Rozdział czwarty

W dzień poprzedzający Wigilię Ben zjadł wczesne śniadanie i wsiadł do samochodu. Celowo wybrał drogę, która nie prowadziła obok przychodni weterynaryjnej. Powiedział sobie, że zrobił wszystko, czego Dawn mogłaby oczekiwać, i teraz nie chce mieć już nic wspólnego z tą sprawą. Nadszedł czas, aby obejrzeć swoje ziemie. Był właścicielem kilku małych farm użytkowanych przez dzierżawców. Jak dotąd, nie poznał ich jeszcze.

Zaczął od Martina Craddocka. O Craddocku nie wiedział nic, poza tym co mówiły księgi. Można w nich było przeczytać, że spóźnia się on z płaceniem renty dzierżawnej. Ben pomyślał, że opłaty są zbyt wysokie, jak na niewielką powierzchnię farm, ale być może ziemia w okolicy jest niezwykle urodzajna.

Kiedy zajechał na farmę Craddocka, spostrzegł, że jego domysły nie znajdują potwierdzenia w rzeczywistości. Ziemia była kamienista i wyglądała na trudną do uprawy. W domu nikogo nie było, więc zaczął rozglądać się po pozostałych zabudowaniach. Wszystkie były w nie najlepszym stanie. Kiedy oglądał stajnię, na podwórze zajechał stary samochód. Wysypała się z niego gromadka dzieci i wraz z nimi rodzice. Mężczyzna w średnim wieku, zapewne sam Martin Craddock, śmiał się radośnie, ale nagle spoważniał, kiedy spostrzegł nieznany samochód. Ben wyszedł ze stajni i mężczyzna pośpieszył w jego kierunku.

Jego twarz była miła i szlachetna, ale było na niej widać zdenerwowanie.

– Przepraszam, że nie było mnie, kiedy pan przyjechał – powiedział Craddock do nowego właściciela dzierżawionej ziemi.

– Nie ma za co – odparł Ben. – To moja wina. Przyjechałem bez uprzedzenia.

Pomimo tego zapewnienia Craddock wyglądał na jeszcze bardziej zdenerwowanego.

– Zapewne chciałby pan wejść do środka i ogrzać się – zaproponował.

Dom był nieskazitelnie czysty, ale bardzo ubogi. Na ścianach i pod sufitem wisiały świąteczne łańcuchy domowej roboty. W rogu pokoju stała choinka, a wiszące na niej bombki dawno straciły połysk.

– Farma nie wygląda najlepiej o tej porze roku – powiedział niepewnie Craddock. – Gdybym wiedział, że pan przyjedzie, to zakrzątnąłbym się trochę.

Ben potrząsnął głową.

– Nie było takiej potrzeby. Wolę widzieć rzeczy takimi, jaki mi są naprawdę.

Miało to uspokoić Craddocków, ale wszyscy wyglądali na jeszcze bardziej zalęknionych. Co, u diabła, powiedział, że tak na niego patrzyli?

– Widzę, że byliście na świątecznych zakupach – zauważył, chcąc okazać uprzejmość.

Wymuszony ton, jakim mówił, brzmiał jak groźba. Pani Craddock zasłoniła torbę z zakupami. Mimo to dostrzegł w niej pudełka z zabawkami.

– Kupiliśmy trochę drobiazgów dla dzieci – wyjaśnił pośpiesznie dzierżawca. – Nie mają tutaj zbyt wielu rozrywek, a nadeszły święta… więc… sam pan rozumie…

– Oczywiście. – Craddock był tak zdenerwowany, że Benowi zrobiło się go żal. – Przypuszczam, że macie dużo pracy przed świętami. Nie będę przeszkadzał. Przedyskutujemy wszystko w styczniu, kiedy przyjadę tutaj z księgami. Wkrótce będzie trzeba odnowić dzierżawę, prawda?

– Tak, ale… gdyby pozwolił mi pan pokazać farmę… gdybym miał szansę…

Ben spostrzegł, że najmłodsze dziecko wpatrywało się w jego twarz z niezwykłą ciekawością. Budził w nich wstręt. A więc o to chodziło. Właśnie dlatego czuł się tutaj jak intruz. Pragnął teraz tylko jednego. Wyjść.

