ROZDZIAŁ IV

Sissel przycupnęła na ziemi cicho jak myszka i przerażonymi oczyma wpatrywała się w sylwetkę na wzgórzu. Nie miała wątpliwości: to on, mężczyzna ze snu, ten, na którego ustach składała leciutki, łaskoczący pocałunek i oboje się potem śmiali… Poznała ciemne, błyszczące ubranie, krótką kurtkę, ściągniętą szerokim pasem, miękkie wysokie buty, czarne włosy, pociągającą twarz.

Co jest prawdą, co snem, a co ludowym bajaniem? zastanawiała się zrozpaczona.

Co mam zrobić? Gdybym tylko mogła coś z tego pojąć. Tomas twierdził, że nikt nie odprowadzał mnie do pokoju, ale przecież on tu jest! I w dodatku w tej dolinie zła. Może to także sen? Albo Tomas mnie oszukał? Wpadłam w tę samą pułapkę co Marta? A jeśli Marta nie żyje, jeśli wejdę do tej złej doliny, żeby umrzeć? Muszę zawrócić, uciekać do domu!

Warkot silnika samochodowego dobiegający z oddalonej drogi był niczym błogosławione pozdrowienie z rzeczywistego, cywilizowanego świata. Wkrótce jednak ucichł i w lesie znów zapadła głucha cisza, przepojona złowieszczym wyczekiwaniem, jakby cała przyroda wstrzymała oddech, jakby skały obserwowały Sissel niewidzialnymi oczyma, ciesząc się z jej klęski, a wszystkie drzewa ożyły i bacznie śledziły każdy jej ruch.

Dziewczyna otrząsnęła się z niemądrych fantazji i starała zachować przytomność umysłu.

Jeśli Tomas mówił prawdę i ktoś rzeczywiście próbował zabić Martę, a teraz jej życie zależy od tego, czy Sissel pierwsza dotrze na miejsce i zdąży dostarczyć list… to musi przejść przez Wrota Demonów.

Ale kim wobec tego był ten, który czekał na nią w przywodzącym na myśl śmierć blasku księżyca? Bo Sissel nie miała wątpliwości, że czeka właśnie na nią. Czy rzeczywiście był złym duchem tej doliny, królem podziemnego świata i żyjących w nim niesamowitych stworów?

Z miejsca, gdzie leżała, nie mogła dostrzec jego dłoni. Gdyby je zobaczyła…

Nagle postać odwróciła się i zaczęła schodzić w dół zbocza, po chwili zniknęła wśród zarośli. Sissel jeszcze długo leżała nieruchomo, wytężając słuch, aż zaczął jej płatać figle i miała wrażenie, że zewsząd dochodzą dźwięki. Księżyc schował się za chmurą, wokół, jeśli to możliwe, zrobiło się jeszcze bardziej ponuro. Wydawało jej się, że słyszy odgłos stąpania po ścieżce, jakby ktoś szedł nie w dół zbocza, lecz zapuszczał się głębiej w dolinę, ale równie dobrze mogło to być tylko przywidzenie.

Co to wszystko może znaczyć? zastanawiała się. Mam wrażenie, że opuściłam nasze czasy i cofnęłam się w epokę zła, kiedy ludzie byli nic nie znaczącymi robakami, kulili się w swych nędznych chatach ze strachu przed potężnymi mocami istot przyrody.

Leżała tak dość długo, aż chłód ciągnący od ziemi zaczął przenikać przez ubranie. Księżyc zyskiwał coraz większą władzę na niebie, światło dnia odchodziło, las stał ciemny i milczący. Ostry kontrast między jasną, posrebrzoną stroną drzew a głębokimi cieniami dawał nową pożywkę dla rozkołysanej wyobraźni dziewczyny.

