Część druga 1980

1.

Nie wiem, co ty widzisz w tym Harleyu Taggercie. – Tessa nawinęła kolejne pasemko blond włosów na elektryczną lokówkę. Siedziała na toaletce w łazience w majtkach i biustonoszu i ze skupioną miną przyglądała się odbiciu Claire w lustrze. – Mnie tam Weston bardziej się podoba.

– Przecież to cham. – Claire nie ufała starszemu z braci Taggertów. Weston był wypolerowany i naoliwiony jak dobrze wyregulowany silnik.

– Tak, ale musisz przyznać, że Harley to ciepłe kluchy. Auć! – Tessa syknęła, potrząsnęła dłońmi i upuściła lokówkę na podłogę. – Zawsze muszę się poparzyć!

Claire ostrożnie podniosła gorącą lokówkę i położyła ją na rozgrzaną podstawkę stojącą się na szafce Tessy. Tessa polizała palec i skrzywiła się.

– Problem z Harleyem…

– Nie ma żadnego problemu.

– Oczywiście, że jest. To chorągiewka na wietrze. Zrobi wszystko, co mu każe stary.

– Nieprawda.

Claire jednak nie była do końca przekonana, czy Tessa przypadkiem nie ma racji. Jeśli Harley ma jakąś wadę – a to „jeśli” jest bardzo wielkie – to jest nią odrobinę za słaba wola.

– To dlaczego nie zerwał z Kendall? – Tessa pytająco uniosła brwi, sięgając po lokówkę. – Pamiętasz ją, prawda? Kendall Forsythe z Portland. Zanim się tutaj przeprowadzili, jej ojciec był jednym z najbogatszych agentów nieruchomości czy czegoś tam, jak zwał, tak zwał, w San Francisco i…

– Wiem, kto to jest Kendall.

– Harley jest z nią zaręczony.

– Ich zaręczyny nigdy nie zostały oficjalnie ogłoszone. – Claire znów musiała go bronić, nie znosiła tego. Harley jest dobry, słodki, uprzejmy. I cóż z tego, że nie jest tak dobrze zbudowany i czarujący jak Weston? Nieważne, że czasem ma problemy z podjęciem decyzji. Jest po prostu rozważny.

– Kendal sugerowała, że ich zaręczyny są oficjalne. Wczoraj na plaży rozmawiałam z małą Paige, siostrą Harleya. Powiedziała, że Kendall jest załamana i nie może uwierzyć, że to koniec. Twierdzi, że Kendall spędza jak najwięcej czasu na farmie rodziców w Manzanita, żeby być jak najbliżej Harleya.

– Paige Taggert to utrapienie. – Claire stawała na głowie, żeby zaprzyjaźnić się z jedyną córką Taggertów, ale ostatnio Paige zadzierała nosa i nie chciała z nią nawet rozmawiać.

– Cóż, ona przepada za Kendall i cokolwiek Kendall powie lub zrobi, jest dla niej święte. – Gładkie czoło Tessy zmarszczyło się, gdy nawijała ostatnie pasemko włosów na lokówkę. – Jeśli chcesz znać moje zdanie na ten temat, to jest jakieś chore. Jakby to ona napaliła się na Kendall albo co?

– To ty jesteś jakoś chora.

– Mówię ci, to nie jest normalne. – Tessa przyłożyła do twarzy chusteczkę. – Harley dzisiaj nie zadzwonił, co?

– Nie, ale…

– Ani wczoraj?

– Jest zajęty.

– A przedwczoraj?

– Nie zapisuję, kiedy dzwoni.

– Ale pamiętasz. Warujesz jak pies przy telefonie i pierwsza dopadasz słuchawki, kiedy rozlegnie się dzwonek. Ciągle masz nadzieję, że usłyszysz jego głos. Dlaczego sama do niego nie zadzwonisz? – spytała Tessa, poprawiając ramiączko biustonosza. Sięgnęła po koralową szminkę.

– Wiem, że ty byś tak zrobiła, ale ja nie jestem taka jak ty.

– I na tym polega problem, nie uważasz? Bo ja nigdy w życiu, słyszysz? Nigdy w życiu nie zadręczałabym się z powodu chłopaka, nawet takiego jak Weston Taggert. To jest niezdrowe, wierz mi. Żaden chłopak nie jest tego wart, a już na pewno nie Harley Taggert.

Claire przewróciła oczami i doszła do wniosku, że nie warto ciągnąć tej rozmowy. Wszyscy, z Tessą i Randa włącznie, potępiali ją za bliższą znajomość z Harleyem. Jakby był Judaszem albo kimś w tym rodzaju. Atmosfera w domu się zagęszczała i Claire postanowiła, jak zawsze, gdy siostry jej dokuczały, nie przeszkadzać Tessie w robieniu makijażu, a Randę zostawić z książkami i pojechać na przejażdżkę na wzgórza. Zawsze lubiła przebywać na świeżym powietrzu i czasami wręcz nie mogła znieść zamknięcia w czterech ścianach.

Przechodząc obok drzwi Mirandy, zerknęła, co siostra robi. Randa siedziała w otwartym oknie z książką w ręku i spoglądała przez nie, jak gdyby na kogoś czekała. Ostatnio się zmieniła. Nie była już taka władcza i zdarzało się, że znikała na wiele godzin. Nikt nie wiedział, dokąd szła, ale zawsze zabierała ze sobą książkę i Claire przypuszczała, że zaszywała się w tajemnej kryjówce w lesie, żeby pogrążyć się w lekturze. Dziwne było tylko to, że od wielu tygodni wciąż czytała tę samą książkę, Lot nad kukułczym gniazdem. Randzie zwykle starczało kilka dni na książkę. Coś się z nią działo, ale Claire nie miała ani czasu, ani ochoty zagłębiać się w to. Zbiegła po schodach.

Dzień był parny i wszystkie okna pootwierano na oścież. Przez korytarz płynęła melodia z Love story, znak, że matka znów usiadła przy pianinie, żeby ożywić muzyką dom, którego nie cierpiała.

Owszem, Dominique próbowała go polubić. W przedsionku i salonie zawsze były świeże cięte kwiaty, a z ukrytych głośników rozlegała się muzyka klasyczna. Co tydzień polerowano srebra. Używano ich do wszystkich porannych posiłków razem z kryształami i pozłacaną chińską porcelaną. Po korytarzach starego dom paradowali nauczyciele gry na skrzypcach, baletu, szermierki i instruktorzy angielskiego stylu jazdy konnej.

Claire przejechała palcem po gładkiej balustradzie schodów i zatrzymała się na samym dole, przy wieńczącym je misternie wyrzeźbionym słupie w kształcie skaczącego łososia, którego wygięte ciało aż lśniło od wielbiącego dotyku palców. Ale dłoń Dominique go nie tknęła. Matka uważała balustradę wraz z rzeźbionymi słupkami w kształcie dzikich zwierząt za obrzydliwą. Pociemniały od wieloletniego użytkowania kamienny kominek kojarzył jej się z zabitą dechami wsią, a żyrandole z rogów jelenich określiła jako barbarzyństwo.

Claire uwielbiała to wszystko.

Ubrana tylko w szorty i bawełnianą koszulkę wbiegła przez hol na tyłach domu do kuchni. Ruby Songbird grubymi palcami zagniatała ciasto, cicho nucąc smutną melodię graną na pianinie. Ruby była posągową kobietą o płaskiej twarzy i ciemnych błyszczących oczach. Jeśli już się uśmiechała – a zdarzało się to raczej rzadko – jej uśmiech potrafił rozjaśnić mrok pokoju. Gdyby kiedykolwiek rozpuściła włosy, pewnie sięgałyby do kolan. Jednak czarne pukle ze srebrnymi pasemkami były upięte w ścisły kok z tyłu głowy, gdzie Ruby – jak sądziła Claire – miała drugą parę oczu. Nic nie umknęło jej uwagi.

Zdaniem Claire nikt prócz niej nie zauważył, że Ruby nieco się zmieniła i ostatnio jest trochę zamyślona, kiedy wykonuje codzienne obowiązki, takie jak gotowanie, sprzątanie czy nadzorowanie pracy „kiepskiego dozorcy i jego pasierba”. Oczywiście, miała ludzi do pomocy, ale to ona pilnowała, żeby w tym starym domu wszystko działało tak, jak sobie tego życzyła Dominique.

– Witaj – odezwała się Claire, chwytając jabłko z koszyka z owocami, który stał na kuchennej ladzie.

– Znów wyruszasz na przejażdżkę konną? – spytała Ruby, zerkając na nią przez ramię. Jej palce ani na chwilę nie zgubiły rytmu w miękkim cieście.

– Mam ochotę.

– Mmm.

Zastanawiające było, jak ta kobieta czytała w jej myślach. Czasami Claire zastanawiała się, czy Ruby ma siódmy zmysł lub coś w tym rodzaju. Ruby twierdziła, że jest potomkiem ostatniego szamana czy wodza plemienia, może więc odziedziczyła po nim trochę magii. Choć Claire twierdziła, że nie wierzy w takie rzeczy.

– Uważaj.

– Nie jadę daleko. Ruby klasnęła językiem.

– Jednak w tych lasach czasem… – wysunęła dolną wargę i zamilkła, jakby powiedziała za dużo.

– Co? Co jest w tych lasach? – Claire ugryzła jabłko. Rozdwoiło się.

– Duchy.

– Akurat!

– To była kiedyś poświęcona ziemia.

– Nic mi się nie stanie – oświadczyła Claire.

Nie chciała się wdawać w rozmowę i nie życzyła sobie, by ktokolwiek ją straszył. Ruby uparcie twierdziła, może słusznie, że plemiona indiańskie zamieszkujące te tereny bardzo ucierpiały od białych ludzi. Claire nie próbowała temu zaprzeczać. Przeczytała dość książek historycznych, żeby poznać okrucieństwo, jakiego doznały te plemiona. Jednak nie czuła się kompetentna, by prowadzić dyskusję ze starszą kobietą, nawet jeśli jej przodkowie byli czerwonoskórymi bigotami. Całe szczęście Crystal i Jack – dzieciaki Ruby – nie czują się aż tak poszkodowane. Piękność i nieujarzmiony duch Crystal nie obnosi się z dziedzictwem rdzennych plemion Ameryki tak, jakby stanowiło ono order zasługi. Bynajmniej nie traktuje go też jako obciążenie dziedziczne. A co do Jacka, to jest to po prostu diablę wcielone. I nie ma to nic wspólnego z kolorem skóry.

– Uważaj – rzuciła przez ramię Ruby, wciąż ugniatając ciasto i dzieląc je na dwa bochenki.

Na werandzie Claire włożyła swoje ulubione buty i zauważyła osę, która budowała malutkie gniazdo pod stropem. Owad gorączkowo pracował, nieustannie poruszając czarnym lśniącym korpusem i żuwaczkami.

Co Tessa może wiedzieć o miłości? – pomyślała Claire, wyrzucając ogryzek na trawę przy brukowanej ścieżce, którą szła w stronę stajni. Założyła uzdę na szeroki łeb Marty’ego. Ojciec kupił konie już nazwane. Dwa wałachy, łaciaty i pstrokaty, otrzymały imiona Spin i Marty na cześć bohaterów dawnego programu telewizyjnego, którego Claire nie oglądała ani nigdy o nim nie słyszała. Gniada klacz miała na imię Hazel, tak jak bohaterka pewnego komiksu i audycji telewizyjnej. Idiotyczne imiona – pomyślała Claire, wyprowadzając Marty’ego ze stajni, a potem z zagrody.

Nie zadała sobie trudu, żeby osiodłać konia, i wskoczyła na szeroki grzbiet Marty’ego. Radośnie strzygł uszami, gdy truchtem przemierzali stary las jodłowy. Smugi słońca przedzierały się przez baldachim grubych gałęzi, nakrapiając zacienione wzgórza. Jadąc, napotkali stare ślady kopyt jelenich, biegnących w górę, w stronę klifów Illahee.

Powietrze było ciężkie i parne, pachnące solą i wodorostami. Wiatru jak na lekarstwo. Kilka przezroczystych chmur osiadło na szczytach nadbrzeżnych wzgórz. Claire usiłowała zapomnieć o przestrogach Tessy dotyczących Harleya, ale nie mogła. Uwagi siostry uparcie wdzierały się w jej myśli, wtórując jej własnym obawom.

Od kiedy to przejmuje się opiniami Tessy? Strofując siebie, wodzami uderzyła konia po grzbiecie. Marty zareagował, przyśpieszając do szybkiego galopu, aż Claire zabrakło tchu i oczy zaszły łzami. Koń wybijał kopytami rytm, przemykając pomiędzy drzewami i przeskakując ponad powalonymi pniami. Tylko raz się zawahał, kiedy wystraszona kuropatwa wyleciała z kępki paproci, głośno trzepocząc skrzydłami.

Marty potknął się, ale wyrównał krok i przyśpieszył, galopując pod górę. Na szczycie Claire ściągnęła wodze. Koń parskał i denerwował się. Derkę miał przepoconą.

– Cyrkowiec z ciebie! – powiedziała, poklepując go po grzbiecie. Rumak wpatrywał się w wąską kładkę lądu. Na zachodzie rozpościerała się ciemnoszara płachta Oceanu Spokojnego. Na wschodzie połyskiwały spokojne wody jeziora Arrowhead, odbijające zamglony błękit nieba. Pomiędzy nimi wznosił się porośnięty drzewami grzbiet, miejsce, które często odwiedzała, gdy chciała być sama.

Cmoknięciem dała Marty’emu znak, żeby podszedł do krawędzi klifu, żeby mogła rzucić okiem na Stone Illahee – ośrodek wypoczynkowy ojca, zbudowany na półksiężycu piaszczystej plaży. Spojrzała w dół na strome zbocze, schodzące do oceanu. Olbrzymie gwałtowne fale uderzały o brzeg, z hukiem rozbijając się o kamienne urwisko i strzelając w górę białym lodowatym prysznicem.

Claire westchnęła. Jej zmartwienia gdzieś się rozpierzchły. Z Harleyem wszystko się ułoży. Musi.

Ciszę przerwało ciche kaszlnięcie.

Włos jej się zjeżył na karku, a serce waliło jak młotem. Drgnęła na nakrapianym grzbiecie konia. To była prywatna ziemia należąca do jej ojca i nikt, komu życie było miłe, nie miał prawa na nią wkraczać bez pozwolenia. Przypomniała sobie przestrogę Ruby.

Gorączkowo przeszukiwała las, aż pośród zagajnika dojrzała młodego Morana, nieokrzesanego rzezimieszka, którego wyrzucono ze szkoły. Pracował jako uliczny sprzedawca u wydawcy jakiejś gazety, której właściciel był jego krewnym. Kiedy w pobliżu małego miasteczka Chinook popełniono jakieś przestępstwo, głównym podejrzanym był właśnie on. Miał zbyt długie włosy, których chyba nigdy nie czesał, nie golił się, a jego dżinsy były tak wytarte, że prawie białe, choć teraz ubrudzone kurzem. Kucał przy pozostałościach wygasłego ogniska i patykiem rozgrzebywał czarne węgle i popiół. Nie spuszczał z niej wzroku. A jego oczy miały kolor brandy, którą co wieczór po kolacji pijał jej ojciec.

Pomimo fatalnej reputacji Kane Moran odrobinę ją intrygował, budził jej ciekawość. Już kilka razy do niego podchodziła i widziała, jak spojrzeniem pochłania jej ciało. Wiedziała, że ona jest dla niego równie intrygująca, jak on dla niej. A może nawet bardziej. Był typem chłopaka, którego należy unikać i który mógłby głęboko zranić uczucia dziewczyny.

– Nie wiedziałam, że tu jesteś – powiedziała, podprowadzając Maty’ego bliżej do ogniska.

– Nikt o tym nie wie.

– Wiesz, że ta ziemia stanowi własność mojego taty. Uniósł złociste brwi.

– I co z tego?

– Są tu znaki informujące o zakazie wstępu.

Przechylił się do tyłu, przenosząc ciężar ciała na pięty, i posłał jej drwiący uśmiech.

– Och, teraz kapuję. Szeryf cię tu przysłał. Twoim zadaniem jest przeszukiwanie terenu – patykiem zakreślił szeroki łuk w powietrzu – i wyrzucanie stąd ludzi.

– Nie, ale…

– Tylko mnie?

– Nie wyrzucam cię. Parsknął.

– I tak bym stąd nie poszedł, księżniczko.

To spieszczenie – jeśli tak to można nazwać – rozdrażniło ją.

– Mam na imię Claire.

– Wiem. Wszyscy ludzie mieszkający w okolicy Chinook to wiedzą.

– Co tu robisz?

– Wypoczywam – oświadczył, a oczy mu lekko błysnęły. – Nie mogłem sobie pozwolić na wykupienie apartamentu w luksusowym ośrodku twego ojca, więc przyszedłem tutaj.

– Naprawdę myślisz, że w to uwierzę?

– Nie. – Pokręcił głową i wstał. Dopiero wtedy zobaczyła, że jest wysoki i dobrze zbudowany. – Guzik mnie obchodzi, co ty o tym myślisz.

Rozejrzała się po jego obozie: stary śpiwór, drogi aparat fotograficzny, brezentowy plecak i pusta butelka po taniej whisky. W pobliskich krzakach błyszczał motocykl, olbrzymia chromowo-czarna maszyna, którą gnał po autostradach lub odbywał przejażdżki wokół miasteczka. Jednak – przynajmniej dla Claire – dziwne było, że sypia przy tym ognisku, patrząc w gwiazdy i słuchając bezustannego szumu oceanu. Nie tego by się spodziewała po miejscowym chuliganie.

– No, teraz twoja kolej – powiedział, podchodząc do konia i dotykając jego miękkiego nosa. – A od czego ty uciekasz?

– Od niczego nie uciekam. Wzrokiem oskarżał ją o kłamstwo.

– Niech ci będzie.

– Po prostu chciałam się wyrwać z domu.

– Stary dał ci się we znaki? – Odrobinę się najeżył, wykrzywiając kąciki ust.

– Co? Nie. Nie, wszystko w porządku… Czasami potrzebuję odetchnąć od tych starych ścian, które wciąż mnie otaczają.

– A gdzie Taggert?

– Słucham? – To pytanie ją zaskoczyło. Wprawdzie chodziła z Harleyem od kilku miesięcy, ale nie sądziła, że wszyscy o tym wiedzą czy interesują się tym. Zwłaszcza ci, którzy jej nie znają.

– Twój chłopak, księżniczko. Kojarzysz sobie? Gdzie on jest? – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę papierosów. Wydobył kilka na wierzch i poczęstował ją. Kiedy pokręciła głową odmownie, wykrzywił kącik ust, jakby go coś rozbawiło. Pstryknęła zapalniczka. Głęboko się zaciągnął.

– A co cię to obchodzi?

– Nie obchodzi mnie – odpowiedział zza kłębu dymu. – Tylko grzecznie rozmawiam.

Wiedziała, że ją prowokuje, ale nie mogła się oprzeć pokusie podskoczenia w stronę przynęty jak łosoś, który porywa się na wabik.

– Rozmawiasz niegrzecznie.

– Może i tak.

– Słuchaj, nie lubię rozmawiać o osobistych sprawach z obcymi ludźmi.

– Nie jestem obcy, Claire. Przez całe życie mieszkamy naprzeciwko siebie po dwóch stronach tego samego jeziora.

– Wiesz, co mam na myśli…

– Oczywiście, skarbie. – Znów zaciągnął się papierosem i wypuścił dym kącikiem ust. – Oczywiście. – Nie podjął tematu, tylko poklepał bok konia tuż przy jej nagiej nodze i odwrócił się. Bez słowa zebrał swoje rzeczy, tak jak leżały, przewiesił przez ramię aparat, resztę wcisnął do śpiwora i gumowymi pasami przytwierdził to wszystko do siedzenia motocykla.

– Chcesz się przejechać? – spytał. Pokręciła głową.

– Mam swój. – Wskazała Marty’ego.

Ku jej zaskoczeniu Kane podniósł aparat, zrobił jej kilka zdjęć, gdy tak siedziała okrakiem na koniu, a potem z powrotem włożył małoobrazkowy aparat do pokrowca, wrzucił niedopałek papierosa do dawno wygasłego paleniska i zapalił silnik motocykla. Marty stanął dęba, gdy motor ruszył, ale Claire zdołała się na nim utrzymać. Kane Moran oddalił się i znikł w błękitnym tumanie spalin, który pozostawiał za sobą, mknąc przez skalisty szlak.

Claire pozostała z niezrozumiałym poczuciem zawodu. Wzbierała w niej rwąca rzeka rozpaczy. Nie pojmowała dlaczego, a jednak z pewnością miało to jakiś związek z Kane’em Moranem.

– Na Boga, synu, trzymaj się z dala od Claire Holland! – Neal Taggert rzucił segregator na skraj biurka, krzywiąc się z odrazą. Dokumenty wysypały się jak stado wystraszonych kur z kurnika i opadły na pluszowy dywan. Neal zdawał się tego nie widzieć. Może było to dla niego mało ważne.

Harley pragnął uciec albo zapaść się pod ziemię. Złe humory ojca zawsze napawały go lękiem. Jakoś się jednak trzymał, stojąc na przed wypolerowanym mahoniowym biurkiem na baczność jak sierżant w czasie musztry. A niech sobie stary gdera i wścieka się. Tym razem nie zamierzał się wycofać.

– Jestem w niej zakochany.

– Jezu Chryste! Miłość? – Neal obsypał syna taką wiązanką przekleństw, że Harleyowi uszy zwiędły. – Coś takiego jak miłość nie istnieje i pozwól, że ci coś wytłumaczę. – Przeszył młodszego syna gniewnym spojrzeniem i wycelował masywny palec wskazujący w jego nos. – Już samo pojęcie „miłość” jest puste, pozbawione znaczenia.

– Nie przestanę się z nią spotykać.

– Akurat! – Starszy pan okrążył biurko szybciej, niż Harley się spodziewał. Jak na sześćdziesiątkę na karku i ponad sto kilo wagi był bardzo zwinny. – Posłuchaj mnie, szczeniaku. Przestaniesz się interesować tą dziewczyną, i to szybko – strzelił palcami – albo pozbawię cię zapisu w testamencie. Zrozumiałeś?

Serce Harleya na chwilę zamarło. W sekundzie zobaczył swoje przyszłe życie z Claire. Byliby pozbawieni jakiegokolwiek wsparcia, luksusów, mieszkaliby w wynajętym mieszkaniu nad garażem albo tanią włoską restauracją, skazani na uciążliwe odgłosy wrzeszczących i stukających garnkami kucharzy i klientów. Musieliby wdychać przykre kuchenne zapachy, na przykład czosnku albo mocno przyprawionego sosu pomidorowego. Pożegnałby się ze swoim jaguarem. Do bólu zacisnął zęby i pięści.

Neal, jakby czytał w jego myślach, uśmiechnął się od ucha do ucha, ukazując złoty ząb.

– Ładny obrazek, co?

– Nieważne. I tak z niej nie zrezygnuję.

Neal westchnął i przeczesał palcami rzadkie kosmyki włosów zakrywające zakole łysiny.

– Cholera, synu, przy mnie nie musisz udawać. Jasne, że chcesz myśleć o sobie jako o szlachetnym, romantycznym mężczyźnie i pewnie majaczą ci się inne tego rodzaju brednie. Ale prawda jest taka, że nie jesteś lepszy niż ja czy Weston. Wygodne życie kochasz bardziej – znów parsknął – niż jakąkolwiek kobietę.

– Ale Claire…

– Jest Holland. Tak jak jej stary. – Neal przysiadł na rogu biurka i westchnął z głębi duszy. Jeśli ją miał. Trudno powiedzieć, czy Neal w ogóle miał coś takiego jak dusza lub sumienie.

– Wiesz, próbowałem udobruchać starego Dutcha. Kiedy przyjechałem tutaj, zaproponowałem, że może byśmy utworzyli… swego rodzaju alians, jeśli już nie spółkę. Ale Benedict Holland nie mógł się pogodzić z tym, że ktoś wkroczył na jego terytorium. Nie widział, ile pieniędzy moglibyśmy zarobić, gdybyśmy pracowali razem, zamiast rywalizować. I od chwili, kiedy twoja matka i ja tu się przeprowadziliśmy, Dutch stawał na głowie, żeby obmyślić jakiś sposób wykurzenia nas. Mnie, twojej matki i wszystkiego, co jest związane z przedsiębiorstwem Taggertów. Gdybyś chciał znać moje zdanie, choć wiem, że nie zechcesz, to sądzę, że Dutch płaci swojej córce za robienie do ciebie pięknych oczu. Po prostu chce się odegrać na mnie.

– Jesteś niesamowity – odparł Harley cicho, niemal szeptem. – Taki z ciebie egocentryk, że uważasz, że cały świat kręci się wokół ciebie. Naprawdę jest inaczej i mam zamiar dalej spotykać się z Claire, czy ci się to podoba, czy nie.

– To lepiej przygotuj się do przeprowadzki i zapomnij o powrocie do Berkeley jesienią. A samochód… wiesz, tylko ci go pożyczyłem i oczekuję zwrotu kluczyków.

Harley z trudem opanował lęk, który go ogarnął. Walczył z tym lękiem od dziecka. Był to strach, czy poradzi sobie w życiu. Od lat żył w cieniu Westona. Starszy brat był wysokim i dobrze zbudowanym, niesłychanie zaradnym chłopakiem, który w dodatku osiągał najlepsze wyniki w piłce nożnej. Weston przeszedł przez szkołę średnią śpiewająco, a potem otrzymał cholerne stypendium w Stanfordzie. Weston Wielki, król Weston – piekielna zmora.

– Nie możesz mnie zastraszyć, tato – upierał się Harley, czując, jak przeklęte jabłko Adama podskakuje mu w gardle.

– Oczywiście, że mogę, synu – Neal sprawiał wrażenie rozluźnionego. Splótł dłonie i wyglądał tak, jak gdyby rozkoszował się swoją władzą. – Jak długo wytrzymasz w prawdziwym świecie z małą pensyjką i stosem rachunków do zapłacenia? Claire Holland ma luksusowe upodobania, podobnie jak ty. Nie uszczęśliwisz jej samą, jak ty to nazywasz, miłością. Siebie też.

– Kendall przyjechała! – Paige, siostra Harleya, nie zadała sobie trudu, żeby zapukać, tylko otworzyła drzwi na oścież i pędem wbiegła do pokoju.

Przygnębiony wyjrzał przez okno. Mały czerwony triumph podjeżdżał pod garaż. Wysiadła z niego krucha dziewczyna o bladej cerze, bardzo jasnych włosach i okrągłych błękitnych oczach, które wciąż go oskarżały o zdradę, nieuczciwość i różne inne grzechy.

Zły dzień zmienił się na jeszcze gorszy.

– Mam nadzieję, że jej to wytłumaczysz lepiej niż mnie – oświadczył Neal, wstając. Harley przeszedł przez podwójne drzwi foyer, by podejść do drzwi wejściowych, które właśnie otwierała Paige.

– Myślałam, że jesteś w Portland – powiedziała Paige, promieniejąc na widok starszej, ładniejszej dziewczyny. Paige uwielbiała Kendall tak samo, jak czciła miejscowe gwiazdy lub dziewczyny wybierane na księżniczkę obozu, królową balu czy inną młodą miss. Podobne hołdy składała swoim idiotycznym lalkom Barbie, kiedy była kilka lat młodsza. Nawet wówczas miała skłonność do przesadnych, wręcz obsesyjnych pasji.

Kendall często się rumieniła.

– Ja… eee… przyjechałam zobaczyć się z Harleyem. – Zerknęła na niego rozżalonym wzrokiem, pod którym chłopak aż się skurczył w sobie.

– Och! – Z twarzy Paige zniknął sztuczny uśmiech, spoważniała.

– Ale przed odjazdem zajdę do ciebie, żeby porozmawiać. – Kendall dorzuciła do obietnicy uśmiech. Harley tymczasem wziął się w garść.

– Kendall! – Neal posłał jej tak promienny uśmiech, że mógłby mu go pozazdrościć każdy kandydat na prezydenta. – Jak się masz, ty i twoi bliscy?

– Świetnie.

– Jak twemu staruszkowi leci gra w golfa?

– Jeśli wierzyć jemu, to bardzo źle.

– Coś takiego! Najlepszą formę chowa na finał. – Neal dobrodusznie zachichotał i po ojcowsku poklepał dziewczynę po ramieniu, nawet nie zauważając własnej córki. Zerknął z ukosa na Harleya i nic nie powiedział, ale przesłanie było oczywiste: „Patrz, oto dziewczyna dla ciebie”.

Harley wiedział swoje. Gdy ojciec wrócił do gabinetu, a Paige niechętnie się wyniosła, Harley i Kendall poszli w głąb domu.

– Nie wiem, co tutaj robisz – powiedział, otwierając ciężkie, rozsuwane drzwi. Przytrzymał je dla Kendall, a potem wyszedł za nią na cedrowy taras zawieszony wysoko nad jarem. Wiele metrów poniżej burzyła się rwąca rzeka Chinook, przecinająca wąwóz w dolnym biegu. Najwyższe gałęzie jodeł zapewniały miły cień. Szum rzeki zagłuszał ich słowa.

Kendal westchnęła głęboko.

– Kocham cię – oświadczyła.

– Już to słyszałem.

– Chcę za ciebie wyjść. – Kendal wyglądała na wystraszoną. Jej biała cera wydawała się jeszcze bardziej przezroczysta.

– Nie chcesz.

– Na Boga, Harley, przecież wiesz, że chcę. – Zbliżyła się do niego i woń jej perfum przyćmiła wilgotny zapach pobliskiego lasu. – Kochaliśmy się. Tu, na tym tarasie. W twoim samochodzie. W twoim łóżku. Byłam dziewicą, a ty… ty wtedy mówiłeś, że mnie kochasz…

Zacisnął zęby, a jego palce zakleszczyły się na balustradzie. Z jej oczu popłynęły pierwsze łzy.

– A jeśli… jeślibym ci powiedziała, że jestem w ciąży? – spytała. Serce Harleya na moment zamarło. W ciąży? Kendall? Grunt usuwał mu się spod nóg. Niemożliwe, żeby wpadli. Przecież uważali. On uważał.

– Nie jesteś w ciąży.

– Nie. – Pokręciła głową. Promienie słońca tańczyły na jej jasnej czuprynie. – Szkoda, że nie jestem.

– Bo wówczas ożeniłbym się z tobą.

– Tak! Byłbyś ze mną szczęśliwy, Harley – Jeszcze bardziej zbliżyła się do niego i chwyciła jego dłoń w obie ręce. Zaczęła podnosić ją do ust, ale nie pozwolił na to. Nie chciał, żeby płaszczyła się przed nim. I tak już wystarczająco się poniżyła.

– To koniec, Kendall. Już nie wiem, co mam powiedzieć albo zrobić, żeby cię przekonać.

– Wciąż mnie kochasz.

– Nie.

Drgnęła, jakby ktoś w nią wbił gwóźdź. Łzy jak groch spływały jej po policzkach, lecz tłumiła szloch. Harley nigdy nie był bez serca. Głupi, owszem, bywał. Wiele razy okazał się naiwny, ale nigdy bez serca. Nigdy. Nie mógł spokojnie patrzeć, jak płacze.

Wiedział, że popełnia kolosalny błąd, a jednak westchnął i wziął ją w objęcia.

– Przepraszam, Kendall – szepnął w jej włosy. – Naprawdę mi przykro.

– Tylko mnie kochaj, Harley. Czy zbyt wiele od ciebie żądam? – Uniosła twarz i mrugnęła. Nagle pocałowała go tak namiętnie, że go to zaskoczyło. Pocałunek był płomienny, pełen pożądania, słony od łez. Przez sekundę się poddał. Nogi zaczęły się pod nim uginać. Jednak szybko odstąpił od niej o krok, a ramiona mu opadły.

– Przepraszam. – Powiedział to szczerze. Nigdy nie zamierzał jej zranić ani zbałamucić. Po prostu zawsze miał cholerny problem z podjęciem decyzji. A kiedy wreszcie mu się to udało, czuł się jak szmata.

– To wszystko przez Claire Holland! – powiedziała, łkając.

Mała chmura na chwilę przysłoniła słońce, zanim leniwie przesunęła się dalej.

– To, co zaszło między nami, nie ma nic wspólnego z Claire Holland.

– Owszem, ma. – Opuszkami palców wytarła oczy, rozmazując tusz do rzęs, który już wcześniej zaczął spływać wraz ze łzami. – Jeśli będę zmuszona o ciebie walczyć, będę walczyć.

– To nie jest bitwa.

– Kendall? – Głos Paige niósł się po wąwozie.

Harley przymrużył oczy i spojrzał w górę. Siostra siedziała w otwartym oknie swego pokoju. Proste brązowe włosy opadały w dół. Patrzyła na brata krwiożerczym wzrokiem. Prawdopodobnie słyszała całą kłótnię i obserwowała tę nieprzyjemną scenę. Świetnie! Tylko tego mu brakowało do szczęścia! Nawet ta mała usiłuje wywrzeć na niego wpływ.

– Za chwilę… Zaraz do ciebie przyjdę – obiecała z uśmiechem Kendall, choć jej oczy były czerwone od płaczu, twarz brudna, a ramiona przygarbione. Gdy Paige znikła w pokoju, Kendall szepnęła:

– Ta mała powinna pilnować własnego nosa.

Tym razem Harley zgodził się z nią i zastanawiał, ile jeszcze par oczu oglądało ten spektakl zza uchylonych okien ponad wąwozem. Wydawało mu się, że zobaczył jeszcze jedną postać ukrytą za odbijającą słońce szybą, ale doszedł do wniosku, że to chyba złudzenie.

– Daj mi tylko jedną szansę – błagała Kendall, chwytając go za rękę i ciągnąc w stronę schodów na północnej stronie tarasu, gdzie wiło się klematis, chyląc ku słońcu ogromne fioletowe kwiaty. Zszedł za nią na dół, wciąż oglądając się przez ramię i ostrzegając samego siebie, że to się może źle skończyć. Prowadziła go po leśną ścieżką, szli z prądem rzeki. Był pewny, że zatrzyma się tam gdzie zawsze, w zacienionej dolince, gdzie słońce prześwitywało przez korony drzew, a sucha trawa chyliła się pod powiewami wiatru.

– Powinnaś już sobie pójść, Kendall – rzekł, ale serce zaczęło mu mocniej bić i kiedy zarzuciła mu ramiona na szyję i zaczęła całować, pierwotny instynkt okazał się silniejszy niż rozum. – Nie – szepnął bez przekonania, gdy jej palce wślizgnęły się pod jego sweter. – Przestań, Kendall… – Ścisnął ją za ramiona, gdy rozpięła mu pasek, a zaraz potem suwak u spodni. Osunęła się w dół i uklękła przed nim. Dalej nie miał sił się bronić. W zapomnieniu tarmosił ją za blond włosy, jednocześnie przeklinając siebie za to, co robi.

Paige otworzyła okno nieco szerzej i aż do bólu przygryzła dolną wargę. Harleya i Kendall nie było już ponad pół godziny i zaczynała się niepokoić. To, że pewnie Kendall przekonuje Harleya, iż jest dla niego tą jedyną, było pocieszające. Paige martwiło jednak, że kiedy wróci, pewnie nie zechce nawet na nią spojrzeć.

Dziewczynka westchnęła i zaczęła bazgrać w notesie, który trzymała na kolanach. Skrzywiła się, kiedy rozległo się głośne bzyczenie. Właśnie przez okno wleciała osa w żółte cętki i zaczęła uderzać o szybę, bezskutecznie domagając się wolności.

Paige wciąż od nowa pisała imię Kendall. Ćwiczyła podpis, którym nigdy nie będzie mogła się poszczycić. Po cichu marzyła, żeby kiedyś upodobnić się do swojego bożyszcza. Kendall była tak szczupła, że aż krucha. Poza tym miała wdzięk, naturalną urodę i potrafiła flirtować. Miała swoje sposoby na to, żeby zawrócić chłopakom w głowie, nie zabiegając o to.

Więc dlaczego Kendall tak zależy na Harleyu? Jejku, przecież to takie ciepłe kluchy! I co on widzi w tej Claire Holland? Ona woli jazdę konną od zakupów w ekskluzywnych sklepach!

Kendall Forsythe, dziewczyna o figurze modelki, twarzy wprost z okładki czasopisma dla nastolatek i nienagannie prostych włosach, mieszkała w Portland, chodziła do prywatnej szkoły dla najbogatszych dzieci i jeździła własnym triumphem. Należała do elity i naprawdę była dla rówieśniczek wzorem do naśladowania.

Paige po raz kolejny westchnęła, przeszła się po pokoju i otworzyła swój album z wycinkami na jednej ze stron w całości poświęconych Kendall. Tam czarno na białym widniała jej gwiazda, ubrana w skąpe koronkowe majteczki i biustonosz, kupione za pół ceny z okazji rocznicowej promocji. Paige zamknęła oczy i przez chwilę wyobrażała sobie, że to ona jest Kendall Forsythe, choć dobrze wiedziała, że nigdy się nią nie stanie. Żadna dieta, ćwiczenia czy zabiegi nie zapewnią jej nigdy ani takiej gracji, ani takiej dystynkcji.

Kiedyś przez moment widziała prawie nagą Kendall, która przebierała się właśnie w kostium kąpielowy. Gdy Paige weszła do łazienki, dziewczyna była już w jednej części kostiumu. Za linią opalenizny miała bielutką cerę, pępek tyci-tyci, a talię tak wąską, że nie do wiary! Jakim cudem wątroba, śledziona, nerki i wiele innych rzeczy tam się mieściło?

Pan Minkę uczył ich o tym wszystkim na lekcji biologii. Jednak najbardziej zadziwiającą częścią ciała Kendall były jej piersi. Dwie blade kule z ogromnymi krążkami sutek, osadzone wysoko na klatce piersiowej, przez sekundę sterczały nagie, zanim ich pośpiesznie nie ukryła czerwono-biała lycra.

Paige zaczerwieniła się i usiłowała przepraszać z całego serca, ale Kendall tylko się zaśmiała, machnęła ręką i zachowywała tak, jak gdyby nagość była dla niej czymś naturalnym. Nawet teraz policzki Paige zarumieniły się na wspomnienie pięknych piersi Paige.

Ależ ten Harley jest głupi!

Biust Paige to obraz nędzy i rozpaczy – niewielki, z malutkimi brodawkami o wiele za ciemnymi w stosunku do koloru cery. Nie tylko piersi – o ile tak je można nazwać – miała kiepskie. Z jakichś tam względów nie była tak piękna jak reszta Taggertów. Urodę odziedziczyła po ciotce Idzie, miała jej orli nos i małe oczka. Za to była bystra, możliwe nawet, że bystrzejsza od Westona, który miał ordynarne maniery. A już na pewno inteligencją przewyższała Harleya, co wcale nie było wielkim osiągnięciem.

Weston, najstarsze dziecko Taggertów, był prawie bosko piękny. Miał pofalowane brązowe włosy, oczy tak błękitne jak niebo Kalifornii, kształt twarzy, jakiego mógłby mu pozazdrościć Rock Hudson oraz ciało ukształtowane i wygimnastykowane kulturystyką i boksem. Harleya Paige uważała za idiotę, choć na swój sposób był przystojny. Miał proste czarne włosy, orzechowozielone błyszczące oczy w oprawie prostych czarnych rzęs, których los poskąpił siostrze. Na jego cerze, czasem pociemniałej od zarostu, nie było widać najmniejszego pryszcza.

Najwyraźniej, zanim przyszła kolej na trzecie dziecko Mikki i Neala Taggertów, wszystkie dobre geny zostały już rozdane dwóm synom. Mikki często narzekała, że trzecia ciąża o mało jej nie wykończyła. Może to, że matka była zmęczona uganianiem się za dwoma żwawymi urwisami, pozbawiło córkę wyglądu i energii opatrzonej znakiem jakości Taggertów.

Paige nawet nie chciała patrzeć w lustro. Widziała tam żywy dowód na to, że rodzice nie powinni jej mieć. Była brzydka, pyzata i nie można było tego zmienić. Drogie ubrania źle na niej wyglądały. Każda próba zmiany koloru jej prostych, brązowych włosów na inny kończyła się druzgocącą klęską. Och, gdyby mogła być taka jak Kendall…

Usłyszała głosy i znów podbiegła do okna. Harley i Kendall wchodzili po schodach na taras z tyłu domu. Oboje byli zaczerwieniem, a Harley wyglądał tak, jakby za chwilę miał zwymiotować. Kendall płakała. Łzy spływały jej po policzkach, przylgnęła do Harleya desperacko.

Niech to licho! Czyżby Harley był ślepy i głuchy jak pień? Co takiego widzi w Claire Holland, czego sto razy więcej nie byłoby w Kendall?

– Ale ja ciebie kocham – mówiła Kendall, bezskutecznie powstrzymując łzy. Włosy miała potargane, a spódnicę poplamioną trawą.

Paige zesztywniała z wrażenia i poczuła dziwny dreszcz w dołku, kiedy uświadomiła sobie, co właśnie wyszło na jaw. Kendall i Harley to zrobili! Mimo jego zapewnień, że kocha Claire.

– Zawsze cię kochałam.

– Przestań – burknął.

– Ale ty mnie też kochasz.

– Zamknij się! – warknął, aż Kendall zaparło dech. – Chryste, przepraszam… nie chciałem… – Urwał, zamknął oczy i przechylił głowę do tyłu, jakby chciał jednocześnie rozprostować kręgosłup i znaleźć w swoim tępym łbie odpowiednie słowa. – To koniec, Kendall. I musisz się z tym pogodzić.

– Nie mogę. Nie mogę, bo wiem, że mnie kochasz. – Kendall głośno pociągnęła nosem i uniosła podbródek. Paige często ćwiczyła przed lustrem ten ruch.

– Nie kocham cię!

– To znaczy, że mnie wykorzystałeś?

– Uwiodłaś mnie.

– A ty nie mogłeś się powstrzymać – rzekła z nutą triumfu w głosie, która jednak zaraz znikła. – A jeśli zaszłam w ciążę?

Co?! – Paige dostała gęsiej skórki. – W ciąży? Kendall? Jako grubaska z ogromnymi, obwisłymi cyckami? Fuj! Harley zbladł.

– Nie zaszłaś. Nie mogłaś zajść…

– To możemy sprawdzić dopiero za kilka tygodni, prawda? Harley opadł na balustradę, zaciskając na niej pięści… Jak jakiś wymoczek!

– Wtedy musiałabyś ją usunąć. Pomogę. Mam pieniądze…

– Jeśli mówisz o usunięciu dziecka, naszego dziecka, Harley, to nie licz na to. Nigdy nie zrobię czegoś takiego.

– Ale ja nie mogę… My… nie możemy…

Smutno westchnęła i powoli pokręciła głową, jakby nagle odkryła jaki z niego zimny drań.

– Wszystko się ułoży, kochany – pocieszyła go. Ona jego, zamiast on ją! Coś takiego! Kendall objęła Harleya ramieniem i położyła głowę na jego piersi. Nawet nie drgnął. – Zobaczysz.

Paige po cichu odeszła od okna. Usiadła na podłodze, rozprostowując grube białe nogi i opierając plecy o łóżko.

– Kendall, na litość boską! Nie możemy do tego dopuścić!

W głosie Harleya słychać było napięcie, jakby się czegoś bał. Co za tchórz! Nie jest wart takiej dziewczyny jak Kendall! Paige znów sięgnęła na stolik nocny po notes i ołówek, jednak palce natrafiły na splot drutów. Był to aparat ortodontyczny, który miał skorygować jej zgryz. Nienawidziła go. Nosząc ten sprzęt, czuła się jak przybysz z obcej planety. Odmawiała chodzenia w tym do szkoły. Ręka jej zastygła, bo znów rozległ się głos Kendall.

– Słuchaj, Harley. Jak ja mogę w tym stanie spotkać się z Paige? Idź do niej i powiedz, że musiałam już iść… Że byłam z kimś umówiona albo coś w tym rodzaju.

– Ty jej to powiedz.

– Nie mogę teraz się z nią zobaczyć. Proszę, Harley – nalegała Kendall. Paige odczuła to jako bolesny cios. Machinalnie chwyciła notes z ołówkiem i położyła go na podołku. – Przecież to tak niewielka przysługa. Nie chcę ranić jej uczuć.

– Dlaczego?

– Bo to fajny dzieciak. Jest narwana, ale miła. Paige trochę się rozpogodziła. Kendall wciąż ją lubiła.

– To dziwaczka. Kendall zaśmiała się.

– Wszyscy Taggertowie to dziwacy. Dlatego jesteście tacy kochani. Paige poczuła, że serce jej podchodzi do gardła.

– Kocham cię – powtórzyła Kendall.

Paige tak mocno ścisnęła ołówek, że aż kostki jej zbielały.

– Tylko nie bądź w ciąży.

Słowa Harleya zawisły w dusznym powietrzu. Kroki Kendall było słychać coraz słabiej. Wystające zęby Paige wpiły się w wargę. Zaczęła pisać, niezdarnymi kulfonami, ćwicząc podpis Kendall. Już wyobrażała sobie Kendall w roli sławnej modelki. Oczami duszy widziała, jak z gracją paraduje po wybiegach, kołysząc biodrami i rzucając pełne seksapilu spojrzenia kamerom, które chwytają jej uwodzicielski uśmiech i grę świateł na sukni wielkiego projektanta.

„Nie mogę się teraz z nią zobaczyć”. O co jej chodziło?

„To dziwaczka”. Przecież Harley tak naprawdę jej nie zna.

„Wszyscy Taggertowie to dziwacy. Dlatego jesteście tacy kochani”.

Czy Kendall naprawdę tak myśli? Czy wszyscy o nich tak myślą?

Paige wyjrzała przez okno i zobaczyła przygarbionego Harleya rękami wczepionego w balustradę. Ponurym wzrokiem spoglądał w dół, w głąb wąwozu. Twarz miał tak bladą, jakby właśnie miał zwymiotować.

– Wystraszyłeś kolejną? – Głos Westona podziałał na Paige jak rozgrzany olej na ogień.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – Harley odwrócił głowę. Był wyraźnie rozzłoszczony.

– Kendall o mało mnie nie przejechała, gdy ruszyła. – Weston wyszedł z ukrycia. Był wyższy od Harleya i w powszechnym mniemaniu atrakcyjniejszy. Podciągnął się i usiadł na barierce. Jedno małe pchnięcie i znalazłby się w rzece, około dziesięciu metrów niżej. Chyba się tym nie przejmował, bo jego uśmiech zdradzał tę samą co zawsze, niezachwianą pewność siebie. – Ty to masz sposoby na kobiety, braciszku!

Harley nie odpowiedział, tylko patrzył na brata spode łba, w zamyśleniu przygryzając dolną wargę.

– Chyba trudno ci dokonać wyboru pomiędzy Kendall i tą małą Holland?

– Na imię ma Claire.

Uśmiech Westona stał się nieco krzywy.

– Coś ci powiem: nie wiem, co ty w niej widzisz.

– Tobie się nie podoba.

– Jest nawet ładna, ale nie ma takiej pupci ani takich cycków jak jej siostry. Nie warta tego, żeby dla niej rzucać Kendall Forsythe. Bo Kendall jest całkiem, całkiem… – Lekko się nachylił do brata. – Słyszałem, że jej szparka jest jak miód: lepka, słodka i wilgotna.

Paige o mało się nie zakrztusiła.

– Ale byle kogo nie dopuszcza do swoich majtek, więc możesz zaliczyć się do szczęśliwych wybrańców.

– Stul pysk, Wes.

– Oddałbym połowę swojego kapitału, żeby sprawdzić, czy to prawda. Ale nie po to cię szukałem, żeby rozprawiać o twoich sprawach sercowych.

– To dobrze.

– Rano tata idzie do swego adwokata, żeby zmienić zapis w testamencie.

– I co z tego?

– Nie cieszy się z tego, że, jak by tu rzec, zadajesz się z naszym wrogiem. To cię może drogo kosztować.

– Niech sobie idzie, gdzie chce. Choćby i do diabła. Weston pokręcił głową.

– Nie kapujesz? Możesz stracić miliony przez swego świra na punkcie Claire Holland.

Na skraju twarzy Harleya drgnął mięsień. Tak, przyzwoitość nakazywała przynajmniej okazać żal! Dobrze. Zasłużył na to, by czuć się gorzej niż zbity pies pod płotem.

– Wiesz, rozumiem twoje dążenie do tego, by zostać buntownikiem i romansować z córką wroga naszego ojca, ale lepiej się zastanów, co robisz. Pakujesz się w niezłe bagno. Mówię ci, tata cię wydziedziczy.

– I co? Martwi cię to?

– Mnie? – Weston zamyślił się, wysuwając dolną wargę. Odgarnął z oczu pasemko lśniących włosów. – Mnie tam zwisa i powiewa to, co ty robisz.

– To po co tu przyszedłeś?

– Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to nie podoba mi się, gdy ktokolwiek z nas daje się wystrychnąć na dudka przez Hollandów.

– Mnie nikt nie wystrychnął na dudka.

– Claire Holland tak ściśle owinęła cię wokół swego palca, że jest fioletowy i za chwilę jej odpadnie.

– Pieprzysz.

– Pójdź po rozum do głowy, Harley. Nikomu z nas nie przyniesie sławy, jeśli będziesz wyglądał jak zakochany po uszy, przerobiony na marmoladę głupek.

– A jak jest z tobą i Crystal?

Crystal Songbird? Ta Indianka, która pracuje u Hollandów? Weston się z nią umawia?

– Crystal jest bezpieczna.

– Dlaczego?

– Bo wie, że mnie interesuje tylko łóżko. Nic więcej. Ma ochotę i mi to daje.

– A co dostaje w zamian?

– Oprócz najlepszego seksu, jaki kiedykolwiek będzie miała, świecidełka.

– Świecidełka?

– Pamiętasz te wisiorki, które kiedyś kupowaliśmy na Manhattanie? Kupuję jej kolczyki i ubrania. Co tylko zechce.

– Jest twoją dziwką. – W głosie Harleya słychać było obrzydzenie.

– Lepiej, żeby sienie dowiedziała, że masz o niej takie zdanie. Wiesz, należy do bardzo dumnego narodu.

– Tak dumnego, że jej stary prawdopodobnie najpierw by ci obciął jaja, a potem cię oskalpował. Jesteś nienormalny, Weston.

– Mylisz się, Harley. Tylko sprytny. Crystal to dobry wybór. Nie dlatego, że jej dziadek był wodzem plemienia, ale dlatego, że jest biedna.

Przekonasz się, że kobiety bez pieniędzy gotowe są zrobić dla ciebie wszystko tylko za kilka miłych słów i podarunków. Biedne kobiety są mało skomplikowane.

– Boże, West, to jest obrzydliwe.

– Taki już jest ten świat.

– Mówię ci, jesteś nienormalny.

– Nie wszyscy są monogamistami, Harley. Tylko nieliczna część ludzkości to ludzie, którzy dążą do takiej doskonałości. Najwyraźniej ty do nich należysz… Mam rację? – Weston zrobił przewrotnie niewinną minę i wiadomo było, że znów na własny sposób znęca się nad młodszym bratem. – Jesteś szczery wobec Kendall… przepraszam, chciałem powiedzieć Claire?

Paige nadąsała się.

Harley najwyraźniej miał już dość rad brata – tych dobrych i tych złych. Odwrócił się, zaczerwieniony, ale Weston złapał go za ramię.

– Poczekaj chwilę. Nie chciałem się obrazić, naprawdę. Nawet rozumiem twoją fascynację panienkami Holland, w końcu zakazany owoc najlepiej smakuje. A kiedy już stary zmieni ostatnią wolę i będę wiedział, że mój spadek jest pewny, sam może się skuszę na szparkę którejś z nich.

Harley wyrwał ramię z uścisku brata.

– Trzymaj się z dala od Claire.

Weston potarł dłonią policzek i zmrużył oczy.

– A co powiesz na zakład?

– Chcesz się założyć?

– Mm-hm. Że zaciągnę jedną z panienek Holland do łóżka do końca tego lata.

– Zostaw je w spokoju.

– Wszystkie? – Weston nieznacznie uniósł brwi. – Nie mów mi, że wszystkie trzy zarezerwowałeś dla siebie.

Harley rzucił się na brata i chciał chwycić go za gardło, ale Weston zrobił unik, złapał go za ramię i wykręcił mu rękę. Harley skrzywił się z bólu.

– Nie bądź skąpy, Harl. Cipek Holland jest aż nadto dla nas obu.

– Perwersyjny gnój z ciebie.

– Być może. Możliwe, że to u nas rodzinne. Ale przynajmniej nie przysięgam Claire dozgonnej miłości, jednocześnie pieprząc się w lasku z Kendall. – Odepchnął Harleya, który upadł na balustradę. Korony drzew przysłoniły jego twarz nierównym cieniem.

Paige czuła, że żołądek jej się przewraca. Biedna Kendall.

– Będziesz miał za swoje – ostrzegł Harley. Weston roześmiał się.

– Mam nadzieję. A ty za swoje. Ależ to musi być satysfakcja: móc powiedzieć, że się zaliczyło wszystkie trzy dupy Holland! Zastanawiam się, co by na to powiedział stary Dutch.

Na twarzy Harleya malowało się obrzydzenie i pogarda. Przeszedł pod dach werandy, znikając z pola widzenia Paige.

– Miej się na baczności, Wes.

Paige usłyszała cichy odgłos rozsuwania drzwi, a zaraz potem trzask ich suwania tak głośny, że dom zatrząsł się w posadach. Co za oferma! Powinien był sprać Wesa na kwaśne jabłko za te wszystkie docinki na temat Kendall. Weston należał do tych maniaków na punkcie własnego ja, którzy – jak mawiała Kendall – myśleli kroczem, a nie głową. Powoli podniósł głowę, mrużąc oczy przed słońcem i wzrokiem dosięgną! Paige, zanim zdążyła się schować w głębi pokoju.

– Nasłuchałaś się do woli? – spytał. Cmoknął i pokręcił głową. Na jego twarzy malował się szeroki kąśliwy uśmiech. – Cudze gacie są znacznie ciekawsze niż własne, co, mała?

Paige chciała go posłać do diabła, ale rozmyśliła się, bo wiedziała, czym pachnie gniew Westona. Od dzieciństwa tłukł Harleya, nęcił wiewiórki orzechami, by potem do nich strzelać z procy, i tylko liczył, ile kotów, szopów i oposów zabił swoim samochodem. Weston miał w duszy głęboko ukrytą skłonność do okrucieństwa, która zawsze przerażała Paige. Wolała więc nie narażać mu się jeszcze bardziej i nie kłócić się z nim. Czerwona jak burak ześlizgnęła się z okna. Od początku wiedział, że podsłuchuje, a mimo to ośmieszał Harleya. Jej palce zacisnęły się na listwie przypodłogowej – Wiesz, Paige, że podsłuchiwanie może sprowadzić na ciebie kłopoty? Chyba tylko na to czekasz, prawda? Trochę kłopotów mogłoby ożywić twój nudny żywot.

Tłumiła płacz. Ileż to razy poniżał ją, gdy była jeszcze małą dziewczynką, która uważała swoich starszych braci za bogów? Cóż, teraz już nie miała złudzeń. Weston był okrutnym draniem, a Harley chorągiewką na wietrze.

Słyszała śmiech Westona wymierzony prosto w nią i skurczyła się w sobie. Wiedziała, że często ją wyśmiewał przy kolegach. Widziała, jak próbują ukryć uśmieszki, kiedy szeptał coś na jej temat. Odwracali głowy i patrzyli na nią. Uświadamiała sobie wtedy, że wystawia ją na drwiny. Kilka tygodni temu nawet powiedział tak, żeby usłyszała, że prawdopodobnie przez nią ich ojciec zszedł na złą drogę. Neal tylko spojrzał na córkę i zdecydował, że nie będzie miał więcej dzieci z Mikki. Zaczął się więc rozglądać za innymi kobietami. Pewnego razu koledzy Westona ze studiów, którzy wcześniej należeli wraz z nim do szkolnej drużyny piłkarskiej, grali w bilard w sali rekreacyjnej w piwnicy. Nie wiedzieli, że Paige stoi na schodach i słyszy. Bawili się jej kosztem, a jeden z nich stwierdził, że żaden facet nie będzie mógł jej przelecieć, jeśli wcześniej nie założy jej worka na twarz.

Paige po cichu weszła na górę i płakała przez godzinę. Jej jedyną zemstą była kradzież filmu porno, który Weston schował na dnie torby treningowej, pod butami do gry w piłkę nożną. Paige zwinęła stamtąd kasetę i położyła ją w miejscu, gdzie mama z łatwością mogła ją znaleźć. Ale mu się dostało! Mikki zgniotła kasetę ulubionym kijem do golfa Westona. Na dokładkę połamała kij do baseballu.

Można powiedzieć, że Paige na swój sposób odniosła triumf. Przez te wszystkie lata nauczyła się postępować ze swoim zdemoralizowanym bratem, ale nigdy wcześniej jego jad nie dosięgnął Kendall. Teraz, kiedy Weston wziął ją na cel, sytuacja się zmieniła.

