ROZDZIAŁ CZWARTY

– To chyba o mnie chodzi – skrzywił się Ryan.

– Do poniedziałku jeszcze pracuję – sprzeciwiła się Rose, ale powstrzymał ją ironiczny uśmiech gospodarza.

– Chyba nie jest pani odpowiednio ubrana – mruknął i wyszedł na pokład, ale ponieważ nie zamknął za sobą drzwi, Rose słyszała każde słowo.

– Doktor Connell?

Rose poznała po głosie Raya Leishmana.

– Tak, to ja.

– Nie możemy znaleźć doktor O’Meary – wykrztusił Ray – a Cathy… To moja córeczka… Bardzo z nią źle.

Niewiele myśląc, Rose ciaśniej owinęła się szlafrokiem i wybiegła na pokład. W każdej innej sytuacji Leishraan z pewnością byłby zaskoczony obecnością pani doktor w tak nieoczekiwanym miejscu i tak nieoczekiwanym stroju, ale teraz jedyną jego reakcją była ulga.

– Och, Rose… Szukałem cię wszędzie… Cathy…

– Nie zawiozłeś jej do Batarry?

– Powinienem był to zrobić, ale miałem tyle zajęć… Zadzwoniłem tylko i umówiłem się na jutro.

– A tymczasem jej stan się pogorszył, tak?

– Wiem, wiem, ostrzegałaś mnie, ale wydawało się, że za każdym razem idzie ci to tak zgrabnie, więc pomyślałem… A teraz ona ani drgnie. Chodź szybko i pomóż jej, dobrze?

Rose z rozpaczą pomyślała, ile szczęścia miała za dwoma poprzednimi razami. Ale jeśli teraz jelito zaczyna obumierać… Wolała nie kończyć tej myśli. Najspokojniej jak potrafiła, wyjaśniła wszystko Rayowi, choć różne myśli kłębiły jej się w głowie. Droga do Batarry była długa – ponad dwie godziny – i nierówna, a dziecko jest najprawdopodobniej w szoku.

– Trzeba będzie chyba operować tutaj – oznajmił poważnie Ryan, a Rose odwróciła się gwałtownie i spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Tutaj? Przecież to niemożliwe! Trzeba ją jak najszybciej zawieźć do Batarry.

– Operacja na pokładzie jest najzupełniej możliwa – rzucił Ryan głosem nie znoszącym sprzeciwu. – A do Batarry i tak trzeba tę małą zawieźć, gdyż potem będzie potrzebowała intensywnej opieki, a tego już nie mogę zapewnić jej na jachcie. Możemy ją zoperować w drodze do Batarry. Rejs zniesie znacznie lepiej niż podróż szosą. Tyle że muszę mieć na pokładzie Roya. Miał zjeść kolację w pubie.

– Roy?

– To mój sekretarz i sternik. Gdzie dziecko? – zwrócił się do Leishmana.

– W samochodzie na parkingu.

– Niech pan ją ostrożnie przywiezie tutaj, a ja zadzwonię po Roya, żeby pomógł ją wnieść.

Tym razem nie było już mowy o przepchnięciu jelita do środka przez otwór w przeponie. Rose ze ściśniętym gardłem patrzyła na wypukłość, która pojawiła się na brzuchu Cathy. Ryan delikatnie zbadał nabrzmiałe miejsce i pokręcił głową.

– Nie mamy czasu do stracenia. Jeszcze trochę, a jelito zacznie obumierać. Nie chciałbym ryzykować resekcji w przypadku dziecka w tak ciężkim stanie. No cóż, pani doktor…

– Ale…

Spojrzał na nią ostro.

– Proszę podać środek usypiający.

– Ja… Ja robiłam to tylko raz, i to pod kontrolą profesora.

– Zrobi to pani drugi raz, tym razem pod moją kontrolą.

– Ale rada lekarska…

– Radę lekarską proszę zostawić mnie. Zaczynajmy.

Rose wspominała później, że z jednej strony była to najdziwniejsza operacja, w jakiej dotąd uczestniczyła, a z drugiej – zdumiewająco normalna. Ryan zaprowadził ją do małej sali operacyjnej i chociaż ta najwyraźniej przygotowana była z myślą o drobnych zabiegach – takich jak na przykład czyszczenie i zszywanie ran – można w niej było również przeprowadzać poważniejsze operacje.

