Część pierwsza 1996

1.

Murdock, nie obchodzi mnie, czy będziesz musiał pocałować Morana w tę jego parszywą dupę, czy do końca życia będziesz go włóczył po sądach. Znajdź na niego jakiegoś haka. Daj mu łapówkę albo zabij drania gołymi rękami! Tylko znajdź wreszcie jakiś sposób, żeby zdławić w zarodku tę przeklętą książkę! – Dutch z trzaskiem cisnął na miejsce słuchawkę samochodowego telefonu. – Co za kretyn! – warknął, chociaż tak naprawdę Ralph Murdock, jego adwokat i szef kampanii wyborczej, należał do nielicznych osób na świecie, którym Benedict Holland ufał.

Gniotąc w zębach cygaro, z całych sił nacisnął na pedał gazu i cadillac z piskiem opon pomknął wąską drogą wijącą się pośród starego lasu, który stanowił jego własność. Szybkościomierz wskazywał blisko sto kilometrów na godzinę i omszałe pnie jodeł tylko migały we mgle.

Kto by pomyślał, że duch Harleya Taggerta powstanie z grobu teraz, w punkcie zwrotnym jego życia? I za kogo, u licha, uważa się ten Kane Moran, ten pismak, który ostrzy pióro, wykorzystując śmierć Harleya? Ostatni raz Dutch widział go wiele lat temu, kiedy Moran był niesfornym, mocno zakompleksionym dzieciakiem, od zawsze na bakier z prawem. Dziwnym trafem udało mu się skończyć college i został postrzelonym dziennikarzem szukającym guza. Ten bajarz nagle zaczął rozdrapywać dawno zakrzepłe strupy. I wrócił tu, do Oregonu, aby napisać książkę o śmierci Harleya Taggerta.

Gdy samochód już mknął po wyniosłości wzgórza, Dutcha znów chwycił skurcz w piersi. Tego samego uczucia paniki doświadczał zawsze, wspominając noc, kiedy zginął Taggert. W głębi serca podejrzewał, że to któraś z jego córek posłała chłopca na tamten świat.

Tylko która? Która z jego dziewczyn to zrobiła? Najstarsza Miranda, adwokatka pracująca w biurze prokuratora okręgowego, jest ambitna ponad miarę i nieugięcie dumna. Nie do wiary, jak bardzo przypomina matkę. Randa odziedziczyła po Dominique gęste czarne włosy i elektryzujące błękitne oczy. Mówią, że jest wyniosła i że w jej żyłach płynie lodowata woda, ale z pewnością nie była na tyle chłodna ani na tyle głupia, żeby zamordować dzieciaka Taggerta. Nie, Dutch nigdy by w to nie uwierzył. Randa jest zbyt opanowana. Zawsze wiedziała, czego chce od życia.

Claire, jego drugie dziecko, to spokojna dziewczyna, romantyczka. W dzieciństwie była gapowata i szara w porównaniu z siostrami, ale wyrosła na piękną pannę i podejrzewał, że należy do kobiet, które z upływem lat są coraz atrakcyjniejsze. W chwili śmierci Harleya była małomówną dziewczyną o chłopięcej budowie, średnią siostrą, na którą nikt nie zwracał uwagi. Nigdy nie sprawiała mu żadnych kłopotów z wyjątkiem tego jednego: zakochała się w Harleyu Taggercie. Nawet teraz ta myśl zalegała mu jak kamień na dnie żołądka.

Do tej pory śmierć Taggerta rzadko spędzała Dutchowi sen z powiek.

Ale teraz coraz bardziej pociły mu się dłonie na kierownicy. Claire, dziewczyna o płochliwych oczach, z gwiazdkami piegów na nosie, nie była zabójczynią. Chryste, w jej duszy nie było najmniejszej iskierki zła. A może jednak…

Słońce wisiało nisko nad zachodnimi wzgórzami i oślepiało go jaskrawymi promieniami. Opuścił osłonę przeciwsłoneczną. Droga się rozwidlała i skręcił w stronę małego miasteczka Chinook oraz starego domu myśliwskiego, który kupił za bezcen.

Cadillac zawirował, gdy Dutch zbyt szybko brał zakręt. Kątem oka zauważył, że przekroczył środkową linię szosy. Jakiś pikap jadący z przeciwka zatrąbił i w ostatniej chwili zjechał na pobocze, aby uniknąć zderzenia.

– Sukinsyn – syknął Dutch. Był pogrążony w rozważaniach. Najmłodsza córka Tessa jest i zawsze była zabłąkaną owieczką w stadzie Hollandów. Blondynka o niebieskich oczach, która w wieku dwunastu lat miała już figurę przyprawiającą mężczyzn o zawrót głowy, zawsze skupiała na sobie największą uwagę. Podczas gdy Miranda próbowała się przypodobać, a Claire ginęła w tle, Tessa bezczelnie i z premedytacją przeciwstawiała się Dutchowi, kiedy tylko mogła. Wiedziała, że jest pupilką ojca, i wykorzystywała to na każdym kroku. Wiecznie sprawiała kłopoty, tak można o niej to powiedzieć, ale za nic nie mógł uwierzyć, że była również morderczynią.

– A niech to wszyscy diabli – mruknął pod nosem, żując niedopałek cygara. Szkoda, że nie spłodził samych chłopców. Wszystko ułożyłoby się inaczej. Całkiem inaczej. Bóg spłatał mu okrutnego figla, zsyłając te dziewczyny. Córki zawsze sprawiają człowiekowi kłopoty.

Zwolnił przy wygiętej sośnie. Sam ją zasadził wiele lat temu, kiedy kupił tę posesję dla Dominique. Wjechał na prywatną drogę, prowadzącą do jego posiadłości. W chwili kiedy wkładał to drzewko w glebę, był zakochany do szaleństwa, ale z biegiem lat uczucie topniało i jego miłość zmieniła się w cieniutki kryształ, który kamień czasu roztrzaskał na kawałki.

Otworzył bramę i wjechał na nierówny asfalt od dawna zaniedbanego podjazdu. Srebrzyste wody jeziora uwodzicielsko migały zza drzew. Jakże kiedyś kochał to miejsce.

Nostalgia ścisnęła mu serce, gdy mijał ostatni zakręt i zobaczył zbudowany na nieregularnym planie stary dwupiętrowy dom myśliwski, niczym gniazdo pośród kępki dębów i jodeł osadzony ponad wodami jeziora.

Dom. Miejsce triumfu i bólu.

Kupił tę rozległą, porośniętą drzewami posiadłość dla Dominique w nadziei, że ona pokocha ją tak samo jak on. Od chwili gdy zobaczyła te dzikie lasy i odludne przestrzenie, znienawidziła wszystko, co było związane z tym domem. Oceniającym spojrzeniem zmierzyła stromy dach, mahoniowe i dębowe ściany, podłogi z desek, pochylony sufit. Dotknęła drewnianej balustrady z ręcznie rzeźbionymi słupkami, ozdobionymi figurkami zwierząt Północnego Zachodu, i tylko skrzywiła nos, jak gdyby nagle poczuła jakiś odór.

– I kupiłeś to dla mnie? – spytała tonem pełnym niedowierzania i rozczarowania. Jej głos odbił się echem po przepaścistym holu. – Tę… tę potworność?

Miranda, która dopiero co skończyła cztery lata, a już była wierną kopią matki, z miną pełną przerażenia rozejrzała się po domu, jakby się spodziewała, że z każdego zakamarka mogą w każdej chwili wyskoczyć wszelkiego rodzaju duchy, chochliki i potwory.

– Przypuszczam, że to coś – Dominique wskazała długim palcem łososia wyrzeźbionego na najniższym słupku – to ma być dzieło sztuki?

– Tak.

– Dlaczego, Benedict? Na litość boską, co cię skłoniło do tego zakupu?

Wówczas po raz pierwszy ogarnęło go przeczucie czegoś strasznego. Rozłożył ręce.

– To dla ciebie i dla dziewczynek.

– Dla nas? W takim miejscu? Na końcu świata? – Wysokie wzgórza dumnie zerkały zza okien, kiedy przechodziła przez westybul do salonu ze sklepionym sufitem, z trzema żyrandolami w kształcie dwunastu jeleni ustawionych w koło. – Z dala od moich przyjaciół?

– To jest dobre dla dzieci. One powinny się wychowywać w…

– W dużym mieście, Benedict, tam gdzie mogą się spotykać z rówieśnikami, w domu, który będzie im stwarzał warunki rozwoju, gdzie będą stykać się z cywilizacją i właściwymi ludźmi. – Westchnęła, bacznym okiem obserwując Claire, która nieporadnymi kroczkami przechodziła przez otwarte oszklone drzwi z tyłu domu, wychodzące na jezioro. Dominique zaczęła biec w jej stronę, wybijając obcasami wyjątkowo szybki rytm. – To będzie koszmar. – Zabrała Claire z krytego tarasu, zanim dziewczynka zdążyła zbliżyć się do brzegu. – Ten zakup to niewypał.

– Będzie dobrze. Zobaczysz. Zbuduję korty tenisowe i basen kąpielowy z oddzielnym budynkiem. Za garażem możesz mieć ogrody i własne studio.

Tessa, która była wówczas niesfornym niemowlęciem, krzyczała na cały głos i wierciła się w ramionach opiekunki.

– Ććśś – szepnęła do rumianego brzdąca Bonita, zaledwie szesnastoletnia dziewczyna, przebywająca nielegalnie w Stanach Zjednoczonych.

– Nie mogę tu zamieszkać – upierała się Dominique.

– Możesz, uwierz mi.

– Gdzie dziewczynki nauczą się francuskiego i…

– Od ciebie.

– Ja nie jestem nauczycielką!

– No to zatrudnimy nauczycielkę. Dom jest duży.

– A co z pianinem, skrzypcami, szermierką, jazdą konną… Dobry Boże! – Wyglądała tak, jak gdyby za chwilę miała się rozpłakać. Niebieskie oczy nagle zaszły mgłą. Przycisnęła do ust zadbane palce.

– Wszystko się ułoży, obiecuję – nalegał Dutch.

– Ale ja tak nie umiem… Nie zostałam stworzona do tego, żeby być nianią… Będę tutaj potrzebowała więcej osób do pomocy, Bonita mi nie wystarczy.

– Wiem, wiem. Już rozmawiałem z Songbird, Indianką. Będziesz miała więcej pomocników, niż potrzebujesz. Dominique, będziesz tu mogła żyć jak królowa.

Cicho chrząknęła z ironicznym powątpiewaniem.

– Królowa Odludzia. Cudownie to brzmi, prawda?

Od tego dnia przez cały czas nienawidziła tego miejsca. Nie znosiła tego jeziora. Przeczuwała, że nic dobrego nie może się wydarzyć w promieniu kilku kilometrów od piaszczystych brzegów jeziora Arrowhead.

Jak się później okazało, miała rację.

Dutch nieco szerzej uchylił okno, żeby wpuścić więcej wilgotnego letniego powietrza. Ozłocona gorącym słońcem woda wyglądała na spokojną i nic nie wskazywało na to, że mogła być przyczyną takiej tragedii i udręki.

– A to sukinsyn! – mruknął, ściskając w zębach cygaro. Chwycił butelkę szkockiej, którą przywiózł z miasteczka, i wysiadł z samochodu. Sztywnym krokiem szedł w stronę drzwi wejściowych, brodząc przez grubą warstwę szyszek i igliwia. Otworzył bez trudu, jak gdyby ktoś już na niego czekał. Podeszwy jego butów klaskały o zakurzoną podłogę i odniósł wrażenie, że słyszy, jak mysz ucieka do ciemnego kąta.

W kuchni poszperał w szafkach i znalazł szklankę od lat nie wycieraną z kurzu. Wcześniej zadzwonił do dostawców prądu, łączności, gazu i wody, więc teraz już wszystko działało. Za kilka dni dom będzie posprzątany od strychu po piwnice, a jego dorosłe córki przyjadą tu, czy im się to podoba, czy nie.

Wytarł szklankę palcami i nalał sobie do pełna. Potem wszedł po schodach na górę i przekroczył próg sypialni – tej samej, którą przez wiele lat dzielił z Dominique. Masywne łoże z czterema słupami bez pościeli, materac przykryty folią. Podszedł do okna, odsłonił je i popijając whisky, patrzył na basen kąpielowy, w którym od dawna nie było wody, a do dna przylgnęły zgniłe liście i brud. Domek kąpielowy przy skoczni był od lat zamknięty. Sięgnął okiem dalej, na jezioro, które uwielbiał. Gdy patrzył na spokojną wodę, ogarnęło go przerażające uczucie, że w mózgu ma nieustannie tykający zegar.

Co tu się stało wiele lat temu? Czego miał się jeszcze dowiedzieć? Ciarki przeszły mu po plecach. Wychylił whisky do dna i poczuł, jak mocny alkohol wypala mu gardło i rozgrzewa żołądek. Wyszedł z pokoju. Chciał być jak najdalej od tej kostnicy, pełnej przerażających wspomnień nieudanego seksu i zawiedzionej miłości. Chryste, Dominique stała się dziwką!

Zszedł na dół. Wyciągnął z kieszeni portfel, wyjął z niego kartkę wyrwaną z notesu i zapatrzył się w trzy numery telefonów. Żadna z córek nie ucieszy się z tego, że zadzwoni. Mimo to zrobią, co im każe. Zawsze tak było.

Podniósł słuchawkę, usłyszał sygnał i zacisnął zęby.

Przeklęty Harley Taggert. Przeklęty Kane Moran. I przeklęta prawda o przeszłości, bez względu na to, jaka jest.

– To nie w porządku! To nie my powinniśmy wyjeżdżać. Nie zrobiliśmy nic złego. To nie my jesteśmy zboczeńcami! – Sean patrzył spode łba na swoją matkę. Bujne włosy przysłaniały mu oczy. Mimo opalenizny na jego nosie widać było kilka piegów. Cała postać wyrażała bunt, oburzenie i frustrację. Pięści raz po raz zaciskały się i rozluźniały. Przez ułamek sekundy wydał się tak podobny do swojego ojca, że Claire miała ochotę zamknąć go w objęciach i nigdy nie wypuścić.

– Tak po prostu będzie lepiej.

Wyrzuciła całą zawartość szuflady komody na łóżko i upchnęła swoje pończochy i bieliznę do pustego pudła z tektury. Żałowała, ale mimo najszczerszych chęci nie mogła uwierzyć własnym słowom. Ból w końcu minie, przecież tak jest zawsze. Ale to wymaga czasu. Dużo czasu.

– To tata powinien wyjechać! – Sean osunął się na zapakowane pudło i z krzywą miną patrzył przez otwarte okno sypialni na powykręcaną jabłoń, z której zwisała, lekko kołysząc się na wietrze, huśtawka z opony – wspomnienie dzieciństwa i niewinności. Wyblakłe koło z gumy ponuro dyndało na zbutwiałej, poczerniałej linie. Niewinność dzieci została zburzona. Od lat nie korzystały z tej huśtawki, a wydeptana małymi bucikami ścieżka w końcu zarosła cienką, nierówną żółtawą trawą. Wydawało się, że minęły już wieki od czasu, kiedy Claire przekonywała siebie, że jej nowo założona rodzina to mała arkadia i że grzechy przeszłości już nigdy jej nie dościgną. Łudziła się wówczas, że ta bajka znajdzie szczęśliwe zakończenie w sennym miasteczku w Kolorado.

Jakże się myliła. Z trzaskiem zamknęła pustą szufladę komody i z werwą zabrała się do następnej. Im szybciej wyjdzie z tego pokoju, z tego domu, z tego przeklętego miasteczka, tym lepiej.

