„Mandala” zacumowała na przystani kilka minut po ósmej. Rose siedziała na dziobie jachtu, ubrana w znienawidzony, odświętny kostium.
Tak się to wszystko kończy, powtarzała sobie wielokrotnie. Po euforii nocy – ponury poranek. Na chwilę oderwała się od smutnej rzeczywistości, ale teraz do niej wracała. Tyle że nie wszystko było dokładnie takie samo. Czekał ją pusty dom, czekały ją bezsenne noce, ale czekała na nią także perspektywa praktyki lekarskiej. Dzięki Ryanowi…
Obejrzała się i spojrzała na mężczyznę za sterem. Stał nieruchomo, z twarzą bez wyrazu, a chociaż uśmiechnął się do niej, było to zaledwie uprzejme skrzywienie warg. Nic o nim nie wiedziała, z wyjątkiem tego, że się w nim zakochała. Tyle że wspólna noc coraz bardziej zapadała w przeszłość i podobnie powinna odejść miłość. To była piękna, lecz szalona chwila, nietrwała i ulotna.
Ryan do niczego się wprawdzie nie zobowiązywał, ale rozbudził w niej uśpioną dotychczas sferę osobowości, na chwilę odegnał zmorę samotności i podtrzymał nadzieję na karierę lekarską. Powinna mu być wdzięczna, tymczasem nie wdzięczność czuła, lecz jej serce przepełniała… miłość.
Postanowiła, że przez kilka następnych dni zajmie się wycieczkami po rzece, będzie się trzymała z dala od Ryana, a kiedy nadejdzie czas wspólnej pracy, może już odzyska równowagę ducha i zdrowy rozsądek.
Roy czekał na nich na pomoście, najpewniej uprzedzony przez Ryana drogą radiową. Chwycił rzucone liny, a przywiązując je do pachołków, wołał w kierunku Rose:
– Dzień dobry, pani doktor. Dziesięć minut temu była dziewczyna z informacji turystycznej, żeby się upewnić, czy „Krokodylek” dzisiaj wypływa. Zdaje się, że ma pani jakichś chętnych. Mówiła też, że parę osób czeka w punkcie pierwszej pomocy.
– Tak, tak, jeśli są chętni – mówiła pospiesznie Rose, jakby się usprawiedliwiając – to oczywiście, że z nimi popłynę, ale trochę później, bo najpierw muszę się zająć pacjentami.
– Spojrzała na Ryana, który właśnie zbliżał się do nich.
– Dzięki za… wyprawę do raf – bąknęła nieporadnie. – Było bardzo… miło.
– Mnie też było bardzo miło – odrzekł Ryan z delikatną ironią w głosie. Ogarnął ją spojrzeniem, a potem spytał: – Pomóc ci może przy zabiegach?
– Nie, nie. Na pewno nie ma nic poważnego. Sam mówiłeś, że chciałbyś mieć wolne do poniedziałku, a ja już i tak zabrałam ci wiele czasu.
– To dobry strój do przyjmowania pacjentów, ale trochę za mało upaprany smarem jak na polowanie na krokodyle. Pod przystanią zaparkowałem wynajęty samochód. Może podwieźć cię do domu?
– Nie. – Podniosła do góry rękę, jak gdyby chcąc się przed nim obronić. – Wszystkie potrzebne rzeczy mam w punkcie sanitarnym.
– To może przyjdziesz wieczorem na kolację? – powiedział Ryan, a na widok spłoszonego wzroku Rose dodał: – Musimy omówić parę spraw, a poza tym ja i Roy będziemy zadowoleni, kiedy ktoś nam będzie towarzyszył. Prawda, Roy?
Roy pokiwał głową z entuzjazmem.
– To jak? – nalegał Ryan.
Rose wbiła wzrok w ziemię i pokręciła głową. Jak on może tak zwyczajnie zapraszać ją na kolację po tym wszystkim, co między nimi zaszło? Przez ten okres, który dzieli ich od podjęcia wspólnej pracy w szpitalu, musi wykuć sobie zbroję ochronną, gdyż teraz jest zupełnie bezbronna, – Nie mogę – odparła. – Muszę coś załatwić.