Rose przypominała sobie na głos procedurę anestezjologiczną, podczas gdy Ryan starannie przygotował narzędzia, a potem je odkaził.

– Dobrze, da pani sobie radę – powiedział wreszcie. – Zaczynamy.

I tak, podczas gdy rodzice Cathy czekali w luksusowej poczekalni, zaś Roy, mężczyzna w średnim wieku, który wezwany przez Ryana zjawił się wraz z nimi na pokładzie, kierował „Mandalę” do portu w Batarrze, Ryan Connell przeprowadził swą pierwszą operację jako lekarz w Kora Bay.

W czasach studenckich Rose przyglądała się wielu operacjom i mogła teraz stwierdzić, iż Cathy miała szczęście, że trafiła w ręce tego właśnie chirurga.

Odsłoniwszy jamę brzuszną, Roy natychmiast poszerzył otwór, aby zmniejszyć nacisk przepony na jelito. Rose patrzyła zrozpaczona na purpurową masę i zastanawiała się, czy nie jest już za późno. Jeśli jelito zaczęło obumierać, trzeba przystąpić do amputacji. Ryan zaczął je przemywać przygotowanym roztworem soli fizjologicznej, a Rose skupiła się na swoich obowiązkach. Dzięki wydobytym z pamięci wiadomościom z dziecięcej anestezjologii udało jej się tak dawkować środek nasenny, aby zapewnić dziecku sen, a zarazem nie obciążać nadmiernie jego osłabionego organizmu.

Kątem oka podziwiała zręczność Connella. Jego obie dłonie poruszały się tak sprawnie i pewnie, że dopiero po jakimś czasie przypomniała sobie ze zdziwieniem, iż jedną z nich pokrywa duża blizna. Ze zdumieniem też uprzytomniła sobie, ile osób pomagało chirurgom, których obserwowała podczas studiów… Anestezjolog dziecięcy, drugi chirurg, trzy lub cztery wykwalifikowane pielęgniarki. A tutaj tylko ona do pomocy, i jeszcze na dodatek lekko kołyszący się pokład…

Ryan wszystko sobie wcześniej precyzyjnie przygotował i nie zapomniał o niczym. Jego dłonie poruszały się błyskawicznie, zawsze nieomylnie chwytając za potrzebny instrument. Co więcej – znajdował czas, by chwilami zerknąć na Rose i dodać jej otuchy lekkim kiwnięciem głowy.

– Chyba… chyba się udało – usłyszała miękki głos. Spojrzała w otwartą ranę i natychmiast zobaczyła różnicę. Zamiast groźnej purpury, zagrożony fragment jelita nabrał teraz zdrowej, różowej barwy.

– Mój Boże – cicho westchnęła Rose. Nawet w najlepszym australijskim szpitalu dziecięcym operacja nie zostałaby przeprowadzona bardziej sprawnie i gładko. Zerknęła na wskaźniki: wszystko w porządku. Dziecko będzie żyć, a przy tym udało się uniknąć resekcji części jelita.

– No cóż, pani doktor, możemy zacząć ją budzić – dotarły do niej słowa Ryana.

Kończył zaszywać ranę, a ponieważ opatrunek był już prostą czynnością, mógłby ją zostawić Rose, by samemu zająć się bardziej skomplikowanym procesem wyprowadzania pacjentki z narkozy. Nie zrobił tego jednak, co Rose uznała za dowód zaufania.

Na nabrzeżu w Batarrze czekał już na nich ambulans, który zabrał do szpitala Cathy, jej rodziców i Ryana. Rose została na jachcie w towarzystwie Roya, który okazał się spokojnym, nieśmiałym człowiekiem. Z lekka utykał na nogę.

Zabierała się właśnie do sprzątania sali operacyjnej, kiedy kuśtykając wszedł do niej Roy z dobrze znanym Rose zawiniątkiem pod pachą.

– Proszę zostawić, robiłem to już wiele razy. Te rzeczy… Wydaje mi się, że to pani ubrania. Wisiały na pokładzie, kiedy wyruszaliśmy z Kora Bay.