A niewykluczone, że Kendall jest w ciąży.

Żując dolną wargę, Paige czmychnęła w głąb pokoju, gdzie na półkach we wnękach ściennych stała cała menażeria. Największym z wypchanych zwierząt była panda, którą posadzono na krzesełku. Paige wsunęła rękę za plecy misia, do małej dziurki w szwie nad czarną nogą, gdzie w głębi pakuł wyczuła chłodną, twardą lufę małego pistoletu, który ukradła z pokoju matki przed kilkoma tygodniami.

Myszkowała w komódce Mikki Taggert i znalazła broń palną, wciśniętą pomiędzy pudełka z chusteczkami higienicznymi, perfumy, pliki starych mdłych listów miłosnych i dwie pary okularów do czytania. Wtedy jeszcze nie wiedziała, dlaczego chce trzymać u siebie broń, o której jej matka najwyraźniej zapomniała, choć była naładowana.

Dotyk chłodnego metalu przyprawił ją o dreszczyk. Było to niepowtarzalne uczucie siły, nigdy wcześniej tego nie doświadczyła. Od tej chwili wiedziała, że pistolet musi należeć do niej. W swoim życiu ukradła już wiele przedmiotów: Nanie pierścionek, kiedy ta jeszcze żyła, wiele rzeczy w pobliskim sklepie, żeby sprawdzić, czy jest w tym dobra, latarkę Harleyowi, Kendall szminkę, ale nigdy broni. To było co innego. Przez sekundę potrzymała palce na lufie, oblizała dolną wargę i znów oparła pandę o siedzenie krzesełka.

Nie potrzebowała broni. Nie miała okazji jej użyć. Nie było powodu trzymać u siebie pistoletu, a jednak słuchając szumu rzeki w wąwozie i wdychając duszącą woń papierosa Westona, zdecydowała, że za nic w świecie z niego nie zrezygnuje.

Po raz pierwszy w swoim żałosnym życiu Paige Taggert poczuła, że ma przewagę.

2.

Gdyby miał choć trochę oleju w głowie, dałby sobie z nią spokój. Hollandowie zawsze stanowili źródło problemów dla tych, którzy mieli z nimi do czynienia, i dowodów na to Kane nie musiał daleko szukać. Wystarczył przykład jego własnego ojca. Kane postawił klocek sosnowy na pniu do rąbania drew, uniósł siekierę, z całych sił walnął nią w polano i rozszczepił je na dwa, które potoczyły się na ziemię.

Pot ściekał mu po plecach, a ramiona zaczynały boleć, ale chwycił kolejne okrągłe polano i postawił na pieńku. Oskar, pies taty, zajadle zaszczekał, gdy z ganku dojrzał półciężarówkę pocztową, która powoli się zbliżała do domu.

– Biegnij, przynieś pocztę! – Hampton, nieogolony, z siwymi włosami do ramion, podjechał wózkiem na ganek i posłał starego ogara za ogrodzenie. Chwycił za laskę leżącą przy drzwiach i zaczął nią stukać o starą podłogę z desek.

Ostatnim uderzeniem siekiery Kane rozłupał sękaty kawał jodły i skierował się w stronę głównej drogi. Dziś piąty dzień miesiąca. Pora, żeby w skrzynce pocztowej znalazł się anonimowy czek. Czuł na sobie gniewne i bezlitosne spojrzenie ojca przeszywające jego nagie plecy, a z tyłu słyszał artretyczne człapanie psa. Hampton nie skrywał, że zazdrości synowi.

– Masz dwie zdrowe nogi – mawiał często, siedząc na wózku inwalidzkim i patrząc spode łba na Kane’a czerwonymi z przepicia oczami. – Przynieś mi jeszcze jedną butelkę. – Albo docinał mu: – Gdybym wciąż miał nogi, tobym dwa razy więcej zrobił od ciebie, guzdrało. – Często też się roztkliwiał: – Wiesz, kochałem ją, znaczy twoją matkę. Kochałem ją o wiele bardziej niż jakikolwiek mężczyzna ma prawo kochać kobietę. Ale to jej nie wystarczyło. Nie chciała mnie z tymi nogami. Nieee, nie mogła znieść tego, że jest żoną kaleki. Wolała zostać dziwką bogatego gacha.

Kane za każdym razem zaciskał zęby i znosił obraźliwe epitety ojca, bo żal mu było starego, który nie mógł się pogodzić z tym, że wypadek zmienił bieg jego życia.

– No wiesz, to wina Dutcha Hollanda. Kabel zaczepił o moją linę zabezpieczającą, kiedy pracowałem na południowym grzbiecie. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to wyposażenie było wadliwe. A to liche odszkodowanie to tylko kropla w morzu tego, co mi się należy. – Hampton wpatrywał się w przeciwległy brzeg jeziora, w dom Hollanda, zawsze tak oświetlony jak przeklęta choinka w Boże Narodzenie. – On i ta jego forsa. Żona jak z obrazka i trzy smarkule. A co ja mam z tego, że wypruwałem sobie flaki, pracując dla niego? Połamany kręgosłup, kawałek kiepskiego gruntu i to! – Zaczął uderzać bezużyteczną laską o metalową ramę wózka inwalidzkiego. – Mam nadzieję, że Benedict Holland będzie się smażyć w piekle.

I tak bez końca, pomyślał Kane. Otwierając skrzynkę pocztową, przeszkodził w pracy olbrzymiemu pająkowi, który usiłował utkać sieć w cieniu pomiędzy podstawą skrzynki i jej pokrywą.

Koperta tam była – cienka i płaska, wciśnięta pomiędzy plik rachunków, które prawdopodobnie pozostaną nie zapłacone przez kolejne czterdzieści pięć dni. Ale dziś wieczorem Hampton Moran zatańczy z Black Velvet, a jutro rozweseli go Jack Daniel’s. Do środy przeprosi się z tanimi sikaczami, którymi będzie musiał się zadowolić aż do piątego sierpnia.

Kane wyjął pocztę ze skrzynki, a ogar od razu ją obwąchał. Czas opuścić Chinook i niewdzięcznego ojca. Przyłożył kopertę do nosa w nadziei, że poczuje zapach perfum albo dymu papierosowego, cokolwiek, co mogłoby mu przypomnieć matkę. Jednak papier nie pachniał niczym. Skrzywił się i ruszył w stronę ganku, wiedząc doskonale, że dzisiaj będzie musiał pomóc tacie położyć się do łóżka.

– Chodź, Oscar. – Zagwizdał na psa i pomyślał, że co do jednego Pop się nie mylił: Benedict Holland był żałosnym sukinsynem. A jednak traf chciał, że ten drań spłodził najbardziej interesującą dziewczynę, jaką kiedykolwiek Kane spotkał.

W powietrzu coś wisiało. Claire wyczuwała to instynktownie. Słyszała to w słowach, których Harley nie wypowiedział. Warując przy telefonie w korytarzu, czuła pustkę w trzewiach i zastanawiała się, nie pierwszy raz, czy przypadkiem ojciec i siostry nie mieli racji, ostrzegając ją przed nim.

– Kłopoty w raju? – spytała Tessa, biegnąc po schodach w górę. W ręku trzymała dietetyczną colę. Skórę miała opaloną i nasmarowaną oliwką po kilkugodzinnym opalaniu się przy basenie.

– Wszystko w porządku – mruknęła Claire poirytowana, bo siostra najwyraźniej czytała w jej myślach, i to w najbardziej niewłaściwych momentach. W domu pachniało sosem grillowym, który przygotowywała Ruby Songbird. Słychać było jak nuci, krzątając się w kuchni.

– Czyżby? – Oczy Tessy skrzywiły się zadziornie. – Wiesz, kilka dni temu widziałam Harleya z Kendall.

Serce Claire zamarło. Miała ochotę zwymyślać Tessę za to, że kłamie, ale ugryzła się w język.

– Coś ty?

– Hm-hm. Na przystani. Jeśli jest w tym coś pocieszającego, to fakt, że wyglądali tak, jakby się kłócili. Ale z całą pewnością byli razem. – Pociągnęła colę i poszła na górę, prawie zderzając się z Mirandą, która schodziła na dół.

– Znowu jej dokuczasz? – Randa spoglądała na Tessę strofującym okiem starszej siostry. Claire dobrze znała to spojrzenie. Często koncentrowało się właśnie na niej.

– Dawałam jej tylko małą radę.

– A jeśli ona ma już dość dobrych rad?

Claire nie wierzyła własnym uszom. Randa zawsze przejmowała się tym, że jej siostry igrają z ogniem, że nie słuchają głosu rozsądku, że wciąż pakują się w kłopoty. Dziś wydawała się tak beztroska, gdy zeskakiwała z ostatnich kilku stopni! Była w szortach i podkoszulku bez rękawów, przez ramię miała przewieszoną torbę plażową. Wystawał z niej ręcznik kąpielowy oraz podniszczony egzemplarz Lotu nad kukułczym gniazdem.

Tessa wychyliła się przez balustradę.

– Ja tylko myślę, że jeśli już Claire chce się zająć którymś z Taggertów, to powinna się skupić na Westonie.

Miranda stanęła jak wryta.

– Żartujesz!

– Ani trochę. Weston Taggert ma wszystkie te cechy, których brakuje Harleyowi. Jest przystojny, dobrze zbudowany, seksowny…

– W takim się zadurzyć to wpakować się w najgorsze bagno – wycedziła Miranda przez zaciśnięte zęby.

– Może ja lubię bagna i moczary? – droczyła się Tessa.

– Nie ten typ, Tesso. Mówię poważnie.

– Przecież nawet go nie znasz. Miranda zarumieniła się.

– To kanalia przez duże k.

– Uuu! – wykrzyknęła Tessa, promieniejąc satysfakcją, że udało jej się wyprowadzić z równowagi zawsze opanowaną Mirandę.

– Uwierz mi, to nicpoń.

– Dzięki za oświecenie! – Tessa pociągnęła kolejny łyk ze swej butelki.

– Harley to słodki dzieciak – Miranda, pogładziła Claire po ramieniu. – Jeśli go lubisz, w porządku, mogę to zrozumieć, nawet jeśli chodząc z nim, wywołujesz rodzinny skandal, ale Weston… – Lodowatym wzrokiem przeniknęła Tessę. – To najgorsze nieszczęście, jak może się przytrafić kobiecie. I głupie uprzedzenia taty nie mają tu nic do rzeczy.

– Patrzcie, kto tu nagle jest wyrocznią miłości! Ta, która nie umawia się z chłopakami.

– Pleciesz – mruknęła Claire.

– Ale to prawda. – Tessa przechyliła się przez poręcz z gładkiego drewna, opierając na niej piersi, a wolną ręką ściskając niedźwiedzia wyrzeźbionego na najbliższym słupku. – Skąd Randa może cokolwiek wiedzieć o facetach?

Miranda otwarła usta, ale pośpiesznie je zamknęła i pokręciła głową, jakby nie mogła uwierzyć, że jej siostra jest aż tak głupia.

– Sęk w tym, że Weston Taggert to niezły kąsek. – Tessa pobiegła w swoją stronę.

– Trzymaj się od niego z daleka – ostrzegła Miranda, zerkając na zegarek, i pognała do wyjścia.

– Co w nią wstąpiło? – spytała Claire, patrząc za starszą siostrą, która pędziła przez trawnik, nie zważając na spryskiwacze.

– Nie wiem. I mówiąc szczerze, nie obchodzi mnie to. Randzie zawsze coś nie pasuje.

– Po prostu jest rozważna.

– Ale nie dziś – krzyknęła Tessa z pierwszego piętra, zerkając przez okna holu. Lśniący camaro Z-28 Mirandy mknął po podjeździe. – Ostatnio się zmieniła. – W zamyśleniu ściągnęła usta. – Myślisz, że pojechała na randkę z tajemniczym ukochanym?

– Miranda? – Claire usiłowała sobie wyobrazić starszą siostrę na jakiejś romantycznej schadzce. – Nieee. Pewnie chce zdążyć do biblioteki przed zamknięciem.

– Nie sądzę – powiedziała Tessa, zadumanym wzrokiem spoglądając na tuman kurzu za samochodem mirandy.

– Taki pośpiech zdarza się tylko wtedy, kiedy w grę wchodzi chłopak. Claire nie uwierzyła Tessie, ale nie było w tym nic nadzwyczajnego.

Słowa najmłodszej siostry zawsze wydawały jej się mało wiarygodne. Jej zdaniem Tessa była wyjątkowo bezmyślna. Za to Mirandę uważała za chodzącą encyklopedię, może z pominięciem hasła „mężczyzna”. Tessa za bardzo skupiała się na sobie. Nie interesowało ją nic poza hollywoodzkimi plotkami, chłopakami i życiem towarzyskim Chinook, malutkiego miasteczka, które było jej centrum wszechświata. Matka usiłowała ją nauczyć dobrych manier obowiązujących w wyższych sferach Portland, Seattle czy San Francisco, ale Tessa lekceważyła jej napomnienia.

Miranda przez całe życie dążyła do zdobywania wiedzy, Tessa natomiast zawzięcie usiłowała zapomnieć nawet te wiadomości, które w ciągu beztroskich piętnastu lat swojego życia zdążyła przyswoić. Nigdy nie wątpiła, że jej przeznaczeniem jest być bogatą i rozpieszczaną. Była przekonana, że wszyscy ludzie, których zatrudniał jej ojciec – od Ruby Songbird po stróża Dana Rileya – stanowili jej osobistą służbę. Tessa była córką monarchy, królewną z bajki, ale – jak sądziła Claire – z żyłką buntu w królewskim krwiobiegu. Sama pewnie nie wiedziała, dlaczego zawsze sprzeciwiała się ojcu, który dawał jej wszystko, czego zapragnęła.

Starsza siostra martwiła się o katastrofę nuklearną na Three Mile Island, dotacje do cen na produkty rolne, zagrożone gatunki i prawa kobiet. Tessa nawet nie wiedziała o istnieniu takich problemów. Claire znajdowała się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy obiema siostrami.

Wciąż zastanawiając się nad uwagami Tessy, Claire wyszła; chciała być jak najdalej od miejsca kłótni. Pobiegła ścieżką w stronę molo. Motorówka ojca stała zacumowana przy brzegu, lekko się kołysała. Claire odwiązała cumę i stanęła za sterem. Szybko zapaliła silnik i skierowała łódkę w stronę wysepki na drugiej stronie jeziora. Właściwie trudno to miejsce nazwać wyspą, to raczej skrawek suchego lądu, na którym pośród wystających głazów rosło kilka drzew i kępki trawy. Ale było daleko od świata i ludzi i czasami – jak dziś, kiedy rodzina i Harley dali się Claire we znaki – pozwalało usłyszeć samego siebie.

Ryby podskakiwały, a mewy krzyczały, kiedy motorówka przecinała szklane lustro wody. Wiaterek muskał jej twarz. Było jej tak lekko, kiedy pełną piersią wdychała powietrze pachnące wodą! Zwolniła, skierowała łódkę do piaszczystej zatoczki i zgasiła silnik. Jak zwykle przywiązała łódź do wygiętego drzewa, którego gałęzie zwisały nad wodą. Brodząc po kostki w wodzie, ruszyła do brzegu. W górze zataczał koła jastrząb, a w wodzie widać było jego odbicie. Na chwilę osłoniła oczy przed słońcem, żeby popatrzeć na ptaka, zanim weszła na zarośniętą ścieżkę. Mokre stopy szybko pokryła gruba warstwa piachu.

Wspinając się na górę, myślała o Harleyu. Odkąd tylko zaczęli ze sobą chodzić, nękały ją plotki, że nadal coś go łączy z Kendall.

– Brednie – mruknęła, ale nie mogła się pozbyć drzazgi wątpliwości, która tkwiła gdzieś w głębi serca. Wydawało jej się, że te insynuacje rozpowszechniał jej ojciec, który bezceremonialnie zabronił spotkań z kimkolwiek o nazwisku Taggert. Wydawało się, że tylko matka rozumie jej problem.

– Harley Taggert jest przystojny i bogaty. Zawsze będzie w stanie o ciebie zadbać – powiedziała pewnego ranka Dominique, układając kwiaty w kryształowej wazie na stole w jadalni. – Mogłaś trafić gorzej. – Na sekundę jej dłonie zastygły w bezruchu. Zapatrzyła się w wiekową cedrową ścianę, którą zdobiło kilka obrazów. – I nie tyle jest to kwestia miłości, co przetrwania.

– Słucham?

– Wiem, wiem. Myślisz, że kochasz młodego Taggerta. – Uśmiech Dominique zdradzał smutek i zmęczenie życiem. – Ale wydaje mi się, że opierasz to przekonanie na błędnych przesłankach. Fakt, że ojciec zabrania ci się z tym chłopcem spotykać, czyni go jeszcze atrakcyjniejszym w twoich oczach.

– Nie, mamo, ja kocham…

– Oczywiście. Ale trzymajmy się realiów, dobrze? Jeśli wyjdziesz za Harleya albo za innego mężczyznę o takiej pozycji majątkowej, nigdy nie będziesz musiała nawet kiwnąć palcem, nie będziesz zmuszona trzymać się miejsca pracy, martwić się o to, co jutro włożysz do garnka. Nawet jeśli to małżeństwo nie będzie udane, nie stanie ci się krzywda.

– Mamo, to nie tak!

– Nie? – Długie palce Dominique wyrwały brązowy liść z łodygi jednej z róż. – To dobrze. Ale dobre rady nie zaszkodzą ani tobie, ani twoim siostrom. Co do Mirandy… cóż, niewątpliwie jest dziwaczką. Przez cały czas coś czyta i nie wiem, czy kiedykolwiek się zmieni. A Tessa? Ta dziewczyna powinna zażywać valium, przysięgam! Jest taką… buntowniczką i dzikuską. Nie wie, czego chce od życia. Martwię się o nią, o was wszystkie. Ale widzę, że ty przynajmniej masz w życiu jakiś cel i rozumiesz, że to właśnie małżeństwo określa kobietę.

– A więc nie należysz do NOK? – Miranda właśnie przechodziła przez pokój. Miała tak zaciśnięte zęby, że jej podbródek zbielał. Palce zacisnęła na oparciu jednego z miękko wyściełanych krzeseł. – Pamiętasz, Narodowa Organizacja Kobiet.

– Żałosna organizacja utworzona przez jęczące kobiety, które nie znają swojego miejsca w życiu.

– Czy nigdy nie chciałaś być wyzwolona?

– Wielkie nieba! Nie! – Dominique śmiała się ze swojej najstarszej córki. – Pewnego dnia zrozumiesz, Mirando, że mężczyźni i kobiety nie są równi.

– Ale powinni mieć równe prawa.

– Ja tak nie uważam. Te wszystkie ruchy wyzwolenia kobiet tylko dolewają oliwy do ognia. Co się ze mną stanie, jeśli mój mąż się ze mną rozwiedzie? Czy dostanę jakieś alimenty? Nie, jeśli te krzyczące feministki dojdą swoich praw.

– Nie mogę w to uwierzyć – odparła Miranda. – Mamo, jest rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty. Na litość boską, średniowiecze już mamy za sobą!

Dominique nie była przekonana.

– Ale kobiety będą zawsze potrzebować mężczyzn po to, żeby im zapewniali utrzymanie.

– Trzymajcie mnie! – wyszeptała Miranda.

– Kobiety zadbałyby o lepszą przyszłość dla siebie, gdyby uważniej dobierały sobie partnerów.

– Tak jak ty sobie wybrałaś – odpaliła Miranda, a w oczach Dominique pojawiła się iskra bólu. Miranda współczuła jej.

– Tak – odparła z dumą Dominique.

– Jesteś żałosna. – Dlaczego Miranda jest taka nieczuła i bezlitosna? – Słyszałam, jak płaczesz po nocach, mamo – powiedziała Randa łagodniejszym tonem. – Wiem, że jest ci niełatwo.

Dominique nagle się wyprostowała, jakby w miejscu kręgosłupa miała kij.

– Nie jest też łatwo być biedną i zniżać się najgorszych prac, byle tylko przetrwać. – Ściągnęła usta, zamrugała i znów zajęła się wazą z kwiatami. – Jeśli mi nie wierzysz, pomyśl o Alice Moran, no wiesz, kobiecie, która mieszkała z tym wulgarnym kaleką po drugiej stronie jeziora.

– Znasz ją? – Claire zdębiała. Nie sądziła, że którekolwiek z jej rodziców poznało rodzinę Kane’a.

– Słyszałam o niej. Jej mąż (przypuszczam, że jeszcze się nie rozwiedli, mimo iż opuściła jego i syna), w każdym razie Hampton zamierza do końca życia włóczyć waszego ojca po sądach z powodu tego wypadku. Alice Moran to tylko jedna z wielu kobiet, które biednie wyszły za mąż i słono za to zapłaciły.

– A ty jesteś przykładem kobiety, która dobrze wyszła za mąż i słono za to zapłaciła – mruknęła Miranda, popychając wahadłowe drzwi do kuchni – Nie słuchaj jej – ostrzegła matka Clair. – Obawiam się, że biedna Randa będzie musiała wiele się nauczyć na własnych błędach. A ty się trzymaj Harleya Taggerta. Wszystko się ułoży.

Jednak się nie ułożyło. Nic się nie układało. Claire nie pamiętała już, kiedy ostatnio widziała się z Harleyem, ale wydawało się jej, że ich rozłąka trwa wieki. Tymczasem nawet kilka razy spotkała się z Kane’em. Kane Moran wydawał się jej cieniem. Odnosiła wrażenie, że pojawia się wszędzie tam, gdzie jest ona. Trudno jej się było do tego przyznać, ale… na swój sposób intrygował ją. Trochę. W nim zobaczyła to wszystko, czego brakowało Harleyowi – był biedny, pewny siebie, a jego stosunek do świata można było określić słowami „mam to gdzieś”. W dodatku jego oczy zdawały się widzieć nie tylko jej powierzchowność, lecz także głęboko ukryte, prawdziwe ja. Przerażające było to, jak przy nim się czuła: cała rozedrgana, podenerwowana, nastawiona obronnie. Czasem się nawet zastanawiała, jak by to było, gdyby ją pocałował, ale szybko otrząsała się z takich myśli ze względu na Harleya.

Napominała siebie, że jest ktoś, kogo kocha.

Że wyjdzie za tego mężczyznę.

Zaciskając zęby, podjęła niezłomne postanowienie, że wybije sobie z głowy Kane’a Morana.

Ale jej się nie udało.

Bo on tu był, na tej wyspie.

Minęła zakręt ścieżki i… Tuż przed nosem, na najwyższym punkcie tego skalistego kawałka lądu zobaczyła swoją nemezis – chłopaka, który stawiał znak zapytania przy wszystkich jej dotychczasowych marzeniach, Kane’a Morana.

Miał na sobie wyłącznie znoszone spodenki z dżinsów, którym obciął nogawki, a jego włosy były jeszcze mokre; musiał pływać. Leniwie rozciągnął się na gładkim głazie.

Przez moment stała jak wryta i zastanawiała się, czy nie uciec, ale już ją zauważył. Przymrużył oczy i popatrzył na nią tak, jakby się jej spodziewał. Miała zamiar go zapytać, co tu robi – w końcu wyspa była własnością jej ojca – ale nie chciała, żeby ją wziął za osobę drobiazgową. Poza tym już wcześniej widywała go na własnym terytorium. Zachowywał się tak, jakby nie odczuwał potrzeby przestrzegania jakichkolwiek granic wyznaczonych przez ludzi.

– Czyżby się tu pojawiła księżniczka? – wycedził. Poczuła, jak jej się napinają mięśnie pleców. Leżał wsparty na łokciach i przyglądał się jej oceniającym wzrokiem. Słońce złociło jego opalone umięśnione ciało.

– Już ci mówiłam, że nie jestem księżniczką.

– Fakt. – Zeskoczył z kamienia.

– Co tu robisz?

– Rozmyślam nad swoim życiem – odparł poważnie, ale pozwolił sobie na krzywy półuśmieszek, z którym wydał się Claire o wiele bardziej seksowny.

– A naprawdę? – upierała się. Stała w cieniu samotnego cedru. Przy Moranie czuła się nieswojo. Miała wrażenie, że ją prześladuje. Udaje zainteresowanie i usiłuje nawiązać rozmowę po to, żeby przeprowadzić wywiad na temat ostatniej sprawy, jaką jego ojciec wytoczył przeciwko rodzinie Hollandów.

– Zastanawiam się, czy Wuj Sam mnie potrzebuje.

– Wojsko? – Na tę myśl zrobiło jej się zimno, choć sama nie wiedziała dlaczego. Pomasowała dłońmi ramiona. Przyglądał, jej się tak przenikliwie, że chciała uciec od tego spojrzenia. – Masz zamiar się zaciągnąć?

– Dlaczego nie? – spytał, unosząc jedno umięśnione ramię. – Wojny nie ma.

– Jak wybiorą Reagana, to wszystko może się zmienić. Zaśmiał się.

– Co ty wiesz o polityce?

– Niewiele, ale… – Zabrakło jej słów. Zawsze mieszkał po drugiej stronie jeziora i chociaż prawie go nie znała, uważała go za nieodłączny element krajobrazu Chinook. Ludzie przez cały czas odjeżdżali. Dzieciaki kończyły szkołę średnią i jechały na studia albo szukać pracy. Niektórzy się żenili i zmieniali miejsce zamieszkania. Jednak z jakiegoś powodu, którego nie zamierzała roztrząsać, Claire myślała, a może miała nadzieję, że Kane zawsze będzie blisko. Świadomość, że mieszka po drugiej stronie jeziora, była tyleż niepokojąca, co pocieszająca. – Dlaczego do wojska?

– Czy to nie jest oczywiste? – spytał, przestając się uśmiechać. Błękit nieba przecięła biała smuga po samolocie. – Żeby się stąd wydostać. – Skrzywił się, patrząc pod słońce, które zaczynało już zachodzić. – Chcę zwiedzić świat, zarobić na studia i takie tam bzdury, o których trzeba będzie powiedzieć komisji rekrutacyjnej.

– A co z twoim tatą? – spytała, niewiele myśląc.

– Poradzi sobie. – Ale między jego brwiami pojawiły się dwie głębokie zmarszczki. – Zawsze jakoś daje sobie radę. – Palcem u nogi kopnął kamyk, który stoczył się do wody, po drodze obijając się o skały. – A gdzie ukochany?

– Słucham?

– Taggert – wyjaśnił.

Claire poczuła, jak od karku aż po czoło powoli oblewają żar.

– Nie wiem. Chyba pracuje.

– Tak to nazywasz? – Kane pokręcił głową i cynicznie się roześmiał. – Wszyscy inni pracownicy tartaku Taggertów urabiają sobie ręce po łokcie przy ciężkiej fizycznej robocie. Ale Weston i Harley są przecież następcami tronu, dziedzicami i już mają złote tabliczki z imionami na drzwiach własnych biur. Weston dyktuje pięćdziesięciopięcioletnim kierownikom, jak mają wykonywać swoje zadania w zielonych górach. A Harley… – Podrapał się po brodzie i pokręcił głową. – Właśnie, co on naprawdę robi w tej firmie?

– Nie wiem – przyznała Claire.

– Założę się, że sam Harley nie umiałby ci odpowiedzieć na to pytanie.

– Nie rozmawiamy o jego pracy.

– Nie? – spytał, unosząc jedną brew i podchodząc. Stanął w cieniu tuż przed nią. Jego twarz była tak blisko, że czuła woń wody po goleniu, wymieszaną z zapachem dymu papierosowego. Nie mogła odwrócić wzroku od jego mocno zarysowanej szczęki. Po szyi spływały mu z włosów krople wody. Ścisnęło ją w dołku, zabrakło tchu. – To o czym rozmawiacie, ty i książę Harley?

– To naprawdę nie twój interes. Harley…

– Harley mnie obchodzi tyle co zeszłoroczny śnieg. – Jego oddech, cieplejszy od powietrza, pieścił jej twarz. Ale ty… – Podniósł rękę i nawinął kosmyk jej włosów na palec ze zrogowaciałym naskórkiem. – Nie wiadomo dlaczego, cholera, trochę mnie obchodzisz. – Wykrzywił kącik ust, jak gdyby sam się z siebie śmiał. – To przekleństwo, które chodzi za mną krok w krok.

Oblizała wargi. Zauważył to i miotając serię niecenzuralnych słów, opuścił ręce i odwrócił się, jak gdyby ten gest mógł odczynić urok, który ktoś rzucił w cień samotnie rosnącego drzewa. Gdy odchodził, mięśnie jego pleców były napięte.

– Kane… – Boże, dlaczego go zawołała? Nie chciała w ogóle mieć z nim do czynienia, a jednak była w nim jakaś ciemna strona, która przemawiała do podobnego zakamarka jej własnej duszy.

Obejrzał się przez ramię. Jego dziwnie zagubione spojrzenie sprawiło, że zadrżało jej serce. Zniknął arogancki zuchwalec, a zamiast niego pojawił się onieśmielony chłopak, prawie mężczyzna.

– Zostawmy to, Claire – powiedział i poszedł w stronę wysokiego brzegu, gdzie jednym zwinnym ruchem uniósł opalone ręce, odbił się od skały i zanurkował sześć metrów w głąb spokojnego jeziora.

Osłaniając ręką oczy, patrzyła, jak się wynurza i miarowo, pewnie płynie do brzegu, gdzie w obskurnej małej chacie czekał na niego ojciec.

Harley zerknął na zegarek i zaczął bębnić palcami o biurko. Siedział w swoim biurze, którego nie znosił. Pomieszczenie znajdowało się w parterowym budynku naprzeciwko tartaku. Panowała tu ciasnota – pełno było segregatorów i tanich funkcjonalnych mebli. Rozluźnił węzeł krawata i poczuł, jak pot spływa mu po szyi, choć włączony na maksymalne obroty wentylator szumiał przy oknie i rozdmuchiwał chłodne powietrze po pokoju, który wyznaczył mu ojciec. A niech to wszystko diabli! Wciąż czuł się nieswojo i rad by oślepnąć, żeby nie widzieć ludzi w twardych kaskach, którzy rzucali przeciągłe spojrzenia w jego stronę, kiedy przychodzili na swoje zmiany lub na przerwach. Usiłowali skrywać uśmiechy, żując grube zwitki tytoniu, ale Harley wiedział, że się z niego śmieją, a nawet – a jakże! – pogardzają nim. Instynktownie wyczuwali, że nie został stworzony do tego, żeby być ich przełożonym.

Pewnego razu, kiedy szedł do samochodu po pracy, zobaczył, jak Jack Songbird, jeden z pracowników tutejszego tartaku, za pomocą scyzoryka usiłuje otworzyć automat z napojami, który stał za suszarnią. Gdy ich spojrzenia się spotkały, Harley skrzywił się i zamiast zrobić Jackowi awanturę, patrzył mu w oczy. Tymczasem zamek puścił.

Szkody wyniosły mniej niż dwadzieścia dolarów. Od tego czasu za każdym razem, kiedy Harley był zmuszony spojrzeć w oczy Jackowi, widział w jego wzroku drwinę i pogardę. Żałował wtedy, że nie zwolnił czerwonoskórego gnoja od razu, kiedy go przyłapał na gorącym uczynku. Byłoby już po krzyku. A tak obelżywa obecność Jacka przypominała mu, jak bardzo jest słaby. Nie był w stanie powstrzymać Indianina przed drobną kradzieżą, więc jak miał trzymać w ryzach robotników, z których każdy mógł wziąć go na ręce i podrzucać nim jak małą piłeczką.

Nie, nie był stworzony do tej pracy. Mocniej pociągnął za węzeł krawata i wcisnął teczkę „BEST Surowce drzewne” na miejsce, do przenośnego segregatora. Godzinami ślęczał nad fakturami, wpatrując się w liczby oznaczające wyniki dostaw tarcicy do pięciu odbiorców Besta z okolic Portland. Dane dotyczyły transakcji z ostatnich trzech miesięcy. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Jeny Best wycofuje swoje interesy z Taggert Industries. Best był wieloletnim klientem, ale – z jakiegoś tajemniczego powodu – zdecydował się przenieść swój kapitał gdzie indziej.

Prawdopodobnie do Dutcha Hollanda. Prawdopodobnie ten sukinsyn zaniżył ceny, choć miał tylko kilka nędznych tartaków blisko Coos Bay. Co za burdel!

Teraz zadaniem Harleya było udobruchanie Jeny’ego, żeby kontynuował współpracę z Taggert Industries, firmą godną zaufania. Co za syf! Chwycił za telefon, wykręcił numer i połączył się z sekretarką Besta. Poczuł niezmierną ulgę, kiedy się dowiedział, że pan Best wróci dopiero w poniedziałek. Gdy skończył rozmowę, zauważył plamy potu na słuchawce.

Znów spojrzał na zegarek. Wytarł dłonie o spodnie i po cichu zaklął. Weston wpadał i wypadał, kiedy mu się podobało, nie zważając na ustalone godziny pracy. Stary to tolerował. Ale z Harleyem było inaczej. Nigdy nie błyszczał – ani w sporcie, ani w szkole, ani w pracy. W każde zadanie musiał wkładać więcej wysiłku, poświęcać na nie więcej czasu, całować więcej tyłków.

A niech to! Wieczorem wybierał się na spotkanie z Claire i nie obchodziło go, co jego ojciec na ten temat powie. Już wstał z krzesła i sięgał za klamkę, kiedy usłyszał przez interkom głos sekretarki.

– Panie Taggert?

– Słucham.

– Na drugiej linii ma pan rozmowę.

Harley osłupiał. A jeśli to Jeny Best? Co ma powiedzieć temu człowiekowi? Jak zatrzymać klienta? Nie był sprzedawcą i nigdy nim nie będzie.

– Dzwoni panna Forsythe.

Harley zapragnął zapaść się pod ziemię i umrzeć. To było gorsze niż udawanie, że zależy mu na cenie tarcicy. Dlaczego Kendall bez przerwy go ściga? Czy nie dociera do niej, że to koniec? Chwycił słuchawkę.

– Cześć – burknął.

– Och, Harley. Tak się cieszę, że cię zastałam. – Wyobraził sobie jej twarz, nieskazitelnie błękitne oczy, zaróżowione policzki i nadąsane usta.

– Co się stało? – Wcale go to nie interesowało. Oczyścił paznokieć z brudu.

– To, że… że muszę się z tobą zobaczyć.

– Kendall, przestań. Przecież ci mówiłem…

– To ważne, Harley. Nie zadzwoniłabym do pracy, gdyby tak nie było.

O cholera! Zaszła w ciążę! Kolana się ugięły pod Harleyem i musiał się oprzeć o biurko. Zrobiło mu się słabo i miał wrażenie, że za chwilę zwróci lunch.

– O co chodzi?

– Nie chcę o tym rozmawiać przez telefon. Spotkajmy się dziś wieczorem w letnim domu mojego ojca.

– Nie mogę. Sekunda.

– Proszę!

– Jestem zajęty.

– Harley, posłuchaj. To sprawa życia i śmierci. – Jej głos był zdesperowany.

Dziecko. Była w ciąży i rozważała kwestię aborcji.

– Do zobaczenia o ósmej.

– Nie mogę.

– Naprawdę nie masz wyboru – wykrztusiła i z trzaskiem rzuciła słuchawkę.

Przez sekundę wydawało mu się, że za chwilę umrze. Ciemno mu się zrobiło przed oczami i pomyślał, że traci wzrok. Ale powoli chwytał oddech. Kendall miała rację – musi się z nią spotkać. Drżącymi palcami odgarnął włosy z twarzy i usiłował się pozbierać.

Kiedy wychodził z biura, udało mu się pomachać na pożegnanie siedzącej za biurkiem sekretarce. Nazywała się Linda… Jakoś tam. Tleniona, gruba czterdziestka, ale miła i na tyle kompetentna, żeby nie pokazać, że śmieje się z niego, a nie do niego. Daj spokój, Taggert, przecież jesteś tu szefem.

Żwir chrzęścił pod włoskimi mokasynami na pustym parkingu. Zakurzony asfalt był pełen wybojów. Żadne drzewo nie śmiało rzucić cienia w miejscu, którego przeznaczeniem było zmieniać leśne giganty w deski. Świeży zapach trocin mieszał się z intensywnym odorem diesla. Harley nienawidził go z całych sił.

Jego ojciec, podobnie jak Dutch Holland, był prezesem korporacji składającej się z wielu oddziałów. Ten tartak był tylko jedną z małych firm, które łączyła nazwa Taggert Industries. Wydawało się śmieszne, że Harley musi tu tkwić, kiedy można było zarządzać którymś z ośrodków wypoczynkowych albo jedną z restauracji.

– Dobrze ci to zrobi – wyjaśnił Neal, zlecając Harleyowi pracę na okres wakacji. – Pobędziesz trochę z ludźmi, którzy stanowią trzon tej firmy. Następnego lata będziesz mógł pracować w kurorcie w Seaside.

Obiecanki cacanki, pomyślał Harley, wkładając okulary przeciwsłoneczne. Na parking wjeżdżał porsche, kabriolet Westona!

Na siedzeniu pasażera siedziała młodsza siostra Jacka Songbirda, Crystal, z którą Weston od czasu do czasu się umawiał. Palcami wybijała rytm piosenki Hungry heart Bruce’a Springsteena. Jej czarne włosy połyskiwały błękitem w popołudniowym słońcu. Udała, że nie widzi Harleya.

Weston natychmiast wysiadł z samochodu i ruszył w stronę młodszego brata, jakby miał do niego ważną sprawę. Szedł przez parking z gniewną miną i zaciśniętymi pięściami. Wszystko wskazywało na to, że jest w bojowym nastroju.

Got a wife and kid in Baltimore, Jack… [Mam żonę i dzieciaka w Baltimore, Jack…]

Harley wziął się w garść na tyle, że mógł pokazać bratu twarz. Weston miał usta białe z wściekłości.

– Gdzie tata? – spytał.

– Nie tutaj.

– Jesteś pewny? – spytał Weston i mruknął pod nosem: – A to skurczybyk! Dzwoniłem do biura w Portland i… Psia kość, tam mi powiedzieli, że jest tutaj!

– Co w ciebie wstąpiło?

Weston obiema rękami przygładził włosy i zerknął przez ramię na Crystal, ale najwyraźniej nie zwracała na niego uwagi. Przyglądała się swojemu odbiciu we wstecznym lusterku i nakładała kolejną warstwę błyszczku.

Everybodys got a hungry heart.[Wszyscy mają wygłodniałe serca.]

– Cholera, zawsze to samo. – Wytarł dłonią pot z czoła.

– Co takiego?

Oczy Westona zmieniły się w szparki.

– Plotki.

– Pio… Aha, o to chodzi? – Harley w końcu zrozumiał. – O to, że tata ma nieślubne dzieci?

– Tylko jednego. Syna.

– Jeśli wierzyć plotkom, to tak. – Harley uważał całe to gadanie na temat Neala Taggerta jako babiarza za wyssane z palca. I po co się czymś takim przejmować?

– Nie przeszkadza ci to?

– Śpię spokojnie, jeśli już o to chodzi.

– Nie zdajesz sobie sprawy, że jeśli ten gość, ten przyrodni bękart, zechce dochodzić swego, może zabrać część naszego majątku?

– I co z tego?

– Chryste, Harley, czy z ciebie naprawdę taki kretyn? W Harleyu zagotowała się krew.

– Po prostu nie martwię się rzeczami, na które nie mam wpływu. Od kogo to słyszałeś tym razem? Od jakiegoś typa na bani w miejscowym barze? Czy w Stone Illehee? – Bo Dutch Holland zawsze gotów jest rozsiewać plotki na temat naszego taty. A może od którejś z plotkarek, które ciągle stoją pod kawiarnią?

– Nie – wycedził przez zęby Weston. Na jego twarzy malowała się pogarda dla młodszego brata. – Tym razem usłyszałem to od mamy.

Harley roześmiał się.

– Świetnie. Jakby nigdy nie próbowała cię zdenerwować! Nie wiem, co zaszło między wami, ale matka znajduje wielką uciechę w doprowadzaniu cię do białej gorączki.

– A niech cię, Harl, jesteś beznadziejny! – Weston mocno zacisnął powieki i pokręcił głową, jakby się zastanawiał, jak to możliwe, że są ze sobą spokrewnieni.

– A ty porywasz się na wiatraki. I co byś zrobił, gdyby tata tu był? Oskarżyłbyś go o kolejny cios w jedność rodziny?

– Po prostu zapytałbym go, jaka jest prawda.

– Dobry sposób, żeby dać się wydziedziczyć, Wes. A obaj dobrze wiemy, że przenigdy nie zrobiłbyś czegoś, co by mogło pozbawić cię twojej lwiej części majątku Taggertów.

– Przynajmniej nie siedzę z założonymi rękami i nie czekam, aż pieczone gołąbki same mi wpadną do gąbki.

– Ja na nic nie czekam.

Weston rzucił okiem na jaguara Harleya i na grubą warstwę trocin, która osiadła na jego nieskazitelnym lakierze.

– No tak, pewnie. Nieważne. Później złapię starego.

– Koniecznie go złap. Aha, przy okazji: nie zapomnij pozdrowić od nas przyrodniego brata.

– Idź do diabła, Harl.

Harley zachichotał, kiedy Weston odwrócił się w stronę swojego sportowego samochodu i Crystal. Tak rzadko udawało mu się go rozzłościć, że widok zdenerwowanego brata był jak balsam dla jego skołatanego serca.

Przenikliwy pisk opon oznaczał, że porsche Westona właśnie wyjeżdża z parkingu. Za siatkowym ogrodzeniem, na którym wisiały okazałe znaki mówiące o bezpieczeństwie pracy, przychodzą właśnie robotnicy na nową zmianę. Harley pośpieszył w stronę samochodu. Nie chciał wdawać się w wymuszoną pogawędkę z żadnym z nich. Bynajmniej nie był snobem. Po prostu nie chciał mieć z nimi nic wspólnego.

Pośród zgrzytania pił, krzyków brygadzistów i warkotu ciężarówek, przywożących surową tarcicę lub wywożących budulec drzewny, mężczyźni w czystych flanelowych koszulach i drelichach zakładali kaski i zastępowali kolegów całych w trocinach i kurzu.

Harley otworzył kluczykiem drzwi swojej chluby i radości – jaguara XKE w kolorze leśnej zieleni, który potrafił rozwinąć maksymalną prędkość w czasie szybszym niż jeden oddech. Samochód stał pomiędzy starym pikapem dodge i zakurzonym kombi z napisem „umyj mnie” na tylnej szybie. Ciemnozielony jag błyszczał niczym szmaragd w żwirze. Harley wślizgnął się za kierownicę i zapalił silnik.

Czterdzieści koni mechanicznych przygotowało się dojazdy. Za kilka minut opony będą piszczały na asfalcie, a Harley stanie się panem własnego losu i kowalem swego szczęścia.

A potem, niech to licho, trzeba będzie się spotkać z Kendall.

3.

Boże, pomóż mi – mruknęła Kendall. Przechadzała się po tarasie daczy domu na plaży, własności ojca, trzymając się za brzuch. Dlaczego po prostu nie pozwoli Harleyowi odejść? Skąd ta obsesja na jego punkcie? Paige miała rację, Kendall Forsythe może mieć każdego chłopaka, którego zapragnie. Ale jedynym godnym jej pragnień jest Harley Taggert.

Chodzi nie tylko o jego nazwisko, ale przede wszystkim o to, że jest miły i słodki… Cóż, przynajmniej taki był. Dopóki nie spotkał Claire Holland, tej bezwartościowej szarej myszki. Cóż on takiego w niej zobaczył?

Kiedy Kendall się dowiedziała, że ma zamiar z nią zerwać, postawiła wszystko na jedną kartę. Zapragnęła wyjść za Harleya Taggerta i nie dopuszczała do siebie myśli, że może jej się to nie udać.

Brzuch ją rozbolał, a łzy cisnęły się pod powieki. Obiema rękami chwyciła się barierki i przyglądała się ruchomym wydmom pokrytym kępami trawy, które przesuwały się ku coraz ciemniejszym wodom Pacyfiku. Widok rozpostartego aż po horyzont oceanu zawsze działał na nią uspokajająco, pomagał jej spojrzeć na życie z odpowiedniej perspektywy Ale nie tego wieczoru, kiedy wszystko wymknęło się spod kontroli. Jakaś para przeszła po plaży, trzymając się za ręce, śmiejąc się i zostawiając ślady bosych stóp na mokrym piasku. Spienione fale tańczyły wokół ich kostek. Rasowy seter irlandzki hasał w płytkiej wodzie, goniąc za patykami, które rzucał mężczyzna i z powrotem przynosząc mu je w zębach.

Kochankowie wydawali się tacy szczęśliwi. Tak jak kiedyś ona i Harley. Zanim pojawiła się Claire. Gardło Kendall się ścisnęło i z trudem tłumiła płacz. Nigdy w życiu nie czuła się taka bezradna i nigdy niczego aż tak rozpaczliwie nie pragnęła.

Usłyszała, że przed domek zajechał jakiś samochód, i kiedy otworzyła rozsuwane drzwi, usłyszała kroki na schodach. Serce jej podskoczyło. Przyjechał! Nadal mu zależy na niej!

– Harley! – krzyknęła, ale ledwie wypowiedziała to imię, na horyzoncie pojawił się Weston, wysoki do nieba przystojniak szczerzący zęby w luzackim uśmiechu. – Ooo – nie kryła głębokiego rozczarowania.

– Pomyślałem sobie, że pewnie tu jesteś.

– Czy… czy to Harley cię tu przysłał?

Usta Westona wykrzywił ten sam uśmiech, którym skruszył o wiele więcej kobiecych serc, niż na to zasługiwał.

– Nie. Przyjechałem tu z własnej woli.

– Ale skąd wiedziałeś, że…

Oparł się biodrami o balustradę i skrzyżował ręce na piersi.

– Kiedy zostawiasz wiadomość w biurze, wieść się roznosi.

– Nie zostawiałam…

– Nieważne. – Machnął ręką. – Wpadłem tylko, żeby ci dać dobrą radę.

Nastroszyła się.

– Nie przypominam sobie, żebym cię o nią prosiła.

– Wierz mi, potrzebujesz jej – westchnął i spojrzał jej w oczy. – Wiesz, Kendall, jestem zaskoczony twoim postępowaniem. Zawsze myślałem, że z ciebie rozsądna dziewczyna, która wie, czego chce, i umie podjąć odpowiednie kroki, żeby to osiągnąć.

– Jeśli chodzi o Harleya, nie potrafię tego.

– Dlaczego?

– To nie takie proste.

– Proste jak dwa razy dwa. Drżącymi palcami przygładziła włosy.

– Jak?

– Cóż, wykorzystaj fakt, że nie jest aż tak bystry… I nie sprzeczaj się ze mną o ten drobiazg, dobrze? – Chciała zaprzeczyć, ale podniósł rękę w geście protestu. – Oboje znamy jego ograniczenia. – Na jego ustach pojawił się cyniczny uśmiech.

– To jaka jest twoja rada?

– Wpadnij.

– Co takiego? Czy się nie przesłyszałam?

– Zajdź w ciążę.

W zamyśleniu zmarszczyła usta.

– Nigdy bym nie mogła…

– Ależ oczywiście, że mogłabyś – uciął ze znużoną miną. – Przypadkiem usłyszałem twoją ostatnią z nim rozmowę. Założyłaś mu pętlę, a teraz dokończ dzieła. – Usiadł na poręczy tyłem do oceanu i wpatrywał się w nią. – Nie mów mi, że nie masz śmiałości, Kendall, bo w to nie uwierzę. Jesteś kobietą, która wie, czego chce, i potrafi to osiągnąć.

Przygryzła wargę i zastanawiała się.

– A jeśli… Jeśli nie jestem w ciąży?

– No to bądź.

Nigdy nie uważała Westona za idiotę, ale zachowywał się tak, jakby jej radził użyć czarodziejskiej różdżki i…

– Nie mogę tak po prostu udawać.

– Nie powiedziałem „udawaj”, tylko „bądź w ciąży”.

– Podejrzewam, że do tego będę potrzebować Harleya.

Weston przyglądał jej się tak, jakby ją uznał za wyjątkowo mało rozgarniętą osobę.

– Daj spokój, Kendall. Harley to mięczak, wszyscy to wiedzą. Musisz go tylko uwieść.

– Uwieść go? Tak po prostu?

– Wierz mi. Nie będzie w stanie odmówić.

Rozważyła jego sugestię. Musiała przyznać, że była w niej jakaś logika, ale nie chciała korzystać z rad Westona. Nigdy niczego nie robił bezinteresownie. Musiał mieć w tym jakiś osobisty cel. Zmierzyła go wzrokiem i poprawiła parasol nad stolikiem balkonowym.

– Dlaczego ci na tym tak zależy? – spytała.

Przez ramię zerknął na ocean, jak gdyby ważył słowa.

– Przypuszczam, że nie uwierzyłabyś mi, gdybym powiedział, że robię to, mając na względzie dobro brata?

– Bo nie wierzę. Wymyśl coś lepszego. A najlepiej powiedz, jaki ty masz w tym interes.

– No dobrze. Harley to ciemięga. Teraz zamarzyła mu się Claire Holland, plecie o ślubie z nią…

Kendall poczuła ostre ukłucie w sercu. Harley ani razu jej o tym nie wspomniał.

– A to by była katastrofa – ciągnął Weston.

– Dla ciebie?

– Zgadza się. Dla całej rodziny. Tata jest tak zapracowany, że ledwie zipie. Staruszek doigra się zawału serca albo wylewu. Paige jest zdenerwowana. Zresztą dam głowę, że Dutcha to nie zachwyca bardziej niż nas wszystkich. Odnowią się dawne waśnie i mój stary pewnie tego nie przeżyje.

Zabrzmiało to mało przekonująco. Weston nigdy zbytnio się nie troszczył o nikogo z rodziny. Zawsze uznawał się za numer jeden i nigdy nie było w jego życiu numeru dwa ani trzy.

– Tu chodzi o coś jeszcze, prawda? I to coś bardziej dotyczy ciebie. Na mocnej męskiej twarzy zadrgał mięsień.

– Harley nie może mieć tej Holland.

– Dlaczego nie?

Przymrużył oczy i spojrzał jej w twarz.

– Bo nie zasługuje na żadną z nich, nawet na Claire.

– Ale na mnie, owszem! – Czy tu po to przyjechał, żeby ją obrażać?

– Słuchaj, sugeruję ci tylko sposób na uzyskanie tego, czego pragniesz.

– Po to, żeby Harley nie ożenił się z Claire i nie pokrzyżował twoich planów?

– Mniej więcej.

– A jeśli on nie da się uwieść?

– Zdobądź sfałszowany wynik testu ciążowego, weź z nim ślub, a w noc poślubną zajdź w ciążę. Pomyśl, Kendall, to nie jest tak skomplikowane jak operacja mózgu.

Przygryzła wargę.

– A jeśli zajdę w ciążę dopiero po trzech, czterech miesiącach od dnia ślubu? Będzie wiedział, że…

Weston zaklął po cichu. Zmierzył ją jeszcze bardziej przenikliwym spojrzeniem.

– Chcesz, żeby dziecko zaklepało układ?

– Myślę, że… tak.

– To ja ci je zrobię.

– Co takiego? – W ustach jej zaschło. Nie mogła uwierzyć własnym uszom.

– Sprawię, że będziesz w ciąży. – Zeskoczył na podłogę i podszedł do niej. Mimo że nim pogardzała, po plecach przebiegł jej dreszcz.

– Ty?

– Mam ten sam garnitur genów co Harley. Tę samą grupę krwi. Nie będzie mógł się wyprzeć ojcostwa.

– O Boże! – Serce jej biło jak oszalałe, gdy przeszywał ją wzrokiem. – A co… ty byś z tego miał? – Jednym spojrzeniem omiótł całe jej ciało i znów popatrzył w oczy.

– Twoją dozgonną wdzięczność i przywiązanie.

– Nie sądzę, że mogłabym…

– Nawet po to, by zostać żoną Harleya? – Ujął jej rękę, podniósł ją do swoich ust i pocałował wewnętrzną część dłoni.

Kolana się pod nią ugięły, ale wyrwała mu dłoń, jak by ten pocałunek poparzył jej skórę.

– To obłęd. Nie ma mowy…

– Pomyśl. Będziesz panią Harleyową.

– Z naszym dzieckiem?

– Mogłabyś poronić…

O mało nie zwymiotowała. Szybko zasłoniła dłonią usta.

– Jesteś tak zdemoralizowany, że to przechodzi ludzkie pojęcie.

– Po prostu usiłuję ci pomóc. – Odwróciła się, ale był od niej szybszy. Porwał ją w ramiona i objął w pół tak, że jej piersi spoczęły na jego przedramionach. – Przemyśl to, Kendall – szepnął jej do ucha.

Za wydmami szumiał ocean, a gorące lipcowe słońce powoli zaczynało zniżać się ku horyzontowi.

– Moglibyśmy trochę pofiglować, apotem… Bingo! Harley jest twój! Nikogo by to nie zraniło…

– Wszystkich by zraniło! – powiedziała oburzona, choć jego dotyk przejął ją dreszczem. – Wszystko byś zniszczył.

Roześmiał się jej do ucha.

– Nie myśl tak, skarbie. Sama już wiele zrobiłaś w tym kierunku. – Puścił ją i ruszył w stronę schodów. Zanim minął zakręt, zdążył krzyknąć przez ramię. – Ale jeśli Harley wyślizgnie się z twoich rąk i ożeni z Claire Holland, to mnie za to nie obwiniaj. Nie, malutka. Wtedy będziesz mogła winić wyłącznie siebie.

W głosie Harleya dało się wyczuć zdenerwowanie.

– Przepraszam, Claire. Zadzwonię do ciebie później, ale coś mi wypadło. Sprawy zawodowe. Tato chce, żebym w nich uczestniczył.

Claire zamknęła oczy i zaczęła się nerwowo bawić kablem telefonicznym. Chciało jej się wyć. Działo się coś złego, wiedziała to na pewno i wszystkie wątpliwości, które próbowała od siebie odgonić, coraz bardziej ją osaczały, zaciskając niewidzialną pętlę na jej szyi.

– Po prostu robi wszystko, żeby nas rozdzielić.

– Wiem, ale dzisiaj nie mogę przyjść. Spotkamy się już niedługo, wierz mi.

– To już trwa ponad tydzień.

– Wiem, wiem – odrzekł, a Claire odniosła wrażenie, że słyszy koła zębate obracające się w jego głowie. Kłamie? Unika jej? Dlaczego po prostu nie zerwie z nią? Ogarnęła ją czarna rozpacz. Kochała Harleya, uwielbiała go, a jednak…

– Zobaczymy się, może jeszcze nie dziś, ale wkrótce. Przyrzekam. Claire. Tęsknię za tobą.

Naprawdę? Czy naprawdę za mną tęsknisz?

– Harley…

– Słucham?

Czy nuta poirytowania w jego głosie to złudzenie? Miała zamiar mu powiedzieć, że go kocha, ale się rozmyśliła. Był zbyt pochłonięty innymi sprawami, zbyt daleki.

– Nic takiego.

– To dobrze. Posłuchaj, może byśmy popływali łódką? W nocy?

– Chciałabym…

– W takim razie spotkajmy się w jachtklubie o dziesiątej… Nie, o dziesiątej trzydzieści. Wiesz która keja.

– Tak, ale…

– Przepraszam, że nie mogę zobaczyć się z tobą wcześniej… Kocham cię. Przecież wiesz.

– Też cię kocham – powiedziała, ale te słowa zabrzmiały pusto i fałszywie, jakby były wymuszone.

Zmagając się z bólem głowy, wyjrzała przez okno. Patrzyła, jak słońce kryje się za północny grzbiet górski. Skąd Harley dzwonił? Z kim był? Dlaczego znów odwołał spotkanie?

Tak naprawdę cię nie kocha. Słowa te były jak gorzka pigułka, do której przełknięcia potrzeba wielu litrów wiary w siebie. Nalała sobie lemoniady i przycisnęła chłodną szklankę do czoła.

W domu było gorąco i pusto. Dutch uparcie wzbraniał się przed założeniem klimatyzacji, więc w takie gorące dni temperatura w kuchni zazwyczaj przekraczała trzydzieści stopni. Nawet otwarte okna nie pomagały. Po prostu nie było czym oddychać.

Jeśli pominąć tykanie zegara dziadka w holu, delikatne burczenie lodówki i sporadyczne skrzypienie starego drewna – dom tonął w ciszy. Miranda wyjechała wcześniej bez wyjaśnienia. Ostatnio często to robiła. Dominique uparła się, żeby Dutch spędził z nią weekend w Portland, spotkał się ze starymi przyjaciółmi, rozerwał się i pozwiedzał miasto. Tessa uciekła wcześniej z kilkoma przyjaciółmi, którzy twierdzili, że idą na film, co prawdopodobnie było kłamstwem – jak wszystko ostatnio.

Za oknami powoli zapadał zmrok. Claire wyszła na taras z tyłu domu, żeby posiedzieć na starej huśtawce, która się tam kołysała. Zachód słońca zmieniał się w fioletowy zmierzch. Kilka nietoperzy musnęło taflę jeziora.

