ROZDZIAŁ VII

Sissel osunęła się na krzesło. Poczuła, że robi jej się słabo. Nie zniosę więcej, pomyślała. Nie mam już siły. Ze wszystkich ludzi na świecie to musi być akurat on!

Marta, nie dostrzegając reakcji dziewczyny, mówiła dalej o swoich planach na przyszłość. Wrócili mężczyźni, ale Sissel unikała spojrzenia Stefana. Siedziała pogrążona w apatii.

Jednym uchem słuchała dyskusji o miejscach do spania. Najwidoczniej Marta i Trond Svendsen zamierzali nocować w tym domku, należącym do niego. Nocą we wsi nie czuli się bezpiecznie. Ale domek był mały, a gości sporo… Sissel nie mogła dłużej skupić się na ich rozmowie, serce przepełniała jej rozpacz.

Stefan Svarte od czasu do czasu zerkał na nią zdziwiony, ale nic nie mówił, nawet kiedy Sissel powoli naciągała kalosze.

Całkiem niespodziewanie zjawił się Tomas.

– Opowiedziałem o wszystkim Agnes – oznajmił. – Teraz, kiedy Sissel już wie, jak się sprawy mają, nie ma sensu dłużej nic ukrywać. Jutro wszyscy wrócimy do domu i przyciśniemy Ritę do muru. Wyjaśnimy, że znamy całą prawdę i że ze względu na Fredrika i Carla będziemy patrzeć przez palce na to, co zrobiła, byle tylko nie krzywdziła Marty.

– To się nie uda – stwierdził Stefan. – Carl prędzej czy później dowie się o wszystkim.

Tomas wzruszył ramionami.

– O to będziemy martwić się później. Jeśli zdołamy utrzymać sprawę w tajemnicy przynajmniej do czasu, kiedy stary Christhede nie odejdzie, to już można powiedzieć, że wygraliśmy. Słabo wyglądasz, Sissel. Co się z tobą dzieje?

– Nic… trochę mi gorąco. I tyle się wydarzyło. Jeśli nie macie nic przeciw temu, przejdę się trochę.

Nic nie rozumiejąc patrzyli, jak ciężkim krokiem opuszcza pokój. Na zewnątrz było przejrzyście i cicho. Oparła się o słup werandy. Pociągnęła nosem, sucho zaszlochała.

Chwiejnie zeszła po dwóch stopniach na trawę. Jak lunatyczka ruszyła dalej w spokojną noc, nie zdając sobie sprawy, co robi.

To tak bardzo bolało… Jakby w jej wnętrzu rozległ się krzyk, niosąc się echem po nieskończonej przestrzeni – inaczej nie potrafiła określić pustki, która ją wypełniała. Myśląc o Stefanie Svartem odczuwała ogromną gorycz, chociaż zdawała sobie sprawę, że to niesprawiedliwe. Najbardziej bolało ją, że wszystkie marzenia o nim legły w gruzach. Nigdy już nie będzie mogła o nim myśleć, nawet jako o postaci ze snu. To co czyste, nie zbrukane, odeszło.

Często bywa tak, że wytęsknioną, wyśnioną osobę otacza jakiś nieziemski blask. Kiedy się natomiast bliżej pozna ukochanego, okazuje się on zwykle przyziemną, prozaiczną figurą, nieobce mu są ludzkie słabości i ułomności.

Ale on podobał się Sissel także jako żywa istota. Dlatego tym większy przeżyła szok.

On, jej wilkołak, w tajemnicy, za plecami Carla, romansował z Ritą! Ta myśl była dla Sissel nieznośna.

Po cóż miała teraz żyć?

Chwilami dławiło ją łkanie, ale nie był to prawdziwy płacz, nie popłynęły łzy. Tylko ta pustka, ból ściskający piersi, poczucie beznadziejności i bezradność. Nie potrafiła nic przedsięwziąć, nawet myśli nie była w stanie zebrać, chaotycznie wirowały w jej głowie. Napływały i odchodziły, zanim zdążyła pomyśleć je do końca.

Szła po nierównym terenie, zaczepiając o giętkie gałązki jałowców, ale nawet tego nie czuła. Daleko, bardzo daleko za plecami słyszała, że ktoś woła jej imię. Dlaczego? Nie mogła tego pojąć, bo opuściła świat ludzi. Własne stopy, przemieszczające się mechanicznie, zdawały się nie mieć z nią nic wspólnego.

