W takich właśnie momentach Lane Douglas była rada, że zmieniła nazwisko. Elaina Honora Giovanni nie miała więc teraz problemów. Bo to nie Elaina musiała podać policji swoje dane i opisać szczegóły wypadku.
Jeden z przedstawicieli prasy byłby szczególne zainteresowany pojawieniem się w mediach nazwiska Elainy. Czatował na nią niczym wilk na zdobycz.
Pisk opon, huk, silny wstrząs – nie było wątpliwości: jakieś auto uderzyło w jej bagażnik. Sportowy srebrny samochód.
– Buona fortuna, jak zwykle – mruknęła Elaina, stawiając karton z książkami na ganku przed sklepem, po czym zawróciła do samochodu. Deszcz przesiąkł przez jej ubranie, zmoczył włosy.
Kok na czubku głowy zupełnie oklapł.
Nie ma rady, pomyślała i spojrzała najpierw na książki w swojej furgonetce, a potem na faceta za kierownicą srebrnego auta. Wnosząc z przekleństwa, jakie rzucił, jego wóz doznał poważnego uszczerbku. Wysiadł i nim popatrzył na nią, obejrzał dokładnie swój samochód.
– Nic się pani nie stało? – zapytał, wyciągając z kieszeni komórkę.
– Nie, przecież nie było mnie w aucie – odparła. – A panu?
– Też nic. – Kopnął oponę i uniósł wzrok na Elainę.
– Ładny wozik – rzekła.
Mężczyzna uśmiechnął się i na moment oderwał komórkę od ucha.
– Jestem Tyler. Tyler McKay – oznajmił.
Wiedziała, z kim ma do czynienia. Mieszkając w tym mieście, nie sposób nie wiedzieć, kim są McKayowie. Ten przedstawiciel rodu miał ciemne włosy, niebieskie oczy, zgrabną sylwetkę i słuszny wzrost.
Stał teraz przed nią w skórzanej kurtce i dżinsach.
Przeniosła wzrok na obydwa samochody.
Jego wóz przedstawiał żałosny widok.
Popatrzyła na pogięty bagażnik swojej furgonetki i ujrzała, jak strużki deszczu spływają na karton z książkami.
– Ojej! Moje książki! – krzyknęła, podbiegając do samochodu.
Zajęty rozmową, nie zwrócił uwagi na jej okrzyk. Dopiero po chwili zamknął aparat i rzekł:
– Przemokły.
– Dzięki, że raczył pan to zauważyć. Jaki następny ruch?
Zdjął kurtkę i przykrył nią karton.
– Właśnie taki.
Wzięli wilgotne kartony i ruszyli w stronę ganku.
– Za parę minut przyjedzie policja – rzekł.
Nie wątpiła, że na wezwanie kogoś, kto włada połową miasteczka, policja nie będzie zwlekać.
– Świetnie – powiedziała, otwierając drzwi. – Zapraszam do środka.
Z progu obejrzała się na niego. Stał i patrzył na nią tymi swoimi niebieskimi oczami, jak gdyby w obawie, że nie będzie miał już szansy dobrze jej się przyjrzeć. Zmarszczki w kącikach oczu świadczyły o jego pogodnym charakterze, skłonności do śmiechu. Z jego ciemnych włosów kapały na kurtkę krople wody. Lane westchnęła, chłonąc zapach dobrej wody kolońskiej, jakiej używał.
– Przez ten deszcz jezdnia na zakręcie zrobiła się śliska – oznajmiła.
– Czy to znaczy, że mi wybaczasz?
Poczuła ciepło w okolicach serca i puls jej uległ przyspieszeniu. Niełatwo jej będzie zdobyć" się na chłodny dystans wobec niego. On zaś wiedział zapewne, jakie wrażenie wywiera na kobietach.
– A zależy panu na tym? – zapytała.
– Nie za bardzo – przyznał.
I znowu się uśmiechnął.
Pospieszyła do sklepu i położyła na ladzie karton z książkami.
– No dobrze, wybaczam. – Odgarnęła z twarzy pasmo włosów. Okulary jej zaparowały i opadły na czubek nosa.
– Przy moim szczęściu – dodała – wlepią mi jeszcze mandat za nieprawidłowe parkowanie.
– Nie wlepią. Masz moje słowo.
Zmarszczyła brwi.
– Stanie pan w mojej obronie?
Uśmiechnął się, a Lane ścisnęło coś w dołku. Niedobrze, pomyślała.
– Jak się nazywasz? – zapytał.
– Lane Douglas.
