Poranne przyjęcia w punkcie medycznym, jak zwykle w niedzielę, nie zabrały Rose dużo czasu. Takiego dnia ludziom nie chciało się nie tylko chorować, ale i plotkować. Nazajutrz zaś wszystkie obowiązki przejmie Ryan. Gabinet na „Mandali” był znacznie lepiej wyposażony niż jej punkt, a kiedy jeszcze na wzgórzu pod miastem otworzy swe podwoje szpital… Cóż, nikt chyba nie zatęskni za Rose, łącznie z Ryanem Connellem. Bez trudu znajdzie sobie do pomocy innego lekarza, a miasteczko wkrótce zacznie czerpać korzyści z nowo powstałej kliniki. Tylko brak stałej, fachowej opieki lekarskiej stał dotąd na przeszkodzie temu, by Kora Bay wykorzystała wszystkie atuty swego wspaniałego położenia. A Roger Bain zatroszczy się już o właściwą reklamę…
Nie mając dziś na głowie turystów, Rose odwiedziła bank, prawnika i agenta nieruchomości, w Kora Bay bowiem, miejscowości mającej status letniska, firmy takie funkcjonowały także podczas weekendów. Rose miała nadzieję, że uda się jej załatwić wszystko w jedno popołudnie. Każdy następny spędzony tutaj dzień byłby dla niej udręką.
Sama przed sobą musiała przyznać, że nie chodzi jej tylko o Kora Bay. Jak najprędzej chciała się też oddalić od Ryana Connella, gdyż jego obecność sprawiała, że przestawała nad sobą panować, nie potrafiąc przeciwstawić się tej drugiej, dziwnej istocie, która – jak się okazało – skrycie w niej mieszkała.
Cóż to za idiotyzm, myślała, zmierzając do kancelarii prawnika. Kto to widział, żeby wpadać w taką furię jak wczoraj? Zachowała się jak dziewczątko, które przeżywa pierwszy zawód miłosny. Zadurzyła się jak nastolatka, zaślepiona zmysłowym magnetyzmem, którym promieniował ten człowiek. I pomyśleć, że wiedziała o nim tylko tyle, iż jest sprawnym lekarzem. Nic więcej!
– W każdym porcie ma na pewno jedną żonę i trzy narzeczone – rzuciła z przekąsem, ale mimowolnie słowa te wypowiedziała chyba głośno, albowiem porządkująca towar przed sklepem sprzedawczyni wyprostowała się i spojrzała na nią ze zdziwieniem. Trudno, i tak wszyscy w Kora Bay uważają ją za wariatkę. Szacowne matrony ostatecznie zwyciężyły. Rose O’Meara musi skapitulować.
Gdy pod wieczór wracała do domu, musiała przyznać, że dzień, chociaż smutny, był zarazem pomyślny. Prawnik zadba o wypełnienie testamentu dziadka, agent zajmie się sprzedażą domku i „Krokodylka”, którym do tego czasu obiecał się zaopiekować jeden z miejscowych rybaków. Zdołała także wynająć chłopca do opieki nad ogródkiem wokół domu, a w końcu zamknęła punkt medyczny i oddała klucze w administracji portu. Teraz pozostawało już tylko się spakować i ruszać do Brisbane.
Spakować się… W domu Rose chodziła z kąta w kąt i nie wiedziała, od czego zacząć. Gdziekolwiek spojrzała, wszędzie napotykała pamiątki z przeszłości. Ściągnęła z szafy walizkę, wytarła ją z kurzu, otworzyła i… zesztywniała na odgłos pukania do drzwi.
– To pewnie chłopak do ogródka – mruknęła. Umówiła się z nim, że wpadnie jeszcze dzisiaj i zobaczy, co trzeba zrobić.
Kiedy otworzyła drzwi, w pierwszym odruchu chciała zatrzasnąć je z powrotem. Za progiem stał Ryan Connell.
– Skończyłaś pakowanie? – spytał uprzejmie. Rose na wszelki wypadek oparła się o framugę.
– Co… Nie rozumiem.
– Skończyłaś pakowanie? Jedziesz do Brisbane?
– Nie… Tak. Skąd wiesz? Skąd… pan wie?