Ryby głośno pluskały w wodzie. Na niebie pojawiały się gwiazdy, jedna po drugiej. Claire znów zaczęła się zastanawiać, co w tej chwili robi Harley. I z kim. Miał zbyt wiele wymówek i zaczęła podejrzewać, że spotyka się z inną dziewczyną, prawdopodobnie z Kendall Forsythe.

– Idiotka – mruknęła. Nienawidziła w sobie skłonności do sentymentalizmu. Odbiła się palcami od desek podłogi. Czyż wszyscy jej nie mówili, że jest niemądra? Czy ojciec i siostry nie ostrzegali jej przed Harleyem? Ale była uparta i zamierzała udowodnić im wszystkim, jak bardzo się mylą.

Dała się wpuścić w maliny.

Stara huśtawka skrzypiała przy każdym poruszeniu. Claire była sama w domu i mogłaby roztkliwiać się nad sobą, popłakać, ale nie była w łzawym nastroju i nie znosiła w taki nastrój popadać. Kochała Harleya, była tego pewna, lecz nie zamierzała pozwolić, by jakikolwiek mężczyzna traktował ją jak pierwszą lepszą.

Wstała z huśtawki. Za tylnymi drzwiami w kuchni wisiały klucze, znalazła breloczek z zapasowymi kluczykami. Ojciec miał całą kolekcję pojazdów, wybrała dżipa w kolorze khaki, wsiadła do niego i ruszyła w stronę Chinook – małego miasteczka, gdzie było niewiele atrakcji. Jedno skrzyżowanie ze światłami, dwie tawerny, kilka restauracji, parę moteli i sklep spożywczy. Mimo to wydawało się bardziej interesujące niż dom i pogrążanie się w czarnych myślach z powodu chłopaka, który nie miał dla niej czasu.

Przekraczając dozwoloną prędkość, przejechała obok kościoła metodystów – jedynej świątyni z wieżą w miasteczku – i dojrzała grupę dzieciaków, przesiadujących pod pizzerią. Na parkingu tu i ówdzie stały motocykle i stare półciężarówki. Włożyła kluczyki do kieszeni i ruszyła w stronę lokalu, gdzie przywitał ją zapach pieczonego chleba, sosu pomidorowego, czosnku i dymu papierosowego.

Przy stolikach siedziały rodziny, grupy nastolatków zajmowały miejsca przy sztucznym kominku, ale pierwszą osobą, o którą zahaczył jej wzrok, był Kane Moran przy narożnym stoliku za niską ścianką działową. Wygodnie rozsiadł się na krześle, wyciągnął nogi. Ubrany był w długie dżinsy i porwany czarny podkoszulek. Patrzył na drzwi, jak gdyby czekał właśnie na nią.

Świetnie! Jedyny facet, którego nie miała ochoty spotkać. Ku swemu przerażeniu zauważyła, że jej puls przyśpieszył.

Postanowiła się przełamać i udowodnić sobie, że potrafi zapanować nad emocjami. Pewna siebie zamówiła przy barze colę, błyskawicznie zebrała się na odwagę i podeszła do niego.

Spod dwudniowego zarostu wyłonił się zdradliwy krzywy uśmiech. Na stole stała szklanka z niedopitą colą, w popielniczce tlący się, jakby zapomniany papieros.

– Ach, któż to? Czyżby księżniczka? – wycedził przeciągle, znoszonym wysokim butem wysuwając krzesło. – Zeszła z tronu, żeby odwiedzić ubogich poddanych?

– Zgadza się. To ja, księżniczka Claire. – Usiadła na krześle, które jej zaoferował, i spojrzała na niego przez szklankę z colą, mając nadzieję, że napój odświeży jej wyschnięte gardło. Pochyliła się nad stołem: – Ale co do odwiedzania ubogich, to ty w tym jesteś lepszy.

– Ja ich nie odwiedzam, ja wśród nich żyję.

– Czyżby? – droczyła się. – Z tego, co słyszę, to łazisz z miejscowymi chuliganami i zbirami.

Seksownie wyszczerzył zęby.

– Trafiony – panno Holland. – Zrobił do niej oko. – Ale sądzę, że jest odwrotnie: to oni latają ze mną, a nie jaz nimi.

Przynajmniej miał jakieś poczucie humoru. Nieważne, że zwichrowane.

– Dlaczego mnie dręczysz? Traktujesz to jako osobistą misję?

– Dręczę cię? – Zaciągnął się papierosem i popił colą ze szklanki. – Coś takiego? – Przeszył ją świdrującym wzrokiem. Odniosła wrażenie, że pomieszczenie nagle się skurczyło, zabrakło w nim powietrza, a ona siedzi tu sam na sam z nim, choć w restauracji pełno było ludzi. Patrzył na nią tak, jak gdyby prócz niej na świecie nie było innych kobiet, a on od wielu lat był zmuszony do celibatu. Poczuła strużkę potu pomiędzy piersiami.

– Ja tylko… wpadłam czegoś się napić.

– Sama?

Wzruszyła ramionami i usiłowała nie pokazać po sobie zakłopotania.

– A gdzie twoja lepsza połówka?

– Nie jestem mężatką.

– Nie czaruj. – Dopił colę. Claire wytarła kropelki ze swojej szklanki. Czemu tak się ciągle gapi tymi przymrużonymi złocistymi oczami? – pomyślała. – W każdym razie to tylko kwestia czasu.

– A skąd ty możesz to wiedzieć?

– Podjęłaś decyzję, nieważne, czy słuszną. Przygryzła wargę.

– Nic o mnie nie wiesz.

– Czyżby? – Parsknął śmiechem i podrapał się po nieogolonej brodzie. – Wiem o tobie więcej, niż ci się zdaje, księżniczko. I chyba więcej niż powinienem. – Tym razem to on pochylił się do niej nad stolikiem. – Należysz do kobiet, które podejmują decyzję i od razu wcielają ją w życie. Lojalna i wierna aż do granic naiwności, nie wierzysz w żadne złe słowo na temat kogoś, na kim ci zależy. Nawet jeśli to, że ten ktoś cię wykorzystuje, jest oczywiste jak dwa i dwa to cztery. Miała ochotę wymierzyć mu policzek.

– Nikt mnie nie…

– Obudź się, Claire. Przecież jesteś na to o wiele za mądra. – Szybko, jak chwytający ofiarę tygrys, wyciągnął rękę przez stół i władczym, choć czułym gestem zacisnął palce na jej nadgarstku. – Więc gdzie on teraz jest?

– Kto, Harley? Został w pracy po godzinach. – Wymówka zabrzmiała naiwnie.

– Taggert nigdy w życiu nie zabrał się uczciwie do roboty. Wymyśl coś lepszego.

– Coś tam… robi. Ojciec mu kazał. Interesy.

– Harley Taggert włączony w jakieś wielkie interesy? Chyba sama nie wierzysz w to, co mówisz.

Nieznacznie uniosła głowę.

– Nie mógł skłamać.

– Oczywiście, żeby mógł, Claire – odparł Kane, przyciskając gorące palce do delikatnej skóry wewnętrznej strony nadgarstka. Tak bardzo zbliżył twarz do jej twarzy, że zobaczyła na niej przedwczesne zmarszczki. – Każdego faceta na to stać.

– Zadzwonił do mnie i… – Dlaczego czuła się zmuszona tłumaczyć przed Kane’em Moranem? Nie był nawet jej przyjacielem. Nic podobnego. Był po prostu sąsiadem z olbrzymim kompleksem niższości wytatuowanym na twarzy.

– Odwołał spotkanie.

– Spotkamy się później.

Ognik emocji na ułamek sekundy pojawił się w jego oczach i natychmiast zniknął. Była pewna, że ten krótki błysk wielkiego cierpienia był tylko wytworem jej wyobraźni. Moran był niewzruszony jak skała i twardy jak młot, odporny na wszelkie urazy duszy. To urodzony kryminalista. Przynajmniej tak mawiał jej ojciec i kilku mężczyzn, którzy grywali z nim w pokera w każdy wtorkowy wieczór. Jednak ten chłopak po drugiej stronie stolika delikatnie ściskający jej nadgarstek gorącymi palcami o zgrubiałym naskórku, już prawie mężczyzna, który tak wiele o niej wiedział, nosił w sobie nie większe ziarno zła niż ona sama. Wyobraziła sobie, że ją całuje ustami cienkimi jak ostrza, wiecznie wykrzywionymi w cynicznym uśmiechu. Serce jej zadrżało. Speszona niesfornymi myślami, powoli zabrała mu swoje dłonie.

– Chyba już sobie pójdę.

Jego obecność w równym stopniują fascynowała, co peszyła.

– Pizza dla Browna – oznajmił przez mikrofon sprzedawca. Klawiatura kasy brzęczała pośród pomruku rozmów, a w tle snuły się klasyczne melodie starego Buddy Holly’ego. Muzyka płynąca z małych ukrytych głośników podłączonych do gramofonu z trudem przebijała się przez gwar. Ale Claire nie słyszała nic prócz zwariowanego bicia odurzonego serca.

Wstał, ostatni raz pociągnął papierosa i zgasił go w popielniczce.

– Chcesz się przejechać? – spytał zza obłoku dymu i niedopowiedzeń.

– Nie, muszę już iść.

– Po co? Żeby warować jak pies przy telefonie w nadziei, że zadzwoni Taggert?

– Nie, ale…

– To tylko krótka przejażdżka, Claire.

– Wiem.

Pod gęstymi brwiami błysnęły ogniki.

– Nie sądzę…

– Jak chcesz. – Zarzucił kurtkę na ramiona i postawił kołnierz. – To jak? Dlaczego nie? Harley najprawdopodobniej jest z Kendall albo z inną dziewczyną. Już miała odpowiedzieć krótkim „nie”, ale powstrzymała się.

– No dobrze – odpowiedziała w końcu, odrzucając do tyłu włosy. W jego uśmiechu było coś groźnego. Chwycił ją za rękę.

– Chodź.

Wyszli na parking i wsiedli na srebrno-czarny motocykl. Przez cały czas Claire miała wątpliwości, czy dobrze robi. A jeśli ktoś ich zobaczy? Albo jeśli przytrafi się im wypadek? A jeśli Kane zawiezie ją gdzieś i powróci przed dziesiątą trzydzieści? Poza tym przecież nawet go nie znała. Mówiono, że jest złodziejaszkiem podejrzanym o większość przestępstw dokonywanych w okolicy. Wiedziała, że ma chorego ojca, którym musi się opiekować, i marzy o tym, żeby czym prędzej wyjechać z Chinook. I w głębi duszy przeczuwała, że jest lepszy niż plotki o nim.

Gdy motocykl gwałtownie ruszył, nie zważając na własne myśli, objęła go w pół. Prychając i warcząc, maszyna nabrała szybkości.

– Trzymaj się – krzyknął.

Wtuliwszy twarz pomiędzy jego łopatki, poczuła duszący zapach skóry i dymu papierosowego. Żwir tryskał spod tylnego koła.

W kilka sekund wyjechali z parkingu i włączyli się do ruchu. Na miejskiej ulicy było niezbyt tłoczno. Ponad dachami pustych moteli i barów świeciły neonowe napisy. Światła nadjeżdżających z przeciwka pojazdów przez chwilę ich oślepiały, odgłos silnika wibrował w jej głowie. Na początku był niski, ale stopniowo jego brzmienie się podwyższało i tak do chwili, kiedy pojazd skręcił. W mgnieniu oka znaleźli się poza miastem i mknęli po szosie. Z oczu Claire płynęły łzy, które wycierał jedynie smagający japo twarzy i targający włosy wiatr.

To obłęd! – pomyślała. Uświadomiła sobie, że z pewnością odebrało jej rozum, kiedy zgadzała się na tę szaloną przejażdżkę przy świetle księżyca. A mimo to było jej lekko na sercu. Czuła się wolna, gdy przemykali obok żelaznych bram Stone Illahee – ośrodka wypoczynkowego jej ojca. Przez jakiś czas miała wyrzuty sumienia, że zadaje się z innym chłopakiem niż Harley, ale minęły, gdy oparła się o plecy Kane’a. Ten ubogi, zawzięty i cyniczny buntownik tak bardzo różnił się od Harleya Taggerta jak żaden inny chłopak.

Pędzili przez plażę, łamiąc przepisy. Potem znów wjechali na drogę i pomknęli w górę, ku ciemnemu lasowi. Gałęzie drzew pochylały się nad nimi, osłaniając przed bladym światłem księżyca, który zbliżał się ku pełni. Jedynym oświetleniem była niegasnąca wiązka z reflektora. Motocykl podskakiwał na coraz węższej drodze. Skręcił w dół. Asfalt pod kołami zmienił się w sypki żwir.

– Dokąd jedziemy? – spytała Claire, krzycząc pod wiatr. Nagle okazało się, że to nie był dobry pomysł.

– Zobaczysz.

Slalomem ominęli rdzewiejące słupki bramy i wjechali na opustoszałą drogę. Kane skierował się ku wyższym partiom gór. Motocykl mknął po jednym z dwóch równoległych skalistych, dzikich szlaków przecinających połacie białych gnijących pniaków, które stały niczym upiorni stróże na niegdyś zalesionych grzbietach. Stary las został wycięły w pień, teraz straszyły tu ogołocone zbocza górskie. Serce Claire waliło jak młotem. Ciarki ją przeszły. Żałowała, że się zgodziła z nim pojechać i że wsiadła na motocykl.

Motor z hukiem pędził w górę, ku szczytowi, gdzie stała samotna kępa jodeł, jakimś cudem ocalała przed ostrzem piły. Kane zwolnił i zgasił silnik.

– Wiesz, gdzie jesteśmy? – spytał.

Wziął ją za rękę i poprowadził do skalistej krawędzi, skąd rozpościerał się widok na wszystkie strony. Poniżej migotały z oddali światła Chinook. Na wschodzie na plaży kilka ognisk jaśniało na tle czarnej, wzburzonej tafli oceanu.

– W lesie. W opustoszałym, wyciętym przez drwali lesie…

– Własności twego ojca.

– Och! – Dlaczego jego głos brzmiał jak dzwon po umarłym?

– Popatrz. – Jedną ręką objął ją w pasie, oparł podbródek o jej bark i wskazał palcem małą dolinkę na ogołoconym stoku. – To tam mój stary miał wypadek.

Claire żołądek podszedł do gardła. Choć noc była ciepła i gwiaździsta, przebiegł ją lodowaty dreszcz.

– Przywiozłeś mnie tutaj, żeby mi pokazać miejsce, gdzie twój ojciec się okaleczył?

Nie odpowiedział. Po prostu odstąpił o kilka kroków od niej i siadł na pniu. Poszperał w kieszeni kurtki i wyjął nową paczkę papierosów. Zamknął oczy, pochylił głowę, jakby usiłował się skupić.

– Czasem tu przychodzę, żeby trochę podumać. – Wcisnął camela do ust, potarł zapałkę o kamień. Zaskwierczał fosfor i błysnął płomyk, rzucając na sekundę złocistą łunę na jego wyraziste rysy. Głęboko zaciągnął się dymem.

– I o czym tak rozmyślasz? – spytała nieśmiało.

Zgasił zapałkę, uśmiechnął się, ukazując rząd białych zębów, między którymi tkwił rozżarzony papieros.

– Czasami o tobie. Oniemiała.

– O mnie?

– Od czasu do czasu – przyznał. Mimo ciemności wzrokiem odnalazł jej oczy. – A czy ty o mnie nigdy nie myślisz?

Stojąc przy motocyklu, nerwowo poruszała palcami.

– Staram się… nie myśleć o tobie.

– Ale myślisz.

– Czasami – potwierdziła. Poczuła się jak zdrajczyni.

– Zaciągnąłem się do wojska.

– Co? – Na moment serce jej zamarło. Jego słowa zabrzmiały echem pośród okalających gór. – Co zrobiłeś?

– Podpisałem. Wczoraj.

– Dlaczego?

Odniosła wrażenie, że cząstka jej duszy uschła, obumarła – cząstka, z której istnienia wcześniej nie zdawała sobie sprawy. On wyjedzie. Wmawiała sobie, że nie ma to dla niej większego znaczenia, ale wiedziała, że miasteczko opustoszeje, bez niego będzie jakby pozbawione życia.

– Przyszła pora. Przygryzła wargę.

– Kiedy… Kiedy wyjeżdżasz?

Wzruszył ramionami i głęboko zaciągnął się dymem z papierosa.

– Za kilka tygodni. – Objął ramionami kolana i popatrzył na zachód. – Usiądź – powiedział poważnie. – Nie gryzę… Przynajmniej nie na pierwszej randce.

– To nie jest… randka.

Nie odezwał się ani słowem, skupił się na papierosie, ale wiedziała, że w duchu zarzuca jej fałsz.

– Myślisz, że się ciebie boję? – spytała odważnie.

– Myślę, że powinnaś się bać.

– Dlaczego? – Niespokojna jak wystraszony źrebak i prawie gotowa do wierzgnięcia podeszła do skalistej krawędzi i usiadła przy nim.

– Podobno mam złą reputację. – Jego zamyślony wzrok skupił się na jej twarzy. Dech jej zaparło. – A ty nie, Claire. Jeszcze nie. – Przydeptał niedopałek.

– Nie sądzę, że to jednorazowe sam na sam z tobą może coś zmienić w tym względzie.

Siedząc bardzo blisko niego, usiłowała wziąć się w garść, opanować nerwy. Wmawiała sobie, że ręce jej się pocą dlatego, że noc jest gorąca i wilgotna. Nierównomierne bicie serca tłumaczyła arytmią, na którą od czasu do czasu cierpiała.

– Wierzysz we mnie bardziej, niż powinnaś.

– Chyba nie.

Nie odpowiedział. Jego przenikliwe spojrzenie rozgrzewało krew. Ciepły wiaterek muskał jej twarz i mierzwił włosy. Mimowolnie zastanawiała się, jak by to było, gdyby ten szaleniec pocałował ją w usta i wziął w ramiona, a ona zamknęłaby oczy i poddałaby mu się. Ale nigdy sobie na to nie pozwoli. Kochała innego.

– Dlaczego mnie tu przywiozłeś? – Przestraszyła się własnego głosu, który brzmiał dziwnie ochryple i nisko.

Skrzywił się i przez dłuższy czas przenikał wzrokiem jej twarz. Nie dotknął jej.

– To był błąd.

– Dlaczego?

Westchnął. Przechylił się do tyłu, oparł na łokciach i uniósł głowę, żeby na nią popatrzeć. Po raz pierwszy od chwili, kiedy go poznała, zdjął na chwilę maskę twardziela i ukazał twarz wykrzywioną nienazwanym cierpieniem.

– Nie rozumiesz, co?

– Co tu jest do rozumienia? Mocno zacisnął szczęki.

Nie miała zamiaru tak łatwo dać za wygraną.

– To ty zacząłeś, Kane – przypomniała. – Namówiłeś mnie, żebym tu z tobą przyjechała…

– Nie musiałem cię zbyt długo namawiać, prawda? I chyba nie wykręciłem ci ręki, żeby cię ze sobą zabrać?

Zbliżył się do niej. Nagle zaschło jej w gardle.

– Przyznaj, Claire, że chciałaś się dowiedzieć, co we mnie siedzi. Jesteś znudzona swoim bezbarwnym życiem, w którym wszystko można przewidzieć, zmęczona robieniem tylko tego, czego się od ciebie oczekuje. Dlatego zajęłaś się Taggertem. Żeby rozdrażnić starego. Ale ten Taggert nie doprowadza twojej krwi do wrzenia. Prawda?

– Nie mieszaj w to Harleya. – Jej wzburzone serce biło mocno.

– Dlaczego? Boisz się, że się dowie, że jesteś nim znudzona?

– Nie jestem… – Ugryzła się w język. Obrona Harleya nic jej nie pomoże. Poza tym Kane przekręcał jej słowa, jak chciał, i manipulował rozmową. – Kane, sprowadziłeś mnie tutaj. Chcę wiedzieć dlaczego. I proszę, oszczędź mi analizy moich motywów pójścia za tobą.

Sceptycznie uniósł brwi.

Bez zastanowienia wyciągnęła ręce, włożyła palce w rękawy jego skórzanej kurtki. Poczuła, że napinają mu się mięśnie. Powoli przeniósł wzrok na jej dłonie, a potem spojrzał jej prosto w oczy. Z trudem łapała oddech. Pot spływał jej po plecach.

– Uważaj, igrasz z ogniem, księżniczko – ostrzegł i tak bardzo zbliżył do niej twarz, że wyraźnie widziała jego oczy, w których czaiła się obietnica.

Nerwowo polizała usta. Westchnął.

– Za kilka minut będę tego żałował – oświadczył. Z bliska poczuła tytoń w jego oddechu. Jego spojrzenie zasnute było wątpliwością. – Ale skoro i tak wyjeżdżam z miasteczka, chyba pora wyjawić prawdę.

Claire zadrżała. Desperacko pragnęła usłyszeć, co ma do powiedzenia, choć bardzo się tego bała.

Silnymi rękami chwycił ją za ramiona i mocno je ścisnął.

– Nigdy nie powiem tego po raz drugi i przed nikim innym do tego się nie przyznam. Rozumiesz?

Skinęła głową.

– Sam nie wiem dlaczego tak jest, ale kocham cię, Claire Holland – oświadczył jednym tchem. – Bóg mi świadkiem, że nie chcę tego. Szczerze mówiąc, pogardzam sobą za to, ale taka jest prawda.

Zaniemówiła. Bała się poruszyć. Czuła się jak wystraszona łania schwytana w sidła. Serce waliło jej jak młotem. Ukradkiem zerknęła na jego usta, zastanawiając się, czy ma zamiar ją pocałować, czy też sama ma przytulić spragnione usta do jego warg.

– Jest jeszcze coś, co powinnaś wiedzieć. Gdybyś była moja, nie kazałbym ci czekać. Harley Taggert to idiota, a ty jesteś jeszcze większą idiotką, bo pozwalasz, żeby cię traktował w ten sposób. A wiesz, dlaczego nazywam cię księżniczką? Bo zasługujesz na to. Kurczę, ciebie trzeba traktować jak córkę króla.

– Boże – szepnęła. Jej uporządkowany świat legł w gruzach. Kocha ją? Kane Moran ją kocha!

– Szlag by trafił te moje sentymenty! Piekielny śmietnik, nie? – Puścił ją. Ramiona Claire bezwładnie opadły. – Chodźmy, Claire. Odwiozę cię do twego samochodu. – Twarz miał skostniałą jak granit. – Nie każemy Harleyowi czekać, prawda?

Wstał szybko i ruszył w stronę motocykla.

– Kane…

Natychmiast zatrzymał się i obejrzał przez ramię.

– Nie wiem… Nie wiem, co powiedzieć… – wykrztusiła ze ściśniętym gardłem.

– Nic. Żadnych kłamstw, wymówek. Lepiej nie mów nic. – Lewą nogę przerzucił przez motor, włączył zapłon i całym ciężarem ciała nacisnął na rozrusznik. Silnik wielkiej maszyny zaskoczył się i hurkotał, aż echo się niosło po skalistych górach. – Będzie lepiej dla nas obojga, jeśli nie powiesz nic.

Ale Claire miała co do tego wątpliwości.

W gardle jej zaschło, jakby miała tam piach. Kiedy szła, wydawało jej się, że jej stopy nie dotykają ziemi. Wsiadła na motocykl. Mocno ścisnęła Kane’a w pasie i wydało jej się to takie naturalne, takie oczywiste…

– Umówmy się, że ta noc nigdy nie istniała. – Wydało jej się, że mruknął te słowa, ale wtopiły się w warkot silnika i nie była pewna, czy nie są złudzeniem. W głębi serca wiedziała, że tych kilka ostatnich godzin przechowa w pamięci jak cenny skarb.

Motocykl dudnił, zjeżdżając po zboczu, a Claire mocno przywarła do Kane’a. Prawdopodobnie była to jej jedyna i ostatnia szansa, żeby trzymać go w ramionach.

4.

Opuszczając grot i przytwierdzając bom, Weston czuł na twarzy orzeźwiającą mgiełkę wody oceanu. Żeglowanie sprawiało mu przyjemność. Od czasu do czasu lubił być sam na rozległej przestrzeni wodnej, walczyć z żywiołem wśród kołysania i przechyłów. Ale nie tej nocy.

Światła przystani ozłacały ciemną, nieustannie wzburzoną wodę. Silnik warczał. Weston skierował zwrotną żaglówkę w stronę przystani. Machinalnie zacumował, przez chwilę myślał o Crystal, ale się rozmyślił i postanowił, że jednak tym razem jej nie odwiedzi. Była rozgrzana i ochocza – zrobiłaby wszystko, by go zadowolić. I niemiłosiernie go nudziła. Potrzebował nowego podboju, wyzwania.

Najgorsze w tym wszystkim było to wieczne nienasycenie. Nic nie dawało mu pełnej satysfakcji – ani nowy, niewinny podbój, ani łatwe zaliczanie. Nie wystarczyłoby mu nawet, gdyby Kendall przyjęła jego propozycję. Chryste, co z niego za szuja – zaproponować łóżko i zapłodnienie jako przyjacielską pomoc w potrzebie! A prawda była taka, że chciał skosztować kęsa Forstythe. Poza tym pomysł spłodzenia dziecka i podrzucenia go Harleyowi do wychowania łechtał jego perwersyjną naturę. Upiekłby dwie pieczenie na jednym ogniu: kupiłby dozgonną wdzięczność Kendall, a dodatkowo zyskałby przewagę nad bratem nieudacznikiem.

Zamknął kajutę i uświadomił sobie, że bardziej nawet niż Kendall chce jednej z sióstr Holland.

Dlaczego? Dlatego, że przez prawie dwadzieścia lat musiał na nie patrzeć oczami ojca – jak na wstrętny, choć może ładny miot wroga, którego nie wolno dotknąć.

I to czyniło je jeszcze bardziej intrygującymi. A teraz, kiedy Harley miał czelność otwarcie spotykać się z Claire, Weston nie widział powodów, żeby hamować swoje męskie instynkty. Och, to prawda, że opowiadał Harleyowi te wszystkie brednie o wydziedziczeniu, ale stary nigdy nie postąpiłby aż tak pochopnie, a Weston nigdy nie zrobiłby niczego, co by mogło podważyć jego status głównego spadkobiercy. Zbyt wiele lat pracował na niego – podlizując się ojcu, rozdając karty w grach Neala, błyszcząc w każdej dziedzinie – aby go teraz stracić. Neal Taggert nie ukrywał, że Weston jest jego faworytem i w związku z tym odziedziczy lwią część majątku Taggertów. Weston nigdy by nie zaprzepaścił takiej szansy.

Ale co będzie, jeśli tamten syn upomni się o swoje, ten bękart, do którego nikt się nie przyznaje?

Kiedy Weston wspomniał, że znów odżyły obrzydliwe plotki, Neal zaklął i oskarżył Dutcha Hollanda o rozpowszechnianie tych bzdur. Z jakiegoś bliżej nieznanego powodu Dutch nienawidził Neala i nic by go nie powstrzymało przed zrujnowaniem wroga.

Weston czuł się uspokojony, przynajmniej na razie. Nawet skradł kopię testamentu ojca z jego biura w Portland. Neal właśnie zmienił ostatnią wolę, ale nie skłamał. Kiedy ojciec kopnie w kalendarz, Weston będzie urządzony na resztę życia.

Jeśli nie popełni jakiegoś błędu. Ale nie zrobi tego. Jest zbyt dalekowzroczny, aby spartaczyć coś ważnego. Jednak… miał niebywałą ochotę na Mirandę Holland. Wiele by dał za to, żeby choć przez jedną noc pokazać tej chłodnej, uszczypliwej pannie siłę rozpalającej, nieodpartej, czysto zwierzęcej żądzy. Był dobrym kochankiem i mógł jej zademonstrować takie rzeczy, które wycisnęłyby z niej ostatnie poty, przyśpieszyły bicie serca i kazały błagać o więcej.

Ta myśl dodała mu otuchy. Za każdym razem, kiedy choćby się uśmiechnął do Mirandy, patrzyła na niego z ukosa. Każde wyobrażenie o tym, że ona klęczy u jego stóp, zaczerwieniona, z przepoconymi włosami i zręcznymi palcami rozpina mu rozporek, wywoływało erekcję.

– Cóż – mruknął pod nosem. – Nadejdzie dzień, kiedy się dowie, do czego może ją doprowadzić prawdziwy mężczyzna. – Uśmiechając się, poprawił spodnie, wysiadł z łodzi, opuścił przystań, przeszedł pod łukiem neonu Yacht Club Illahee i przystanął, by zapalić papierosa. Przez głowę mu przemknęła kolejna wizja Mirandy Holland, podobna do tej, która jawiła mu się kilkanaście razy dziennie, gdy pływał po oceanie. Cholera, pakował się w to samo bagno co Harley. Z tą różnicą, że w odróżnieniu od Claire, która chętnie rozgrzałaby łóżko młodszego brata, Miranda raczej by wolała splunąć na Westona, niż z nim rozmawiać.

Wsiadając do kabrioletu, po raz kolejny wyobraził sobie, że robi to z Mirandą. Była wysoka, długonoga, a spojrzenie miała chłodne jak błękitny lód. Dawała kosza większości chłopaków, zadzierając prosty, niemalże idealny nos. Weston jednak podejrzewał, że pod tą oszronioną powłoką kryje się gorąca kobieta, która w łóżku mogłaby się stać kocicą.

Błyskotliwa, niedostępna panna o ciętym języku, która precyzyjnie zaplanowała sobie życie, pewnie chce, żeby świat uwierzył, że brak jej czasu na zainteresowanie płcią przeciwną.

Nic z tego.

Weston pamiętał, jak w zeszłym tygodniu jechał za jej czarnym camaro. Siedział przy niej facet – Hunter Riley, pasierb stróża Dutcha Hollanda. Jasne, że Miranda i Hunt prawdopodobnie znali się od wielu lat i nie było nic dziwnego w tym, że podwoziła go samochodem do miasteczka. A jednak sposób, w jaki się do niego zwracała czy uśmiechała, wydał się Westonowi dziwnie znajomy. Podobnie jak to, że – niby po przyjacielsku – poklepywał japo ramieniu, delikatnie pieszcząc palcami jej kark.

– Sukinsyn – mruknął. Nagle wściekł się na Rileya. Kto to jest? Zero, które pracuje w tartaku jego ojca i od czasu do czasu pomaga swojemu staremu pielęgnować ogród Hollandów. Nikt. Hunter Riley ledwie zdołał przeczołgać się przez szkołę średnią, a teraz usiłuje przebrnąć przez miejscowy publiczny college.

I cóż takiego zobaczyła wyrafinowana Miranda w takim nieokrzesańcu?

Ach, te kobiety! – pomyślał, zbyt szybko skręcając na skrzyżowaniu. Aż zapiszczały koła. Wiele by dał, żeby je zrozumieć.

Mknął swym porsche z odsłoniętym dachem w stronę Stone Illahee, ośrodka, którego jego ojciec nienawidził. Potrzebował żeru, i to porządnego. Więc wyruszył na polowanie. Znów. Korciło go, żeby zaliczyć kolejną zdobycz. Sterowała nim twarda, rozgrzana władza stercząca pomiędzy nogami. Tak naprawdę nie wiedział, czy popycha go nieprawdopodobny popęd seksualny, czy też to nieodparta skłonność do rywalizacji każe mu czasem wybierać nieodpowiednie partnerki. Ale nie miało to większego znaczenia.

– Miranda – mruknął. Ją sobie upatrzył, choć Claire okazała się bardziej kobieca, niż sobie wyobrażał. Kiedyś uważał ją za nieciekawą szarą myszkę, ale kiedy wyrosła i dojrzała, wydała mu się intrygująca. Miała najmocniejszą ze wszystkich sióstr budowę ciała. Od dziecka jeździła konno, żeglowała, pływała albo wspinała się po górach. I tak nieśmiała dziewczynka zmieniła się w największego śmiałka. Prawdopodobnie dlatego spotykała się z Harleyem.

Harley! Cóż za nędzna karykatura mężczyzny! Zawsze skowyczy. Nie do wiary, że są rodzonymi braćmi. Harley był zbyt wrażliwy, zbyt łatwo pozwalał sobą manipulować, żeby kiedykolwiek stać się prawdziwym mężczyzną. Przy wjeździe do Stone Illahee Weston skręcił, uśmiechnął się do siebie i bez namysłu przejechał przez masywne wrota ekskluzywnego ośrodka wypoczynkowego. Minął pole golfowe i korty tenisowe, okrążył ogrodzony teren porośnięty gęstymi krzakami, które oddzielały basen od głównego parkingu. Nie był tego całkowicie pewien, ale słyszał, że Holland na weekend wyjechał z miasteczka i nie będzie się tu kręcił. Żaden z pracowników Dutcha nie odważyłby się wyrzucić Taggerta, gdyby go tu zauważył.

Był bezpieczny.

Skąd więc w podświadomości ten cień obawy? Co mu podpowiadało, że przyjazd w to miejsce to niewybaczalny błąd największego kalibru?

Za zakrętem było już widać gładki szary kamień i ciemne drewno głównego hotelu. Ukryte reflektory podświetlały sześciopiętrowy budynek z różnokształtnego kamienia, szkła i cedru, który wznosił się blisko plaży. Przy frontowych drzwiach, u wylotu szpaleru wykrzywionych jodeł i rododendronów, szumiał jaskrawo oświetlony wodospad.

Weston poczuł się jak intruz. Zaparkował samochód, włożył kluczyki do kieszeni i skierował się ku drzwiom. Przez otwarte okna płynęła muzyka, która przywoływała go niczym śpiew syreny. Nie spodziewał się dziś spotkać tu córek Dutcha, ale miał nadzieję, że przy barze uda mu się poderwać jakąś rozgrzaną kobietkę. Poczuł lekkie wyrzuty sumienia, kiedy przypomniał sobie o Crystal. Nie dalej jak po południu kochali się w żaglówce, zanim pozwolił jej wrócić do pracy. Była piękna. Miała gładką złocistą skórę, ciemne oczy i niewiarygodnie czarne włosy. Ale była zbyt uległa, zbyt łatwa. Pozwalała mu się traktować jak niewolnicę seksu. Dawała mu wszystko, czego tylko zapragnął. Wszystko. Zachowywała się tak, jakby był jej właścicielem, panem. Czasami aż za bardzo wczuwał się w rolę, ale jej przyzwolenie w końcu zaczęło go nudzić. Potrzebował jakiegoś wyzwania, kobiety z ikrą. Takiej, która przez chwilę zechciałaby z nim powalczyć, zanim ległaby u jego stóp.

Pragnął Mirandy Holland.

– Jesteś takim samym idiotą jak Harley – mruknął sam do siebie, otwierając dębowe, oszklone drzwi. Szedł krótkim korytarzem, podążając za zapachem dymu papierosowego i denerwującą, tętniącą muzyką.

Zespół z Portland z solistką w obcisłej skórzanej sukience mini grał jakąś jazzową melodię, której nie rozpoznawał. Było w niej zbyt dużo saksofonu i za mało basów. Weston usiadł przy stoliku jak najdalej od sceny. Nerwowo bębniąc palcami o blat, gapił się na ściany udekorowane sieciami rybackimi japońskimi statkami i wypchanymi rybami z całego świata w ramach oraz narzędziami do ich zabijania. Harpuny, dzidy, bosaki i futerały na sprzęt wędkarski wisiały wśród szklistookich łososi, mieczników i rekinów.

Podeszła do niego kelnerka w czarnej spódniczce, białej bluzce i czerwonym krawacie. Zamówił piwo i uśmiechnął się od ucha do ucha, gdy poprosiła go o pokazanie dowodu tożsamości, by sprawdzić, czy ukończył dwadzieścia jeden lat.

– Weston Taggert – powiedziała, szerzej się uśmiechając. Znała to nazwisko. – Za chwilę wrócę.

Kilka kobiet zwróciło na niego uwagę i kokietowało go uśmiechem, ale żadna nie wydała mu się interesująca. Były zbyt łatwe. Z ich wyglądu odgadł, że od dłuższego czasu zajmują się podrywaniem przy barze.

Nie, tego wieczoru miał ochotę na coś innego. Kłucie w lędźwiach było warte czegoś więcej niż tylko łatwej zdobyczy.

– Bardzo proszę, skarbie – powiedziała kelnerka, stawiając na stoliku szklankę jasnego piwa słodowego.

Napój był chłodny, ale nie ostudził jego gorącej krwi. Szybko opróżnił szklankę. Uświadomił sobie, że wkroczenie na uświęcony teren Dutcha Hollanda nie dało mu za wielkiej satysfakcji. Pozostawił na stole banknot pięciodolarowy i już szedł w stronę samochodu, kiedy zobaczył ją – najmłodszą z córek Dutcha. Jej blond włosy połyskiwały srebrem w świetle latarń na parkingu. To była Tessa, ubrana w poszarpane spodenki z dżinsów, skąpą podkoszulkę i krótką kamizelkę ze skóry, ozdobioną sztucznymi diamentami, które migotały w świetle reflektorów. Nie wyglądała bynajmniej na jedną z najbogatszych dziewcząt w okolicy.

Krążyły o niej plotki, że majtki jej same opadają i że zawsze włóczy się po mieście w obcisłych szortach i za małych sweterkach, które eksponują jej niewiarygodny biust i nie zasłaniają ładnie opalonej skóry brzucha. Zdarzało się, że narzucała skórzaną kurteczkę, ale nigdy jej nie zapinała. Nigdy też nie przeoczyła okazji, żeby zademonstrować swoją nienaganną figurę. Teraz także.

Siedziała na murku okalającym wodospad, paliła papierosa i znudzonym wzrokiem wpatrywała się w fontannę.

Nie tej kobiety pragnął. To nie Miranda.

Ale za to jest. A Weston pała żądzą.

– Wiesz, właśnie myślałem o tobie i twoich siostrach. I proszę! O wilku mowa! – powiedział kokieteryjnie, wkładając kurtkę.

Gwałtownie podniosła wzrok, zaskoczona. Przez chwilę wpatrywała się w niego i znów przeniosła spojrzenie na wirującą wodę.

– Czy ta metoda czasem się sprawdza?

– Mówię prawdę.

– Zgadza się. A ja jestem królową Anglii.

– Nie sądzę. Powiadają, że jest odrobinę starsza od ciebie. Tessa przewróciła oczami i pociągnęła papierosa.

– Co tu robisz? Myślałam, że tutaj Taggertom wstęp wzbroniony. Ktokolwiek o twoim nazwisku przekroczy bramy tego ośrodka, musi się liczyć z tym, że zostanie utopiony i poćwiartowany.

Weston roześmiał się. Przynajmniej nie była tępa jak młot.

– Może nadeszła pora, żeby któreś z nas położyło kres tej rywalizacji.

Znów przeszyły go te niewiarygodnie błękitne oczy. Wzruszyła ramionami, jakby ją nic nie obchodziły uprzedzenia jego czy własnej rodziny.

– Nie mieszaj się do tego.

– Czekasz na kogoś? – Przysiadł się do niej i oczekiwał, że się nieco przesunie na murku, żeby zwiększyć dystans pomiędzy ich ciałami. Ale tego nie zrobiła. Za to mocniej zaciągnęła się papierosem i wypuściła dym kącikiem ust.

– Na to wygląda.

– Nie wiesz tego?

– Zgadza się. Nie wiem. – Zadziornie uniosła do góry podbródek. Zauważył, że pod tą maską fałszywej swobody i dumy młodsza i mniej pryncypialna z sióstr skrywa zupełnie inną naturę. Mrugnęła i jej twardy pancerzyk wrócił na miejsce. Znikła mała szczelina w zbroi.

– Czy ktoś po ciebie przyjedzie?

– Może.

– Podwieźć cię?

Uśmiechnęła się i wrzuciła papierosa do oświetlonego basenu.

– Zastanowię się.

– Gdzie chcesz jechać?

Przez sekundę się zawahała. Uniosła perfekcyjne łuki jasnych brwi.

– Może mi to wisi?

Usta mu się wykrzywiły w uśmiechu. Miała czelność odezwać się do niego w ten sposób.

– Może nie powinno wisieć.

– Co masz na myśli? – Spytała niskim ciepłym głosem. Grała z nim w ciuciubabkę. Uwielbiał tę grę. Rozumiał ją i bardzo dobrze znał jej reguły. Zawsze wygrywał.

– To zależy od ciebie.

– Coś takiego! – Nagle wstała, zarzuciła na ramię czarną torbę z frędzlami i rzuciła ostatnie pogardliwe spojrzenie na hotel.

– Dobra, to jedziemy. Możesz mnie podwieźć nad morze – powiedziała.

– A co tam jest? – spytał. Jej uśmiech rozjaśnił mrok.

– A czego tam nie ma?

Harley się spóźnił. Claire przechadzała się po pomoście, przy którym zacumowana była żaglówka ojca. Już miała dać sobie z nim spokój – nie tylko na ten wieczór, ale na zawsze – jednak na samą myśl o tym dostała gęsiej skórki.

– Och, Harley – szepnęła. Poczuła się jak idiotka i w duchu przyznała rację siostrom, które ją tak nazywały.

Słodki, doskonały Harley aż tak się zmienił! Ostatnio był jakiś rozkojarzony, coraz częściej dzwonił i zmieniał plany. Kiedy zaczęli ze sobą chodzić, nie mógł nasycić się jej widokiem i nic nie było w stanie go odwieść od spotkania z nią. Zatykał uszy na łajanie ojca, który wściekł się, gdy się o wszystkim dowiedział. Ostrzeżenia starszego brata tylko umacniały jego odwagę, jęki zaś i zrzędzenie Paige, młodszej siostry, jeszcze podsycały w nim żar namiętności.

W czasie tych kilku szalonych tygodni Claire również była gotowa zrobić wszystko, żeby z nim być. Był miły, słodki, czarujący i uwielbiał ją. Był gotów zrezygnować ze wszystkiego, z byłą dziewczyną włącznie, znieść gniew ojca oraz docinki brata, ponieważ – jak się zaklinał – kochał ją. A jej naiwne dziewczęce serce w to uwierzyło!

Ale wszystko się zmieniło, pomyślała, opierając się o balustradę molo. Spojrzała na granatową wodę, w której drgało odbicie latarni. Przez skórę czuła tę zmianę.

Popełniła błąd, kochając się z nim. Od tamtego popołudnia, kiedy stali się kochankami, kiedy przekroczyli niewidzialny próg, barierę, której przysięgali nie przekraczać, ich znajomość uległa przemianie.

Byli sami na łódce. Zatrzymali się w małej zatoczce na północnym brzegu jeziora. Harley wziął ze sobą butelkę wina, którą podkradł ojcu z piwnicy. Pili ją razem w letnim słońcu, wznosili toasty za siebie, pływali, ochlapywali się wodą, śmiali się i całowali odurzeni miłością.

Claire nigdy wcześniej nie czuła się aż tak lekko, i to wcale nie dlatego, że po raz pierwszy wypiła trochę więcej niż łyk alkoholu. Po prostu w tym popołudniu była jakaś magia. Postanowiła oddać się we władanie łagodnemu wiatrowi, który muskał jej twarz i targał czarne włosy Harleya.

Harley zachowywał się odważniej niż dotychczas, a Claire była nieco oszołomiona. Jego pocałunki były coraz głębsze, bardziej zachłanne. Chętnie rozchyliła dla niego usta, pozwoliła, by jego dłonie poznawały krok po kroku jej mokre ciało. Jego palce bezwstydnie wślizgnęły się pod biustonosz bikini. Szybkim, zdecydowanym ruchem, jak gdyby był w tym biegły, zdjął z niej ten pasek materiału. Mocno ją do siebie przycisnął i zaczął całować jej piersi nad i pod wodą. Czuła mrowienie, a całe jej ciało przenikał ciepły dreszcz.

– Obejmij mnie nogami w pasie – rozkazał delikatnie. Z jego rzęs spływały kropelki wody. Posłuchała i zacisnęła uda na jego umięśnionym torsie. Położyła się na plecach, wystawiając nagie piersi na ciepłe letnie słońce. – Cudowna dziewczyna – wyszeptał i pocałował ją w brzuch.

Płynęła, unosząc się na obłoku zmysłów. Zaniósł ją na brzeg i zaczął muskać ustami jej piersi, pieszcząc je, ssąc i rozpalając w jej wnętrzu wrzący gejzer. Przysunął jej rękę do swego krocza, jęknął i przysiągł jej dozgonną miłość. Szybkim ruchem zdjął kąpielówki i po raz pierwszy zobaczyła go nagiego. Wyprostowane, twarde i gotowe do czynu męskie ciało lekko ją wystraszyło, ale już zdejmował z niej dolną część stroju kąpielowego.

Oboje byli nadzy. W zapamiętaniu całowali się, ocierali o siebie, coraz bardziej oddając się pożądaniu. Nie pytał o zgodę, tylko położył ją na plecy. Nie protestowała. Rozchylił jej kolana i szybkim pchnięciem pozbawił dziewictwa, którego tak gorliwie strzegła przez siedemnaście lat.

Owszem, odczuła ból i kilka łez spłynęło jej po twarzy, ale po trzech szybkich ruchach scałował je. Potem przywarł do niej całym ciałem i płynąc w ekstazie, przyrzekł jej, że będzie ją kochał po kres swoich dni.

Teraz pomyślała, że to wszystko stało się tak nagle. Nie planowali tego. Przesunęła ręką po odrapanej balustradzie. W oddali przemknął chudy czarny kot. Owszem, rozmawiali o tym, że może kiedyś… Eksperymentowali, prowokując się wzajemnie i pieszcząc. Jednak z ostatecznym spełnieniem aktu miłosnego zgodzili się zaczekać do ślubu.

Ale tamtego popołudnia gorące słońce ich ponaglało, a wino zagłuszało głos rozsądku.

Zacisnęła palce na barierce. Zamknęła oczy i przypomniała sobie chwilę, kiedy w nią wszedł, ociekając potem, cały napięty, z wyrazem triumfu na twarzy. Zamroczyło ją pożądanie, które – była tego pewna – tylko on mógł zaspokoić. Kochała go do szaleństwa.

Przysięgli sobie wtedy, że na zawsze pozostaną razem, że się pobiorą, będą mieli dzieci i uleczą blizny, które dzielą obie rodziny. Ale ostatnio z Harleyem coś się stało. Rzadziej się uśmiechał i przez cały czas chciał uprawiać seks. Kiedy tylko byli razem, a w ciągu ostatnich kilku tygodni to się nie zdarzało zbyt często, oczekiwał od niej, że będzie się z nim kochać. Wydawało się, że od tamtego pierwszego razu pragnął wyłącznie jej ciała.

To absurd. Przecież ją kochał. A może nie?

Usłyszała warkot samochodu i serce jej podskoczyło do gardła, bo jakaś jej cząstka podejrzewała, że znów nie przyjedzie. Buty zastukały o pomost. Uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła, że biegnie w jej stronę.

– Przepraszam, że się spóźniłem – powiedział, chwytając ją w ramiona i wtulając głowę w jej szyję. – Boże, tak bardzo za tobą tęskniłem! – Targał jej włosy, a jego westchnienia brzmiały głośniej niż wiatr świszczący w zatoczce. Serce jej drżało ze szczęścia. Wybaczyła mu. To był jej najdroższy, słodki Harley, chłopak, którego kochała ciałem i duszą. Zamknęła oczy i mocno się w niego wtuliła, zapominając o wcześniejszych wątpliwościach i obawach.

– Też za tobą tęskniłam – odrzekła ochrypłym głosem. Piekące łzy cisnęły się pod powieki.

– Przebacz mi. Dech jej zaparło.

– Nie mam czego ci wybaczać.

– O Claire, gdybyś ty wiedziała… – Rozpacz w jego głosie odbiła się echem w jej duszy.

– Wiedziała co?

Tak mocno przywarł do niej całym ciałem, że z trudem chwytała oddech.

– Gdybym wiedziała co, Harley? Wahał się odrobinę za długo.

– Że cię kocham. Bez względu na to, co się stanie, proszę, uwierz mi, że cię kocham.

– Harley… nic się nie stanie – wyszeptała, ale nawet wypowiadając te słowa, czuła głęboko w sercu dziwny chłód, przenikliwy jak wicher w mroźną, styczniową noc.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz – powiedział, unosząc głowę, żeby spojrzeć jej w oczy.

Miranda zerknęła na zegarek. Dotknęła nadgarstka i stwierdziła, że jej puls przyśpieszył. Dochodziła pora, kiedy mieli spotkać się z Hunterem w chatce. Na tę myśl zaschło jej w ustach.

Po raz pierwszy w życiu była zakochana. Wiedziała, że to szaleństwo i że nie mieli z Hunterem Rileyem szans na wspólne życie, ale nie była w stanie oprzeć się temu uczuciu. W głębi duszy była przekonana, że to właśnie jest mężczyzna dla niej.

Zbyt boleśnie przeżywała sercowe udręki Claire, żeby nie uświadamiać sobie, że sama również wkroczyła na niebezpieczną ścieżkę – stąpała po cienkim lodzie, który i tak wcześniej czy później miał się załamać i sprawić jej ból.

Przez osiemnaście lat uważała na każdy swój krok, nigdy nie zbaczała z drogi, choć ścieżka czasem była wąska. Robiła wszystko, żeby udowodnić sobie i światu, że nie jest gorsza niż najdzielniejszy syn, jakiego mógłby spłodzić jej ojciec.

Ale gdyby nawet stanęła na głowie, Dutch Holland i tak nie byłby usatysfakcjonowany. Ba, nie zauważyłby tego. Wkrótce miała wrócić do college’u. Podniosła sweter z podłogi, wcisnęła torebkę pod pachę i schodami z tyłu domu schodziła na dół.

Hunter był starszy i chociaż nie zdołał pomyślnie ukończyć szkoły średniej, zdał maturę eksternistycznie i uczęszczał do miejscowego college’a, jednocześnie pracując na części etatu przy wyrębie drzew u Taggerta i pomagając starzejącemu się ojcu przy cięższych pracach w posiadłości Hollandów.

Miranda pierwsza go zauważyła – tak naprawdę – późną wiosną, kiedy jego tata sprzątał teren pikniku na brzegu jeziora. Siedziała na werandzie i czytała. Chmury zasnuły niebo i zaczynał kropić deszcz.

Na nią żadna kropla by nie spadła, bo była pod dachem, ale Hunter i jego ojciec nadal pracowali – nawet kiedy nastąpiło oberwanie chmury. Na ziemi, która i tak była już wilgotna, pojawiły się kałuże wody. Mimo ulewy Hunter nieprzerwanie sprzątał połamane gałęzie dębu i leszczyny, nie zważając na to, że woda spływa mu z brody, a podkoszulkę przylepia do pleców. Miranda patrzyła zafascynowana, jak pod cienką bawełną rytmicznie, płynnie drgają mięśnie. W dole brzucha poczuła jakby trzepotanie motylich skrzydeł.

Jego piaskowe włosy pociemniały w deszczu. Kiedy obejrzał się przez ramię i wzrokiem odnalazł jej oczy, musiała odwrócić głowę. Żar uderzył jej do głowy i doświadczyła nieznanego wcześniej uczucia – po raz pierwszy z taką siłą przeszył ją dreszcz pożądania.

Tego dnia nie odezwała się do niego ani słowem. Nazajutrz również go unikała. Słońce suszyło mokrą ziemię, nad którą unosiła się mgła. Było parno. Znów siadła z książką na werandzie i udawała, że czyta. Nie odrywała jednak oczu od mężczyzny, którego znała całe życie, ale nigdy tak naprawdę nie dostrzegała.

– Obserwowałaś mnie – zarzucił jej tydzień później w stajni, kiedy nie wiedząc, że pomaga ojcu porządkować pusty strych na siano, weszła do środka w poszukiwaniu Claire. Starszego z Rileyów nie było widać, a Hunter stał na szczycie metalowej drabiny wiodącej na strych i odrywał spróchniałą deskę z podłogi.

Pot spływał mu po szyi i na karku zlepił włosy w strąki.

– Ja? – Wpatrywała się w niego. Miał długie nogi, opalone przy ciężkiej pracy w słońcu i ozłocone włoskami. Ubrany był tylko w zszargane spodenki z uciętych dżinsów, które ledwie wisiały na prowizorycznym pasku. Skórę miał gładką i ładnie opaloną, mocne mięśnie i rudozłoty zarost na klatce piersiowej. Postanowiła za wszelką cenę udowodnić mu, że nie miał racji. Omiotła go wzrokiem od stóp do głów. Strącił spróchniałą deskę pod drabinę. Trzasnęło, a w powietrzu uniósł się obłok kurzu. Końska mucha zabzyczała głośno. Miranda kaszlnęła, a Hunter wsunął kolejny kawałek świeżego drewna w odpowiednie miejsce.

– I po co zaprzeczać? – ciągnął. – Tydzień temu, kiedy sprzątałem gałęzie. Patrzyłaś na mnie.

– Nie, ja…

– Daj spokój, Mirando. Myślałem, że jesteś mądrzejsza. I że nie kłamiesz. – Jego głos, ochrypły, uwodzicielski, raczej nie współgrał z treścią słów. – Nie mów mi, że te wszystkie plotki są wyssane z palca.

– Przepraszam? – nastroszyła się. Jakim prawem zwracał się do niej tak, jakby była krnąbrnym dzieciakiem, usiłującym go nabierać.

Wyciągnął kilka gwoździ z kieszonki przy pasku i wsunął je do kącika ust. Poprzez te stalowe wykałaczki mówił:

– Całe miasto gada, że jesteś najinteligentniejszą ze wszystkich trzech sióstr Holland. Że jesteś ambitna i masz własne zdanie. Najstarsza, najbardziej odpowiedzialna dziewczyna i takie tam bzdury. – Spojrzał na nią z góry i błysnął zębami, w których trzymał przeklęte żelastwo. – Daj spokój, Randa. Chcesz, żebym uwierzył, że nie wiesz, jaką masz reputację?

– Nie słucham plotek.

– Aha. – Zdjął młotek z wieszaka.

Skrzyżowała ręce na piersiach i postanowiła skończyć z udawaniem. Spojrzała mu prosto w oczy.

– Sądzisz, że mnie znasz?

– Znam tylko ten typ. – Przyłożył gwóźdź do deski i trzy razy uderzył młotkiem. Barn, barn, barn!

– Jestem nietypowa.

– Naprawdę? Lepiej przyznaj się, że podglądasz robotników ojca przy pracy, kręcąc się koło nich i susząc pomalowane paznokcie. – Rzucił jej spojrzenie przez umięśnione ramię.

– Wiesz co? Jesteś kolejnym zadufanym w sobie, aroganckim typem. W mieście jest takich na pęczki.

– Patrzyłaś na mnie.

– I to był błąd.

– Jasne.

Znów zajął się swoją robotą i przybił kolejny gwóźdź do deski. Zwinne mięśnie wtórowały wysiłkowi.

– A tak na marginesie: nie jestem aroganckim typem.

– A ja nie jestem bogatą, egocentryczną dziwką. Odchrząknął znacząco.

– Nie?

– Nie. – Miranda skierowała się ku drzwiom, a on zwinnie zeskoczył z drabiny i zabiegł jej drogę.

Zaskoczona odruchowo cofnęła się o krok. Pachniał świeżym potem i piżmem. Był tak blisko – półnagi, niezaprzeczalnie zmysłowy – że dech jej zaparło w piersiach. Miał mocną, męską szczękę ozłoconą jednodniowym zarostem, a jego oczy w półmroku stajni wydawały się ciemne jak metal pistoletu. Wpatrywał się w nią tak przenikliwie, że chciała jeszcze bardziej się cofnąć, ale plecami ocierała się o słup podtrzymujący strych. Poza tym nie chciała dać mu satysfakcji, że ją wypłoszył. Została, choć jego seksowny uśmiech ją przerażał. Oblizała wargi. Jego nagi tors niemal dotykał jej piersi.

– Słyszałem, że chcesz zostać prawnikiem.

– To… to prawda.

Płaskie brodawki były ledwie widoczne w gąszczu włosów na jego piersi. Twarde mięśnie brzucha falowały, gdy oddychał.

Jej kolana nagle wydały się zbyt miękkie, by ją podtrzymać.

– Wielkie ambicje?

– Nie… Zresztą, może i tak.

– Co usiłujesz udowodnić?

Pytanie to celnie trafiło w jej czuły punkt. Kiedy podniosła wzrok, zobaczyła, że już się z niej nie naigrawa. Po prostu był zaciekawiony i po jego rozszerzonych źrenicach poznała, że ona tak samo działa na niego, jak on na nią.

– Nic. Nie muszę niczego udowadniać.

– Ale chcesz. – Uniósł ramiona i chwycił słup, przed którym stała. Trzymał ją w potrzasku, w ogóle nie dotykając.

– Tak.

– Dlaczego? Żeby twój stary przestał zrzędzić, że los mu poskąpił synów?

– Nie wiem – odpowiedziała nieszczerym tonem. Oczywiście, chciała udowodnić Dutchowi Hollandowi, że nie jest gorsza niż jakikolwiek chłopak, którego mógłby spłodzić.