Wreszcie podjęła decyzję. Podniosła się ostrożnie i rozejrzała na wszystkie strony. Jeśli życiu Marty naprawdę zagraża niebezpieczeństwo, jej obowiązkiem jest pospieszyć z pomocą. Nieważne, ile to będzie ją kosztować. Musiała wierzyć Tomasowi na słowo, chociaż jego opowieść wydawała się zupełnie fantastyczna. Niech sobie trolle i inne złe duchy robią, co im się żywnie podoba.

Nieszczęśliwa, w poczuciu bezmiernej samotności, zaszlochała.

Prawie na palcach ruszyła ku ciasnej przełęczy, miała wrażenie, że resztka odwagi, jaka jeszcze jej została, zbiła się w kulę w gardle. Słyszała swój własny urywany oddech i mocne uderzenia serca, które na próżno starała się uspokoić.

Wolałaby być teraz zupełnie inną osobą, trzeźwo myślącym, nowoczesnym człowiekiem, zafascynowanym techniką, a nie folklorem i mistyką. Kimś, kto w dzieciństwie nie chłonął historii o upiorach, wampirach, wudu i szamanach. Za wszelką cenę postanowiła zwalczyć nieprzemożoną chęć natychmiastowej ucieczki i głośnego wykrzyczenia swojego strachu. Postanowiła nie oglądać się w tył, a mimo to czuła, że drepcze za nią cała gromada niedużych, paskudnych, złośliwych stworów.

Księżyc wisiał nad doliną i zsyłał niebieskawe światło na szczeliny w skale. Tomas miał być może rację mówiąc, że zdoła dotrzeć na miejsce w ciągu godziny, nie brał jednak pod uwagę opóźnień, jakie miały miejsce. Dawno już zapadł zmrok i światło dnia zniknęło.

Ścieżka była wąska i ledwie widoczna. Wiła się po dnie doliny, w górę i w dół, w górę i w dół. Czasem wiodła tuż przy brzegu rwącego potoku, dostatecznie szerokiego, by nazwać go rzeką, innym razem skręcała pod skalną ścianę. W dolinę często musiały schodzić lawiny, miejscami całkiem zniszczyły ścieżkę i Sissel przedzierała się przez usypiska z ziemi i kamieni. Zbocza gór wznosiły się nad nią groźne i ponure, gdzieniegdzie w zimnym świetle księżyca połyskiwały dziwaczne lodowe formacje.

Nagle przystanęła i znów z bijącym sercem zaczęła nasłuchiwać. Czy gdzieś w pobliżu nie trzasnęła złamana gałązka?

Od dłuższej chwili towarzyszyło jej uczucie, że nie jest sama. Coś albo ktoś ją śledził, nie spuszczał z niej oka, czasem był przed nią, ale przede wszystkim obserwował ją z góry, spod skalnej ściany.

Pewnie to kolejny wytwór jej wyobraźni.

Nie wiedziała, czy ma się cieszyć, że świeci księżyc, czy nie. Bez jego blasku nic pewnie by nie widziała, ale zarazem w srebrzystym świetle olbrzymie lodowe formacje, mroczne rozpadliny w dolinie cieni, do której nigdy nie docierało słońce, rosochate drzewa nad rzeką – wszystko wydawało się jeszcze bardziej upiorne.

Sissel starała się zapanować nad galopującymi przez głowę przerażającymi wizjami. Próbowała zapomnieć o tym, gdzie jest, i przeć tylko naprzód jak maszyna. Nie odważyła się głośno śpiewać, ale w duchu uporczywie powtarzała urywek jakiejś niemądrej melodii, jakby chciała zagłuszyć myśli.

One jednak nie dawały się oszukać i uparcie napływały. Nieubłaganie wracały do słów Tomasa o tym, że w rodzinie jest morderca. To było przecież tak niedorzeczne, że Sissel się roześmiała. Piskliwy histeryczny śmiech odbił się echem od skał, drgnęła przerażona.

Dlaczego, dlaczego? Nikt chyba nie miał powodów, by pragnąć śmierci Marty. To ostatni człowiek na ziemi, którego ktoś chciałby zabić. Dziecięce choroby Carla? I słowa Rity przy stole… Wielokrotnie omawiali przecież tamten wieczór ze szczegółami, ale Sissel nie pamiętała, żeby Rita w ogóle się odzywała.