– Zaniepokoiłem się, kiedy twoja łódź nie wróciła wczoraj do przystani. Potem przypomniałem sobie o rowerze, bo tak naprawdę nie bardzo wierzyłem, że chcesz tylko pojeździć sobie po rafach. Wsiadłem więc w samochód i objechałem zatokę, aż wreszcie odnalazłem twoją łódź przy starej przystani. Nie trzeba wielkiej inteligencji, żeby odgadnąć, że za twoim zniknięciem stoi Roger Bain. Dziś rano poszedłem do niego…
– Roger Bain nic nie wie o moim wyjeździe do Brisbane. Nie zważając na gest protestu, Ryan minął ją w progu i wszedł do środka.
– Wystarczyło mi to, co powiedział. Więc tak po prostu pozbawił cię pracy, hę? – Ryan wyjrzał przez okno wychodzące na ocean i gwizdnął z podziwu. – Piękny widok.
– Nikt pana nie zapraszał do środka. Proszę wyjść!
– Ani mi się śni – oznajmił Ryan. – Rose, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co cię czeka w Brisbane?
Poczuła się nagle zbita z tropu.
– Poszukam pracy. Chyba nie będzie z tym kłopotów?
– Wydaje ci się, że tak prosto z ulicy wejdziesz do jakiegoś szpitala, a oni będą tam na ciebie czekać?
– To znajdę sobie inne zajęcie – mruknęła Rose. – Tutaj nie mam już czego szukać.
– Tutaj możesz się zająć medycyną.
– Dopiero za sześć tygodni, a nie zdziwiłabym się, gdyby za sześć miesięcy.
– Głupstwa gadasz – obruszył się i chwycił ją za nadgarstek. – Powiesz mi wreszcie, o co chodzi?
Rose usiłowała wyszarpnąć dłoń, ale Ryan ścisnął jej rękę mocniej.
– Co tu jest do mówienia? – szepnęła. – Sam zgadłeś, że jadę do Brisbane i że muszę tam znaleźć pracę. Tutaj nikt mnie nie zatrudni. Nie mam wyboru.
– Nie masz już ani centa?
– To nie twoja sprawa.
– Rose, dobrze wiesz, że poruszę niebo i ziemię, a się dowiem. Lepiej sama mi powiedz.
Westchnęła ciężko. W saloniku na samym wierzchu leżały jej rachunki i za późno było, żeby je schować.
– Bank udzielił mi pożyczki na dwieście dolarów, które pokryją koszty pogrzebu, a resztę będę miała na podróż. Pieniądze ze sprzedaży domku pójdą na spłacenie dotychczasowych kredytów i procentów.
– Aż tak źle?
– Musiałam pielęgnować dziadka.
– Trzeba go było umieścić w domu starców.
– Nie! – Bardziej krzyknęła to niż powiedziała. Patrzył na nią przez długą chwilę, potem pokiwał głową i zapytał:
– I co zamierzasz zrobić?
– Dobrze wiesz. Jadę do Brisbane.
– Nie ma mowy. Umrzesz tam z głodu. Sto dolarów, czy ile tam ci zostanie, starczy raptem na bilet autobusowy i kilka noclegów.
– Ale…
– Wiem, wiem – powiedział zmęczonym głosem. – Musisz mieć pracę. A więc będziesz ją miała, lecz tutaj.
– Słuchaj…
Ryan podniósł do góry rękę.
– Nie robię tego z łaski ani w ramach przeprosin za tamtą noc, choć naprawdę bardzo mi z tego powodu przykro. Chyba oboje wtedy zwariowaliśmy. Rose, musisz pogodzić się z tym, że nie mogę się wiązać z żadną kobietą. Po prostu nie mogę.
– Rozumiem. Nie rób sobie wyrzutów.
– A teraz postaraj się, żeby chociaż przez chwilę twoja duma nie zagłuszała zdrowego rozsądku. Jak mówiłem, widziałem się dzisiaj z Rogerem Bainem i powiedziałem mu parę słów do słuchu, ale to zupełnie inna sprawa. Najważniejsze jest to, że chcę jak najszybciej uruchomić szpital i potrzebuję kogoś do pomocy. Ja zajmę się stroną medyczną, a ty weźmiesz na siebie wszystkie problemy organizacyjne.