Sean stał i czekał. Zniecierpliwiony włożył ręce do kieszeni spodni z obciętymi nogawkami, które wyglądały tak, jak gdyby miały za chwilę zsunąć się z jego tyłka.

– Nienawidzę Oregonu.

– To duży stan, dużo przestrzeni do nienawidzenia.

– Nie zostanę tam.

– Zostaniesz, zostaniesz. – Jednak w jego głosie usłyszała nutę determinacji. – Dziadek tam jest.

Wydał z siebie jęk pogardy i lekceważenia.

– Może tam znajdę pracę.

– Jako nauczycielka na zastępstwie. Też mi coś!

– A żebyś wiedział, że coś. Nie możemy zostać tutaj, Sean. Przecież wiesz. Przyzwyczaisz się. – Podniosła wzrok i zerknęła w zakurzone lustro, gdzie widać było jego odbicie. Był wysoki i umięśniony, a nad górną wargą i na brodzie zaczął mu się sypać pierwszy zarost. Zaciśnięta szczęka wyrażała zacięty opór. Łagodnej dziecięcej buzi już nie miał. Jego twarz nabierała mocnych, męskich cech.

– Tu są wszyscy moi znajomi. A co z Samanthą? Ona nawet nie rozumie, co się stało.

Ja też tego nie rozumiem, synku. Ja też.

– Kiedyś jej to wyjaśnię.

Parsknął, jakby nie dowierzał własnym uszom.

– I co jej wtedy powiesz, mamo? Że ten sukinsyn jej ojciec przeleciał dziewczynkę, która była tylko o kilka lat starsza od niej? – Sean wyszeptał to, sycząc. – Że pieprzył się z moją dziewczyną!

– Przestań! – Wrzuciła koszule nocne do pudła ze skarpetkami. – Nie ma powodu używać brzydkich słów.

– Oo! Są powody! I to wiele! Musisz to przyznać. Właśnie dlatego w końcu rozwiodłaś się z tatą po wielu latach separacji. Prawda? Wiedziałaś! – Zaczerwienił się, a jego oczy napełniły się łzami, którym jednak nie pozwolił wypłynąć. – Wiedziałaś, ale mi nie powiedziałaś!

W Claire zawrzała wściekłość i wstyd. Podeszła do drzwi i zamknęła je jak najciszej, przyciskając klamkę.

– Samanthą ma dopiero dwanaście lat. Jeszcze nie musi wiedzieć, że jej ojciec…

– A niby dlaczego nie? – Sean uniósł podbródek. – Nie sądzisz, że o tych wszystkich naszych brudnych sekretach co nieco słyszała… od swoich przyjaciół? – Uśmiechnął się bez cienia wesołości i pokręcił głową. – A, prawda! Przecież ona nie ma żadnych przyjaciół. I całe szczęście! Nie musi wysłuchiwać, jaki z jej starego zboczeniec i gwałciciel…

– Dosyć! – krzyknęła Claire drżącym głosem. Nerwowo szperała w drugiej szufladzie biurka. Z hukiem ją zamknęła. – Czy nie sądzisz, że to mi sprawia ból? To był mój mąż, Sean. Wiem, że ci ciężko, jesteś rozgoryczony i upokorzony. Ale ja też.

– Więc uciekasz. Jak tchórzliwa suka z podkulonym ogonem. Taki cynizm w tak młodym wieku? Chwyciła go za oba ramiona, wpijając paznokcie w muskuły. Przechyliła głowę, żeby popatrzeć mu prosto w rozwścieczone oczy.

– Nigdy więcej nie odzywaj się do mnie w ten sposób! Co prawda, twój ojciec popełniał błędy, wiele błędów i… – Zauważyła, że syn patrzy na nią z wyrzutem. Coś w niej pękło, krucha tama, którą usiłowała zbudować. – O, Sean! – Przycisnęła do matczynej piersi jego sztywne, zawzięte ciało i zapragnęła wypłakać się w jego ramionach. Ale wiedziała, że to nie zrobi na nim dobrego wrażenia.

– Przykro mi, kochanie. Tak mi przykro – szepnęła. Sean tkwił nieruchomo w jej ramionach jak posąg, który nie umie odwzajemnić uścisku. Powoli opuściła ramiona.

– Przecież nie twoja wina, prawda? To nie przez ciebie… to zrobił… – Odwrócił głowę. Na jego karku płonęła czerwona pręga.

Trafił w jej czuły punkt. Tysiąc razy zadawała sobie to samo pytanie. Może gdyby zaspokoiła swego mężczyznę jako kobieta, nie popełniłby tego czynu. Jej mężczyzna? Co za żart! W głębi serca była przekonana, że to, co się stało, nie było jej winą. Przez całe dorosłe życie pragnęła tylko ustrzec swoje dzieci przed szkalującymi pomówieniami i plotkami. Żeby im się nie dały.

– Oczywiście, że nie – odparła drżącym głosem. – Wiem, że to dla ciebie trudne. Wierz mi, dla mnie też jest to bolesna decyzja, ale myślę, że to jedyne rozwiązanie dla nas wszystkich: dla ciebie, dla mnie… i dla Samanthy. Zacząć wszystko od początku, jak najdalej stąd.

– Od siebie nie uciekniesz. – W jego spojrzeniu zobaczyła determinację i pewność człowieka dojrzałego, a nie nastolatka. – Wcześniej czy później przeszłość cię dopadnie. Nawet w jakiejś zapadłej dziurze w Oregonie.

Pokręciła głową, masując kark.

– Wiem. Ale do tego czasu nabierzemy sił i…

– Mamo? – Drzwi zaskrzypiały i do pokoju wślizgnęła się Samantha. Na jej gładkim czole widać było zmarszczki zatroskania. Była roztargnioną dwunastolatką o zbyt długich kończynach i szczupłej, lecz mocnej budowie ciała, nie miała jeszcze kobiecych krągłości. Od prawie roku z utęsknieniem czekała na większy biust, ale górną część sportowego bikini ledwie wypełniały dwa małe guzki. Wstydziła się tego. Większość dziewczynek z jej klasy była już dobrze rozwinięta i wydawało się, że wszyscy wiedzą, która z nich nosi miseczkę B, która C, a którą – Boże uchowaj! – matka natura pokarała podwójnym A. Samantha należała do tych kwiatów, które późno kwitną, i uważała to za swoje przekleństwo, a doświadczone oczy matki uznały to za błogosławieństwo. – Co tu się dzieje?

– Pakujemy się – odparła radośnie Claire. Zbyt radośnie. Wesołość zabrzmiała fałszywie. Sean przewrócił oczami i ciężko opadł na łóżko, na którym nie było już pościeli, tylko paski, podkoszulki, slipy i piżamy.

Claire wrzuciła skarpetę bez pary do torby na śmieci, która stała przy drzwiach.

– Wrzeszczeliście. – Samantha miotała niespokojne spojrzenia to na matkę, to na brata.

– Zdawało ci się.

– Słyszałam was.

Nie teraz. Teraz tego nie chcę roztrząsać. Nie udźwignę tego.

– Sean nie chce stąd wyjeżdżać – wyjaśniła Claire, krzywiąc się na widok torebki, którą właśnie dorzuciła do rzeczy przeznaczonych dla Armii Zbawienia. – Nie chce się rozstawać z kolegami.

– Wszyscy jego koledzy to chamy i młoty. Natychmiast wyprostował się jak strzała.

– Nic nie wiesz!

– Matka Benjiego Northa znalazła schowek w pokoju syna, w tym jego pieprzonym pudle na listy. Była tam marihuana, haszysz i…

Oczy Claire bezwiednie spoczęły na Seanie. Potwierdziły się jej najgorsze przypuszczenia. Z trudem chwytała oddech. Jej palce zacisnęły się na pasku kolejnej torebki.

– To prawda?

– Ktoś chciał go wrobić.

– Wrobić? Kto?

Moment wahania. Ułamek sekundy.

– Jego starszy brat – skłamał Sean. – Maks schował swoje rzeczy w pokoju Benjiego, żeby wykiwać starych. Benjie jest czysty. Przysięgam. – Rzucił na siostrę tak ostre spojrzenie, że mógłby nim chyba przeciąć stal.

– Max ma dopiero siedemnaście lat.

– W każdym wieku można zacząć ćpać, mamo.

– Wiem. – Zwolniła kurczowy uścisk palców na pasku od torebki. – Właśnie dlatego tak mnie to martwi.

– Martwi cię?

– A ty, Sean?

– Nigdy nawet nie spróbowałem! – W jego oczach lśniły iskierki buntu. Samantha zaczęła otwierać buzię, jakby chciała coś powiedzieć, ale rozmyśliła się i zamknęła usta. Sean zacisnął szczękę.

– Cóż, tylko papierosy i coś do żucia, ale to przecież już wiesz.

– Sean…

– Prawdę mówi – potwierdziła Samantha i rzuciła Seanowi znaczące spojrzenie. Pomiędzy nimi dało się wyczuć ciche porozumienie. Włos zjeżył się na głowie Claire, kiedy przypomniała sobie, jakie mroczne tajemnice dzieliła z siostrami.

– Skąd wiesz? – spytała córkę.

– Zaglądam do jego pokoju.

– Co takiego? – wyszeptał wściekle Sean. Samantha wzruszyła ramionami.

– On ma same prezerwatywy, kilka „Playboyów” i latarkę.

– Ty mała, wścibska żmijo! – Zacisnął pięści, przemierzył pokój i groźnie pochylił się nad nią. – Nie masz prawa grzebać w moich rzeczach! Trzymaj się z dala od mojego pokoju albo przeczytam ten twój pamiętnik, który uważasz za ściśle tajny.

– Nie waż się kiedykolwiek…

– Przestańcie! – rozkazała Claire, wiedząc, że to nie doprowadzi do niczego dobrego. – Dosyć! Oboje macie się trzymać z dala od cudzych rzeczy. – Potem, żeby rozluźnić atmosferę, dodała: – To moja robota. Jeśli ktoś tu ma wtykać nos w nie swoje sprawy, to tym kimś będę ja. Do mnie będzie należeć przeszukiwanie szuflad, szaf oraz potajemnych schowków…

– Zobaczymy! – naigrawał się Sean.

– Możemy się założyć.

Samantha zerknęła w lustro, ściągając gumkę z włosów. Skrzywiła się na widok pryszczy na swojej twarzy.

– Cóż… A ja się cieszę, że wyjeżdżamy. Rzygam już tymi, którzy wytykają mnie palcami i wygadują te brednie o tacie.

Trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam! Claire splotła ramiona na piersiach i oparła się o biurko.

– O jakich bredniach mówisz?

– Candi Whittaker mówi, że tata jest zboczeńcem, który zrobił coś obrzydliwego z Jessicą Stewart. Ale ja im powiedziałam, że to nieprawda i że Jessica do niedawna była dziewczyną Seana.

Sean jęknął i obrócił się plecami do siostry.

– No i co na to Candy? – Claire ledwie zdołała wykrztusić z siebie te słowa.

– Śmiała się. Jak jakaś wariatka. O mało się nie rozbeczałam. To wtedy ona powiedziała Tammy’emu Dawsonowi, że jestem klasycznym przypadkiem wypierania i że ona takie rzeczy bardzo dobrze wie, bo jej tata jest psychiatrą. – W spojrzeniu Samanthy kryło się zakłopotanie, mimo to dziewczynka uniosła podbródek, nieskłonna ustąpić pod naporem insynuacji, jak to określała, na temat jej ojca. – Ale to przecież czcze wymysły, prawda? – Nagle z jej głosu uleciała pewność. Nerwowo bawiła się palcami. – Tatuś nie zrobił nic okropnego z Jessica, prawda? To nie dlatego od niego odeszłaś?

Serce Claire ścisnęło się z żalu. Przygryzła wargę, powstrzymując gwałtowny napór łez, i przytuliła Samanthę do piersi. Niechętnie wyznała prawdę.

– Wiesz, że ja i tatuś mieliśmy wiele problemów.

– Wszyscy to wiedzą. Już mówiłaś. – W niepewnym głosie Samanthy brzmiał ton wątpliwości. Jasna głowa, wcześniej tak dumnie uniesiona, teraz się pochyliła.

– To prawda, córeczko. Wszyscy to wiedzą. Ale…

– Nie. – Samantha usiłowała się wyrwać, schować się przed prawdą, Claire jednak doszła do wniosku, że to najodpowiedniejsza chwila, żeby córce o wszystkim powiedzieć. Zwłaszcza że koledzy i tak już jej bardzo dokuczyli.

– Ale prawdą jest również, że tata… miał zbliżenie z Jessicą. Samantha nagle zaczęła się trząść jak galareta.

– Miał z nią zbliżenie?

– To oznacza, że się z nią pieprzył – wyjaśnił Sean.

– Nie!

– Cicho, Sean! – Claire mocno przytuliła córkę. – Proszę cię, nie używaj w domu takiego języka.

W oczach Samanthy malowało się przerażenie.

– Ale tata tego nie zrobił, prawda? Tatuś by nigdy, przenigdy…

– Bez względu na to, co się stało, powinnaś wierzyć w swego tatę – Claire usłyszała echo własnych słów, choć brzmiało jak głuchy odgłos zepsutego dzwonu. Już bardzo dawno zwątpiła w Paula. Wiele lat temu pogrzebała wszelkie nadzieje związane z nim i z ich małżeństwem, które było fikcją. Tylko ze względu na dzieci podtrzymywała tę iluzję. Teraz wydaje się to okrutnym, niesmacznym żartem. Dzieci nigdy nie pozbędą się tych blizn.

– Cóż, tata i ja byliśmy już w separacji, kiedy… kiedy Jessica powiedziała, że to się stało.

– Chcesz powiedzieć, że Jessica skłamała? – zapytała Samantha z cieniem nadziei w głosie.

– Nic podobnego! – parsknął Sean. – Nakryłem ich na gorącym uczynku. Pieprzyli się jak psy w kwietniu!

– Przestań, Sean!

– Nie! – Samantha zaczęła gwałtownie kręcić głową. – Nie, nie, nie!

– Kochanie, mówię ci tylko, co powiedziała Jessica. – Claire widziała, że córka cierpi. Brakowało jej słów.

– Ale dlaczego? – spytała Samantha głosem o oktawę wyższym niż zwykle.

– Bo ona jest dziwką, a on zboczeńcem.

– Nie wiem – odpowiedziała Claire. – Sean, przestań wreszcie używać takich słów…

– Nie! To nieprawda! – Samantha zesztywniała i odepchnęła od siebie Claire. – Nie wierzę ci! – Podbiegła do drzwi. – Jesteś łgarzem, Sean. Śmierdzącym, parszywym łgarzem!

Drzwi zamknęły się z trzaskiem.

– Widzisz, co zrobiłeś? To było całkiem niepotrzebne – Claire była wściekła na Seana.

– Powiedziałem prawdę.

– Są delikatniejsze sposoby…

– Tak! Takie jak na przykład pozwolenie, by Candi Whittaker podsuwała ten smród pod nos Sam! Spójrz prawdzie w oczy, mamo. Tata jest maniakiem seksualnym, który lubi małolaty. Lepiej, żeby Samantha znała prawdę. Dzięki temu już nic jej nie zrani.

– Czyżby? – mruknęła pod nosem, wybiegając za córką w stronę drzwi wejściowych, a potem na ulicę. Gorący wiatr targał liście osik, tak że połyskiwały w promieniach słońca. Gdzieś za domem sąsiada wściekle ujadał pies. Claire biegła co sił chodnikiem, wymijając trzykolorowy rowerek i wyboje w miejscach, gdzie korzenie drzew wypchnęły cement. Usiłowała dogonić córkę. Samantha uciekała, szlochając, smuga złocistych włosów falowała. Pędziła tak szybko, jak gdyby miała nadzieję, że zdoła uciec od przerażających słów i oskarżeń, które przed chwilą padły.