Drogę zagrodził jej zwalony świerk, musiała się po nim wspinać, porządnie się przy tym podrapała. Po drugiej stronie zatrzymała się, żeby otrząsnąć gałązki z ubrania i wysypać z butów tysiące igiełek. Rodzinne kłopoty do tego stopnia zajęły jej myśli, że na chwilę zdołała zapomnieć o otoczeniu.

Carl…? Rzeczywiście, raz był ciężko chory. Co to było? Świnka? Śmieszna choroba! To typowe dla Carla być bliskim śmierci z powodu tak komicznej choroby, jaką jest świnka!

Zaraz, zaraz! Czy to na pewno śmieszna, błaha dolegliwość?

Czy w niektórych przypadkach nie powodowała tragicznych komplikacji? Tak, chyba gdzieś o tym czytała. Szczególnie narażeni byli chłopcy w okresie dorastania…

Sissel stała z butem w ręku. Podskakiwała na jednej nodze, żeby utrzymać równowagę, lecz ledwie zdawała sobie sprawę z tego, co robi.

Nie! To nie mogła być prawda! Niemożliwe, po prostu nierealne!

To ohydne, wstrętne! Teraz przypomniała sobie, co powiedziała Rita i co sprawiło, że Tomas wszystko zrozumiał. „Nie jestem głodna”. Błaha, nic nie znacząca uwaga. Ale Rita w tamtym czasie w ogóle nie bywała głodna. Dlatego, że – jak się dowiedzieli następnego dnia – spodziewała się dziecka! Fredrika!

Sissel jęknęła. Och, Carl, biedny Carl! Marta wiedziała, uprzedziła Ritę, ale nie powiedziała nic Carlowi, bo z Carlem nie rozmawia się o takich sprawach, że świnka, którą przebył, spowodowała jego bezpłodność, jak to się zdarza w poważnych przypadkach tej choroby. Carl nie mógł mieć dzieci. Nie wiedział o tym, natomiast Rita była tego świadoma. I Marta także. A później Tomas.

Sissel musiała usiąść. Cała ta sprawa budziła w niej takie obrzydzenie, że aż zakręciło jej się w głowie. Zrozumiała także dylemat Tomasa. Marta nigdy nie zdołałaby dochować tajemnicy o romansie Rity, była wszak bardzo religijna, nie tolerowała fałszu i obłudy. Nawet gdyby się starała, prędzej czy później zdradziłaby się przed Carlem, może spojrzeniem posłanym Fredrikowi, może łzami lub przypadkowym słowem.

Dlatego Marta musiała odejść, Rita to pojęła i starała się doprowadzić do wypadku. Tomas także sobie to uświadomił i aby ocalić życie Marty, zabrał ją z domu.

Nie mógł przecież przyjść do swego dobrego przyjaciela i oznajmić: „Dziecko nie jest twoje. Żona cię zdradziła, a teraz próbuje zabić Bogu ducha winną kobietę, żeby zatrzeć ślady”. Zwłaszcza że Carl tak bardzo potrzebował syna, kolejnego Christhede. Sissel, która widziała ogromną miłość Carla do malca, rozumiała, że nie wolno zabić tego uczucia nieostrożnymi słowami.

Rita także potrzebowała dziecka, aby zyskać sobie szacunek teścia. Ale od tego do zamordowania człowieka… Nawet jeśli postępowanie Rity stało się teraz bardziej zrozumiałe, to i tak nie dało się go zaakceptować.

Ach, wszystko to takie ohydne, chaos bez nadziei. Sissel nie wątpiła, że Carl i Rita się kochają i potrzebują nawzajem. Miała na to wiele dowodów. Gdyby było inaczej, Rita mogłaby przecież wystąpić o rozwód i odejść ze swym kochankiem. A może wolała zostać z Carlem ze względu na jego wysokie stanowisko i pieniądze? Nie, nie Rita, w to Sissel nie mogła uwierzyć. Na pewno z miłości do Carla…

No i mały Fredrik jakby zawisł w próżni. Co by się z nim stało, gdyby Tomas zwrócił się do policji? Co by się stało ze źrenicą oka ojca i dziadka?