Całkowicie zawładnął nią bezbrzeżny smutek. Nie mogła sobie z nim poradzić. Dlatego szła, wciąż szła, aby odejść od czegoś, czego i tak nie zdoła zostawić za sobą.

Krzyków nie było już słychać, znalazła się zbyt daleko.

Ocknęła się stojąc w środku górskiego potoku. Lodowaty chłód wody wyczuwalny przez kalosze sprawił, że zaczęła myśleć jaśniej.

Cóż, na miłość boską, robi w gęstym brzozowym lesie w nocy?

Potarła dłonią czoło i rozejrzała się dokoła, zdziwiona, jakby właśnie się obudziła.

Serce głucho waliło jej w piersi.

Marta przyszła. Marta! A ona uciekła, pochłonięta małostkowymi, egoistycznymi problemami.

Sissel nie rozumiała, że właśnie owa wielka radość po latach nieznośnego napięcia i udręki wywołała szok, który przyczynił się teraz do jej osobliwego zachowania. Dziewczyna nie umiała poradzić sobie z przeżyciami ostatnich godzin, na krótką chwilę wyrzuciła je ze swej świadomości, jakby chciała uchronić się przed kolejnymi wstrząsami.

Teraz dotarło do niej, że musi jak najprędzej wracać do domku, pomimo krwawiącego serca winna była Marcie przynajmniej tyle szacunku.

Przejście przez brzozowe zarośla okazało się bardzo uciążliwe. Wśród powykręcanych krzewów górskiej brzozy istniały co prawda wydeptane przez krowy ścieżki, ale jałowce i sprężyste gałązki niskiej wierzby utrudniały przejście.

Sissel przystanęła. Wydawało jej się, że po drodze mijała kilka potężnych bloków skalnych, trudnych do sforsowania – między nimi kryły się zdradliwe rozpadliny, w które można było wpaść i złamać nogę. Teraz jednak nigdzie nie widziała żadnych wielkich głazów.

Góry nie pomogły jej ustalić właściwego kierunku, bo po prostu ich nie widziała. Gęsty brzozowy las otaczał ją, okrążał, jakby nacierał. Okolica nie była płaska, lecz w pobliżu brakowało jakiegokolwiek wzgórza, z którego mogłaby mieć lepszy widok. Teren nie nachylał się też dostatecznie, by stwierdzić, po której stronie leży dolina.

Pozostawało jej jedynie podążać w stronę, która, jak przypuszczała, była właściwa.

Szła i szła, uparcie przedzierała się naprzód. Czasami mogła iść kawałek ścieżką, która w końcu niknęła albo przecinała ją inna dróżka, albo też rozdzielała się, zmuszając do podjęcia decyzji. Górski wiatr był teraz zimny, Sissel miała wrażenie, że otacza ją śnieg.

Zatrzymała się i zawołała:

– Hop! Hop! Tomas! Marta!

Nie chciała wołać jego, Stefana, nie chciała o nim nawet myśleć.

Nikt jej nie odpowiedział. Przyroda wydawała się jeszcze bardziej milcząca.

O ile dobrze się orientowała, mogła już minąć domek albo też szła w zupełnie niewłaściwym kierunku, coraz bardziej się oddalając.

Co oni sobie o niej pomyślą? Że siedzi gdzieś i się dąsa?

Usłyszała czyjeś wołanie i gwałtownie się zatrzymała. Nasłuchiwała.

Wołanie rozległo się jeszcze raz.

Zrezygnowana poszła dalej. Dobrze znała ten niesamowity, dziwny krzyk. To nur.

Ale może dzięki niemu zdoła ustalić, gdzie jest jezioro? Wszak nury trzymają się wody. Według wszelkich obliczeń posuwa się więc we właściwym kierunku. A może małych górskich jezior jest tu więcej?

Zaczęła się naprawdę niepokoić.

Nagle wokół niej się rozjaśniło. Polana w lesie.

Domek letniskowy!

Ale czy ten właściwy? Nie bardzo pamiętała, jak wyglądał tamten. Zabejcowany na brązowo jak większość. Jak ten.

Ten jednak był za duży, stał jakoś inaczej.

Nadzieja się rozwiała. Stąd jednak miała lepszy widok na okolicę.

Tak, to góry po drugiej stronie doliny. Musi to więc być dobra droga. Jeśli pójdzie dalej prosto przez las…

Nie miała ochoty zagłębiać się znów między drzewa, ale o tej porze roku drewniane domki są nie zamieszkane, bez sensu więc było pozostanie tutaj.