Ucieka. Tak jak ty, Claire. Ale nie możesz uciec. Wcześniej czy później przeszłość cię dogoni.

Na Center Street słońce oślepiło Samanthę i jakiś pikap zahamował z piskiem opon, o mały włos jej nie potrącając. Claire zamarła z przerażenia.

– Uważaj! – krzyknęła. Nie. Nie. Nie!

– Hej, mała, patrz, jak idziesz – warknął kierowca z drżącym papierosem w ustach.

Serce Claire waliło jak młotem. Wyciągnęła rękę i wybiegła przed ciężarówkę.

– Co, u licha!?

– Samantho, proszę, zaczekaj! – krzyczała Claire, ale dziewczynka nawet się nie obejrzała za siebie.

– Pieprzone idiotki! – warknął kierowca.

Ciężko dysząc, Claire wreszcie dogoniła córkę kilkadziesiąt metrów za parkiem. Promienie słońca parzyły i oślepiały, odbijając się od chodnika i sznurów samochodów zaparkowanych przy ulicy. Po czerwonych policzkach Samanthy spływały strugi łez.

– O, córeczko – wyszeptała Claire. – Przepraszam.

– Powinnaś była mi powiedzieć – powiedziała z wyrzutem Samantha.

– Nie wiedziałam.

– Nienawidzę go!

– Nie, nie możesz nienawidzić własnego ojca.

– Nienawidzę go! – Widząc, że dziewczynka tłumi płacz, Claire próbowała ją przytulić, lecz Samantha wyrwała się z jej objęć. – I ciebie też!

– O, Sami! Nie…

– Nigdy mnie tak nie nazywaj! – krzyknęła Samantha, prawie jęcząc. Claire uświadomiła sobie, że Paul zawsze zwracał się do córki w ten sposób.

– Dobrze.

Samantha wytarła ręką oczy, głośno pociągając nosem.

– Cieszę się, że wyjeżdżamy – powiedziała, szybko mrugając. – Cieszę się!

– Ja też.

– O nie! – Samantha nagle zbladła, obróciła się i stanęła tyłem do matki, usiłując powstrzymać drżenie. Claire odwróciła głowę i zobaczyła Candi Whittaker, smukłą dziewczynę z talią osy i okazałymi, jak na cnotliwą dwunastolatkę, piersiami. Przechadzała się z jakąś koleżanką, której Claire nie rozpoznawała. Na widok Samanthy i jej matki obie dziewczynki wytrzeszczyły oczy, tłumiąc uśmieszki, i zaczęły coś między sobą szeptać. Claire ustawiła się tak, żeby zasłonić córkę przed wzrokiem wścibskich małych plotkarek, poczekała, aż przejdą na ścieżkę skręcającą za korty tenisowe, i patrzyła na ich drobne, pełne obłudy ramiona.

– Już dobrze. Więcej ci nie będą dokuczały. Chodź. – Poprowadziła Samanthę z powrotem do domu. Sean prawdopodobnie miał rację, przeprowadzka nie rozwiąże ich problemów. Nie mogą uciec. Już kiedyś, dawno temu, próbowała to zrobić, jednak wszystko wskazywało na to, że przeszłość do końca życia będzie jej deptać po piętach, odbierając wszelki spokój.

I w końcu ją dopadła. Nie powiedziała Samancie ani Seanowi, że jest jeszcze inny powód tego, że znów przeprowadzają się do Oregonu. Jej ojciec, bogaty człowiek, który przywykł, że wszyscy wykonują jego rozkazy, zadzwonił w zeszłym tygodniu i zażądał, żeby wróciła nad jezioro Arrowhead, do miejsc, które przywołały tak wiele koszmarów, że trudno było je zliczyć.

Protestowała, ale Dutch nie brał pod uwagę odmowy. Nie miała wyjścia, musiała się zgodzić. Ojciec wiedział o jej problemach z Paulem i obiecał pomóc jej zmienić miejsce zamieszkania, porozmawiać z lokalnymi władzami i załatwić pracę w szkole. Pozwoli jej zamieszkać w dużym domu, w którym się wychowywała i za który nie będzie musiała płacić czynszu.

Byłaby głupia, gdyby się nie zgodziła. Jednak zaniepokoiło ją coś jeszcze: nuta smutku w jego głosie, która tak zwracała uwagę, że włączyły się wszystkie alarmy w jej głowie.

Dutch zasugerował, że wie coś na temat przeszłości – nie wszystko, ale wystarczająco dużo, żeby postawić ją przed koniecznością wyjawienia tego, co wydarzyło się szesnaście lat temu. Więc zgodziła się na spotkanie, choć na samą myśl nim robiło jej się niedobrze.

– Nie martw się – uspokajała córkę. – Wszystko jakoś się ułoży.

– To niemożliwe – odburknęła Samantha. Masz całkowitą rację, kochanie.

– Jeśli się samo nie ułoży, to my wszystko ułożymy. Zobaczysz. – Jednak już w chwili, kiedy wypowiadała te słowa, wiedziała, że to kłamstwo. Same kłamstwa.

Tessa włączyła radio. Ciepły, letni wiaterek owiewał jej włosy, a mustang kabriolet mknął poprzez wzgórza Siskyou blisko granicy Oregonu. Za szybą rozciągał się wypalony słońcem i opustoszały krajobraz północnej Kalifornii. Wzgórza były ogołocone z zieleni. Jechała już od czterech godzin i uświadomiła sobie, że jak najszybciej musi się zatrzymać albo pęcherz jej pęknie od piwa, które popijała przez całą drogę od Sonomy. Zimna butelka coorsa wciśnięta pomiędzy nagie nogi chłodziła jej skórę i moczyła rąbek szortów. Przewożenie otwartych pojemników z alkoholem było zabronione, podobnie jak picie przed jazdą i w trakcie kierowania samochodem. Cóż, jeśli już o tym mowa, to prawie wszystkie przyjemności są albo zabroniona albo niemoralne. Tak naprawdę Tessę to niewiele obchodziło. Przynajmniej teraz, kiedy na wezwanie ojca wracała nad jezioro Arrowhead.

Po plecach przebiegł jej zimny dreszcz.

– Sukinsyn – mruknęła, gdy radio zaczęło trzeszczeć i piszczeć.

Przełączała kolejno stacje i wciąż słyszała tylko brzęczenie. Kaniony były strome, stacje odległe. Nie miała wyboru, musiała słuchać swoich starych, wysłużonych kaset. Przejrzała nagrania leżące w otwartej skrzynce i zdecydowała się na Janis Joplin. Ta kobieta od lat nie żyje, odeszła z tego świata – nieważne, czy do nieba, czy przeciwnie – na długo przedtem zanim Tessa w ogóle zaczęła interesować się jakąkolwiek muzyką. Jednak ostry rock i ponury, silny, ochrypły głos Joplin głęboko poruszył czułą strunę Tessy. Janis śpiewała tak, jak gdyby wiedziała, co to ból – taka prawdziwa, przeszywająca do szpiku kości agonia, jaką Tessa przeżywała na co dzień.

Muzyka otwierała stare rany.

Tessa pociągnęła potężnie z butelki i sięgnęła do torebki z frędzlami po paczkę papierosów.

Take a, Take another little piece of my heart now, darlin’ Brake a, Brake another…[Weź sobie jeszcze trochę mojego serca, kochanie. Złam jeszcze trochę…]

Właśnie, pomyślała. Złam kolejny kawałek mojego serca. Czyż nie to robili wszyscy mężczyźni jej życia? Wcisnęła do ust papierosa i sięgnęła po zapalniczkę. Przed jej oczami stały obrazy z przeszłości, a w podświadomości majaczyły wspomnienia z okresu dorastania. Nacisnęła pedał gazu i igła szybkościomierza zbliżyła się do stu trzydziestu kilometrów, znacznie przekraczając dopuszczalny limit. Ale Tessa nie zauważyła tego, nie zważała na to. Porwał ją rwący wir wspomnień, który tak długo drażnił jej podświadomość, że już nie wiedziała, czy to zdarzyło się naprawdę, czy tylko fantazjuje.

Zapalniczka buchnęła płomykiem i Tessa zapaliła papierosa. Z jej nozdrzy wydobyły się spiralne wstęgi dymu, które porwał silny wiatr rozpędzony przez mknącego po szosie mustanga.

Didn’t I make you feel…[Czy nie sprawiłam, że czułeś…]

Janis wciąż zawodziła jękliwie, a Tessa opróżniła butelkę piwa i wyrzuciła ją przez okno. Dźwięk tłuczonego szkła zagłuszył warkot silnika. Głos Joplin był już ledwie słyszalny.

Tessa, jednym palcem poprawiając na nosie okulary przeciwsłoneczne, a kolanem przytrzymując kierownicę, przewijała kasetę, żeby usłyszeć jeszcze raz ulubioną piosenkę. Przygotowywała się do bitwy. Za niecałe sześć godzin będzie musiała się spotkać twarzą w twarz ze swoją rodziną, której nie widziała od wielu lat. Poczuła skurcz w żołądku. Kiedy Dutch zadzwonił do niej, przyrzekł, że nad jeziorem Arrowhead będą już na nią czekały obie siostry.

– Gbur! – mruknęła, wypluwając niedopałek papierosa za okno. Claire i Miranda. Romantyczka i księżniczka. Tessa zobaczy obie siostry jednocześnie po raz pierwszy, od kiedy skulone, drżące i przemoczone przysięgały, że nigdy nie wyjawią tego, co się ukryło tej nocy w mrocznych głębinach jeziora.

Drżąc, sięgnęła ręką na tylne siedzenie, otwarła wieczko lodówki i ścisnęła palcami kolejną butelkę coorsa, tkwiącą w paczkowanym lodzie. Ale rozmyśliła się, postanowiła, że nie będzie pić więcej alkoholu. Niedługo dojedzie do granicy. Pora wytrzeźwieć. Kiedy znów rozległ się głos Joplin, doszła do wniosku, że najwyższy czas wysłuchać innej muzyki, przeklętej, nagranej wiele lat temu i nieustannie dźwięczącej w głowie.

– Znów tu był – poinformowała Louise, wychylając głowę za drzwi malutkiego biura Mirandy.

Miranda ścierpła.

– Kto? – Ale znała odpowiedź.

– Ten sam typ, który cię nachodzi od trzech tygodni. – Louise weszła do środka, poprawiła wiszący w ramce na ścianie dyplom ukończenia studiów Mirandy, który przekrzywił się jak zwykle, i oparła się o szafę na dokumenty, która stała w rogu pokoju. Murzynka o gładkiej cerze, migdałowych oczach i bystrym umyśle przez ostatnie cztery lata pracowała jako sekretarka w prokuraturze okręgowej w Multnomah. Oczy Louise pociemniały z zatroskania.

Miranda przez całe popołudnie nie postawiła stopy w swoim ciasnym biurze. Przed południem wstąpiła tylko na chwilę, żeby zabrać jakieś dokumenty. Przez większą część dnia rozmawiała z lekarzem sądowym i udzielała Denisowi Santiago instrukcji, jak prowadzić sprawę o morderstwo.

– Kim jest ten typ? – zastanawiała się teraz na głos, pakując stos odręcznych notatek do aktówki. Zerknęła na zdjęcie, które stało na biurku – ulubione zdjęcie migawkowe obu sióstr i jej samej. Pochodziło sprzed wielu lat, kiedy była niewinną piętnastolatką. Trzy siostry u progu okresu dojrzewania obejmują się ramionami, stoją wysoko ponad wzburzonymi szarymi wodami Pacyfiku, na klifie, po którym hula wiatr. Buzie miały rumiane, uśmiechy szczere, a dusze tak wolne jak wicher, który rozwiewał im włosy i na ich oczach wymiatał plaże. Wiek temu. Wiek naiwności, której nie da się wskrzesić. Zatrzasnęła walizeczkę.

– Wiele bym dała, żeby się dowiedzieć, co to za jeden. Louise wzruszyła ramionami.

– Nie mam zielonego pojęcia. Ale mam przeczucie, że nikt życzliwy.

– Na litość boską! To jest biuro prokuratora! Niedaleko jest posterunek policji. Wokół tuziny glin. Jak on się tu dostał?

– Jak wszyscy, frontowymi drzwiami. No wiesz, problem tkwi w tym, że budynki użyteczności publicznej są opłacane dolarami podatnika i dlatego wolno tu wejść każdemu idiocie. – Louise skrzyżowała ręce na bujnych piersiach. – Pertillo, podobnie jak ja, nie cierpi typa, który tu węszy. Kazał mi natychmiast do siebie zadzwonić, kiedy ten tajemniczy gość znowu się tu pojawi.

Frank Pertillo był detektywem, który jeszcze dłużej niż Miranda współpracował z prokuraturą. Ostatnio się rozwiódł, a jako ojciec dwójki dzieci nie miał zbyt wiele czasu na życie towarzyskie. Przez ostatnie trzy miesiące wciąż usiłował umówić się z Mirandą. Do tej pory tylko raz mu się to udało. Zjedli razem pizzę i tyle. Miranda nie chciała się angażować uczuciowo ani umawiać się na randki ze współpracownikami. To była jej osobista, niepisana, ale dotąd niezłamana zasada.

– Nie rozumiem jednego: dlaczego nie zostawia swojego nazwiska ani numeru telefonu? Dlaczego ciągle mnie unika? – Na jej biurku wciąż panował bałagan. W jednym rogu leżały trzy teczki jedna na drugiej, otwarta książka telefoniczna tuż przy monitorze komputera, niedopita filiżanka kawy tkwiła tam, gdzie Miranda ją zostawiła, obok kalendarza.

– Czy nigdy nie myślałaś, że to może być jeden z tych psów gończych?

Oczywiście, że brała to pod uwagę.

– Za blisko podchodzi. Za duże ryzyko podejmuje.

– Według mnie węszenie to jego metoda pracy.

Miranda zdjęła prochowiec z wieszaka na drzwiach i przewiesiła przez ramię.

– Opowiedz mi o nim.

– Pojawił się już po raz trzeci. – Louise wyciągnęła trzy smukłe palce. – Był wczoraj i przedwczoraj. Za żadne skarby nie chciał podać nazwiska, a kiedy próbowałam dalszej rozmowy, ulatniał się.

– Jak wygląda? – Miranda zapytała o to po raz pierwszy. Wcześniej nie była ani dość zainteresowana, ani nie miała na to czasu. Ale ten człowiek zaczynał działać jej na nerwy i trochę niepokoić.

– Moim zdaniem to luzak – powiedziała Louise, ukazując równiutki rząd białych zębów. – Wygląda tak, jakby właśnie zszedł z obrazka reklamującego papierosy Marlboro. Znasz ten typ. Obszarpany, nieogolony, czarne włosy, szare oczy bez cienia uśmiechu. Metr osiemdziesiąt, może osiemdziesiąt pięć, szczupły i zawsze ubrany w dżinsy i koszulę. Bez krawata. Do tego jakaś znoszona kurtka skórzana.

– Więc cię nie przestraszył?

– Raczej nie, ale mnie trudno przestraszyć – odparła Louise. Uśmiech na jej ustach nieco zbladł. Miranda pomyślała o byłym mężu Louise, człowieku, który regularnie ją bił i przez kilka lat straszył, że zabije. W końcu Louise zebrała siły i wyrwała się z tego straszliwego związku. – Ale jest w nim coś, co wzbudza moje podejrzenia. Kiedy go nie wpuściłam dalej, zatrzymał się przy biurku Debbie, oparł się o nie biodrami, uśmiechnął się i zaczął czarować.