Okazałoby się, że ród Christhede po tysiącu stu latach istnienia skazany jest na wymarcie. Co powiedziałby na to jej ojciec? Pełen pogardy wylewałby żółć na Carla, oskarżał go i jeszcze bardziej uprzykrzał życie. „Nie mówiłem? Ta kobieta nie była godna twojej miłości”. Tak, Sissel zrozumiała, że Tomas nie mógł postąpić inaczej, musiał milczeć i ukryć Martę.

Kolejne pytanie nie dawało jej spokoju. Kim był prawdziwy ojciec Fredrika? Sissel doszła do wniosku, że zna odpowiedź. Bo nawet jeśli Carl nie podejrzewał Rity o niewierność, być może zorientował się, że któryś z jego bliskich znajomych interesuje się jego żoną. To wyjaśniałoby jego nagłą nienawiść w stosunku do jednego z najbliższych przyjaciół. Do tego, którego przestał zapraszać do domu.

Do Stefana Svartego.

Sissel, nie zdając sobie z tego sprawy, pomaszerowała dalej. Pozbyła się wszelkich wątpliwości, o wszystkim należało powiadomić Martę. Co zrobią później – zdecyduje Tomas. Sama Sissel czuła się w tej sytuacji całkowicie bezradna. Nie miała wcale ochoty wracać do domu, wiedziała, że nie będzie już umiała zachowywać się naturalnie wobec Rity.

No, proszę! Właśnie to przewidział Tomas. Sissel nie potrafiłaby milczeć, Agnes, taka bezpośrednia, także nie.

Sissel gwałtownie się zatrzymała. Przed nią, po drugiej stronie wystającej skały, dał się słyszeć odgłos powoli skradających się kroków.

Bezszelestnie przebiegła kawałek i wsunęła się w kąt między górskim zboczem a skałą, gdzie niczym zastygły wodospad połyskiwał lód. Stanęła nieruchomo, zdawała sobie jednak sprawę, jak beznadziejna jest ta kryjówka. Każdy, kto okrążyłby skałę, natychmiast by ją spostrzegł.

Ale z pomocą przyszła jej przyroda. Po niebie gnała olbrzymia chmura i Sissel obserwowała, jak jej cień nasuwa się na wąwóz. Wkrótce i ją skryła ciemność. Nie wiedziała, na jak długo obłok przesłonił księżyc, chwilowo jednak była uratowana.

Ktoś okrążył skałę, dostrzegła cień widoczny na tle jaśniejącego poniżej wodospadu.

– Sissel – rozległ się cichy głos. – Sissel, wiem, że gdzieś tu jesteś. Dopiero co cię widziałam.

Sissel ledwie śmiała oddychać. Miała nadzieję, że nie słychać, jak głośno bije jej serce. Głos należał do Rity.

Nie była jeszcze przygotowana na spotkanie z Ritą. Nie tutaj, w tej złej dolinie, która już wcześniej budziła w niej takie przerażenie. Ritę musiała ogarnąć desperacja, w tej sytuacji Sissel nie była w stanie obronić się przed morderczynią. Zadaniem Sissel było jak najszybsze dotarcie do Marty, a nie konfrontacja z Ritą, która mogła mieć przy sobie na przykład nóż. W każdym razie gotowa była na wszystko, by osiągnąć jedno: zmusić Sissel do milczenia. Prosta sprawa, żadnych świadków.

Dlatego Sissel nie dała znaku, że tu jest. Oparta plecami o lód z każdą chwilą marzła coraz bardziej, lecz ledwie to czuła. Wszystkie jej myśli skupiły się wokół stojącej na ścieżce kobiety.

