ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

– Obawiam się, że będę zmuszona opuścić was i udać się w podróż – oznajmiła ponuro lady Salome.

Oparła się na motyce, żeby mocniej zawiązać pomarańczowe i purpurowe wstążki płaszcza krytego zielonym aksamitem. Ostre narzędzie na długim stylisku posłużyło jej do rozbicia skorupy lodu na powierzchni sadzawki. Gdyby tego zaniedbała, złote karpie zimujące w ogrodzie nie miałyby czym oddychać. Beth widziała złotawe smugi przesuwające się pod lodem na de ciemnego podłoża. Miała nadzieję, że biedne rybki nie czują przejmującego zimna albo są na nie odporniejsze niż ona.

– Okropny mróz! Tylko tego nam brakowało! – narzekała lady Salome. – Zaskoczyły nas takie kaprysy pogody. Surowa zima do niczego nie jest nam potrzebna. Tyle mamy zajęć na wyspie. Szkoda mi czasu na odśnieżanie i kruszenie lodu.

– Dlaczego pani wyjeżdża? – zapytała Beth, gdy szły po świeżym śniegu ku zamkowi.

– Dostałam list od Johna – odparła starsza pani. – Zatrzymano go dłużej w Exeter, więc prosi, abym dotrzymała mu towarzystwa. Obawia się, że nie zdołamy wrócić tu na Boże Narodzenie. Łatwo sobie wyobrazić, czym ci biedni, zacofani wieśniacy będą się zajmować pod nieobecność swego pasterza. Wygląda na to, że jesienią przyszłego roku wielebny ochrzci masę dzieciaków.

Beth nie umiała powstrzymać śmiechu.

– Biskup na pewno przyśle duchownego, który w zastępstwie wielebnego Johna zaopiekuje się waszą trzódką.

Lady Salome westchnęła z irytacją.

– Zapewne, ale to będzie namiastka duchowej posługi. To nie jest moje jedyne zmartwienie. – Obrzuciła Beth badawczym spojrzeniem. – Lękam się zostawić ciebie sam na sam z Markusem, chociaż jesteście zaręczeni. To gorszące! Nie wypada!

Zarumieniona Beth pochyliła się, z wyjątkową starannością czyszcząc zaśnieżone buciki. Minęło dobre kilka chwil, nim weszła za lady Salome do ciepłej zamkowej sieni.

– Wiadomo pani, że nie zabawimy tu długo – przypomniała. – Obiecałam rodzinie, że na święta wrócę do Mostyn Hall, a Markus chce je spędzić z matką i siostrami w ich rodowej siedzibie. Nasz ślub prawdopodobnie odbędzie się wiosną.

– Bardziej mnie interesuje, jak się będziecie prowadzić w najbliższych tygodniach – odparła ponuro lady Salome. – Łatwo jest zboczyć z właściwej drogi. Po moim wyjeździe zabraknie przyzwoitki, która by was przywołała do porządku. Nie zapominaj, moje dziecko, że grzeszy się łatwo, ale pokuta trwa wiecznie, bo z piekła nie ma ucieczki. Beth starała się zachować powagę. Nie podzielała obaw lady Salome. W głębi ducha była przekonana, że gdyby dała się uwieść Markusowi, zamiast skwierczeć w ogniu piekielnym, dotknęłaby nieba, ale za nic nie powiedziałaby tego na głos. W obecności bogobojnej siostry pastora nie mogła sobie pozwolić na podobne bluźnierstwo.

– Moim zdaniem nie ma pani najmniejszych powodów do obaw – odparła z kwaśną miną. – Od balu minęły trzy dni i przez cały ten czas Markus ani razu mi nie uchybił.

Starsza pani sceptycznie przyjęła jej zapewnienia.

– Zapamiętaj sobie moje słowa, dziecinko. Daj diabłu palec, a weźmie całą rękę. Czasami trudno oprzeć się pokusie. Chociaż… – Lady Salome nagłe wyraźnie poweselała. – Jestem głęboko przekonana, że Markus bardzo cię kocha. Aż przyjemnie popatrzeć na takie wielkie uczucie.