– A może dlatego, że chcesz konkurować z mężczyznami?

– Po prostu chcę być jak najlepsza.

– Do tego stopnia, że odmawiasz sobie najprostszych przyjemności.

– Nic o mnie nie wiesz.

– Wiem, że stosujesz dietę, regularnie uprawiasz aerobik w swoim pokoju, czytasz wszystko, co mogłoby rozwinąć twój umysł, i stajesz na rzęsach, żeby udowodnić Dutchowi, że masz wszystkie zalety idealnego dziecka.

– Skąd wiesz…

– Też cię obserwuję.

Zaniemówiła. Zastanawiała się, czy podgląda ją w nocy przez okno, czy widział, jak ogląda własne ciało, dotyka piersi i przesuwa ręką po brzuchu, zastanawiając się, jak by to było, gdyby dotykał jej mężczyzna.

– Nie masz prawa!

– Nie. Tylko pożądanie. Tak samo jak i ty.

– Żadnego pozą…

– Nie kłam.

Był za blisko, a stajnie były za ciasne.

– Zejdź mi z drogi!

– Jeśli kiedyś chcesz być dobrym adwokatem, musisz się nauczyć postępować z ludźmi, wysłuchiwać ich argumentów, obraźliwych słów… a czasem komplementów. – Jego wzrok spoczął na jej piersiach, które rytmicznie unosiły się i opadały.

– O, teraz rozumiem – zakpiła. – To był egzamin. Więc teraz jesteś moim nauczycielem.

– Po prostu z tobą rozmawiam.

Przez długą sekundę patrzył na jej usta. Jakaś jej cząstka, ta rozpalona i spragniona, odpowiedziała na jego spojrzenie. Nienawidziła go, a mimo to pociągał ją tak mocno, że wstyd jej było przyznać się do tego przed sobą.

– To rozmawiaj z kimś, kto jest tym zainteresowany.

– Ty jesteś. – Jego uśmiech mówił, że jej nie wierzy. Odszedł na bok. Gdy próbowała odejść, chwycił ją za nadgarstek. Błyskawicznie obrócił ją do siebie i otoczył wszystkimi twardymi jak skała mięśniami. Nie była w stanie się poruszyć, z trudem oddychała, a serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi.

– Nie…

Ustami zamknął jej usta tak silnym i gwałtownym pocałunkiem, że tchu jej brakło. Usiłowała mu się wyrwać, ale był to daremny trud. Jej chłodny umysł klął i cicho krzyczał, że chce się wyswobodzić. Ale zmysłowa kobieta, która właśnie doszła w niej do głosu, rozpaczliwie pragnęła oddać pocałunek, pogłębić go, czuć rozkosz czystego, nieskrępowanego seksu.

Miał duże i silne ręce, gorące, wilgotne ciało. Pachniał mężczyzną i świeżą tarcicą. Z głębi jej krtani dobył się cichy jęk. Wbił język pomiędzy jej wargi i bez trudu je rozchylił.

– Jesteś zainteresowana – wyszeptał jej do ust, gdy przestał całować. – Kiedy dojrzejesz na tyle, żeby się do tego przyznać, zadzwoń do mnie.

Chwiejnym krokiem wycofywała się w kierunku drzwi. Pokręciła głową.

– Wcześniej zgnijesz w piekle.

– Nie przypuszczam.

I – niech to diabli! – nie mylił się. Przez dwa tygodnie ignorowała go. Kiedy był w pobliżu, czym prędzej znikała. Ale za każdym razem na wspomnienie tego jedynego, gwałtownego pocałunku w stajni serce jej biło szybciej i zaczynała się pocić.

Myślała o nim w nocy, leżąc w łóżku i nie mogąc zasnąć z powodu upału, i w dzień, kiedy musiała przygotowywać się do wieczornych zajęć w miejscowym college’u, gdzie zderzała się z nim na wąskim korytarzu.

Po dwóch tygodniach zmieniła zdanie i schowała dumę do kieszeni. Zadzwoniła do niego. Tego dnia spędzili na plaży kilka godzin, spacerowali, patrzyli, jak spieniony przypływ liże piach. Nawet jej nie dotknął.

Następne spotkania wyglądały podobnie. Wydawało się, że ów pocałunek to było wszystko, czego Hunter od niej chciał.

– Boisz się mnie?

Roześmiał się serdecznie, a jego niski głos odbił się echem w jej duszy.

– Boję się? Nie bądź śmieszna.

– Ale…

Poczuła się jak idiotka. Cóż mogła powiedzieć. Stał oparty o zderzak jej samochodu. Słońce parzyło i oślepiało. Zaparkowała na odludnej plaży, o wiele mil od ośrodka jej ojca.

– Ale co?

– My nigdy się nie… wiesz, co mam na myśli.

– Nigdy bym nie zgadnął – powiedział przeciągle, ale z kącików jego ust wyłaniał się uśmiech.

– Nie udawaj, Hunter.

– W takim razie wykrztuś to z siebie. Co ci chodzi po głowie? Przełknęła ślinę i bezradnie opuściła rękę.

– No, pani adwokat – ponaglał ją. – Każdy, kto zamierza zostać wielkim prawnikiem, powinien umieć wyrażać myśli.

– Nigdy mnie nie dotykasz – wykrztusiła, a jej twarz zabarwiła się wieloma odcieniami czerwieni.

– I to cię gnębi? – Czekając na odpowiedź, bawił się swoim sygnetem, złotą obrączką z onyksem.

Miała ochotę skłamać, ale powiedziała:

– A żebyś wiedział.

– Może uważam cię za nietykalną.

– Nie. Chodzi o coś innego. O co, Hunter?

Omiótł ją wzrokiem od stóp do głów, mruknął coś pod nosem i wziął ją w ramiona. Spragnione usta zamknęły się na jej wargach, a duże dłonie ogarnęły jej plecy. Stopniała pod tym uściskiem, przylgnęła do niego całym ciałem i pocałowała równie płomiennie i żarliwie jak on ją. Ochoczo otworzyła usta, zapraszając jego język. Ocierała się o niego, pragnęła jego dotyku.

Fale biły o brzeg, piasek muskał jej stopy, a słońce ogrzewało plecy. Czuła się tak, jak gdyby na świecie nie było nikogo prócz nich.

– Czy… Czy właśnie tego chcesz? – spytał, odgarniając kosmyk włosów z jej twarzy.

– Tak – powiedziała, a w myślach krzyknęła żarliwie: Chcę, żebyś mnie kochał!

– A tego? – Znów ją pocałował i wsunął jedną rękę pod bluzkę, dotykając jej piersi.

– O tak…

Twarde palce wślizgnęły się pod bawełniany biustonosz i musnęły jej sutkę.

Dech jej zaparło. Przeszył ją piekący dreszcz.

– Jeszcze? – wychrypiał.

– Tak… Nie! Oooo…

Oparł się o samochód i przyciągnął ją pomiędzy swoje uda. Jej szorty przylegały do najbardziej intymnej części jego ciała. Czuła sztywną wypukłość pod rozporkiem. Wciąż całując, rozpiął jej biustonosz i uwolnił piersi. Jego szorstkie, gorące dłonie krążyły po jej nagiej skórze, dotykały, pieściły, pobudzały.

– To może być niebezpieczne – powiedział, bawiąc się zamkiem u jej spodenek.

– Dla ciebie?

– Dla ciebie.

– Och! – Pocałowała go z niecierpliwością.

– Istnieje taki punkt, kiedy już nie mogę przestać.

– To nie przestawaj. Nigdy…

– Och, Rando! – Znowu ją pocałował pożądliwymi wargami. Palcami pieścił jej brzuch. Nagle, równie gwałtownie jak ona przywarła do niego, odepchnął ją. – Nie – jęknął sam do siebie. – Nie, nie, nie. To nie jest w porządku.

– Słu… słucham? Oczywiście, że jest w porządku.

– Nic nie rozumiesz, prawda? – Pokręcił głową i sztywnymi, napiętymi palcami przeczesał włosy. – Ty i ja… należymy do różnych światów, Mirando. I nie możemy absolutnie nic na to poradzić.

– Nie rozumiem.

– Zrozumiesz – odrzekł i przymrużonymi oczami popatrzył na horyzont.

Odważnie, bezwstydnie do niego zadzwoniła. Postąpiła tak, jak jedna z tych biegających za chłopakami dziewcząt, którymi pogardzała. Ale zadziałało. Zgodził się z nią umówić pod warunkiem, że nikomu nie powie o ich znajomości.

– Nie chcę ściągnąć na swoją głowę tego całego piekła, które wybuchnie, kiedy twój stary o wszystkim się dowie – oświadczył jej. – Niech sobie dostaje zawału na myśl o twojej siostrze i Taggercie, ale moje nazwisko trzymaj z dala od tego.

– Dlaczego?

– To jest zbyt skomplikowane, żeby ci teraz tłumaczyć. Po prostu uwierz mi na słowo.

Uwierzyła. Nikt nie wiedział, że się widują. Ich spotkania były sekretnymi schadzkami. Dodawało to związkowi tajemniczości i romantyzmu. Jadąc do chaty na północnym krańcu posiadłości, gdzie się umówili, wiedziała, że prawdopodobnie będą się kochać. Już kilkakrotnie zbliżali się do tego punktu, ale Hunter zawsze się hamował. Dlatego zaczynała mu ufać całym sercem. Tej nocy, pod niebem usianym migoczącymi gwiazdami, liczyła na to, że może nie uda im się powstrzymać. A niech się dzieje, co chce!

Skręciła w zarośniętą drogę prowadzącą do chaty i słyszała, jak suche badyle drapią podwozie samochodu. Trawa, tak wysoka, że zasłaniała widok po obu stronach, falowała na wietrze, a dzikie róże rozsiewały słodki zapach. Wplątywały się w pędy dzikiej winorośli, która w tej części Oregonu plewiła się na nieuprawnych skrawkach ziemi.

Nikt już nie mieszkał w tej chacie, zbudowanej na przełomie stuleci tuż przy skale i zapomnianej. Owocująca winorośl pięła się po słupkach werandy, z komina odpadło kilka cegieł, ale w środku było ciepło i sucho, a tego wieczoru, choć temperatura przekraczała trzydzieści stopni, za oknem drgał płomień kominka.

Hunter już czekał.

Serce Mirandy mocno biło, kiedy pośpiesznie wchodziła po schodach i otwierała drzwi.

– Spóźniłaś się. – Zaskoczył ją jego głos, bo na ganku nie było nikogo słychać. Drgnęła ze strachu. Nagle poczuła, że obejmują ją silne, władcze ramiona.

– To ty przyjechałeś wcześnie.

– Nie mogłem się doczekać.

– Nie? – Roześmiała się, kiedy wziął ją na ręce i kopniakiem otworzył drzwi, a w środku pocałował ją jak pan młody, który właśnie przeniósł swoją wybrankę przez próg domu. Wirowało jej w głowie, gdy kładł ją na żelaznym łóżku zasłanym kocami i poduszkami, które sam przywiózł. W kominku trzeszczały omszałe drewniane polana, łapczywie pochłaniane przez ogień. Miranda podniosła wzrok na mężczyznę, którego przyszło jej pokochać.

W jednej chwili potrafił być okrutny, a za minutę słodki jak miód. Pokazał jej, jak strzelać z łuku, jak kamykiem puszczać kaczki na wodzie. Od niego się dowiedziała, że czternastolatki wolą raczej jeść niż robić cokolwiek innego, natomiast szesnastoletnie młokosy mają ochotę rżnąć wszystko, co się rusza. Nie cierpiał idiotów i nie życzył sobie, żeby otwarcie ze sobą chodzili.

– Po co dawać ludziom temat do plotek? – argumentował. – Uwierz mi, sama nie chciałabyś, żeby cię wzięli na języki.

– Mnie by to nie obchodziło – odparła, ale jakby tego nie słyszał. To był ich punkt sporny.

I oto leżała w jego ramionach, patrzyła na jego mocne szczęki i zamroczone namiętnością oczy. Zastanawiała się, czy kiedyś się pobiorą. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że majątek i pozycja społeczna nie są w życiu aż tak ważne. Uprzywilejowana córka milionera i ubogi pasierb dozorcy. I jakież to ma znaczenie?

Pocałował ją, krew w niej zawrzała. Stary materac zaskrzypiał. Objęła go za szyję, a on zaczął ją głaskać, pieścić, pobudzać jej skórę do życia. Poczuła, że naprawdę żyje, że jest pożądana, a pragnienie wypełniło ją, przenikało najintymniejsze części jej ciała.

– Hunter – szepnęła chrypliwym głosem, wijąc się i prężąc. Krew w niej buzowała. Całował ją, mokrym językiem dotykając miejsc, które nigdy nie widziały słońca. Drapał ją zarostem, muskał gorącym oddechem, ocierał się o nią ciałem rozpalonym nie mniej niż jej własne.

Wplotła palce w jego gęste włosy i wydała z siebie jęk pożądania. Miedziany cień płomienia z kominka tańczył na jego skórze.

Rozpiął jej biustonosz, strącił go na podłogę. Z cichym uwielbieniem zapatrzył się w jej nagie piersi.

– Jesteś cholernie piękna – powiedział w końcu, ciepłym oddechem pieszcząc jej ciało. – To powinno być na liście grzechów głównych. – Dotknął jej stwardniałego sutka, opuścił głowę i zaczął go ssać.

– O! Ooo…

Jego dłonie błąkały się w jej szortach, dotykały pośladków i kędzierzawych włosków, które nagle stały się wilgotne, głaskały wnętrze ud, ocierając się o najintymniejszą część jej ciała.

Nie mogła się temu oprzeć. Zawsze była opanowana i pełna rezerwy. Niektórzy chłopcy powiadali, że w jej żyłach płynie lodowata krew. Teraz wygięła się w łuk i cicho błagała o więcej. Leżeli w malutkiej izbie, na łóżku, które przyjmowało kochanków od prawie stu lat. Całowała mężczyznę, którego niedawno poznała i który nie chciał się z nią publicznie pokazywać a który za chwilę miał stać się jej pierwszym kochankiem.

Po wszystkim, przy dogasającym kominku, mocno ją przytulił i gładził jej twarz. W jego pierścieniu odbijał się żar kominka. Dotknęła czarnego kamienia.

– Czy on ma dla ciebie jakieś szczególne znaczenie? – spytała.

– To jedyna ozdoba, jaką noszę. Chrząknęła i uśmiechnęła się.

– Wiem. Tylko chciałam wiedzieć, czy coś dla ciebie znaczy. – Nawinęła na palec kosmyk zarostu włosków na jego piersiach. – No, czy może jakaś dziewczyna ci go podarowała.

Parsknął śmiechem.

– Nic z tych rzeczy. – Zsunął pierścionek i popatrzył na nią przez złoty krążek. – To jedyna rzecz, którą mam od ojca, faceta, który zapłodnił moją matkę i dał dyla. Chyba powinienem był go wyrzucić, ale go trzymam, żeby pamiętać, że ten łajdak nie przyznał się do mnie, nie chciał mojej mamy i miałem dużo szczęścia, że trafił mi się taki ojczym jak Dan Riley.

– Jak się nazywa?

– Mój prawdziwy ojciec? – Westchnął. – Nie wiem. Nikt mi nie powiedział, a na świadectwie urodzenia brak nazwiska.

– Chciałbyś to wiedzieć?

– Nie. – Znów włożył pierścień na palec, przyciągnął ją do siebie i objął silnym ramieniem. – Nieważne. – Mocno przycisnął wargi do jej czoła. – Teraz ważna jesteś tylko ty.

– Na zawsze? – spytała.

– Zawsze to szmat czasu. Ale może… Taa… może.

Miranda zadarła głowę w oczekiwaniu na pocałunek, którego nadejścia była pewna. W końcu znalazła skrawek nieba tu, na ziemi.

– Byłaś dziś w nocy z Westonem Taggertem? – szepnęła Miranda, blednąc. Nalała wody do ekspresu, właśnie rozległo się pierwsze perkotanie, gdy maszynka zaczęła się nagrzewać. Zaskakująca wiadomość, którą usłyszała od siostry, krążyła po jej mózgu i jakby jeszcze nie dotarła do świadomości. Pochłonięta była czym innym: ona i Hunter po raz pierwszy się kochali. Żar między nogami wciąż jej o tym przypominał. Odchrząknęła i usiłowała się skoncentrować.

– Tesso, na Boga, dlaczego?

Tessa obojętnie wzruszyła ramionami, bezgłośnie wyrażając swoje „wisi mi co ty o tym myślisz”, podeszła do stołu i ziewnęła.

– A dlaczego nie?

– Wiesz dlaczego. Dlatego, że to nicpoń.

– Bo ma nazwisko Taggert? Uuuii, Randa, zaczynasz pleść tak samo jak tata.

– Daj mi spokój, co? Dobrze wiesz, że jego nazwisko nie ma tu nic do rzeczy. Ten facet ma złą reputację.

A Hunter? Dlaczego nie chce, żeby ktokolwiek się dowiedział, że jesteśmy parą? Wstydzi się ciebie? Stara się ciebie chronić? A może po prostu, podobnie jak Weston, jest nicponiem?

Z radia płynęła muzyka. Śpiewał Kenny Rogers.

Ruby, nie zabieraj ukochanej do miasta.

Miranda nie miała ochoty dalej tego słuchać. Wyłączyła radio.

Tessa wysunęła nogą jeden z wysokich taboretów i usiadła. Opierając podbródek na dłoni, obdarzyła siostrę wyćwiczonym uśmiechem grzecznej panienki.

– Weston jest uważany za jednego z najbardziej porządnych kawalerów do wzięcia w mieście.

– Czy wiesz, co mówisz? Kawalerowie do wzięcia jej w głowie! – Miranda rozpakowała chleb i włożyła dwie kromki do tostera. – Masz dopiero piętnaście lat, za mało, żeby szukać męża. Piętnaście! Dziecko z ciebie! Jeszcze nie musisz zaprzątać sobie głowę mężem.

Tessa wojowniczo wydęła dolną wargę. Przetarła oczy, rozmazując wczorajszy makijaż.

– Cóż, ja przynajmniej nie mam zamiaru zostać pomarszczoną starą panną.

– Do kogo pijesz?

– Możesz to rozumieć, jak chcesz. – Tessa bawiła się solniczką i pieprzniczką. Przyglądała się ceramicznym truskawkom, jakby skrywały tajemnice wszechświata.

Tosty wyskoczyły i Miranda wyjęła kolejne dwie kromki z taką zapalczywością, że o mało ich nie rozerwała.

– Nie mam zamiaru zostać starą panną. Ale nie mam też zamiaru być zabawką bogatego chłopaka. Weston Taggert wykorzystuje dziewczyny. – Miranda wycelowała nóż w Tessę, aby podkreślić znaczenie wypowiadanych słów. – Bierze od nich, co da się wziąć, a potem, kiedy mu się znudzą, rzuca je jak puszki po piwie.

– Kto tak mówi?

– Każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie.

Tessa przygarbiła się na taborecie, nie zwracając uwagi na talerz z tostem, który postawiła przed nią Miranda.

– Słuchaj, przez wiele lat usiłował mnie uwieść – wyznała Miranda.

– Ciebie? – Tessa roześmiała się.

– To prawda.

– Aha. Tylko że mnie nie wciśniesz tego kitu. Czy mamy tu coś do picia? Jakiś sok?

– W lodówce. – Miranda nie miała zamiaru podstawiać Tessie soku pod nos. Wystarczy, że podała jej tost.

Chciała nadal ostrzegać Tessę przed Westonem, ale pomyślała, że to byłaby strata czasu i nerwów. Nie było sensu się z nią kłócić. Katastrofa! Tessa i Weston. Dutch dostałby ataku serca. Miranda miała nadzieję, że ta historia ograniczy się do jednej nocy.

– A gdzie Ruby? – spytała Tessa, sięgając po tost i odłamując z niego skórkę.

Miranda zerknęła na zegarek. Dochodziła dziesiąta, a Ruby Songbird jeszcze się nie zjawiła w pracy. Miranda nie przypominała sobie, żeby Ruby przyszła kiedyś po ósmej. O tej porze zawsze już była – myła okna, szorowała podłogi, piekła chleb i spokojnie wydawała dyspozycje, do których wszyscy bez gderania się stosowali. Miranda opędziła się od myśli, że mogło jej się przytrafić coś złego. Skupiła się na najmłodszej siostrze. Tessa pakowała się w niezłą kabałę. W tarapaty, które mogły mieć wpływ na dalsze jej życie.

– Słuchaj, Tess. Nie wiem, co ci chodzi po głowie, ale wierz mi, że bliższa znajomość z Westonem to klapa na całej linii.

– A Harley i Claire? Czy to też klapa na całej linii? – spytała Tessa, zerkając na drzwi, w których właśnie pojawiła się Claire. Rozmowa była skończona.

– To co innego. – Miranda była w potrzasku. Ta lisica zapędziła ją w kozi róg.

– W czym tkwi różnica? – Tessa nie dawała za wygraną. Miranda w myślach policzyła do dziesięciu i spojrzała na Claire.

– Harley i Claire uważają, że są zakochani. Chodzą ze sobą już od dłuższego czasu, wydaje się, że są do siebie przywiązani i…

– A co z Kendall Forsythe?

Claire zbladła jak zimowe słońce i mocno zacisnęła pięści.

– Słucham?

– Wszystko wskazuje na to, że Harley nie może się zdobyć na to, żeby z nią zerwać. – Tessa odsunęła swój taboret. Nawet jeśli widziała ból w oczach Claire, nie dała tego po sobie poznać.

– To kłamstwo – odparła stanowczo Claire. – On i Kendall to przeszłość.

– Chyba nie. – Tessa gwałtownie otworzyła drzwi lodówki i szperała w niej, aż znalazła słoik dżemu malinowego przyrządzonego przez Ruby i dzbanek z sokiem pomarańczowym.

Ruby? Gdzie ona może być? Miranda podeszła do okna i spojrzała na wiodącą do podjazdu ścieżkę, która skręcała za garażem i kończyła się pomiędzy jeziorem a basenem. Ruby przechodziła tamtędy co rano.

– Nie powinnaś wierzyć w ani jedno słowo Westona. – Claire wreszcie zebrała siły, przeszła przez kuchnię i nalała sobie filiżankę kawy, choć dzbanek jeszcze do końca się nie napełnił. Gorące krople sączyły się na płytę podgrzewacza, zanim odstawiła dzbanek na miejsce. Całe szczęście ręce tylko odrobinę jej się trzęsły.

Tessa spytała beztrosko:

– Dlaczego? – Wyjęła z szuflady łyżeczkę.

– Bo… nie jest godny zaufania.

– A Harley jest? – Tessa z niedowierzaniem uniosła brwi, zanurzyła łyżeczkę w dżemie i oparła się biodrami o kredens.

– Tak!

– Słuchaj, Tesso, nie ma sensu się kłócić. Po prostu bądź ostrożna, dobrze? – powiedziała Miranda.

– Tak jak ty? – W uśmiechu Tessy widać było drwiącą satysfakcję jak u kota, który dopadł kanarka. – No, wiesz, kiedy jesteś z Hunterem.

– Hunterem? Hunterem Rileyem? – Claire zmarszczyła czoło i obróciła się w stronę starszej siostry.

– Weston twierdzi, że Randa ukradkiem romansuje z Hunterem.

– Przyjaźnimy się – oświadczyła Miranda. Było w tym wiele prawdy.

– I nie tylko.

– Czyżby? – Claire, jak zawsze romantyczka, wydawała się zaintrygowana.

Przeklęty Weston Taggert i ta jego niewyparzona gęba!

– A co takiego mówi się o ludziach, którzy mieszkają w szklanych domach? – spytała Tessa i znów zgarbiła się na krześle. Smarowała kromkę grubo dżemem. – Że nie powinni rzucać kamieniami czy coś w tym rodzaju…

– Ty i Hunt? – Claire wciąż nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Miranda dobrze wiedziała, że jej twarz ją zdradza; nagle zrobiło jej się gorąco. – Serio?

– Wielkie mi halo! Tessa przewróciła oczami.

– A więc spotykasz się z nim! – Usta Claire nieznacznie wykrzywiły się w uśmiechu. – Nie wierzę!

– Nie wierz. To nic takiego. – Tym razem było to wierutne kłamstwo. Uczucia, którymi darzyła Huntera, liczyły się, nawet bardzo. Była to jedyna i najważniejsza miłość jej życia.

Tessa odchrząknęła z powątpiewaniem.

– A co by na to powiedział tata, hm? Najstarsza córa, ta poważna, dobra dziewczyna, ta, która się wybiera… No właśnie, gdzie? Aa, no tak. Do Radcliffe, Yale albo do Stanfordu, prawda?

– Do Willamette.

Tessa przewróciła oczami.

– Takie szczytne ideały, a tak naprawdę nie wiadomo, co wyprawia z synem dozorcy. – Cmoknęła i dramatycznie powoli pokręciła głową. – A mama? Rando, pomyśl, co ona by powiedziała, gdyby się dowiedziała, że umawiasz się z chłopakiem o niższej pozycji społecznej.

– On nie… – Miranda urwała w pół słowa. – Nie do wiary, że ta rozmowa naprawdę ma miejsce.

– Ty ją rozpoczęłaś.

– I właśnie teraz ją zamykam! – znów zerknęła na zegarek. – Gdzie Ruby? Ona się nigdy nie spóźnia.

– Daj jej spokój, dobrze? Mama i tata są w Portland. Pewnie gdzieś tu śpi. Wiesz, co mówi stare porzekadło: Gdy nie ma kota, myszy… – Tessa oblizała kącik ust.

– Masz głowę wypchaną starymi porzekadłami.

– Przyganiał kocioł…

– Przestańcie już! – Claire łyknęła kawy. – Chyba powinniście się o czymś dowiedzieć pierwsze.

– O czym? – Mirandzie ciarki przebiegły po plecach.

– Noo… – szeroki uśmiech znikł z twarzy Tessy.

– Podjęłam ważną decyzję. – Claire wzięła głęboki wdech.

– W sprawie? – ponaglała Miranda.

Tessa pokręciła głową, jakby się domyślała, o co chodzi.

Claire odstawiła filiżankę, zdobyła się na raczej blady uśmiech i wysunęła lewą rękę. Na serdecznym palcu w blasku poranka dumnie połyskiwał brylant.

– Zaręczyny są oficjalne – oświadczyła nieco drżącym głosem. Jej wygląd zdradzał niepewność. – Nie obchodzi nas, co kto o tym myśli. Harley i ja się pobieramy.

5.

Zbladoniebieskich oczu Kendall spływały po policzkach najszczersze łzy.

– Nie możesz – wyszeptała, waląc pięściami w jego klatkę piersiową. Omdlewała ze smutku. – Nie możesz się z nią ożenić.

Stała na tarasie letniego domu rodziców. Silny wiatr od Pacyfiku przesuwał wydmy i posypywał piachem deski podłogi. Poranne słońce było blade i Harley dygotał z zimna. Przyszedł się rozmówić z Kendall. Uważał, że ona pierwsza powinna się o tym dowiedzieć. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jaki kolosalny błąd popełnił.

Zza przezroczystych zasłon widać było matkę Kendall. Siedziała w skórzanym fotelu, paliła papierosa i popijała kawę, czytając poranną gazetę. Jeśli choć trochę interesowała się tym, co się działo pomiędzy jej córką i chłopakiem, z którym ta chodziła prawie przez rok, umiejętnie to ukrywała.

Dzięki Bogu.

Harley chciał pocieszyć Kendall, powiedzieć jej, że o nim zapomni, pomóc znieść ból. Ale jak miał to zrobić, skoro był tego bólu przyczyną? Jej oddech, wilgotny od łez, parzył go w szyję. Czuł się jak szubrawiec. Weston triumfował, łamiąc dziewczęce serca, a Harley tego nienawidził.

– Posłuchaj, nie chciałem, żebyś to usłyszała od kogoś innego.

– A jeśli… jeśli jestem w ciąży? – wykrztusiła, a paniczny strach poskromił poczucie przyzwoitości.

– Nie jesteś.

– Nie… nie wiem. – Pociągała nosem. Usiłowała wziąć się w garść, ale dała za wygraną i przypadła do niego. Jego ramiona bezwiednie ją objęły. Nieco się przesunął, żeby targany wiatrem ogrodowy parasol choć trochę zasłonił ich przed wzrokiem matki Kendall, na wypadek gdyby patrzyła w ich stronę.

– Zajmiemy się tym. Już ci powiedziałem…

– A ja ci powiedziałam, że nigdy nie dopuszczę do aborcji – zaklinała się z taką determinacją, że się przeraził. – Ojciec mnie zabije. – Uwiesiła się na nim i owionął go zapach jej skóry i woń ekskluzywnych perfum, które ciocia z Paryża przysyłała jej na każde Boże Narodzenie.

– Wszystko się jakoś ułoży.

– Jak?

– Nie wiem… – przyznał. Poczuł się za młody, żeby stawić czoła temu wszystkiemu. W gruncie rzeczy nie wierzył, że Kendall jest w ciąży. To była mało wyszukana wymówka, za bardzo naciągana. A jednak nigdy nic nie wiadomo… – Pójdę z tobą do lekarza – zaproponował.

– Naprawdę?

Cholera! Ton jej głosu sugerował, że się ucieszyła. A on chciał tylko, żeby przyznała się, że wymyśliła tę historyjkę. Czy to może być prawda? Zostanie ojcem? Niech to wszyscy diabli!

– Oczywiście.

– To spotykamy się u lekarza za trzy tygodnie.

– Za trzy tygodnie?

– Dopiero wtedy doktor Spanner wraca z Vancouver. – Uśmiechnęła się do niego ciepło. – Proszę, nie składaj pośpiesznie żadnych deklaracji Claire, zanim tego nie sprawdzimy. – Wtuliła głowę w jego pierś. W głębi serca wiedział, że nie potrafi powiedzieć „nie”. Nigdy nie potrafił. Chryste, dlaczego jest takim dzieciakiem?

– Harley? – odezwała się tak cicho, że ledwie ją usłyszał wśród szumu fal. Słona bryza pozostawiała wilgoć na jego skórze.

– Tak?

– Kocham cię – westchnęła, dmuchając mu w koszulę. – Bez względu na to, co się stanie, zawsze będę cię kochać.

– Przestań, proszę cię, Kendall…

– Zrobiłabym wszystko, żeby cię nie stracić.

– Nie mów tak. To szaleństwo.

– Możliwe. – Spojrzała mu w twarz. Minę miała niewinną, z ust już dawno starły się pozostałości szminki. Kiwnęła głową. – Mówię poważnie. Nieważne, ile to będzie kosztować. Zrobię wszystko, żebyś znów mnie kochał.

Mówiła poważnie.

Weston zapalił papierosa i zostawił go w popielniczce przy zlewie w łazience. Zwilżył brodę i rozsmarował krem do golenia. Oczy go piekły, a w głowie pulsowało po wczorajszej dawce alkoholu. W ustach pozostał obrzydliwy smak. Mięśnie trochę go bolały, ale wierzył staremu porzekadłu, które głosi, że jeśli w nocy latasz z orłami, rano budzisz się wśród wróbli.

Wprawną ręką ogolił jednodniowy zarost i zauważył ciemne plamy na szyi – malinki jakich mało – gdzie Tessa Holland przyciskała gorące usteczka i ssała jak żadna z dziewcząt, z którymi do tej pory sypiał. A niech to! Stwardniał mu już na samą myśl o niej!

Kto by pomyślał, że była dziewicą? Od kilku lat obnosiła się ze swoimi wdziękami po mieście. Była taka gorąca i chętna, kiedy zaprowadził ją do chaty, którą przeznaczył specjalnie do tych celów. Nie wyglądało na to, że się boi. Całowała go i pieściła jak najprawdziwsza kobieta, a nie jak naiwna uczennica. Nie jak lolitka.

Zaciął się, zaklął, wytarł ranę i włożył marlboro do ust. Powinien był bardziej uważać, przynajmniej użyć pieprzonej gumki, ale oszołomiła go satysfakcja, że oto zalicza jedną z córek Dutcha Hollanda.

Oczywiście, nie wybrałby Tessy na pierwszy ogień. Obiektem tej szczególnej obsesji była Miranda, ale tej nocy nie był zbyt wybredny. Tessa wzdychała, gdy ją całował, jęczała, gdy pieścił jej piersi, krzyczała, gdy podrażniał te fantastyczne kule zębami i lizał. Reagowała tak, jakby robiła to regularnie, więc doznał szoku, kiedy rozchylił jej zapraszające uda i odczuł opór w wilgotnej szparce.

Bynajmniej to go nie powstrzymało. Pragnęła tego, błagała o to, tak jak on była gotowa – a przynajmniej tak mu się wydawało – natychmiast to zrobić. Najpierw krzyczała, odruchowo cofała się na łóżku, na którym zaliczył tak wiele dziewcząt, ale potem dopuściła do głosu gorącą tygrysicę, która w niej drzemała.

Wypuszczając z ust smugę dymu, zgasił papierosa i opłukał twarz z mydła. Czasami zastanawiał się, dlaczego jego cholerny popęd seksualny zawsze jest na piątym biegu. Nie umiał spojrzeć na kobietę ot tak po prostu, bez łóżkowych zamiarów.

Ale te myśli nie były niczym nienormalnym, zawsze działał pod wpływem impulsu – nawet jeśli podświadomie wiedział, że dokonuje niezbyt rozsądnego wyboru. Pewnie robił to na przekór matce, która nieustannie go strofowała. Jakby sama była święta.

Zacisnął szczęki, gdy sobie przypomniał czasy dzieciństwa, kiedy jako dziesięcioletni czy dwunastoletni chłopiec wspinał się na ulubiony dąb i polował na wiewiórki. W pogotowiu trzymał procę, zazdroszcząc kolegom, którzy mieli śrutowki.

Siedział na upatrzonej gałęzi i wpatrywał się w drzewo głogu, w którym rodzina wiewiórek miała swoją dziuplę. Z drugiego piętra pensjonatu dobiegała muzyka. Mick Jagger, ostatnimi czasy ulubiony wokalista mamy – nawet miała jego autograf – znów śpiewał o brązowym cukrze. Weston dostawał drgawek, kiedy słyszał tę piosenkę. A matka puszczała ją od kilku lat. Wprawdzie była raczej konserwatywna, ale słuchając tego kawałka, zamykała oczy i rozpływała się w uwielbieniu, potrząsała głową i kołysała biodrami w rytm muzyki. Nie rozumiał tego. Nie znosił jazgotu, który tylko płoszył wiewiórki.

Już miał zsunąć się po drzewie na ziemię, kiedy usłyszał śmiech matki – dziwny chichot dobiegający z otwartego okna. Inny, niższy, męski głos bełkotliwie coś powiedział, a Mikki Taggert parsknęła śmiechem jak nastolatka. Weston odniósł wrażenie, że coś jest nie tak. Wiedział, że nie powinien tego robić, ale przesunął się dalej po gałęzi, która dotykała pensjonatu.

– Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś – rozkosznie szepnęła Mikki, kiedy przebrzmiała piosenka.

– Nie mogłem bez ciebie wytrzymać.

– Cieszę się. – Mówiła głosem o oktawę niższym niż zwykle. Westonowi ręce się pociły, kiedy patrzył w dół, na ziemię pod otwartym oknem, która wydawała się taka odległa.

– Chyba na mnie czekałaś?

– Skądże? Właśnie miałam zamiar iść się opalać. Stłumiony, męski śmiech.

– We wrześniu?

– Dlaczego nie?

– Myślę, że możemy wymyślić coś lepszego.

– Jesteś straszny – upierała się Mikki, choć nie wyglądała na przestraszoną. Mówiła takim zdyszanym niskim głosem, że Westonowi ciarki przebiegły po plecach. – Jakby ktoś przesuwał paznokciami po szkolnej tablicy. Coś mu podpowiadało, żeby już zleźć z drzewa i uciekać co sił w nogach, ale jakiś magnes go tam trzymał, a nieodparta, raczej nieczysta siła coraz bardziej przyciągała do otwartego okna.

– Straszny? – powtórzył mężczyzna. Westonowi ten głos kojarzył się z kostkami lodu dzwoniącymi w szklance. – Eee, chyba nie.

– Co by na to Neal powiedział?

No właśnie! Co by tata na to powiedział? Wybuch śmiechu. Głęboki, mroczny, przerażający.

– To interesujące pytanie, ale lepiej teraz o nim nie mówmy.

– Dlaczego? – pytanie Mikki Taggert zawisło we wczesnojesiennym powietrzu. – Myślałam, że to wszystko dotyczy właśnie jego, że to on, jakby tu powiedzieć, jest nabity w butelkę.

Weston był blisko okna i rąbka zasłony. Zapuścił żurawia do środka i przymrużył oczy. Gdy jego wzrok przyzwyczaił się do mroku pokoju, żołądek mu fiknął kozła. Matka stała na paluszkach i obejmowała za szyję wysokiego mężczyznę. Jego ręce przesuwały się po jej plecach i rozwiązywały górną część bikini. Na skórze, która raczej nie potrzebowała więcej słońca, lśnił olejek do opalania.

Mężczyzna ją pocałował i szybko zdjął z niej czerwony biustonosz. Westona aż ścisnęło w gardle, kiedy zobaczył nagie, nie tknięte słońcem piersi z olbrzymimi, ciemnymi dyskami w środku i śladami po stroju kąpielowym na obrzeżach. Z całych sił zacisnął powieki i o mało nie spadł z gałęzi. W głowie mu dudniło. Co matka robi z tym facetem, z tym obcym siwiejącym szatynem o grubym karku?

Tylko nie to! W żadnym wypadku nie wolno mu było zwymiotować! Po nosie spłynęła mu kropelka potu. Pożałował, że w ogóle wchodził na to drzewo, że przesunął się pod to przeklęte okno. Jednak wciąż się gapił. Nie mógł oderwać wzroku od matki – kobiety, którą dotąd uważał za wyrocznię – przechylającej głowę do tyłu i pozwalającej, żeby ten typ ją całował i wciskał palce w poduszki jej piersi. Matka okropnie jęczała ochrypłym głosem i wypięła się ku mężczyźnie, ocierając się o jego krocze.

Westonowi zaparło dech w piersiach, kiedy gość zdjął koszulę. Szwy tylnej kieszeni spodni wrzynały mu się w pośladek. Pomyślał, że zaraz wyceluje procę w typa i strzeli mu kamieniem w głowę. Dlaczego nie? Łajdak zasługiwał na to. Już sięgał po broń, kiedy usłyszał jęk matki.

– Ooo… Dooobrzeee, kochanie…

Serce Westona zamarło. Ileż to wykładów matka wygłosiła do niego i młodszego brata na temat tego, że należy być dobrym, lojalnym, uczciwym i nigdy nie oszukiwać. Setki razy z czułością przygładzała jego sterczący kosmyk włosów, poprawiała mu krawat i odwoziła Harleya, malutką Paige i jego do kościoła, gdzie pastor Jones z wysokości ołtarza bezustannie trąbił o gniewie i mocy Boga.

Mama ciągle mu mówiła, żeby był szczery wobec siebie, swojej rodziny i Jezusa. Bezustannie powtarzała, że dziesięciu przykazań i złotej zasady postępowania nigdy nie wolno łamać. I proszę! Sama rozbierała jakiegoś faceta i ocierała się o niego brzuchem!

Było zbyt ciemno, żeby rozpoznać twarz tego typa, ale patrząc na jego piegowate owłosione plecy Weston miał nieodparte wrażenie, że skądś go zna. W pokoju przed łóżkiem stało duże lustro, ale facet nie podnosił głowy. Widać było tylko włosy. Stał z rozkraczonymi nogami tyłem do okna. Weston nagle usłyszał charakterystyczny, metaliczny odgłos suwaka od spodni.

– Pragniesz mnie, malutka?

Ten głos! Weston już gdzieś go słyszał.

– Tak.

– Jak bardzo, malutka? Powiedz tatusiowi jak bardzo.

Nie mógł znieść tego ani chwili dłużej. Wyciągnął z kieszeni procę i ostry kamyk i namierzył cel. Celował w otwarte okno, dokładnie w te białe piegowate plecy. Pociągnął za gumkę i ze świstem wypuścił pocisk.

Trrrach! Stłukło się lustro nad komodą, a zaskoczony mężczyzna wrzasnął i obejrzał się przez ramię. O, kurczę! Teraz mi się dostanie! – pomyślał Weston. Ześlizgując się po gałęzi i twardo lądując na stopach, rozpoznał czerwoną twarz Dutcha Hollanda.

– To twój dzieciak? – spytał Dutch. Weston wskoczył w zarośla i wystraszył królika, który dał nurka w sam środek paproci. Podniósł się z trudem. Nie oglądając się za siebie, uciekał, przedzierając się przez las. Biegł co sił w nogach brzegiem zatoczki, gałęzie smagały go po twarzy, a stopy zaczepiały o pnącza. Zadyszany, wystraszony i wściekły biegł, a łzy spływały mu po policzkach. Brakło mu tchu, stopy ślizgały się po ubłoconych kamieniach przybrzeżnych, serce waliło jak młotem. W głowie wirowały koszmarne myśli o matce – dobrej, pobożnej, chodzącej do kościoła matce.

Przez całą noc nie wracał do domu. Schował się w lesie, pod występem skalnym, gdzie, jak sobie wyobrażał, mieszkały niedźwiedzie i kojoty. Chociaż był zmęczony, głodny i chory, następny dzień spędził na rozmyślaniach o tym, jaką dziwką jest jego matka. Nie chciał już żyć i miał nadzieję, że ona szaleje ze zmartwienia o syna. Gdy znów zapadła noc, zasnął w lesie. Tym razem bliżej domu, tak że zza gałęzi widział ciepłe światła okien zapraszające do powrotu.

Trzeciego dnia żołądek mu się skurczył z głodu. Podkradł się do kuchni i capnął ze spiżarki kilka butelek coli i paczkę ciastek. Złapała go. Ubrana w beżowy sportowy spodnium, z torebką przewieszoną przez ramię wyglądała tak, jakby wybierała się do sklepu. Zaczaiła się na niego w korytarzu.

– Sądzę, że powinniśmy porozmawiać, Wes – powiedziała. Niebieskie oczy połyskiwały chłodem, nie było w nich emocji. – Tata się gniewa, że uciekłeś.

Nie odezwał się ani słowem, tylko stał w oszklonych drzwiach, gotów zwiać do lasu.

Cmoknęła i pokręciła głową.

– Spójrz na siebie. Jesteś cały brudny. Jeśli natychmiast pójdziesz na górę i umyjesz się, to może uda mi się jakoś przekonać ojca, żeby ci nie wygarbował skóry.

Weston przymrużył oczy. To nie tak. Wszystko, co powiedziała, było kłamstwem.

– Powiedziałam mu, że stłukłeś lustro w pensjonacie, że uciekłeś ode mnie i że lepiej będzie poczekać w domu na twój powrót, niż kazać policji cię ścigać, ale twój ojciec… Cóż, sam wiesz, jaki jest. Jak już powiedziałam, synu, bardzo się na ciebie gniewa. Bardzo.

– Na ciebie też? Czy na ciebie też się gniewa?

– Dlaczego miałby gniewać się na mnie? – spytała, jakby naprawdę nie rozumiała.

Puściła się z wrogiem ojca, a teraz jeszcze zgrywa niewiniątko.

– Z powodu tego faceta.

– Jakiego faceta?

– Pana Hollanda. Byłaś z nim w łóżku. Pieprzyłaś się z nim!

– Co? – Podeszła do niego i wymierzyła mu tak silny policzek, że uderzył głową w ścianę.

– Ale to prawda, że…

Klap! Znów jej dłoń zderzyła się z policzkiem.

– Nie waż się rozpowiadać kłamstw o mnie! Westonie, jestem twoją matką i zasługuję na odrobinę szacunku. Póki co, porozmawiam z ojcem i poproszę go, żeby cię zbyt mocno surowo nie karał za to, że stłukłeś lustro i uciekłeś. Ale jeśli zaczniesz opowiadać te brednie o mnie, niewiele będę mogła dla ciebie zrobić.

– To nie są brednie.

– Oczywiście, że są – oświadczyła, pochylając się nad nim tak nisko, że koniuszek jej nosa prawie stykał się z jego nosem.

– Kłamiesz od urodzenia, Westonie. Zawsze zmyślasz historie, ale do tej pory nie były one aż takie szkodliwe. Ale to… to kłamstwo jest obrzydliwe. Jeśli piśniesz choć słówko, choć jedno słówko, powiem wszystko ojcu, a on zamieni twoje życie w piekło. Wiesz, że to potrafi. Już nieraz dał ci nauczkę. Westonie, to jak będzie? Chcesz dostać burę za stłuczenie lustra i ucieczkę, czy będziesz dalej rozpowszechniać oszczerstwa na mój temat i zmuszać mnie, żebym kazała ojcu zamknąć cię w piwnicy? Pamiętasz tę piwnicę? Ostatnim razem widziałeś w niej szczura, prawda? I pająki.

– Nie boję się pająków. Uniosła ciemne brwi.

– Nie? To dobrze. Mam nadzieję, że okażesz się mądrym chłopcem, za jakiego cię zawsze uważałam. Dobrym, inteligentnym, kochającym synem. – Wyprostowała się i skrzyżowała ręce na piersiach. Przypomniał sobie jej sutki na białej skórze, a na nich grube palce Dutcha Hollanda.

Nie miał wyboru. Butelki coli wyślizgnęły mu się z palców i potoczyły po drewnianej podłodze.

– W porządku – wyszeptał, pocierając policzek.

– Co w porządku?

– W porządku, nie powiem nic o Dutchu Hollandzie.

– Chciałeś powiedzieć, że nie będziesz rozpowiadał kłamstw na mój temat?

Spojrzał jej w twarz i zobaczył w jej oczach chłodną determinację.

– Powiem, co zechcesz.

– Chcę tylko prawdy, Westonie – powiedziała. – A teraz biegnij na górę i umyj się. Wyrzuć te okropne ubrania i procę do kosza. Oczywiście, kara cię nie minie, ale to będzie tylko trochę strofowania, może przez jakiś tydzień. A ja powiem ojcu, że jest ci bardzo przykro. Co ty na to? – Jej uśmiech był tak roziskrzony i fałszywy jak sztuczne złoto.

– Nie zapomnę tego – oświadczył ponuro.

– Czego?

– Nigdy ci tego nie zapomnę – powtórzył i pobiegł w górę po schodach.

Od tego czasu jego stosunek do matki zmienił się na zawsze, a każda osoba nosząca nazwisko Holland miała u niego złe notowania.

Więc nie czuł zbyt wielkich wyrzutów sumienia z powodu odebrania Tessie cnoty. Praktycznie podała mu ją na srebrnej tacy. Wet za wet – tak to rozumiał. Ząb za ząb. Dutch Holland spał z jego matką, a teraz on odpłacił mu pięknym za nadobne i przespał się z jego trzecią córką.

Uczył się od matki. Przez pierwszych dziesięć lat swego życia był przekonany, że to ojciec jest tyranem w tym małżeństwie. Mikki Taggert jednak posiadała talenty, których nie doceniał nawet jej mąż.

Wytarł twarz ręcznikiem, oderwał od skóry kawałek papieru toaletowego, który wcześniej przyłożył do rany i postanowił, że będzie upajał się Tessą Holland tak długo, jak to będzie możliwe. A potem może będzie miał szczęście i dostanie w swoje ręce Mirandę. Wkładając spodnie, myślał o najstarszej z sióstr Holland. Posągowa brunetka o inteligentnym spojrzeniu i uszczypliwym języku. Wyzwanie w sam raz dla niego. O, jakże chciałby ją uwieść.

Przypadek Tessy trudno było nazwać uwiedzeniem. Wyglądało to prawie tak, jakby to ona zdecydowała, że chce z nim pójść do łóżka. Mirandę byłoby o wiele trudniej do tego nakłonić. Uśmiechał się, zapinając pasek. Niewykluczone, że to właśnie Tessa Holland go przechytrzyła, a nie odwrotnie. Ale nie wierzył w to za bardzo.

Sięgnął po kurtkę i wyszedł z łazienki. Ku swemu zdziwieniu ujrzał Kendall Forsythe, która jak na wpół wypatroszona szmaciana lalka siedziała na jego łóżku.

– Co tu robisz? – zerknął w stronę drzwi. Miał tylko nadzieję, że nikt jej nie zauważył.

– Paige mnie wpuściła.

– Wie, że jesteś w moim pokoju?

– Nie miałam wyboru… – Drżącą dłonią omiotła twarz, spojrzała na niego i szybko odwróciła głowę. – Wiem, że to nienormalne. O Boże. Sama nie mogę uwierzyć, że to robię.

– Co robisz? – Był zdezorientowany, ale już mu zaczęło świtać, co się poczęło w tej pięknej głowie.

Z zaciśniętymi pięściami podeszła do otwartego okna.

– Myślę, że… skorzystam z twojej oferty – powiedziała tak cicho, że ledwie usłyszał jej słowa.

– Z mojej oferty? – Błysk przypomnienia. – Aa!

– Zgadza się. – Obróciła ku niemu niewiarygodnie bladą twarz. Była napięta jak struna. – Muszę zajść w ciążę, i to szybko.

Wykrzywił usta w bezwiednym uśmiechu. Przez głowę przemknęły mu myśli o Tessie i Mirandzie.

– Znasz mnie, Kendall – powiedział, powoli przechodząc przez pokój i oceniając taksującym spojrzeniem niby drapieżny ptak. – Zawsze chętnie pomagam bliźnim w potrzebie.

– Więc nareszcie jest to oficjalna wiadomość. Połączą się dwie najbogatsze rodziny w całym tym przeklętym stanie. – Jack Songbird podniósł strzelbę, przymrużył oko i pociągnął za spust. Blaszana puszka podskoczyła na kopie siana, na drugim końcu pola porosłego mietlicą. Niebo było pochmurne, ciemne, obiecywało deszcz. – Harley Taggert żeni się z Claire Holland.

Informacja utkwiła jak ołowiana kula w brzuchu Kane’a. Nie mógł pogodzić się z myślą, że Claire spędzi całe życie u boku takiej szmaty bez charakteru jak Taggert. Do licha, co ten facet ma w sobie prócz pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy?

– Pod warunkiem że rodziny młodych na to się zgodzą. – Wieść, niby ogień na prerii, rozchodziła się po drogeriach, sklepach spożywczych, domach modlitewnych, tawernach, kawiarniach, restauracjach i sklepach z alkoholem, od miasteczka do miasteczka.

– Co im mogą zrobić?

– Claire jest za młoda. Potrzebuje pisemnej zgody ojca. Mięśnie Kane’a napięły się niby cięciwa. Co go to obchodzi? Claire Holland może wyjść za kogo tylko zechce. Jest rozpieszczoną dziewczyną z wyższych sfer, a to, co do niej czuł, było idiotyczne. Szczeniackie zauroczenie, które od lat pielęgnował. Mimo to nie mógł po prostu udawać, że go to nie obchodzi, bo czuł, co czuł. Już prawie dwa tygodnie minęły od czasu, gdy się z nią widział. Wkrótce miał się stawić w jednostce. Czas uciekał.

Kane przechylił butelkę, opróżnił ją i upuścił na ziemię. Wyciągnął swoją dwudziestkę dwójkę i uważnie wycelował. Pociągnął za spust i spudłował. Jack wydał okrzyk triumfu jak w czarno-białym starym filmie o Indianach.

– Biedny biały człowiek – naigrawał się.

– No tak. Cóż, zobaczymy, jak sobie dasz radę z łukiem i strzałą.

– Mam oko lepsze niż ty. – Zerknął na zegarek i zaklął. – Sukinsyn. Pieprzony sukinsyn. – Uśmiechnął się od ucha do ucha. – Znów się spóźnię do pracy.

– Czerwonoskóry leń.

– Co byś powiedział na pracę u Westona Taggerta? – Jack skrzywił się. Jego twarz wyrażała nienawiść.

– Nie interesuje mnie.

– Mnie też. Nawet pokłóciłem się o to z mamą dziś rano. Powiedziałem jej, że mam zamiar z niej zrezygnować, a ona na to, że nigdzie w pobliżu nie znajdę żadnej innej pracy. Przeze mnie sama spóźniła się do roboty. Ale była wkurzona! – Odgarnął z czoła kosmyk czarnych jak smoła włosów. Wykrzywił łobuzersko ostre rysy twarzy. – Wiesz, co trzeba zrobić Westonowi Taggertowi?

– Moim zdaniem, wiele rzeczy.

– Ktoś powinien się zakraść do jego pokoju w środku nocy, dać mu nauczkę i trochę go oskalpować… przynajmniej włosy. Tak dla hecy. – Szybko wycelował i trafił trzy razy z rzędu. Potoczyły się trzy puszki, a butelka się roztrzaskała.

– Dobra robota – zauważył Kane, patrząc na dzieło Jacka.

– Tylko szkoda, że nie celowałem w obrzydliwą głowę Taggerta. Jak ja cię rozumiem! – pomyślał Kane, przygotowując się do strzału w ostatnią butelkę. Jednak nie pociągnął za spust.

– W tych okolicach musisz uważać na słowa.

– No tak. Moja siostra mogłaby mu wszystko wypaplać. – Jack zauważył krążącego w powietrzu sokoła i wycelował strzelbę w górę, jakby zamierzał zestrzelić ptaka. – Wykorzystuje ją.

– Wszystkie wykorzystuje.

– Może powinienem wypieprzyć jego siostrzyczkę, żeby zobaczył, jak to smakuje.

– To jeszcze dzieciak. W dodatku zabawny. Jest pokręcona. – Zdaniem Kane’a Paige Taggert była skazana na grę niepełną talią kart, ale przecież on, biedny, biały śmieć, nic nie wie. Biedny biały śmieć, który prosi o rękę miejscową księżniczkę. Gdyby miał choć trochę oleju w głowie, to by się uparł, żeby przyjęli go do woja już w tym tygodniu, zamiast czekać… na co? Przymrużył oczy i spojrzał w niebo, które zaczynało ciemnieć. Przez plecy przebiegł mu dreszcz zwiastujący jakąś nagłą katastrofę. To przeczucie dręczyło go już od dobrych kilku dni. Jack ciągnął swój wywód.

– No, tak. Cóż, Crystal też jest jeszcze dzieckiem, ale leży na plecach i rozkłada nogi dla tego sukinsyna. Przymyka oko na to, że mają w nosie.

– Zmądrzeje.

– Albo wpadnie – wycedził Jack.

Kane tymczasem przymierzył się do ostatniej butelki. Drażniło go to, że jeszcze stoi.

– Lepiej daj sobie z tym spokój – poradził Jack. Szybko wyciągnął broń, strzelił i szkło roztrzaskało się w drobny mak. – Cholera, nie jesteś w tym dobry. – Przewiesił strzelbę przez ramię i pobiegł przez pola. – Trzymaj się. Jak będę miał szczęście, to mnie wyleją z roboty.

– Nie wyjdziesz za mąż, a już na pewno nie za Taggerta. To moje ostatnie słowo – oświadczył Dutch przy kolacji, prawie nie ruszając ustami. Był tak wściekły, że na szyi widać było pulsującą żyłę. – Do licha, zaledwie dwie noce nie było mnie w mieście i proszę, co się dzieje! Ciebie – chłodnym spojrzeniem zmierzył najmłodszą córkę – widziano, jak pijesz alkohol. Szesnastoletnia siksa pije! W moim własnym pensjonacie! A potem jeszcze pokazuje się z Westonem Taggertem! A ty – wrogie oko znów spoczęło na Claire – robisz z siebie idiotkę i planujesz ślub z tym mięczakiem Taggertów. – Sos z jego pieczeni wołowej wylał się na płócienny obrus, gdyż gwałtownym ruchem odstawił talerz i sięgał do kieszeni po cygaro.

– Na Boga, Benedict, opanuj się. – Na napiętej białej twarzy Dominique malował się niesmak. – Chłopcy Taggertów przynajmniej cieszą się powszechnym szacunkiem.

– Chciałaś powiedzieć, mają pieniądze – poprawiła Tessa. Miranda miała ochotę powiedzieć siostrze, żeby się zamknęła.

Kiedy ojciec był w złym nastroju, należało siedzieć cicho jak mysz pod miotłą.

– Nikt z całej tej zepsutej rodziny nie zasługuje na krztynę szacunku. – Dutch wstał, wsunął między zęby cygaro. – Wiedziałem, że tak będzie. Mówiłem ci to – zwrócił się do żony, otwierając oszklone drzwi.

Cygaro trzęsło się w jego ustach. – Nie mówiłem? Po narodzinach każdej z nich. Kłopoty.

– Chciałeś mieć synów – rzekła Dominique z rozżaleniem w głosie.

Claire przygryzła dolną wargę, Tessa przewróciła oczami, a Miranda, która nie po raz pierwszy słyszała tę wymianę zdań, poczuła, jak ból głowy rozłazi się po czaszce.

– Żebyś wiedziała, że chciałem mieć synów! Wielkich silnych chłopów, którzy by przejęli to, na co tak ciężko pracowałem. Pochodzę z męskiej rodziny, Dominique.

– Nie do niej te pretensje – wtrąciła Tessa.