Spróbowała zawołać jeszcze raz i teraz wydało jej się, że gdzieś bardzo, bardzo daleko ktoś jej odpowiedział.

Ale pewnie tylko poniosła ją wyobraźnia.

Znów więc szła przez las, gęsty i splątany, a teraz jeszcze na dodatek bagnisty i mokry. W równych odstępach czasu zatrzymywała się i wołała, a potem, nasłuchując, wyczekiwała odpowiedzi. Czasami wmawiała sobie, że coś słyszy, to znów wokół panowała grobowa cisza.

Nigdy jeszcze Sissel nie czuła się tak osamotniona.

Nagle drgnęła.

W lesie trzasnęła gałązka.

Niedźwiedź? O tej porze roku to niemożliwe.

Łoś? Ze strachem przełknęła ślinę. Nie miała najmniejszej ochoty na spotkanie z łosiem.

Stała nieruchomo tak długo, aż zdrętwiały jej łydki, zrobiła więc kilka ostrożnych kroków.

Nic się nie stało.

Jeszcze kilka kroków. Z sercem w gardle przemykała się jak Indianin.

Nastąpiła na prawie niewidzialną gałązkę w trawie, w nocnej ciszy trzask zabrzmiał niczym wybuch.

W zaroślach natychmiast coś się poruszyło. Sissel straciła panowanie nad sobą i z krzykiem rzuciła się między pnie, tam gdzie nie było żadnej ścieżki.

Ale zwierzę biegło za nią! W płucach jej świszczało ze strachu, a może jęknęła? Tak, raczej tak, bo przecież w płucach ze strachu nie piszczy, pomyślała w bezsensownej próbie odwrócenia myśli od wielkiego stworzenia, które gnało za nią.

To musiał być niedźwiedź, nic innego. Ożył koszmar lat dzieciństwa: ona, Sissel biegnie przez wielki, obcy las, bo goni ją rozwścieczony niedźwiedź…

Wreszcie stało się to, co musiało się stać: potknęła się na usypisku kamieni i runęła głową w przód, daleko, bo przecież biegła szybko.

Gałązki jałowca i wilgotne karłowate brzozy zamknęły się nad jej głową. Jałowiec drapał mocno zaciśnięte oczy, kłuł w przygryzione wargi. Sissel starała się odzyskać równowagę, lecz bez powodzenia. Wreszcie całe to trzęsienie ziemi zakończyło się niespodziewaną ciszą. Sprawdziła, czy jeszcze żyje i czy wszystko ma całe, a potem znieruchomiała w plątaninie roślin.

Oprócz głośnego bicia jej rozedrganego serca nie dochodził żaden dźwięk. Próbowała też wstrzymać oddech, ale biegła zbyt długo i za szybko, płuca musiały wrócić do normalnego rytmu. Była pewna, że jej sapanie niesie się na milę.

I nagle… gdzieś za nią rozległy się skradające kroki.

Sissel zaparło dech w piersiach. Umieram, pomyślała bliska utraty przytomności ze strachu. Nie mogę się ruszyć, chociaż bym tego bardzo chciała, jestem jak sparaliżowana, nie mogę krzyczeć, tylko czekać.

Upłynęła dość długa chwila, zanim zorientowała się, że nie są to kroki zwierzęcia, lecz dwunożnej istoty.

Zatrzymały się przy jej stopach.

Sissel widziała tylko ziemię i gałązki jałowca, a raczej nie widziała nic, chociaż oczy miała szeroko otwarte, bo otaczała ją nieprzenikniona ciemność. Zmysły jej jednak rejestrowały wilgotny zapach rozmiękłej ziemi, na twarzy czuła drapiące gałązki, charakterystyczny aromat…

I naraz usłyszała szept:

– Marta?

Zdumiona przełknęła ślinę. Instynkt podpowiedział jej, że aby przetrwać, musi działać prędko. Zmusił, by wydobyła z siebie głos, wydusiła żałosne piśnięcie:

– Mam na imię Sissel!

Człowiek znieruchomiał, a potem zawrócił na pięcie i pobiegł przed siebie, jak najdalej, jakby okazała się potworem.

Teraz i Sissel odzyskała władzę w nogach i rękach. Podciągnęła się do góry i zaczęła wyplątywać z chwytnych gałązek, które omotały ją całą. A potem ruszyła dalej, w tym samym kierunku co przedtem i w przeciwnym do tego, w którym zniknęła nieznajoma osoba.