– Ale…
– Choć raz daj sobie spokój z tym swoim „ale” i zechciej mnie wysłuchać. Będziesz musiała pojechać do Batarry i innych miejscowości, w których są szpitale, żeby się wszystkiemu przyjrzeć. Zajmiesz się także skompletowaniem personelu. Roy i tak będzie miał dużo rzeczy na głowie, a poza tym znasz tu ludzi i dlatego z wieloma sprawami poradzisz sobie lepiej niż on.
– Ty… chcesz dać mi pracę?
– Tak. A kiedy będziemy mieli odpowiednią liczbę pacjentów, podejmiesz praktykę lekarską. To nie jest jałmużna, pani doktor, lecz umowa. Myślę, że powinnaś się zgodzić.
Rose zamyśliła się. Nie ulegało wątpliwości, że Ryan nie ofiarowuje jej jałmużny. To szaleństwo, mówiło jej serce, lecz rozum na to odpowiadał, że w tym wszystkim jest sens. Cudownie będzie zająć się wyposażeniem szpitala od podstaw.
A Ryan rzeczywiście będzie miał teraz mnóstwo roboty. Po zamknięciu punktu medycznego w miasteczku zwalą się na niego wszystkie przypadki – od wrośniętego paznokcia po bezsenność – i niewątpliwie będzie potrzebował kogoś do pomocy, zwłaszcza że, jak podejrzewała, ludzie wkrótce w ogóle przestaną jeździć do Batarry.
Dobrze, zostanie tutaj i będzie mu pomagać. Ale czy może mieć nadzieję, że znowu pojawi się między nimi jakaś iskra? Co musiałoby się stać, aby jej gorycz przemieniła się w spokój?
Dosyć, przestań o tym myśleć, ofuknęła samą siebie. Wyjazd był już jednak niemożliwy. Nie teraz, nie teraz, kiedy zatliła się w niej iskierka nadziei.
– Zgadzam się – szepnęła. – I dziękuję.
– Nie masz za co dziękować – rzucił szorstko. – Przez najbliższe tygodnie napracujesz się więcej niż przez całe życie.
Pracy było istotnie mnóstwo, ale Rose czuła się w swoim żywiole.
Przez następne kilka tygodni wizja Ryana Connella przeradzała siew rzeczywistość, a Rose O’Meara stanowiła jedną z głównych sił napędowych tego dzieła.
Stary dom na wzgórzu był znakomitym miejscem na szpital. Z okien rozpościerał się tak piękny widok na miasteczko i morze, że do życia musiał zachęcić nawet obłożnie chorych.
Na razie jednak była to jego jedyna zaleta. W pokojach panował brud, tapeta odklejała się płatami od ścian, które gdzieniegdzie zdobiła pleśń. To było pole do popisu dla Rose.
Remont budynku był rzeczą najłatwiejszą. Kora Bay stanowiła społeczność biedną i nietrudno było o robotników. Rose przerażały jednak koszta i początkowo konsultowała z Ryanem każdy wydatek. Czwartego dnia jednak nie wytrzymał i krzyknął do słuchawki:
– Zatrudniłem cię między innymi po to, żebym był pewien, że nie wyrzucam pieniędzy w błoto. Sama decyduj i przestań mi zawracać głowę drobiazgami.
Rose wertowała więc katalogi i rozstrzygała zgodnie z głosem swojego sumienia. Decyzji trzeba było podejmować mnóstwo; wybrać tapety, dywany, zasłony, łóżka, szafki, a do tego sprzęt ambulatoryjny.
W ciągu dwóch tygodni wnętrze budynku zmieniło się nie do poznania. Rose harowała od rana do wieczora; niemal zupełnie nie widywała Ryana. W razie potrzeby porozumiewali się telefonicznie albo przez Roya.
– Ależ wy jesteście podobni do siebie – oznajmił Roy któregoś wieczoru. – Tak jak ty z chęcią byś stąd w ogóle nie wychodziła, tak on każdemu pacjentowi gotów poświęcić pół dnia.
– Mógłby jednak wpaść na chwilę, żeby zobaczyć, jak wszystko wygląda.