– Jasne, że do niej. Do was wszystkich. We własnym domu czuję się jak wyjęta z wody ryba. Żeńska połowa świata! Straszyłem, że was wyślę do internatu. Do licha, wasza matka skakałaby ze szczęścia, gdybyście wszystkie pojechały do Szwajcarii albo przeklętej Francji! Daję słowo, że poślę was tam, jeśli usłyszę jeszcze jedno słówko na temat ślubu z Taggertem.

– Ale… – Claire wstała.

– Nie żartuję. Spróbuj mnie zdenerwować, a wylecisz pierwszym samolotem, jaki startuje z Portland.

– Kocham go! – oświadczyła Claire, drżąc. Patrzyła ojcu w twarz. Po raz pierwszy w życiu mu się sprzeciwiła. Miranda miała ochotę kopnąć ją w kostkę pod stołem. To nie była właściwa chwila na polemizowanie z ojcem.

– Kochasz go – mruknął Dutch. – Aha, kochasz? I przypuszczam, że on ciebie też kocha?

– T-tak – odpowiedziała ze ściśniętym gardłem.

– I dlatego wciąż lata za dziewczyną Forsythe’a.

– Dutch, przestań – mitygowała go Dominique.

– Niech wie, z kim się zadaje. Kazałem jednemu z moich ochroniarzy śledzić Harleya Taggerta. Podejrzewałem, że coś takiego może się przydarzyć.

Mirandę zmroziło.

– To prawda. A ten twój drogi Harley, hipokryta, który dał ci ten przeklęty pierścionek, przez cały czas cię zdradzał.

– Nie!

Dutch pokręcił głową, dziwiąc się, jak można być aż tak naiwnym.

– Oczywiście, że tak. Ale ty jesteś za bardzo zakochana, żeby zobaczyć, co jest napisane na murze wielkimi literami. A co do Westona – powiedział, zerkając na najmłodszą z sióstr – jest tak wierny jak pies latający za suką w kwietniu. – W końcu jego spojrzenie spoczęło na Mirandzie. – Wydaje się, że przynajmniej ty masz trochę rozumu, jeśli idzie o chłopaków.

Miranda skuliła się w sobie. To ona była hipokrytką. Jej siostry nie uciekały się do chytrych wybiegów. Ukradkiem spotykała się z Hunterem. Bała się reakcji ojca, była zmęczona chodzeniem po cienkiej linie i graniem roli dobrej dziewczynki.

– Dziewczyny. Diabli nadali… – Dutch pokręcił głową i ugryzł się w język, ale Miranda wiedziała, o co mu chodzi. Od lat słyszała tę samą kłótnię pomiędzy rodzicami. Dominique zawiodła go, rodząc jedynie córki. Żadnych synów. Błagał ją, prosił, zaklinał, krzyczał i żądał, żeby urodziła mu jeszcze jedno dziecko, chłopca. Ale ona odmawiała, tłumacząc się tym, że ostatnia ciąża o mało jej nie zabiła. Nie chciała więcej ryzykować życia tylko po to, żeby zaspokoić jego ambicję.

Nigdy nie kłócili się przy dzieciach, pomyślała Miranda, bawiąc się groszkiem na talerzu – i do dziś Tessa i Claire nie wiedziały o tym, że ojciec jest głęboko rozczarowany płcią swoich dzieci. Miranda miała dużo mniej szczęścia. Jej pokój bezpośrednio sąsiadował z sypialnią rodziców. Nie było większej szafy ani łazienki, która tłumiłaby odgłosy ich kłótni czy współżycia. Całe szczęście te ostatnie zdarzały się rzadko. Na samą myśl o tym, że ojciec i matka miotają się po łóżku i sapią – zwłaszcza po kłótni – robiło się Mirandzie niedobrze. Od lat wysłuchiwała narzekań ojca na płeć dzieci i repliki matki, że to przecież on jest ich „sprawcą”. Najwyraźniej nie okazał się na tyle mężczyzną, żeby przy trzech próbach spłodzić syna. Nawet ich pierwsze dziecko, które Dominique poroniła, było dziewczynką.

Kiedy Miranda była młodsza, czuła się winna, że jest dziewczynką, jakby to od niej zależało. Robiła wszystko, żeby zadowolić Dutcha, zasłużyć na jego względy. Chciała być synem, którego los mu poskąpił. Była bystra, najlepsza w klasie, została przewodniczącą klubu dyskusyjnego, przygotowywała szkolną gazetę, miała wolną drogę do kilku elitarnych college’ów. Jednak nie mogła sobie przyszyć męskich organów i zawsze obrywała za sam fakt przynależności do płci żeńskiej.

Dopiero skończywszy osiemnaście lat, zaczynała rozumieć, że ojciec i tak nigdy nie będzie z niej zadowolony. Żadne osiągnięcie nie sprawi, że będzie z niej dumny. Zaprzestała więc prób usatysfakcjonowania go. Teraz próbowała uszczęśliwić siebie. Z Hunterem.

Patrzyła, jak Dutch z trzaskiem zamyka za sobą balkonowe drzwi. Szybki tak zadrżały, że żyrandole zaczęły się kołysać i sto świeczek odbijało migotliwe światło na ścianach i w ciemnych lustrach okien.

Dominique zerknęła na sylwetkę męża i westchnęła. W ciągu wielu lat pożycia z człowiekiem o zmiennym usposobieniu nauczyła się cierpliwości. Polewając krojone ziemniaki sosem serowym, odezwała się cicho.

– Pozwólcie mu spuścić trochę pary. Potrzebuje tego i nic nie możemy na to poradzić.

– To świnia. – Tessa jak zwykle bez ogródek wypowiedziała własne zdanie. Nie mogła opanować wściekłości.

Dominique uniosła brwi.

– To twój ojciec. Musimy z nim żyć.

Tessa spojrzała na nią z ukosa i pokręciła szklanką z wodą.

– Nie rozumiem dlaczego. Możesz się rozwieść.

– Tessa! – strofowała ją Claire. – Chyba nie mówisz tego poważnie.

– Oczywiście, że mówię poważnie. Wiesz, to nie grzech. Miranda po cichu się zastanawiała się, dlaczego jej rodzice jeszcze mieszkają razem.

– Powiedziałam: „dopóki śmierć nas nie rozłączy” i byłam świadoma tego, co mówię – oświadczyła Dominique z poważną miną. – Jesteśmy rodziną.

– To znaczy, że mamy robić to, czego on sobie zażyczy? On nam rozkazuje, a my mamy posłusznie się zastosować. Claire ma dać sobie spokój z Harleyem, a ja… ja mam zrezygnować z dotychczasowego życia? – Tessa gniewną ręką przyczesała włosy i zerknęła spode łba na ojca, który opierał się o balustradę i z cygarem w zaciśniętych zębach wpatrywał się w wodę.

– Ucieknę, zanim mnie wyśle do jakiejś szkoły w Europie.

– Ee, on tylko tak gada – uspokajała ją Dominique. – Niech trochę ochłonie.

Claire odsunęła krzesło od stołu.

– Nie może mnie powstrzymać przed ślubem z Harleyem.

– Oczywiście, że może, skarbie – powiedziała matka, a jej twarz nagle wydała się stara.

– Brednie! Mnie nie będzie mówił, co mam robić! – Tessa z trzaskiem odsunęła się od stołu i prawie biegiem ruszyła do frontowej części domu.

– Martwię się o nią – powiedziała Dominique. – Jest taka impulsywna, a ty – położyła długie palce z obrączką na dłoni Claire – nie powinnaś się tak głęboko zakochiwać. To niezbyt mądre.

– Dlaczego? – spytała Claire, ale wyglądała na zdenerwowaną. Wysunęła rękę spod dłoni matki.

– Zawsze powinnaś zachować odrobinę dystansu. Tak na wszelki wypadek.

– Na wypadek czego?

– Na wypadek gdyby mężczyzna, którego kochasz, nie odwzajemniał twojej miłości.

– Harley mnie kocha – natychmiast odparła Claire, podnosząc się. – Dlaczego nikt mi nie wierzy?

Wyszła z pokoju. Miranda dostrzegła wahanie i troskę w jej oczach.

– O Boże! – westchnęła Dominique, gdy została sam na sam z Mirandą. Bolesną ciszę wypełniała klasyczna rzewna melodia skrzypcowa cicho płynąca z ukrytych głośników. – Wyciągnij z tego lekcję dla siebie, Rando. – Smutno uśmiechnęła się do córki. – Dobrze, że tobie nie muszę tłumaczyć tych rzeczy.

– Nie, mamo. Nie musisz – potwierdziła Miranda.

– Cóż, kiedyś i ciebie jakiś chłopak dotknie w taki magiczny sposób, a wtedy, na Boga, miej się na baczności.

– Czy tak się stało z tobą i tatą?

Dominique założyła na twarz maskę smutku. Wyjrzała przez okno na taras, gdzie jej mąż posyłał kłęby dymu w bezgwiezdne niebo.

– Nie – przyznała. – Prawda jest taka, że byłam ubogim dzieckiem. Wiesz o tym. Twój ojciec miał pieniądze i… i doszłam do wniosku, że on jest moją jedyną ucieczką. Zaszłam w ciążę.

– Specjalnie? – wyszeptała Miranda, myśląc o dziecku, które nie przeżyło do czasu porodu. O starszej siostrze, której nigdy nie miała.

Dominique wzruszyła okrytymi jedwabiem ramionami.

– Zrobiłam to, co musiałam, i nigdy tego nie żałowałam. No cóż, chyba że w takich chwilach jak ta. Po prostu nie rozumiem, dlaczego ta rodzina nie może w spokoju siąść do stołu i wspólnie zjeść kolacji.

– Pomieszało ci się w tej makówce! – Weston cisnął kij bilardowy na stół, gdzie ćwiczył rozbijanie banku, gdy do sali gier wszedł Harley i ogłosił zaskakującą wiadomość. – Nie ma mowy o żadnym ślubie.

– Dlaczego?

Weston oparł się pośladkami o krawędź stołu bilardowego i spojrzał na Harleya tak, jak gdyby ten był żywym okazem patentowanej głupoty.

– Czy nie masz przypadkiem jakichś zobowiązań względem Kendall?

– Ta sprawa jest już zamknięta.

– Czyżby? – Weston wyjrzał na korytarz i zauważył sunący po schodach cień. Paige. Cholera, ten dzieciak wszędzie się podkrada i podsłuchuje.

Nie po raz pierwszy Weston zastanawiał się, jak to możliwe, że ten kretyn bez jaj i ta wariatka to jego rodzeństwo. Jego zdaniem Paige potrzebowała konsultacji psychiatrycznej.

Harley wziął do ręki kulę z ósemką, zaczął ją nerwowo podrzucać. Ten dzieciak zawsze się pakował w kłopoty, więc będzie ich miał więcej. Tylko jeszcze nie wie, jakiego kalibru są to kłopoty. Niedługo Kendall zaskoczy go wiadomością, że zostanie tatusiem – cóż, tak naprawdę to wujkiem – jeśli rzeczy potoczą się zgodnie z planem.

– Kendall najwyraźniej myśli, że wciąż jesteście parą.

– Nie wiem na jakiej podstawie.

– Może na tej, że nie możesz się odkleić od jej majtek. Harley zaczerwienił się. Co za mięczak!

– Nie spotykam się z nią.

– Świetnie. W takim razie możesz się ożenić z Claire Holland i wszystko będzie w porządku, co? Nieważne, że tata cię wydziedziczy i nie będzie mowy o college’u. Czy wiesz, że będziesz musiał zmywać naczynia, być kelnerem, pracować w fabryce, jeśli uda ci się znaleźć taką posadę. Będziesz mieszkał w jakiejś odrapanej dziurze na przedmieściach Portland lub Seattle czy gdzieś tam. Może znajdziesz w końcu frajera, który cię zatrudni. Tata nie da ci referencji, nawet na to nie licz. A przecież nigdy w życiu nie udało ci się utrzymać żadnej pracy. A co do Claire, też będzie musiała pracować. Jako sekretarka albo recepcjonistka… O nie! Jest na to za dobra, prawda? Może będzie trenować konie, dawać lekcje jeździectwa czy coś w tym rodzaju. I wszystko będzie dobrze. Świetnie!

– No pewnie. A jak ma być?

– Jasne, Harley. Nie będzie miała grosza przy duszy, podobnie jak ty. Nawet twój samochód jest zarejestrowany na nazwisko ojca. Przypuszczam, że jeszcze nie poinformowałeś go o swoich zamiarach. Prawda?

– Jak tylko wróci…

Rozległ się przenikliwy dzwonek telefonu i cień ze schodów pomknął na górę. To dobrze. Paige działała Westonowi na nerwy. Sam nie wiedział dlaczego. Przecież to tylko nierozgarnięta smarkula.

– Myślisz, że jak tata wróci z Luizjany, to będzie skakał z radości na wiadomość, że masz zamiar poślubić jedną z córek jego odwiecznego wroga? Jasne, Harley. Na pewno będzie! Jak mi wcześniej kaktus wyrośnie na dłoni.

– Miałem ci przekazać wiadomość, Weston. Już ją otrzymałeś.

– Weston, telefon do ciebie! – ze schodów dobiegał głos Paige. – Crystal.

– Cholera!

Harley bezczelnie wyszczerzył zęby.

– Przynajmniej nie rypię jakiejś Indianki tylko dla rozrywki. Założę się, że jej brat nie jest uszczęśliwiony, że używasz jako naczynia na spermę. Czy nie tak się wyrażasz, mówiąc o niej? Może ktoś powinien o tym powiedzieć Jackowi?

– Jack Songbird to kawał sukinsyna.

– Nie przeklinałbym go.

– Nie boję się go. Nikogo się nie boję.

– Powiedziałam, że dzwoni Crystal! – Głos Paige brzmiał jak piła do drewna.

– Powiedz jej, że mnie nie ma! – krzyknął Weston. Na schodach zadudniły dziewczęce kroki.

– Już jej powiedziałam, że grasz w bilard.

– Niech to licho, Paige! Masz mózg, więc czasem go używaj! – Weston podszedł do baru, żałując, że nie wypił wcześniej czegoś mocniejszego i podniósł słuchawkę. – Słuchaj, jestem teraz zajęty. Zadzwonię do ciebie później.

– Poczekaj. Czy Jack pojawił się dziś w pracy? Westona ścisnęło w dołku.

– Spóźnił się.

– Ale był?

– Zanim nie wywaliłem go na zbity pysk.

– Zanim… czego nie zrobiłeś?

– Odszedł. Było, minęło. Crystal, twój brat był najgorszym robotnikiem na zachodnim wybrzeżu. Zwolniłem go.

– Ale nie mogłeś tego zrobić. – W jej głosie była nuta zawodu i to go uderzyło. Ta dziewczyna miała w sobie coś, co na niego podskórnie działało. Dlatego wątpił, czy kiedykolwiek na dobre z nią zerwie. Była jego kochanką na całe życie.

– Zrobiłem to. Spytaj jego samego.

– Spytałabym, ale jeszcze nie wrócił do domu.

– Na twoim miejscu sprawdziłbym, czy nie topi smutków w miejscowym barze.

– Drań z ciebie – powiedziała spokojnie.

– Zawsze nim byłem.

Zanim odłożył słuchawkę, mruknęła coś w miejscowym narzeczu. Miała już taki zwyczaj i to go irytowało. Nie lubił słuchać tego niezrozumiałego bełkotu. Domyślał się, że pewnie użyła indiańskiego odpowiednika słowa „sukinsyn”, a jednak… mogła rzucić na niego jakieś przekleństwo.

Bynajmniej nie wierzył w plemienne czary-mary, ale na jego skórze pojawiła się gęsia skórka.

– Problemy z małą kobietką? – naśmiewał się Harley. Chryste, jaki ten mały potrafi być wkurzający.

– Nie moje. – Weston chwycił kij bilardowy i zabrał ósemkę ze słabych palców Harleya. Znów ustawił się do strzału. Nie musi się przejmować głupimi dowcipami brata, dziwactwami siostry ani przekleństwami indiańskiej dziwki. W końcu jest kimś. Westonem Taggertem.

I może robić, co mu się żywnie podoba.

6.

Stary się upił. Znowu.

Tym razem doprowadziło to Kane’a do szewskiej pasji. Sam nie wiedział dlaczego, ale od chwili, kiedy Jack powiedział mu o zaręczynach Claire Holland i Harleya Taggerta, był bardzo rozdrażniony. Miał ochotę walić pięścią w ścianę, w pień drzewa albo w gładką twarz Taggerta, niekoniecznie w tej kolejności.

– Sukinsyn – burknął, sięgając ręką na obdrapaną komodę, gdzie w popielniczce leżały jego kluczyki. Był środek miesiąca i ojciec miał już za sobą comiesięczny okres droższego tankowania. Od półtora tygodnia wlewał w gardło najpodlejszą whisky, gderając na byłą żonę. Jaką bezduszną, egoistyczną dziwką trzeba być, żeby tak zostawić kalekiego męża i zrzucić na niego obowiązek wychowywania krnąbrnego chłopaka!

– Sam nie wiesz, co mówisz – mruknął pod nosem Kane, otwierając okno.

Słyszał, jak wózek ojca toczy się po linoleum. Telewizor migotał i zza gipsowej ściany dobiegał go monolog Johny’ego Carsona, przerywany salwami śmiechu.

Boże, jak tego nienawidził. Był skazany na towarzystwo zrzędliwego kaleki, który odtrącał wszelką pomoc oferowaną przez krewnych i sąsiadów. Życzliwi, pobożni ludzie z miasteczka proponowali mu pracę – a to w sklepie z artykułami żelaznymi, a to w fabryce konserw rybnych, a to na stacji benzynowej czy w firmie ubezpieczeniowej. Ale Hampton Kane, były mistrz pracy na wierzchołkach drzew, nie zniżył się do tego, żeby przyjąć ich jałmużnę. Nie. Wolał taplać się w swojej nędzy, a kiedy już zabierał się do jakiejś pracy, był to jego własny model sztuki piłowania drewna.

Trawnik przed domem zaśmiecały trociny i charakterystyczne rzeźby, stworzone przez Hamptona – drewniana straż, która zdawała się strzec domostwa. Nastroszone niedźwiedzie, Indianie o groźnych rysach, krzywonodzy kowboje z zapałkami w ustach czy stające dęba konie o dzikich oczach i kręconych grzywach zostały wyrzeźbione w materiale z tego gatunku drzewa, z którego Hampton spadł, tracąc zdolność chodzenia. Wyglądało to tak, jakby starzec wypowiedział osobistą wojnę lasom okalającym Chinook oraz Stone Illahee. Jego wrogiem była choćby najmniejsza gałąź starego lasu i każdy, kto nosił nazwisko Holland.

Ludzie, którzy zatrzymywali się, żeby popatrzeć na jego dzieła, uważali często jodłowe rzeźby za osobliwe, a Hamptona za ekscentrycznego artystę. Sądzili, że jego ponure usposobienie wynika z wewnętrznej potrzeby ekspresji. A prawdziwym powodem tworzenia tak mrocznych rzeźb była animozja, którą pielęgnował w sobie jak najcenniejszy dar Boży, lub po prostu zbyt duża dawka taniego alkoholu.

Kane uważał to wszystko za nic niewarte.

Drzwi wejściowe się zatrzasnęły i za chwilę usłyszał, jak ożywa piła łańcuchowa. Kolejny pień niedługo miał się przemienić w wilka, łososia czy jakiś inny symbol północnego zachodu. Kane nie miał zamiaru tu zostawać, żeby się o tym przekonać. Wspiął się na okno, zsunął do krawędzi dachu i ześlizgnął na dół. Wcale się nie wymykał. Nie, ojciec nawet by za nim nie tęsknił. Po prostu nie miał ochoty się przed starym tłumaczyć. Nie dziś.

A chciał się spotkać z Claire. Bardzo. Chociaż wiedział, że to błąd.

Zapalił motor, zostawił za sobą dom męki i ciemną wstęgą szosy pomknął w mrok. Włączył najszybszy bieg. Potrzebował świstu silnika i słonego wiatru na twarzy. Z całych sił trzymając kierownicę, pochylił się nad nią nisko. Harley przez sekundę tańczył, zachwiał się, ale po chwili znów pędził po asfalcie. Kane okrążał jezioro szybciej i szybciej, jak gdyby sam diabeł go poganiał. Za drzewami po drugiej stronie srebrzystej wody migotały światła jej domu – ciepłe łaty tuzinów okien i ledwie widzialny dym unoszący się nad kominem. Jak na litografii jakiegoś tam Curriera czy Ivesa.

Brama była otwarta. Nie zawahał się, odważnie przez nią przejechał, kierowany światłem własnego motocykla. Gwałtownie zatrzymał się przy garażu i z zaciśniętymi zębami wszedł po schodach na ganek. Już miał nacisnąć dzwonek, ale tam była. Siedziała na huśtawce w ciemnym kącie tarasu z kolanami pod brodą i świetlistymi jak księżyc oczami patrzyła na niego.

– Co tu robisz?

– Szukam ciebie. – W osłupieniu patrzył na jej włosy połyskujące w świetle gwiazd.

– Mnie?

– Podobno wychodzisz za mąż. Uśmiechnęła się do niego z przymusu, sztucznie.

– Nie mów, że przyszedłeś mi to wyperswadować – Jak chcesz, to nie powiem.

– Chcę. – Podkuliła kolana pod brodę.

Nagle zrobiło mu się gorąco. Wyobraził sobie, że bierze ją za rękę i uciekają co sił w nogach. Porywają. Gdyby nie mogła za nim nadążyć, wziąłby ją na ręce. Nie mogą tu zostać. W pobliskich lasach czyha na nich przeznaczenie, przeszywa ich złowieszczym, zachłannym spojrzeniem, jak gdyby nie było wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji.

– To cieszę się, że jesteś szczęśliwa.

– Nie cieszysz się. – Rozprostowała długie nogi. – Nie przyszedłeś życzyć mi szczęścia czy pogratulować. – Podeszła kilka kroków i stanęła przed nim. Odniósł wrażenie, że wcześniej płakała, że miała odrobinę wilgotne rzęsy. Zadarła do góry głowę, żeby spojrzeć mu w oczy i znaleźć w nich odpowiedź na swoje pytanie. Stała tuż przy nim. – Czego ode mnie chcesz, Kane?

– Więcej niż mogę mieć – przyznał.

Zauważył, że na chwilę skrzywiła usta. Z pobliskiego drzewa dobiegało huczenie sowy. Na przeciwległym brzegu jeziora smutno szczekał pies, prawdopodobnie Oskar.

– Jestem zakochana w Harleyu Taggercie.

– A ten sukinsyn na ciebie nie zasługuje.

– Dlaczego? – spytała. Był tak blisko, czuł jej oddech, widział nagły rumieniec gniewu na jej policzkach. – Dlaczego każdy mieszkaniec tego przeklętego miasteczka uważa, że on jest do niczego?

– On jest słaby, Claire. Potrzebujesz kogoś silnego.

– Jak ty? – spytała zuchwale.

Przyglądał jej się przez chwilę. Ptak nocny wydał z siebie długi okrzyk, a z daleka słychać było dudnienie pociągu.

– Tak – przyznał. – Takiego jak ja.

– Przecież wyjeżdżasz.

– Dopiero za kilka tygodni.

Westchnęła, odgarniając grzywkę z oczu. Kane robił wszystko, żeby trzymać ręce przy sobie. Na wszelki wypadek splótł je na piersi. Wyobraził sobie, że bierze ją w ramiona i całuje, że ściska ją mocno i długo, nie pozwalając jej się poruszyć. A potem – wciąż całując – przechyla ją do tyłu, tak że jej włosy dotykają podłogi. Jednak nie kiwnął palcem, nie odważył się. Za to pot go oblał. Opędził się od wszystkich erotycznych wizji, które rozpaliły mu umysł.

– Co chcesz zrobić? – spytała nagle półszeptem. Wybuchnął śmiechem.

– Nie chciałabyś tego wiedzieć.

– Pewnie, żebym chciała.

– Nie…

– Nie przyjechałeś tu bez powodu, Kane.

– Po prostu chciałem jeszcze raz cię zobaczyć.

– I to wszystko? Zawahał się.

– Słucham.

Jego siła woli odfrunęła wraz z wiatrem od oceanu.

– Chryste, Claire. A jak ci się zdaje?

– Nie wiem…

– Jasne, że wiesz.

– Nie, Kane…

– Zastanów się. – Wytrzymał jej spojrzenie. Zerknął na jej usta. W jego żyłach wrzało. Usiłował opanować drżenie. Położył dłonie na jej gładkich nagich barkach. Lekko rozchyliła usta i wtedy poczuł, jak mu się napina przyrodzenie. Myśli szalały w jego głowie jak rwące fale rzeki Chinook, przecinające głębokie rozpadliny górskie. – Bez względu na to, co myślisz o moich chęciach, prawdopodobnie masz rację.

– Powiedz to – zażądała zdyszanym głosem.

Zastanowił się i pomyślał, że niewiele ma do stracenia. Nieważne, co sobie o nim pomyśli.

– Dobrze, Claire – powiedział, zaciskając palce na jej barkach. – Prawda jest taka, że z tobą chcę robić wszystko i wszędzie. Chcę cię całować, pieścić i spać z tobą aż do rana. Chciałbym dotykać językiem twojej nagiej skóry, aż zaczniesz drżeć z pożądania. Ale nade wszystko w świecie chciałbym zanurzyć się w ciebie i kochać się z tobą aż po kres moich dni.

Usiłowała mu się wyrwać, ale uśmiechnął się i zatrzymał ją.

– Chciałaś to wiedzieć.

– O Boże…

– I uwierz mi, że nigdy, przenigdy nie traktowałbym cię tak, jak ten pacan Taggert. – Puścił ją. Własne idiotyczne słowa dźwięczały mu w uszach. Poszedł z powrotem do motocykla, zapalił go i odjechał.

Wiedział, że ona stoi tam, gdzie ją zostawił, i prawdopodobnie śmieje się z niego i z jego chorych fantazji erotycznych.

– Idiota – burknął sam do siebie, przejeżdżając przez bramy posiadłości jej ojca. – Pieprzony idiota.

Jechał w stronę miasteczka. Miał nadzieję, że zdoła uciec od myśli, że popełnił największy błąd w życiu. Nagle zauważył radiowóz policji pędzący za jego plecami. W ciemnościach nocy błyskały czerwono-niebiesko-białe światła i wyły syreny.

Zerknął na szybkościomierz i był pewien, że policja go dopadła. Jechał siedemdziesiąt pięć mil na godzinę – przekroczył dozwoloną prędkość o dwadzieścia mil. W odludnym miejscu zjechał na pobocze, ale policjant nawet nie odwrócił głowy w jego stronę. W sekundę później mignęła mu przed oczami karetka pogotowia oraz następny radiowóz policji.

Z mocno bijącym sercem znów wjechał na autostradę. Po kilku minutach, kiedy już był na ostatnim wzniesieniu przed miasteczkiem, poczuł ulgę. Co prawda ten wieczór nie należał do najszczęśliwszych, ale przynajmniej obyło się bez mandatu… Nagle ich zobaczył. Sznur samochodów skręcał w Trzecią ulicę obok tartaku. Radiowozy były zaparkowane byle jak, policjanci sterowali ruchem pojazdów i pieszych przy piątym domu po prawej stronie – schludnej chacie Ruby i Hanka Songbirdów.

Kane od razu pomyślał o Jacku. Ten chłopak zawsze był na bakier z prawem. Pewnie to on był przyczyną tego najazdu. Co znowu? Już kiedyś go aresztowano za kradzież samochodu. Miał wówczas szesnaście lat. Gdy miał siedemnaście, dostało mu się za posiadanie alkoholu, a tuż przed ukończeniem osiemnastki za demolowanie skrzynek pocztowych i latarń ulicznych. Ale teraz będzie gorzej. Będzie sądzony jak dorosły, prawdziwy kryminalista, a nie jak młodociany przestępca, który ma pstro w głowie.

Kane sunął zakorkowaną ulicą, przejechał przez tory kolejowe przecinające tę część miasta i zgasił silnik. Policjant Tooley, którego Kane miał przyjemność osobiście poznać, pomachał ręką, zabraniając mu się zatrzymywać.

– Jedźcie stąd, ludzie. Jedźcie dalej, nie ma tu nic ciekawego do oglądania.

– Co się stało? – spytał Kane.

– Chodzi o chłopca. Jest ranny. Spadł z klifu w Stone Illahee – odrzekł jeden z gapiów, mizernie wyglądający mężczyzna w dresie z kapturem.

Kane zastygł w bezruchu. Serce mu zamarło.

– Jack? – zapytał nieśmiało. Na Boga, co się stało? Kane przypomniał sobie, że kiedy ostatni raz widział przyjaciela, był on podpity i zadziorny. Biegł ze strzelbą przewieszoną przez ramię.

– Ruszać się, ludzie, nie zatrzymywać się! – zawodził Tooley, machając latarką do kierowców blokujących wąską ulicę.

Z pobliskiego domu dobiegał wstrząsający szloch i lament, jaki mogła z siebie wydawać jedynie matka pogrążona w głębokiej rozpaczy.

– Boże jedyny – wyszeptała jakaś kobieta, odruchowo czyniąc na piersi znak krzyża. – O najdroższy Ojcze Niebieski, prosimy, wysłuchaj naszych próśb…

Kane nie mógł tego dłużej znieść. Nie zwracając uwagi na gliny, podbiegł do otwartych na oścież drzwi wejściowych, w których pobłyskiwało światło świec. Wybiegła z nich Crystal i bez słowa rzuciła się Kane’owi w ramiona z histerycznym szlochem. Serce mu się krajało, kiedy przytulił drobne, boleśnie dyszące, rozedrgane ciało. Zaczął padać deszcz.

– Jack! – krzyknęła. – Jack, o Boże, Jack!

– Ciśś… – szepnął. Rozpacz ścisnęła mu serce. Trzymał ją w ramionach, gładził jej włosy i starał się uspokajać. Jednak jemu samemu chciało się wyć w niebogłosy. – Crystal, przestań. Kochanie, wszystko będzie dobrze.

– Nigdy. – Jej słowa zabiły w nim cień nadziei. – Jezu, Kane, jego już nie ma.

– Nie ma? – Usłyszał je w głowie, przeklęte, słowa jeszcze zanim je wypowiedziała. Jack Songbird, młody buntownik indiański, arogancki skurczybyk, którego uważał za swego jedynego przyjaciela, już nie żył. W żyłach Kane’a kipiał gniew. To niemożliwe! Ścisnęło go w żołądku. Łzy parzyły w głębi oczu, pięści się zacisnęły. Chciał nimi walić w beton, wrzeszczeć, przeklinać los. Ale nie mógł. Nie teraz, kiedy Crystal konała z rozpaczy w jego ramionach.

Jak najdelikatniej odprowadził japo cementowych schodach do domu. Ojciec Jacka Hank stał przy kominku. Nie płakał, ale twarz miał ściągniętą niewypowiedzianym bólem. Nerwowo poruszał palcami.

Ruby kołysała się na krześle przy chłodnym kominku, wpatrując się w coś dostępnego tylko jej oczom. Cicho melodyjnie zawodziła w języku, którego Kane nie rozumiał. Ciotka Lucy Jakaś Tam – zabrała Crystal z jego objęć.

– Chłopak się doigrał – odezwał się Hank jak zwykle ze stoickim spokojem.

– Jack sam by nie spadł – w drżącym głosie Crystal słychać było oskarżenie. – Był zwinny jak antylopa. Wiele razy wchodził na ten grzbiet.

– Był pijany – oświadczył jej ojciec tonem nie znoszącym sprzeciwu.

– To o niczym nie świadczy.

Ruby zamknęła oczy, a jej sztywne usta gwałtownie wyrzucały słowa w języku przodków. Kiedy rozwarła powieki, jej spojrzenie padło na Kane’a.

– Klątwa – wyjaśniła beznamiętnym głosem. – Klątwa na człowieka, który zabił mojego chłopca.

Hank prychnął.

– W takim razie przeklęłaś siebie i duszę naszego syna, Ruby. – Wpatrywał się w żonę przenikliwymi czarnymi oczami, ale jej nie dotykał. Nawet nie zaoferował pocieszenia. Oboje cierpieli w samotności. – Głupi Jack zabił naszego syna Jacka. I to wszystko.

Weston wydał z siebie ostatni jęk i opadł spocony. Ani na chwilę nie opuszczała go wizja Mirandy na miejscu Kendall. Złożył ostatni, wilgotny pocałunek na beznamiętnych ustach dziewczyny. Nic dziwnego, że Harley nie był nią zainteresowany. Kochała się jak szmaciana lalka. Po prostu leżała na wznak i niemal się skrzywiła, gdy było już po wszystkim. Ale Westona niewiele to obchodziło. Potrzebował czasu, żeby dojść do siebie i przemyśleć to. Życie wymykało mu się spod kontroli, działał pośpiesznie, bez zastanowienia. A teraz nie mógł sobie pozwolić na fałszywy krok.

Pieprzył się z Kendall, Tessą i Crystal, nie czując przy tym większej satysfakcji, bo nie mógł się opędzić od myśli o swoim starym, który mógł mieć na boku inną rodzinkę, a przynajmniej syna, czyhającego na część majątku Taggertów. A było jeszcze coś, co go niepokoiło… Mroczna, jeszcze straszniejsza część jego osoby, która dała o sobie znać dopiero tej nocy. Kiedy o tym myślał, robiło mu się na zmianę to zimno, to gorąco.

– Zejdź ze mnie – Kendall pchnęła go w ramię.

– Wiesz, że możesz mi w tym pomóc – droczył się z nią, poklepując ją po płaskim tyłku i przewracając się na bok.

Skuliła się.

– To takie obrzydliwe.

– Co? – roześmiał się i sięgnął po wymiętą paczkę papierosów. – Och, Kendall, zraniłaś mnie. – Przycisnął jedną dłoń do piersi tuż nad sercem, drugą wytrząsnął z paczki papierosa. – Jestem głęboko urażony.

– Zachowaj te uwagi dla kogoś, kto w nie uwierzy. – Chwyciła sukienkę plażową z krzesła przy łóżku i zaczęła ją wkładać przez głowę.

– Mogłaś się dobrze bawić, gdybyś sobie na to pozwoliła. – Sięgnął po zapalniczkę.

– Powiedzmy sobie otwarcie, że to nie jest zabawa. – Przewiązała paskiem szczupłą talię i podeszła do okna, za którym zapadał już zmrok.

– Mam nadzieję, że to się okaże skuteczne.

– Zadziała. Tylko potrzeba na to czasu. Zatrzęsła się.

– Aż tak źle? – spytał. Zapalił zapalniczkę i popatrzył, jak płomień chwyta końcówkę papierosa.

– Jak ty nic nie rozumiesz! Kocham Harleya. Robiłam to tylko z nim… cóż… do tej chwili, ale to coś zupełnie innego. – Podbródek jej nieco zadrgał, ale była za bardzo twarda, żeby pozwolić sobie na słabość. – Robię to tylko po to, żeby mieć dziecko.

Weston z papierosem w ustach sięgnął po wygniecione spodnie khaki i zaczął je wciągać.

– Ale chcesz kontynuować, prawda?

– Dopóki nie będę pewna. Tak. – Odruchowo osłoniła rękami łono.

– Myślałam, że spotykasz się z Tessą Holland.

– Złe wieści roznoszą się szybko.

– Więc to prawda? – spytała oburzona. Powoli zapinał pasek.

– Tak. I co z tego?

– Rżniesz wszystko, co popadnie? – Wpatrywała się w mrok za oknem. – Jeśli chodzisz z Tessą, to dlaczego krzyknąłeś „Miranda”, kiedy byłeś ze mną w łóżku?

– Tak krzyknąłem? – Weston chwycił koszulę. Jasne, pozwolił sobie na fantazjowanie, bo chciał pobudzić Kendall, którą obecnie uznał za królową suchych ciasnych majtek.

– Tak.

– Cóż, mówiąc szczerze, ona zawsze była obiektem moich fantazji.

– Fantazji? – Zbladła.

– Tak. Wyobrażam sobie, że robię to z wszystkimi trzema siostrami Holland.

Skrzywiła nos z obrzydzenia.

– Nie chcę tego słuchać.

– Cóż, oczywiście, nie z trzema naraz. Chyba żeby tego chciały.

– Weston, daruj sobie. Boże, jak możesz choćby o tym pomyśleć. Zachichotał.

– Kendall, coś ty? Skąd w tobie to nagłe poczucie przyzwoitości? Przed chwileczką zaliczyłaś mnie, żeby podstawić mojego bękarta za dziecko Harleya.

– O Boże! – Zasłoniła twarz rękami.

Jednak na nim nie zrobiło to wrażenia. Do licha, za kogo ona się uważa?

– Nie zapominaj, że ty pieprzysz się ze mną, żeby podstępnie zmusić Harleya do małżeństwa.

– Wiem. Ale robię to dlatego, że go kocham – zaszlochała i czknęła.

– Szlachetne.

– Nienawidzisz mnie.

– Oczywiście, że nie. – Ojej, nie znosił, kiedy baby przy nim robiły z siebie cierpiętnice. – Słuchaj, wyluzuj się. Ciesz się z tego, co robimy. – Z jego ust wypłynął obłoczek dymu. – Byłoby o wiele przyjemniej i mogłabyś się nauczyć kilku sztuczek, które rzuciłyby mojego brata na kolana.

Stała z rozdziawioną buzią. Ciężki przypadek! Zapinając guziki, głęboko się zaciągnął.

– Jutro? W tym sam miejscu, o tej samej porze?

Osunęła się na krzesło i zwiesiła głowę jak męczennica, która zgadza się poświęcić życie dla innych.

– Tak – odezwała się tak cicho, że ledwie ją usłyszał.

– Będę gotowy – obiecał i wymknął się z pokoju.

Szczerze mówiąc, cała ta zabawa nie sprawiała mu więcej przyjemności niż jej. Weston szczycił się tym, że zawsze potrafił zadowolić kobietę, skłonić ją do właściwych słów i reakcji. Jednak Kendall do końca pozostała niewzruszona. Stawał na głowie, żeby ją pobudzić. Ona tylko leżała z zamkniętymi oczami, rozłożonymi nogami i miękkimi sutkami, podczas gdy on skakał nad nią jak ten robot. Życzył jej, żeby nie zaszła w ciążę.

A jednak to by mogło tylko pogorszyć sprawę. Myśl o tym, że jego nasienie przyjęło się w łonie Kendall, była pocieszająca. Z kilku powodów. Kendall skłoniłaby Harleya do małżeństwa, ale dziecko w rzeczywistości byłoby potomkiem Westona. Mógłby wykorzystać ten fakt jako żeton do ubijania interesów z Kendall. Trzymałby ją w szachu. A gdyby prawda wyszła na jaw, upomniałby się o dziecko i jego część dziedzictwa Taggertów – majątku Harleya – którą dziecko i tak musiało odziedziczyć.

Tak, pieprzenie się z Kendall, chociaż fizycznie niezbyt go satysfakcjonowało, warte było półgodzinnej roboty.

Wsiadł do porsche’a i starał się nie zwracać uwagi na głęboką rysę pomiędzy zderzakiem i tylnymi światłami – brzydką szramę zrobioną przez jakiegoś dupka. Szczęki mu się zacisnęły z wściekłości, że ktoś śmiał oszpecić zgrabną maszynę. Samochód miał klasyczną sylwetkę, szumiący silnik i lakier, który przy właściwym oświetleniu wyglądał tak, jak gdyby był płynny. Włączył zapłon i poczuł, jak silnik budzi się do życia. To cacko było kobietą, na którą zawsze mógł liczyć.

Włączył pierwszy bieg i wyjechał z podjazdu przed plażowym domem rodziców Kendall. Powinien być zadowolony. Tego dnia odwalił sporo ciężkiej roboty. Zaczęło się od awantury. Jack Songbird spóźnił się, był tak głupi, że usiłował zafałszować godzinę rozpoczęcia pracy na karcie kontrolnej, a później jeszcze zgrywał się, plując Westonowi pod stopy. Weston zwolnił go na oczach współpracowników, rozkoszując się każdą minutą tego wydarzenia. Później wygarnęli sobie wzajemnie, co im zalegało na wątrobie i… biedny pijaczyna Jack odpadł od klifu w pobliżu Stone Illahee. Weston uśmiechnął się do siebie i pomacał scyzoryk w kieszeni spodni – nóż ze śladami czerwonej farby na obrzydliwym ostrzu, farby w identycznym kolorze jak kolor jego samochodu.

Tak, to był długi, ciężki dzień. Szkoda tylko, że zakończył się w chłodnym łóżku Kendall. To, co powinno być płomiennym, satysfakcjonującym numerkiem, okazało się rozczarowaniem. Ta dziewczyna była zimna jak manekin. Weston wciąż był niezaspokojony i rozbudzony.

Potrzebował prawdziwej dziewczyny o ognistej krwi i szalonej wyobraźni. Pomyślał o Tessie. Była zawsze gotowa, ale w głębi serca przeczuwał, że ta mała nie zdoła ugasić ognia jego żądzy. Nie. Jedyną kobietą, która gwarantowałaby, mu satysfakcję, była jej starsza siostra Miranda. Poczekaj skarbie, pomyślał, chichocząc. Wkrótce przyjdzie dzień, kiedy poznasz moc prawdziwej namiętności.

Kendall niechętnie wykręciła numer telefonu. Co mogła powiedzieć Harleyowi? Że właśnie zaczęła jej się miesiączka? Że po trzech dniach spóźnienia w końcu dały znać o sobie skurcze i krwawienie?

Czy wytrzyma jeszcze jeden miesiąc robienia tego z Westonem, żeby siłą nakłonić jego młodszego brata do niechcianego ożenku? Łza spłynęła jej po policzku. Zastanawiała się, dlaczego zakochała się w Harleyu. Dlaczego, skoro mogła mieć każdego, kogo tylko chciała? Nie umiała znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Jednak fakt pozostawał faktem. Myśl o Claire Holland, tej narwanej pannicy bez figury, która go skradła, dodatkowo raniła jej posiniaczone ego.

Rodzice nie pomogli. Nieustanne pytania matki: „Co zaszło między tobą i tym słodkim Taggertem?”, „Czemu nie umówisz się z kimś innym? Syn Anny Prescott pytał o ciebie, a jest niesamowicie przystojny i pochodzi z bogatej rodziny i…” I tak bez końca.

– Rezydencja Taggertów – zabrzmiało w słuchawce.

– Chciałabym rozmawiać z Harleyem – powiedziała.

– Pana Taggerta nie ma w tej chwili w domu.

Zerknęła na zegarek. Było już pięć po piątej, a wiedziała, że Harley nigdy nie zostawał w pracy po godzinach.

– Jak pan myśli, o której go zastanę?

– Później. Czy mam mu powtórzyć, że pani dzwoniła?

– Nie… Spróbuję jeszcze raz – odpowiedziała i odłożyła słuchawkę. Łzy stanęły jej w oczach. Harley był z Claire. Czuła to w kościach. Zdrajca. Podły zdrajca.

Rzuciła się na łóżko i wpatrywała w sufit. Może postępuje niewłaściwie robiąc to, co robi? Rozmowa o potencjalnej ciąży wcale nie skłoniła Harleya do zmiany decyzji. Może gdyby zrobiła sobie coś drastycznego, wylądowała w szpitalu, a nawet stwierdziła, że właśnie poroniła… Ale prawdopodobnie istniały testy na sprawdzenie takich rzeczy. Ktoś w szpitalu mógłby na to wpaść… Co zrobić?

Myśl o seksie z Westonem napawała ją obrzydzeniem, nienawidziła siebie za to, co robi, dostawała gęsiej skórki, kiedy jej dotykał. Zrazu usiłował pieścić ją, całować i pobudzać, ale ona opierała się, i teraz Weston nawet nie zawsze się rozbiera, tylko zdejmuje jej majtki, rozpina rozporek i pompuje w nią dawkę spermy Taggertów. Po wszystkim zawsze zapala papierosa i dymi jej prosto w nos, tak że czuje się brudniejsza niż kiedykolwiek.

Ale to się opłaci. O ile zajdzie w ciążę! Cóż, po prostu powinna bardziej się postarać. Skłonić Westona, by robił to częściej niż raz dziennie.

Tłumiła szloch, ale powiedziała sobie, że musi znieść jeszcze trochę ocierania się o Westona. Niech się tylko skończy miesiączka. Będzie sobie wyobrażać, że kocha się z Harleyem, będzie się przedtem kąpać w pachnącej pianie, wkładać seksowną bieliznę i zapalać świece w pokoju. Kiedy Weston za kilka dni przyjdzie, będzie go całować i pieścić, powoli go rozbierać i uwodzić go tak, jak uwodziła jego młodszego brata.

Potrzebowała romansu, nie tylko seksu.

Ale trzeba opracować plan awaryjny. Istniało niebezpieczeństwo, że nie zajdzie w ciążę, należało się więc zastanowić nad innym sposobem oświecenia Harleya, uświadomienia mu, że to ona jest kobietą jego życia, nie ta dziwka Claire.

Jeśli ma przedstawić Claire w złym świetle, potrzebuje pomocy. W przeciwnym razie plan może spalić na panewce. Trzeba zlecić komuś wykonanie czarnej roboty. Komuś, kto jest tak jak ona oddany sprawie, komuś, kto bez pytań i wahania zrobi to, co ona każe. Tym kimś może być tylko ta kretynka siostra Harleya. Paige zrobi wszystko, czego Kendall sobie zażyczy.

Dzień pogrzebu poprzedził gorący, parny świt. Nad horyzontem wisiały chmury burzowe, ale wiatru było jak na lekarstwo. Prochy Jacka zrzucono z tego samego klifu, z którego spadł. Obłok pyłu posypał się na skaliste rafy głęboko w dole.

Claire drżała, stojąc tam z matką i siostrami. Dutch był na wyjeździe służbowym, ale przesłał wyrazy współczucia – wielki wieniec z lilii w kształcie podkowy i czek dla rodziny Ruby, z przeznaczeniem na dowolne wydatki. Jakby pieniądze mogły pomóc.

Claire prawie nie znała Jacka, ale Ruby od wielu lat pracowała w jej domu, a Crystal była jej przyjaciółką. Teraz Crystal siedziała i tępym wzrokiem wpatrywała się w morze. Miedziana skóra zbladła. Bez makijażu wyglądała młodo i subtelnie. Dziewczyna w drobnych dłoniach ściskała czerwoną chustę, którą prawdopodobnie nosił Jack.

Tessa przewróciła oczami. Przemówił mężczyzna, który kiedyś należał do wielkiego plemienia indiańskiego. Nie bardzo przypominał rdzennego Amerykanina. Miał krótko obcięte siwe włosy i suchą skórę. Jednak widocznie cieszył się jakimś autorytetem, wypowiadał się w imieniu plemienia, mówił o Jacka miejscu w świecie i o współczesnych młodych ludziach w ogóle. Claire nie słyszała nic prócz szumu morza i przenikliwych okrzyków mew, które szybowały i krążyły ponad głowami.

Trudno było uwierzyć w to, że Jack nie żyje. Ktoś tak młody i pełen energii nagle odszedł. Usłyszała dudnienie motocykla i serce jej zadrżało. Kane zaparkował motor przy wygiętej sośnie i stanął z dala od tłumu, z rękami w kieszeniach skórzanej kurtki. Oczy miał zasłonięte ciemnymi okularami. Jego twarz była napięta i nieruchoma, a usta uparcie zaciśnięte. Wpatrywał się w horyzont. Ile dni mu jeszcze pozostało do wyjazdu z Chinook?

Z tobą chcę robić wszystko i wszędzie. Chcę cię całować, pieścić i spać z tobą aż do rana. Chciałbym dotykać językiem twojej nagiej skóry, aż zaczniesz drżeć z pożądania. Ale nade wszystko w świecie chciałbym zanurzyć się w ciebie i kochać się z tobą aż po kres moich dni.

Przygryzła wargę i usiłowała nie myśleć o Kanie i o ich ostatnim spotkaniu tego wieczoru, kiedy znaleziono ciało Jacka Songbirda.

Uwierz mi, że nigdy, przenigdy nie potraktowałbym cię tak, jak ten pacan Taggert.

Stojąca obok Claire Tessa przestępowała z nogi na nogę.

– A gdzie Taggertowie? – szepnęła.

– Nie wiem – mruknęła Claire; była zaskoczona, że nie tęskni za Harleyem.

– Chyba powinni tu być. Jack był pracownikiem ich tartaku. – Niebieskie oczy Tessy rozejrzały się w tłumie zebranym na urwisku.

– Weston tamtego dnia go zwolnił.

– Wiem, wiem – bąknęła Tessa. Żałowała, że musi tu tkwić. Matka strofowała ją wzrokiem. Tessa spojrzała na nią z wyrzutem, ale Dominique odwróciła głowę, jakby ten obłąkańczy rytuał ją interesował. Pogrzeby są takie ponure i przygnębiające. Poza tym Tessa miała ochotę spotkać się z Westonem. Myślała, że tu przyjdzie i była rozczarowana, kiedy nie zobaczyła nikogo od Taggertów. – Kiedy to się wreszcie skończy? – szepnęła do ucha Mirandzie, która od kilku dni była jakaś zamyślona.

Miranda nie odpowiedziała, a Tessę korciło, żeby się wymknąć. Gdzie jest Weston? Ostatnio czuła w trzewiach znajome mrowienie i żałowała, że tak bardzo jej na nim zależy. Lubiła ukradkiem się z nim spotykać. To było ekscytujące. Nie uroniła ani jednej łzy nad utraconą cnotą. Nie podejrzewała jednak, że się w nim zakocha. Był za stary, zbyt przyziemny, egocentryczny i miał ją gdzieś. Właśnie to ją doprowadzało do szału.

W końcu ten wódz, czy jak mu tam, skończył przemowę i zebrani zaczęli cicho śpiewać jakąś pieśń. Tessa nie mogła w to uwierzyć. Możliwe, że Jack Songbird był czystej krwi Amerykaninem, ale tak zwane plemię zapewne nic dla niego nie znaczyło. Podobnie jak te wszystkie rytuały, które tak hołubili. Przecież nie biegał w kółko w wisiorkach i pióropuszach ani nie jeździł na łaciatym koniu.

Kiedy umilkły obco brzmiące słowa, grupa się rozpierzchła i Tessa nie chciała tracić czasu. Pobiegła ścieżką do drogi, gdzie były zaparkowane wszystkie samochody. Ciężarówki, dżipy, kilka kombi i parę furgonetek stało obok srebrnego mercedesa Dominique. Tessa wślizgnęła się na pluszowe siedzenie. Reszta rodziny została, by zamienić kilka słów z Ruby i Crystal.

Tessa nie miała ochoty silić się na przyjacielskie gesty. Co mogła powiedzieć? Oczywiście, było jej przykro, że Jack zginął. Jego śmierć na pewno była dla nich czymś przerażającym. Zadrżała, wyobrażając sobie, jak spada się z takiej skały. Ale nic nie mogła zrobić i żadne jej słowo już nic by nie zmieniło. Ale przede wszystkim nie wiedziała, co ma powiedzieć Crystal. Zgarbiła się na siedzeniu w nadziei, że siostra Jacka jej nie zauważy. W samochodzie było duszno. Nie było czym oddychać. Tessa zerknęła na Crystal i zaczęła się pocić. Młoda Indianka przyglądała się jej. Świdrowała ją na wylot tak przenikliwym spojrzeniem, że Tessa się przeraziła. Ta dziewczyna chyba jest szamanką! Drżącą ręką sięgnęła do torebki po paczkę papierosów. Nie, to nic nie da. Zresztą, matka nie wie, że najmłodsza córka pali papierosy.

Czy nie mogą po prostu stąd odjechać? Odkąd Tessa zaczęła się umawiać z Westonem, czuła, jak Crystal spojrzeniem wbija w jej serce sztylety. Nienawidzi jej. Ale z jakiej racji? Crystal nie ma żadnych praw do Westona.

Problem w tym, że Tessa też ich nie ma.

Drzwi mercedesa znów się otworzyły i matka usiadła za kierownicą. Miranda i Claire zajęły miejsca na tylnym siedzeniu.

– Wiem, że to dla Ruby bolesna strata – odezwała się Dominique, wycierając oczy wymiętą chusteczką. Znalazła w torebce klucze. – Strata dziecka… Cóż, chyba nie ma na świecie nic gorszego. – Zadudniły silniki i samochody przejeżdżały obok nich. Dominique przekręciła kluczyki w stacyjce. – Ale mimo że ich spotkała ogromna tragedia, to nie jest odpowiedni czas na dokonywanie zmian, których mogą później żałować. – Wyprowadziła samochód na wąską żwirową drogę.

– O jakich zmianach mówisz? – spytała Claire.

Tessa przewróciła oczami, jakby chciała zapytać: „A kogo to obchodzi?”.

– Ruby odeszła – poinformowała Miranda. Dominique zacisnęła usta.

– Odeszła? – powtórzyła Claire.

– Cóż, jestem pewna, że zmieni zdanie. – Matka zerknęła w lusterko wsteczne. – Na razie jest po prostu załamana. Za kilka tygodni, kiedy ochłonie z rozpaczy, dojdzie do wniosku, że potrzebuje normalności, którą może jej dać praca u nas. – Westchnęła i ustawiła klimatyzację. – W każdym razie mam zamiar jej dać podwyżkę. Może to ją skłoni do powrotu.

– Sądzę, że tu nie chodzi o pieniądze – zebrała się na odwagę Claire.

– Oczywiście, że nie. Przynajmniej jeszcze nie. Kiedy życie Songbirdów się ustabilizuje, Ruby będzie miała za dużo wolnego czasu. A przecież ma jeszcze córkę, o którą musi się zatroszczyć. A Crystal chce iść do college’u. Wiecie, że to kosztuje. – Włączyła światło migowe, bo zbliżali się do autostrady. – Ruby wróci.

Tessie było wszystko jedno. Ruby była nieznośna, wszystkich rozstawiała po kątach. Wprawdzie to należało do jej obowiązków, ale Tessa nie mogła znieść, że jedna z pracownic, w dodatku służąca, jej rozkazuje. Tessa uważała, że rodzina obejdzie się bez Ruby Songbird i jej czarnych potępiających oczu. Szkoda, że tak się stało z Jackiem, wydawał się w porządku, ale Tessa nie miała zamiaru zmieniać swojego życia tylko dlatego, że on umarł.

– Boże drogi, co to? – wyszeptała Dominique, naciskając na hamulce. Przed jej oczami mignął czarno-srebrny motocykl, który właśnie wjechał na asfalt, nie zważając na podmuch ciężarówki, która wiozła drewno na południe.

– O Boże! – krzyknęła Claire, obejmując twarz dłońmi. – Kane…

– Czy to młody Moran? – spytała Dominique, wciąż trzymając rękę na sercu. – Myślałam, że jest nieco rozsądniejszy, ale w końcu nic dziwnego, że jest, jaki jest.

– To znaczy? – spytała Claire, szeroko otwierając oczy. Tessa przyglądała się matce.

– Ten dzikus w ogóle nie został wychowany. Ojciec jest alkoholikiem, a matka go opuściła. – Jeszcze raz sprawdziła, co się dzieje na szosie, zwolniła hamulec. – Jeśli nie będzie uważał, nie dożyje dwudziestu lat.

– Nie waż się tak mówić!

– Dlaczego tak się o niego martwisz? – Tessa nagle się ożywiła.

– Nie martwię się. Po prostu wiem, że przyjaźnił się z Jackiem Songbirdem.

– Tak? A skąd wiesz?

– Widziałam, jak razem się włóczą, a poza tym… – Claire zawahała się – sam mi to powiedział.

– Kiedy?

– Nie pamiętam.

– Znasz go? – spytała z Tessa z niedowierzaniem w głosie. Obróciła się na siedzeniu i spojrzała w bladą twarz Claire. Co się tu dzieje?

– Tak.

– Jak blisko?

Claire popatrzyła młodszej siostrze w oczy.

– Wystarczająco blisko – oświadczyła i odwróciła wzrok w stronę okna. – Wystarczająco blisko.

Miranda wpatrywała się w kalendarz. Coś było nie tak. Nie mogła się spóźnić. To niemożliwe. Była bardzo ostrożna. Hunter też. Rzadko kochali się bez prezerwatywy. Jednak policzyła dni na kartkach nieubłaganego kalendarza – okres się spóźnił o trzy dni. Dosięgnął ją bolesny cios prawdy: była w ciąży.

Kolana się pod nią ugięły i opadła na krzesło przy biurku. To nie mogło się jej przydarzyć – jej, dziewczynie, która tak starannie zaplanowała życie. Zacisnęła pięści i pomyślała o dziecku… Dziecko! Na Boga, to nie tylko wstyd z powodu zajścia w ciążę, to również cała reszta, czyli wychowanie… Dziecka Huntera. Oparła ciężką głowę na dłoniach.

– Pomóż mi – wyszeptała.

Co będzie z jej college‘em, dyplomem, marzeniami o zawodzie prawnika?