Beth miała w tej kwestii spore wątpliwości. Nie sądziła wprawdzie, że Markus oświadczył się jedynie po to, żeby ostatecznie rozwiązać kwestię Fairhaven, ale podejrzewała, że o miłości z jego strony nie ma mowy. Co gorsza, obawiała się, że wbrew płomiennym zapewnieniom wcale jej nie pragnie. Przed zaręczynami miała powody, by sądzić, że namiętnie jej pożąda, ale po balu trzymał się od niej z daleka. Dużo pracował. Zdawała sobie sprawę, że jest zaabsorbowany wprowadzaniem zmian i ulepszeń na wyspie. Teraz otwierały się przed nim znacznie większe możliwości, bo żenił się z posażną damą, więc tym staranniej planował, jak z pożytkiem dla wszystkich wydać pieniądze. A jednak mimo nawału pracy mógłby poświęcać narzeczonej trochę więcej uwagi.

Od wyjazdu lady Salome minął tydzień, ale nie zdarzyło się nic, co skłoniłoby Beth do zmiany zdania. Markus wciąż pracował: albo zamykał się z Colinem McCrae w swoim gabinecie, albo przemierzał wyspę, nadzorując pracę w terenie.

Wieczorami jadł z Beth kolację, a potem jak stare małżeństwo gawędzili przy herbacie, czytali lub grali w karty. Gdy zdecydowała, że idzie spać, odprowadzał ją do schodów, zapalał świecę i składał na policzku niewinny pocałunek. Zdegustowana nużącą powściągliwością obiecała sobie, że następnego dnia rzuci mu się na szyję… i zobaczymy. Była niemal pewna, że odsunie się z jawną dezaprobatą i spyta, co jej dolega. Zachowywał się tak, jakby nigdy, przenigdy jej nie pożądał.

Po wyjeździe lady Salome Beth wzięła na siebie większość jej obowiązków, bo poczuwała się do opieki nad wyspiarzami. Odwiedzała i pielęgnowała chorych, wizytowała lekcje w miejscowej szkole, a także dbała o zamkowy ogród i szklarnię, bo wiedziała, że przyszła ciotka nigdy by jej nie darowała, gdyby drzewka pomarańczowe uschły, a rybki zmarniały. Po wypełnieniu wszystkich obowiązków przy sprzyjającej pogodzie chodziła na długie spacery wzdłuż wybrzeża lub po okolicznych pagórkach. Nieodmiennie zachwycała się surowym pięknem wyspy. Z dala od eleganckiego towarzystwa czuła się wolna i oddychała pełną piersią.

Skończył się listopad, zaczął grudzień. Lady Salome od dwóch tygodni bawiła w Exeter, ale nie było od niej żadnych wiadomości. Beth miała nadzieję, że wkrótce dowiedzą się, czy wielebny John i jego siostra wrócą na święta do domu. Gdyby musieli zostać w Exeter, warto by wiedzieć, kogo biskup przyśle na zastępstwo, żeby wierni na Boże Narodzenie me zostali bez pastora. Beth zdawała sobie sprawę, że Markus opóźnia wyjazd, bo czeka na wiadomości od krewnych i nie chce zostawić wyspiarzy na łasce losu. Sama też niechętnie myślała o wyjeździe, ale dała słowo, że przyjedzie na święta do Mostyn Hall, żeby zobaczyć się z Charlotte, więc musiała dotrzymać obietnicy. Myślała o tym, spacerując paplaży i machinalnie rzucając kamykami w spienione fale. Nie była sama. Marta McCrae przyszła z córeczką Annie i grupą wiejskich dzieci szukać wyrzuconych na brzeg morskich osobliwości, nadających się na świąteczne dekoracje. Dzieciarnia uwijała się w poszukiwaniu skarbów, a malutki synek Marty spał w koszyku stojącym na płaskiej skale.