– W razie jakichś kłopotów, daj mi znać. Z chęcią pomogę – oświadczył Ryan.
Układny dobry znajomy, pomyślała Rose. Było to dla niej jednocześnie za dużo i za mało.
– Będę pamiętać o tej propozycji – powiedziała cicho. – A na razie żegnam, doktorze Connell. Do widzenia.
Poczekalnia była zatłoczona i Rose w duchu ciężko westchnęła. Większość pacjentek stanowiły kobiety, którym prawdę powiedziawszy nic poważnego nie dolegało i wcale nie musiały przychodzić po poradę. Rose szybko zorientowała się, że przyszły tu po prostu poplotkować.
Bardzo przystojny ten nowy lekarz, prawda? Ma wprawdzie nieładne blizny, ale dzięki temu jest nawet bardziej… interesujący. Rose bardzo szybko się z nim zaprzyjaźniła, więc czy może znała go wcześniej? A skąd są te blizny? Nie wie? Niemożliwe, przecież oboje wyglądają jak para dobrych znajomych! Bardzo dobrze, że miała go przy sobie podczas pogrzebu; dziadek byłby zachwycony, widząc u jej boku tak przystojnego mężczyznę. I zaraz po ceremonii zabrał ją na pokład „Mandali”, a do portu wrócili dopiero dziś rano. No cóż…
Po wyjściu ostatniej „pacjentki” Rose czuła taką wściekłość, że miała ochotę natychmiast wsiąść do autobusu do Brisbane i raz na zawsze zostawić za sobą Kora Bay, jej rozplotkowanych mieszkańców i wszystko, co łączyło się z tym miasteczkiem.
Pierwsza wycieczka na krokodyle rozpoczęła się zatem ze sporym opóźnieniem, podobnie było z popołudniową. Na dodatek jej umysł pracował na zwolnionych obrotach. Nie mogła się uwolnić od uporczywych wspomnień wczorajszej nocy, które jakby sprzysięgły się, że nie opuszczą jej podczas całego dnia. Na szczęście krokodyle tym razem okazały się łaskawe, tak że nawet bez pomocy Rose turyści pokazywali je sobie, pokrzykując radośnie i filmując z zapamiętaniem.
Kiedy przybijała do pomostu, na „Mandali” nie widać było żywego ducha. Pospiesznie zjadła kilka krakersów i wypłynęła na rzekę z następną grupą turystów.
Także wieczorem jacht Ryana był pusty, a w punkcie medycznym czekała na Rose równie pokaźna gromadka pacjentek spragnionych głównie rozmowy, W odruchu rozpaczy chciała już od progu zaaplikować każdej ciekawskiej serię bolesnych zastrzyków. Wreszcie jednak wszystko się skończyło i teraz czekała ją jedynie smutna droga do domu. Na postoju czekało co prawda kilka taksówek, lecz Rose, mimo że nie miała najmniejszej ochoty na długi marsz, nie mogła sobie pozwolić na tego rodzaju luksusy. Wkrótce trzeba będzie porozmawiać z agentem o sprzedaży łodzi.
Domek wydał się jej jeszcze bardziej zarośnięty niż przed dwoma dniami. Z ciężkim westchnieniem otworzyła drzwi i na podłodze w holu zobaczyła stos kopert. Sądząc po przezroczystych okienkach, w większości były to rachunki. Cisza w domu była przytłaczająca. Nikt nie witał jej okrzykiem, nikt nie wyciągał do niej rąk, aby przytulić na powitanie.
Rachunki mogą poczekać. Bardziej z rozsądku niż z głodu Rose przyrządziła sobie kilka grzanek, potem zaparzyła kawę i dopiero wtedy udała się na werandę, żeby obejrzeć korespondencję.
Z pewnym wahaniem usiadła w bujanym fotelu; wiedziała, że jeśli przełamie pierwsze opory, zaprzyjaźni się w końcu z fotelem tak ukochanym przez dziadka. Otworzyła pierwszą kopertę, ale już po kilku słowach ręka sięgająca po filiżankę z kawą zastygła w powietrzu.