Łzy piekły ją w oczy, ale powstrzymała się przed płaczem. Myślała o nowej osobie, cząstce jej i Huntera. O maleńkiej istotce, która rosła w jej łonie. Dziecko! Rozluźniła pięści i pogładziła płaski brzuch. Cała we łzach, których nie mogła opanować, snuła romantyczne fantazje: ślub z Hunterem, narodziny dziecka, dalsze studia. Musiałaby podjąć pracę, a Hunter zrezygnowałby z marzeń o zakupie własnego rancza. Ale to nie znaczy to, że świat się zawali tylko dlatego, że będą mieli dziecko.

Nie. Wprost przeciwnie – to będzie dopiero początek.

Mimo to była śmiertelnie wystraszona. Postanowiła się dowiedzieć w miejscowym szpitalu okręgowym, czy nie jest to fałszywy alarm, i ostrożnie przekazać tę wiadomość Hunterowi. Zastanawiała się, jak ją przyjmie. Znała jego stosunek do własnego ojca, a właściwie ojczyma.

Hunter Riley nie był, jak wszyscy przypuszczali, biologicznym synem Dana. Dan Riley ożenił się z matką Huntera, kiedy mały miał zaledwie dwa latka. Młody człowiek nie pamiętał żadnego innego opiekuna płci męskiej prócz Dana, który traktował go tak jak własnego syna.

Hunter zwierzył się Mirandzie, że nie wyobrażał sobie, żeby ktokolwiek zajął miejsce Dana Rileya. Dlatego nigdy nie usiłował się dowiedzieć, kto go spłodził. Matka nie wyjawiła tego sekretu do końca życia. Hunter miał prawie dwanaście lat, kiedy zmógł ją rak. W czasie pogrzebu w kościółku prezbiteriańskim tuż za miastem spodziewał się, że może zobaczy faceta w średnim wieku, który podejdzie do niego i oświadczy, że jest jego naturalnym ojcem, ale tak sienie stało. Najwyraźniej naturalny ojciec Huntera w ogóle nie wiedział o jego istnieniu albo po prostu go to nie obchodziło. Hunterowi zresztą też było wszystko jedno.

Miranda wstała, podeszła do okna i otworzyła je szeroko, żeby się ochłodzić. Owionęły ją zapachy z ogrodu: róż i kapryfolium.

A jeśli Hunter nie zechce się z nią ożenić? Jeśli uzna swoje marzenia za ważniejsze od własnego dziecka? Jeśli będzie nalegał, żeby usunąć ciążę? Ścisnęło ją w gardle. Przytrzymała się ramy okiennej, żeby nie upaść. Uświadomiła sobie, że tak mało o nim wie, o wiele za mało, żeby decydować się na małżeństwo.

Ale go kocha. Wszystko się ułoży. Tak już jest w życiu. Pomasowała brzuch i uśmiechnęła się. Brzmi to trochę staromodnie, ale może jej właśnie dziecka potrzeba do szczęścia.

– Co to? – spytała Paige, tryskając radością, kiedy Kendall wręczyła jej plastikowe pudełko z wielką różową kokardą.

– Niespodzianka.

– Ale to nie są moje urodziny ani Boże Narodzenie, ani nic takiego.

– Wiem – odparła Kendall, siadając za biurkiem i splatając dłonie na kolanie. – Po prostu zobaczyłam to i pomyślałam, że ci się spodoba. Nie krępuj się. Otwórz.

Na twarz Paige wypełzł mdły uśmiech, który bardzo pasował do jej przesłodzonego pokoju z łóżkiem pod baldachimem, z cukierkową komódką, toaletką i biurkiem. A wszystko w bieli ze złotymi lamówkami, różowymi pączkami róż i koronkowym wykończeniem! Cudak, nie dziewczyna.

Paige pośpiesznie otwierała paczkę, uśmiechając się szeroko. Odrzuciła na bok wstążkę i papier ozdobny i wreszcie głęboko w środku znalazła nagrodę. Była to bransoletka-amulet ozdobiona kotem z zakręconym ogonem, zwisającym z cienkiego łańcuszka.

– Och! – szepnęła, przybliżając obrzydliwy przedmiot do oczu i przyglądając się kotkowi, który rytmicznie dyndał przed jej nosem. Przez sekundę Kendall obawiała się, że mała może popaść w stan hipnotyczny. – To jest piękne.

– To nic takiego.

– O nie, Kendall – powiedziała Paige, tak mocno przyciskając bransoletkę do serca, jakby była wysadzana wielkimi diamentami. – To najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek dostałam.

– To tylko bransoletka.

Paige pokręciła głową i przełknęła łzę.

– To coś o więcej. O wiele więcej. Dziękuję.

– Nie dziękuj, tylko noś ją szczęśliwie – odparła Kendall, ale pomyślała, że reakcje małej są dziwne. Czy nikt nigdy nie był dla niej miły? Bogate dziecko Neala Taggerta, jedyna jego córka, która nosi tandetne spinki do włosów i wytrzymała operację plastyczną nosa, żeby się upiększyć… Czy nie otrzymuje stosów prezentów w ciągu roku?

– To jest wyjątkowe dlatego, że ty mi to dałaś – wyjaśniła dziewczynka, wkładając bransoletkę na tłusty nadgarstek i zapinając ją. – Dałaś ją nie dlatego, że tak wypadało, ale dlatego że chciałaś.

Kendall była zażenowana. Oczywiście, miała nadzieję, że podarunkami kupi lojalność Paige, ale nie chciała jej łamać serca. Przygniatał ją ciężar winy.

– To naprawdę nic takiego.

Paige spojrzała na nią z uwielbieniem.

– Szkoda, że nie ty masz zostać moją szwagierką, tylko ta głupia Holland – powiedziała, jakby czytała w myślach Kendall.

Możliwe, że ta mała jest bystrzejsza, niż się wydaje.

– Ja też żałuję, ale niewiele mogę na to poradzić. Harley chce jej.

– Harley jest głupi.

– Wiesz, że go kocham.

– Och, wiem. – Paige raźnie pokiwała głową; kosmyki prostych włosów muskały ramiona. – A ona go nie kocha. Na pewno nie tak bardzo jak ty.

– Ona by tak nie umiała. – Kendall przesunęła palcem po złotej krawędzi biurka Paige. – Wierz mi, stawałam na głowie, żeby go przekonać. Wszystko na nic.

– Po prostu powinien częściej przebywać z tobą, a rzadziej z nią. – Paige podeszła do lustra i przyjrzała się odbiciu swojej ręki z bransoletką. Patrzyła, jak srebrny kot tańczy w promieniach słońca. – Najlepiej by było, żeby wyjechała.

– Nie wyjedzie. – Kendall westchnęła tęsknie.

– W takim razie powinien był jej się przytrafić taki wypadek jak temu młodemu Indianinowi.

– Jackowi Songbirdowi? – Kendall przebiegł po plecach chłodny dreszcz.

– Tak. – Paige podniosła głowę i spojrzała w lustrzane odbicie przerażonych oczu Kendall. – On zginął.

– Wiem.

– Więc już nikomu nie stanie na drodze.

– Nie sądziłam… To znaczy, nie sądzę, że komukolwiek stawał na drodze.

– Podkradał z tartaku.

– Słucham? – Kendall zaniemówiła. Wcześniej miała nadzieję, że pokieruje rozmową tak, żeby rozwinąć wątek Claire i zaproponować jej, żeby zrobiła mały wywiad na jej temat albo porozmawiała z tą kretynką, najmłodszą Holland, i wydobyła na wierzch trochę brudów. W okolicy nie było drugiej osoby, która by robiła z siebie taką świętoszkę jak Claire Holland. Ale ta rozmowa nagle wkroczyła na niebezpieczne tory. Kendall niespokojnie polizała usta i zastanawiała się, jak by tu szybko się wymknąć. Paige była nie tylko dziwaczką, ale też trochę psychopatką.

– Więc Bóg pokarał Jacka za odbieranie pieniędzy mojemu ojcu.

– Oczywiście w to nie wierzysz? – Kendall była przerażona.

– Dlaczego nie? Tego uczą w szkółce niedzielnej. Poza tym i tak wszyscy kiedyś umrzemy. – Paige zadarła głowę i wpatrywała się w sufit. – Tak, myślę, że to by nie był zły pomysł. Gdyby Claire umarła…

– Nie umrze. Na litość boską, ma dopiero siedemnaście lat. Ludzie nie odchodzą z tego świata w tym wieku.

– Jack odszedł – przypomniała Paige zadumanym głosem i dotknęła ręką ulubionego wypchanego zwierzaka, ogromnej pandy o smutnych oczach. – Cóż, był od niej trochę starszy, ale niewiele. – Spojrzała na lśniącego kota, który przyprawiał Kendall o dreszcz. Paige pogłaskała wielką głowę misia. – Wiesz, Claire też mogłaby umrzeć. – Skinęła głową. – Trzeba tylko bardzo tego chcieć i żarliwie się modlić.

7.

Pstryknęła zapalniczka i Weston zapalił papierosa. Sam sobie się dziwił, że zgodził się spotkać z Tessą w środku nocy właśnie tutaj – rzut beretem od jej domu. Wyglądało na to, że ta mała lubi kusić los. Z każdą potajemną schadzką stawała się coraz śmielsza. Powinien z nią zerwać, była dla niego zbyt ekstrawagancka. Ale podobało mu się, że sypia z córką Dutcha – nawet jeśli to nie była ta właściwa córka.

Przechadzał się brzegiem jeziora, zasłonięty jedynie parawanem żywopłotu, który rozciągał się od końca garażu do pomostu, i włosy mu się jeżyły na karku, jakby patrzyły na niego niewidzialne oczy.

Cienkie chmury przysłaniały księżyc, przepuszczając niewiele światła, jednak widział zarys domu pośród drzew, garaż, ogród, kamienne ścieżki i schody wiodące w różnych kierunkach. Jezioro było gładkie jak ciemne lustro. W górze trzepotały skrzydłami nietoperze. Zerknął na zegarek. Spóźniała się! Pożałował, że w ogóle tu przyszedł.

Usłyszał lekkie pośpieszne kroki. Zgasił papierosa. Zza gałęzi żywopłotu patrzył, jak w jego stronę biegnie dziewczyna, bosymi stopami ledwie dotykając kamieni. Już otwierał usta, by ją przywitać, ale w porę je zamknął.

To nie Tessa przemykała w ciemnościach, lecz Miranda. Z tyłu powiewały czarne włosy przewiązane białą wstążką.

Serce mu waliło jak oszalałe, a w ustach zaschło. Miała na sobie zwiewną, białą sukienkę. A może to była koszula nocna? Wiatr ją podwiewał do góry, odsłaniając smukłe nogi.

Kiedy usłyszała niski gwizd, rytm jej kroków się zachwiał, a potem przyśpieszył. Pobiegła w stronę jeziora.

Weston nie wytrzymał. Ruszył za nią. Przedzierając się pomiędzy drzewami, podążał za jej zwiewną sukienką, starając się zachować pewien dystans. Spalał go ogień żądzy. Była tak piękna! Zatrzymała się na plaży. Księżyc srebrzył jej twarz.

Weston skrył się za pniem amerykańskiej jodły i stał nieruchomo. Zobaczył mężczyznę – wysokiego, umięśnionego typa, który bez słowa wziął Mirandę w ramiona i przywitał długim płomiennym pocałunkiem. Westchnęła.

W Westonie krew zaczynała wrzeć. Rozpoznał faceta. To Hunter Riley, syn tego pieprzonego stróża. Miał na sobie jedynie opadające dżinsy. Całował Mirandę tak długo, aż drżące kolana ugięły się pod nią i osunęła się na piasek.

– Randa – zdyszanym głosem szepnął Riley, rozpinając z przodu guziki jej sukienki. – Moja piękna Miranda. – Kiedy sukienka się rozchyliła, ukazując jej bujne nagie piersi, Weston poczuł, że twardnieje mu przyrodzenie. Musiał wkładać sporo wysiłku w trzymanie rąk na wodzy.

Niczym zboczony podglądacz patrzył, jak Hunter pieści, całuje i ssie te piersi, wydając z siebie zwierzęce pomruki.

Sukinsyn! Jak on śmie – on, takie zero! – dotykać tej jedynej kobiety, której Weston nie mógł zdobyć.

Mocno zacisnął zęby, gdy Riley zdejmował z niej sukienkę. Powoli odsłaniała zgrabne nogi oraz wspaniałą kępkę czarnych loczków powyżej ud, oświetloną teraz księżycową poświatą. Riley przytulił głowę do jej brzucha. Targała palcami jego włosy, gdy posuwał się coraz niżej, liżąc i pieszcząc jej skórę. Weston oddychał płytko. Powinien był odwrócić oczy od tej sceny, ale nie był w stanie. Ręce mu się wcisnęły do rozporka i zaczął pocierać napięty członek, żałując, że nie może go wślizgnąć w gorącość Mirandy Holland.

Hunter zdjął spodnie i rozłożył jej nogi. Weston ugryzł się w język, żeby nie krzyknąć.

Z jej ust dobywały się ciche, niecierpliwe jęki. Przylgnęła do kochanka napiętym ciałem, kochała się z nim jak owładnięta żądzą tygrysica. Weston od dawna podejrzewał, że jest właśnie taka. Jego palce poruszały się coraz szybciej. Tymczasem Hunter wygiął głowę do tyłu i wydał z siebie długi okrzyk triumfu.

Weston skulił się w sobie, kiedy spocony jak mops Riley upadł na nią i przytulił ją mocno, przygniatając cudowne piersi. Szepnął jej coś na ucho i na sekundę podniósł głowę. Westonowi wydawało się, że patrzy prosto na niego. Było to oczywiście złudzenie, bo przecież nie mógł go dojrzeć zza gęstych gałęzi jodeł. A jednak odniósł wrażenie, że Hunter widzi, jak on, Weston, dyszy w ekstazie, a pot spływa mu po karku.

Miranda powiedziała coś do Huntera, który ponownie skupił się na leżącej pod nim długonogiej piękności. Pożądanie wciąż pulsowało w skroniach Westona, ale powoli zaczął się z plaży wycofywać tą samą ścieżką, którą tam przyszedł. Zawadził o wystający korzeń, potknął się, upadł twarzą na ostre szpilki jodłowe, w końcu jednak odnalazł drogę na pomost.

Serce mu zamarło. Na krawędzi molo dojrzał Tessę. Moczyła stopy w wodzie nie dalej niż dwieście metrów od miejsca, w którym jej siostra leżała nago na piasku.

Odwróciła się, kiedy do niej podchodził. Zauważył na jej policzkach ślady łez.

– I co? Podobało się? – spytała gwałtownym szeptem, który prawdopodobnie rozniósł się echem po jeziorze.

– Chodźmy stąd.

– Co z tobą? – spytała. – Dlaczego wciąż spotykasz się ze mną, kiedy tak naprawdę pragniesz jej?

– Kogo?

Potrząsnęła głową, odgarniając włosy z twarzy.

– Nie wygłupiaj się. Przecież mam oczy i widzę, że masz ochotę na Mirandę. Tylko nie rozumiem, co ty w niej widzisz.

Nie zaprzeczał, a ona nie dawała za wygraną.

– Wiesz, że ona kocha się w Hunterze. – Tessa z trudem się podniosła i stanęła na pomoście. Otrzepała ręce z kurzu i pociągnęła nosem, żeby ukryć ślady płaczu. Przynajmniej była dumna. – Nie wiem dlaczego, ale Miranda myśli, że cały świat, księżyc i gwiazdy kręcą się wokół niego. – Zewnętrzną stroną dłoni wytarła nos i skrzyżowała drobne ramiona na piersiach. Gdy Weston usiłował jej dotknąć, szybko się cofnęła i o mało nie spadła z molo. – Kto by pomyślał, że lodowata księżniczka stopnieje pod dotykiem syna stróża? – Cynicznie się uśmiechała, patrząc Westonowi prosto w oczy. – Boli, prawda?

– Tesso. – Usiłował ją złapać za nadgarstek. Wyrwała mu rękę.

– Nie dotykaj mnie! – burknęła, zamachnęła się i wymierzyła mu policzek. Klap! Odgłos niósł się echem po wodzie. – Nie dam się więcej wykorzystać jak kurwa za dwa dolary. Wracaj do Crystal, jeśli zależy ci tylko na pieprzeniu. Weston się wściekł.

– Chwileczkę – rzucił tonem rozkazu i chwycił ją w pół. Co to ma znaczyć? Tessa, która zawsze była taka uległa, nagle rzuca się na niego z ogniem, jakiego przez te kilka tygodni u niej jeszcze nie widział. Miotała się, kiedy ciągnął ją brzegiem jeziora, byle dalej od Mirandy i od domu.

– Puść mnie, ty skurwysynu! – Wbiła pięty w ziemię i zawadziła o korzeń. Trrrrach! Jej bluzka zahaczyła o gałąź i rozerwała się.

– Niby dlaczego?

– Bo to koniec! – Szamotała się, a on trzymał ją jeszcze mocniej. Jej opór go podniecił.

– To ja decyduję, kiedy jest koniec.

– Zostaw mnie, bo jak nie…

Ręką zasłonił jej usta i poczuł zęby wbijające się w dłoń. Ale tylko trochę się cofnął. A niech sobie walczy do woli. W tej chwili należy do niego. Gniew wzmagał jego żądzę, a wściekłość wprawiła członek w stan gotowości bojowej. Była przestraszona. Czuł tę odmianę w jej ciele, to napięcie mięśni. Zapach strachu łechtał jego nozdrza. Pomyślał, że za chwilę zmoczy spodnie.

– Tesso, nie wiesz, że ze mną się nie zadziera? Jeszcze mnie na tyle nie poznałaś, żeby się tego domyślić?

Zgięła się, wykręciła i uderzyła go kolanem pomiędzy nogi. Ból rozsadzał mu krocze. Gwałtownie sapał.

– Ty kurwo – jęknął, potrząsając nią. – Ty przeklęta kurwo! Zapłacisz mi za to! – Rozwścieczony ciągnął ją po kamieniach przez pędy dziko rosnącej winorośli, które przyczepiały się do ciała i oplątywały ich, przez powalone kłody, aż dotarł do polany, gdzie zaparkował. Pocił się i dyszał, ale byli już dość daleko od domu Dutcha i nawet gdyby głupia krzyczała, nikt by jej nie usłyszał. Nie wygra. Nie ma szans.

Jedną rękę włożył do kieszeni, wyciągnął nóż Jacka Songbirda i otworzył go, naciskając sprężynę. Trzymał go na wysokości jej oczu.

– Nie zrób nic głupiego, bo się skaleczysz – wycedził przez zęby.

– Nie boję się ciebie – powiedziała to z taką śmiałością, że niemal dał się przekonać. Ale głos jej nieco drżał i nie mogła oderwać wzroku od ostrza. – Wiesz co, myślę, że… że jesteś żałosny! – Pociła się i jej perfumy podrażniały jego nozdrza. Odwróciła się, jakby chciała odejść, więc przystawił jej nóż do gardła. Piskliwie krzyknęła: – Puść mnie, ty obciągaczu druta!

– Nie ma mowy, Tesso, przecież umówiliśmy się na randkę. Zapomniałaś? – Mocno ją oplatał ramionami. Plecami przylegała do jego brzucha, a szamocząc się, uderzała pośladkami o jego krocze. Miękkie piersi gwałtownie unosiły się i opadały pod jego ręką, oddech miała gorący jak smok, który zionie ogniem.

– Puść mnie, do cholery.

Polizał jej kark. Odrzuciła głowę do tyłu w nadziei, że go zrani. Głupia dziwka.

– Ostrożnie, malutka. – Ugryzł słoną skórę. Krzyknęła.

– To było za policzek. – Drżała. Uwielbiał to poczucie siły, jaką mu dawał jej strach. Rozkoszował się tym, że nad nią panuje, jakby była jego niewolnikiem. – A teraz zrobisz dokładnie to, co ci każę, kurwo. I nie przestaniesz, dopóki nie każę ci przestać. Na kolana!

Cisnął ją na ziemię, wciąż trzymając w ręku nóż, jakby w każdej chwili gotów był go użyć.

– A teraz, ślicznotko, rozepnij mi rozporek.

– Nie…

Chwycił w garść gruby pukiel jej włosów i obciął go.

– Aaaa!

Złote kosmyki rozsypały się po ziemi.

– Już. Rozpinaj mi rozporek i spuść mnie jak dobra dziewczynka.

– Idź poszukać Mirandy. To na nią masz ochotę.

– Ona jest zajęta.

– Przeszkadza ci to? Przecież lubisz to robić z kilkoma dziewczynami naraz.

– Poczeka na swoją kolej.

Podskoczyła w górę i powiesiła się na nim, wbijając mu paznokcie w policzek.

– Cholera jasna! – Cała twarz go piekła. Znów rzucił ją na kolana. – Dosyć tej zabawy, kurwo! – powiedział. Krew kapała mu na koszulę. – Rozpinaj mi spodnie i…

– Brzydzę się tobą.

– Naprawdę? To niedobrze. Ale nie masz wyboru. A spróbuj tylko dotknąć mnie zębami… Zemszczę się.

– Nie zemścisz się – oświadczyła z nieoczekiwaną pewnością siebie, stając na nogi. – Nie zabijesz mnie ani nawet nie zranisz – powiedziała – bo by cię złapali. Nawet nie mając najmniejszego dowodu, mój ojciec dorwałby cię jak kundla. Ludzie nas widzieli razem, a teraz – przed oczami pomachała mu palcami z zakrwawionymi paznokciami – na moich rękach zostały ślady twojej krwi.

Na chwilę serce mu zamarło.

Sadystyczny uśmiech Tessy zdradzał jej drugą naturę.

– Jeśli mnie zmusisz do zrobienia czegoś, na co nie mam ochoty, wszystko powiem ojcu i przysięgam, że złożę doniesienie na policji. Aresztują cię za… za naruszenie cudzej własności oraz… za napad i gwałt.

Nie wierzył jej.

– Nie mogłabyś…

– Ty gnoju, prędzej bym cię zabiła, niż pozwoliła ci się dotknąć. Wyciągnął rękę, ale uderzeniem odtrąciła ją.

– Pójdziesz do więzienia, Weston. Mój ojciec już tego dopilnuje. – Zmierzyła go pełnym nienawiści wzrokiem. Jej twarz była ubłocona, bluzka podarta. Patrzyła na niego tak, jak gdyby była gotowa go rozerwać na strzępy gołymi rękami.

– Nie zrobiłabyś tego…

– To się przekonaj – ostrzegła, przeszywając go spojrzeniem zranionego zwierza. Przypominała mu oposa, którego kiedyś schwytał w sidła. Zwierzę warczało, pokazując ostre jak brzytwy kły, zanim nie skrócił jego męczarni.

– Zostaw mnie – rozkazała. Nie żartowała.

Wszystkie jego mięśnie domagały się, żeby rzucić się na nią, powalić na ziemię, zerwać z niej ubranie… Ale nie, nie popełni tego błędu. Nie teraz. Ten kęs mógłby go drogo kosztować.

Później, pomyślał. Rozprawi się z nią innym razem. Na pewniejszym gruncie, gdzie on będzie panem. Schował nóż i wsiadł do samochodu. Odjechał z piskiem opon, podskakując na wyboistej drodze. W lusterku wstecznym widział dumnie wyprostowane plecy Tessy w poszarpanych łachach, które eksponowała jak order za odwagę.

Dłonie pociły mu się na kierownicy, kiedy minął zakręt i włączał drugi bieg. Krew pulsowała mu w skroniach. Jeśli ta dziwka myśli, że ma nad nim przewagę, to się myli. Śmiertelnie się myli.

– Mówię ci synu, liczę na ciebie. – Neal wycelował w Westona gruby palec. Stare urządzenie klimatyzacyjne w biurze starszego syna terkotało w wywietrznikach nad głową. – Ktoś musi przemówić do rozsądku twemu bratu. Weźcie to sobie do serca, że nikt z tej rodziny nie poślubi osoby o nazwisku Holland! Na litość boską, czy ten chłopak nie widzi, że ona leci tylko na jego pieniądze? – Maszerował od ściany do ściany, wycierając chusteczką łysiejące czoło i twarz jeszcze bardziej rumianą niż zwykle. Nozdrza mu drgały z wściekłości, a złoty ząb połyskiwał, gdy mówił. Na jego czole zebrały się malutkie kropelki, pod pachami miał na koszuli plamy potu. – Co, u licha, stało się z twoją twarzą?

Weston wysilił się na uśmiech, chociaż poczerwieniał na myśl o paznokciach Tessy.

– Zrobiła mi to miejscowa dziwka, z którą się pokłóciłem. – Prawie nie skłamał.

– Cholera, chyba nie ta mała Indianka?

– Crystal? Nie.

– To dobrze. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby zadrzeć z kimkolwiek, kto jest spokrewniony z tym plemieniem. Wiesz, są w posiadaniu cennych kawałków ziemi tu, w okolicy, które moglibyśmy kupić i wybudować konkurencję dla Dutcha, nowy ośrodek wypoczynkowy. Choć ja i ty wiemy, że Jack Songbird był sukinsynem, to jego rodzice mogą zacząć wałkować sprawę dyskryminacji i takie tam rzeczy. Cały ten cholerny szczep może się w to zaangażować.

– Nie sądzę, że zakładają przymierze wojenne – zażartował Weston. – Nie denerwuj się.

Neal westchnął.

– Możliwe, że się nie mylisz. Ale mamy też inne problemy, poczynając od twojego brata i jego idiotycznego zamiaru ożenku z jedną z sióstr Holland. Cholera, ale burdel!

– Nie sądzisz, że Claire Holland odziedziczy po ojcu wystarczający majątek? Naprawdę myślisz, że jej tak zależy na naszych pieniądzach?

– Oczywiście, że tak. Tak jak im wszystkim. Pazerne to, tak jak ten ich ojciec, kawał sukinsyna. Nigdy mi nie wybaczył, że go przelicytowałem, kupując ten kawałek gruntu na północnej części wybrzeża.

– I wybudowałeś Sea Breeze.

– Taak. To strasznie ubodło jego ambicję. – Neal zachichotał, połyskując złotym zębem. – Przy naszym ośrodku Stone Illahee wygląda tandetnie. Drań się doigrał.

– Ale to było dawno temu.

– Cóż, stary cap wie, jak pielęgnować urazy.

– Może już czas położyć temu kres.

– Nie ma mowy. Chyba że Dutch pierwszy wyciągnie rękę na zgodę.

– Dlaczego?

W oczach Neala błysnął gniew.

– Tu chodzi nie tylko o interesy, synu. To sprawa osobista.

A żebyś wiedział, pomyślał Weston. Zastanawiał się, czy stary wie, że jego największy wróg pieprzył mu żonę. Przed oczyma stanęły mu piegowate plecy Dutcha i stłuczone lustro w pensjonacie. Od tego strasznego dnia na zawsze rozeszły się drogi jego i matki. Neal rozluźnił krawat.

– Więc nie zgrywaj przede mną adwokata diabła. Powiedziałem Harleyowi, że raczej go wydziedziczę, niż pozwolę jakiejś dziwce nazwiskiem Holland położyć łapę na moich pieniądzach. I nie żartowałem. To samo dotyczy ciebie. – Znów wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wytarł nią twarz. – Ten dzieciak ma źle w głowie.

– Ja nie planuję się wżeniać się w rodzinę Hollandów – zastrzegł się Weston. Wciąż był w paskudnym nastroju po niedawnym podglądaniu Mirandy z Rileyem. Tessa! Niech no tylko dopadnie ją na osobności. Pożałuje, że z nim zadarła.

– Wiem, ale Harley… Oj, on nigdy nie miał za grosz rozumu. Zawsze się mazgaił. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem, że umawia się z jedną z córek Dutcha, myślałem, że to chwilowy bunt, nic wielkiego, ale on to ciągnął. Nie przestał się z nią spotykać. – Neal trzymał się za czubek nosa, jakby wierzył, że to zmniejszy ból głowy. – Co mu się nie podobało w Kendall? Wiele bym dał, żeby to wiedzieć. Jest o niebo ładniejsza niż wszystkie trzy siostry Holland razem wzięte, poza tym utrzymuję dobre stosunki z jej ojcem, robię z nim interesy. Dlaczego, do cholery, Harley nie chce się ożenić z nią?

– Mnie pytasz? – Weston zgrywał niewiniątko, ale starego tak pochłonęło wyładowanie gniewu, że nawet tego nie zauważył.

– Zobaczymy, jak się to małemu spodoba, kiedy nie będzie miał ani centa. Dam mu jeszcze jedną szansę, żeby się zreflektował, a jeśli za tydzień cała ta historia z Claire Holland nie wywietrzeje mu z głowy, mam zamiar go zwolnić z pracy, odebrać samochód i wyrzucić z domu. Wtedy się przekonamy, na czym naprawdę zależy tej przeklętej Holland. Stawiam dziesięć do jednego, że poszuka sobie kogoś lepszego.

Weston nie chciał się zakładać, chociaż podejrzewał, że Claire ma w sobie więcej charakteru, niż jego stary sądzi.

– Może jest świetna w łóżku – zastanawiał się głośno, znów myślami błądząc wokół Mirandy.

– Dobrze. Może się z nią pieprzyć po wsze czasy, ale nie żenić!

– Co za różnica?

Neal przyglądał się synowi w osłupieniu, jakby ten właśnie ogłosił, że zamierza wybudować kurort na Jowiszu.

– Różnica polega na tym, że jeśli tylko z nią sypia i wykorzystuje jako dziwkę, jest zwycięzcą. Jednak jeśli pozwoli, żeby zacisnęła na nim pazury i ożeni się z nią, wtedy ona wygra. Chryste, czemu ja ci to muszę tłumaczyć?!

– Więc jest to kwestia szacunku?

– Bingo! – Neal pogładził się po twarzy, burknął coś pod nosem i pomachał ręką, jakby odganiał natrętną muchę.

– Wytłumacz mu po prostu, co ma do stracenia. A teraz pomówmy o kilku innych rzeczach. Chcę wewnętrznej rewizji ksiąg rachunkowych. Zamierzam doprowadzić do spotkania ze sprzedawcą tarcicy Jerrym Bestem, żeby sprawdzić, czemu się wycofał ze współpracy. Chodzi mi też o… jakieś pieniądze dla rodziny Songbirdów.

Weston gwałtownie podniósł głowę. Zamarł w bezruchu.

– Firma ubezpieczyła Jacka. Chyba mu nadal przysługuje odszkodowanie, mimo że został zwolniony tego samego dnia, kiedy zginął.

– Wiem, wiem. Wątpię, czy spółka ubezpieczeniowa się od tego uchyli. Zbyt wiele pieniędzy na nich wydajemy, choć oni i tak twierdzą, że to za mało. Chcę, żeby nasza firma zrobiła coś więcej na rzecz tej rodziny. Wiesz, coś, co by poprawiło wizerunek Taggertów w oczach opinii publicznej.

– Przecież nie zginął przy pracy w zakładzie – oponował Weston. Irytowało go to, że ojciec był gotów zniżyć się do takiej reżyserii. – Jack Songbird bynajmniej nie był wzorowym pracownikiem, sprawdź jego akta osobiste. Każdy kierownik dawał mu złe noty. Zawsze się spóźniał, nigdy nie nosił stroju ochronnego, robił sobie długie przerwy w pracy, flirtował z sekretarkami, a nawet włamał się do automatu z colą. Przyznaj, że zrobił to Songbird.

– To nie ma nic do rzeczy.

– Ale…

– Słuchaj, wiem, że zwolniłeś tego głupka, ale na litość boską, Weston, pomyśl trochę o tym, jaką dobrą prasę nam to zapewni. Firma złoży datek w wysokości pięciu tysięcy dolarów, które osobiście wypłacę. Poza tym założymy fundusz powierniczy na rzecz tej rodziny i plemienia… czy to nie Chinook?

– Clatskanie czy jakoś tam – mruknął rozdrażniony Weston. Do licha, kogo obchodzi ktoś taki jak Jack Songbird? Chłopak był buntowniczym złodziejaszkiem i wandalem. Świat, a zwłaszcza Chinook w Oregonie, powinien się cieszyć, że ma o jednego szczura mniej. Mocno splótł palce obu dłoni. – Jeśli tak ci zależało na pozorach, to powinieneś był iść na pogrzeb.

– Nie. To ty powinieneś był tam pójść. Ja byłem wtedy na zjeździe w Baton Rouge.

– Z Dutchem Hollandem. Neal skrzywił się.

– Tak. Ten stary cap też tam był i ciągle podkradał mi klientów. Niedobrze mi się robi, kiedy pomyślę, że jedna z jego córek zasadziła się na mojego chłopaka. – Głośno westchnął i spojrzał synowi w oczy. – Z Harleyem zawsze były problemy.

– Tato…

– Już nic nie mów, Westonie. Przecież wiesz, jak jest. Miałem nadzieję, że dorośnie i zmężnieje, ale podejrzewam, że to się nigdy nie stanie. – Na twarzy Neala malowało się rozczarowanie. – Wiesz, z tobą mi się udało. Ale ciężko było powtórzyć ten wyczyn. Chyba nie powinienem był mieć więcej dzieci.

– Z mamą?

Neal odrobinę przymrużył oczy.

– Oczywiście, że z twoją matką. A z kim by innym?

– Ty mi to powiedz.

– Ciągle wierzysz w te plotki, że narobiłem sobie tuzin bachorów w okolicznych miasteczkach, co?

– Tylko jednego.

– Zapomnij o tym, Westonie. Jesteś moim faworytem. Pierworodnym synem. Wiesz, to nie jest bez znaczenia. – Neal stuknął kostkami palców o biurko Westona i skierował się w stronę drzwi. Nagle wydał się taki stary. – Nie zapomnij przekazać Harleyowi, co ci powiedziałem. Może tobie uwierzy.

– A może nie uwierzy.

– To będzie znaczyło, że w ogóle nie ma oleju w głowie. A myślę, że kilka kropel tam jest. – Neal zawahał się. – Wiesz, kiedy ma się syna, nowo narodzonego synka, to pokłada się w nim wielkie nadzieje, człowieka rozsadza ojcowska duma. Masz pewność, że to będzie tak wielki człowiek, jakiego jeszcze nie było. A potem mijają lata i narasta rozczarowanie i lęki. Wtedy już tylko pozostaje ci mieć nadzieję, że jakoś sobie da radę. W przypadku Harleya… – Wzruszył ramionami. – Nic już nie wiem. – Neal zatrzasnął za sobą drzwi.

Weston uśmiechnął się do siebie i rozsiadł wygodnie w fotelu, aż zatrzeszczała stara sprężyna. Doszedł do wniosku, że dotychczas miał błędne podejście do tego wszystkiego. Ależ z niego głupiec. Usiłował naprawdę pomóc Harleyowi, choć w gruncie rzeczy, ten mały był jego największym rywalem.

Prawda, to Weston odziedziczy lwią część majątku ojca, ale przecież w testamencie były też zapisy na rzecz Mikki Harleya, Paige i wszelkich innych dzieci spłodzonych przez Neala Taggerta oraz bez względu na to, czy były ślubne, czy nie.

Gdyby Harley ożenił się z Claire, zrezygnowałby ze swojej części fortuny, z czego większość przypadłaby Westonowi. Neal postawił sprawę jasno: to synowie mają zarządzać firmą i dziedziczyć ją. Gdyby Harley sam się wyciął z rodzinnego zdjęcia, Weston uzyskałby kontrolę nad wszystkim: nad ośrodkami wypoczynkowymi, tartakiem i wyrębem drzew. Na jego usta cisnął się uśmiech. Dlaczego, do cholery, tak usilnie próbował zapłodnić Kendall i pomóc bratu wyjść na swoje? Będzie lepiej, jak Harley ożeni się z Claire. Kiedy stary kopnie w kalendarz, jemu przypadnie wszystko prócz domu i comiesięcznych ochłapów na rzecz matki i Paige. Skurczył się w sobie, kiedy pomyślał o młodszej siostrze. Paige jest brzydka. Paige jest nienormalna. Paige powinna skończyć w pewnej przyjaznej instytucji, gdzie nie ma klamek, a ściany są pomalowane na przyjemne pastelowe kolory. Pozostawało tylko znaleźć jakiegoś przedsiębiorczego psychiatrę, który potrzebuje trochę dodatkowego szmalu i Paige spędzi resztę życia, spacerując wydeptanymi ścieżkami pośród majestatycznych drzew, obok kojących stawów, gdzie kwitną lilie wodne. Będzie na zawsze odcięta od świata.

Oczywiście, najpierw ojciec musi umrzeć, ale to tylko kwestia czasu. Neal Taggert doigra się zawału serca – lekarz go wciąż ostrzega. Weston musi tylko wykazać odrobinę cierpliwości. I przestać się spotykać z Kendall. To ostatnie nie będzie trudne.

Unikanie sióstr Holland – to dopiero zadanie. Co prawda, Tessa go rzuciła i nawet nie reaguje na telefony, ale to małe piwo. Jednak im częściej widywał Mirandę, tym bardziej jej pragnął, choć rozumiał, że to istna głupota. Stanowiła zagrożenie. Była kobietą, której należy za wszelką cenę unikać. Nigdy nie ukrywała, że nim pogardza. Nawet Tessa przyznała, że Miranda się wściekła, na wieść że jej najmłodsza siostra z nim się spotyka.

Co jej to przeszkadzało? Nie podobało jej się to, że Tessa jest z nim, czy może – do pewnego stopnia podświadomie – była o niego zazdrosna? Może Miranda ma w sobie lubieżną żyłkę, nad którą nie umie zapanować? Może pociągają zakazany owoc? Boże, jak ona tej nocy ugniatała biodrami piasek! Weston zacisnął pięści, aż kostki mu zbielały.

Ale żeby z Rileyem? Takie nic, włóczęga, pasierb ich pieprzonego stróża! Nie wiadomo, dlaczego zasmakowała w nędzarzach i nie bała się zapuszczać w dzikie rejony.

A co z Tessą? Musi jeszcze znaleźć na nią sposób. Jeśli puści parę z ust, spełni którąś z gróźb, będzie po nim. Bez dwóch zdań.

Gdyby był mądry, zapomniałby o wszystkich pannach Holland i wrócił do college’u, zanim popełni jakieś głupstwo. Ale nie wyrzeknie się Mirandy. Jedna noc to wszystko, czego pragnął. Jedna noc i pokazałby jej, jak smakuje namiętny, zwierzęcy, hedonistyczny seks – taki, o jakim godzinami marzył, przewracając się na pomiętym prześcieradle.

Wyłączyła się klimatyzacja. Weston nerwowo pstrykał długopisem. Myślał o Rileyu, mężczyźnie, który, chcąc nie chcąc, stał się jego rywalem. Powinien mieć się na baczności. Można by się założyć, że jego intencje nie są aż tak czyste. Ten typ ma barwną przeszłość – nawet nie jest prawdziwym synem stróża. Ciekawe, kto gnoja spłodził. Obrócił krzesło i wyjrzał za okno. Zmroziła go przerażająca myśl. Zaczął w duchu podejrzewać, że Hunter może być dawno zapomnianym bachorem jego ojca. Ale to tylko szalone domysły, prawda? Stara paranoja znów zakradła się do jego mózgu.

Niedługo okaże się, jaka jest prawda. Od kilku tygodni, odkąd jego fascynacja Mirandą stała się czymś więcej niż tylko przelotnym zainteresowaniem, Weston na własną rękę podjął poszukiwania i dowiedział się, że Riley ma wiele rzeczy do ukrycia. Ujawnienie ich i ukazanie prawdziwej twarzy tego sukinsyna było już tylko kwestią czasu.

Weston potrafił być cierpliwy. Wierzył staremu porzekadłu, które głosi, iż nie od razu Rzym zbudowano. Cóż, był gotów poczekać nawet długo, skoro wiedział, że w końcu uda mu się skosztować Mirandy Holland.

– Panie Taggert? – Głos sekretarki przerwał mu rozmyślania.

– Tak?

– Na drugiej linii jest panna Forsythe.

Weston poczuł błogą satysfakcję. Czas zerwać z Kendall.

– Niech chwileczkę zaczeka – powiedział i nastawił budzik w zegarku, żeby zadzwonił za dwie minuty. Kendall, ta chłodna, oziębła dziwka, może sobie poczekać.

Miranda ścisnęła palcami buteleczkę z witaminami dla kobiet ciężarnych, którą dostała w klinice. Jest w ciąży, nie ma co do tego wątpliwości. Testy to potwierdziły, lekarz również. Teraz musi powiedzieć Hunterowi. O Boże! A jeśli on nie zechce tego dziecka? Wyobraziła to sobie i z oczu popłynęły jej łzy. Wsiadła do samochodu. Co mu powie? Co powie rodzicom? Claire i Tessie?

Ona, która zawsze była opanowana.

Ona, która w wieku dwunastu lat dokładnie zaplanowała swoje życie.

Ona, która tak bardzo się starała, żeby stać się chlubą rodziny. W ciąży.

– Pamiętaj, to nie koniec świata, tylko początek – upomniała siebie. Włączyła radio i otworzyła okno. Przełączała kanały, aż natrafiła na rozgłośnię, która grała bluesową melodię Bonnie’ego Raita. Jechała w stronę Stone Illahee. Ciepły wiaterek rozwiewał jej włosy. Pod wpływem nagłego impulsu zboczyła z szosy przy wjeździe na plażę, zdjęła buty, zostawiła na siedzeniu w samochodzie witaminy i boso weszła na piasek. Wydmy ustąpiły miejsca płaskiej, pustej plaży i za chwilę znalazła się nad oceanem. Chłodna fala przypływu obmywała jej stopy, gdy stąpała wśród przezroczystych meduz, małży i postrzępionych pustych pancerzy krabów. Szare mewy spacerowały, trzymając straż, czekając na żer. Na horyzoncie widać było kilka łodzi rybackich.

Usiadła na grubej kłodzie drewna zagłębionej w suchym piasku, z jednego końca poczerniałej od ogniska. Ruchomy piach prawie zakrył drugi jej koniec. Czy kiedyś tu przyjdzie z synkiem lub córeczką? Czy będzie budować zamki, gonić fale, rzucać pałeczkę suszonego mięsa rozhasanemu szczeniakowi?

Czy poślubi Huntera?

Splotła dłonie i zamyśliła się. Nie sądziła, że ktoś prócz niej jest na tej plaży, dopóki nie zobaczyła cienia na swoich ramionach.

Zaskoczona szybko się odwróciła i o mało nie wyzionęła ducha.

– Pomyślałem, że to twój samochód. – To był Weston Taggert. Kucnął, żeby nie musiała zadzierać głowy do góry.

– Czego ode mnie chcesz? – Był chyba ostatnią osobą, którą miała ochotę spotkać.

– Towarzystwa.

– Kup sobie psa. Weston uniósł brwi.

– Zły dzień?

– Coraz gorszy. – Zaczęła wstawać, ale złapał ją za rękę.

– Co w ciebie wstąpiło?

– Zdrowy rozsądek. – Wyrwała mu dłoń, chwyciła sandały za paski i poszła w stronę samochodu.

– Co ja ci zrobiłem?

Zjeżyła się i chociaż wiedziała, że nie powinna w ogóle wdawać się z nim w dyskusję, obróciła się, rozpraszając chmarę muszek.

– Widziałam, jak na mnie patrzysz. Dla mnie to obrzydliwe. – Przypomniała sobie, jak pożerał ją wzrokiem, kiedy oboje jeszcze chodzili do szkoły. – Słyszałam dowcipy, które opowiadasz o mnie za moimi plecami, a co najgorsze, wykorzystywałeś moją siostrę i moją przyjaciółkę.

– Przyjaciółkę?

– Crystal. Już jej nie pamiętasz?

– Ledwie sobie przypominam. Miranda kipiała ze złości.

– Zostaw je obie w spokoju.

– Czy to groźba? – spytał z niedowierzaniem w głosie.

– Możesz to rozumieć, jak chcesz, Westonie, ale wyświadcz wszystkim przysługę i wcześnie wyjedź do college’u.

– Dlaczego?

– Nie podoba mi się, jak traktujesz moją siostrę. Jasno się wyraziłam?

– Może ciebie bym lepiej traktował?

Była tak zaskoczona, że przez chwilę nie mogła wydobyć głosu. Zrobiło jej się niedobrze, kiedy uświadomiła sobie, co miał na myśli.

– Idź do diabła.

– Wolałabyś, żebym dalej się spotykał z Tessą?

– Wolałabym, żebyś padł trupem. – Znów ruszyła w stronę samochodu, wciskając stopy w gorący piasek. Ależ ten typ ma tupet! Nie mówiąc już o zasadach moralnych.

– Mirando?

Nie odwróciła się. Żal jej było czasu dla niego.

– Chyba to twoje.

– Co? – Odwróciła głowę. Podrzucał w powietrze buteleczkę. Zrobiło jej się słabo. Znalazł jej witaminy i wiedział, że jest w ciąży.

– Moje gratulacje. Gardło jej się ścisnęło.

– Wiesz, gdyby Riley źle przyjął tę wiadomość, zawsze możesz przyjść do mnie. – Uśmiechał się cynicznie. – Mógłbym ci pomóc wyjść z twarzą z tej sytuacji.

– Najpierw bym umarła. – Dobrnęła do samochodu, wrzuciła przez okno buteleczkę z tabletkami i usiadła za kierownicą. Czuła ostry skurcz w żołądku. W ustach miała pełno śliny. Ale nie da mu satysfakcji i nie zwymiotuje na jego oczach. Nie ma mowy. Ruszyła z piskiem opon, wjechała na szosę i nie zwolniła, dopóki nie skręciła i nie wjechała na prywatną drogę. Tam zatrzymała się, otworzyła drzwi samochodu i wyrzuciła zawartość żołądka do rowu pełnego wyschniętych badyli i pustych butelek po piwie.

– Jesteś tego pewna? – spytał cicho Hunter. Jego głos był ledwie słyszalny poprzez trzaski kominka. Leżeli razem w chacie, wyczerpani aktem miłosnym. Wyznanie Mirandy zawisło w powietrzu.

– Wczoraj byłam u lekarza.

– Jezu – wyszeptał, wpatrując się w stary sufit, na którym migotały cienie płomieni. – Dziecko.

Miranda wstrzymała oddech.

– Tak. W marcu.

Wstał z łóżka zupełnie nagi i obiema rękami przeczesał włosy.

– Dziecko.

Miranda, przełykając łzy, którym nie pozwoliła wypłynąć z oczu, usiadła i starym prześcieradłem zasłoniła piersi.

– Wiem, że to nieoczekiwane i… kłopotliwe.

– Nieoczekiwane? – powtórzył. – Kłopotliwe? – Zgarbił się. Na tle ognia jego twarzy nie było widać, tylko smukłą, zgrabną sylwetkę. – Nie tylko dlatego widzę to czarno.

– O Boże, nie chcesz go.

– Nie… To znaczy, tak… Cholera, nie wiem. – Długim wydechem wypuścił z płuc powietrze, podszedł z powrotem do łóżka i przygnębionym wzrokiem wpatrywał się w nią z góry. – Mam mętlik w głowie. Dziecko?

Skinęła głową. Gardło miała tak ściśnięte, że ledwie mogła oddychać.

– I widzę po twojej reakcji, że chcesz je urodzić.

– Boże, oczywiście.

– Nie chciałabyś wziąć pod uwagę…

– Nawet nie wypowiadaj tego słowa. – Chwyciła go za nadgarstki i desperacko zacisnęła na nich palce. – Proszę, Hunter. Zawsze myślałam, że łatwo mogłabym podjąć taką decyzję, ale nie mogę. Nie wtedy, kiedy chodzi o własne dziecko. O twoje dziecko.

Wysunął dolną wargą i powoli pokręcił głową.

– Będzie ciężko.

– Jak zawsze, kiedy chodzi o coś wartościowego.

– Mówisz jak filozof.

– Nie – powiedziała, unosząc podbródek. – Jak matka… przyszła matka. – Ujęła jego dużą dłoń, głos jej drżał. – Bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie, Hunterze Rileyu, zostaniesz ojcem.

– Chryste.

– Moim zdaniem będziesz najlepszym tatą pod słońcem. Zacisnął silne, szorstkie palce na jej dłoni.

– A tak naprawdę jestem nikim, Mirando. Nikim. Jeszcze nie zdążyłem stać się kimś.

– Jesteś kimś dla mnie i dla tego malucha. – Powoli przyciągnęła jego rękę i położyła ją na swoim brzuchu. Jego twarz była tak blisko. Pocałowała go w policzek. – Hunter, wierzę, że ty i ja jesteśmy w stanie udźwignąć cały świat.

– Ja wierzę, że ty to potrafisz. Co do siebie, nie byłbym taki pewien.

– Wierz w siebie. – Pocałowała go w policzek. – Razem, Rileyu, stanowimy drużynę nie do pokonania.

– Tak myślisz? – Uśmiechnął się kącikiem ust i władczo położył rękę na jej brzuchu. Jego sygnet drapał jej nagą skórę.

– Ja to wiem.

– Dobrze. – Głos mu się łamał. Wślizgnął się pod prześcieradło, położył się przy niej i wziął ją w ramiona. – Przemyślmy to od początku. Wiesz, że niczego bardziej nie pragnę, niż spędzić resztę życia z tobą.

Serce jej podskoczyło do gardła.

– Chciałbyś?

– I zawsze miałem nadzieję, że kiedyś skończę szkołę, kupię skrawek ziemi… wiesz, ustatkuję się, i że to będzie dla nas szansa.

– Mamy ją.

Spojrzał jej w oczy i westchnął.

– Tego… czyli dziecka nie uwzględniałem w swoich planach.

– Ani ja.

– A co z twoją karierą?

– Dziecko jej nie przeszkodzi. Tylko opóźni. Przez chwilę się zastanawiał.

– Będzie ciężko.

– Wiem, ale przecież nie jestem zupełnie bez grosza…

– Zapomnij o tym. Jeśli chcemy, żeby nam się to udało, musimy stanąć na własnych nogach. Bez pomocy twojego ojca. Bez korzystania z pieniędzy, które uzbierałaś na college.

– To mój fundusz powierniczy – oświadczyła. – Nie za wiele.

– Nie będziemy z niego korzystać. – Pocałował ją w czoło. – Jestem szowinistą i chcę sam utrzymywać żonę i dzieci. O, Boże! Słyszysz to? Moje dzieci! – Roześmiał się i uścisnął ją, silną nogą przytwierdzając do materaca. – To istne szaleństwo.

– Wiem.

– Ale kocham cię.

– Ja ciebie też. – Przymknęła powieki, powstrzymując uparte łzy, które cisnęły się do oczu.

– No i co? – spytał z półuśmiechem na ustach. – Chyba nie mam wyjścia. – Zsunął się z łóżka i przyklęknął na jedno kolano. Światło z kominka tańczyło na jego nagim ciele. Wyrzekł w końcu słowa, na które tak czekała. – Mirando Holland, czy wyjdziesz za mnie?

A więc to prawda.

Weston siedział sam w saunie obok sali rekreacyjnej w domu rodziców. Po raz trzeci czytał raport z dochodzenia. Palce mu drżały i chciało mu się wyć. Stary miał bękarta. Syna. Ten mężczyzna, o ile kiedyś dowie się prawdy, natychmiast upomni się o swoją część majątku.

Pot z niego spływał strugami. Siedząc na ławeczce, zamknął oczy i polał węgle wodą. Pomieszczenie napełniło się gęstą parą. Ciężko było oddychać. Serce mu biło jak oszalałe. Gwałtownie pogniótł dokumenty – ładnie wykaligrafowany raport i kopię świadectwa urodzenia – i ścisnął je w pięści.

– Gówno. Gówno. Gówno. Ty stary, głupi bękarcie!

To jeszcze nie katastrofa. Jeszcze nie. Nikt prócz ojca, Westona i prywatnego detektywa, którego sam wynajął, nie zna prawdy.

Jest więc jeszcze czas na dokonanie poprawek. Nie ma rzeczy niemożliwych. Trzeba tylko pomyśleć. Wziął pod uwagę spalenie dokumentów na miejscu, w saunie, ale pomyślał, że ktoś mógłby zauważyć popiół. W kieszeni spodenek, które powiesił przy drzwiach, znalazł zapalniczkę, przeszedł do sali rekreacyjnej w ręczniku na biodrach, podpalił przeklęte dokumenty i wrzucił je do kominka z cegieł. Doszedł do wniosku, że potrzebny mu papieros, drink i kobieta. Niekoniecznie w tej kolejności.

Dlaczego zawsze wszyscy, nie wyłączając ojca, muszą spaprać robotę? W saunie znalazł papierosy, włożył spodenki i podkoszulek i zanim wrócił do sali rekreacyjnej, jego mały płomień już dogasł, a w zakopconym kominku nie było śladu po papierze.

Przekupienie prywatnego detektywa nie stanowiło problemu. Facet był zachłannym wężem, który potrafił trzymać język za zębami. Będzie musiał się zająć przyrodnim bratem. Serce mu zabiło szybciej na samą myśl o tym. Nienawidził siebie za ten rodzaj podniecenia.

Musi być ostrożny. Miał już w głowie zarys planu. Idąc na górę, starł niewyraźną plamę jakby z czarnego proszku na świeżo pomalowanej ścianie, ale nie był w stanie myśleć o niczym innym niż o problemie, który musiał rozwiązać. Kiedy z nim się upora, poszuka butelki drogiego alkoholu i kobiety – jedynej, której naprawdę pragnie.

8.

Dziwka! Randa to zasmarkana dziwka, która udaje świętoszkę.

Tessa skryła się w zapomnianej pracowni matki, usiadła na parapecie i przyglądała się słońcu, które zachodząc, topiło w basenie kąpielowym paletę barw. Pół tuzina niedokończonych obrazów stało pod ścianami pokoju, a koło garncarskie cicho zbierało kurz. Tessa wzięła do ręki gitarę i spokojną melodią usiłowała ugasić płomień wściekłości, który ją trawił od środka, odkąd zobaczyła, jak Weston podgląda Mirandę i Huntera nad jeziorem.

A niech to wszystko diabli wezmą! Cóż takiego ma w sobie Miranda, czego brakuje Tessie? Fakt, jest wyższa, bardziej wyrafinowana, starsza i… Och, ale co to ma do rzeczy? Weston to świr – trzymał jej nóż na gardle, przyciskając chłodne ostrze do skóry, jakby rzeczywiście chciał je poderżnąć. Pierwszy raz w życiu tak się wystraszyła.

– Mam nadzieję, że zgnijesz w piekle – mruknęła. Palce odrobinę jej zadrżały na samo wspomnienie. Dobrze, że z nim już skończyła. Dobrze. Dobrze. Dobrze. A niech sobie znajdzie kogoś innego, na kim będzie mógł wyładowywać swoje perwersyjne fantazje.

Może Mirandę? Zabrzmiał fałszywy akord.

– Cholera!

Tessa nienawidziła przegrywać, zwłaszcza z którąś z sióstr. Randa nie tylko nie myliła się co do Westona, ale stanowiła również obiekt jego obsesji. Trudno jej się było z tym pogodzić.

Gdyby miała za grosz honoru, zrobiłaby Westonowi to samo, co on jej. Powinna mu przystawić do gardła nóż albo pistolet i patrzeć, jak się poci, rozbiera do naga i robi coś poniżającego. Może niech sobie obciągnie druta na jej oczach?

Weź sobie na wstrzymanie, napomniała się w duchu. Zapomnij o nim. Ale wściekła bestia w niej wciąż nie dawała spokoju. Nie może tego pozostawić ot tak. Weston musi za to zapłacić.

Nie słyszała kroków na schodach i była zaskoczona cichym pukaniem do drzwi, które zaraz potem się otworzyły. Weszła Miranda.

Świetnie! Ostatnia osoba, z którą miała ochotę się spotkać.

– Ćwiczę – oznajmiła, nie podnosząc głowy znad gitary.

– Wiem. Usłyszałam.

– Chcę to robić w samotności.

Randa jakby tego nie usłyszała i jej długie bose nogi były już na środku pokoju. Piękna jak matka, ale bardziej posągowa. Przez wiele lat nieświadoma swojej urody unikała chłopaków. Jednak Weston, co Tessa zdążyła boleśnie odczuć, uważa Mirandę za boginię.

– Myślę, że powinnyśmy porozmawiać. – Miranda podkurczyła nogi i usiadła na skraju starej otomany.

– O czym? – Dalej grała tę samą melodię, powoli szarpiąc struny. Nie obchodziło jej to, że najstarsza siostra jest wyraźnie zaniepokojona. Miranda na co dzień była świętoszko watą dziwką, a w wolnych chwilach żandarmem.

– O Westonie.

Tessa tak mocno szarpnęła w struny, że ostry metal przeciął jej skórę na palcach. Zaklęła.

– I patrz, co przez ciebie zrobiłam! – Spalała ją złość. Zacisnęła usta, potrząsnęła czupryną i zaczęła ssać opuszki palców. – A tak na marginesie: Weston mi wisi. Chciałaś ode mnie czegoś jeszcze?

– Tak. Chciałam mieć pewność, że u ciebie wszystko w porządku – odpaliła Randa.

– Jak widać, żyję i jestem zdrowa.

– Jak widać, ukrywasz się tutaj wśród zakurzonych rupieci.

– Ukrywam się? Dobry dowcip!