Samochód, który słyszała na drodze… To musiał być samochód Rity. Zapewne bratowa widziała przez okno, jak Sissel na rowerze przejeżdża przez most, i zrozumiała, jaki jest cel tej wyprawy.

Rita dotarła tutaj przed nią. A kiedy Sissel weszła w dolinę, wyczuła, że ktoś podąża za nią. To znaczy, że jest tu jeszcze jedna osoba; wcześniej, leżąc, słyszała przecież drugi samochód. Prawdopodobnie ktoś wyruszył w ślad za Ritą.

– Sissel – ponownie rozległ się szept. – Gdzie jesteś? To tylko ja, Rita.

Ze ściśniętym z lęku sercem Sissel obserwowała, jak krawędź chmury zaczyna się srebrzyć. Za moment dolinę znów zaleje światło księżyca. Wtedy nic już jej nie uratuje, zostanie zauważona.

I wówczas stało się coś niesamowitego.

Z wnętrza góry wyłoniło się ramię i wciągnęło ją do środka. Zdrętwiała ze strachu Sissel nie była w stanie nawet krzyknąć. Ale kiedy księżyc wychynął zza chmury, spostrzegła, że nie znajduje się wcale we wnętrzu skały – jak mogła pomyśleć coś tak niemądrego? – lecz między górą a lodowym nawisem. Była uratowana, ale przez kogo?

Ostrożnie odwróciła głowę i ujrzała znajomą twarz tuż przy swojej. Tyle razy widywała ją już we śnie. Tym razem na obliczu malowała się powaga i nakaz, by dziewczyna zachowywała się cicho. Sissel rozpoznała każdy szczegół tej twarzy – ciemne oczy, włosy spadające na czoło, surowość, która, jak wiedziała, potrafi złagodnieć w życzliwym uśmiechu.

Natomiast podobieństwa do demona o rozjarzonych oczach i grymasie drapieżnika nie mogła się dopatrzyć. Nie śmiała jednak spojrzeć na dłonie, spoczywające na jej ramionach w mocnym, ostrzegawczym uścisku.

Czy to na pewno ratunek? Czy z deszczu nie wpadła pod rynnę? Czy nie lepiej stanąć twarzą w twarz z prawdziwym żywym człowiekiem zamiast z tym… tym… Czym on właściwie był?

A jej reakcja – czyż nie jest równie niesamowita jak wszystko inne mające związek z tą nieprawdopodobną historią? Ulgę, jaką odczuła widząc go na jawie, trudno pojąć. Powinna raczej się przerazić.

Gorący strumień przepłynął przez jej ciało, gdy przypomniała sobie sen – a może to nie był sen? – jak zdjęła nocną koszulę, a jego wilcze pazury ułożyły się wokół jej talii i zsunęły w dół. I jak ona, zimna Sissel Christhede, rozkoszowała się ich dotykiem! Czy on to wiedział? Tak bardzo przecież wydawał jej się bliski.

Jej dłonie dotknęły sztywnej, połyskliwej materii. W ciasnej szczelinie pod roztapiającym się i kapiącym lodem stali bardzo blisko siebie. Sissel czuła na karku jego oddech. Bez względu na to, czym był, oddychał jak człowiek.

Nie bardzo jednak potrafiła zrozumieć jego rolę w całej tej historii. Miała już teraz jasność co do przebiegu wydarzeń, wiedziała, dlaczego i w jaki sposób zniknęła Marta. Ale on, mężczyzna, który stał tak blisko niej, który prześladował ją w snach, wciąż pozostawał zagadką.

Ze swego miejsca Sissel widziała, jak Rita oddala się w stronę, z której ona przyszła – w kierunku domu. W blasku księżyca widać ją było teraz wyraźnie. Sissel zrobiła ruch, jakby chciała opuścić kryjówkę, lecz uścisk na ramionach stał się jeszcze mocniejszy.

Wkrótce zrozumiała przyczynę. Ścieżką wędrowała jeszcze jedna osoba, posuwała się w tę samą stronę co Rita. Księżyc schował się za chmurę i w następnej chwili mężczyzna idący dróżką zniknął z pola widzenia. Bo że to był mężczyzna, Sissel zdążyła zobaczyć.