– Zaufał ci chyba bez reszty – powiedział z promiennym uśmiechem Roy.
Było to zarazem i miłe, i ogromnie zobowiązujące. Rose westchnęła i zaczęła się zastanawiać nad urządzeniem pokoju lekarskiego. Wieczorem w Batarrze występował cyrk; Roy wybierał się na pokaz, Rose odmówiła pomimo nalegań.
Z planami w ręku udała się do pomieszczenia, gdzie miała być sala operacyjna. Rozłożyła papiery na podłodze, uklękła nad nimi i właśnie zastanawiała się nad rozmieszczeniem świateł, gdy usłyszała od drzwi:
– Nie płacę za nadgodziny! Rose podskoczyła z przerażenia.
– Boże, ależ mnie wystraszyłeś!
– Myślałem, że będziesz w cyrku.
– Chciałam w spokoju zastanowić się nad detalami – wyjaśniła, zarazem jednak pomyślała, że przyszedł tu, bo nie spodziewał się jej zastać.
On jednak nie sprawiał wrażenia zmartwionego.
– Zapomniałaś zamówić krzesła?
– Też coś – odparła urażona Rose. – Będą po dwa w każdym pokoju, kilkanaście na werandzie, fotele do pokoju pielęgniarek, ach, no i oczywiście krzesła do jadalni. Dostawa będzie pojutrze.
– Więc na razie przesiadujesz sobie na linoleum.
– Uwielbiam tę pracę – powiedziała Rose i uśmiechnęła się żartobliwie, po raz pierwszy od dawna nie odczuwając skrępowania w towarzystwie Ryana. – Może nawet bardziej niż wyprawy na krokodyle.
– Serio?
– Uhm. – Kiwnęła głową z entuzjazmem. – Urządzanie szpitala od podstaw to jak… cudowny sen.
Ryan stał w milczeniu i tylko po jego wargach błąkał się cień uśmiechu.
Rose pozbierała papiery i wstała.
– Muszę zamówić lampy nad stół operacyjny, więc chciałam się zorientować, gdzie najlepiej będzie go umieścić.
– Pokaż.
Podała mu arkusze z rysunkami i po raz pierwszy od dawna spojrzeli sobie w oczy.
– Wyglądasz na zmęczonego – powiedziała.
– Jestem zmęczony. W ogóle sobie nie wyobrażam, jak ty mogłaś przyjmować tych wszystkich ludzi i jeszcze wozić po rzece turystów.
– Nie musiałam przyjmować „tych wszystkich” ludzi – oświadczyła. – U mnie zjawiano się tylko z drobnymi kłopotami, a z poważniejszymi jechano do Batarry.
– To teraz zmienił się kierunek wędrówek – westchnął Ryan. – Dzisiaj musiał stamtąd przyjechać chyba cały autobus. Miałem wszystko: od drzazgi pod paznokciem po wczesną ciążę.
– Ludzie sprawdzają nowego lekarza – uśmiechnęła się Rose. – Można się było tego spodziewać.
Pokiwał w milczeniu głową i studiował plany.
– Gdzie chcesz ustawić stół?
Rose pokazała wybrane przez siebie miejsce.
– Przesuń odrobinę bliżej okna, a tutaj umieść umywalkę.
– Tak jest, panie ordynatorze. Spojrzał na nią spod oka i skrzywił się.
– Przepraszam, Rose, ale jestem trochę…
– … zmęczony?
– Waśnie.
Kiwnęła głową, myśląc, że bardzo chciałaby mu pomóc. Może mogłaby od czasu do czasu dyżurować wieczorem przy telefonie? Odkąd Ryan rozpoczął swoją praktykę na jachcie, dzwoniono do niego niemal o każdej porze i było to po nim widać. Jeśli dalej tak pójdzie, Kora Bay straci swojego nowego lekarza, zanim szpital zostanie otwarty.
– Musimy się zająć twoim dyplomem – odezwał się, jakby czytając w jej myślach. – Jak myślisz, będziemy gotowi ze wszystkim za dwa tygodnie?
Zastanowiła się przez chwilę, a potem pokiwała głową. To, co udało się zrobić przez ostatnie czternaście dni, wyglądało na prawdziwy cud.