– To on ma w sobie jakiś urok? – spytała Miranda.

– Tak, trochę… O ile lubisz facetów, którzy włączają go na zawołanie: krzywy uśmiech, dołek w policzku, jak z reklamy. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to właśnie to w nim jest straszne. W każdym razie zaczął wypytywać Debbie o różne dziwne rzeczy. O ciebie. Pytania osobiste. Rzecz jasna, nie mogła na nie odpowiedzieć, tak naprawdę niewiele jej się wymsknęło. A gdy podeszłam do nich, szybciutko się ulotnił.

– Może to reporter. – Miranda przewiesiła torebkę przez ramię i zabrała walizeczkę z biurka.

– To dlaczego nie zostawił wizytówki? Numeru telefonu? Nie umówił się na jakieś spotkanie? Co? Mówię ci, dziewczyno, że ten facet nie jest w porządku. Nie ma uczciwych zamiarów.

– Takich tu mamy na pęczki.

Louise pokręciła głową. Czarne loki zalśniły w jaskrawym świetle.

– Mylisz się, kochanie. Nie mamy tu takich. Nie w siedzibie prokuratora okręgowego. I choć facet nie wygląda jak szaleniec ze spluwą, radzę ci, żebyś bardzo uważała.

– Ale Pertillo go sprawdza, prawda? Louise wzruszyła ramionami.

– Stara się.

– Nie martw się – rzuciła Miranda, przystając w drzwiach. – Biorę kilka dni wolnego. Może ten ktoś da za wygraną i schowa się do nory, którą nazywa swoim domem.

– Tak jak Ronnie Klug.

Miranda poczuła, jak napinają się jej mięśnie karku. Niemalże spadła ze schodów. Mimowolnie dotknęła szyi, wyczuwając pod palcami malutki ślad po bliźnie. Wreszcie ręka opadła bezwładnie.

– Nie sądzę…

– To mógł być kolejny facet, którego posłałaś za kratki, Rando. Tak długo pracujesz w tej branży, że kilku z nich zdążyli już wypuścić na wolność.

– Myślisz, że ten typ to były więzień?

– Nie wiem. Nie wygląda na takiego, ale nigdy nie wiadomo. Pamiętasz Teda Bundy’ego? Wyglądał porządnie, był nawet czarujący. Prawdziwy donżuan.

Miranda nie mogła odmówić logiki tym argumentom.

– Słusznie.

– No tak. W takim razie Pertillo prześwietli wszystkich frajerów i okrutnych mężów, których posłałaś do pudła. Problem polega na tym, że lista jest bardzo długa.

– Posłuchaj, Louise. Nie chcę, żebyś nie spała po nocach tylko dlatego, że jakiś typ tu węszy, dobrze?

– Trzeba przyznać, że jest powód do zmartwień. Ten gość wygląda na zdecydowanego. Tak łatwo nie da za wygraną. Mówię ci, Mirando, miej oczy szeroko otwarte, kiedy będziesz na urlopie.

Na urlopie. Gdyby Louise wiedziała, gdzie naprawdę Miranda jedzie i… co zamierza tam robić…

Miranda nie należała do kobiet, które z byle powodu wpadają w panikę, ale troska Louise oraz wzmianka o Klugu wywarły na niej piorunujące wrażenie. Ronnie Klug i jego trzydziestocentymetrowy nóż…

Fakt, że wyjeżdżała z miasteczka na spotkanie z ojcem (Jakie tam spotkanie! Stawiam się na rozkaz!) wcale nie koił jej nerwów. Dutch Holland nie znosił sprzeciwu. Wymagał posłuszeństwa zarówno od byłej żony i dzieci, jak i od setek podwładnych. A teraz z bliżej nieokreślonego powodu życzy sobie spotkania z pierworodną córką.

Wrzuciła aktówkę do bagażnika, rozejrzała się dookoła po podziemnym parkingu i zajrzała przez okno do środka, zerkając na tylne siedzenie swego volvo. Nie widać było nikogo, kto by się czaił po kątach garażu. Żadnej upiornej postaci w cieniu. Dzięki Bogu!

Miranda usiadła za kierownicą i usiłowała nie zwracać uwagi na piekielny ból głowy, który pulsował w jej skroniach.

W kilka minut włączyła się do wlokącego się łańcucha aut, które wyjeżdżały z miasta. Klimatyzacja była zepsuta, więc tylko opuściła szybę i przyglądała się bagażnikowi buicka jadącego przed nią. Do rozgrzanego wnętrza samochodu wtargnął powiew parnego letniego powietrza. Zerknęła na odbicie w lusterku wstecznym. Był to nieciekawy widok. Szminka się wytarła, tusz do rzęs rozmazał, a jej oczy pokrywała siatka czerwonych żyłek. Ścisły węzeł włosów z tyłu głowy zaczynał się rozluźniać.

– Świetnie – mruknęła, kierując samochód na inny pas i rozpuszczając włosy. Gumkę rzuciła na siedzenie obok. – Po prostu cudownie!

Kim jest ten facet, który o nią wypytywał? I dlaczego węszy wokół niej właśnie teraz, kiedy wszystko w jej życiu zaczęło się komplikować? Kiedy jej ojciec – niech go licho! – postanowił znów uderzyć w patriarchalną strunę. Kiedy jej życie ponownie zaczęło się rozpadać na kawałki.

Weź się w garść, rozkazała. Nie mogła sobie pozwolić na rozklejanie się. Nie teraz. Zbyt ciężko pracowała na to, co osiągnęła, wspinając się po sękatych szczeblach prokuratury okręgowej, i zbyt wiele ran – zarówno emocjonalnych, jak i fizycznych – odniosła w trakcie tej wspinaczki. Jeden tajemniczy tropiciel nie zdoła wyprowadzić jej z równowagi.

Ani wezwanie od poczciwego starego ojczulka – wiadomość zostawiona na automatycznej sekretarce. Palcami jednej ręki roztrzepując włosy, wietrząc posklejane kosmyki, w spokojnym tempie jechała na zachód, w stronę słońca, które zniżyło już lot.

Dutch Holland zażądał od niej, żeby się z nim spotkała w domu rodzinnym nad jeziorem. Jakby nie mógł wybrać innego miejsca na spotkanie. A już myślała, że stary dom myśliwski od lat jest zabity deskami. Miała nadzieję, że pokrowce i prześcieradła okrywające meble nigdy już nie będą zdjęte. Modliła się, żeby tajemnice tam ukryte nigdy nie ujrzały światła dziennego.

– Niedobrze – mruknęła pod nosem, w ostatniej chwili hamując tuż przed brygadą robotników drogowych, która szykowała się do zakończenia pracy. Ledwie zdołała wyminąć pomarańczowe stożki. Jeden z mężczyzn właśnie wrzucał łopatę na przyczepę ochlapanej smołą ciężarówki, a kobieta w pomarańczowym odblaskowym kubraczku przystanęła przed drzwiami wozu i zapalała papierosa.

Miranda mrużyła oczy, patrząc pod słońce. Uporczywa myśl drążyła jej mózg, nie dając wytchnienia. Czy to możliwe, żeby tajemniczy mężczyzna, który się pojawił w biurze i wypytywał o nią, miał jakiś związek z wezwaniem ojca? A może fakt, że pojawił się mniej więcej w tym samym czasie, kiedy rodzina, która już o niej zapomniała, znów upomniała się o nią, to zwykły przypadek?

Nic podobnego. Miranda Holland zbyt długo pracowała w wymiarze sprawiedliwości, żeby wierzyć w przypadki.

2.

Teraz albo nigdy. Więc może nigdy? Miranda zgasiła silnik volvo i słuchała, jak powoli przestaje tykać. Przez brudną od owadzich odchodów szybę patrzyła na spokojną wodę jeziora, przygryzając wargę. We wspomnieniach zobaczyła siebie jako przemoczoną, śmiertelnie wystraszoną osiemnastolatkę, która kłamie jak z nut.

– O Boże! – wyszeptała i na moment spuściła głowę, opierając czoło o kierownicę. Przyjechała tu po raz pierwszy od tamtego lata.

Weź się w garść! Nie mogła teraz pęknąć. Nie teraz, po tych wszystkich latach mozolnego budowania swojego życia, udowadniania ojcu i światu, że jest kimś więcej niż tylko córką Dutcha Hollanda.

Chwyciła torebkę i płaszcz, wysiadła z samochodu i poszła ścieżką prowadzącą do szerokiej werandy. Gwałtownie zastukała w drzwi wejściowe i nie czekając na odpowiedź, pociągnęła za gałkę. Drzwi otwarły się. Nagle znalazła się w domu, w którym się wychowywała. Przez jej głowę przemknęły dziesiątki wspomnień. Niewinne obrazki szczęśliwego dzieciństwa z dwiema siostrami, nieobecnym ojcem i zabieganą mamą. Bardziej mroczne wspomnienia z wieku dorastania, kiedy tylko ona wiedziała, że małżeństwo ich rodziców rozpada się i że opary miłości, które ich łączyły, rozwiały się. I wreszcie ta czarna koszmarna noc, która na zawsze zmieniła ich życie.

Kiedy przechodziła przez foyer, jej nozdrza podrażniła mieszanka zapachów: sosny, rozpuszczalnika, wosku i detergentów. Podłogi z twardego drewna lśniły jak łagodną patyną, a świeżo odkurzone lampy wylewały morze światła na świeżo woskowane drewno dębowe.

– Tata? – zawołała, przesuwając palcami po balustradzie schodów, które wznosiły się do drugiego piętra. Na wieńczącym słupku kiedyś był wyrzeźbiony uroczy łosoś wygięty w łuk, ale zarówno ryby, jak i inne rzeźbione stworzenia zostały stamtąd usunięte wiele lat temu. Teraz pozostał tylko ten jeden słupek, jak święta figura.

– Wróciłaś. – Brzmienie głosu ojca sprawiło, że chwilę nie mogła wydobyć z siebie słowa. Przez pierwsze osiemnaście lat życia stawała na głowie, żeby sprawić mu radość. Uważała za swoje posłannictwo udowodnić, że jest nie gorsza niż jakiś tam syn, którego nie udało mu się spłodzić. Nigdy nie ukrywał, że wolałby mieć chłopców – silnych, krzepkich mężczyzn, którzy mogliby pewnego dnia przejąć po nim interesy. Miranda usiłowała zrekompensować mu brak męskiego potomka. Oczywiście, wszystkie te próby to była strata czasu.

Kurczowo ściskając pasek torebki, przemaszerowała przez szeroki korytarz do wielkiego pokoju z tyłu domu. Pokój zwieńczony był sufitem wzniesionym aż po trzecią kondygnację i miał okazałą ścianę ze szkła, przez którą można było oglądać gładką po wierzchnie jeziora.

Ojciec siedział w swoim ulubionym skórzanym fotelu, który stał w strategicznym miejscu, blisko chłodnego paleniska w kominku. Miał na sobie garnitur z krawatem, wykrochmaloną koszulę i wypolerowane na błysk buty. Nie zadał sobie trudu, żeby wstać. Odpoczywał w pozycji półleżącej, w ręku trzymając szklaneczkę. Na stoliku przy jego fotelu leżała otwarta gazeta. Wszystkie meble, przez wiele lat zakryte pokrowcami, były już odsłonięte. Nawet fortepian, przy którym pobierała lekcje muzyki, został ustawiony w rogu, jak gdyby ktoś oczekiwał, że za chwilę utalentowane palce przemkną po klawiszach, znowu napełniając dom muzyką.

– Miranda. – Głos Dutcha był chropowaty i trochę się łamał. – Wyglądasz jak…

– Wiem, wiem. – Wysiliła się na uśmiech. – Z każdym dniem staję się coraz bardziej podobna do mamy.

– Ona była, i jak przypuszczam, ciągle jest, piękną kobietą.

– Czy mam to uznać za komplement? – spytała, zastanawiając się, czego on naprawdę od niej chce po tak długiej rozłące. Bardzo rzadko się z nim kontaktowała.

– Owszem. – Miał poważne spojrzenie, ale ożywił się trochę, wskazując ręką jedno z krzeseł z wysokim oparciem. – Zawsze byłaś obowiązkowa. Nalej sobie i usiądź.

Nie tak łatwo jej było poczuć się swobodnie.

– Obowiązkowa? – Rzuciła płaszcz na oparcie kanapy. – O co w tym wszystkim chodzi? – Skrzyżowała ręce na piersiach, żeby wyglądać na prawniczkę i osobę rzeczową, nie na zagubioną dwunastolatkę, która przypadkiem słyszała okropne kłótnie między rodzicami. Zastanawiała się, dlaczego jej nie onieśmielali ci wszyscy groźni sędziowie, służalczy obrońcy czy twardzi kryminaliści. Tylko jeden człowiek na świecie potrafił zachwiać jej pewnością siebie – ojciec. Całe życie Miranda bezskutecznie próbowała go zadowolić. Dopiero ostatnio przestała walić głową w mur w oczekiwaniu na jego aprobatę. Dopiero w ciągu ostatnich kilku lat wreszcie zdołała zaakceptować siebie jako osobę, niezależnie od opinii ojca. Już nie próbowała tworzyć własnego wizerunku dla jego oczu.

A mimo to stawiła się na jego wezwanie. Była naprawdę zdenerwowana.

– Muszę z wami porozmawiać, dziewczęta.

– Dziewczęta? Liczba mnoga? – Uniosła brew. To coś nowego. Coś niepokojącego.

– Claire i Tessa niedługo tu będą.

– Dlaczego? Co się dzieje? – Poczucie winy ścisnęło jej serce. A jeśli on umiera? Walczy z chorobą? Ale patrząc na krzepkiego mężczyznę siedzącego w fotelu koloru byczej krwi, przestała się niepokoić. Twarz miał opaloną, a błękitne oczy były przejrzyste jak czerwcowe niebo o poranku. Patrzyły na nią znad okularów, które wisiały na koniuszku nosa. Włosy, jak zwykle gęste i szorstkie, nie były już brązowe, lecz obsypane srebrem, a na skroniach wręcz białe. Pomijając nieco za duży obwód pasa, wyglądał na zdrowego. Jak zawsze. I jak zawsze wydawał się niewiarygodny.

Rozległ się warkot dwóch samochodów naraz. Żwir zachrzęścił pod kołami. Drzwi trzasnęły unisono. Dutch sztucznie się uśmiechnął.

– Twoje siostry.

Miał rację. Słychać było stąpanie obcasów i pomruk przyciszonych głosów. Siostry Mirandy weszły do domu, a wkrótce przekroczyły próg salonu. Claire o rudych, grzecznie zaczesanych włosach, smukła i wiotka, w dżinsach i bawełnianym swetrze, wyglądała na zaniepokojoną. Była chyba jeszcze szczuplejsza niż zwykle. Tessa, najmłodsza i zwykle najśmielsza, szerokim uśmiechem demonstrowała pewność siebie. Jej potargane blond włosy były podcięte nieco poniżej uszu i miały rozjaśnione słońcem pasemka. Tiulowa, wielowarstwowa sukienka w kolorze ciemnofioletowym była na tyle przezroczysta, że w pełnym świetle odsłaniała całe nogi. Zamszowe trzewiczki zdobione paciorkami sięgały do połowy łydki.

– Randa! – Twarz Claire wyrażała ulgę, a szeroki uśmiech Tessy nagle nieco przygasł.

– Co się dzieje? – szeptem spytała Claire, ściskając siostry.

– Nie wiem – mruknęła Miranda.