Przez chwilę jeszcze stali nieruchomo; dziewczyna boleśnie świadoma bliskości postaci ze snu. Wreszcie uścisk na ramionach zelżał, Sissel poczuła delikatne pchnięcie, kierujące ją na otwartą przestrzeń.

Wypuściła powietrze z płuc.

– A więc dobrze – powiedziała cicho. – Poddaję się. Zaprowadź mnie tam gdzie chcesz, do Trollebotn, do wnętrza góry, gdziekolwiek. Nie mam już sił nawet myśleć.

Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech. Podał jej rękę.

– Chodź!

Sissel przełknęła ślinę, przymknęła powieki i odważnie ujęła wyciągniętą dłoń.

Otworzyła oczy i przyjrzała się jej zdumiona. Pogładziła po wierzchu, chcąc poczuć każdą linię. To była całkiem zwyczajna, mocna męska ręka, taka, której uścisk pozwala poczuć się bezpiecznie.

Wybuchnęła szczerym śmiechem.

– Pst! – uciszył ją. – Ktoś nas może usłyszeć. I co cię tak rozbawiło?

– O, to tylko odprężenie po latach silnego napięcia.

– Rozumiem. Ale teraz musimy się pospieszyć. Upłynęło wiele czasu.

Szybkim krokiem ruszył ścieżką wzdłuż rzeki, Sissel musiała podążać za nim długimi susami jak zając, ale nie puszczała jego ręki. Nie wyjaśnił, dokąd zmierzają, ponieważ jednak szli doliną we właściwą stronę, nie zamierzała nic mówić, dopóki nie będzie miała powodu do protestów.

Nigdy nie przypuszczała, że dolina strachu jej dzieciństwa jest taka długa! Nigdy też nie sądziła, że kiedykolwiek będzie tędy szła, i w dodatku z nim.

No właśnie, z kim? Tej zagadki nie potrafiła rozwiązać.

W pewnym miejscu drogę całkowicie zagradzały kamienie, które spadły z góry lawiną, i musieli zejść do wody.

Sissel zawahała się, z lękiem spojrzała ku górze, żeby upewnić się, że nic więcej już nie spadnie.

Szczyt wznoszący się nad nimi sięgał chmur. Na zboczu leżały połamane jak zapałki sosny. Rana po ostatnim osunięciu, mroczna wyrwa, ziała niczym rozwarta paszcza.

– Pójdziemy tędy? – spytała bojaźliwie, jakby obawiała się, że jej głos poruszy kolejną lawinę.

– Nie mamy wyboru – odparł krótko. – A może wolisz wspinaczkę po tych kamieniach?

– Nie, nie, rozumiem, że to o wiele bardziej niebezpieczne. Ale czy tu jest głęboko?

– Nie mam pojęcia. Wkrótce się o tym przekonamy.

To dopiero pociecha!

Woda nawet przez kalosze była lodowata, niemal paraliżująco zimna. Sissel z niepokojem mierzyła wzrokiem odległość, jaką musieli przebyć, by pokonać rwący prąd.

On jednak uściskiem dłoni dodał jej otuchy i ruszył pierwszy. Sissel zamknęła oczy i postanowiła iść za nim, cokolwiek miało ją spotkać.

Zrobiła pierwszy krok. Bystry nurt podcinał jej nogi, z trudem łapała równowagę. Kurczowo trzymała się jego ręki, ściskała ją coraz mocniej, aż wreszcie odwrócił się, w uśmiechu pokazując białe zęby.

Na widok tego uśmiechu przeżyła prawdziwy wstrząs. Uświadomiła sobie nagle, że naprawdę jest w nim zakochana, że już od dwóch lat kocha tę postać ze snu. Policzki jej zapłonęły, poczuła, że robi jej się słabo.

Jak sobie z tym poradzi?

Загрузка...