– Świetnie. Poszukam zastępcy i pojedziemy na kilka dni do Brisbane.
Rose wstrzymała oddech. Podróż do Brisbane, razem z Ryanem Connellem.
Oboje drgnęli, słysząc dzwonek telefonu, po czym Ryan schylił się do aparatu stojącego na podłodze.
– Szpital Kora Bay – powiedział oschle, a Rose uśmiechnęła się na samo brzmienie tych słów. – Jak długo? – zawołał po chwili. – Dwadzieścia cztery godziny? I nikogo wcześniej pan nie wzywał? Nawet położnej?
Rose zobaczyła, że jego palce ściskające słuchawkę pobladły.
– Gdzie pan mieszka? Jak to daleko od górnej przystani? Dziesięć minut? Proszę jak najprędzej przywieźć tam żonę, będziemy na pana czekać… Nie, szpital jeszcze nie działa. Odpowiedni sprzęt na razie jest tylko na pokładzie „Mandali”.
Rozmówca miał chyba jakieś wątpliwości, które Ryan krótko uciął.
– Jeśli doszło do krwotoku, to nie ma już czasu na jazdę do Batarry! Proszę jak najszybciej zjawić się na przystani!
– O kogo chodzi? – spytała Rose, kiedy Ryan z trzaskiem odłożył słuchawkę.
– Elizabeth Sullivan.
– Była u mnie dwa tygodnie temu i kazałam jej jechać do matki do Batarry.
– On mówi, że zależało im na porodzie w domu.
– O Boże! Pytała mnie, czy nie pomogłabym odebrać dziecka, ale tłumaczyłam jej, że ryzyko jest zbyt wielkie: to pierwsze dziecko, ja nie mam doświadczenia położniczego, a najbliższy szpital jest o dwie godziny drogi. Wydawało mi się, że zgadza się ze mną.
– Tak czy owak – mruknął Ryan – bóle zaczęły się dobę temu, a teraz przyszedł krwotok.
Rose przymknęła oczy. Jeśli przyjdzie w takich warunkach robić cesarskie cięcie… Do takiej operacji potrzebni są trzej lekarze, a przynajmniej dwaj lekarze i doświadczona pielęgniarka. Anestezjolog, chirurg oraz położna do przyjęcia dziecka i ewentualnej reanimacji.
– Mogłabyś ściągnąć tutaj którąś z pielęgniarek?
– Spróbuję, ale obawiam się, że wiele osób ogląda popisy cyrku w Batarrze.
– Kogoś musisz znaleźć. Trzymaj. Ryan podał jej aparat.
Nie mieli szczęścia. Pod żadnym z numerów nikt nie odpowiadał, a oni nie mieli czasu do stracenia. Pobiegli do samochodu Ryana, a kiedy zatrzymywali się nie opodal pomostu, z drugiej strony nadjechała sfatygowana turgonetka z Waynem Sullivanem za kierownicą. Na siedzeniu obok kuliła się z bólu jego żona.
Rose pobiegła po nosze i już po chwili pacjentka została wniesiona na pokład.
Wstępne oględziny potwierdziły ich najgorsze przypuszczenia. Rose przytknęła stetoskop do wzdętego brzucha i z niepokojem spojrzała na Ryana, który zajął się badaniem ginekologicznym.
– Ślady smółki, ale brak rozwarcia szyjki. Serce?
– Rytm nierówny – odparła Rose, której serce także biło niespokojnie. Oto spełniał się koszmarny sen każdego lekarza, który zdany był tylko na własne siły. – I słaby.
– Operujemy! – zdecydował Ryan i nachylił się nad ciężarną. – Elizabeth…
Jedyną odpowiedzią był głuchy jęk.
– Elizabeth, twoje dziecko nie jest w stanie urodzić się w sposób naturalny. Zanika rytm serca. Musimy zrobić cesarskie cięcie.
– Nie! – Elizabeth gwałtownie pokręciła głową.
– Zawołaj Wayne’a – mruknął Ryan do Rose i znowu zwrócił się do pacjentki: – Elizabeth, to jedyna szansa uratowania dziecku życia. Nie mamy wyboru.