Claire była tak zdenerwowana, że ostatnio nic nie mogła przełknąć i teraz masowała ramiona, dygocząc z zimna. Kilka ostatnich dni było dla niej torturą. Martwiła się o Seana i Samanthę, których umieściła w malutkim pokoju w motelu, w miasteczku jeszcze mniejszym niż to, w którym mieszkali w Kolorado. Spojrzała na zegarek i prosiła Boga, żeby to, co Dutch zaplanował, nie zajęło zbyt wiele czasu.

– Jak się miewają dzieciaki? – spytała ją Randa, gdy Tessa zaczęła krążyć po pokoju.

Gdybym to ja wiedziała…

– Biorąc pod uwagę okoliczności, można powiedzieć, że nieźle. – Claire nigdy nie umiała kłamać. – Szczerze mówiąc, przeżyliśmy piekło. Paul był zamieszany w…

– Wszystko będzie dobrze – pocieszała Miranda.

Cała Randa. Zawsze trzymała nerwy na wodzy. Zawsze umiała wybrnąć z trudnej sytuacji. Zawsze uspokajała wzburzone fale.

– Mam nadzieję. – Claire przygładziła włosy. – Sean nie może przeboleć rozstania z przyjaciółmi.

– Jakoś to przeżyje – prychnęła Tessa. – Mnie się udało.

– Też miałaś ten problem? – Dutch podciągnął w górę oparcie fotela i wstał. Nawet palcem nie kiwnął, żeby się przywitać z córkami. Nie stanowili przykładnej rodziny. Od ponad dziesięciu lat dziewczyny ani razu nie uściskały, ani nie pocałowały w policzek. Claire to nie przeszkadzało.

– Teraz, kiedy już wszystkie tu jesteście, proponuję, żebyśmy przeszli od razu do rzeczy – oświadczył, wskazując ręką stolik na kółkach pełen zamkniętych butelek. – Barek jest do waszej dyspozycji, jeśli chce wam się pić. W kuchni stoją tace z owocami, serem, wędzonym łososiem i krakersami, takie tam śmiecie.

Żadna nie uczyniła kroku w stronę wahadłowych drzwi.

– To miejsce przyprawia mnie o dreszcze – oświadczyła Tessa, patrząc na wykładane boazerią ściany, teraz pozbawione wszelkich ozdób. Znikły prace matki, które zdobiły każdy zakamarek domu, gdy dziewczynki były małe. Głowy dzikich zwierząt: kuguara, bizona, antylopy, wilka i niedźwiedzia, dawnymi czasy dumnie wyeksponowane, zapewne zostały wyniesione na strych albo sprzedane. Żaden groźny zwierz nie spoglądał już złowieszczo szklanymi oczami z tych starych ścian.

Na twarzy Dutcha malowało się zniecierpliwienie.

– Tesso, jak możesz mówić, że ten dom przyprawia cię o dreszcze? Przecież tu się wychowałaś!

– Nie przypominaj mi o tym. – Opadła na sofę, upuściła na kolana dużą skórzaną torbę i poprosiła o papierosy.

– Jeśli nie będziecie teraz piły ani jadły, to usiądźcie. – Dutch wskazał krzesła pozostałym dwóm córkom. Claire przypomniała sobie, że nie jest już dziesięcioletnią dziewczynką słuchającą wykładu. Jest w pełni dorosłą osobą, kobietą, która ma własne życie, nieważne, że chwilowo nad nim nie panuje. – Prawdopodobnie chciałybyście wiedzieć, dlaczego was tu wszystkie wezwałem.

– Nie ja. Ja wiem dlaczego. – Tessa wyjęła papierosa z paczki i zapaliła go. Z kącika jej ust wydobyła się smuga dymu. – To jest swego rodzaju pokaz władzy. – Rozsiadła się wygodnie na kanapie, obejmując ramieniem miękkie oparcie. – U ciebie wszystko wokół tego się kręci.

Claire skuliła się w sobie. Dlaczego Tessa zawsze wszczyna bitwę? Od urodzenia sprzeciwiała się rodzicom. Czy nie zauważyła czerwonej pręgi na szyi ojca, która płynie w górę i rozpala policzki. Czy nie przeszkadza jej jego gromiące spojrzenie?

– Możliwe, Tesso, że tym razem masz rację – stwierdził, ukazując zęby w dobrze wyćwiczonym uśmiechu. Ten sam uśmiech Claire w dzieciństwie widywała na jego twarzy, kiedy podchodził do matki i opowiadał jej o tym, jak idą interesy: o projekcie, który z pewnością przyniesie milionowe zyski, o inwestycji, która sprawi, że temu draniowi Taggertowi skrzydła opadną. Dutch upił łyk ze swego kieliszka. – Poproszono mnie o to, bym kandydował w wyborach na gubernatora na nadchodzącą kadencję.

Wiadomość wsiąkła w ściany.

Zapadła cisza.

Pod sufitem unosił się dym z papierosa Tessy, chwilowo zapomnianego.

Claire z trudem chwytała oddech. Wybory? Sztab wyborczy, reporterzy, wyborcy w każdej chwili podglądający życie Dutcha, jego córek? Wyczekujący jakiejś sensacji, powodu do plotek? Nie. Nie teraz…

– Z tą propozycją wystąpiono już jakiś czas temu. Ludzie chcą, żebym startował, i zechcą mnie poprzeć. Powstrzymuje mnie tylko… Cóż, szczerze mówiąc, nie jestem pewien, na co się porywam. Rozumiecie, nie chodzi mi o przeciwnika, ale o koszty, które będzie musiała ponieść rodzina: wy, dziewczyny, wasza matka, a także ja sam. Ale właściwie nie to mnie powstrzymuje. Martwi mnie skandal.

– Co za skandal? – spytała Miranda, która siedziała na miękkim krześle jak na tronie.

Claire ze ściśniętym gardłem wpatrywała się w starszą siostrę. Nie rób tego! Pokręciła głową dyskretnie, prawie niedostrzegalnie, ale to wystarczyło, żeby zwrócić uwagę Mirandy i przekazać jej błaganie o niepodnoszenie tematu. Tessa odchrząknęła i patrzyła przed siebie, jakby oglądała zachód słońca za oknem. Ale Claire podejrzewała, że zagłębia się we wspomnienia, we własne prywatne piekło.

Dutch westchnął – Wiecie, o jaki skandal chodzi – odparł. – Słuchajcie, ja sam też nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem czysty jak łza. Mam wiele do ukrycia. Ale nie mam na sumieniu takiego sekretu, jaki któraś z was ukrywa od szesnastu lat.

Claire zamarła z przerażenia. A więc o to chodzi. Dłonie zaczęły jej się pocić.

Dutch wygodnie rozsiadł się na krześle i palcami podparł podbródek.

– Bez względu na to, czy to wam się podoba, czy nie, cały ten smród wyjdzie na wierzch. Poza tym mam osobistych wrogów, którzy zrobią wszystko, żebym przegrał w tych wyborach. Do nich należy Weston Taggert. Jest jeszcze inny problem. Nazywa się Kane Moran, pewnie wszystkie go pamiętacie. – Nie czekał na odpowiedź. Jednak rozszalałe serce Claire zaczęło dygotać w nieregularnym rytmie. Kane? Co on mógł mieć z tym wspólnego? Z każdą chwilą sytuacja się pogarszała.

– Pan Moran to taki niebieski ptak, który kiedyś, jako dzieciak, mieszkał w tej okolicy. Jego ojciec był nędznym sukinsynem, który u mnie swego czasu pracował, a później miał wypadek i został przykuły do wózka inwalidzkiego. Dzieciak jakoś się wygrzebał, został dziennikarzem, korespondentem i jako wolny strzelec zwiedził świat, przekazując informacje z różnych miejsc. Rok temu został ranny, zdaje mi się, że w Bośni, o mało nie stracił życia i skończył z tą robotą. Problem w tym, że on wrócił.

– Tutaj? – spytała Claire, z trudem chwytając oddech.

– I teraz postanowił zostać… – Dutch niecierpliwie poruszał palcami – powieściopisarzem. Tak bym to określił, bo z całą pewnością twierdzę, że to, co on chce stworzyć, będzie fikcją. Ale wszystko wskazuje na to, iż Kane uważa naszą rodzinę za ciekawy temat. Jego książka ma być czymś w rodzaju nielegalnego expose.

– Na nasz temat? – Upewniała się Miranda.

Claire o mało nie spadła z krzesła. W porę przytrzymała się oparcia kanapy. W jej uszach rozległ się grzmot.

Na twarzy Dutcha nie było już maski humoru. Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki udręki. Przesunął się głęboko w fotel.

– Więc chciałbym wiedzieć, na czym stoję. Domyślacie się, o co mi chodzi. Muszę znać prawdę.

Claire z trudem przełknęła grudę, która stanęła jej w gardle. Nie daj się złamać, Claire. Nie teraz. Nie po tych wszystkich latach.

– Nie wiem… nie wiemy, o czym mówisz. – Zmusiła się do patrzenia ojcu prosto w twarz, choć w środku dygotała jak liść na wietrze. Po cichu przeklinała się za to, że nigdy nie nauczyła się profesjonalnie kłamać. Sprawność ta wyratowałaby ją z wielu życiowych opresji.

Dutch masował podbródek.

– Bardzo chciałbym ci uwierzyć, ale nie mogę.

Stało się. Claire zebrała siły, zmierzyła się z potępiającym spojrzeniem ojca i zmusiła do miarowego oddechu.

Dutch popatrzył na każdą z córek po kolei, jakby odpowiednio długim i wytężonym spojrzeniem mógł zdrapać powłokę niewinności i odkryć brzydką prawdę.

– Chciałbym wiedzieć, co się stało tej nocy, kiedy zginął dzieciak Taggertów.

Boże, dopomóż nam! Słodki, ufny Harleyu!

– Myślę, że jedna z was maczała w tym palce.

– Nie… – zaprotestowała Claire piskliwym głosem.

Dutch rozluźnił wiązanie krawata, ale jego spojrzenie wciąż było utkwione w średnią córkę.

– Zamierzałaś wyjść za niego, prawda?

– Co chcesz przez to osiągnąć? – ucięła Miranda.

– Gówno – burknęła Tessa, wydmuchując dym. – Nie mam zamiaru tu siedzieć i wysłuchiwać tych majaków. – Wstała, chwyciła torebkę, wrzuciła niedopałek do kominka i ruszyła w kierunku drzwi.

– Usiądź, Tesso. To dotyczy nas wszystkich. – Dutch mocno zacisnął szczęki. – Chodzi mi tylko o rozeznanie w kosztach. Miałem nadzieję, dziewczęta, że w końcu zdobędziecie się na szczerość wobec mnie, ale podejrzewałem, że może wam się to nie udać… Więc zatrudniłem kogoś do pomocy.

– Co takiego? – Miranda zamarła z przerażenia. – Co zrobiłeś? Claire znów słyszała w głowie salwę grzmotów, które rozsadzały jej czaszkę.

– Denver Styles – oświadczył, lecz nazwisko to z niczym się Claire nie kojarzyło. – Styles to piekielnie dobry prywatny detektyw. Dowie się, co się wydarzyło szesnaście lat temu, i pomoże mi zrobić wszystko, co konieczne, żeby utrzymać to w tajemnicy albo przynajmniej nie dopuścić do za wielkiego rozgłosu. – Sięgnął po szklankę. – Więc macie wybór, dziewczęta: albo opowiecie mi o wszystkim teraz, albo niech to Styles sam odgrzebie. Pierwszy sposób będzie najmniej bolesny, wierzcie mi. – Przełknął ostatni łyk szkockiej.

– Postradałeś zmysły! – Miranda skoczyła na równe nogi. – Wydział śledczy uznał śmierć Harleya Taggerta za wypadek łodzi, nie zabójstwo ani samobójstwo.

– Oczywiście – wycedził przez zęby Dutch, czerwieniejąc z wściekłości. – Czy nigdy nie zastanawiałaś się dlaczego?

Claire poczuła, że jej żołądek się zapada. Nie chciała tego słuchać. Nie teraz. Nigdy. Harleya nie było i nic już nie mogło przywrócić mu życia.

– Samobójstwo? Nikt by w to nie uwierzył. – Dutch prychnął, podkreślając absurdalność takiej hipotezy. – Chłopak nie przejawiał najmniejszej skłonności do depresji, więc macie rację: samobójstwa nie dałoby się tutaj dopasować. – Zacisnął usta.

– Dopasować? – powtórzyła Claire, nagle w jej głowie błysnęła iskierka zrozumienia.

– Chwileczkę. Czy sugerujesz, że… coś takiego?! – Miranda wytrzeszczyła oczy i powoli znów usiadła. – Ktoś go zamordował i my… – zatoczyła dłonią półkole, wskazując siebie i siostry -…miałyśmy z tym coś wspólnego?

Dutch podszedł do stolika i nalał sobie kolejnego drinka.

– Śmierć Taggerta uznano za wypadek tylko dlatego, że przekupiłem szeryfa. Krótko mówiąc, dałem łapówkę za zaniechanie śledztwa w sprawie ewentualnego zabójstwa.

– Co? – jęknęła Claire.

– Przestań opowiadać takie rzeczy – odezwała się Miranda.

– Boisz się?

– A żebyś wiedział! – Miranda wyraźnie się najeżyła. Podeszła do okna i przysiadła na parapecie. – Takie oskarżenia mogą zrujnować reputację miejscowego szeryfa i jego ludzi.

– Boisz się, że szeryf McBain straci pracę? Do cholery, on trzy lata temu przeszedł na emeryturę i dostaje ją w pełnej wysokości.

– Tu chodzi o bardziej osobistą kwestię, tato. Dobrze o tym wiesz. Taka historia, wmieszanie mojego nazwiska w… W co? W morderstwo? Czy do tego zmierzają twoje insynuacje? To by zrujnowało moją karierę.

Lód dzwonił o szklankę whisky, gdy Dutch nią obracał.

– Możliwe.

– A co z tobą? Jeśli mówisz poważnie o startowaniu w wyborach na gubernatora, to może zniszczyć twoją kampanię. Gdyby ktokolwiek usłyszał o tym, że próbowałeś załatwić sprawę Taggerta…

– Wyprę się tego. – Oczy Dutcha zaiskrzyły. – A co do twojej cennej kariery, to już jest zrujnowana. Co powiesz na temat spartaczonej rozprawy przeciwko znanemu gwałcicielowi?

Miranda straciła trochę pewności siebie. Ramiona jej opadły. Ojciec ma rację, przynajmniej częściowo. Bruno Larkin od dawna powinien siedzieć za kratkami, zamiast przechadzać się po ulicach. I siedziałby, gdyby zeznanie zostało podtrzymane w sądzie. Zgwałcona kobieta, Ellen Farmer, nieśmiała trzydziestolatka, która wciąż mieszkała z rodzicami, nigdy nie spotykała się z mężczyznami, chodziła regularnie do kościoła i była przekonana, że seks pozamałżeński jest grzechem, popełniła samobójstwo po drugim dniu rozprawy. Miranda powinna była to przewidzieć. Bez zeznania Ellen sprawa była przegrana, niewinna kobieta straciła życie, a Bruno spacerował na wolności.

– Tu muszę ci przyznać rację.

Dutch przesunął wzrok na pozostałe dwie córki.

– W porządku. Skoro już się rozumiemy, to przejdźmy do meritum. Która z was była zamieszana w śmierć Taggerta?

– Na litość boską! – Tessa przewiesiła torbę przez ramię. – Jak już powiedziałam, wychodzę!

Właśnie wtedy rozległ się odgłos silnika niby grom pośród nocy. Claire zbladła i wyglądała, jakby miała za chwilę zemdleć. Ukradkiem zerknęła na Mirandę i wytarła dłonie o wyblakły materiał dżinsów.