– I prawdopodobnie liżesz rany. Nie mówię o twoich palcach. Tessa się zjeżyła. Miała ochotę skoczyć siostrze do gardła i poinformować Jej Wysokość, że to przez nią jej życie legło w gruzach.

– Nie wiem, skąd ci to przyszło do głowy. – Znów skupiła się na piosence, którą usiłowała ułożyć.

– Twarz Westona wygląda tak, jak gdyby ktoś ją potraktował metalowymi grabiami.

Tessa mocniej uderzyła w struny.

– Widziałaś go?

– Tak. Dzisiaj. Stał na światłach, kiedy chciałam przejść przez ulicę, przed biblioteką i…Wiem, że to brzmi głupio, ale z góry dobrze było widać jego twarz, chociaż był za szybą i miał na nosie okulary przeciwsłoneczne. Jeden policzek wyglądał tak, jakby kot go strasznie podrapał. Pomyślałam, że może miał wypadek albo… z kimś się pobił.

– Bingo. Znów błyskotliwy umysł wydedukował, jaka jest prawda. Wiesz, Mirando, powinnaś wziąć udział w jakimś teleturnieju. Czekaj, co to za program, w którym trzeba odgadnąć hasło? Koło fortuny? Tak, w tym mogłabyś błysnąć.

– Podrapałaś go? – spytała Miranda.

– Tak, Sherlocku, podrapałam go – przyznała Tessa, obojętnie wzruszając ramionami. – Z całej siły. A gdyby jeszcze raz trafiła się okazja, bym mu wy drapała oczy.

– Dlaczego?

– Bo byłam wściekła.

– Z powodu?

– Nie twój interes.

– Skrzywdził cię? – spytała Miranda.

Serce Tessy odrobinę drgnęło, gdy usłyszała troskę w głosie siostry. Owszem, skrzywdził ją. Nie spała całą noc, tylko wpatrywała się w bezkresny mrok i obmyślała satysfakcjonujące sposoby zabicia go. Najpierw jednak trzeba go było na nowo zdobyć i rzucić.

– Zerwaliśmy ze sobą – przyznała i znów pochyliła się nad gitarą. – Miałaś co do niego rację, to ja się myliłam. Zadowolona?

– Tylko jeśli nie stało ci się nic złego.

– Czuję się świetnie. Jak zawsze – oświadczyła Tessa, dumnie przykładając kciuk do piersi. – Wygrałam bitwę.

– Nie jest wart, żeby przez niego cierpieć.

– Daruj sobie ten wykład. Już go słyszałam. Poza tym już mam matkę. Zapomniałaś?

– Ale masz dopiero…

– Tak, tak. Wiem. Piętnaście lat. – Zrezygnowała z melodii i odłożyła gitarę na zagracony stół, pełen starych palet i doniczek z wyschniętym geranium. W jej żyłach kipiał gniew i miała ochotę oddać cios. Tym razem miała amunicję. – Więc… pożegnałaś się z Hunterem dziś w nocy?

– Pożegnałam się? – Spojrzenie Mirandy nagle się wyostrzyło. – Dlaczego?

– Nie powiedział ci? – Tessa krzywiła się, ale w głębi serca odczuła coś w rodzaju satysfakcji, że w końcu udało jej się wkłuć szpilę w serce Mirandy, która, świadomie lub nie, zawsze ją raniła.

– Co miał mi powiedzieć? – spytała Miranda niskim głosem, jak gdyby oczekiwała najgorszego.

Dobrze jej tak.

– Że wyjeżdża. – Tessa sięgnęła do torebki po papierosy.

– Wyjeżdża? Hunter Riley? Dokąd?

– Skąd mogę wiedzieć?

– Nie, nie sądzę, że wyrusza…

– Dan powiedział, że już wyjechał. W środku nocy. – Znalazła nową paczkę i zębami rozerwała celofan.

– Dokąd? – Mimo że Miranda nie ufała Tessie, poczuła, że grunt jej się usunął spod nóg. To niemożliwe, żeby Hunter ją zostawił samą, w ciąży. To jakaś pomyłka, złośliwa plotka albo okrutny żart Tessy.

– Nie wiem – odparła Tessa. Sprawiała wrażenie, jakby cieszyła się z tego, że przekazała siostrze złą wiadomość. – Słyszałam, jak Dan rano mówił mamie, że Hunter wyjechał bez pożegnania, nie zostawiwszy żadnego listu. Zaparkował samochód na stacji kolejowej w Portland w nocy albo wcześnie rano. A ty o tym nie wiedziałaś? – W końcu udało jej się otworzyć paczkę i wyjąć długiego papierosa.

– Nie wierzę ci. – Miranda pokręciła głową. To kolejna bajeczka ułożona przez Tessę. Kolejne kłamstwo. Ta dziewczyna lubi wymyślać różne historie i z jakiegoś powodu jest zła na najstarszą siostrę. Miranda czuła to napięcie i widziała niewypowiedziane oskarżenie w oczach Tessy od pierwszej chwili, kiedy weszła do pracowni.

– Możesz mi nie wierzyć, ale to prawda. Wyjechał. Przynajmniej na jakiś czas. Nie słyszałam całej rozmowy, ale… – Tessa urwała, włożyła papierosa do ust i potarła zapałkę. -…z całą pewnością nie ma go tu. Myślałam… myślałam, że wiesz. – Zapaliła papierosa i zgasiła zapałkę.

– Proszę, oszczędź mi wykładu na temat raka płuc.

– To twoje ciało – powiedziała Miranda, ale myślami była daleko stąd. Wyjechał? Hunter wyjechał. Nie wierz jej. Kłamie. Na pewno. Ale dlaczego? Niepewność okładała ją jak wyciągnięta pięść. Ufaj Hunterowi. Kochasz go. Nie możesz w niego zwątpić. To na pewno jakieś nieporozumienie. – Kłamiesz albo masz błędne informacje.

– Chyba nie. Co ci jest, Mirando? Jesteś tak doskonała, że żaden facet nie może cię rzucić?

– Nie, ale…

– Jeśli mi nie wierzysz, spytaj Dana. – W głosie Tessy było coraz mniej złośliwości. Odwróciła głowę, nie chcąc spojrzeć Mirandzie w oczy, i przesunęła palcami po stole, ścierając grubą warstwę kurzu, która zebrała się tam od czasu, kiedy matka zarzuciła malowanie, czyli od roku.

– Ja wierzę w to dlatego, że Dan sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Naprawdę. Usiłował to ukryć, ale, jak babcię kocham, coś tu się święci, Mirando. Nie wiem co, ale czuję, że to nie jest nic dobrego.

Dziecko. Chodziło o dziecko. Hunter prawdopodobnie pojechał szukać pracy albo coś w tym rodzaju… A może chciał po prostu wszystko przemyśleć. Ale na pewno zadzwoni i wróci. Wszystko się ułoży. Chyba że naprawdę uciekł. O Boże, nie! Nie zostawiłby jej w ciąży. Nie zrobiłby tego. Od strony Pacyfiku sunęły po niebie chmury burzowe. Miranda zostawiła Tessę na oknie i wyszła. Po plecach przebiegły jej ciarki, jakby sam diabeł przesunął palcem po linii kręgosłupa. Miała złe przeczucia.

– Zgadza się. Odjechał. Bez słowa pożegnania. – Dan Riley stał oparty na grabiach. Unikał patrzenia Mirandzie w oczy. Był to chudy łysiejący mężczyzna o siwiejących włosach i pożółkłych od kawy i papierosów zębach. Podniósł z ziemi czapkę i nerwowo podrapał się po pomarszczonym karku. – Zawsze wiedziałem, że pewnego dnia się wyprowadzi. Tylko nie spodziewałem się, że zrobi to w taki sposób. – Jego zmęczony wzrok napotkał spojrzenie Mirandy. Natychmiast odwrócił oczy, jakby poczuł się zakłopotany i jakby wiedział lub podejrzewał coś więcej. – Chciałbym tylko wiedzieć dlaczego. Dlaczego najpierw ze mną o tym nie porozmawiał.

Bo się bał, przestraszył się odpowiedzialności ojcostwa, pomyślała niespokojnie Miranda, ale zdobyła się na uśmiech. Minęło już trzy dni od chwili, kiedy Tessa powiedziała, że Hunter wyjechał, lecz nie uwierzyła młodszej siostrze, czekała na wiadomość, ufała, że jednak od niej nie uciekł.

W końcu dziś rano zdecydowała się na rozmowę z jego ojcem.

– Nie wiem, dlaczego nie chciał z panem porozmawiać – powiedziała, choć było to kłamstwo. Oczywiście, że nie chciałby się zwierzać ojcu z takiej sprawy.

– Z każdego kłopotu da się wybrnąć.

– Kłopotu? – powtórzyła Miranda. – Jakiego kłopotu?

Dan zastanawiał się nad odpowiedzią, wpatrując się w wewnętrzną stronę czapki. Wypuścił powietrze przez zęby.

– Ten chłopak wpadał w kłopoty jak pies gończy na zdechłego królika. Od lat bardzo dobrze go znają na policji. Zawsze oskarżałem go, że przez niego matka straciła życie w kwiecie wieku. W każdym razie przez ostatnie pół roku ustatkował się, że tak powiem, spłacił dług wobec społeczeństwa, zdołał eksternistycznie zdać maturę i rozpoczął studia w miejscowym college’u. Już miałem nadzieję, że na dobre dojrzał.

– Bo tak jest – oświadczyła.

Dan uniósł siwiejące brwi, milcząco zwracając uwagę na to, iż Miranda broni człowieka, którego prawie nie zna.

– Owszem, zmienił się ostatnio, ale nie aż tak bardzo. Wcześniej często oszukiwał i robił Bóg wie co. – Skrzywił się, włożył znoszoną czapkę z daszkiem i pociągnął grabie wokół omszałego dębu przy północnej stronie domu. – Tu też zaszły zmiany. – Gwałtownie podniósł głowę. – Czy pani mama znalazła już kogoś na miejsce Ruby?

Miranda pokręciła głową.

– Jeszcze nie. Chyba wciąż ma nadzieję, że Ruby zmieni zdanie i wróci do nas do pracy.

– Wątpię. Ta kobieta jest uparta i tak łatwo nie zmienia zdania. Poza tym strata dziecka… Cóż, z tego się nie można wyleczyć. Nie wróci. Zbyt wiele wspomnień tu pozostało z czasów, kiedy żył Jack. – Zgrabił trochę zeschniętych gałęzi i liści w mały rozpadający się stos. – Boże wszechmogący, mam tylko nadzieję, że Hunt wkrótce się odezwie.

Ja też, pomyślała Miranda. Owładnęło nią mroczne przeczucie czegoś nieuniknionego.

– Na pewno.

– Jeśli odezwie się do mnie, dam pani znać, a jeżeli do pani… choć nie wiem dlaczego miałby… – Kiedy podniósł wzrok znad grabi, Miranda po raz pierwszy zobaczyła w jego oczach błysk zrozumienia. Chyba wreszcie zaczął podejrzewać, że Huntera i ją łączy coś więcej niż tylko znajomość.

– Dobrze… Obiecuję – oświadczyła, trzymając kciuki i po cichu modląc się, żeby Hunter zadzwonił.

– A jeżeli się nie odezwie, cóż… Może nie jest wart tego, żeby się o niego martwić. – Podrapał się w szyję, aż nieogolona skóra zachrzęściła. – Panno Holland, jest wiele rzeczy, których pani jeszcze nie wie, rzeczy, o których ten dzieciak wstydziłby się komukolwiek powiedzieć. Ale był chłopczykiem mamusi. Dla mnie też był dobry.

Mirandzie zaschło w gardle.

– Co to takiego, czego nie wiem?

– To nic dobrego. – Znów zajął się sprzątaniem. – Miał w sobie taką żyłkę… – lekko się skrzywił -…którą pastor Thatcher kiedyś nazwał… diabelską.

– O nie…

– Możliwe, że pastor ocenił go pochopnie, zbyt surowo, ale Hunt rzeczywiście bywa narwany, a wtedy nic go nie powstrzyma.

– Nie wierzę – powiedziała i odwróciła twarz. Zgarbiła się, a serce jej mocno biło.

– Proszę uważać, panienko – wyszeptał, odchodząc, ale nie była pewna, czy to przypadkiem nie złudzenie. Mógł to być poszum wiatru, który zamiatał zeschłe liście w głąb lądu.

– Z tego, co słyszałam, włóczył się po wybrzeżu z jakąś czternastolatką.

– Czternastolatką? – powtórzyła Miranda, nieprzytomnie wpatrując się w Crystal.

Nie mając od Huntera żadnych wieści przez dwa tygodnie, Miranda pojechała do miasta i niespokojnie krążyła po ulicach, aż w końcu zatrzymała się przy koktailbarze, żeby się napić coli. Tam spotkała Crystal, która najwyraźniej nie miała ochoty spojrzeć jej w oczy. Jednak Mirandy nie odstraszyły urazy Crystal z powodu brata czy zazdrości, że jedna z sióstr Holland odbiła jej Westona. Crystal oraz jej matka chętnie słuchały plotek. A Mirandzie nie dawało spokoju to, o czym wspomniał Dan, więc siadła na wolnej ławeczce naprzeciwko Crystal i spytała o Huntera i co ludzie o nim mówią.

Zamrażarki szumiały za ladą, kasa pobrzękiwała, a mikser furkotał, mieszając kolejną porcję koktajlu mlecznego. Miranda siedziała przy żółtym plastikowym stoliku naprzeciwko Crystal i sączyła colę. Czekała.

– Podobno dziewczyna Huntera zaszła w ciążę, a on zażądał aborcji. Ale ona jest niepełnoletnia.

Miranda poczuła, że cała krew jej odpływa z głowy. O mało nie upuściła kubka z colą.

– Jej matka ma bzika na punkcie religii, to taka fanatyczna, nowo nawrócona chrześcijanka, która absolutnie nie uznaje aborcji. W każdym razie ta dziewczyna wygadała się, że będzie miała dziecko, a matka o mało zawału nie dostała.

– Niemożliwe. – Miranda pobrzękiwała kostkami lodu w tekturowym kubeczku. Pokręciła głową, jednak powoli zaczęły ją nachodzić wątpliwości i traciła resztkę wiary w chłopaka, którego kochała. – Nie… nie mogę w to uwierzyć, że Hunter… – Z trudem przełknęła ślinę, zmagając się z ostrym atakiem nudności.

– Hej – wtrąciła Crystal, zanurzając frytkę w ketchupie. – Ja tylko ci powtarzam to, co słyszałam. Nie wiem, czy to prawda.

– Hunter nie mógłby… – A może mógłby? Poczuła ucisk w gardle. Ogarnęła ją panika. – Co to za dziewczyna? Jak się nazywa?

Crystal wzruszyła ramionami.

– Nie wiadomo.

Miranda postanowiła za wszelką się tego dowiedzieć.

– Moim zdaniem to czcze wymysły.

– Może. – Crystal skrzywiła się. – Któż to wie?

– Ktoś pewnie wie.

– No tak, Hunt.

– Oraz ta dziewczyna. Jeśli istnieje. Kto ci opowiedział tę historię?

– Mama. Usłyszała ją od pewnej kobiety, z którą gra w karty. A ta pani twierdzi, że mąż jej to opowiedział, bo poprzedniego wieczoru była o tym mowa w barze Westwind.

– Ale… – Ale przecież jeszcze kilka dni temu spędziła noc z Hunterem. Skąd ktokolwiek mógł się o tym dowiedzieć? Miranda postanowiła za wszelką cenę dojść prawdy. Łyknęła resztę coli. – Dzięki. Wiesz, jak mi przykro z powodu Jacka.

Crystal opuściła wzrok i spojrzała w dal, jakby zobaczyła coś dla innych niedostrzegalnego.

– Wtedy… on tak sam z siebie nie stoczył się w dół – oświadczyła beznamiętnie. – Milion razy chodził tą ścieżką. – Odsunęła frytki i w zamyśleniu gryzła dolną wargę. – Ani nie spadł dlatego, że był pijany.

Miranda słyszała, że kiedy Jack został zwolniony z tartaku Taggertów, spił się mocnym alkoholem, wszedł na szczyt i kiedy szedł starym indiańskim szlakiem, spadł z urwiska i zabił się.

– Ktoś go zepchnął – oświadczyła Indianka pewnym głosem. Miranda poczuła skurcz w żołądku.

– Zepchnął? – Znów o mało nie zwymiotowała. – Czyli ktoś go zamordował?

Crystal otarła łzę z kącika ust.

– Ani ja, ani moja matka nie mamy co do tego wątpliwości. Tylko że na razie nie potrafimy tego udowodnić. Ale to tylko kwestia czasu.

– To powodzenia. – Miranda nagle się poczuła dziwnie nieswojo. – Wiesz, brakuje nam Ruby.

– Naprawdę? – Crystal parsknęła śmiechem i przeszyła Mirandę ostrym spojrzeniem. – A może raczej brakuje wam niewolnika w postaci żony Indianina?

– Ruby jest dla nas członkiem rodziny – powiedziała Miranda, wstając.

– To dlaczego twój tata nie wyłoży trochę śmierdzącego szmalu na najlepszego prywatnego detektywa, żeby się dowiedzieć, co tak naprawdę było przyczyną śmierci Jacka?

– Myślałam, że policja ustaliła, że to był…

– Mm-hm. Wypadek. I myśleli, że nam oszczędzą wstydu, jeśli przemilczą domniemane samobójstwo. Samobójstwo! Coś takiego! Nie było drugiego człowieka na świecie, który by tak kochał życie jak Jack.

– Przykro mi…

– To zrób coś. Przecież chyba planujesz zostać pieprzonym prawnikiem czy kimś w tym rodzaju?

– Kiedyś.

Wargi Crystal zadrżały. Dziewczyna zasłoniła twarz dłońmi.

– Niech to wszystko diabli wezmą!

Była zbyt dumna, żeby płakać na oczach innych ludzi, więc wstała od stolika i wybiegła na zewnątrz. Miranda poczuła się tak, jak gdyby ktoś jej plunął w twarz. Wyszła za Crystal i schylając się przed silnym wiatrem, szła w stronę samochodu. Crystal nie myliła się co do jednej rzeczy: Miranda zamierza zostać prawnikiem, najlepszym, jakiego widziało to miasteczko, i musi być na tyle sprytna, żeby przechytrzać adwokatów przeciwnej strony. Zatem wykrycie prawdziwej przyczyny śmierci Jacka i wyjaśnienie, co stało się z Hunterem, nie powinno jej sprawić większych trudności.

Pod warunkiem że podźwignie się z załamania nerwowego. Opowieść Crystal na temat Hunta i ostrzeżenie Dana mocno podkopały jej wiarę w miłość i zaufanie do ukochanego.

Przestań, upomniała samą siebie. Trzeba porozmawiać z Hunterem i oddzielić ziarno prawdy od plew. Trzeba go odnaleźć. Nic więcej. Czy to takie trudne?

Wzięła sobie do serca sugestię Crystal i zatrzymała się przy budce telefonicznej. Przeglądała postrzępione żółte strony z listą prywatnych detektywów. Z góry na dół przebiegała palcem po kolumnie, aż znalazła mężczyznę z Manzanity. Sięgnęła do torebki po monetę.

Tak czy inaczej znajdzie Huntera i spojrzy prawdzie w oczy. Nieważne, jak smutna będzie to prawda. Jest to winna swojemu dziecku.

Wentylatory na suficie łopotały w rytm piosenki BeeGeesów, po drugiej stronie lady brzęczały sztućce. Kasa wydzwoniła kolejne zamówienie na hamburgery z frytkami.

Paige wylizała ostatnią łyżeczkę bitej śmietany ze swoich lodów i wysunęła nogi spod stolika miejscowego koktailbaru. Widziała, jak Miranda Holland siedzi z Crystal Songbird przy stoliku za rogiem. Skryła się za drewnianą kratą, która oddzielała jedną część baru od drugiej. Dziewczyny rozmawiały o czymś smutnym i Paige oddałaby swoje dwumiesięczne kieszonkowe, żeby się dowiedzieć, co było tematem ich rozmowy, ale przycupnęła za ścianką działową i czekała, dopóki nie wyszły. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie mówiły o Westonie. Być może. Crystal to takie żałosne stworzenie.

Jednak teraz nie chciała myśleć ani o Crystal, ani o Westonie, ani o nikim innym prócz siebie. Bransoletka-amulet zwisała z jej nadgarstka. Podobało jej się, jak pobrzękiwała przy każdym ruchu i przypominała, że Kendall nadal ją lubi. To dawało poczucie bezpieczeństwa, podobnie jak pistolet w torebce. Uśmiechnęła się w duchu. Ale by tu wszyscy trzęśli portkami, gdyby wiedzieli, że ma przy sobie broń palną!

Odkąd Kendall dała do zrozumienia, że chętnie widziałaby Claire martwą, Paige podjęła się misji zlikwidowania jej. Nie była jednak aż tak głupia, żeby po prostu zastrzelić jedną z córek Hollanda. Nie, policja by to wykryła. Poza tym Paige nie była pewna, czy w ogóle potrafi kogokolwiek zastrzelić. Jest wielka różnica pomiędzy życzeniem komuś śmierci i zabiciem tego kogoś. Szczerze mówiąc, Paige zaliczała się do osób raczej wrażliwych. To, że miała przy sobie broń, nie znaczyło, że naprawdę potrafiłaby pociągnąć za spust. Ale może udałoby się jej troszeczkę nastraszyć Claire, sprawić, żeby zeszła z drogi. Albo – jeszcze lepiej – może zdołałaby przestraszyć Harleya… To nie powinno być aż takie trudne.

Zostawiła część reszty na ladzie i wymknęła się z chłodnego wnętrza na ulicę. Promienie słońca złociły chodnik, a w powietrzu czuło się rześki zapach soli i wodorostów, który przebijał się przez obłok spalin ciągnący od strony szosy przecinającej miasto. Nie wiedziała, co ją skłoniło do wzięcia ze sobą pistoletu, ale wolała go nie zostawiać w domu, gdzie ktoś mógłby go znaleźć. Była pewna, że któregoś dnia matka może potrzebować broni, a wtedy Paige musiałaby skłamać lub przyznać się, że ją wzięła. Kurczyła się w sobie na myśl, że musiałaby wyjaśnić, dlaczego pożyczyła sobie ten przedmiot. Mikki Taggert miała żelazne zasady, jeśli chodzi o własne rzeczy. Raz złapała córkę na przebieraniu się w jej starą halkę i buty na wysokich obcasach. Paige dostała tęgie lanie. Matka uderzyła ją w twarz i zabroniła dotykać swoich rzeczy. Potem rozebrała ją do naga i zostawiła na strychu. Paige musiała się okryć jakimś starym, śmierdzącym stęchlizną prześcieradłem, które tam znalazła, i z płaczem wróciła do swego pokoju. Nikt później nie wspominał tego incydentu, ale Paige jeszcze przez wiele godzin czuła pręgi na policzku.

Musiała więc wymyślić jakąś historyjkę na temat pistoletu albo go zabrać ze sobą. Przeszła obok księgarni, antykwariatu i galerii sztuki. Nagle zobaczyła Claire stojącą na promenadzie oskrzydlającej plażę, którą oddzielał od miasta szeroki betonowy chodnik ze stopniowanym murem kamiennym. Co trzy bloki w murze było przejście, dzięki któremu przechodnie mieli dostęp do ścieżek wiodących przez niewielki odcinek porośniętych trawą wydm ku morzu. Właśnie przy jednym z takich przejść stała Claire Holland, ubrana w dżinsy i podkoszulek. Wyglądała na zdenerwowaną. Usiłowała nie zwracać uwagi na obdartusa na czarno-srebrnym motorze. Paige nie pamiętała jego nazwiska, ale skądś go znała. To był chyba opryszek, którego ojciec miał jakieś problemy. Wpatrywał się w Claire, jak gdyby była jedyną dziewczyną na świecie.

Paige poczuła ukłucie zazdrości i o mało sienie rozpłakała. Przemknęła obok murka, potem przez wydmy i zbliżyła się do nich w nadziei, że podsłucha jakąś rozmowę. Och, wiele by dała, żeby jakiś chłopak, jakikolwiek, popatrzył na nią kiedyś tak, jak ten motocyklista patrzył na Claire.

Wiatr nasypał jej piasku do oczu i ust. Splunęła i wytarła język rękawem. Łzy wypłukały piasek spod jej powiek. Stała tak blisko, że słychać było głosy, ale wiatr i fale przypływu zagłuszały słowa. Gdyby nie podeszli bliżej ścieżką obok wydmy, za którą stała Paige, dziewczynce nigdy nie udałoby się dowiedzieć, o czym rozmawiali.

Paige mrugnęła i zerknęła na bransoletkę. Nieważne, co Claire powiedziała do tego faceta. Sam fakt, że z nim rozmawiała, stanowił wystarczającą amunicję dla Kendall. Teraz pozostało tylko przypomnieć sobie jego nazwisko…

Claire tak mocno ściskała kluczyki, że metal wpił jej się w dłoń. Co za pech! Miała nadzieję natknąć się na Harleya, a skończyło się na przypadkowym spotkaniu z Kane’em. Zauważył ją, kiedy wychodziła ze sklepu sportowego i zatoczył U na środku ulicy, by brawurowo wjechać na promenadę, nie zważając na gapiów i znaki zakazu wjazdu wszelkich pojazdów.

Serce jej dwukrotnie przyśpieszyło rytm. Nie widziała go od czasu pogrzebu Jacka Songbirda i nie rozmawiała z nim od chwili, kiedy obnażył przed nią duszę. Nie mogła się opędzić od zmysłowych nieczystych snów o nim, które nawiedzały ją w nocy. Budziła się zdyszana i zawstydzona, jak gdyby w pewnym sensie zdradzała Harleya.

I oto znów się pojawił. Siedział na motorze w czarnej skórze, lustrzanymi okularami zasłaniając oczy.

– I co, księżniczko? – przeciągle cedził słowa, doprowadzając ją tym do szału. – Jak cię traktuje świat?

– Świetnie – skłamała. Dlaczego miała uczucie, że powinna przy nim unikać mówienia prawdy?

– Naprawdę? – Jedna brew uniosła się przekornie nad szkłem okularów. – Nie narzekasz?

– Nie. – Znów kłamstwo łatwo jej przyszło; zastanawiała się, czy umie czytać w jej myślach.

– Szczęściara z ciebie. – W jego głosie była ironia. Po cichu oskarżał ją o tysiąc kłamstw.

– Właśnie.

– To dobrze. Dzięki temu mogę wyjechać z czystym sumieniem.

– Wyjechać? – O, nie!

– Pojutrze.

– Do wojska. – Poczuła, że coś w niej pęka. Odniosła wrażenie, że na zawsze traci coś wartościowego, istotnego.

– Szkolenie podstawowe w Fort Lewis.

– Aha. – To nie koniec świata. Fort Lewis leży w stanie Waszyngton, sto pięćdziesiąt mil stąd. – A co potem?

– W świat. – Nerwowo się uśmiechał, a jego palce niespokojnie obracały się na kierownicy.

Powiew wiatru zasłonił oczy Claire włosami. Odrzuciła je do tyłu, żeby mu się dokładniej przyjrzeć.

– Więc przyjechałeś się ze mną pożegnać? – Jej dusza zaczęła łkać.

– Tak.

– To życzę szczęścia – wykrzywiła twarz w wymuszonym uśmiechu.

– Nie polegam na szczęściu.

Serce jej podskoczyło do gardła i chociaż wiedziała, że popełnia głupi błąd, którego będzie później żałować, podeszła do niego, pochyliła się i musnęła ustami jego policzek.

– Mimo to weź go trochę na drogę.

Wyprostowała się i usiłowała powstrzymać łzy. Spod lustrzanych szkieł wpatrywały się w nią jego oczy. Wydawało się, że na jedną krótką chwilę świat się zatrzymał. Szum fal uderzających o brzeg, warkot samochodów, krzyki mew i świst wiatru umilkły na tę jedną zmieniającą bieg życia sekundę. Usiłowała się uśmiechnąć, ale jej się to nie udało. Poczuła spływającą z kącika oka łzę.

– Będę za tobą tęsknić – powiedział i przez moment była pewna, że długimi palcami otuli jej kark, przyciągnie jej głowę do swoich ust i gorąco ją pocałuje.

– Ja… ja za tobą też.

Mięśnie szczęki mu drgały, gdy się w nią wpatrywał.

– Uważaj na siebie. I niech tylko Taggert spróbuje podnieść na ciebie choćby palec… Będzie miał do czynienia ze mną. – Pokręcił dłonią uchwyt kierownicy, zapalił motor i z warkotem odjechał promenadą, a potem włączył się w ruch uliczny i zniknął za rogiem.

– O Boże – wyszeptała i usiadła na skalnym murku. Co ja najlepszego wyprawiam? Czy naprawdę kocham Harleya Taggerta? Jeśli tak, to dlaczego za każdym razem, kiedy słyszę imię lub nazwisko Kane’a, serce bije mi szybciej? Dlaczego on mnie nawiedza we śnie na swoim wielkim motorze, ubrany w czarną skórzaną kurtkę? Dlaczego w marzeniach dotyka mnie tak, jak żaden inny kochanek? Dlaczego ból przeszył mi serce na myśl, że nigdy więcej go nie zobaczę? Dlaczego? Przecież to Harleyowi przyrzekłam, że będę go kochać całym sercem i duszą do końca swoich dni.

Uderzyła się pięścią o udo i jej uwagę zwrócił brylant na serdecznym palcu. Ten pierścionek miał oznaczać „na zawsze”. Zrobiło jej się słabo. Nagle uświadomiła sobie przerażającą prawdę: że nie może poślubić Harleya Taggerta, skoro jest tak rozdarta, skoro dręczą ją takie wątpliwości. Tak mocno przygryzła wargę, że poczuła w ustach smak krwi. Powoli, ze świadomością, że za chwilę podejmie najważniejszą decyzję w życiu, zdjęła pierścionek zaręczynowy. Kątem oka zauważyła, że za wydmą coś cię rusza, jakby wiatr rozwiał czyjeś proste brązowe włosy. Ale kiedy popatrzyła w tamtą stronę, niczego już nie było widać. Doszła do wniosku, że ma omamy i że była to po prostu mewa albo brodziec piskliwy, nic więcej.

Powstrzymując łzy wcisnęła pierścionek do kieszeni dżinsów. Musi spotkać się z Harleyem i zerwać zaręczyny.

Wiedziała, że trudno jej będzie spojrzeć mu w oczy, ale nie miała wyboru. Nad Pacyfikiem zbierały się chmury burzowe. Zrobi to jeszcze dziś. Powie mu to dziś wieczorem.

9.

W domu na Mirandę czekał list. Pośród sterty ulotek do wyrzucenia, czasopism i porozrzucanych rachunków na stole leżała biała koperta z adresem wystukanym chyba na starej maszynie do pisania. Stempel był z Vancouver w Kolumbii Brytyjskiej.

– Hunter – szepnęła z lękiem i jednocześnie podnieceniem, niecierpliwie otwierając kopertę. Wyjęła z niej białą kartkę. List był wystukany na tej samej maszynie co adres na kopercie i jedynie podpis Huntera wskazywał na jego osobisty charakter.

Ręce jej drżały, a serce mocno biło. Oparła się o biurko, żeby nie upaść. Pracował w Kolumbii Brytyjskiej dla Taggert Industries. Kiedy rzeczy się trochę skomplikowały, Weston zaoferował mu pracę za granicą. Czuł się podle, opuszczając ją i dziecko, ale szczerze wierzył w to, że będzie szczęśliwsza z mężczyzną z wyższych sfer, z kimś, kto będzie mógł ofiarować jej i dziecku wszystko, czego zapragną, wszystko, na co zasługują. Kochają i ona zawsze będzie zajmować miejsce szczególne w jego sercu, ale nie może wziąć na siebie odpowiedzialności męża i ojca.

Zgniotła papier w ręku i zacisnęła usta, żeby nie zacząć krzyczeć na cały głos. Jak to się mogło stać? Nie kocha jej? Powiedział, że się pobiorą i że wszystko się ułoży.

Wiesz, że niczego bardziej nie pragnę, niż spędzić resztę życia z tobą… I zawsze miałem nadzieję, że kiedyś będziemy mieli szansę… Mirando Holland, czy wyjdziesz za mnie?

Pragnął ją poślubić, prawda? A może czuł się do tego zmuszony? Może uważał, że po prostu głupio wpadł. Oświadczył się dopiero wtedy, kiedy powiedziała, że jest w ciąży.

Tego… czyli dziecka nie uwzględniłem w swoich planach.

Mocno zacisnęła powieki, ale mimo to łzy płynęły strumieniem po jej twarzy. Czy to możliwe, że była aż tak ślepa, tak otumaniona własnymi marzeniami, że nie brała pod uwagę jego planów? Uderzyła się w twarz, głośno pociągając nosem. Pomyślała o plotkach krążących po mieście na temat czternastolatki, która zaszła z nim w ciążę. Czy to również może być prawda? Kładąc ręce na brzuchu, zakołysała się, jakby chciała pocieszyć siebie i nienarodzone dziecko.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziała, choć sama w to nie wierzyła. Nawet ojczym Huntera tak naprawdę w niego nie wierzył. Ale… kochała go, i to bardzo. Potworny ból w sercu o mało jej nie rozerwał na strzępy.

Paige, leżąc na łóżku, delikatnie dotknęła palcami częściowo zwęglonego kawałka papieru. Jeśli się nie myliła, były to pozostałości jakiegoś dokumentu prawnego, najprawdopodobniej świadectwa urodzenia, ale brzegi kartki były tak pogięte i poczerniałe, że trudno było go odczytać. Weston wpadł w szał i usiłował spalić dokument, jakby był niebezpieczny lub wstrętny. Ale dlaczego? Co to za ludzie i co mają wspólnego z jej starszym bratem?

Chłopak był urodzony w sierpniu 1960 roku przez Margaret Potter. Kto to? Wszystkie informacje, prócz nazwy szpitala, w którym miał miejsce poród, zostały zwęglone.

Paige siedziała godzinami nad dokumentem i usiłowała go złożyć w całość, lecz nie mogła zrozumieć, dlaczego Weston tak bardzo chciał się go pozbyć. Wcisnęła więc ten kawałek papieru do szpary w pandzie, obok innej cennej rzeczy, którą tam przechowywała.

Zadzwonił telefon i Paige podniosła słuchawkę dokładnie w chwili, kiedy ktoś z domowników już przejął połączenie. Słuchała, żeby się dowiedzieć, kto to dzwoni. – Halo. – To był głos Westona.

– Cześć. – Cichy głos żeński, dziewczyna chyba płakała. Przez sekundę Paige myślała, że to może Kendall, ale uznała to za absurd. Po co Kendall miałaby dzwonić do Westona?

– Czego chcesz?

– Zobaczyć się z tobą. Chwila przerwy.

– Po co?

– Żeby dokończyć nie załatwione sprawy.

– O Jezu! Nie sądzę… No dobrze. Co u licha? Do zobaczenia wieczorem. Na łódce. Około północy.

Odgłos odkładanej słuchawki.

Rozmowa dawno się skończyła, a Paige wciąż wpatrywała się w aparat telefoniczny. Czy to była Kendall? A może ktoś inny? Ale kto? Crystal? Może któraś z innych dziewcząt, z którymi się umawiał – Paige widywała go w mieście z Tessą Holland… A może dzwonił ktoś, kogo o to nie podejrzewała?

Zastanawiała się, co Weston knuje.

Tessa zdjęła okrycie i rzuciła miękką tkaninę na rozkładane krzesło. Chciało jej się krzyczeć, okładać pięściami, tłuc. Kogoś. Kogokolwiek. Nie, to nieprawda. Chciała jedynie zranić Westona i Mirandę, ponieważ wiedziała, czuła to instynktownie, że wzajemnie się sobie podobają. Teraz, kiedy Hunter już odpadł z gry, Weston zrobi swój ruch, a Miranda, pomimo pozornych protestów, nie będzie mogła mu się oprzeć. Jak każda. Psiakrew, jak gorąco i duszno! Nie było czym oddychać. Kilka groźnie wyglądających chmur wisiało nad horyzontem, jakby tylko czekały na to, żeby oceaniczny szkwał przywiał je nad ląd.

Zebrała włosy nad karkiem i związała je gumką. Musiała coś zrobić, żeby pozbyć się tego pragnienia ucieczki od samej siebie.

Weszła na trampolinę i powoli liczyła, usiłując się uspokoić i nie myśleć o niczym innym, tylko o pływaniu. Wyobrażała sobie, że bierze udział w zawodach sportowych. Lekkimi krokami przebiegła długość deski, odbiła się i skoczyła do chłodnej wody. Kiedy się wynurzyła, zaczęła płynąć żabką, skok za skokiem. Usiłowała pozbyć się uczucia, że jest brudna i wykorzystana, ignorować chęć zemsty, która zżerała ją od środka i wdzierała się w sny.

Skok, raz, dwa, oddech.

Za kogo Weston ją uważa, żeby traktować ją jak zwykłą dziwkę? Od nocy, kiedy straszył, że jej poderżnie gardło, była rozwścieczona i śmiertelnie wystraszona.

Skok, raz, dwa, raz… Nie! Oddech. Skok, raz, dwa, oddech. Dobrze.

Nigdy wcześniej nie sądziła, że ktoś jej może zrobić krzywdę.

Nigdy wcześniej nie miała problemów z zaśnięciem pomimo zamkniętych na klucz drzwi i szczelnie pozamykanych okien.

Nigdy wcześniej nie oglądała się przez ramię na każdym rogu ani nie miewała paranoicznych lęków. Nawet teraz, gdy jej się przypomniało ostrze chłodnego noża przyciśnięte do gardła i wyraz jego oczu – jakby miał wielką ochotę je poderżnąć – chciała uciekać co sił w nogach i krzyczeć ze strachu.

Albo wyrównać porachunki. Co głosi stare porzekadło? „Grzech nie będzie odpuszczony, póki wziątek nie zwrócony”. Jak można odpłacić za to, co jej zrobił? Weston odebrał jej godność, poczucie własnej wartości i radość kobiecości.

Skurwiel. Zasrany obciągacz druta.

Skok, raz, dwa. Obrót na końcu basenu i znów skok. Tak w kółko. Byle zagłuszyć tę potrzebę poćwiartowania wiarołomnego serca Westona. Trzy, cztery.

O Boże, jakim prawem?! Jakim prawem doprowadził ją do takiego stanu? Nikt nie ma do tego prawa.

Grzech nie będzie odpuszczony, póki wziątek nie zwrócony.

Po prostu trzeba wyrównać porachunki.

Dziś wieczorem.

Skok, raz, dwa.

– Chcę tylko wiedzieć, czy zatrudniłeś Huntera Rileya – oświadczyła Miranda stanowczym tonem. Siedziała na krześle w gabinecie Westona, okna były zamknięte, a temperatura pomimo nieregularnego szumu, który prawdopodobnie wydobywał się z przepracowanego i zepsutego klimatyzatora, przekraczała trzydzieści stopni Celsjusza.

Większość pracowników już rozeszła się do domów, ale przez okno widać było podwórko tartaczne. Światła się wznosiły i opadały przerażającą łuną. Bale wciąż korowano, ładowano do szop, cięto na deski. Siedziała sztywno jak kołek, mocno trzymając w ręku torebkę. Czym prędzej chciała się znaleźć jak najdalej stąd, ale za wszelką cenę musiała się dowiedzieć prawdy o Hunterze.

Weston rozsiadł się wygodnie w fotelu, wyciągnął ręce i pożerał ją niebieskimi oczami. Szramy na policzku już prawie się zagoiły, ale jeszcze były widoczne. Przypominały o tym, że sypiał z Tessą.

– A ja myślałem, że przyszłaś po to, żeby mnie zobaczyć.

– No, to się pomyliłeś.

Skrzywił się, przymrużył jedno oko i pociągnął za krawat, rozluźniając węzeł. Sięgnął po stojącą w rogu pustego biurka karafkę z alkoholem, na której lśniły kropelki wody.

– Hunter był w tarapatach. Potrzebował wyjechać z miasta, z kraju. I to jak najszybciej. A nasz oddział w Kolumbii Brytyjskiej potrzebuje ludzi. Więc porozmawiałem z ojcem i przenieśliśmy go.

– Tak po prostu? I od razu przyszedł do ciebie, a nie do mego ojca ani do mnie? – Mówiła ostrym tonem, nie kryjąc sceptycyzmu.

– Tak.

– Dlaczego?

– Chyba liczył na to, że nie będę go osądzał jak własny ojciec ani nie poczuję się tak urażony, jak ty miałaś prawo się czuć… biorąc pod uwagę twój stan i w ogóle. – Sięgnął do najniższej szuflady biurka i wyciągnął do połowy opróżnioną butelkę Dewar’s Scotch – Zostaw w spokoju mój stan.

Wzruszył ramionami i podniósł w górę butelkę.

– Napijesz się?

– Nie…

– Ze względu na dziecko?

– Bo nigdy nie piję z palantami. Uśmiechnął się.

– Nie bardzo mnie lubisz, prawda?

– Wcale.

– Ale po informacje przyszłaś do mnie.

– Jak już powiedziałam – mówiła zaskakująco spokojnym tonem – to jedyny powód, że tu jestem.

– Oto kobieta, która wie, czego chce.

– I nie ma zbyt wiele czasu do stracenia – oświadczyła, chcąc jak najszybciej mieć tę rozmowę za sobą. Ale Weston mógł coś wiedzieć na temat Huntera, coś, do czego nawet policja nie dotarła.

Bębnił palcem o wargi, jakby się namyślając, ale jego spojrzenie nie uległo zmianie. W oczach wciąż czaiła się obietnica namiętności. Zastanawiała się, ile alkoholu już dziś wypił.

Ciarki jej przebiegły po plecach. Nie powinna była tu przychodzić. Ale musiała.

– Hunter doszedł do wniosku, że ja… a ściśle biorąc, mój ojciec, mogę mu dać to, czego potrzebował.

– To znaczy…

Usłyszała, jak sekretarka woła „Do widzenia” przez oszklone drzwi. Skurczyła się w sobie. Właśnie dotarło do niej, że została z nim sam na sam. W budynku oprócz nich nie było nikogo, a mężczyźni pracujący w tartaku po drugiej stronie ulicy byli zbyt daleko, by w razie czego usłyszeć jakieś krzyki. Wśród zgrzytu pił, trzasku kłód wrzucanych na zielony łańcuch i warkotu ciężarówek ginęły wszelkie odgłosy. Ale nic nie może się stać. Wyobraźnia płata jej figle tylko dlatego, że nie ufa Westonowi.

– Hunter potrzebował azylu.

– Niemożliwe.

Ciemna brew uniosła się nad współczującym niebieskim okiem, jak gdyby rozumiał jej ból i było mu przykro. Sączył alkohol, bawiąc się szklaneczką.

– Wiem, że ci ciężko, zwłaszcza że… – Jego wzrok przesunął się na jej brzuch.

Przykryła go torebką, jakby chciała chronić dziecko. Szaleństwem było siedzieć tu sam na sam z nim, a jednak nie mogła się ruszyć. Był jedynym człowiekiem w Chinook, który, być może, miał informacje na temat Huntera – choć nie wiadomo, czy prawdziwe – i gotów był się nimi podzielić. Zacisnęła zęby i przywarła do niewygodnego krzesła.

– Wiem, że nie zechcesz tego słuchać, ale wygląda na to, że Hunter sam wpakował się w okoliczne bagno. Mowa o czternastoletniej dziewczynie.

– Która nie ma nazwiska.

– O, ma. Nazywa się Cindy Edwards. Mieszka niedaleko Arch Cape. Jeśli wpłynie oskarżenie, będzie musiał wrócić do Stanów i odpowiedzieć za to. – Podświadomie dotknął ran na twarzy.

– Nie wierzę ci. – Ale w pamięci zanotowała nazwisko dziewczyny. Zgrzytliwy dzwonek po drugiej stronie ulicy ogłosił zmianę szychty lub przerwę na posiłek.

Weston pokręcił głową i palcami przeczesał włosy.

– Kiedy wreszcie do ciebie dotrze, że Hunter nie jest święty.

– Nic o nim nie wiesz – odparowała, ale czuła się tak, jakby właśnie wpadła w umiejętnie zastawione sidła.

– Nie? – Znów łyknął i odstawił szklankę na stół, tak że trochę whisky wylało się na blat.

– Wiesz, on już był zatrudniony w naszej firmie i wyrobił sobie niezłą opinię. Czytałem jego akta osobowe i świeżo sporządzony życiorys. Rozmawiałem z nim. Wierz mi, Mirando, wiem więcej niż ty o Hunterze Rileyu. – Weston wyszczerzył zęby w lodowatym uśmiechu. – Ta historia z Cindy zaczęła się około sześciu miesięcy temu. Wykonywał właśnie pracę społeczną jako karę za małą kłótnię o samochód, który, jak utrzymuje, pożyczył, choć właścicielka stwierdzi, że to była kradzież. W każdym razie praca społeczna oraz staż próbny należały do wyroku.

– Słyszałam o tym – przyznała. Pot zbierał się pod pachami, na karku i czole.

– Myślę, że to wszystko przydarzyło mu się dlatego, że związał się z tobą. Tak przynajmniej on tak twierdzi.

– Tobie o tym powiedział? – Zbyt grubymi nićmi to było szyte. Hunter był nieugięty, nikt nie wiedział o ich związku. Nikt. Nawet jego własny ojciec.

– Nie chciał nic mówić, ale ja przyznałem się, że wiem o was, o dziecku i…

– O Boże! – Nic podobnego! Jej umysł zaprzeczał. Miała ochotę wykrzyczeć, że to niemożliwe. – Nigdy by nie puścił pary z ust.

Weston cierpliwie westchnął, jakby łaskawie pozwalał jej wyładować gniew, ale jego wzrok wędrował od jej oczu do ust, coraz niżej, wreszcie powrócił na jej twarz, ożywiony i rozpalony.

– Masz rację. Nie zrobiłby tego. Był najwyraźniej skrępowany, ale przycisnąłem go do muru, a że zależało mu na pracy za granicą… Myją mogliśmy dać. Nawet ubezpieczył się na życie w ramach świadczeń pracowniczych, podając twoje nazwisko jako pierwszej spadkobierczyni. Oryginalne dokumenty znajdują się w siedzibie zarządu w Portland, ale chyba mamy tu kopie… – Z trudem wstał i chwiejnym krokiem wyszedł za drzwi, zostawiając Mirandę sam na sam z jej wątpliwościami. Ile prawdy było w tym, co mówił, a ile fikcji, którą sam wymyślił?

Odetchnęła z ulgą. Dobrze, że wyszedł przynajmniej na kilka minut. Tymczasem się pozbiera i obmyśli, jak mu udowodnić kłamstwo. A jednak znów ogarnęło ją przeczucie czegoś nieuniknionego. A jeśli Weston i Dan Riley mówili prawdę? Zaciskały się na niej niewidzialne łańcuchy. Była obezwładniona.

Czy to może być prawda? Każdy nerw jej podpowiadał, że z gładkich ust Westona płyną same kłamstwa, ale nie miała na to dowodu. Prywatny detektyw, którego zatrudniła kilka dni temu, niczego się nie dowiedział.

– Prósz bardz… – Westonowi język się plątał, gdy wszedł do pokoju i rzucił jej pod nos teczkę z aktami pracowniczymi.

Miranda przejrzała dokumenty. Książeczka zdrowia, podanie o ubezpieczenie na życie, stare świadectwa pracy. Wszystko podpisane przez Huntera Rileya. Załamała się. Część z tego, co Weston mówił, musiała być prawdą. Nie było innego wyjaśnienia. W głębi jej mózgu włączył się alarm, jakby tam nastąpiło właśnie zwarcie przewodów elektrycznych.

Usiłowała pokonać wszechogarniające poczucie klęski.

Weston już nie usiadł. Stanął za nią, i to tak blisko, że przeglądając dokumenty, nie mogła się skupić. Wyczuwała żar jego ciała. Parzył ją.

Pochylił się niżej. Jego gorący oddech cuchnął alkoholem.

– Bez względu na to, czy zechcesz spojrzeć prawdzie w oczy, czy nie, fakt pozostanie faktem: Hunter Riley to kawał podstępnego sukinsyna. Kradł samochody i pieprzył nieletnie dziewczyny. Czternastolatki, jak by nie było. A ile on ma lat? Dziewiętnaście?

– Dwadzieścia.

Serce jej waliło. To nie może być prawda. A jednak druki, które miała w ręku, potwierdzały czarno na białym, że Hunter ją zostawił. Ból rozsadzał jej trzewia.

– Ale podejrzewam, że musi mieć też jakieś zalety – kontynuował. Może chciał, żeby lepiej się poczuła, a może po prostu uzasadniał, dlaczego jego firma zdecydowała się go zatrudnić. – Riley jest pracowity. Dobry z niego robotnik, jeśli trzyma się z dala od kłopotów. Dobrze traktuje starego i chce zadbać o ciebie i dziecko, przynajmniej pośmiertnie.

– Nie – wyszeptała, kręcąc głową.

– Spójrz prawdzie w oczy.

– Nie zostawiłby mnie.

– Oczywiście, że by zostawił. Nie miał wyboru. – Obrócił jej krzesło, popatrzył w twarz i położył dłoń na jej ramieniu. Palce miał gorące i naprężone.

– Chciałbym się tobą zaopiekować, Mirando – oświadczył.

– Nie dotykaj mnie – powiedziała, próbując cofnąć krzesło.

– Nie mogę się opanować.

Alarm w jej mózgu stał się czytelny: Weston jest bardziej pijany, niż jej się wydawało.

– Nawet o tym nie myśl – ostrzegła, ale on już otoczył ją ramionami. – Weston, na litość boską, nie…

Bez trudu podniósł ją z krzesła.

– Zależy mi na tobie, Rando. Od zawsze.

– Pomyliłeś mnie z Tessą. Parsknął śmiechem.

– Nie sądzę.

– Ale…

– Nie powiedziała ci? Rzuciła mnie dlatego, że za każdym razem, kiedy ją pieściłem czy całowałem, myślałem o tobie.

– Nie chcę tego słuchać – oświadczyła, usiłując mu się wyrwać. Pokój zawirował jej w oczach, kiedy chwycił ją mocniej i przycisnął do siebie.

– Czy nie wiesz, jak mi z tym ciężko?

– To przestań. – Boże drogi, co tu się dzieje!

– Nie mogę, dziewczyno, i o tym dobrze wiesz. Też to czujesz. Ten żar, który nas do siebie zbliża. Nigdy nie pragnąłem Tessy. Nigdy. Ona tylko zapełniała puste miejsce.

Uderzyła go. Próbowała się wyszarpnąć, ale był silny, miał ciało wyćwiczone wieloletnim treningiem w siłowni. Im bardziej mu się opierała, tym bardziej był natarczywy.

– Puść mnie, ty draniu. Nie doty…

Ale przygniótł jej wargi ustami – gorącymi, twardymi, niecierpliwymi. O smaku whisky.

Zrobiło jej się niedobrze. Zmagała się z nim, drapiąc go i szarpiąc, choć przyciskał jej ramiona. Kopnęła go, ale uniknął ciosu, a kiedy otworzyła usta, żeby krzyknąć, wcisnął jej do ust język. Władczym ruchem go wślizgnął – szybko i głęboko. Mirandę ogarnął wstręt. Zacisnęła zęby, ale zdążył wycofać język. W mgnieniu oka ją obrócił i oparł jej pośladki o krawędź biurka.

– Ty kurewko, przyznaj, że tego chcesz. Jesteś tak samo napalona na mnie, jak ja na ciebie.

– Nie…

Przycisnął nabrzmiałe i twarde krocze do jej brzucha. Pokój wirował. Znów ją pocałował. W powietrzu czuć było jego zwierzęcą, rozbestwioną żądzę.

Uświadomiła sobie, że nie ma szans. Nie wiedziała, co w niego wstąpiło, ale wiedziała, że nie spocznie, dopóki nie wciśnie swojego przyrodzenia w jej ciało.

Było jej słabo, w głowie jej się kręciło, ale nadal walczyła. Przeginał ją do tyłu, aż przycisnął jej plecy do biurka.

– Puść mnie!

– Zaopiekuję się tobą.

– Buhaj! Puść mnie, bo będę krzyczała.

– Nikt cię nie usłyszy. Drzwi są już pozamykane na klucz, skarbie, i jesteśmy tu tylko my dwoje.

– Idź do diabła! – Ten okrzyk wskrzesiłby umarłego, ale w małym pokoju rozległ się tylko głuchym echem.

Oddech miał gorący, ciało ciężkie, cel jeden.

– Daj spokój, Mirando. Nie broń się.

Wierciła się, aż udało jej się uwolnić jedną rękę. Wymierzyła mu cios. Klap! Dłoń zderzyła się z policzkiem. Jęknął z bólu.

– Ty suko! Ty rozwścieczona suko! Jesteś taka sama jak twoja siostra!

– Zostaw Tessę w spokoju.

– Powinienem zrobić z tobą to, co zrobiłem z nią.

– Co… co takiego?

Jego twarz pochylona nad nią wyrażała groźbę. Był czerwony, a w jego oczach płonęła żądza. Wciąż mu się wyrywała, ale był silny. Chwycił ją za oba nadgarstki, przeniósł je nad głowę i ścisnął w jednej ręce.

– Wiedziałem, że będziesz się opierać.

– Złaź ze mnie!

– Co powiedziałaś? Właź we mnie? – zarechotał. – Właśnie mam zamiar, skarbie. Nieraz ci to zrobię. Jeśli dajesz temu śmieciowi Rileyowi, to równie dobrze dla mnie też możesz rozłożyć nogi.

Wolną ręką rozpiął rozporek i Miranda zrozumiała, że ani myśli się opanować.

– Nie rób tego, Weston. – Ten błagalny ton uznała za obrzydliwy. Podciągnął w górę jej spódnicę, rozpruła się. Miranda gwałtownie się szarpała, kiedy rozrywał jej majtki.

Znów zaczęła krzyczeć, ale przycisnął swoje usta do jej warg, miażdżąc jej piersi, i jego ciało zaczęło się poruszać. Wolną ręką rozpinał spodnie. Zsunęły się na podłogę.

W jego oczach błysnął triumf.

– A teraz, kochanie – zachrypiał, ciężko dysząc i pocąc się jak bestia, którą w gruncie rzeczy był – zobaczmy, co tu masz.

Serce Claire waliło jak młotem. W lodowato zimnej ręce trzymała pierścionek zaręczynowy. Przygryzła wargę. Czekała na pomoście obok żaglówki Taggerta i patrzyła, jak brylant szyderczo połyskuje w świetle gwiazd. Co najlepszego wyprawia? Zrywa z Harleyem, wspaniałym Harleyem z powodu idiotycznej chemii uczuć, którymi podświadomie darzyła Kane’a Morana. A co z tymi wszystkimi obietnicami i przysięgami, które złożyłaś sobie i Harleyowi? Co z płomiennymi argumentami, którymi usiłowałaś przekonać resztę rodziny?

Zamknęła oczy i oparła się o balustradę. Usłyszała ciche dzwonienie boi o falę przypływu.

Kane wyjeżdża do wojska, w nieznane strony, i prawdopodobnie nigdy więcej już go nie zobaczy. A jednak była przekonana, że nie będzie szczęśliwa z chłopakiem, któremu jeszcze miesiąc temu przysięgała dozgonną miłość.

Człap!

Ale przecież Harley też nie był z nią szczery. Musiała przyznać, że nadal spotykał się z Kendall, jakby nie był w stanie na dobre z nią zerwać, choć był już zaręczony.

Westchnęła, wciągnęła głęboko w płuca porcję słonego powietrza i wpatrywała się w ciemne niebo, po którym niespokojnie przesuwały się chmury.

Nie była sama. Ten sam chudy jak cień kot przybłęda, którego widywała wcześniej obok żaglówki, przemknął obok i zgrabnie wskoczył na małą łódkę rybacką zacumowaną w pobliżu. Na rozkołysanym jachcie dryfującym po spokojnej wodzie zatoki odbywała się jakaś wesoła impreza. Słychać było salwy śmiechu, rozbawione głosy i piosenkę zespołu the Eagles Hotel California.

Przyjdź wreszcie, no przyjdź! – mruknęła pod nosem, zerkając na zegarek. Chciała, żeby już było po wszystkim. Teraz, kiedy wreszcie podjęła decyzję, z niecierpliwością wyczekiwała wytchnienia. Chciała zerwać te bezsensowne zaręczyny.

Welcome to the Hotel California.[Witamy w hotelu California.]

Usłyszała warkot samochodu, zanim go zobaczyła. Błysnęły koła. Szmaragdowe auto przemknęło pod latarnią. Błagam o siłę – modliła się w duchu, zastanawiając się, czy zerwanie zaręczyn w ogóle go zrani. Może wręcz poczuje ulgę, uwalniając się z kłopotliwego związku?

…różowy szampan w lodzie…

Ze ściśniętym gardłem patrzyła, jak szybko idzie po trzeszczącym molo.