Zakłopotana Rose wzięła swoje trochę jeszcze wilgotne rzeczy i czmychnęła do łazienki. Kiedy się myła i ubierała, Roy sprzątnął salkę operacyjną, a potem udał się do salonu. Gdy Rose tam weszła, powiedział:

– Przygotowałem pani sok owocowy. Pomyślałem, że pewnie chce się pani pić.

Rose z wdzięcznością wyciągnęła rękę po napój i niepewnie bąknęła:

– Pewnie się pan dziwi, dlaczego…

Nie bardzo wiedziała, co dalej powiedzieć. Jak ma mu wytłumaczyć fakt pobytu na tym jachcie i to, że jej bielizna suszyła się na pokładzie?

– Myślę tylko, jak dobrze się złożyło, że znalazła się pani tutaj. Gdy trzeba było, pomagałem czasem doktorowi, ale nie potrafiłbym zająć się tym, co pani.

– A więc pracuje pan już jakiś czas z doktorem Connellem? – spytała zaintrygowana.

– Można tak powiedzieć – odparł sucho. – Chociaż na jachcie tylko przez ostatnie kilka lat, bo przedtem pracowałem na farmie.

– To on ma farmę?

– Miał. – Roy także sobie przyrządził napój. – Należała do jego wuja. Wielki szmat ziemi o dobre trzysta kilometrów od Brisbane. Doktor tam pracował, a na weekendy przylatywał na famie.

Rose zmarszczyła brwi.

– A dlaczego w ogóle opuścił Brisbane?

Roy popatrzył na nią w zamyśleniu i widać było, że waha się, czy odpowiedzieć na pytanie. Wreszcie uśmiechnął się lekko i skinął głową, jak gdyby rozstrzygnął właśnie jakiś bardzo ważny problem.

– Spaliły się zabudowania na farmie – powiedział ponuro. – Doktor wtedy się poparzył, ale ja – Roy wskazał brodą niesprawną nogę – nabawiłem się tego wcześniej. Potem… potem, kiedy zamknął gabinet w Brisbane i przeniósł się na jacht, myślałem, że w ogóle już nie będzie leczył, ale bardzo szybko miał dość bezczynności. Zawinęliśmy kiedyś do miasteczka, gdzie było dziecko ukąszone przez węża, a jedyny lekarz w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów właśnie wziął sobie urlop. Pan doktor uratował dziewczynkę, zmienił trochę wyposażenie jachtu i zaczął prowadzić pływające ambulatorium. – Roy pociągnął łyk i mówił dalej: – Chyba jednak ma już dość tego przenoszenia się z miejsca na miejsce. Może tutaj, w Kora Bay, zatrzymamy się na dłużej.

– Rozumiem.

Wiele jeszcze było rzeczy związanych z Ryanem Connellem, których Rose nie rozumiała, nie śmiała się jednak dopytywać.

– A Kora Bay – zagadnął Roy, nie spuszczając oczu z twarzy Rose – czy to przyjemna miejscowość?

– Och, tak – odparła i zaczęła z zapałem opowiadać o miejscu, z którym wiązało ją tak wiele wspomnień.

Kiedy na pokładzie pojawił się Ryan, Roy natychmiast wstał.

– Płyniemy do Kora Bay, prawda? – spytał, a Connell skinął głową.

– Jak najszybciej. Nie ma tam w tej chwili żadnego lekarza.

– Kora Bay bardzo długo obywała się bez lekarza – mruknęła cicho Rose. – Do czasu pana przyjazdu.

– Nieprawda – sprzeciwił się Ryan. – Nie ma pani może urzędowych uprawnień, ale jest pani bardzo dobrą lekarką. Powinna się pani zająć swoim zawodem, a nie tracić czas na obwożenie leniwych turystów.

Nie będę już więcej tracić czasu, pomyślała Rose, ale wyraz jej twarzy musiał się zmienić, gdyż Ryan spytał zmieszany:

– Czy powiedziałem coś nieodpowiedniego?

– Naprawdę lubię krokodyle – oznajmiła szorstko – ale jeśli pan pozwoli, wolałabym więcej o tym nie mówić.