Nadchodził przypływ. Fala porywała kamienie i muszle, sięgając niemal brzegu sukni. Beth rozejrzała się odruchowo jakby chciała sprawdzić, czy wszyscy są bezpieczni. Marta odeszła z dziećmi dość daleko. Wszyscy oglądali teraz muszle znalezione na piasku przez jedną z dziewczynek. Niesione wiatrem radosne okrzyki mieszały się z głosami morskich ptaków. Ktoś płakał. Beth nadstawiła ucha. Słabe, piskliwe kwilenie gdzieś w pobliżu… Popatrzyła na wysokie skały odległe o dwadzieścia metrów. Marta postawiła na nich wiklinowy koszyk, w którym spał malutki Jamie. Przez granitowy grzbiet przelewała się morska woda. Zaabsorbowana poszukiwaniami Marta zapomniała o maleństwie.

Beth ruszyła pędem w stronę potężnych głazów. Kiedy tam dobiegła, ujrzała porwany przez fale koszyk z niemowlęciem. Kątem oka dostrzegła łódź z wiosłami zacumowaną. obok skał i podskakującą rytmicznie na falach. Skoczyła do wody. Nim dopadła łodzi, była mokra do pasa. Nie bez trudu wgramoliła się do środka, odcumowała i natychmiast zaczęła wiosłować, raz po raz oglądając się przez ramię, żeby nie stracić z oczu koszyka. Mały Jamie darł się wniebogłosy.

Beth po raz pierwszy w życiu wiosłowała i płynęła łodzią. Fale same niosły ją we właściwą stronę, ale miała trudności z manewrowaniem. Tymczasem dzieci biegające po plaży, tknięte przeczuciem, zaczęły krzyczeć i ciągnąć Martę za spódnicę. Jedna z dziewczynek, bardziej rezolutna niż pozostałe maluchy, co sił w nogach pobiegła do portu, żeby sprowadzić pomoc.

Beth dzieliło od koszyka zaledwie kilka metrów. Widziała skrzywioną twarzyczkę niemowlaka i szeroko otwarte usta, słyszała donośny płacz zagłuszany szumem fal. Podpłynęła jeszcze bliżej i wychyliła, usiłując chwycić koszyk. Przy pierwszej próbie omal nie wywróciła rozkołysanej łodzi. Wysoka fala chlusnęła jej w oczy słoną wodą, ale rozczapierzone palce dotknęły wiklinowych prętów i zacisnęły się na nich kurczowo. Przemoknięta do suchej nitki Beth wciągnęła koszyk do łodzi i położyła na kolanach. Jamie ociekał wodą i płakał żałośnie. Dopiero teraz popatrzyła na brzeg. Do plaży miała teraz ponad sto metrów. Musiała zawrócić i pokonując opór fal, co sił w ramionach wiosłować ku brzegowi. Obleciał ją strach. Zwątpiła, czy zdoła uratować z opresji siebie i Jamiego.

– Uwaga!

Obejrzała się i zobaczyła niewielką łódź z Colinem McCrae przy wiosłach. Za sterem siedział mężczyzna odwrócony do niej plecami. Błyskawicznie zrównali się z nią. Łodzie uderzyły burtą o burtę, a Colin przechylił się, chwycił za brzeg i ustawił je równolegle. Beth wyjęła Jamiego z koszyka i podała ojcu.

W chwilę później silne ramiona przeniosły ją niczym piórko do drugiej łodzi. Zamknięta w uścisku Markusa – wiedziała, że to on, choć oczy miała zamknięte – przytuliła twarz do smukłej szyi, wdychając znajomą woń jego skóry. Dopiero wtedy wybuchnęła płaczem. Markus przycisnął usta do jej słonego, zimnego policzka. Słyszała powtarzane szeptem swoje imię. Tulił ją tak mocno, jakby nadal była w niebezpieczeństwie.

Szybko dopłynęli do brzegu. Colin podał Jamiego zapłakanej Marcie i zapewnił, że synek ma się nieźle, choć jest mokry, zziębnięty i okropnie wystraszony.