Szanowna Pani!
Jak dobrze Pani zapewne wiadomo, Zarząd Portu w Kora Bay chce ograniczyć działalność małych, nieprofesjonalnych firm turystycznych, chociaż na szczególne względy liczyć mogli dawni mieszkańcy, do których zaliczał się Pani dziadek, pan Tim O’Meara.
Umowa na prowadzenie rejsów wycieczkowych opiewa na jego i tylko jego nazwisko. W zaistniałej sytuacji, po śmierci kontrahenta, nie planuje się przedłużenia umowy i w związku z tym oczekuję, że natychmiast zawiesi Pani swoją działalność. Do niniejszego listu dołączam czek na kwotę stanowiącą równowartość tej części opłaty za cumowanie łodzi przy pomoście, która nie zostanie wykorzystana w związku z wygaśnięciem umowy.
Chcę również zauważyć] że z racji podjęcia w KoraBay praktyki lekarskiej przez doktora Ryana Connella, Pani zatrudnienie w punkcie medycznym wygasa w najbliższy poniedziałek Proszę przyjąć wyrazy szczerego współczucia z racji śmierci Pani dziadka.
Łączę wyrazy szacunku,
Roger Bain.
Rose zastygła w bezruchu. Przez dobre dziesięć minut wpatrywała się w kartkę papieru, a zapomniana kawa stygła na blacie stolika.
Dobrze wiedziała, że nie warto szperać w papierach.
Wkrótce po powrocie do Kora Bay chciała przepisać umowę na siebie, skoro dziadek nie mógł realizować jej postanowień, ale Roger Bain oświadczył, że nie warto sporządzać od nowa dokumentów w sytuacji, gdy chodzi tylko o formalność. Teraz ta „formalność” przybrała postać bardzo określonych konsekwencji.
A zatem… A zatem koniec z rejsami. Może sprzedać łódź, ale nie firmę, której właśnie została pozbawiona. Nie miała też żadnych złudzeń, ile może dostać za łódź, jeśli w ogóle uda się ją sprzedać. Zerknęła na czek. Suma była żałośnie niska. Nie wystarczy jej na życie do czasu rozpoczęcia pracy w szpitalu.
– Muszę znaleźć jakąś pracę – szepnęła. – Muszę jakoś przetrwać tych… ile? Sześć tygodni? Tak chyba mówił Ryan.
Sześć tygodni, może więcej. Rose sądziła, że przekształcenie starej rudery w budynek szpitalny zajmie raczej sześć miesięcy. A jeszcze opłaty za pogrzeb. A jeszcze rachunki w kopertach, które czekają na stoliku.
Po raz kolejny zerknęła na list. „Oczekuję, że natychmiast zawiesi Pani swoją działalność. „ Dobrze wiedziała, jak Roger to sobie umyślił. Nazajutrz była niedziela i Bain z najwyższą rozkoszą pewnie wyobrażał sobie, jak na oczach zgromadzonego tłumu służba portowa odholowuje „Krokodylka” z zajmowanego bezprawnie miejsca przy pomoście. Przynajmniej tę przyjemność mu odbierze.
Poza obrębem portu znajdowała się stara przystań, podupadła już i używana tylko przez świątecznych wędkarzy. Rose mogłaby jeszcze dzisiaj przeprowadzić tam swą łódź, tylko co potem? Może porozmawiać z Ryanem?
– Pan Ryan Connell nie ma z tym nic wspólnego – oznajmiła deskom werandy. – Nie potrzebuję jego łaski.
Spojrzała na sumę wypisaną na czeku, która nie wystarczała nawet na pokrycie kosztów pogrzebu, i poczuła się najsamotniejszą osobą na świecie. Miała tylko Ryana, a to znaczyło, że nie miała nikogo.
– Żadnych próśb – mruknęła przez zaciśnięte zęby. Może najlepiej po prostu stąd wyjechać? Jest październik, pora, kiedy w Brisbane zaczynają się staże. Przy odrobinie szczęścia mogłaby już za kilka dni mieć pracę w szpitalu.