Popatrzył na nią przeciągle, a potem mruknął:

– Jak pani woli.

– Z Cathy wszystko w porządku?

– Dostała antybiotyki i. na dobrą opiekę. Wyjdzie z tego.

– Dzięki panu.

– Nie dałbym sobie rady bez pani. – Ryan przyjrzał się jej i spytał z uśmiechem: – Ubranie ciągle mokre?

Rose poczerwieniała.

– Nie, już suche.

– Głodna? Odetchnęła głęboko.

– Tak, nawet bardzo.

– Ciekawe, bo ja też. Kolacja nadal na nas czeka.

Posiłek nie zmienił opinii Rose o wystawności życia prowadzonego przez Ryana Connella. Kiedy przed kąpielą oznajmił, że kolacja gotowa, Rose oczekiwała talerza z wędlinami, jakiejś sałatki, może dwóch. Być może jednak doktor Connell nie znał pojęcia skromnego posiłku.

Podano owoce morza: na początek sałatkę z małży, a potem ostrygi z wyszukanym sosem, w którym Rose wyczuła smak estragonu i bazylii. Ryan pił wino, ona pozostała przy soku owocowym. Mówili niewiele. Rose nie bardzo wiedziała, jaki temat podjąć, Ryan zadowalał się patrzeniem na swą towarzyszkę.

Ale nie było to wcale bezceremonialne gapienie się. Jego oczy widziały wszystko. Ilekroć potrzebowała jakiegoś dodatku czy sztućca, ten natychmiast zjawiał się w jej zasięgu. Mimo jego wysiłków nie potrafiła się jednak odprężyć. Gdyby ten wzrok nie był taki… taki…

Rose nie potrafiła powiedzieć samej sobie, jaki. Skończyli przystawki i Ryan zaczął uwijać się w kuchni, a ona przypatrywała się mu w milczeniu. Wydawał się równie samotny jak ona, a jednocześnie o wiele bardziej pewny siebie. Zastanowiły ją blizny na twarzy i ręce: czy były to pozostałości po pożarze farmy? Nie miała odwagi o to zapytać. W Ryanie Connellu było coś, co ją onieśmielało. W końcu dla niego, myślała, to tylko dobry uczynek: ugościć smaczną kolacją biedną, niedoszłą lekarkę. Potem znowu nic ich nie będzie łączyło. Po co się więc dopytywać o rany, po co się dopytywać o cokolwiek, po co robić krok, który i tak nie pokona przepaści między nimi?

Zawijali właśnie do Kora Bay, kiedy Ryan pojawił się z głównym daniem. Za oknami widać było Roya, który cumował jacht, a potem zajrzał przez drzwi.

– To ja już znikam – oznajmił. – Prześpię się w pubie.

– Uśmiechnął się do Rose. – Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy.

– Roy to właściwie szczur lądowy – powiedział Ryan, podchodząc do stołu z dwoma wielkimi talerzami w dłoniach.

– Kiedy tylko ma możliwość, ucieka z jachtu.

Rose spojrzała na postawione przed nią danie i uśmiech zamarł jej na wargach.

– Kraby błotne – pospieszył z wyjaśnieniem Ryan. – W tych okolicach są prawdziwym przysmakiem. Zrobiłem je w sosie chili, mam nadzieję, że lubisz… że lubi pani pikantne potrawy.

Rose wpatrywała się w talerz i czuła, jak wraca do niej świat, o którym na chwilę zapomniała. Wzięła do ust kęs wspaniałego mięsa, ale odniosła wrażenie, że zaraz się udławi.

Kraby błotne… Kraby w sosie chili były ulubionym daniem dziadka i dzień przed jego śmiercią Rose obiecała mu je na kolację. Skorupiaki, które kupiła, nadal leżały w lodówce.

Ryan przypatrywał się jej uważnie.

– Nie lubi pani krabów?

– Nie, lubię, lubię – odrzekła Rose i poczuła, że nie potrafi powstrzymać łez – tylko dzisiaj… dzisiaj jakoś nie mogę.

Gwałtownie odsunęła krzesło i wstała od stołu.

– Bardzo przepraszam – szepnęła łamiącym się głosem.