– Ten Denver Styles… – powiedziała Miranda drżącym głosem. – Czy on już zaczął zbierać informacje? Czy zaglądał do mego biura, żeby zadawać pytania?

– Nie wiem. – Dutch wzruszył ramionami.

– Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek, łącznie z tobą, przewracał moje życie do góry nogami – oświadczyła. Ledwie mogła oddychać. – Był taki czas, kiedy to ty mówiłeś nam, co mamy robić, z kim mamy się umawiać, gdzie chodzić, ale to się skończyło, tato…

Przerwał jej głośny łomot. Obróciła się w stronę źródła odgłosu.

– Drzwi otwarte – krzyknął Dutch.

Miranda poczuła taki skurcz w piersiach, jakby je ktoś ścisnął imadłem. Słychać było szybkie kroki na schodach, potem w holu. W końcu pojawił się mężczyzna: wysoki, długonogi, barczysty mężczyzna w wytartych dżinsach. Jego chód zdradzał niezachwianą pewność siebie. Miał ciemny zarost, ostro zarysowane kości policzkowe i głęboko osadzone, nieco skośne oczy, które sugerowały rdzennie amerykańskie pochodzenie. Przenikliwym, orlim spojrzeniem zmierzył wszystkie trzy kobiety jednocześnie. Najprawdopodobniej od razu sfotografował je w pamięci i zaszufladkował.

– Denver! – Dutch zerwał się na równe nogi i wyciągnął rękę. Gdy Styles podawał mu swoją, jego usta wykrzywił cień uśmiechu, ale w oczach nie było ciepła. – Pojawiłeś się w samą porę. Pozwól, że ci przedstawię córki. – Dutch dłonią wskazywał siostry po kolei: – Miranda, Claire, Tessa. Dziewczęta, to jest człowiek, o którym wam mówiłem. Zada wam kilka pytań, a wy macie mu powiedzieć prawdę.

3.

Miranda zmierzyła mężczyznę wzrokiem. Przez wiele lat pracy w biurze prokuratora widywała różnych ludzi i na kilometr potrafiła wyczuć kanciarza. Ten facet wydał jej się twardzielem, który patrzy na wszystkich z góry. Jednak miał w sobie coś nietypowego. Wyczuwała w nim jakiś fałsz i coś jeszcze… coś jeszcze bardziej niepokojącego. Odniosła wrażenie, że kiedyś już znała kogoś takiego, ale nie mogła skojarzyć tej twarzy z żadną osobą. Po chwili to dziwne uczucie ulotniło się jak poranna mgła rozproszona przez słońce.

– Uważam, że tata, zatrudniając pana, kierował się błędnymi przesłankami – oświadczyła, zakładając nogę na nogę i splatając dłonie na kolanie. Zauważyła, że kątem oka zerknął na jej łydkę, choć wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę. Więc nie był zupełnie nieczuły. Dobrze. – Ta historia jest…

– Nie interesuje mnie ta historia, panno Holland. – Jego twarz nie zdradzała zniecierpliwienia. Oparł ramię o ciemne drewno obramowania kominka i chłodno się uśmiechnął. – Interesuje mnie wyłącznie prawda.

Miranda postanowiła się odpłacić pięknym za nadobne.

– Jestem pewna, że już zapoznał się pan z raportem policyjnym i wycinkami prasowymi. W przeciwnym wypadku ojciec by pana nie zatrudnił.

Czarne brwi delikatnie się uniosły.

Gdy powtarzała tę samą historię po raz któryś z rzędu (wtedy opowiadała ją zastępcom szeryfa, ciekawskim reporterom, rodzinie i znajomym) ogarniał ją paniczny, paraliżujący strach. Doskonale ją pamiętała, choć była wyssana z palca. Zerknęła na siostry. Wojownicza blondynka Tessa bezceremonialnie paliła kolejnego papierosa. Wyraz twarzy Claire trudno było zinterpretować. Była blada.

– Wszystkie trzy – Miranda gestem wskazała siostry – wracałyśmy z pokazu filmów w plenerowym kinie po drugiej stronie Chinook. Oglądałyśmy trzy filmy z Clintem Eastwoodem. Było już późno, po północy. Projekcja rozpoczęła się dopiero po zachodzie słońca, to znaczy chyba po dziewiątej. Wyszłyśmy stamtąd przed zakończeniem ostatniego filmu. Ja prowadziłam samochód, a byłam piekielnie zmęczona i… chyba zasnęłam za kierownicą. Nie pamiętam, jak zboczyłam z drogi. Kiedy się ocknęłam, samochód był już w jeziorze. – Patrzyła prosto w zimne oczy Stylesa. Nie wierzył w to ani przez sekundę. Jednak kontynuowała, wchodząc coraz głębiej w to błoto półprawd i kłamstw. – Zbudziło mnie uderzenie i przeraźliwe krzyki sióstr. Woda napełniała samochód i musiałyśmy stamtąd wypływać po omacku. To było… – Zatrzęsła się, jakby jej było bardzo zimno i ściszyła głos do szeptu. – Chyba miałyśmy dużo szczęścia. Mój samochód jechał po wodzie tylko dwa metry, więc mogłyśmy pomóc sobie nawzajem i dobrnąć do brzegu.

Styles nie odezwał się ani słowem.

– To nie jest tajemnica, panie Styles…

– Denver. Spotkamy się jeszcze wielokrotnie, więc może byśmy od razu przestali obrzucać się nazwiskami. – Błysnął zębami w fałszywym uśmiechu, który miał zbić ją z tropu i zachęcić do mówienia. Ale w jego szarych oczach nie zaświeciła nawet iskierka ciepła czy zrozumienia.

– Przypuszczam, że siostry powtórzą tę historyjkę niemalże słowo w słowo.

– To nie jest historyjka – wtrąciła Tessa, potrząsając czupryną.

– Nikt nie widział, jak wjeżdżałyście do jeziora. – Styles ściągnął czarne brwi, jakby głęboko się namyślał. – Czy to nie dziwne, zważywszy, że wszyscy was tu dobrze znają, bo należycie do jednej z najbogatszych rodzin w tej okolicy?

– Z nikim nie rozmawiałyśmy.

– Nie? Nawet w barze?

– Napoje wzięłyśmy z domu – wtrąciła Claire niepewnym głosem. Styles potarł policzek.

– I nawet nie wysiadłyście z samochodu? Chociażby po to, żeby skorzystać z toalety?

– Chyba nie – odparła Miranda, zanim Claire dorzuciła coś, co mogłoby jeszcze bardziej skomplikować sytuację.

– To niewiarygodne, chyba zgodzicie się ze mną?

– Po prostu prawdziwe. – Miranda mówiła spokojnym, rzeczowym tonem. – Tak było i tyle. Oczywiście, było tam wiele innych samochodów, nastolatków i ich rodzin, ale nie przypominam sobie, żebyśmy wtedy widziały kogoś znajomego. Jak już przed laty mówiłam w komisariacie, obok nas parkowała taka biała furgonetka od wewnątrz wykładana boazerią. Nie pamiętam marki. Przyjechała nią rodzina z dziećmi. Miejsce z drugiej strony było puste. Przed nami stał samochód dostawczy – ciemny, z rzędem reflektorów na szoferce. Nie pamiętam innych pojazdów.

– A jechałyście czarnym camaro?

– Zgadza się. Kropka. To, że nie widział nas nikt, z kim rozmawiała policja, nie znaczy, że w ogóle nikt nas nie zauważył. Ludzie po prostu nam się nie przyglądali.

– Sprzedawca biletów nie pamięta waszego samochodu.

– Bo tamtego wieczoru widział mnóstwo innych samochodów. – Jej dłonie chciały zaciskać się w pięści i musiała wkładać dużo wysiłku w opanowanie tego odruchu. Jeśli czegokolwiek nauczyła się przez te wszystkie lata pracy w prokuraturze, to była to umiejętność ukrywania emocji wtedy, gdy było to konieczne, i ujawniania ich wtedy, kiedy było to wskazane.

Teraz zależało jej na tym, żeby Denver Styles jak najmniej się dowiedział o niej i o tej piekielnej nocy.

Dutch stał ze skrzywioną miną. Podrapał się w kolano.

– Policja tylko dlatego tak niewiele dowiedziała się o wydarzeniach tamtej nocy, że ja ich przekupiłem.

– Tato, przestań… – ostrzegła Miranda takim tonem, jakby nie wierzyła własnym uszom, choć ojciec już wcześniej wspomniał o manipulowaniu śledztwem. Jak daleko mógł się posunąć, żeby osiągnąć zamierzony cel?

Claire wydała cienki okrzyk niedowierzania. Tessa, jak zawsze cyniczna, przewracała oczami.

– Jak się uprzesz, to nic cię nie powstrzyma, prawda? – spytała. – Jezu, tato! Ty przekupiłeś policję?

– Robię to, co konieczne – odparł, przechadzając się po pokoju. Podszedł do szklanych drzwi i otworzył je. Do środka wionął ciepły wiaterek. – Wydawało mi się, że to był przełomowy moment w życiu nas wszystkich i myślałem, do licha, dziewczęta, miałem nadzieję, że w ten sposób mi się uda was ocalić, was, waszą matkę i ten kłębek nerwów, którym wtedy byłem.

– Nie uwierzyłeś nam. – Miranda czuła pustkę w środku. Coś w niej pękło. Nie było sposobu, żeby uniknąć ujawnienia prawdy, wszystkich jej bolesnych, obrzydliwych szczegółów.

– Nie mogłem i nie chciałem dopuścić do swojej świadomości, że któraś z was zostanie napiętnowana jako zabójczym dzieciaka Taggertów.

Miranda dygotała wewnątrz.

– Na imię miał Harley – poinformowała Claire, unosząc głowę. – Minęło szesnaście lat, tato. Nie musisz już mówić o nim „ten dzieciak”. – Stanęła dumnie i przyjrzała się ojcu. Potem jej spojrzenie przesunęło się dalej, na jezioro, które widać było zza otwartych drzwi. Patrzyła w dal, jakby coś zobaczyła na drugim brzegu.

– Chciałem tylko ocalić waszą skórę.

– I swoją reputację – dodała Tessa. – Chyba pora, żeby Stone Illahee rozpoczęło budowę drugiego etapu, prawda? Nie mogłeś ryzykować tym, że twoje nowe stanowisko będzie splamione takim skandalem. Nowe pole golfowe, kryte korty tenisowe, basen kąpielowy o olimpijskich wymiarach. Wspaniałe widoki i wielki smród zaszłości. Co by się stało, gdyby wyszło na jaw, że córki tego posiadacza Benedicta Hollanda były zamieszane w…

– … w wypadek – ucięła Miranda. – Tak mało nam ufałeś, że przekupiłeś wydział śledczy.

– To prawda – bronił się Dutch, ściągając siwe krzaczaste brwi. – Przekupiłem ludzi szeryfa, żeby z tego, co się naprawdę stało, zrobić wypadek.

– To było niezbyt mądre – zauważył Styles.

– Słuchaj, wtedy jeszcze nie planowałem ubiegać się o to stanowisko.

– A teraz zamierzasz startować w wyborach i jednocześnie wywlekasz to wszystko na wierzch. – Claire masowała palcami skronie, bezskutecznie usiłując się pozbyć bólu głowy. – Dlaczego?

– Żeby uprzedzić ruch Morana, a w razie konieczności zmusić go do odwrotu. – Podszedł do barku i wskazał pełne butelki. – Drinka?

– Innym razem. – Denver zmierzył Tessę wzrokiem. – Chciałabyś coś dodać?

– To znaczy?

– Czy na tym pokazie filmów spotkałaś kogoś znajomego? – Wcale nie mówił władczym tonem, Miranda jednak czuła w jego głosie jakieś wyzwanie.

– Jak już jesteś przy barze, tato – poprosiła Tessa, jakby wyczuwając podstęp – to poproszę o drinka. Czysta.

– Już panu mówiłam – Miranda wstała i podeszła do Stylesa, aby patrzeć mu w oczy pewniejszym wzrokiem. – Proszę nie próbować nas podjudzać przeciwko sobie wzajemnie.

– Robiłem to?

– Niech pan mi odpowie na to pytanie.

– Po prostu myślałem, że zechce pani wysłuchać tego, co pani siostry mają do powiedzenia na temat tej historii, choć pani już je dokładnie pouczyła.

Claire również podniosła się z krzesła.

– Proszę pana, naprawdę nie mam na to czasu. Dzieci na mnie czekają. Miranda powiedziała panu prawdę, a ja nie mam nic do dodania.

– Do cholery, Claire! – warknął Dutch. – Opowiedz temu człowiekowi o Taggercie. Przybiegłaś tutaj zauroczona nim po uszy i oświadczyłaś, że wychodzisz za niego za mąż. Masz chyba o nim coś więcej do powiedzenia? – Wręczył kieliszek Tessie, która z zaciśniętymi szczękami podeszła do okna i oparła czoło o szybę.

Claire znów poczuła skurcz w żołądku.

– To prawda. Miałam nadzieję, że się ze mną ożeni, ale… i tak nic by z tego nie wyszło. – Pocierała dłoń kciukiem drugiej ręki. – Wszyscy się temu sprzeciwiali z powodu waśni pomiędzy naszymi rodzinami.

– On wie o tej przeklętej waśni. – Dutch skrzywił się i znów opadł na fotel. Wsparł nogi na podnóżku i upił whisky ze szklaneczki.

Claire zrobiło się bardzo zimno, choć wieczór był ciepły. Przez otwarte drzwi patrzyła, jak słońce zaczyna zachodzić, przeszywając jaskrawą, pomarańczowo-różową łuną kilka chmur, które zebrały się wyżej. Wiedziała, że Miranda przemówiła pierwsza, żeby przypomnieć siostrom o kłamstwie, które razem obmyśliły, aby siebie osłonić. Jednak teraz wydawało się, że ściśle przez nich utkany woal tajemnicy, którego z taką determinacją przez tyle lat strzegły, zaczyna się pruć i strzępić.

– Po raz pierwszy spotkałam Harleya nad jeziorem. Fakt, znałam go od wczesnego dzieciństwa, ale mam na myśli chwilę, kiedy zdałam sobie sprawę, że mi się podoba. Wtedy chodził z inną dziewczyną, Kendall Forsythe.

– Z tą dziwką – wtrąciła Tessa, a Miranda zgromiła ją spojrzeniem.

– Kendall, ta żona Westona Taggerta?

– Tak. – Claire twierdząco skinęła głową. Nie pozwoli nikomu, ani ojcu, ani starszej siostrze, narzucać sobie, co ma czuć i mówić. Przez dziesięć ostatnich lat wiele rzeczy się zmieniło i jeśli w tym czasie czegoś się nauczyła, to tym czymś była konieczność mówienia za siebie i polegania na własnych osądach. Dawniej ufała innym ludziom; najpierw matce, potem Harleyowi, Mirandzie i w końcu Paulowi. – Możliwe, że ojciec panu powiedział, iż Taggertowie przeprowadzili się tutaj, żeby go pozbawić źródła dochodu, ale to nieprawda.

Ojciec parsknął:

– Neal powinien był się trzymać załadunku statków w Seattle.

– Zdaje się, że przeprowadzili się tu w latach pięćdziesiątych, tato – ciągnęła Claire, zerkając to na Mirandę, to na Stylesa.

– W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym. – Dutch otworzył szklaną skrzyneczkę i wyjął cygaro.

– W każdym razie ojciec potraktował to jako osobiste wyzwanie.

– Wiedziałem, że Harley ci zrobił pranie mózgu! – Dutch odgryzł koniuszek cygara i wrzucił go do kominka.