– Nie, dziękuję – przerwał Craddockowi. – Do widzenia.

Wyszedł pośpiesznie z domu, nieomal trzaskając drzwiami.

Dopiero kiedy przejechał kilka mil, odprężył się trochę. Nie ściskał już tak nerwowo kierownicy.

Księgi zawierały wyłącznie liczby. Trudno było ocenić na ich podstawie rzeczywistą sytuację. Po wizycie na farmie Craddocków uświadomił sobie jednak, że Squire Davis ściągał z małego poletka dużą opłatę, a nie pomagał w żaden sposób dzierżawcom. Był, być może, rumianym staruszkiem, żyjącym w zgodzie z bożonarodzeniową tradycją, ale farmerów nie obdarzał nadmierną miłością bliźniego.

Postanowił, że obniży renty dzierżawne i zaoferuje farmerom niskooprocentowane kredyty na zakup maszyn. Zatopiony w rozmyślaniach, znalazł się nagle w zupełnie obcej okolicy. Dopiero po godzinie jazdy wyboistymi wiejskimi drogami trafił na znajome miejsce. Z powrotem był w Hollowdale. Nie zamierzał jechać do domu, ale wydało mu się bezsensowne zawracać, kiedy był zaledwie o kilkadziesiąt metrów od Grange.

Przed domem stał stary samochód, z którego ktoś wynosił pudełka i wnosił je do domu. Ben rozpoznał, że jest to mężczyzna, który przyszedł po Dawn ostatniego wieczora. Podszedł do niego i wyciągnął dłoń.

– Nie mieliśmy okazji się poznać – powiedział uprzejmie. – Ostatni wieczór trudno określić mianem spotkania.

– Jestem Harry. Pracuję w przychodni weterynaryjnej razem z Dawn. Poprosiła mnie, żebym przywiózł trochę rzeczy na bal. Powiedziała, że wyraziłeś zgodę.

– To prawda. – Uważnie przyjrzał się mężczyźnie. Było w nim coś, co go raziło. Nie potrafił jednak dokładnie określić co. Twarz Harry'ego była miła, oczy szczere, a maniery bez zarzutu. Miał jednak pewną wadę. Pracował z Dawn. Widywał ją codziennie. Z radością wykonywał jej polecenia. Mówił o niej z serdecznością, która Benowi niezbyt się podobała. Ale dlaczego? Minęło przecież osiem lat. Przez cały ten czas przyzwyczajał się do myśli, że Dawn znalazła sobie kogoś. – Wybacz, ale nie mam pojęcia o stronie organizacyjnej całego przedsięwzięcia. Wszystko jest w rękach panny Fletcher.

– Doskonale, doskonale. Jakoś sobie damy radę, ale przedtem… – Harry wyglądał na zawstydzonego. – Chciałem przeprosić za wczorajszy wieczór. Kręciłem się przed domem i do tego nie byłem jeszcze zbyt uprzejmy.

– W każdym razie bardziej uprzejmy niż ja.

– Po prostu martwiłem się o Dawn…

– Była w domu miejscowego ludożercy – stwierdził ironicznie Ben.

Harry zaczerwienił się.

– Wiem, że przesadziłem, ale bardzo się o nią martwię…

– To naturalne. – Ben zawahał się przez chwilę, ale w końcu zadał to pytanie. – Jesteś w niej bardzo zakochany, prawda?

Mężczyzna roześmiał się, wyraźnie speszony.

– Nie wiedziałem, że to widać. Nic nie mogę na to poradzić. Myślę, że każdy, kto naprawdę zna Dawn, musi się w niej zakochać.

– Tak?

– Oczywiście, ty jej jeszcze nie znasz, ale kiedy poznasz, zobaczysz, że to naprawdę wspaniała dziewczyna.

– Nie sądzę, abym poznał lepiej pannę Fletcher – powiedział spokojnie Ben. – Wyraziłem zgodę na zorganizowanie balu i na tym moja rola się kończy.

– Ona jest bardzo przekonująca, prawda? – zapytał Harry z radosnym błyskiem w oku. – Kiedy coś sobie postanowi, to zrobi wszystko, aby osiągnąć swój cel.

– Zgadzam się.

– Ten bal bardzo wiele dla niej znaczy i właśnie dlatego…

– Musisz mi wybaczyć – przerwał mu Ben. – Mam dużo pracy.