– Naprawdę przepraszam, doktorze Connell. Był pan dla mnie bardzo miły, ale… Ale powinnam już sobie iść.

We wzroku Ryana widać było nieme pytanie, ona tymczasem nie potrafiła opędzić się od smutnych myśli. Jak mogła pozwolić sobie na chwilę radości? Jak mogła zapomnieć o dziadku? Zrobiła chwiejny krok w kierunku drzwi, ale powstrzymała ją dłoń Ryana.

– Coś nie jest w porządku – powiedział z pretensją w głosie – chociaż nie wiem co. Może jednak usłyszałbym od pani jakieś wyjaśnienie? Rose pokręciła głową.

– Przepraszam, ale nie mogę.

Dobrze wiedziała, że gdyby zaczęła teraz opowiadać o dziadku, załamałaby się zupełnie i ostatecznie rozpłakałaby się w ramionach Ryana, czego strasznie w tej chwili pragnęła. Na to jednak nie pozwalała jej duma.

– Powiedzmy, że mam alergię na kraby – wyjąkała z trudem. – Albo że na ich widok odzyskuję zdrowy rozsądek.

– Delikatnie odsunęła rękę Ryana. – Dziękuję za kąpiel i za kolację. I za Cathy. Dobranoc.

Spoglądał na nią zamyślony, a potem skrzywił usta.

– Pomyślała pani, że musi być lojalna wobec swojego chłopaka, prawda?

Po raz nie wiadomo który Rose poczuła rumieńce na policzkach.

– Prawda – bąknęła. Tak będzie lepiej. Niechże da sobie z nią spokój, a ona będzie mogła nareszcie opuścić jacht. – Z moim chłopakiem jemy zawsze kraby, zanim zaczniemy się kochać. To taki stary zwyczaj w Kora Bay.

Jeśli jednak myślała, że uda jej się w ten sposób zrazić Ryana, to się myliła. Zagrodził jej drogę i chwycił mocno za rękę.

– Mówiłem już, że nie zalecam się do pani. Zaprosiłem panią na kolację, bo żal mi było patrzeć, jak…

– Nie chcę żadnego współczucia i nie chcę pańskich krabów – powiedziała ze złością.

– Bo co, nie może ich pani spróbować, żeby zaraz potem nie mieć ochoty na miłość? O co tu chodzi?

– Oczywiście, że mogę… – zaczęła Rose, ale natychmiast zorientowała się, że nie powinna dalej rozwijać tej kwestii.

– Dobranoc, doktorze Connell.

– Chwileczkę. – Rose na próżno usiłowała oswobodzić rękę ze stalowego uścisku. – Tak czy owak, spróbowała już pani kraba, a ja nie chciałbym łamać prastarych obyczajów Kora Bay, Taką już mam zasadę, żeby, jeśli jest to możliwe, nie łamać tradycji.

Znienacka nachylił się i… Dotknięcie jego warg podziałało na Rose jak czarodziejska różdżka. Jej ciało znieruchomiało, a usta rozchyliły się. Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Tymczasem w miejsce paraliżu pojawił się płomień. Pocałunek domagał się odpowiedzi, do której była gotowa, ożywiał jej wargi, serce, ożywiał ją całą. Powinna walczyć, powinna uciekać… ale nie potrafiła. Całe ciało przepełniło ciepło, które sprawiło, że nogi odmówiły jej posłuszeństwa, a wola okazała się bezsilna.

To przydarza się komuś innemu. To ktoś inny jest całowany. To ktoś inny wsunął palce w rude, lekko spłowiałe od słońca włosy. Ktoś inny odpowiadał na dotknięcie warg, ktoś inny jęknął cicho, ktoś inny tulił się do ciała mężczyzny, czyjeś inne uda zaczęły się rozchylać…

Każdy pocałunek kiedyś się jednak kończy, więc gdy Ryan odchylił głowę do tyłu i spojrzał na nią ciepło, tamta inna osoba zniknęła, a jej miejsce zajęła Rose, przed chwilą bliska zapomnienia, a teraz zawstydzona.

Z twarzą pełną cierpienia i oczami pełnymi łez wyrwała się szlochając z objęć Ryana i wybiegła na pokład.

Загрузка...