika, wyjęła z lodu butelkę i przyjrzała się jej nieufnie. Szampan, tak jak przypuszczała. Starannie odstawiła luksusowy trunek na miejsce, a potem usiadła na skraju kanapy, możliwie jak najdalej od Jego Wielmożności Doktora Ryana Connella. Czuła się jak uczennica, która przez pomyłkę weszła do nie swojej klasy.

Dwie minuty później właściciel „Mandali” odłożył słuchawkę i przyjrzał się gościowi. Z głową wtuloną w ramiona, z podkrążonymi oczami i dłońmi zaciśniętymi w pięści, Rose wydawała się zagubiona i wystraszona. Ryan Connell podszedł do stolika, aby uzupełnić swój kieliszek.

– Nie pije pani?

– Nie, a przynajmniej…

– Nie ze mną, rozumiem. – Pokiwał głową i przeszedł przez pokój. Rose zerwała się i ciaśniej oplotła połami szlafroka. Był gruby i miły, ale pod spojrzeniem Connella, które niezmiennie przypominało jej, że jest kobietą, czuła się naga.

– Powtarzam, że nie żywię wobec pani żadnych niebezpiecznych zamiarów. – Przez chwilę patrzył w jej wielkie, zielone oczy, a potem spytał: – Zgadła pani, o kim rozmawiałem?

– Uhm – mruknęła. – O Lennym Carterze.

– Tak. Miał jeszcze trochę wody w płucach, wysłałem go więc do Cairns. Przed chwilą zadzwonili, że wszystko już w porządku.

– Wspaniale.

– Dzięki pani – powiedział, a kiedy pokręciła głową, dodał: – Z prośbą o pomoc odruchowo zwrócili się do pani.

Gdyby zaczęli dopiero szukać lekarza, to zanim dowiedzieliby się o mnie, chłopak już by nie żył. Tak więc uratowanie mu życia to pani zasługa.

– Przynajmniej na ostatek mam jakąś zasługę – mruknęła z goryczą.

– A jakie ma pani wykształcenie medyczne? Jeśli jest pani dyplomowaną pielęgniarką, mogę panią zatrudnić u siebie.

– Mówiłam już panu, że nie mam odpowiednich kwalifikacji.

– To dlaczego zatrudniono panią w punkcie pierwszej pomocy? Zaczęła pani studia medyczne?

Rose stanęła w oknie i milczała przez moment.

– Skończyłam studia – oznajmiła przyciemnionej szybie.

– Tutaj, w Australii?

– W Brisbane.

Poczuła, jak Connell staje za nią, ujmuje za ramiona i odwraca do siebie.

– Więc po co, u diabła, bawi się pani w pływanie z wycieczkami, zamiast prowadzić praktykę lekarską? Jaki w tym sens?

– Mówiłam już, że nie mam tytułu lekarza. Nie odbyłam stażu.

– Zaraz, chwileczkę… – powiedział Ryan, zmarszczywszy brwi. – Więc zdała pani wszystkie egzaminy i tylko nie odbyła pani stażu, tak?

– Nie, to znaczy… – Rose odsunęła od siebie jego ręce – to znaczy, może zrobię go teraz.

– Dlaczego dopiero teraz?

– Bo nie jestem już tutaj potrzebna. Będą mieć pana.

– Rozumiem – powiedział, chociaż z jego oczu nie wynikało, żeby cokolwiek pojmował. – Przed samą metą zrezygnowała pani ze studiów, żeby jako niewykwalifikowana siła zatrudnić się w punkcie medycznym w Kora Bay?

Rose wiedziała, jak nieprawdopodobnie brzmi jej wyjaśnienie, z drugiej jednak strony nie miała sił, żeby wszystko tłumaczyć do końca. Nie chciała dziś mówić o dziadku, chorobie i śmierci. Nie dziś, nie tutaj.

– Tak – mruknęła półgłosem. – A poza tym… lubię krokodyle.

– I pewnie turystów – rzucił ironicznie, a ona zaczerwieniła się.

– Nie wiem, co pan dokładnie ma na myśli, ale w Kora Bay trzeba lubić turystów, żeby zarobić na chleb. Całe miasteczko z nich żyje. – Znowu usiadła na kanapie. – A jak się pan tutaj znalazł?

– Mój jacht to pływające ambulatorium, które przenosi się z jednej miejscowości wypoczynkowej do drugiej, w zależności od potrzeby. Skontaktował się ze mną ten wasz Roger Bain i spytał, czy nie zatrzymałbym się tutaj na dłużej. Zawarliśmy umowę na pół roku, a potem zobaczymy.

– Ale… – Z doświadczeń Rose wynikało, że w taki sposób radzą sobie lekarze, którzy nie mogą znaleźć stałej klienteli i dlatego nigdy nie opływają w przesadne dostatki. – Ale…

– Chodzi pani o to, skąd miałem pieniądze na kupno „Mandoli”?

– Nie… – bąknęła Rose, speszona bezpośredniością pytania. – To znaczy, tak, – Przez osiem lat miałem gabinet w Brisbane.

– Więc czemu pan to rzucił?