Po dwóch latach łatwo jej to kłamstwo przeszło przez gardło. Druga natura, stwierdziła w duchu. McKay wyciągnął do niej rękę. Wbrew jej oczekiwaniom dłoń miał raczej szorstką. Prawdopodobnie gra w golfa, pomyślała.
– Ładnie tu – powiedział. – To nowy dom?
– Stoi tu od pięćdziesięciu lat, panie McKay – odparła. Faktycznie, pomyślała, jest prawie jak nowy, po generalnym remoncie.
– Mów mi Tyler. Pan McKay to mój ojciec.
Spojrzała na niego i wyciągnęła z torebki prawo jazdy i dowód ubezpieczenia. Popatrzyła w stronę okna. W mokrym asfalcie odbijały się niebieskie światła wozu policyjnego.
Tyler przyglądał się jej przez chwilę, po czym wziął od niej dokumenty i wyszedł na ganek. Lane Douglas nie bała się policji, bo nie miała niczego do ukrycia. Straty wskutek zalania książek będą, ale, pomyślała, świat się od tego nie zawali.
Tak jak się nie zawalił w trakcie jej rodzinnych perypetii.
Jako Giovanni żyła niczym w klatce. Jako Lane Douglas – prowadziła całkiem normalny żywot.
Czyżby?
Trudny wybór. Spadkobierczyni wielkiej wytwórni win czy też jakaś zupełnie inna osoba?
Gdyby potrafiła pozbyć się teraz Tylera McKaya, byłoby świetnie. Starała się zawsze unikać całej tej rodziny. Skupiali na sobie uwagę mediów, podobnie jak rodzina Kennedych. I jak rodzina Giovannich. Ona, Lane, musi stale pamiętać, że jej fotografia obiegła swego czasu wszystkie brukowe gazety w kraju. Ktoś mógłby ją teraz rozpoznać.
Jej tożsamość musi pozostać tajemnicą.
Poza ojcem nikt z rodziny nie wie, gdzie ona przebywa. Zrobiła wszystko, żeby tak się właśnie stało.
Chłodniejszej kobiety nie sposób sobie chyba wyobrazić, pomyślał Tyler, podczas gdy funkcjonariusz sporządzał raport. Lane grzebała w pudle z książkami, on zatem rozpoczął obserwację jej osoby od rudych włosów, ściągniętych z tyłu w kok. Potem opuścił wzrok na mokry kołnierz jej swetra, potem jeszcze niżej, na równie mokrą, sięgającą kostek spódnicę, i jeszcze niżej, na buty w wojskowym niemal stylu.
Przypominała mu nauczycielkę, starą pannę, było w niej jednak coś, co do staropanieństwa absolutnie nie pasowało. Trudno mu było na razie owo „coś" określić, tak czy owak miała bardzo dziwne, otoczone długimi rzęsami oczy koloru irlandzkiej whisky, której to barwy nawet szkła okularów nie zdołały przytłumić.
Sprawiała wrażenie osoby opanowanej, choć narzucał mu się wniosek, że ona za bardzo się stara, by takie właśnie wrażenie na nim wywrzeć. Nigdy dotąd jej nie widział, co było dość dziwne. Sądził, że zna w Bradford wszystkich mieszkańców.
– Muszę porozmawiać z panną Douglas – oznajmił policjant.
Tyler skinął głową i wszedł do środka. Padał deszcz, niebo było zachmurzone i panował przenikliwy chłód, ale w tym mieszkaniu przemienionym na księgarnię było ciepło i pachniało cynamonem. Nie widząc Lane, wypowiedział głośno jej imię.
Weszła do pokoju, niosąc tacę z dzbankiem kawy i kubkami.
– Dla rozgrzewki – mruknęła pod nosem, bo nie chciała, by wyglądało to na przyjacielski gest, lecz nie pragnęła również być nieuprzejma wobec pana McKaya.
Ludzie dużo czytają, pomyślał Tyler, biorąc kubek, więc to jest na pewno dobry interes.
Policjant tymczasem zadał Lane jeszcze kilka pytań, po czym wręczył im obojgu po jednym egzemplarzu raportu i wyszedł. Tyler schował papier do kieszeni i wypił łyk kawy.
Lane chciałaby, żeby on też sobie już poszedł. W jakiś sposób działał jej na nerwy, podobnie jak agent FBI, który tym razem nie zadawał żadnych trudnych pytań.
– Jak to się stało, że cię dotąd nie spotkałem? – zapytał Tyler.
– Sprzedaję książki. Czytasz?
– Oczywiście.
Uśmiechnęła się i spojrzała nań sponad okularów.