Podniosła się i weszła do domu. Niewiele da się zrobić, ale może przynajmniej przeprowadzić łódź. Powinna czuć z tego powodu żal, ale nie czuła nic. Dziś rano przez moment wierzyła, że jej marzenia się spełnią, teraz zaś pozostała jej tylko drętwa obojętność.
Było już prawie ciemno, kiedy dotarła rowerem na przystań. Kawiarniane ogródki przy nadmorskim bulwarze zapełniały się powoli roześmianymi turystami, którzy przychodzili tu na wieczorny posiłek.
Zapowiadał się piękny wieczór; księżyc był w pełni i od strony zatoki wiał lekki wiatr; w powietrzu unosiły się zapachy morza i nadmorskiej roślinności. W każdy inny dzień wchłaniałaby te aromaty i radowała się pięknem chwili, ale ten wieczór był inny.
Szkoda, że nie mogę wyjechać już jutro, pomyślała. Albo dzisiaj, natychmiast. Myśl o jutrzejszej rozmowie z urzędnikiem w banku, agentem nieruchomości i pośrednikiem w sprzedaży łodzi przyprawiała ją o mdłości.
Na pokładzie „Mandali” było ciemno i przynajmniej to stanowiło jakąś ulgę. Nie potrafiłaby teraz odpowiadać na pytania Ryana, a Roger Bain z całą pewnością rozwieje wszystkie wątpliwości, jakie zrodzić się mogą w duszy doktora Connella, gdy zobaczy, że przy pomoście nie ma jej „Krokodylka”. A czy w ogóle będzie miał jakieś wątpliwości? Czy w ogóle cokolwiek zauważy?
Z pewnością zupełnie się tym nie zainteresuje, zapewniła samą siebie, zdejmując tablicę informującą o rejsach i wnosząc ją na pokład „Krokodylka”, A zresztą, co to ma za znaczenie? Wróciła po rower; przyda jej się w drodze powrotnej ze starej przystani do domu.
– Wybierasz się rowerem na rafy? – usłyszała spokojny głos.
Podskoczyła jak oparzona; na ciemnym pokładzie „Mandali” stał z pewnością Ryan, choć w mroku widziała jedynie jego sylwetkę. Trudno było jednak nie poznać jego głosu.
Stała przez dobrą minutę, usiłując znaleźć jakieś wiarygodne wyjaśnienie. W końcu jednak po prostu pokręciła głową i wniosła rower na łódź. Chciała włączyć silnik, ale ku jej zdziwieniu i rozpaczy ręce trzęsły się jej tak, że kluczyk wypadł z nich na podłogę. Schyliła się, ale Ryan był szybszy. Wyprostowali się oboje, on zaś podniósł do góry rękę z metalową blaszką i zapytał:
– Czy to o te właśnie nie cierpiące zwłoki sprawy chodziło? Rejs przy świetle księżyca z rowerem dla towarzystwa?
– Tak – odparła Rose, przygryzając wargi. – Z rowerem dla towarzystwa. A teraz proszę o klucz.
Wpatrywał się w nią z namysłem.
– Ale po co rower? – zapytał w końcu.
– Mniejsza z tym. – Znowu była bliska płaczu. – Doktorze Connell, proszę…
– Co się znowu stało? – Ryan stanął o krok od niej i mocno nią potrząsnął. – Rose, proszę, powiedz mi.
– Nie, nie. – Bezskutecznie usiłowała się mu wyrwać. – Nie nazywaj mnie Rose. My już nie… Proszę mnie puścić, bardzo się spieszę.
– A co takiego pilnego masz do załatwienia o tej porze?
– To nie pana sprawa, doktorze Connell. Starał się pan być bardzo miły… – Łzy nie pozwoliły jej dokończyć zdania.
– Starał się? – zapytał z niedowierzaniem, zaciskając palce na jej ramionach. – Ile razy mam ci powtarzać, że niczego nie robię z przymusu?