Oddalił się niepewnym krokiem, ale nim zdążył wejść do biblioteki, zobaczył kątem oka, że drzwi frontowe otwierają się i wchodzi Dawn. Skrył się w cieniu, aby nie zostać przez nią zauważonym, i wtedy zobaczył, jak jej twarz rozjaśniła się na widok Harry'ego. Było to jednak nic w porównaniu z tym, jak twarz Harry'ego rozjaśniła się na jej widok.

– Dziękuję za punktualność – powiedziała z uśmiechem. – Obawiam się, że mamy przed sobą dużo roboty.

– Rycerz w lśniącej zbroi czeka na polecenia, o pani – odparł weterynarz, kłaniając się nisko. – Przydziel mi tylko jakieś zadanie. Nie ma rzeczy, która nie byłaby warta twojego uśmiechu.

– Głuptas – skarciła go. – Mam dla ciebie zadanie. Idź do pani Turnbull i przynieś ciasta.

– Ależ to jest niewykonalne. Dawn, miej litość. Ta kobieta jest potworna.

– Czy zrobiła ci kiedyś krzywdę?

– Ciągle nazywa mnie „młodym człowiekiem” i mówi to tonem, którego nie powstydziłby się żaden oficer. Każe mi stać i wysłuchiwać nie kończących się historii o tym, jakie to jej ciasta zbierają pochwały.

– Ona jest stara i samotna – odpowiedziała Dawn. – Bądź dla niej miły.

– Dla ciebie wszystko – pocałował ją delikatnie i wyszedł.

Dziewczyna wzięła pudełka i zaniosła je do salonu. Dopiero wtedy Ben wyszedł cicho z ukrycia i wślizgnął się do biblioteki. Zamknął za sobą drzwi, ale wciąż przeszkadzały mu jakieś hałasy. Samochody przyjeżdżały i odjeżdżały, drzwi trzaskały, a cały dom rozbrzmiewał wesołym gwarem. Starał się skupić na księgach rachunkowych, ale przed oczami ciągle miał twarz Dawn. Widział uśmiech, którym obdarzyła Harry'ego. Nie było w nim namiętności, powtarzał sobie. To tylko przyjacielska sympatia. Ale może przyjacielska sympatia jej wystarczała. Przed laty zraziła się do miłości.

Pamiętał także, jak pocałowała go ostatniej nocy. W tym pocałunku było wszystko – przyjaźń, ciepło, współczucie. I litość? Nie daj Boże! Ale czy cała namiętność już się w niej wypaliła? Kiedy postanowił zakończyć ich związek, nie chciał, aby tak się stało. Wbrew własnym intencjom dał jej brutalną lekcję na temat bezużyteczności kochania.

Zwiesił bezradnie głowę.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi.

– Tak? – zapytał zduszonym głosem.

To była Dawn.

– Czy mogę wejść?

W tej chwili wolałby się spotkać raczej z samym diabłem, ale otrząsnął się i wypowiedział sakramentalne „Proszę”.

– Przyszłam cię prosić o klucz do podwójnych drzwi – oznajmiła z uśmiechem. – Jeśli je otworzymy, to połączymy dwa duże pokoje.

– Pani Stanley ma ten klucz – odpowiedział oficjalnym tonem.

– Powiedziała, że ty go masz. – Uśmiechnęła się łagodnie. – Przepraszam, że przeszkadzam ci w pracy.

Odnalazł klucz i dał go jej. Był wyraźnie rozgniewany. Dlaczego tu jeszcze stała, zamiast iść do Harry'ego? Czekał na nią, kochał ją, kto wie, może nawet chciał się z nią ożenić?

– Och, tak przy okazji, podałam numer telefonu do Grange Jackowi. Ma teraz dyżur i w razie nagłych wypadków może zadzwonić po mnie lub Harry'ego. Nie gniewasz się, że zrobiłam to bez twojej wiedzy?

– Nie gniewam.

– Cieszę się, że jesteś tutaj razem z nami – powiedziała ciepło. – Cudownie, że będziesz na balu.

– Nie mam zamiaru w nim uczestniczyć – mruknął. – Powiedziałem już, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego. A teraz, wybacz mi, jestem bardzo zajęty.