– Musimy się zgodzić, Liz – zawołał od drzwi Wayne, który najwidoczniej wszystko słyszał w poczekalni. – Kochanie, dość już się wycierpiałaś.
– Nie chcę cesarskiego cięcia – zaszlochała kobieta.
– Niech wszystko będzie naturalnie. Mówiłam ci, żebyś mnie tu nie przywoził, mówiłam…
– Elizabeth, posłuchaj – rozkazał Ryan. Włożył słuchawki stetoskopu do jej uszu i lekko ją uniósł, tak by płaski koniec mógł sięgnąć do jej brzucha. Twarz miała spoconą i wykrzywioną bólem, ale słuchała. – To serce twojego dziecka, ale bije coraz słabiej. Musimy je ratować.
– Wayne, nie pozwól im mnie ciąć – błagała pacjentka.
– Nie pozwól, proszę…
– Pani Sullivan, niechże pani przestanie się wreszcie zachowywać jak rozhisteryzowana dziewczynka! – przerwał jej ostro Ryan. – Chce pani mieć dziecko czy nie?
Zapadła cisza, a potem Elizabeth wyszeptała:
– Chcę.
– To musimy natychmiast operować.
– Boję się.
– Nie ma się czego bać. Doktor O’Meara jest doświadczonym anestezjologiem, a ja przeprowadziłem takich operacji bez liku.
– Uśpicie mnie?
– Tak – odparł Ryan, a na jego twarzy pojawił się grymas. Gdyby mogli zrobić cesarskie cięcie przy miejscowym znieczuleniu, pacjentka pozostałaby przytomna, a Rose, zwolniona z obowiązku czuwania nad jej oddechem, mogłaby zająć się dzieckiem. Tyle że miejscowe znieczulenie wymagało współpracy ze strony operowanej, a na to najwyraźniej nie mogli liczyć.
– Dobrze. Zaczynamy – powiedział Ryan.
– Czy mam czekać w poczekalni? – zapytał przestraszony Wayne, ale Ryan pokręcił głową.
– Będziemy cię potrzebować. Umyj dokładnie ręce, tam masz rękawice, a zanim zaczniemy, udzielę ci krótkiego kursu, jak obchodzić się z nowo narodzonym dzieckiem, – Przeczytałem parę książek.
– To dobrze – rzucił Ryan ponuro. – Zaraz się okaże, ile były warte.
Rozhisteryzowana Elizabeth zasnęła płytko i Rose musiała jej poświęcić całą swoją uwagę. Ryan sprawnie przeprowadził cięcie, dziecko było jednak bezwładne, a skóra miała odcień niebieskawy. Lekarz podał malutkie ciałko Wayne’owi.
– Oczyść jego drogi oddechowe, jak ci pokazywałem, a potem pomóż mu oddychać.
Ryan musiał zająć się pacjentką, gdyż rana obficie krwawiła. Rose najchętniej rzuciłaby się na pomoc Wayne ‘owi, nie mogła jednak odejść od stołu operacyjnego, albowiem życie Elizabeth było w niebezpieczeństwie. Gdy po zatamowaniu krwotoku i zaszyciu rany Ryan mógł zająć się dzieckiem, wszyscy wiedzieli, że jest już za późno.
– O Boże – łkał Wayne, patrząc na martwe ciałko swego synka. – Jak ja jej to powiem, nie wiem, nie wiem…
Nie musieli nic mówić. Elizabeth powoli otworzyła oczy, a jej wzrok natychmiast spoczął na mężu i noworodku.
– Nie żyje, prawda? – spytała cicho.
– Nie żyje – łagodnie potwierdził Ryan. – Bardzo mi przykro, Elizabeth, ale jego serduszko nie dało rady.
Kobieta z trudem uniosła ręce.
– Dajcie go mnie.
Wayne podszedł do stołu i ułożył martwe dziecko obok matki, która ostrożnie dotknęła jego twarzyczki, a potem spojrzała na Ryana.
– To wy go zabiliście – powiedziała głucho. – Wiedziałam, że tak będzie. Wszyscy lekarze są tacy sami. Nienawidzę was.
Rose napełniła strzykawkę i spojrzała pytająco na Ryana, który nieznacznie skinął głową i wyszedł. Wbiła igłę, zanim pacjentka zdążyła zaprotestować: ergometryna i środek znieczulający.