– Tak? To dlaczego to wszystko? – Rose nie panowała już nad sobą, – Najpierw piękne obietnice, czułości, a potem… Tak jak gdybyśmy byli tylko znajomymi z biura. Ale tamta noc zdarzyła się tylko dlatego, że czułam się strasznie samotna, inaczej nie pozwoliłabym się nawet dotknąć! A może… A może na tym właśnie polega pańska sztuka uwodzenia, doktorze Connell? Wykorzystuje pan u kobiet chwile rozpaczy i przygnębienia?
Zapadła tak długa chwila milczenia, że Rose zaczęła dygotać. Oparła się o barierkę, żeby nie upaść, niewiele to jednak pomogło. Przez łzy słabo – widziała Ryana, czuła jednak, że on aż się trzęsie ze złości. Na oślep wyciągnęła rękę i poczuła zimny dotyk klucza. Odwróciła się, jakimś cudem udało jej się trafić do stacyjki i niemal natychmiast zaterkotał silnik.
– Jeśli to już wszystko, doktorze Connell, to proszę zejść z mojej łodzi – rzuciła przez ramię.
Ryan dalej stał w milczeniu, ona zaś miała ochotę uciec na drugi koniec świata. Przypomniała sobie nagle, że przecież nie zdjęła jeszcze cum, więc będzie musiała przejść koło niego, znowu poczuć jego bliskość, dostrzec plamę blizny na twarzy, blask oczu…
Gwałtownie odwróciła się, przemknęła szybko koło Ryana i wskoczyła na pomost.
– Idź! – zawołała z rozpaczą. – Dziękuję panu za wczorajszy wieczór, ale wszystko skończone. Przemyślałam pańską ofertę pracy i rezygnuję z niej. Koniec marzeń, muszę znowu być dorosła. A teraz daj mi spokój i zostaw mnie wreszcie samą…
– Wcale nie chcesz, żeby zostawić cię samą – powiedział Ryan, podnosząc głos, aby przekrzyczeć hałas silnika.
– Dość już! – Rose zakryła uszy rękami. – Dosyć! Jeśli kochaliśmy się wczoraj, to tylko dlatego…
Urwała w pół słowa, gdyż nagle spostrzegła, że nie jest na pomoście sama. Kilku turystów opuściło kawiarnię i zatrzymało się tuż obok.
– To prywatna przystań! – zawołała Rose.
– Nie przejmuj się nami, kochanie – odrzekł starszy mężczyzna i mocniej przyciągnął do siebie swą towarzyszkę. – Ja i moja żona mamy trzy córki i przyzwyczailiśmy się do kłótni między zakochanymi. Moja żona właśnie mówiła, że ma wrażenie, jak byśmy wrócili do domu…
Twarz Rose spłonęła rumieńcem. Odwróciła się w stronę Ryana i powiedziała cicho:
– Robi pan ze mnie publiczne pośmiewisko. Proszę natychmiast zejść z mojej łodzi!
– Pośmiewisko? – zaoponował Ryan. – Czy to ja krzyczę histerycznie na cały port, czy to ja urządzam sceny?
– Mówię po raz ostatni! Proszę zejść z mojej łodzi!
– Na pana miejscu posłuchałbym, młody człowieku – doradził z pomostu turysta – inaczej bowiem ta młoda dama dostanie apopleksji.
– Ta pani udziela tutaj pierwszej pomocy – odezwał się następny głos – a ten pan to nowy lekarz. Czyż nie piękna z nich para?
Grono słuchaczy się powiększało. Rozwścieczona Rose dostrzegła, że Ryan leciutko się uśmiechnął, porozumiewawczo mrugnął do leciwego doradcy, a potem jednym susem znalazł się na pomoście i wyjął jej z rąk cumę.
– Proszę wsiadać, pani doktor. Proszę wsiadać, pojeździć sobie trochę na rowerze przy blasku księżyca, a kiedy pani wróci, dokończymy rozmowę.
– Nie ma czego kończyć – żachnęła się Rose.
– Niechże się pani wreszcie zajmie sterem. Ja tymczasem zwolnię linę dziobową.
– Dziękuję – powiedziała cicho i powoli zeszła na pokład. Za chwilę odbije od brzegu, zostawi za sobą przystań, „Mandalę”, wszystkie wspomnienia i Ryaa Connell będzie już odtąd tylko słodko-gorzkim snem.