Odwrócił się. Zapadła cisza i zastanawiał się, czy Dawn podejdzie i obejmie go czule. Cisza jednak wydłużała się i kiedy spojrzał za siebie, zorientował się, że jest w bibliotece sam.

Też dobrze, pomyślał z goryczą. Im rzadziej się będą widywać, tym lepiej. Wbrew własnej woli nasłuchiwał jednak odgłosów, dochodzących zza drzwi i zastanawiał się, co teraz robi Dawn.

Po półgodzinie w domu zapanowała względna cisza, ale była to cisza przed burzą. Przez bramę wjechał autokar z dziećmi, które z potwornym wrzaskiem wbiegły do domu. Rozpoczął się bal. Ben niezmordowanie przeglądał księgi finansowe i jak tylko mógł, starał się nie słuchać odgłosów zabawy.

Udało mu się tak pracować blisko godzinę, ale w końcu dotarł do punktu, w którym niezbędne były informacje z księgi znajdującej się w pokoju na piętrze. Nie pozostawało nic innego, jak tylko pójść po nią. Kiedy otworzył drzwi, o mało nie wpadł na Harry'ego, który niósł pod pachą spory tobołek.

– Przepraszam – wykrztusił pośpiesznie. – Mam być Świętym Mikołajem i szukam miejsca, w którym mógłbym się przebrać.

– Możesz skorzystać z biblioteki – powiedział Ben bez wahania i przepuścił Harry'ego przez drzwi. Aby nie słyszeć jego podziękowań, ruszył szybko w stronę schodów. Po drodze mijał drzwi, prowadzące do salonu. Były otwarte. Zobaczył długi, świątecznie przystrojony stół i siedzące za nim dzieci w papierowych czapeczkach. Przyspieszył kroku w obawie, że ktoś go zauważy.

Kiedy wracał kilka minut później, zobaczył, jak Święty Mikołaj żartuje z dziećmi. Dawn krążyła po salonie i jak prawdziwa kelnerka dbała, aby nikomu nie brakowało jedzenia i słodyczy na talerzu. Wyglądała na szczęśliwą i niezwykle zaangażowaną. Nim odszedł, poczuł jeszcze w żołądku dziwne ssanie.

Drzwi od biblioteki były otwarte. Wszedł do środka i już miał zamiar zamknąć je za sobą, gdy nagle uświadomił sobie, że nie jest sam. Na bibliotecznej drabince siedziała mała dziewczynka i przeglądała książki. Mocno poirytowany tym, że zakłócono jego prywatność, spytał oschle:

– Czy nikt nie poinformował cię, że tu nie wolno wchodzić?

Dziewczynka podniosła głowę i Ben aż drgnął. Miała może dziesięć lat i okrągłą twarz, typową dla dzieci z zespołem Downa.

– Wszystko w porządku! – zawołał pośpiesznie. – Nie chciałem cię urazić. Możesz tutaj siedzieć, jeśli tylko chcesz.

Wyglądała na zdziwioną.

– Naprawdę? Zawsze wchodzę tam, gdzie nie powinnam.

– Nie ma problemu – powiedział zdecydowanie. – Po prostu mnie zaskoczyłaś.

Słyszał, że dzieci z zespołem Downa są niezwykle delikatne i uczuciowe i chyba była to prawda, ponieważ uśmiech, którym obdarzyła go dziewczynka, był jednym z najsłodszych, jakie widział w życiu. Sam także się uśmiechnął.

– Czy trudno było wejść na tę drabinkę?

Potrząsnęła głową.

– Trzymałam się półek z książkami. To bardzo proste. Jestem dobra w trzymaniu się różnych przedmiotów.

Mówiła niezwykle naturalnie, więc odpowiedział jej w ten sam sposób.

– Ja też muszę się trzymać przedmiotów i nie znoszę tego.

– Czy to twoja laska?

– Tak.

– Zawsze jej używałeś?

– Nie, dopiero od kilku lat.

Uśmiechnęła się.

– Ludzie są zabawni. Kiedy masz laskę, nie wiedzą, co powiedzieć.

– Ci, którzy myślą, że wiedzą, są najgorsi – stwierdził ponuro Ben.

– Zawsze powiedzą coś przykrego.

Spojrzeli na siebie jak starzy przyjaciele.