Beth przestała płakać, ale gdy próbowała o własnych siłach wyjść na brzeg, nogi się pod nią ugięły. Markus wziął ją na ręce, a mieszkańcy Fairhaven, którzy przybiegli na ratunek, zaczęli ochoczo wiwatować na cześć odważnej lady Allerton. Uszczęśliwiona Marta całowała w uniesieniu jej dłoń, a Colin ze łzami w oczach dziękował za uratowanie synka. Markus nie bez trudu utorował sobie drogę w tłumie podnieconych wyspiarzy i wsiadł do powozu czekającego u stóp urwiska. Nie zważając na konwenanse, posadził sobie Beth na kolanach. Zabrał także Martę i Colina oraz ich dzieci. W miarę jak zbliżali się do zamku, coraz bardziej pochmurniał i zamykał się w sobie. Beth zrobiło się ciężko na sercu. Dlaczego znowu się gniewał? Czy żałował, że przed chwilą okazał jej tyle czułości? Żeby tylko nie próbował wyładowywać na niej złości. Całkiem opadła z sił i nie miała ochoty znosić jego zmiennych humorów.

Wkrótce powóz zatrzymał się przed wrotami zamku. Weszli do sieni, gdzie zgromadziła się służba, już powiadomiona, co się wydarzyło.

– Gorąca ziołowa kąpiel, świeży kleik i mikstury – zarządziła Marta, która szybko doszła do siebie, gdy przekonała się, że Jamie jest zdrów i cały. Zaufana służąca natychmiast zajęła się maleństwem, bo ochmistrzyni musiała wrócić do swoich zajęć. – Lady Allerton, jak mam pani dziękować? Jest pani niesamowicie odważna.

– Raczej niesamowicie głupia! – burknął opryskliwie Markus. Ochmistrzyni spiorunowała go wzrokiem i już miała odpowiedzieć, ale mąż dal jej znak, żeby się nie wtrącała.

Niech jaśnie państwo sami dojdą do porozumienia. W sieni Markus rozluźnił uścisk i pozwolił Beth stanąć na własnych nogach. Odzyskała siły, ale peszyła ją świadomość, że wygląda jak zmokła kura. Przemoczone ubranie przylgnęło do skóry, a wilgotne włosy oblepiały głowę. Ociekała wodą, zostawiając mokre ślady na kamiennej posadzce. Marta rwała się do pomocy, jednak Beth zdecydowanie ją odprawiła.

– Proszę iść do dziecinnego pokoju i zająć się synkiem. Wystarczy mi gorąca kąpiel i drzemka. Na szczęście wyszłam z tego bez szwanku.

– A szkoda, bo miałaby pani nauczkę – wtrącił bezlitosny Markus. – Odprowadzę panią do sypialni. Nie można pani na chwilę spuścić z oka. Boję się, że znów popełni pani jakieś głupstwo.

Nie uszło uwagi Beth, że Marta i Colin wstrzymali oddech, zdumieni ostrym tonem lorda. Po chwili uświadomiła sobie, że Markus najbardziej się awanturuje, gdy nie ma już powodu do obaw. Mimo to poczuła się urażona i nie zamierzała tego ukrywać.

– Nie życzę sobie, żeby pan mnie odprowadzał, milordzie – oznajmiła zdecydowanie i poczłapała ku schodom. – Dość mam krytycznych uwag na mój temat. Proszę je zachować dla siebie. Uczyniłam to, co uważałam za słuszne.

– I niewiele brakowało, żeby się pani utopiła – wpadł jej w słowo. – Kiedy pani wreszcie zrozumie, lady Allerton, że działanie pod wpływem impulsu powoduje zwykle opłakane skutki? W porcie znalazłaby pani co najmniej kilku silnych i doświadczonych wioślarzy. Wystarczyło ich zaalarmować.

– Milordzie… – zaczął McCrae, ale Markus nie dopuścił go do słowa.