Nie śmiała biec, doświadczenia okazały się zbyt bolesne. Przemieszczała się jednak tak szybko jak mogła, omijając wszelkie przeszkody.

Chłodny zapach śniegu nie znikał. W powietrzu czuło się bliskość lodu. Wreszcie wyszła na otwartą przestrzeń. To znaczy brzóz było tu mniej, las rzadszy i niższy.

Teraz dopiero zorientowała się, jaki błąd popełniła.

Przed nią leżały dwa domki letniskowe, ale nie znała ich i nic w tym dziwnego. Bo góry z połaciami śniegu i wielkimi lodowcami miała teraz z lewej strony, a po drugiej stronie doliny widziała inne góry…

Nieświadomie przez cały czas kierowała się za bardzo na lewo i weszła na wyżej położoną równinę. Tą drogą mogła iść w nieskończoność. Dawno już musiała minąć właściwy domek, leżący niżej.

Nic dziwnego, że nawoływania, które słyszała, wydawały jej się tak odległe. Niewielki grzebień na krawędzi równiny musiał stłumić głosy.

Teraz już mniej więcej wiedziała, gdzie jest, i ta świadomość przyniosła jej ulgę.

Gdyby nie ów nieznajomy, który biegał po górach i szukał Marty, to…

Ale czy to na pewno ktoś obcy? To przecież musiała być Rita. Nie, nie wolno jej teraz o tym myśleć!

Wydawało się natomiast, że ona, Sissel jest bezpieczna. Gdyby prześladowca chciał ją skrzywdzić, już by to zrobił, wtedy, kiedy bezradna leżała na ziemi.

Ale Marta?

Sissel biegnąc ku krawędzi równiny poczuła ściskanie w gardle. Jeśli Marta wyruszyła wraz z innymi na poszukiwania… I na chwilę została sama?

Wtedy cała wina spadnie na Sissel. Dlatego, że tak uciekła na pustkowie.

Nie, musi odpędzić wszelkie ponure myśli. Jeśli ma wrócić do domku, potrzeba jej jak najwięcej nadziei.

Czuła się bardzo zmęczona i śpiąca. Miała za sobą najpierw długą wędrówkę przez mroczną dolinę, a potem ucieczkę w niepewność. Niepewność tak samo ją wyczerpywała jak wysiłek fizyczny.

Nawet nie zdziwiła się za bardzo, gdy spostrzegła, że krawędź równiny nie leży wcale tam, gdzie się jej spodziewała. Pozostawał jej do przebycia przynajmniej taki sam odcinek. Szła teraz powłócząc nogami. Kalosze wciąż były ciężkie od wody, której nalało się do środka. Kiedy szła doliną z listem do Marty, pomagał jej mężczyzna ze snu. Wtedy jeszcze tyle miała w sobie nadziei i czuła się nieopisanie szczęśliwa… Teraz wszystkie marzenia legły w gruzach, obróciły się w nicość, a właściwie zmieniły w coś znacznie gorszego.

Przecież zabroniła sobie do tego wracać!

Wreszcie stała przy krawędzi; stąd ciągnęło się w dół strome zbocze. I teraz usłyszała wyraźne wołanie:

– Sissel! Si – is – sel!

Już otworzyła usta, żeby odpowiedzieć.

A jeśli to ten, który jeszcze przed chwilą gonił ją po lesie?

Nie, dlaczego ten człowiek miałby ją teraz wołać? Przecież uciekł od niej? Zresztą w dole rozlegało się kilka głosów.

Odkrzyknęła.

– Ona jest tam! Tam, na górze!

Wydawało się jej, że są nieskończenie daleko.

Ale drogę można znacznie skrócić, kiedy biegnie się sobie na spotkanie. Sissel miała wrażenie, że płynie w dół łagodnego zbocza. Co prawda las zgęstniał, znów musiała się przedzierać przez zarośla, ale teraz kierowała się głosami. Najbliżej słyszała Tomasa i to do niego biegła. Spieszyła się, być może Marta znalazła się w niebezpieczeństwie.

Zorientowała się nagle, że mogą się minąć, i przystanęła.

– Jestem tutaj i nie ruszam się z miejsca! – zawołała.

– Dobrze! – odkrzyknął Tomas. – Już idę!

Zaszeleściły kroki, ale Sissel już przestała się bać. Odczuła taką ulgę, że mimowolnie się uśmiechnęła.