– Claire – podniósł rękę, uśmiechnął się i podbiegł do niej…

…wszyscy jesteśmy tu tylko więźniami, zdanymi wyłącznie na siebie…

Tak bardzo za tobą tęskniłem – powiedział Harley, porywając ją w ramiona i obracając w kółko nad ziemią. Serce jej się krajało, kiedy wtulił głowę w jej szyję i pocałował ją tak namiętnie, że choć usiłował się hamować, czuła żar jego skóry.

Mimo to nie reagowała. Nie mogła. Chciał pocałować ją w usta, ale odchyliła głowę do tyłu i wyrwała się z jego objęć.

– Przestań – powiedziała chrypliwie, tłumiąc płacz. Nagle okazało się to trudniejsze, niż myślała.

– Co się stało? – spytał. Jego piękna twarz pochylona nad jej twarzą wyrażała zdumienie.

…możesz się wyprowadzić, kiedy tylko chcesz, ale i tak nigdy stąd nie wyjedziesz…

– Po prostu przestań.

– Mówisz poważnie? – Na jego twarzy pojawił się ten sam nieśmiały, niepewny uśmiech, który niegdyś stopił jej serce.

– Bardzo poważnie. Słuchaj, Harley, musimy porozmawiać. – Serce o mało jej nie pękło, kiedy zobaczyła, jak nagle poważnieje. Spojrzał na jej dłoń bez pierścionka i powoli wypuścił z płuc powietrze.

– Chodzi o Kendall, prawda?

Załamała się. Co prawda, planowała z nim zerwać, ale nie chciała dopuścić do świadomości tego, że naprawdę ją zdradzał. Ale zdradzał. Widać to było po jego skruszonej minie.

– Tak naprawdę to nie – wykrztusiła zaskoczona, że jego bezwiedne wyznanie tak bardzo ją ubodło. Podejrzewała, że w plotkach kryje się ziarno prawdy, ale usłyszeć to z jego ust… – Chodzi o nas. To jest… niewypał.

– Boże. – Zbladł. Jego twarz wydawała się białoniebieska w świetle latarni na molo.

– Myślę, że oboje to wiemy. – Ujęła jego dłoń, odwróciła wewnętrzną stroną do góry i opuściła na nią pierścionek, który przedtem aż do bólu ściskała w swojej.

– Nie – wyszeptał. – Nie, Claire.

– Tak będzie najlepiej. Łzy stanęły mu w oczach.

– Ale ja cię kocham. Przecież wiesz.

– Nie, Harley, nie sądzę, że… Wyciągnął rękę, ale cofnęła się o krok.

– Nie… – Ale już wcisnął palce w mięśnie jej ramion, przygarniając ją do siebie.

– Nie mogę cię stracić.

– To koniec.

– Powiem Kendall, że z nią skończyłem. Na dobre. Przysięgam. Znajdę sposób, żeby uwierzyła, że kocham tylko ciebie.

– Nie, Harley…

Pocałował ją i uścisnął. Łzy spływały mu po policzkach. Całując, ją czuł gorzki smak własnych łez.

– Nie mogę cię stracić. Oddałbym wszystko, byle tylko być z tobą przysiągł. – Wszystko. – Trzymał ją za włosy i szlochał wtulony w jej szyję.

– Nie, Harley, proszę… – Oczy jej zaszły łzami.

– Wynagrodzę ci to, obiecuję. Nigdy nie będziesz tego żałować. Ale błagam, Claire… Nie mów, że to koniec.

Serce jej się krajało, gdy trzymała go w ramionach.

– Nic nie mogę na to poradzić, Harley.

– Nie kochasz mnie – oskarżył ją i poczuła się jak najpodlejsze stworzenie pod słońcem.

– Nie mogę wpłynąć na własne uczucia.

– Ale ja mogę! – Wziął ją za rękę i zaczął ciągnąć do żaglówki.

– Nie…

– Na pokładzie jest wino, szampan.

– Nie mam ochoty na nic do picia…

– Hej tam! – z pobliskiego gwarnego statku dobiegł ich szorstki męski głos. – Jakiś kłopot? Czy ten facet panią nagabuje? – Posiwiały mężczyzna w czapce żeglarskiej wszedł pod latarnię. Światło żarówki odbijało się od jego okularów.

– Nie… Nie ma żadnego kłopotu – powiedziała Claire i weszła za Harleyem do kabiny. Cóż, przynajmniej to dla niego zrobi. Usiadła, a on w małym barku znalazł butelkę Dom Perignon.

– Nie możesz ze mną zerwać – powiedział, otwierając butelkę. Korek głośno wystrzelił. Szampan pienił się, spływając po szkle. Szybko, nerwowo napełnił dwa wysokie kieliszki.

– Harley, nie próbuj…

– To niepisane prawo. – Znów podszedł do niej, pochylił się nad nią i wyciągnął rękę z kieliszkiem.

– Prawo? – Niepewną ręką wzięła szklankę. Błąd. Nie szło zgodnie z jej planem.

– Tak. Z Taggertem się nie zrywa. Nigdy. – Jednym haustem opróżnił kieliszek i pośpiesznie nalał sobie znowu.

– To żadne prawo, tylko mrzonka. Słuchaj, muszę już iść. – Odstawiła nietknięty kieliszek na barek.

– Nie teraz.

– Do widzenia, Harley – powiedziała, wstając. – Mam nadzieję, że nadal będziemy…

– Nawet tego nie mów. Nigdy nie będziemy przyjaciółmi, Claire. – W jego oczach znów pojawiły się łzy. Dopił szampana, upuścił kieliszek na dywan i pociągnął z butelki. – Kochankowie nie mogą się stać przyjaciółmi.

– Do widzenia.

– Do niewidzenia. Claire, jeśli wyjdziesz z łodzi tej nocy, to przysięgam, że upiję się do nieprzytomności, przechylę się przez reling i wskoczę do zatoki.

– Nie…

– Myślisz, że kłamię? – Westchnął. – Chryste, Claire, jeśli zabierzesz mi siebie, to już nic mi nie pozostanie.

– To nieprawda – powiedziała, ale w jego oczach zobaczyła pewność. – Chodź, odwiozę cię do domu.

Rozciągnął się na ławeczce, przechylił butelkę do ust.

– Zostań.

– Nie mogę.

– Ze względu na Kendall czy na Kane’a?

Drgnęła. Uśmiechnął się krzywo. Włosy opadały mu na czoło.

– Myślałaś, że nie wiem, prawda?

– Nie ma co wiedzieć.

– Cha, cha! – Znów pociągnął potężnie. Łódź lekko zakołysała się na wodzie.

– Spotkałam Kane’a…

– Spotkałaś go. Tylko spotkałaś? Daj spokój, Claire. Myślałem, że stać cię na coś więcej. Nie tylko go spotkałaś, spędziłaś z nim trochę czasu i znikłaś. – Nerwowo pomachał ręką w powietrzu. – Odjechałaś z nim w środku nocy tym przeklętym motocyklem.

Stała w drzwiach. Policzki zaczęły parzyć zdradliwie. Poczucie winy rozrywało jej duszę na strzępy.

– Nigdy bym się z nim nie spotkała, gdybyś był mi wierny – oznajmiła, choć nie była do końca pewna, czy mówi prawdę. – Nigdy cię nie oszukiwałam, Harley. Nigdy.

– Możliwe, że jeszcze nie – powiedział, stawiając niemal pustą butelkę na piersi – ale już szukasz po temu okazji. Widzę to w twoich oczach. Jezu! I pomyśleć, że tak cię kochałem.

– Harley…

– No, idź już stąd – jęknął ochrypłym głosem i pośpiesznie opróżnił butelkę do ostatniej kropli.

– Nie mogę, jeśli ty nie…

– Do cholery, zostaw mnie w spokoju – powiedział, jak gdyby wzmianka o Kanie wszystko zmieniła. – Nic mi nie będzie. – Nagle popatrzył na nią wrogim spojrzeniem i na ułamek sekundy upodobnił się do brata. – Odejdź, ty zdradliwa dziwko, albo wróć tu i przypomnij mi, dlaczego tak bardzo cię pragnę.

Ze ściśniętym sercem wspięła się na pomost i prawie biegiem uciekła od łodzi. Był pijany, wściekły i pełen nienawiści, ale nie wierzyła w żadne jego słowo. A gdyby był trzeźwy? To co? Co by się stało? Nic by się nie zmieniło? Przystanęła przy bramie, gdzie strażnik drzemał na swoim stołku.

– Czy mógłby pan sprawdzić keję C-13? – poprosiła.

– Łódź Taggerta?

– Tak, w środku jest Harley Taggert i… myślę, że ktoś go powinien odwieźć do domu.

Obejrzał ją z góry na dół i, dzwoniąc kluczami, ruszył po rampie.

– Dopilnuję go, panienko. Pan Taggert… Chyba wolałby wiedzieć, że jego synowi nie dzieje się krzywda?

– Tak… Na pewno – powiedziała i szybko poszła w stronę dżipa, którego sobie pożyczyła spośród pojazdów ojca. Słyszała jeszcze odgłosy przyjęcia. Nieco dalej na całe gardło szczekał pies.

Sięgając do kieszeni po kluczyki, uświadomiła sobie, że w jej życiu nastąpił nieoczekiwany zwrot. Trudno powiedzieć, na lepsze czy na gorsze, ale po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuła się oswobodzona. Wolna.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziała do siebie, kręcąc kierownicą dżipa i przejeżdżając pod łukiem neonu z nazwą przystani. – Na pewno.

A co z Kane’em?

Dłonie jej się pociły na kierownicy. To nie jest chłopak, któremu dziewczyna może zaufać. Wyjeżdża do wojska.

Nie może się w nim zakochać. Nie zakocha się.

Ale jadąc przez zalesione wzgórza do domu, wiedziała, że okłamuje samą siebie. Już jest w nim zakochana, czy jej się to podoba, czy nie.

10.

Claire nacisnęła na hamulec i dżip z piskiem opon zatrzymał się przy garażu. Nadal cała się trzęsła. Wpatrywała się w lewą dłoń bez pierścionka i łzy cisnęły się do jej oczu. Ostatnie trzy godziny jeździła po okolicy bez celu, unikając miejsc, w których Harley mógłby jej szukać. Nie chciała wracać do domu z obawy, że zadzwoni. Potrzebna jej była przestrzeń, żeby przemyśleć na nowo swoje życie.

Odkąd wyjechała z przystani, chmury, które od rana straszyły burzą, już spełniły swoją groźbę. Wiatr wyginał gałęzie drzew nad głową, zapraszając je do szalonego tańca. Deszcz lał się z nieba, płynął strugami po szybie samochodu i bębnił o ziemię. Woda powoli wypełniała koleiny w asfalcie, a stary dom, który uwielbiała, wyglądał ponuro i złowieszczo.

W domu nie było nikogo. Brakowało camaro Mirandy, a Dutch ostatnio większość wieczorów spędzał w Portland – spotykał się z architektami, prawnikami, rachmistrzami w sprawie rozbudowy Stone Illahee. Tym razem Dominique pojechała wraz z nim, choć Claire nie miała pojęcia dlaczego. Wydawało jej się, że z końcem lata rodzice coraz bardziej się od siebie oddalają.

Dominique nigdy nie należała do osób, które cierpią po cichu. Odkąd Claire sięgała pamięcią, matka narzekała na „tę zabitą dechami dziurę, gdzie diabeł mówi dobranoc”.

Tessy prawdopodobnie również nie było. Dokąd poszła? Z kim? Claire nie miała pojęcia. Nigdy nie miały z siostrą wspólnego języka, a tego lata ich wzajemne stosunki jeszcze się pogorszyły. Tessa przypominała beczkę prochu, która może w każdej chwili eksplodować. Claire była drażliwa i nastawiona zaczepnie, bo wciąż musiała się tłumaczyć z tego, że chodzi z Harleyem.

Już nie. Może teraz będzie się mogła pogodzić z Tessą.

Miranda była jedyną osobą w rodzinie, na którą Claire mogła liczyć.

Wyjęła kluczyki ze stacyjki, postawiła kołnierz, wyskoczyła z dżipa. Poprzez plusk wody w kałużach i rynnach usłyszała pomruk silnika o dużej mocy. Wśród drzew migotały światła. Serce jej się ścisnęło. Harley! Wytrzeźwiał i teraz ją ściga!

Nie miała siły od nowa go przekonywać.

A jednak stała nieruchomo, jak łania schwytana w smugę światła. Samochód mijał już ostatni zakręt. Claire zbierała siły, by wytrwać w postanowieniu i ostatecznie przekonać Harleya, że najlepiej będzie, jeśli ze sobą zerwą. Miała nadzieję, że znajdzie sposób, by w to uwierzył.

Na parking zajechał samochód Mirandy. Claire o mało nie krzyknęła. Zatrzymał się nie dalej niż trzy metry przed nią.

– Wsiadaj! – Krzyknęła Miranda przez otwarte okno zdesperowanym głosem. – Już!

– Co…

– Nie kłóć się, Claire. Nie ma na to czasu. Szybko. Wsiadaj do tego przeklętego samochodu! – W głosie Randy słychać było wściekłość. Claire nie śmiała protestować, otworzyła drzwiczki i zobaczyła pokaleczoną Tessę na przednim siedzeniu. Była trupio blada, miała nieprzytomne oczy, zgrzytała zębami. Miranda wyglądała nie lepiej. Jej ciemne włosy były potargane, odzież poszarpana, spojrzenie twarde. Coś w rodzaju strachu wykrzywiało kąciki jej ust. Wyglądała tak, jakby ścigało ją jakieś zło, a ona musiała uciekać, żeby uratować ze śmiertelnej opresji siebie i Tessę.

– Randa, co…

– Wsiadaj, do cholery!

Claire z bijącym sercem wsunęła się na tylne siedzenie.

– Co tu się dzieje?

– Zamknij drzwi! – zażądała Miranda, a Tessa wykonała rozkaz, jakby była robotem sterowanym przez najstarszą siostrę.

Kręcąc kierownicą, Miranda nacisnęła na pedał gazu i błyskawicznie wyjechała z podjazdu. Drzewa, niby mroczni wartownicy strzegący srebrnych wód jeziora, pędziły obok nich.

Serce Claire waliło jak młotem, dłonie zaczęły się pocić.

– Czy ktoś mógłby mnie łaskawie poinformować, co się stało?

– Widziałaś się z Harleyem dziś wieczorem? – spytała Miranda.

Samochód właśnie brał zakręt i tylne koło uderzyło w błotnistą kałużę. Przez chwilę obracało się w miejscu, zanim znów wydostało się na śliski asfalt.

– Tak.

– Na przystani?

– Tak. Tak. Co to? Sto pytań do…?

Prawie nie zwalniając, Miranda skręciła na północ, w polną drogę okalającą jezioro. Nieświadomie zbliżała się domu Kane’a. Claire ogarniała panika. Tchu jej zabrakło. Co się stało? Dlaczego Miranda i Tessa wyglądają, jakby zobaczyły spełniającą się Apokalipę? Tessa zaczęła cicho szlochać na przednim siedzeniu.

– Kiedy go widziałaś? – zapytała Miranda.

– Harleya? – Claire musiała sobie przypomnieć, o czym była mowa. – Widziałam go… no… o dziesiątej trzydzieści. Dlaczego? Na litość boską, Randa, powiedz mi wreszcie…

Minął ich samochód policyjny, pędzący w przeciwnym kierunku i błyskający czerwono-biało-niebieskimi światłami.

– Cholera! – warknęła Miranda i zjechała na żwirowe wyboiste pobocze.

– Mirando…

– Za chwilę, dobrze? Teraz musimy się wygrzebać z tego bagna.

– Z jakiego bagna? – Claire omal nie krzyknęła, a Miranda ostro nacisnęła na hamulec. Camaro ledwie wyminął słup telefoniczny. Krzewy ocierały się o prawą stronę samochodu.

– Wysiadać. – Miranda zostawiła w nim włączony silnik, ale zgasiła światła.

– Co? Dopiero co wsiadłam.

Miranda już otwierała drzwi samochodu i wdepnęła stopą w błoto. Claire, chcąc nie chcąc, poszła w jej ślady. Serce jej waliło. Światła w samochodzie na kilka sekund się zapaliły i Claire zauważyła czerwone plamy krwi na spódnicy Mirandy.

Krew? Skurcz żołądka. Krew? Ale skąd? Dlaczego? Gardło jej się ścisnęło. Nie śmiała oddychać. Była zdezorientowana. Coś jej mówiło, że jej życie oraz życie tych, których kocha, na zawsze się zmieniło. Na gorsze. Zerknęła na Tessę. Dziewczyna siedziała skulona przy drzwiach, rękami obejmując kolana. Łzy spływały jej po policzkach razem z tuszem do rzęs. Claire uświadomiła sobie, że zostały schwytane w jakąś diabelską sieć.

– Nie mamy zbyt wiele czasu, więc słuchaj bez gadania – oświadczyła Miranda. Chwyciła Claire za ramię, tak mocno wbijając napięte palce w ciało, że dziewczyna o mało nie krzyknęła. Starsza siostra miała groźną minę, zaciśnięte zęby, spojrzenie szalone. Deszcz wciąż zacinał i jej włosy ociekały wodą. Claire również czuła mokrą strugę na karku. – Harley nie żyje.

– Co… – Głos uwiązł Claire w gardle i kolana się pod nią ugięły, ale Miranda zdążyła ją podtrzymać. Oparła Claire o zderzak i nie pozwoliła jej się osunąć. – Co? Nie!

– Zginął dziś wieczorem na przystani.

– Randa…

– To prawda, Claire.

– Ale…

– Nie żyje!

– Nie… – Znów nogi odmówiły Claire posłuszeństwa i tym razem osunęła się na ziemię, choć Miranda ją wciąż podtrzymywała.

– Nie znam… szczegółów, ale… – głos jej się łamał -…znaleziono go w zatoce mniej więcej godzinę temu, woda go unosiła.

– Nie! Boże, nie! – Claire trzęsła się, wszystko w niej drżało. Usiłowała sobie wytłumaczyć, że to tylko sen, przerażający koszmar. Wkrótce się obudzi i wszystko będzie w porządku.

– To prawda.

– Ale dopiero co go widziałam… – Zaprzeczenie było jej jedyną deską ratunku. Trzymała się go jak tonący brzytwy. Miranda kłamie. Na pewno. Ale dlaczego? Może ktoś ją po prostu wprowadził w błąd. Tak. To pomyłka, przerażająca, obrzydliwa pomyłka. – Po prostu… Po prostu to wymyśliłaś.

– Och, Claire, po co?

– Nie wiem, ale to nieprawda! To nie może być prawda. Ktoś ci głupot naopowiadał. I to wszystko.

Miranda wydała jęk bólu.

– Tak mi przykro. Wiem, jak go kochałaś.

Kamyki słów wpadły do jej mózgu i odbijały się jak żabki puszczane na wodzie. Kręciła głową.

– Mylisz się, Rando. Harleyowi nic nie jest. Po prostu się upił.

– On nie żyje, Claire. Nie żyje. Zginął kilka godzin temu. Utopił się w zatoce.

– Nie…

Miranda potrząsnęła siostrą tak silnie, że zadzwoniły jej zęby.

– Do cholery, słuchasz mnie czy nie?!

Poraziło ją. Poczuła nad sobą fale oceanu, ciągnące ją w głąb. Powietrza! Nieprzytomnie kręciła głową. Wreszcie Randa chwyciła ją obiema rękami za twarz i zmusiła do spojrzenia w jej cierpiące oczy. Maryjo, święty Józefie, Jezu, to prawda!

Przeraźliwe zawodzenie Claire zagłuszyło wycie wiatru. Zacisnęła pięść i zaczęła nią bić w błoto, ochlapując ubranie i twarz.

– Ale przecież byłam z nim nie dalej niż trzy godziny temu!

– Wiem, strażnik cię widział.

– Harley, och, proszę, nie… – Żal i poczucie winy ścisnęły jej serce. Czemu się z nim spotkała? Czemu weszła z nim na łódkę? Gdyby go nie zostawiła, mógłby jeszcze żyć. To z jej winy zginął. To jej wina!

– Nie wiedzą, czy to był wypadek, morderstwo czy samobójstwo – mówiła Randa. Jej głos wydawał się odległy, choć była tak blisko, że Claire czuła jej ciepły oddech. – Problem w tym, że wszystkie będziemy przesłuchiwane, zwłaszcza ty, bo byłaś z nim związana i należysz do osób, które widziały go w ostatnich chwilach życia.

– To moja wina – Claire wciąż waliła pięściami w błoto.

– Nie, nawet tak nie mów. – Randa, oparta plecami o tylne koło, trzymała ją w ramionach, kołysała w błocie i głaskała po policzku jak małą dziewczynkę, która uderzyła się w głową o krawędź stołu.

– Zerwałam z nim i…

– Co zrobiłaś?

– Zerwałam zaręczyny. O Boże, to moja wina!

– Nie!

– Ale… O Harleyu! – Piersią Claire wstrząsał rozdzierający szloch. W podświadomość wżerało się poczucie winy. Miranda nie przestawała jej kołysać w ramionach. – Skąd… Skąd wiesz? Od kogo się dowiedziałaś? – spytała, choć tak naprawdę niewiele ją to obchodziło.

– Byłam w mieście i usłyszałam – odpowiedziała Miranda, najwyraźniej unikając szczegółów, a Claire była zbyt zmęczona, żeby o nie wypytywać. – Wiedziałam, że poszłaś się z nim spotkać, ale przypuszczałam, że już wróciłaś, więc pojechałam do domu. Na szosie sto jeden zobaczyłam Tessę, która próbowała złapać okazję, zabrałam ją i obie pojechałyśmy po ciebie.

– Ale dlaczego? Co ci się stało? – spytała Claire, dotykając rozerwanej bluzki. Nie chciała patrzeć na plamę na spódnicy. Krew? Czyja? Randy? Harleya? Jezu! Czyżby Randa spotkała się z Harleyem? Może przyjechała szukać siostry, zobaczyła go pijanego do nieprzytomności i… Co potem? Nie! Nie! Nie! To bez sensu. Gdyby tylko mogła cofnąć czas o kilka godzin i zmienić wydarzenia tej nocy…

– Długo by opowiadać. Nie mamy na to czasu – odparła Miranda. Głowa Claire bezwładnie opadła. – Co robiłaś po rozstaniu z Harleyem?

– Jeździłam w kółko. – Dlaczego bije od niej taki chłód?

– Kto cię widział?

– Nie wiem. Chyba nikt. – Gęsta gruda podchodziła Claire do gardła. Przyszło jej na myśl, że za chwilę zwymiotuje.

– Jesteś pewna?

– Nie wiem… – Claire szczękała zębami.

– Nie możemy się teraz o to martwić, Claire. W tej chwili musisz się wziąć w garść. Claire… – Miranda znów nią potrząsnęła, ale Claire ją odepchnęła i doczołgała się na skraj drogi, gdzie w rowie płynęła woda, a zielsko smagało ją po twarzy. Żołądek jej się skurczył i gwałtownie wyrzucił wszystko, co było w środku.

Poczuła na ramieniu dłoń Randy.

– W porządku?

– Nie!

– Ale jestem przy tobie. Dasz radę wrócić do samochodu? Musimy już jechać. Claire?

– Nie wiem… czy… dam radę… – Wytarła usta dłonią, ale obrzydliwy smak pozostał. Miała wrażenie, że fatum złapało ją w swoje sidła.

– Spróbuj. A teraz wszystkie trzy musimy szybko coś wymyślić. Trzymasz się mnie? Musimy zapewnić sobie alibi: gdzie byłyśmy, kiedy Harley zginął.

– Nie rozumiem…

– Musimy umieć wyjaśnić, gdzie byłyśmy.

– Dlaczego? – spytała, ale kiedy spojrzała Mirandzie w oczy, zrozumiała, że chodziło nie tylko o to, że Harley nie żyje, ale również o to, że Miranda jest w tarapatach, i to poważnych. Była w to jakoś zamieszana. Claire czuła, że czyjaś śmiertelnie zimna dłoń chwyta ją za gardło i zaciska się na nim.

– Więc tak. Pojechałyśmy do kina dla zmotoryzowanych w górnej części wybrzeża, żeby obejrzeć tę specjalną serię, którą tam pokazują, trzy stare filmy z Clintem Eastwoodem: Powieście go wysoko, Złoto dla zuchwałych i Brudny Harry. W czasie projekcji drugiego filmu zdecydowałyśmy się pojechać do domu i w ogóle nie obejrzałyśmy ostatniego. Zasnęłam za kierownicą, zjechałyśmy z drogi i wjechałyśmy do jeziora.

– Co? To idiotyzm. Dlaczego?

Miranda nie odpowiedziała, tylko wpatrywała się w źrenice siostry. Pomiędzy nimi przebiegł impuls zrozumienia.

– Zaufaj mi, Claire. Nie mamy wyboru. Jeśli Harley został zamordowany, a ja myślę, że tak było, to głównie na nas padnie podejrzenie. Ja również byłam dziś wieczorem na przystani.

– Słucham?

– I Tessa.

Głos Mirandy brzmiał, jakby dochodził z głębi długiego tunelu – był niewyraźny i głuchy. Ledwie docierał do mózgu Claire, a mimo to boleśnie go przenikał.

– Wszystkie będziemy wezwane na przesłuchanie, a żadna z nas nie ma alibi.

– Ale ja nie zabiłam Harleya. Ani ty tego nie zrobiłaś, ani Tessa. Czy nie możemy po prostu powiedzieć prawdy?

– Nie tym razem – powiedziała Miranda i ciężko westchnęła. – W tym wypadku prawda pogrąży przynajmniej jedną z nas i wierz mi, Taggertowie nie cofną się przed niczym, byle tylko posłać nas na szubienicę.

Claire mrugnęła, żeby strząsnąć krople deszczu z powiek.

– Nie rozumiem, dlaczego… – zaczęła, ale zamilkła. Miranda była w to uwikłana po uszy. Cokolwiek się stało, była przekonana, że to pachnie więzieniem… I potrzebuje alibi. Claire z trudem przełknęła ślinę. – Zgoda.

– Dobrze. – Miranda pomogła jej wstać i otworzyła drzwi samochodu, gdzie nieruchomo siedziała Tessa i bezmyślnie patrzyła w jeden punkt. – Usiądź na skrzyni biegów. Nie chcę, żebyś utknęła z tyłu. – Claire przycupnęła przy Tessie. Miranda uruchomiła samochód i ruszyła w stronę odległego brzegu jeziora. – Żadna z nas nigdy nie powie nikomu, nawet jedna drugiej, ani mamie, ani tacie, ani naszym najlepszym przyjaciołom, nikomu, co się naprawdę stało dziś wieczorem. Od teraz już na zawsze nasza opowieść będzie się sprowadzała do tego, że wjechałyśmy do jeziora. Claire, ty musisz mi pomóc wyciągnąć Tessę, kiedy już znajdziemy się w wodzie.

– Chyba nie chcesz naprawdę tego zrobić! – Claire była przerażona. – Będziemy tylko mówiły…

– Muszę! To ma wyglądać autentycznie, prawda? Na północy jezioro nie jest aż tak głębokie. Nic nam się nie stanie. – Skręciła na szosę.

– To szaleństwo. Ludzie topią się w wannach. A Tessa… jest półprzytomna. – Samochód nabrał szybkości. – Rando…

– Tylko obiecaj, że będziesz trzymać się tej wersji wydarzeń.

– Oszalałaś!

Za kolejnym zakrętem zza drzew błysnęło jezioro Arrowhead. Woda była ciemna i wzburzona, wiatr pienił fale.

– Randa, nie!

Camaro coraz szybciej mknął po mokrej nawierzchni, wycieraczki pracowały pełną parą, koła śpiewały.

– Słuchaj, Claire, współpracujesz ze mną czy nie? Znikły drzewa i pojawił się pas plaży.

– A Tessa? – spytała ogarnięta paniką Claire.

– Zgodziła się.

– Nie odezwała się ani słowem.

– Ona w to wchodzi!

– Dobrze, dobrze!

– Trzymajcie się! – Miranda pokręciła kierownicą. Camaro podskoczył. Koła ślizgały się na żwirze.

– Na litość boską…

Samochód podskakiwał na kamieniach, trawie i kłodach, jadąc coraz szybciej, a czarna otwarta gardziel jeziora otwierała się przed nimi.

– Boże, pomóż mi. – Miranda nacisnęła na hamulec, koła mocno się wbiły w ziemię, tworząc głębokie koleiny w piasku. Z-28 zderzył się z wodą. Potężnie. Claire uderzyła głową w dach. Krzyknęła tak głośno, że o mało jej nie popękały bębenki w uszach. Wzburzona woda podnosiła się coraz wyżej do okien i silnik zgasł.

– Dobra, a teraz pomóż Tessie!

Miranda popchnęła i otworzyła drzwi. Claire wyciągnęła rękę ponad Tessą i zdołała zrobić to samo. Woda wlewała się do środka. Claire wygramoliła się z samochodu i, kaszląc, ciągnęła ze sobą Tessę. Nagle uświadomiła sobie, że nie może zagruntować. Grzęzła w mule po łydki. Ale głowa wciąż była nad wodą.

Harleyu! O, Boże, Harleyu, wybacz mi. Ból ściskał jej serce.

– Chodźmy, no już! – Miranda oparła bezwładne ramię Tessy na własnym barku i ruszyła w stronę drogi, z trudem brnąc w ciemnej wodzie. – A teraz: jaki film oglądałyśmy?

Powieście go wysoko.

– Oraz?

Złoto dla zuchwałych. Daj spokój Tessie, Randa.

– Tess? – ponaglała Miranda. Woda sięgała im po kolana. – Tessa?

Brudny Harry – wyszeptała Tessa.

– Ale tego filmu nie oglądałyśmy. Wyszłyśmy, zanim się zaczął. Pamiętaj. Trzymaj się mnie. Nie pozwól im nas rozdzielić.

Z oddali słychać było głosy i jakiś pikap połyskujący w deszczu światłami wolno posuwał się skrajem szosy. Mężczyzna w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym biegł w ich stronę.

– Hej! – krzyknął chropowatym, przerażonym głosem. – Nic wam nie jest? Na Boga, co u licha tu się stało? Najpierw dzieciak Taggertów, a teraz to!

Więc to prawda. Claire czuła, że ma nogi z ołowiu. Zatrzymywały się inne samochody, a pierwszy mężczyzna dobiegł do nich i wziął Tessę na ręce.

– Nic wam nie jest, dziewczyny? Czy ktoś jeszcze był w tym samochodzie?

– Tylko my – odpowiedziała Miranda. – Wszystko… w porządku.

– Jesteście pewne? – Skinął głową w kierunku Tessy, która poczuła odór sfermentowanego piwa. – A ty?

– W porządku. Nic mi nie jest.

– Co się stało? – spytała jakaś kobieta. Coraz więcej samochodów zbierało się wokół pikapa. – Jezu! Czyżby ktoś wjechał do jeziora?

– Ja… musiałam chyba zasnąć za kierownicą – odezwała się Miranda, szczękając zębami.

– Boże drogi! – jęknęła kobieta. – Cóż, trzeba was ogrzać. George, George! Przynieś te koce z bagażnika. Dziewczyny przeziębią się na śmierć.

Odrętwiała Claire dała się poprowadzić w stronę kilku pojazdów byle jak zaparkowanych na skraju szosy.

– Patrz pan! – odezwał się starszy mężczyzna.

– Mają szczęście, że przeżyły – powiedziała jakaś kobieta, której sylwetka migała czernią w ostrym świetle reflektorów.

– Właśnie. Nie tak jak ten młody Taggert.

Kolana się ugięły pod Claire, ale ktoś ją podtrzymał, postawił na nogi i poprowadził. Trzęsła się jak galareta.

– Czy ktoś zadzwonił po pogotowie?

– Nie załamujcie się, dziewczyny – zaśpiewał łagodny męski głos. – Wszystko będzie dobrze.

Claire rozpoznała ten głos. Nie pamiętała nazwiska tego człowieka, ale wiedziała, że obsługiwał stację benzynową, w której tankowała paliwo.

– Czy któraś z was jest poważnie ranna? Nie mogła wydobyć z siebie głosu.

– Chyba nie – znów odezwała się Miranda, jak zawsze odpowiedzialna za wszystko.

Claire zdołała skinąć głową w stronę Tessy, która tylko szepnęła:

Brudny Harry.

To nie tak. Zupełnie nie tak.

– Co powiedziała? – spytała kobieta.

– Coś jak „brudny” albo coś w tym rodzaju.

– Prawdopodobnie wszystkie są w szoku.

Claire mrugnęła, żeby strącić krople deszczu z powiek. Drżała z zimna. Mokre brudne ubrania przylgnęły do jej skóry.

– George, na litość boską, przynieś wreszcie te koce z bagażnika!

Gdzieś niedaleko, prawdopodobnie w którymś z zaparkowanych samochodów, jakiś mały chłopczyk tak płakał, że aż dostał czkawki. Z tyłu pikapa przeraźliwie zaszczekał pies.

– Cicho, Roscoe! Pies się uciszył.

– Słuchajcie… – szepnęła jakaś kobieta na tyle głośno, żeby wszyscy słyszeli. – Czy to nie są córki Hollanda?

– Ktoś powinien zadzwonić do ich rodziców.

– Ludzie szeryfa już tu jadą.

– O Jezu, jak im się udało wylądować w jeziorze? Miały szczęście, że to się przydarzyło w tym miejscu. Gdzie indziej roztrzaskałyby się o drzewo.

Jedna z kobiet podprowadziła Tessę do swojego oldsmobile’a.

– Wsiadajcie, dziewczyny. I nie martwcie się, że pobrudzicie tapicerkę, to plastik. Zawsze można go umyć. Cały czas wożę swoje psy. Ale musicie się ogrzać.

Otworzyła drzwi i Claire weszła do środka, a za nią Tessa i Miranda. Siedziały skulone, przytulone do siebie, okryte kocami. Właścicielka samochodu, kobieta o kościstej twarzy i rzadkich zębach, podała Claire kubek kawy z termosu. Inni dobrzy samarytanie dali Mirandzie i Tessie parujące kubeczki. Dziewczyny ściskały je lodowatymi rękami.

Jasne smugi z latarek wpadały w deszczową przepaść. Mężczyźni zaczęli szukać samochodu.

– Czy ktoś zadzwonił po pomoc drogową?

Szyby samochodu zaparowały od kawy i oddechów. Claire dziękowała Bogu, że wreszcie mogą się skryć za tą delikatną wilgotną zasłonką przed oczami ciekawskich gapiów.

Syrena wyła pośród nocy. Czerwone, białe i niebieskie światła przebijały mrok. Claire podskoczyła i rozlała kawę na indiański pled, którym była otulona.

Zerknęła na Mirandę i zamarła, bo starsza siostra wyglądała na przestraszoną. Jej twarz koloru kredy była ochlapana błotem, włosy zwisały w strąkach ociekających wodą. Spojrzała Claire w oczy i z trudem przełknęła ślinę.

– Pamiętaj – powiedziała, gdy radiowóz był już na miejscu. Dwóch zastępców szeryfa wysiadło z samochodu. Zza zamglonych okien widać było ich sylwetki. Jeden stanął na skraju drogi i za pomocą latarki kierował ruchem, zabraniając zatrzymywania się.

Przerwał tę pracę i przez kilka sekund rozmawiał z kimś z tłumu, zadając pytania, których Claire prawie nie słyszała. Otworzył tylne drzwi samochodu i zapalił światła wewnętrzne. Był wysoki i potężny, ubrany w jakiś strój przeciwdeszczowy. Z twardego ronda kapelusza lały się strugi deszczu.

– Cześć, dziewczyny. Nazywam się Hancock i jestem zastępcą szeryfa. Po pierwsze, chciałbym wiedzieć, czy któraś z was jest poważnie ranna. Ambulans już jest w drodze. Po drugie, muszę ustalić, co się stało, i zanotować to w raporcie. – Obdarzył je uspokajającym uśmiechem, który śmiertelnie przeraził Claire. Zbierała siły na swoją pierwszą konfrontację z prawem.

– To moja wina – oświadczyła Miranda, patrząc Hancockowi w oczy. – Straciłam… kontrolę nad samochodem. Podejrzewam, że po prostu zasnęłam za kierownicą.

– Czy ktoś jest ranny? Claire pokręciła głową.

– Chyba nie.

– A co z tobą, dziecko? – Oficer wpatrywał się w Tessę. Podniosła wzrok i zatrzęsła się.

Brudny Harry.

– Słucham? – spytał, ściągając brwi.

– Byłyśmy w plenerowym kinie – wtrąciła Miranda. – Brudny Harry to film, którego nie obejrzałyśmy, ponieważ postanowiłyśmy przed burzą wrócić do domu.

– Och… – Podrapał się po brodzie i spojrzał w niebo. – Niezbyt ładny wieczór na seans pod gołym niebem.

– Tak… Rzeczywiście, to był błąd… Postukał latarką o drzwi samochodu.

– Cóż, resztę mi opowiecie, jak już się dowiemy, czy nie potrzebujecie pomocy lekarza. Zadzwoniłem po pogotowie i pomoc drogową.

– Nie potrzebujemy szpitala – protestowała Miranda. – Czujemy się dobrze.

– Poczekamy na diagnozę lekarską. – Zawyła kolejna syrena i kubek kawy wyślizgnął się z rąk Claire. Nieważne. Nic już się nie liczyło. Harley nie żył, a ona siedziała w kałuży wody na tylnym siedzeniu samochodu należącego do obcej osoby. Była zbyt zmęczona, żeby myśleć, i tak osłabiona, że nie miała siły zastanawiać się na tym, co się zdarzyło naprawdę i dlaczego Miranda upierała się, żeby kłamały. Jednak patrząc na przerażoną twarz starszej siostry i szok zastygły na twarzy młodszej, Claire pomyślała, że dla nich gotowa jest kłamać jak z nut. Nie miała już na świecie nikogo prócz sióstr.

A Kane?

Jutro wyjeżdża do wojska.

Usłyszała stąpanie ciężkich butów. Kroki na żwirze odbijały się echem w jej głowie. Gdyby mogła się teraz zobaczyć z Kane’em, porozmawiać z nim, objąć go… Łzy zaczęły spływać po jej policzkach. Wychodziła z samochodu, podążając za siostrami, prowadzono je przez tłum gapiów wytrzeszczających oczy… Kiedy lekarze zaczęli je badać, przyjechali dalsi policjanci.

Do świadomości Claire ledwie docierało to, co się wokół dzieje, ktoś chyba rozwijał żółtą taśmę wokół miejsca, w którym się znajdowały, z oddali widać było ogromną ciężarówkę pomocy drogowej, jednak w tym całym zamieszaniu słyszała monotonne dudnienie motocykla.

Obróciła się w stronę drogi, ale samotny cyklista na wielkiej maszynie przemknął obok, tylko odrobinę zwalniając. Mundurowy pomachał ręką, nakazując mu jechać dalej.

Czy to był Kane? Claire mięła w rękach mokry koc.

– Co za noc – powiedział jeden policjant do drugiego. – Najpierw ten młody Taggert, a teraz to!

Claire drgnęła i ocknęła się z marzeń o Kanie.

Harley nie żyje i ona jest w pewnym stopniu za to odpowiedzialna. Bez względu na to, co się stało, gdy zeszła z żaglówki, przyczyną było jej zerwanie z Harleyem. Słodki, kochany Harley może nie był miłością jej życia, jak wcześniej myślała, ale z pewnością nie zasługiwał na to, by umrzeć.

Claire nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok i rzucała na łóżku, odganiając migające na przemian obrazy Harleya i Kane’a. Albo płakała, albo leżała bezwładnie, patrząc na zegar i wsłuchując się w skrzypienie starego drewna podczas burzy. Jakaś gałąź uderzała o szyby, a deszcz hałaśliwie pluskał w rynnach. Dopiero tuż przed świtem nagle ustał.

Mimo to wciąż nie spała. Magnetowid jej mózgu po raz kolejny samoistnie odtwarzał kilka ostatnich godzin jej życia.

Lekarz zbadał siostry Holland, podwładni szeryfa i detektywi je przesłuchali i wszystkie trzy zostały oddane w ręce rodziców, których wezwano z Portland do Chinook. Dominique, cała we łzach, nadskakiwała córkom, a Dutch obiecał, że im zapewni najlepszego adwokata na Zachodnim Wybrzeżu. Nikt z nim nie wygra, nawet przeklęty Neal Taggert. Powiedział dziewczynom, że im wierzy. Stwierdził, że oczywiście żadna z nich nie zabiła młodego Taggerta, ale w jego słowach zabrakło pewności i ciepła. Śmierć Harleya stanowiła po prostu kolejny kłopot w jego pogmatwanym życiu.

Claire skuliła się na tylnym siedzeniu limuzyny ojca. Zauważyła jego surowe, bezlitosne spojrzenie we wstecznym lusterku i nagle uświadomiła sobie, że przedmiotem jego troski nie była śmierć młodego człowieka, ale obawą o skandal, który wybuchnie wokół córek Hollanda. Bał się tylko o to, co mogą sobie pomyśleć udziałowcy Stone Illahee i innych holdingów.

Piękna twarz Harleya mignęła jej przed oczami, a w uszach zabrzmiały rozpaczliwe błagania o niezrywanie zaręczyn.

Nie mogę cię stracić. Oddałbym wszystko, byle tylko być z tobą. Wszystko. Ale błagam, Claire… Nie mów, że to koniec.

Łzy jak groch spływały po jej policzkach.

– Harley – wymknęło się z jej ust. Nigdy nie chciała zrobić mu krzywdy. I oto już nie żył. Zgodnie z tym, co usłyszała w biurze szeryfa, znaleziono go, jak unosił się na wodzie z twarzą w dół. Może to było samobójstwa albo wypadek?

Samobójstwo? Dobry Boże! Miała nadzieję, że jednak nie. Morderstwo? Kto mógł go nienawidzić to tego stopnia?

Spódnica Mirandy była poplamiona krwią. Tessa wyglądała jak katatoniczka. Obie były tego wieczoru w zatoce i potrzebowały alibi. O Harleyu, co ja narobiłam!

Zacisnęła powieki i usiłowała usunąć sprzed oczu jego wizerunek. Nie mogła przez całe życie zmagać się z poczuciem winy dlatego, że zginął w tę noc, kiedy zerwała zaręczyny. Jednak w głębi duszy wiedziała, że czarna chmura niepewności będzie ją ścigać aż do śmierci.

Podciągnęła się na siedzeniu i zakryła twarz rękoma. Ale to nie pomogło. Teraz oczami wyobraźni dostrzegła Kane’a – wysokiego i przystojnego mężczyznę w wytartych dżinsach i skórzanej kurtce.

Z tobą chcę robić wszystko i wszędzie. Chcę cię całować, pieścić i spać z tobą aż do rana. Chciałbym dotykać językiem twojej nagiej skóry, aż zaczniesz drżeć z pożądania. Ale nade wszystko w świecie chciałbym zanurzyć się w ciebie i kochać się z tobą aż po kres moich dni… I uwierz mi, że nigdy, przenigdy nie traktowałbym cię tak jak ten pacan Taggert.

Nie mogła tego znieść ani minuty dłużej. Odkryła się i zdjęła koszulę nocną. Po cichu chwyciła dżinsy, które wisiały na krawędzi łóżka, i podniosła z podłogi wymiętą bluzę. Włożyła czyste skarpetki. Z butami w spoconych dłoniach przeszła obok szczelnie zamkniętego pokoju Tessy. Z pokoju Mirandy przez lekko uchylone drzwi światło lampki nocnej padało na wydeptany dywan w korytarzu. Claire zwolniła i zajrzała do środka. Miranda siedziała w koszuli nocnej na parapecie, ramionami obejmując podkulone kolana i nieprzytomnym wzrokiem wpatrywała się w jezioro. Z jej oczu można było wyczytać tak głęboki smutek, jakiego nigdy przedtem Claire u niej nie widziała.

Cicho weszła do pokoju.

Miranda spojrzała w jej stronę.

– Co ty wyprawiasz?

– Wybieram się na przejażdżkę.

– Jeszcze ciemno.

– Wiem, ale niedługo zacznie świtać – szepnęła Claire. – Nie mogę spać. Dłużej nie wytrzymam w łóżku. – Nagle poczuła się nieswojo w tym ponurym, mrocznym pokoju z sosnowymi ścianami i półkami po brzegi wypełnionymi książkami. – Co ci się stało wczoraj wieczorem? – wykrztusiła w końcu, podeszła do okna i przysiadła na drugim końcu parapetu.

Miranda usiłowała się uśmiechnąć. Była blada i miała niebieskie cienie pod zapadniętymi oczami.

– Dorosłam.

– Co chcesz przez to powiedzieć.

– Nie chcesz tego wiedzieć. – Znów wyjrzała przez okno. – A ja nie chcę nikomu o tym mówić.

– Widziałam… krew na twojej spódnicy.

Randa pokiwała głową i przesunęła palcami po krawędzi otwartego okna.

– Wiem.

– To była twoja krew?

– Moja? – Zadrżała. – Częściowo tak.

– O Boże… Randa, nie powiesz mi, co się stało?

Miranda przeszyła siostrę surowym spojrzeniem. Wyglądała staro jak nigdy przedtem.

– Nie, Claire – odparła stanowczo. – Nie powiem o tym nikomu. Pamiętaj, że mam osiemnaście lat. Jestem pełnoletnia i mam prawo samodzielnie podejmować decyzje.

Jesteś także pełnoletnia w obliczu prawa stanu Oregon. Jeśli popełnisz jakieś przestępstwo, to wsadzą cię do więzienia, a nie do poprawczaka. Claire nie wypowiedziała tych słów. Nie musiała.

– Tylko pamiętaj o naszym pakcie. Trzymaj się tej opowieści. Wszystko się jakoś ułoży.

Puste słowa. Jednak Claire nie miała siły się spierać. Przeszła obok pokoju rodziców, skąd dobiegało głośne chrapanie i tykanie zabytkowego zegara Dominique.

Ukradkiem jak kot, który poluje na ptaka, przemknęła po schodach na dół, a potem wyszła przez kuchnię. Po raz pierwszy od śmierci Jacka dziękowała Bogu za to, że nie ma Ruby, która czasem pojawiała się w pracy już o piątej nad ranem.

Dopiero zaczęło świtać. Budził się rześki poranek. Kałuże i połamane gałęzie jeszcze przypominały o wczorajszej burzy, ale powietrze było czyste, a mgła znad jeziora powoli zaczynała się podnosić.

Claire weszła do stajni, zarzuciła uzdę na głowę zaskoczonego Marty’ego i przez kilka ogrodzonych wybiegów wyprowadziła go na otwartą przestrzeń. Ledwie przekroczyła ostatnie wrota, wskoczyła z rozpędu na nieosiodłany grzbiet konia.

Marty odrobinę odskoczył na bok, ale kiedy już siedziała na nim, kolanami ugniatając mu żebra, odpowiedział susami i pogalopował znajomym szlakiem, rozchlapując kałuże i przeskakując przez powalone kłody.

Strzeliste drzewa starego lasu rozłożyły koronkowe gałęzie ponad ścieżką, przepuszczając na dół niewiele bladego światła świtu.

– Dalej, rusz się – zachęcała konia. Od głazu koloru gliny szlak wiódł coraz wyżej, aż do grzbietu wzgórza, świętego, nawiedzanego przez duchy Indian miejsca, gdzie wtedy koczował Kane.

Nerwowo oblizała usta. Koń właśnie mijał zakręt, podejrzliwie rozglądając się wśród nieruchomych ciemnych drzew.

Serce wybijało rytm wyczekiwania. Dotarła do polany i tam go zobaczyła. Opierał się o pokryty mchem i grzybami pień drzewa. Brodę i policzki miał pociemniałe od zarostu, włosy potargane. Skórzana kurtka była wymięta, levisy przetarte i wyblakłe. Pomiędzy palcami tlił się papieros.

Łzy ulgi parzyły ją w oczy. Koń zwolnił.

Nad dogasającym ogniskiem wiła się smużka dymu. Pomiędzy dwoma drzewami rozwieszona była brezentowa płachta osłaniająca motocykl i posłanie.

– Szukasz mnie? – Cienkie wargi prawie się nie poruszały, a zamglone oczy kolorem przypominały starą whisky, którą pamiętała. Serce w niej zamarło.

– Tak.

– Tak też pomyślałem. Dlatego tu jestem. – Wrzucił papierosa do ogniska i ruszył w jej stronę. Zeszła z konia, podbiegła przez wyboje i rzuciła mu się w ramiona. Łzy spływały jej po policzkach. Chciała po prostu trwać tak w jego objęciach aż do końca świata, nic więcej.

Otoczył ją ramionami, tuląc w ciepłym niebie, bez słów przyrzekając, że wszystko będzie dobrze.

– Słyszałem o Taggercie.

Wydała krótki krzyk bólu i świat znów się zachwiał w posadach.

– O Kane, to moja wina. Zamarł.

– Twoja?

– Zerwałam zaręczyny. Zwróciłam mu pierścionek – szlochała, a słowa płynęły z jej ust jak woda, gdy przerwie tamy. – Na przystani. Pił na żaglówce, a… ja go zostawiłam.

– Sza. – Pocałował ją w czubek głowy i otoczyła ją pokrzepiającą mgiełka zapachów dymu, skóry i piżma. – To nie twoja wina.

– Ale byłam zdenerwowana i… i… poprosiłam strażnika nocnej zmiany, żeby miał na niego oko… ale…

– Ale nic. – Wziął ją za rękę, zaprowadził do namiotu i posadził pod wilgotnym brezentem na suchej ziemi. Nadal ją otaczał ramionami, podtrzymywał. – Wszystko będzie dobrze.

– Jakim cudem? On nie żyje, Kane. Nie żyje! – Z jej gardła dobył się gwałtowny szloch. Omdlałymi pięściami młóciła jego klatkę piersiową.

– A ty żyjesz. Skończ z tym samobiczowaniem, księżniczko.

– Nie nazywaj mnie…

– Już dobrze. Nie poddawaj się. Jestem tu, Claire. Wiedziałaś, że będę tu na ciebie czekał, prawda?

Oczywiście, że tak. Dlatego tu przyjechała. Poczucie winy smagało jej nagą duszę.

– Po prostu… za mało go kochałam. – Głośno pociągała nosem. Odchyliła głowę, żeby spojrzeć Kane’owi w oczy. – Przez ciebie.

– To nie twoja wina. – Spojrzał na jej usta. Wiedziała, że jej usta są opuchnięte, oczy mokre i czerwone, a policzki w czerwone plamy. – Nie zrobiłaś nic złego, Claire. Absolutnie nic. – Wpatrywał się w nią, znowu mocno przytulił i przywarł wargami do jej warg. Nie był już tak delikatny, całował ją namiętnie i płomiennie. Twarde, niecierpliwe usta domagały się wciąż więcej i więcej. Ściskał ją tak mocno, że ledwie mogła oddychać i myśleć. Ból z wolna ustępował miejsca pożądaniu, które w niej pulsowało. Jego język wcisnął się pomiędzy wargi. Odrzuciła na bok skrupuły i ciałem i duszą otwarła się dla niego świadoma, że niedługo wyjedzie.

Coś jej w głębi mózgu mówiło, że popełnia błąd, całując się z nim, że jest zbyt rozbita emocjonalnie, żeby podejmować właściwe decyzje, ale jego ciepło dodawało jej otuchy. Stwardniałe od pracy ręce pieściły ją, coraz bardziej rozbudzając.

Włożył dłoń pod bluzę i gładził jej plecy, w jej krwi buszowało pożądanie silniejsze niż smutek i wyrzuty sumienia, które skryły się tuż pod powierzchnią świadomości.

Jęknął, gdy odkrył, że nie ma na sobie biustonosza, a jego palce przesunęły się na jej piersi i pieściły je na przemian. Leżeli razem na śpiworze, ich nogi się przeplatały, a przez dżins i miękką bawełnę twarda wypukłość jego rozporka uciskała jej łono.

Zdjął z niej bluzę i wpatrywał się w jej piersi. Podniósł wzrok. Jego oczy płonęły pożądaniem, skroń pulsowała.

– Jesteś piękniejsza niż… niż… – Stulił jej piersi i kciukami potarł brodawki. Płomienna, dzika namiętność wzburzyła jej krew. Jęknęła, kiedy ją pocałował w usta. Przesunął się niżej, językiem zataczając kółka w zagłębieniu szyi, na napiętej skórze mostka. W końcu odnalazł jedną z piersi i delikatnie zaczął ją przygryzać.

– Kane – krzyknęła, wyginając się w łuk. Jego twarde, wygłodniałe palce chwyciły jej pośladki. – Kane…

Drzewa zaczęły wirować nad jej głową. Wilgotny żar falował w najbardziej intymnym miejscu jej kobiecości. Jego twarz była szorstka, język mokry, dłonie stanowcze. Rozchylił jej uda. Naprężony rozporek wpijał się w jej ciało. Wzbierało w niej pożądanie, pragnęła go aż do bólu.

Tak nie można! Przecież go nie kochasz. Nawet go nie znasz. Pomyśl, Claire, on cię wykorzystuje! – krzyczał głos rozsądku dobiegający z odległych zakątków mózgu. Ale go nie słuchała. Porywał ją rwący prąd namiętności. Podniosła ręce i zdjęła z niego kurtkę, a potem zaczęła zdejmować podkoszulek.

Ściągnął przez głowę znoszoną bawełnę. Jaskrawe promienie słońca rozjaśniły już wschodni grzbiet gór. Patrzyła, jak mocne mięśnie klatki piersiowej wyginają się pod jej dotykiem.

– Igrasz z ogniem, kochanie – ostrzegł, ale ona dalej patrzyła zafascynowana, jak drżał, gdy jej palec pieścił jego płaską brodawkę. – Claire… nie przestawaj… Nie mogę… – mówił ochryple. – Wiesz, czym dla mnie jesteś?

– Czym?

– Wszystkim – wyznał, a wprawne ręce zsunęły jej spodnie z bioder.

– Claire… – Całował jej brzuch, ciepłym, wilgotnym oddechem pieszcząc pępek. – Claire, powiedz mi… jeśli tego nie chcesz.

– Pragnę cię.

– Będziesz tego później żałować.

– Nie… – Chce ją odrzucić? – Potrzebuję cię. Wydał z siebie jęk.

– Jesteś pewna?

– Tak… O Boże, tak.

Zachłanne palce wślizgnęły się do majtek, odsunęły miękką bawełnę i delikatnie dotknęły niedostępnej kobiecej strefy, teraz zroszonej pożądaniem.

Powtarzała szeptem jego imię, gdy zsuwał z niej bieliznę, całując uda, liżąc kolana, rozchylając jej nogi tak wolno, że prawie umierała z pragnienia.

Oddechem muskał jej loczki pod brzuchem. Pragnienie rozsadzało ją na strzępy. Oddała się we władanie pierwotnemu instynktowi, nad którym już nie panowała. Krew się w niej gotowała, pot ją oblewał.

– Proszę – krzyknęła. Otwierał ją jak najcenniejszy prezent i całował tak głęboko, że łzy stanęły jej w oczach.

– Zawsze cię pragnąłem – wyznał, a jego słowa zagłuszał szum fal uderzających o skały na dole i bicie jej serca.

Zdjął dżinsy. Wiła się pod jego pieszczotami, niecierpliwie uniosła biodra.

– Kane… Och! Oo… Oooo…

Położył jej kolana na swoich barkach i dotknął jej głębi. Świat się zatrząsł w posadach, drzewa ponad ich głowami zachwiały się, a jej dusza wystrzeliła pod niebiosa.

– Taka dziewczyna! – wyszeptał. Twarz miał napiętą, już nie panował nad sobą. – Poddaj się cała. – Posłuchała go. Dała się ponieść rwącej rzece pragnień. Zwijała się i pojękiwała, gdy rękami i językiem dawał jej przyjemność. Kiedy wreszcie zabrakło jej tchu, a nagie ciało ociekało potem, podciągnął się wyżej.

– Cze… czego chcesz? – spytała zdyszana.

– Tylko ciebie, Claire. Tylko ciebie w życiu pragnąłem. – Silnym pchnięciem wbił się głęboko w jej ciało i chociaż była pewna, że szczyt ma już za sobą, serce biło jej coraz szybciej, a piersi nabrzmiały. Łatwo wpadła w rytm jego ruchów i falowała wraz z nim, wpijając paznokcie w jego ramiona i oplatając go udami.

– Claire, Claire, Claire… – krzyczał, wpatrując się w nią. Zastygł w bezruchu.

Jej ciało zakleszczyło się na nim i była pewna, że niebo zderzyło się z ziemią, kiedy splotły się ich ciała. Trysnęła lawa.

– Kochaj mnie – wyszeptał, opadając na nią i ciężarem ciała przygniatając jej piersi. – Dziś mnie kochaj.

– Bo wieczorem wyjedziesz.

Nie odpowiedział, tylko przewrócił się na plecy, a potem złożył głowę pomiędzy jej piersiami.

Została z nim prawie do południa, kochali się w pełnym słońcu, rozmawiali szeptem w tym świętym lesie, zapomniała o żalu po śmierci Harleya, ale ani na chwilę nie opuszczała jej bolesna pewność, że widzi Kane’a po raz ostatni.

Загрузка...