– Widocznie niezbyt dużo.
Roześmiał się i w tym momencie rozległ się dzwonek u drzwi i do księgarni wszedł, strząsając z kurtki krople deszczu, chłopak około dwunastu lat.
– Rany, co za ulewa – rzekł. – Dzień dobry, panie McKay.
– Cześć, Davis.
Chłopak ruchem głowy wskazał widoczny z okna rozbity samochód.
– To pan go tak załatwił? – spytał.
– Niestety tak.
– Czym ci mogę służyć? – wtrąciła Lane, zwracając się do chłopca.
Wyciągnął ku niej plastikowy pojemnik z ulotkami.
– Festiwal Zimowy. Mogę umieścić ulotkę na pani wystawie?
– Jasne.
Z ręcznikiem w dłoni podeszła do chłopca. Wycierając mu twarz, gawędziła z nim chwilę, po czym przykleiła taśmą ulotkę do szyby.
– Tak będzie dobrze? – zapytała.
Tyler widział teraz całkiem inną kobietę, o ciepłym, łagodnym spojrzeniu, jakiego mu poskąpiła. A niewiele kobiet potrafiło się oprzeć jego urokowi. Tak twierdziła jego matka. A on jej wierzył.
– Świetnie – odrzekł chłopak. – Na razie, panie McKay.
– Na razie, Davis.
– Uważaj na przejściach – ostrzegła go Lane. – Niektórzy jeżdżą jak wariaci.
– Wierzę, iż nie była to aluzja do mojej osoby – wyraził nadzieję Tyler.
– Niecodziennie się zdarza, żeby taki playboy taranował czyjś skromny samochód.
– Po pierwsze wybaczyłaś mi, a poza tym kto ci powiedział, że jestem playboyem?
Westchnęła i omijając go, stanęła za ladą.
– Wszyscy tak mówią – rzekła, zagłębiając się w lekturę najświeższych wiadomości.
– To kłamstwo, przysięgam!
Uniosła wzrok. Uśmiechał się, i pomyślała, że najbezpieczniej będzie pozbyć się go stąd jak najszybciej.
– Czy czasem nigdzie się nie spieszysz? Na przykład do pracy?
Spojrzał jej w oczy i poczuł ukłucie w sercu. Bez wysiłku zmroziłaby swym wzrokiem każdego mężczyznę. Mimo jednak takiej konstatacji pomyślał sobie, że może warto by się postarać roztopić w niej ten lód.
– Nie – odparł.
– Ale ja…
– Pada deszcz – przerwał jej. – Nie będziesz miała wielu klientów.
– Ludzie w taką pogodę szukają dobrej lektury. To miło zaszyć się w ciepły kącik z ciekawą książką.
A on bardzo chętnie znalazłby tutaj taki ciepły kącik. Dziwne, przecież ta przemoczona do suchej nitki właścicielka księgami nie może być szczytem marzeń żadnego normalnego mężczyzny, za jakiego się uważał. A jednak… te jej oczy koloru whisky fascynowały go. I nic na to nie mógł poradzić.
– Bierzesz udział w pracach na rzecz festiwalu? – Wskazał na drugą ulotkę, którą właśnie przylepiała do lady.
– Nie.
Zdziwiło go to. W czasie tego Festiwalu Zimowego spotykali się wszyscy handlowcy Bradfordu. Na te dwa tygodnie zjeżdżali się tu ludzie z całego stanu.
– Dlaczego? – zapytał.
Uniosła brwi, mierząc go spojrzeniem.
– Ja sprzedaję tylko książki.
– Również kawę. – Wskazał na barek i eleganckie wyściełane stołki.
– Wielkie rzeczy! Przeważnie świeci pustkami.
– Chyba nie w chłodne popołudnia. Powinnaś rozszerzyć zakres…
– Kim ty jesteś, merem? – przerwała mu.
– Hmmm – mruknął. – Brzmi to całkiem nieźle… Mer McKay.
– Dlaczego nie idziesz do pracy, by zarobić jeszcze więcej pieniędzy?
– Zawsze jesteś taka uprzejma dla swoich klientów? – zapytał.
– Oszczędzam uprzejmość dla tych, którzy wydają u mnie większą kasę.
Uśmiechnął się. Lubił takie poczucie humoru.
– Z takim podejściem splajtujesz w ciągu miesiąca.
– Jestem tu przeszło rok i jakoś mi idzie.
– Czy to, jakoś" ci wystarcza?
Obrzuciła go spojrzeniem, które świadczyło, że nie życzy sobie wkraczania w jej prywatność.