– Jezu, tato – wtrąciła Tessa. – Wezwałeś nas tutaj, nalegałeś, żebyśmy przejechały taki szmat drogi i wypruwały przed tobą flaki. A teraz, kiedy Claire usiłuje to robić, zaczynasz ją obrażać! Spadam stąd. – Z brzękiem odstawiła kieliszek, chwyciła torbę i ruszyła ku drzwiom.

– Nie, czekaj… – Dutch tym razem z trudem wstał z fotela i skrzywił się, prostując chore kolano. Pośpieszył za najmłodszą córką, która nawet nie zwolniła kroku. Nie miała zamiaru pozostać i być obrażana. W kilka sekund usłyszeli warkot silnika. Mustang Tessy odjechał.

– Proszę kontynuować – powiedział Styles do Claire. Ręce włożył do kieszeni znoszonego płaszcza. Wydawał się mniej sztywny i nieugięty niż na początku. – I co z Taggertami?

– Pochodzą z Seattle. Jak już tato wspomniał, mieli tam rodzinną firmę załadunkową, założoną… chyba przez pradziadka.

– Starego Evana Taggerta, ojca Neala – uściślił Dutch, wchodząc z powrotem do pokoju z cygarem w zębach. Był tak zdenerwowany, że na jego skroni pojawił się tik nerwowy. – Przepraszam za Tessę, czasem jest narwana. Ale zatrzyma się w ośrodku wczasowym, apartamenty w północnym skrzydle. Możesz do niej zadzwonić później.

– Zadzwonię – oświadczył Denver i skinieniem głowy ponaglił Claire, żeby mówiła dalej.

– W każdym razie ojciec Taggerta chciał zajmować się czymś innym.

– Podejrzewam, że nie wystarczyły mu miliony, które ciągnął z Puget Sound – burknął Dutch. – Więc zaczął wykupywać wszystkie tanie grunty na wybrzeżu Oregonu, na których mógł położyć łapę. W Waszyngtonie nie można kupić kawałka plaży; wszystko jest w rękach Indian; rezerwaty. Neal więc postanowił wkroczyć na moje terytorium. Sukinsyn wyobraził sobie, że będzie pierwszym przedsiębiorcą, który zagospodaruje te ziemie, no i osiedlił się wraz z całą rodziną tutaj, w pobliżu Chinook.

– I stał się konkurencją dla ciebie.

– Zgadza się. – Krzywiąc się, Dutch wypił ostatni łyk ze szklanki, którą niedbale odstawił na stolik obok gazety. – Sprzątnął mi sprzed nosa najsmaczniejsze kąski na wybrzeżu. Ledwie rozpocząłem budowę Stone Illahee, zbudował sobie Sea Breeze. – Dutch pociągał cygaro, aż popiół się zaczerwienił. – Kawał drania.

– Więc jak przyjąłeś wiadomość, że Claire zamierza wyjść za Taggerta?

– Byłem wściekły.

– Jak bardzo?

Dutch przymrużył oczy i popatrzył na Denvera spode łba.

– Słuchaj, nie zatrudniłem cię po to, żebyś mi insynuował, że mam coś wspólnego ze śmiercią tego dzieciaka. Wierz mi, gdybym to ja go zabił, nikt nie miałby cienia wątpliwości, że to był wypadek.

– Przestań! – rozkazała Miranda.

– Nie będę tego słuchać ani sekundy dłużej. – Rozdygotana Claire zerwała się z krzesła. – Nie wiem, co miałeś na celu, sprowadzając nas tutaj, ale jeśli chodzi o mnie, to zebranie uważam za zamknięte. To już zamierzchła przeszłość. – Zaczęła szperać w torebce, znalazła kluczyki i ruszyła w stronę drzwi.

– Jeszcze nie skończyliśmy – Dutch znowu wstał z fotela.

– Innym razem. – Claire wyciągnęła rękę w geście protestu.

– Ale chcę, żebyś została tutaj, w tym domu. Myślałem, że to uzgodniliśmy.

– To był kiepski pomysł.

– Claire, twoje dzieci potrzebują domu, a nie taniego mieszkania, które dla nich nic nie znaczy. Tu mają tyle miejsca, możemy znów sprowadzić konie, mogą korzystać z łódek, pływać. Jest jezioro, korty tenisowe, basen…

– Tato, mnie nie możesz kupić. – Jednak Claire zawahała się. Dzieci stanowiły jej czuły punkt i Dutch o tym wiedział.

– Nie próbuję cię przekupić, tylko oferuję pomoc. Dla dobra Seana i Samanthy. – Chciała mu zaufać, uwierzyć, że odezwał się w nim troskliwy dziadek jedynych wnucząt. – Twoja matka nigdy nie lubiła tego miejsca, ale tyje lubiłaś. Z wszystkich dzieci ty jedna cieszyłaś się z tego, że mieszkasz właśnie tutaj.

W słowach tych było wiele prawdy. Ale… nie chciała przyjmować żadnych podarunków. One zwykle są opatrzone głęboko schowaną metką z ceną. Po raz pierwszy w życiu stała na własnych nogach.

– Nie sądzę, tato.

– Cóż, nie musisz się decydować już dzisiaj. Porozmawiamy później.

Wracając do samochodu, rozejrzała się po domu. Zerknęła na jego ciepłe cedrowe ściany, ogromny kominek, kręte schody ze słupkami ociosanymi z rzeźb. W tej chwili dom był pozbawiony ozdób i większości mebli. Ale zawsze czuła się jego cząstką. Przetrwał więcej burz niż ona sama.

– Pomyślę nad tym – obiecała, choć brzmienie własnych słów napawało ją niesmakiem. Znów pozwoliła, by zademonstrował swoją władzę nad nią.

Miranda patrzyła, jak siostra się oddala, i zanim znów obróciła twarz w stronę ojca, musiała przezwyciężyć beznadziejną rozpacz, która ją ogarnęła.

– Uważam, że zachowujesz się jak stary, uparty osioł.

– Jak to dobrze, że niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.

– Słuchaj, zgodziłam się tu przyjechać, choć nie miałam zielonego pojęcia, o co ci chodzi. I uważam, że popełniłam błąd. Nie rozumiem tej makabrycznej fascynacji śmiercią Harleya Taggerta. A niech sobie ten Kane Moran odgrzebie to, co mu się uda odgrzebać, i po krzyku. – Obróciła się powoli, żeby stawić czoło ostatniemu ogniwu długiego łańcucha klakierów i chłopców na posyłki ojca. – A teraz pytanie do pana, panie Styles.

– Proszę strzelać. – Nawet się nie uśmiechnął.

– Ktoś czegoś szukał w moim biurze, wyraźnie unikając spotkania ze mną, ale za to niepokojąc moją sekretarkę i recepcjonistkę.

– Naprawdę? – Skrzyżował ręce na piersi. Skórzana kurtka odrobinę chrzęściła. W jego oczach pojawił się błysk zmieniający dotychczasowe ponure i stanowcze spojrzenie. Zaiskrzyły w nim głębsze i jeszcze bardziej przerażające emocje.

– Czy to był pan?

– Od razu przechodzi pani do rzeczy. Lubię to.

– Nie odpowiedział pan na moje pytanie. – Podeszła bliżej. Nie chciała czuć się onieśmielona. – Czy pan był dzisiaj w biurze prokuratora okręgowego?

– Tak.

Była głęboko rozczarowana. Z bliżej nieokreślonych powodów nie życzyła sobie, żeby ten zarozumiały, arogancki drągal dotykał czegokolwiek, co miało związek z jej niedawnymi porażkami.

– Dlaczego pan nie zaczekał ani nie zostawił swojego nazwiska?

– Uznałem to za niestosowne.

– Ale węszenie w moim biurze było czymś stosownym?

Szare oczy przeszyły ją lodowatym spojrzeniem, przenikliwym jak zimowy wicher szalejący nad oceanem.

– Zlecenie, które otrzymałem od pani ojca, jest raczej poufne, nie sądzi pani? Chyba nie życzyłaby pani sobie, żeby współpracownicy, podwładni czy kierownik dowiedzieli się o tej sprawie? Przypuszczałem, że nie zaprosi mnie pani do domu, więc sam wpadłem do biura.

– I wziął pan recepcjonistkę w krzyżowy ogień pytań.

– Zadałem tylko kilka.

– Debbie za dużo mówi – burknęła Miranda, wyładowując gniew. Nie wiedziała, od czego zacząć. Język ją świerzbiał, żeby rozprawić się z Denverem Stylesem, ale czuła też palącą potrzebę poradzenia ojcu, żeby poszedł po rozum do głowy i przestał wywoływać wilka z lasu. A co do Debbie… Cóż, Debbie, słodkie dziewczę, nie umiało sobie poradzić z tym szczwanym lisem. Ploteczki i flirty były zbyt głęboko zakorzenione w jej naturze. Nigdy się nie zmieni. A ten Kane Moran? Dlaczego postanowił teraz wrócić do domu i rozgrzebywać cały ten smród?

– Rando… – głos ojca, w którym pobrzmiewał ton wymówki, wyrwał ją z zamyślenia. Jak zwykle. – Wiem, że jesteś zdenerwowana, spodziewałem się, że tak będzie, ale dla mnie najistotniejsza jest precyzyjna diagnoza sytuacji. Wielu ludzi na mnie liczy. Przeznaczyli tysiące dolarów na moją kampanię. Nie mogę pozwolić na to, żeby mnie dotknął najmniejszy powiew skandalu.

– W takim razie lepiej daj sobie z tym spokój, Dutch. – Zgarnęła płaszcz z oparcia kanapy. – Wiesz równie dobrze jak ja, że rodzina Hollandów ma do ukrycia wiele innych paskudnych rzeczy, których nie da się trzymać w domowym sejfie. Zwłaszcza że nie wiadomo, kto zna szyfr. Wcześniej czy później któryś z tych sekretów ujrzy światło dzienne. Skandal jest nieunikniony.

– Możliwe. Ale wszystkie ciemne sprawki, które miały tu miejsce przez te lata, są mniej obrzydliwe. Flirty, pieniądze wyrzucone w błoto to nic takiego – powiedział, zdejmując okulary i wsuwając je do rękawa. – Ale jeśli mówimy o tej nocy, kiedy zginął Harley Taggert, o tej nocy, którą Kane Moran zamierza szczegółowo opisać, to, niestety, mówimy o morderstwie.

Pomijając wszystko inne, to trudno przewidzieć, co ten starzec zrobi, pomyślał Kane. Przechadzał się nad jeziorem. Wokół jaśniały drzewa i skały oświetlone bladą księżycową poświatą. Piasek plaży połyskiwał srebrem. Na niebie zbierały się chmury, grożąc burzą. Kane rękami odgarniał gałęzie jodeł, które smagały go po twarzy.

Nie dalej niż trzysta metrów stąd stał dom Hollanda. W kilku oknach paliły się światła. Tak jak Kane podejrzewał, Holland – dla starych przyjaciół Dutch – zwołał tu swoje córki i ściągnął do rodzinnego domu nad jeziorem. Zrobił to pewnie po to, żeby je przestrzec przed Moranem i zamknąć im usta. Kane nie miał pojęcia, jak staruchowi się udało przekonać dziewczyny, żeby zechciały tu jeszcze raz przyjechać, prawdopodobnie zastosował swoją sprawdzoną metodę, czyli łapówkę – ale sądząc po samochodach, które przyjeżdżały i odjeżdżały, wszystkie stawiły się w domu rodzinnym. Wróciły niczym córki marnotrawne.

Sukinsyn, jego plan się powiódł.

– Naprawdę w tym domu się wychowywałaś? – Samantha z podziwem patrzyła na dom, jakby to był pałac z bajki. Pobiegła na górę po schodach, obejrzała wszystkie pokoje i zakradła się na poddasze, gdzie kiedyś mieszkała służba. Potem znów pojawiła się w kuchni.

– Tu jest tak… cudownie. – Uśmiechała się szeroko do Claire, która rozpakowywała zakupy.

– Powiedz to bratu.

Claire wyjrzała przez kuchenne okno. Patrzyła na Seana, który przysiadł na starej huśtawce na tarasie, jednym palcem u nogi dotykając desek podłogi. Przymrużył oczy i z posępną miną wpatrywał się w jezioro.

Claire też skierowała wzrok na drugi brzeg i zobaczyła chatę. Serce w niej zadrżało, kiedy uświadomiła sobie, że jest do dom rodzinny Kane’a Morana. Tam mieszkał w dzieciństwie. Ktoś zadał sobie trud i zmienił dach. Pomalował go szarą farbą. Promienie słońca odbijały się od jakiegoś pojazdu niedbale pozostawionego na podjeździe.

Krtań jej się ścisnęła. Czy to możliwe, żeby Kane tam się wprowadził? Ojciec nie wspomniał, gdzie się zatrzymała jego nemezis, ale ktoś mieszkał w domu po drugiej stronie jeziora.

– Przestań walczyć z cieniami – mruknęła.

– Co? – Samantha, która już chwytała za klamkę, zatrzymała się.

– Nic. Sama ze sobą rozmawiałam. Idź, zapytaj brata czy jest głodny. Mogę mu zrobić kanapkę z indyka albo podgrzać kawałek pizzy.

– On nie chce gadać. – Sam wzruszyła chudymi ramionami. – Jest obrażony na cały świat.

Amen, pomyślała Claire, sięgając do jednej z reklamówek i wstawiając torbę truskawek do lodówki. Najpierw wahała się, nie chcąc przyjąć od ojca jałmużny. Ale potem doszła do wniosku, że nie powinna być taka samolubna i że dzieci mogłyby się lepiej poczuć tutaj, w tym domu pośród lasów, zupełnie innym niż miejskie pudełka. Może nawet byłyby tu radosne. Więc przypomniała ojcu o jego propozycji i wprowadziła się. Dom wciąż wyglądał na opustoszały. Kilka jej własnych mebli plus te, które pozostały z dawnych lat, nie mogło zapełnić dwudziestu ogromnych pokoi. Z oddali słychać było tryl świergotka i cichy plusk wody, po której powoli płynęła łódka.

– Cóż, to ja już lecę. – Samantha łatwo strzepnęła kurz Kolorado ze swoich stóp. Była entuzjastycznie nastawiona do tej przeprowadzki, zadowolona z odmiany, Sean natomiast znienawidził nowe życie w Oregonie i traktował Claire jak osobistego wroga, osobę odpowiedzialną za wszystkie jego niepowodzenia. I miał rację.

– Zrobię lemoniady.

– To nic nie da, mamo – powiedziała Samantha, patrząc na matkę zbyt doświadczonym, jak na jej wiek, okiem. – On postanowił, że będzie chamem. – Powoli wyszła na podwórze, podeszła do Seana. I chociaż Claire przez zamknięte okno nie słyszała rozmowy, znała jej treść. Sean siedział z założonymi rękami i mocno zaciśniętymi szczękami. Nic nie odpowiedział. Samantha obejrzała się za siebie, rzucając matce porozumiewawcze spojrzenie. Nie musiała mówić: „A nie mówiłam?”, Claire wyczytała to z jej oczu.

Świetnie. Claire bezskutecznie usiłowała się opędzić od nienawistnych myśli o byłym mężu. Akurat na tym etapie życia Sean potrzebował kogoś takiego jak ojciec, człowieka, który byłby dla niego autorytetem. Ale z pewnością nie kogoś, kto uważa szesnastolatkę za odpowiednią dla siebie partnerkę. Trzęsąc się, Claire wypakowała z toreb resztę żywności i kątem oka zerknęła na Samanthę, która pobiegła zbadać las nad jeziorem. Sean wyprostował się, z daleka rzucił matce rozżalone spojrzenie i – jakby chciał znaleźć się jak najdalej od niej – powolnym krokiem ruszył w kierunku stajni, którą teraz zamieszkiwały trzy konie – dwa wykastrowane samce i klacz, podarunki od Dutcha Hollanda.