– Elizabeth, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.
– Zostawcie mnie w spokoju – jęknęła Elizabeth. – Zostawcie mnie samą.
Ryan stał na pokładzie w kitlu i rękawiczkach, które nagle ściągnął i cisnął na deski, jak gdyby tym gestem odżegnywał się od medycyny i tego, co przed chwilą stało się na sali operacyjnej.
– Ryan – szepnęła Rose i leciutko dotknęła jego ramienia. – Ryan, nic więcej nie mogliśmy zrobić. Było już za późno.
– Do końca życia będzie nas przeklinała.
– Tak – zgodziła się Rose. – Ale inaczej musiałaby obwinie siebie, a tego mogłaby nie znieść. Więc lepiej niech to spadnie na nas.
– Do diabła! – powiedział z goryczą. – To dlatego rzuciłem miasto. Bogaci pacjenci ze swoimi fochami… Myślałem, że tutaj będę mógł zrobić coś dobrego. Odpokutować.
– Odpokutować? – zapytała Rose, ale on jej nie słuchał.
– Więc jestem. tutaj, chcąc nieść ludziom pomoc, a tymczasem całymi dniami muszę się zajmować niestrawnością albo jakimiś urojonymi chorobami, podczas gdy jedyna pacjentka, która mnie naprawdę potrzebowała, nie może na mnie patrzeć. No i to martwe dziecko.
– To był ich wybór.
– Głupi wybór, ale nie można przed tym uciec. Ludzie podejmują idiotyczne, zbrodnicze decyzje, szastają życiem…
– Zawsze tak było – cicho powiedziała Rose. – Nic na to nie poradzimy.
– Trochę można zrobić – sprzeciwił się Ryan. – Kompetentna pielęgniarka, która wiedziałaby, jak sobie poradzić z oddechem, mogłaby uratować dziecko.
– Nie wiem, Ryan. – Rose rozłożyła bezradnie ręce. – Nikt tego nie wie.
– Z całą pewnością jednak wiem, że gdybym mógł natychmiast udać się do szpitala z wykwalifikowanym personelem, dziecko miałoby znacznie większą szansę. I dlatego… dlatego w poniedziałek jedziemy do Brisbane.
– Ale… – zająknęła się Rose – ale nie możemy zostawić Kora Bay bez pomocy lekarskiej.
– Znajdę kogoś na ten czas – oznajmił Ryan. – W tej chwili najważniejsze jest to, panno Rose, żeby tutaj wszystko było gotowe do poniedziałku.
Sześć dni… Rose w pierwszej chwili chciała pokręcić głową, ale potem przypomniała sobie bezbronne, martwe ciałko niemowlęcia. Zwłoka byłaby zbrodnią.
– Będę gotowa – powiedziała cicho.
Ryan w milczeniu odwiózł ją do domu. Widać było, jak bardzo cierpi, a ona nie mogła mu pomóc. Powiedziała dobranoc, on kiwnął głową na pożegnanie i ruszył z powrotem.
Długo nie mogła potem zasnąć. Przewracała się z boku na bok, aż w końcu dała spokój bezskutecznym zmaganiom, wstała z łóżka i poszła na plażę.
W dzieciństwie plaża była jej miejscem zabaw, sekretnym schowkiem i świątynią. Usiadła na piasku i wpatrywała się w łagodne, posrebrzone księżycem fale, myśląc o Ryanie. Gdzie jest, co robi? Przechadza się z jednego końca „MandaIi” na drugi? Wpatruje siew ten sam księżyc? Chciałaby być teraz razem z nim, chciałaby ukoić to cierpienie, które dojrzała w jego oczach.
Udręczona myślami, Rose wreszcie wstała i wróciła do domu. Zatrzymała się na chwilę na werandzie i spojrzała w rozgwieżdżone niebo. W poniedziałek do Brisbane… A potem? Znowu Kora Bay, ukochany domek i ukochana plaża – na zawsze. Ta myśl wcale jej jednak nie ucieszyła. Kora Bay sama w sobie nie jest już jej domem. Nie wyobrażała sobie domu bez Ryana.