– Daj mi spokój. Idź już. Sprawy formalne załatwiłeś jak należy i koniec.
– Dziewczyno, czy ja działam na ciebie jak płachta na byka? Czy może moje nazwisko…?
McKayowie. Bogaci, wpływowi. A on stoi tu przed nią i traktuje ją jak przebojową biznesmenkę. Miała już na końcu języka uwagę, że ona wie, jak się żyje ludziom naprawdę bogatym. I jak to jest, gdy twoje nazwisko znane jest na dwóch kontynentach, i to nie od najlepszej, łagodnie mówiąc, strony. Wina Giovannich. Podejrzenia o związki z mafią, o pranie brudnych pieniędzy, w gazetach fotografie jej rodzeństwa w otoczeniu podejrzanych biznesmenów. I ten lęk, że w którymś z brukowców zobaczy swoje zdjęcie i wtedy nastąpi koniec jej kariery jako projektantki mody. No bo dziennikarz Dan Jacobs wyznał jej miłość, a uczynił to tylko dlatego, by zyskując jej zaufanie dotrzeć do prawdy o życiu jej rodziny, niby tym prawdziwym, nie na pokaz. Dramat polegał na tym, że ona zakochała się w nim, a on to podstępnie wykorzystał.
Upływ czasu nie ukoił jej bólu. Zamknęła się w sobie, ponieważ ludzie, których kochała, okłamali ją. Liczyło się tylko to, co chcieli zdobyć. Dan Jacobs stanem jej uczuć się nie przejmował.
Książka nigdy człowieka nie zawiedzie, pomyślała. Jest ratunkiem…
– Hej, dziewczyno!
Spojrzała na niego z wymuszonym uśmiechem.
– Źle się czujesz?
Przybrała nienaturalnie wesołą minę, co wzmogło jego czujność. Doceniał jej osobowość, sposób bycia; miała w sobie coś, co przykuwało jego uwagę i nawet skromny strój nie tłumił tego wrażenia.
– Doskonale, jak na ofiarę wypadku – powiedziała i tym razem szczerze się do niego uśmiechnęła.
Gdy wciąż z uporem się w nią wpatrywał, zapytała:
– Czy nie powinieneś gdzieś zadzwonić? Na przykład do swojej dziewczyny?
Żachnął się w duchu: nie miał „swojej" dziewczyny. Na tym etapie jego życia to on uwodzi i odchodzi – taką stosuje rozrywkową taktykę. Bo nie tak dawno temu był bliski powiedzenia „tak" do całkiem niewłaściwej kobiety. Której zależało na pieniądzach McKayów, a nie na nim.
Od tamtej pory upłynęło dwa lata i choć ból minął, świadomość własnej naiwności stale mu doskwierała.
– Nie istnieje dziewczyna, do której mógłbym zadzwonić, dzięki za radę. A po pomoc drogową już zadzwoniłem. – Oparł się o ladę. – Tak bardzo chcesz się mnie pozbyć? O co ci właściwie chodzi?
– W przeciwieństwie do leniwych bogaczy – powiedziała – muszę zajmować się swoją firmą, ja przecież pracuję.
Miała niski, gardłowy głos, i Tyler usiłował ustalić, jaki akcent pobrzmiewa w melodyce jej wypowiedzi. Nie południowy, na pewno. Coś jakby echo europejskości?
– Telefon dzwoni ci w kieszeni – rzekła.
Sięgnął po aparat.
– Wielbicielka? – zapytała.
Mrugnął do niej w odpowiedzi.
– Cześć, mamo. Tak, wszystko w porządku.
Lane stłumiła uśmiech.
– Szczęście w nieszczęściu, to prawda, ale jakim cudem tak szybko to do ciebie dotarło? – Zamilkł i po chwili: – Tak, już jadę do domu. – Wyłączył komórkę. – Musiałem ją przekonać, że nie leżę z roztrzaskaną głową.
– Mogłabym się postarać o odrobinę współczucia, jeśli czujesz taką potrzebę – rzekła.
– No, na mnie pora – powiedział, zanim zdołała wykazać jakąś inicjatywę w powyższej kwestii. – Przyślij mi rachunek za uszkodzone książki – dokończył ruszając ku drzwiom.
– Dobrze.
– Albo lepiej sam jutro tu wpadnę.
– Poczta działa u nas sprawnie, większość ludzi z niej korzysta – rzekła.
– Ale ja nie należę do tej większości – powiedział już w progu, a Lane poczuła nagle, że zawisła nad nią jakaś groźba. To dopiero początek, pomyślała.