– To już moja sprawa – powiedział głosem, który ucinał dyskusję. – A teraz, pani doktor…

– Nie jestem…

– Skoro przebyła pani sześcioletnie studia, ma pani prawo mienić się lekarką. Tak czy owak, dajmy już pokój wypytywaniu się nawzajem, gdyż teraz musi się pani zająć swoimi włosami. – Podszedł do kanapy, rozwiązał ręcznik, którym Rose owinęła głowę, i przeciągnął palcami po jej splątanych włosach. – Na pewno nie ma pani grzebienia. Chyba powinna pani nosić torebkę.

– Włosy są już w porządku. Niepotrzebny mi grzebień. Bez słowa zniknął w łazience i po chwili powrócił z niej ze szczotką w jednej, a grzebieniem w drugiej dłoni. Rose w popłochu zerwała się na równe nogi.

– Nie, nie – zaprotestowała gwałtownie. – Nic im się nie stanie, jeśli tak wyschną. I tak potargają się jutro na łodzi.

– To tłumaczy pewną niesforność pani fryzury – pokiwał głową Ryan Connell. – Pani doktor, zechce pani usiąść, czy woli być pani posadzona?

– Posadzona?

– Tak, posadzona. Podniesiona do góry i usadzona na swej niezwykle skądinąd kształtnej pupie, jeśli nie obrazi się pani za to określenie. Wybór należy do pani.

Rose spojrzała mu w oczy i zrozumiała, że ma do wyboru tylko dwie możliwości, skorzystała więc z pierwszej i usiadła, mnożąc zarazem w myśli określenia typu: zarozumiały bogacz, męski szowinista, arogant…

Ów potok wyzwisk raptownie się urwał, kiedy tylko ręce Ryana Connella dotknęły jej głowy. Miała wrażenie, że włosy ożyły, że każdy obdarzony jest nerwem, a wszystkie te nerwy przesyłają ekscytujące informacje do reszty ciała, które… Poruszyła się niespokojnie, nie wiedząc, jak nazwać to dziwne, zdumiewające uczucie.

Od dawna to ona musiała opiekować się innymi. Nie miała pieniędzy, żeby myśleć o swoich sprawach, nie było nikogo, z kim mogłaby dzielić swoje kłopoty i trudności. Teraz jednak na krótką chwilę poczuła się kobietą, którą ktoś kocha, o którą ktoś się troszczy i która jest dla tego kogoś najcenniejszym skarbem. To tylko sen, to tylko marzenie, mitygowała w duchu samą siebie, ale jakże błogi, dopóki trwa…

Siedziała więc z przymkniętymi oczami, a tymczasem Ryan umiejętnie rozczesywał jej włosy, by potem zacząć je szczotkować. Kiedy przestał, Rose w panice pomyślała, że zaraz się rozpłacze.

– Wiązać je gumką to przestępstwo – odezwał się Ryan, a jego głos zabrzmiał tak, jak gdyby i jemu udzieliło się coś z emocji Rose. Spojrzała w górę, ale napotkawszy jego oczy, spiesznie umknęła wzrokiem. Co się z nią dzieje? Dlaczego zdradza ją własne ciało? Dlaczego nie może wytrzymać spojrzenia mężczyzny, wobec którego żywi mieszane uczucia?

– Gdzie pani ubranie? – spytał dziwnie obcesowo.

– W łazience.

– Lepiej powiesić je na dworze, żeby wyschło.

– Sama to zrobię.

Rose zerwała się gwałtownie, ale stopa uwięzła w pole długiego szlafroka, zachwiała się więc i byłaby upadła, gdyby nie chwyciło jej silne ramię.

– Teraz rozumiem, dlaczego nie pije pani szampana – mruknął Ryan.

Przez bardzo długi moment Rose nie mogła wykrztusić z siebie słowa. Ich ciała niemal się stykały, a między nimi przeskakiwały dziwne iskry. Powinna… Z trudem cofnęła się o krok, ale ręce Ryana pozostały na jej ramionach, jakby nie mogły się z nimi rozstać.

– Chyba już pójdę – powiedziała cicho.

– Zostanie pani na kolacji – rzekł stanowczo. Był tym pewniejszy, im bardziej ona była niezdecydowana. – Chyba że w domu czeka na panią w piecyku smaczny, aromatyczny posiłek.

– Nie.

– Więc nie ma o czym mówić.

Odwrócił się i zniknął w drzwiach łazienki, skąd zaraz wyszedł, trzymając w ręku szorty, koszulkę, ale także… stanik i majtki. Rose podskoczyła jak oparzona i chwyciła swoje ubranie.

– Ja rozwieszę.

– Może nie na widoku. Muszę dbać o swoją opinię – uśmiechnął się Ryan.

– Nie sądzę, żeby jeden stary biustonosz bardzo nadszarpnął pańską opinię.

– Pani ma chyba o mnie nie najlepsze zdanie, prawda, pani doktor?

Rose uśmiechnęła się pomimo zmieszania.

– Nie zamierzam dzielić się z panem moimi opiniami, zanim nie zostanę nakarmiona. Bo widzi pan – odetchnęła głęboko – chyba rzeczywiście jestem trochę głodna.

Podniósł do góry ręce w obronnym geście i uśmiechnął się przekornie.

– Umowa stoi. Ja ruszam do kuchni, a po kolacji kolej na panią.

Kolacja musiała jednak poczekać. Oboje zastygli w pół ruchu, gdyż z przystani dobiegł rozpaczliwy głos:

– Czy jest tu lekarz? Błagam, szybko!

Загрузка...