– Nazywam się Carly.

– A ja… – Zawahał się, ale w końcu posłużył imieniem, które znała tylko Dawn. – Ben.

Uścisnęli sobie dłonie.

– Czy to twój dom? – zapytała.

– Tak.

– To dlaczego nie jesteś na balu? Nie lubisz się bawić?

– Niespecjalnie – przyznał.

Wyglądała na zdziwioną.

– Nie lubisz ludzi?

– Nie czuję się przy nich dobrze.

– Ale dlaczego? Ludzie są wspaniali.

– Nawet jeśli mówią coś przykrego?

– Chcą być mili – wyjaśniła Carly.

– Wolałbym nie przebywać wśród nich. Boję się, że będą patrzeć na moją twarz.

Posłała mu pytające spojrzenie.

– W twojej twarzy nie ma niczego złego.

Chciał odpowiedzieć: „Nonsens”, z typowym dla siebie zniecierpliwieniem, ale uświadomił sobie, że byłoby to nie na miejscu. Carly miała znacznie większe kłopoty, ale nie traktowała ich bardzo poważnie. Czuł się zawstydzony.

– Naprawdę? – zapytał z niedowierzaniem.

Przyjrzała mu się z uwagą. Ponieważ siedziała na drabince, znaleźli się nieomal twarzą w twarz.

– Masz tylko kilka zmarszczek – powiedziała spokojnie. – Każdy ma zmarszczki, kiedy się starzeje.

– Nie jestem aż taki stary.

Carly roześmiała się cicho. Po chwili śmiał się razem z nią. Był tak zafascynowany dziewczynką, że nawet nie zauważył, jak w drzwiach pojawiła się Dawn i zniknęła po chwili.

– Niech ci będzie. Jestem taki stary – przyznał.

– Masz sto lat? – zapytała figlarnie.

– Trochę mniej. Nie rozmawiajmy już o moim wieku. Nie powiedziałaś mi jeszcze, dlaczego tutaj przyszłaś. Nie bawiłaś się dobrze?

– Zabawa jest pyszna. Jeszcze nigdy nie byłam w Grange, ale dużo słyszałam o tym miejscu. Wszyscy mówili, że w tym roku nie będzie balu, ale ja nie traciłam nadziei. A kiedy masz nadzieję, to wszystko się udaje.

Ben czuł, że oczy zachodzą mu mgłą. Wbrew okrutnym wyrokom losu dziewczynka wierzyła, że świat jest dobry i sprawiedliwy. Mato brakowało, a zniszczyłby jej idealistyczne złudzenia.

– To prawda – przyznał zduszonym z przejęcia głosem. – Ale skoro tak doskonale się bawiłaś, to dlaczego przyszłaś tutaj?

– Powiedziano nam, że nie możemy wychodzić z salonu…

Urwała w połowie zdania i jakby zastanawiała się, czy ma dokończyć.

Oszczędził jej kłopotu.

– Wobec tego poczułaś przemożną chęć zwiedzenia całego domu. Znam to uczucie. W twoim wieku byłem taki sam. Zakazy działały na mnie jak czerwona płachta na byka. Czy chcesz zobaczyć resztę pokoi?

W oczach Carly ponownie zapłonęły figlarne ogniki.

– Dziękuję, teraz już nie.

– Nie…? Och, rozumiem. Zepsułem wszystko, wyrażając zgodę. Wracaj w takim razie na bal. Ominą cię prezenty od Świętego Mikołaja.

– Idziesz?

– Nie, ja… – Zawahał się.

Oczy dziewczynki przeszywały go bezlitośnie.

– Będzie mi bardzo miło, jeśli pójdziesz – wyznała szczerze.

– W takim razie… pójdę.

Pomógł jej zejść z drabinki.

– Bierzesz laskę? – zapytała.

Potrząsnął głową.

– Mam wrażenie, że nie jest mi teraz potrzebna.

Wyszli z biblioteki i trzymając się za ręce, przeszli do salonu. Kiedy pojawili się w drzwiach, zapadła cisza. Przez kilka upiornych sekund Ben miał wrażenie, że wszyscy patrzą na jego twarz. Carly ścisnęła go mocniej za rękę.

– To jest Ben – oznajmiła wesoło. – Mój przyjaciel.

Загрузка...