Nareszcie zobaczyła, jak Tomas przedziera się przez las.

– Sissel, jak mogłaś…?

– Cicho – poprosiła zdyszana. – Nie pytaj mnie teraz o nic więcej. Tutaj ktoś jest, Tomasie. Ktoś mnie gonił tamtędy. – Pokazała, gdzie to było. – A kiedy ten człowiek zorientował się, że nie jestem Martą, uciekł. Gdzie jest Marta? Grozi jej niebezpieczeństwo, nie może być poza domem, ktoś chce…

Tomas mocno nią potrząsnął.

– Uspokój się, Sissel, nie wpadaj w histerię! Marta jest razem z Trondem Svendsenem i chciałbym zobaczyć tego, kto ośmieli się ją zaatakować w jego obecności. O, już ich słychać, idą w tę stronę. Hop, hop, jesteśmy tutaj, znalazłem ją! – zawołał.

Potem znów odwrócił się do dziewczyny.

– Co się stało, Sissel? Marta twierdzi, że w jednej chwili śmiałaś się uszczęśliwiona, a w następnej całkiem się załamałaś. Później zaś wyszłaś i zniknęłaś. Dlaczego?

– Przeżyłam wstrząs – powiedziała, odwracając głowę. – Po prostu straciłam kontrolę nad sobą, ocknęłam się dopiero w głębi lasu i nie wiedziałam, jak mam wracać.

– Jaki wstrząs? Dlatego, że zobaczyłaś Martę?

– Nie, to mnie bardzo ucieszyło. A kiedy doszłam do siebie, okropnie się zawstydziłam, że tak uciekłam, w dodatku zrobiłam to zaraz po spotkaniu z Martą…

– Sissel! Odpowiedz mi wreszcie! Co za wstrząs przeżyłaś?

– Nic takiego, Tomasie. Wracajmy, nie chcę już o tym mówić.

Teraz usłyszała także głos Stefana Svartego.

– Szukał cię z drugiej strony – wyjaśnił Tomas. – Pobladł ze strachu o ciebie.

Sissel nie potrafiła zapanować nad dreszczami.

Tomas jeszcze raz zdecydowanie nią potrząsnął.

– A więc co się stało?

– Nie chcę o tym z nikim rozmawiać, Tomasie.

– Owszem. Jesteś siostrą Agnes, a kiedy ona zachowuje się w taki sposób, wiem, że gnębi ją coś poważnego. Mów zaraz. Ja się nie poddam.

Zbliżali się już Marta i jej przyjaciel. Należało się spieszyć.

Sissel pociągnęła nosem i spytała prędko:

– Czy to prawda, że… Och, Tomasie, czy to prawda, że Stefan Svarte jest ojcem Fredrika?

– Co takiego? – zdumiał się Tomas. – Kompletnie oszalałaś? Stefan? To najwspanialszy człowiek, jakiego znam. No wiesz! Tylko Rita wie, kto jest ojcem Fredrika. Nie musi to być wcale ktoś, kogo znamy. Każdy, ale nie Stefan! W dodatku w odpowiednim czasie nie pracował tutaj, pozostaje więc poza wszelkimi podejrzeniami.

Sissel jednocześnie śmiała się i płakała.

– Dziękuję, Tomasie, wobec tego wszystko w porządku.

– Ach, tak – pokiwał głową. – Postać ze snu tak wiele dla ciebie znaczy? Powodzenia, Sissel, masz moje błogosławieństwo.

Marta i jej przyjaciel doszli już do nich, im także należały się od Sissel pewne wyjaśnienia.

Trond Svendsen zamyślił się.

– Sądzę, że nie musimy już obawiać się żadnego prześladowcy – oświadczył spokojnie. – Przed chwilą słyszałem samochód, pędzący z prędkością błyskawicy w dół, w stronę wioski.

Wszystkich to uspokoiło. Wyprawili się w powrotną drogę i wkrótce spotkali Stefana. Byli już prawie przy domku, Tomas zatrzymał przyjaciela.

– Uważam, że wy dwoje powinniście porozmawiać. Przypuszczam, że to sporo wyjaśni.

Niemądry Tomas! pomyślała Sissel. Nie mogę teraz rozmawiać ze Stefanem!

Rozejrzała się, jakby szukając ratunku, ale uznała, że głupio byłoby znów uciekać. Usłyszała odgłos otwieranych i znów zamykanych drzwi. W niebieskiej nocy została na werandzie sam na sam ze Stefanem.

Загрузка...