Gdy zamknęła lodówkę, usłyszała głośne pukanie do drzwi wejściowych.

Wytarła ręce o ścierkę. Może to Tessa albo Randa wstąpiły ją odwiedzić? Od konfrontacji z Denverem Stylesem minęło kilka dni i od tego czasu nie zamieniła słowa z żadną z sióstr.

– Już idę! – krzyknęła, pędząc przez korytarz do sieni. Pośpiesznie otworzyła drzwi na oścież.

Na ganku stał Kane.

Claire uchwyciła się klamki, żeby nie upaść. Serce o mało jej nie wyskoczyło z piersi.

– Claire. – Jeden kącik jego ust wygiął się w aroganckim, nieznośnie znajomym uśmiechu. Był wyższy niż Kane, którego pamiętała. Przez te lata zmężniał, nie można go już było uważać za chłopca. Wiatr miał czelność zrobić mu na czubku głowy miotłę z jasnobrązowych, ozłoconych słońcem włosów. Przydałby mu się dobry fryzjer. Skrzyżował ręce na piersi. Na ramionach miał przewieszony bawełniany sweter w słomkowym kolorze.

Jej żołądek fiknął kozła, z trudem oddychała. To był jedyny mężczyzna, na którego nie miała prawa nigdy więcej spojrzeć. I oto stał przed nią na ganku – równie zuchwały i hardy, jak krnąbrny i nieokrzesany był we wczesnej młodości.

– Co ty tutaj robisz?

– Pomyślałem, że może byśmy się przywitali. Jak starzy sąsiedzi po latach.

– Ale ty… ty… – Zdołała się powstrzymać przed wypowiedzeniem swoich myśli jak nastolatka, której przykazano, aby trzymała język za zębami. Kiedyś nią była: dziewczyną, którą adorował, a która nim pogardzała, chociaż… tylko przez jakiś czas… Oblizała wargi i skrzyżowała ręce na piersiach, jak gdyby chciała osłonić serce.

– Tata mówi, że piszesz jakąś książkę ujawniającą wszystkie szczegóły z jego życia, naszego życia. Książkę na temat śmierci Harleya.

Ciemna chmura zasnuła jego piwne oczy, ale po chwili znikła.

– To prawda.

– Dlaczego?

Wykrzywił usta w cynicznym uśmiechu.

– Bo już czas najwyższy.

– Bo tata zamierza kandydować na stanowisko gubernatora? Nieznacznie uniósł brwi.

– To jeden z powodów.

– A inne? – Ręce zaczęły jej się pocić.

Przymrużył oczy i zerknął na jej usta, by znów spojrzeć w oczy. Serce Claire waliło bezlitośnie.

– Sądzę, że jestem… jesteśmy to winni Harleyowi.

– Nie przypominam sobie, żebyś się przyjaźnił z Harleyem. Znów ten lodowaty uśmiech.

– Nie uważasz, że powody tego stanu rzeczy są zbyt złożone, by je teraz roztrząsać?

Gardło jej wyschło aż do bólu. Z trudem przełknęła ślinę.

– To, co zaszło między nami… – urwała, opanowała się. Tym razem nie pozwól mu na to. – Czy masz mi jeszcze coś do powiedzenia?

– Więcej, niż chciałabyś usłyszeć. Podejrzewam, że stary naopowiadał ci niestworzonych rzeczy o moich zamiarach i przedstawił je jako polowanie na czarownice.

Skinęła głową.

– Mniej więcej. Parsknął.

– No tak. Jest trochę prawdy w tym, że mam wielką ochotę pokazać poczciwemu, staremu Benedictowi, że nie stoi ponad prawem, że nie zawsze może za łapówkę wybrnąć z brudów i że dla mnie nie jest wielmożnym panem.

– I jaki to ma sens?

Wskazał palcem masywny słup, który podpierał dach.

– Myślałem, że wiesz, jak wiele się tu pozmieniało. I to bardzo. Na przykład, że Neal Taggert kilka lat temu miał wylew i teraz porusza się na wózku inwalidzkim. Weston przejął firmę.

Ciarki przeszły po plecach Claire. Weston Taggert był przeciwieństwem młodszego brata. Wysoki, dobrze zbudowany, pewny siebie i wybuchowy. Zaprzeczenie wszystkich zalet Harleya.

– Nie jest tajemnicą, że Weston jeszcze bardziej niż Neal nienawidzi waszej rodziny. A jego żona…

– Kendall – wtrąciła Claire. Czuła się tak, jak gdyby ciężar całego świata właśnie opadł na jej ramiona. Drogi obu kobiet znów się zbiegły.

Kiedyś łączył ich Harley. A teraz Kendall Forsythe wyszła za starszego brata Harleya, za człowieka, który publicznie oświadczył, że jego największym pragnieniem jest upokorzyć Dutcha Hollanda, a potem wypędzić go z miasteczka. – Wszystko wskazuje na to, że ty i Weston jesteście ulepieni z jednej gliny.

Oczy Kane’a gniewnie błysnęły, zmarszczył nieznacznie czoło. Gdy pochylił się nad jej twarzą, dech jej zaparło.

– Nie mam nic przeciwko tobie ani przeciwko twoim siostrom. Dobrze o tym wiesz.

– Nic o tobie nie wiem, Kane. Nie wiem, dlaczego podjąłeś się misji zniszczenia mojej rodziny.

– Nie rodziny. To twego ojca chcę…

– Przecież wiesz, że on nie ma nic wspólnego ze śmiercią Harleya. Tata myśli, że Taggertowie cię opłacili. Zresztą nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że ma rację. – Odrobinę uniosła podbródek i wyzywająco spojrzała w oczy koloru drogiej whisky. – Przypuszczam, że dostałeś fortunę za odmalowanie mojego ojca jako wilkołaka.

– Tu nie chodzi o pieniądze.

– A o cóż innego? Wielka książka, ciosy od przeciwnika politycznego mojego ojca i mała łapówka od Taggertów.

– I tu się mylisz, skarbie. – Musiała odwrócić głowę, tak przenikliwe było jego spojrzenie. Była pewna, że za chwilę porwie ją w ramiona i z całych sił przyciśnie do piersi. Ale się nie poruszył. Za to źrenice mu się rozszerzyły, gdy patrzył na nią spod oka. – Wiesz, czego chciałem wiele lat temu, a czego nie mogłem mieć.

Nie mogła wydobyć z siebie głosu.

– To prawda, Claire. Wówczas pragnąłem ciebie. Skoczyłbym w ogień dla jednego twojego spojrzenia, prawdziwego spojrzenia, takiego jakim się patrzy na kogoś, kogo się kocha, a nie z zaciekawienia, dla jednej nocy z tobą, malutkiego kroczku w szaloną przepaść, kiedy prócz mnie nie byłoby przy tobie…

– Przestań! Nie wiem, dlaczego tu przyszedłeś i po co to wszystko znów wywlekasz. Ale to błąd. Wierz mi. Daj sobie z tym spokój. Znajdź jakiś inny brudny skandal do pokazania światu, tylko… tylko nie rób tego.

– Za późno, kochanie. Karty już zostały rozdane.

– Jak już powiedziałam: pieniądze.

– Mamo? – Sean, który słyszał ostatnią część rozmowy, wyłonił się zza węgła. Jego spojrzenie najpierw skupiło się na intruzie, a dopiero potem na matce. – Wszystko w porządku?

Tylko tego brakowało! Ile z tej rozmowy usłyszał? Claire nagle odstąpiła na krok od Kane’a, jakby poraził ją prąd. Musiała zachować stosowną odległość pomiędzy nim a sobą. Siłą opanowała drżenie. W tej chwili nie mogła sobie pozwolić na utratę zimnej krwi. Nie na oczach syna. Nie w obecności Kane’a Morana.

– Twój syn? – spytał Kane.

– Tak… A, poznaj Seana. Sean, to jest pan Moran. – Jej głos zabrzmiał pewnie, choć dygotała wewnętrznie.

– Miło mi cię poznać – powiedział Kane, podchodząc do Seana i podając mu dłoń. – Znałem twoją mamę, kiedy była w twoim wieku.

– To prawda. Kane był… sąsiadem.

– Mój tata pracował u twego dziadka.

– I co z tego? – Na Seanie nie zrobiło to żadnego wrażenia i nie ukrywał tego. Ton jego głosu wyrażał ostentacyjne lekceważenie.

– Mieszkałem po drugiej stronie jeziora. O, w tej starej chacie. Sean bezwiednie obrócił głowę i spojrzał na malutką chatynkę stojącą w kępce jodeł.

– Nie ma się czym chwalić.

– Sean!

– Nic szczególnego.

Kane najwyraźniej sienie obraził. Sztywnym skinieniem głowy przyznał Seanowi rację.

– Zgadzam się. Ta chata zawsze wyglądała na ruderę. I wtedy, i teraz. Jako dziecko czułem się upokorzony i zażenowany z tego powodu. Dlatego tak często, jak to było możliwe, starałem się spędzać czas poza domem.

Sean zrobił podejrzliwą minę. Nie wierzył, że Kane może odbierać rzeczywistość podobnie jak on.

– Mój stary był kaleką i zgryźliwym gburem. Wynajdywałem sposoby, żeby jak najrzadziej z nim przebywać, i zwykle za to obrywałem. Ale mnie to nie ruszało. Uważałem, że życie dało mi mocnego kopa i dość długo byłem skłócony z całym światem. Zawsze pakowałem się w kłopoty.

– Powiedziałem tylko, że ten dom to nic szczególnego – wymamrotał Sean.

– A ja zgodziłem się z tobą. – Kane poklepał Seana po plecach. Chłopak wyraźnie się cofnął. – Powinieneś się cieszyć, że mieszkasz w takim domu.

Sean znacząco odchrząknął.

– Ależ oczywiście – mruknął i zerknął na matkę. Chyba się uspokoił, stwierdziwszy, że nic złego się nie dzieje, bo przeskoczył przez barierkę i zniknął za rogiem domu.

– To w końcu czego ode mnie chcesz? – spytała.

– Tego samego, czego zawsze chciałem.

Jej puls odrobinę przyśpieszył i musiała upomnieć samą siebie, że jest dorosłą rozwiedzioną kobietą, matką dwojga dzieci i nie wolno jej ulegać młodzieńczym porywom.

– Myślę, że powinieneś już sobie pójść. Jego usta zacisnęły się w cienką kreskę.

– Masz rację. Powinienem. Ale pomyślałem sobie, że dam ci szansę przedstawienia twojej wersji zdarzenia.

– Mojej wersji?

– …wydarzeń tej nocy, kiedy zginął Harley Taggert.

– Więc znów do tego wracamy?

– Nigdy od tego nie odchodziliśmy. Pomimo to, co zaszło pomiędzy nami, nigdy nie powiedziałaś mi prawdy.

– Dobry Boże, Kane, daj spokój.

Przeszył ją na wylot surowym spojrzeniem, ale po chwili jego twarzy nieco złagodniała i pojawiło się na niej coś w rodzaju żalu.

– Słuchaj, Claire, wiem, że to będzie przykre. Dobrze, możesz mnie nazwać niegodziwcem. Ale robię to, ponieważ nadszedł czas i dano mi szansę, jasne? Cokolwiek się stanie, chcę, żebyś wiedziała, że nie próbuję zranić ani ciebie, ani twoich sióstr.

– Och, dzięki Bogu! Ulżyło mi – powiedziała, nie skrywając sarkazmu, który wkradł się w jej słowa. – Nareszcie będę mogła spać spokojnie.

– Pomyślałem sobie, że powinnaś to wiedzieć.

– A ja sobie pomyślałam, że powinieneś iść do diabła.

– Jestem w pobliżu. – Podrapał się po brodzie i przez dłuższą chwilę jej się przyglądał. – Do zobaczenia, Claire. Jeśli dojdziesz do wniosku, że chcesz mi coś powiedzieć o tamtej nocy, po prostu krzyknij. Będę po drugiej stronie, dokładnie naprzeciwko ciebie. – Obrócił się na pięcie, włożył ręce do kieszeni i leniwym krokiem odszedł w stronę pomostu, gdzie zacumował małą motorówkę. Wszedł na pokład, odbił od brzegu, zapalił silnik, zatoczył szeroki łuk i oddalił się, pozostawiając za sobą spieniony kilwater. Łódka pomknęła na drugi brzeg jeziora.

Claire czuła się tak, jakby jej wnętrze było z galarety. Dlaczego Kane tak uparcie rozgrzebuje przeszłość? Dlaczego wrócił do chaty, której – jak sam przysięgał – tak nienawidził w dzieciństwie? I – na litość boską! – dlaczego na jego widok jej nieposłuszne serce biło szybciej?

Jak zawsze.

Bo jesteś idiotką w kontaktach z mężczyznami. Zawsze byłaś, zawsze będziesz.

Przygryzła dolną wargę, patrząc, jak kilwater wtapia się w gładką toń wody. Czuła się winna.

Kane Moran zawsze był jej zmorą. Biedny, zaniedbany dzieciak, który kiedyś miał nieszczęście się w niej zakochać. Jako nastolatka przeważnie unikała go, jak mogła. Ale nie zawsze było to możliwe. Czasem zastanawiała się, czy więź, jaka łączyła ją z Harleyem, przypadkiem nie wynikała z lęku. Może przylgnęła do dobrego i porządnego Harleya, ponieważ Moran, zadziorny i nieuleczalnie lekkomyślny, budził w niej niższe, bardziej prymitywne instynkty.

Kane’a Morana nie ograniczały żadne zasady.

Nienawidził władzy i pluł jej w twarz.

Był buntownikiem z krwi i kości.

Był zły przez duże Z.

A jednak w głębi serca czuła, że nie potrafi mu się oprzeć. Po całych nocach modliła się na kolanach, żeby to chwilowe zauroczenie, które rozgrzało jej krew i ożywiło rytm serca, minęło, zanim ktokolwiek – a zwłaszcza Kane – je zauważy. Wmawiała sobie, że wszystkie marzenia, w których Kane tkliwie w zapamiętaniu ją pieści, to tylko fantazje i nie należy się nimi przejmować. Wiele razy przepływała długość basenu, usiłując wybić go sobie z głowy. Ale późną nocą, kiedy księżyc unosił się wysoko, a jego srebrzysta poświata oświetlała czarne wody jeziora, siadała na parapecie okiennym w swojej sypialni i szeroko otwierała okno, żeby słony wiatr od strony Pacyfiku rozwiewał jej włosy i przytulał nocną koszulę do nagiego ciała. Patrzyła w czarną dal, na jedyne światełko, które paliło się na poddaszu domu Kane’a. Zamykała oczy i wyobrażała sobie, jak jego dłonie i język pieszczą jej omdlałe ciało. W głębi serca niepokoiły ją te porywy. Wiedziała, że gdyby nie siła woli, która trzymała ją w ryzach, to zrobiłaby wszystko, żeby chociaż raz w życiu skosztować tej słodyczy. A potem niech się dzieje, co chce.

Teraz, wiele lat później, patrzyła poprzez zasnute woalem nocy wody tego samego jeziora i czuła głęboko skrywaną tęsknotę, pulsujące pożądanie, które niegdyś, we wczesnej młodości, nie pozwalało jej zasnąć. Przyłożyła dłoń do gardła i miała nadzieję, że tym razem historia nie popełni tego głupiego błędu i nie powtórzy się.

Jeden raz z Kane’em Moranem to był niewłaściwy krok. Drugi raz byłby dla nich obojga fatalny.

Загрузка...