– Wiem, co mówię, Colinie – powiedział łagodniejszym tonem. – Nie zrozum mnie źle. Jestem szczęśliwy, że udało się uratować Jamiego. Gotów byłbym ryzykować życie, aby go ocalić. – Odwrócił się ku schodom i popatrzył na Beth, która starała się wyglądać godnie, choć ociekała wodą. – Stanowczo protestuję, gdy osoby nie posiadające stosownych umiejętności biorą się do działania, narażając na niebezpieczeństwo siebie i innych.

Beth nie miała zamiaru dłużej tego słuchać. Weszła po schodach, plaskając mokrymi butami. Zostawiała za sobą szeroki wilgotny ślad.

Czuła się podle, trzęsła się z zimna. Marzyła jedynie o tym, żeby zdjąć mokre ubranie i wytrzeć się do sucha Łudziła się nadzieją, że Markus wylał już całą żółć i nareszcie zostawi ją w spokoju. Nie miała ochoty wysłuchiwać jego połajanek. Zziębnięta i przerażona, drżała na całym ciele. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z ogromu niebezpieczeństwa. Weszła do sypialni i trzasnęła drzwiami. Jak śmiał mówić do niej takim tonem? Jak mógł ją krytykować, skoro uczyniła wszystko, co w jej mocy, żeby ratować Jamiego? Owszem, miał rację, mówiąc, że w porcie znalazłaby wielu silnych wioślarzy, ale musiała działać. Nie była w stanie czekać bezczynnie i patrzeć, jak fale unoszą koszyk z niemowlęciem na pełne morze.

Pospiesznie zrzuciła ubranie. Zostawiła je na podłodze i naga pobiegła do szafy po ręcznik. Wytarła starannie całe ciało i od razu poczuła się znacznie lepiej, chociaż włosy miała potargane. Włożyła szlafrok z jedwabiu przetykanego złotą nitką, wzięła grzebień z toaletki, usiadła w fotelu przed kominkiem i zaczęła rozczesywać splątane kosmyki. Po chwili usłyszała pukanie.

– Proszę! – zawołała, przekonana, że to pokojówka. Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, gdy w drzwiach stanął Markus. Zdążył się przebrać, ale włosy miał jeszcze wilgotne. Popatrzyła na niego pytająco.

– Milordzie… Wydaje mi się… Nie powinien pan tu przychodzić, bo…

– Chcę z tobą porozmawiać – przerwał bezceremonialnie, wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi.

– Nie mam ochoty! – krzyknęła rozzłoszczona. – Jak śmiałeś mnie krytykować? Chciałam tylko pomóc…

– Jestem tego świadomy – odparł chłodno. Dłonie zacisnął w pięści i przycisnął do boków. – Próbuję ci tylko uświadomić, że morze wokół wyspy jest zdradliwe, więc sama byłaś w niebezpieczeństwie. Mogłaś utonąć! Czasami podejrzewam, że brak ci zdrowego rozsądku.

Beth miała łzy w oczach. Dzisiejsze przeżycie było dla niej autentycznym wstrząsem, na domiar złego przeżyła bolesne upokorzenie.

– Mnie brak rozsądku, a panu elementarnej wrażliwości, milordzie – oznajmiła wyniośle. Gestykulowała energicznie ręką, w której ściskała grzebień. – To szczyt okrucieństwa robić mi awanturę, kiedy jestem taka zdenerwowana i… – Nagle umilkła, bo Markus zamiast patrzeć na jej pobladłą twarz skierował wzrok niżej. Zorientowała się, że poły jedwabnego szlafroka rozchyliły się, kiedy gwałtownie wymachiwała ramieniem. Uświadomiła sobie, że pod sfałdowaną tkaniną jest zupełnie naga. Zamilkła, otuliła się szlafrokiem od stóp do głów i mocno zaciągnęła pasek. Markus zmierzył ją taksującym spojrzeniem, popatrzył na zarumienioną twarz i kpiąco uniósł brwi.

– Masz racje, Beth – przyznał zmienionym głosem i podszedł bliżej. – Popełniłem błąd, robiąc ci wymówki. Byłem zdenerwowany, bo okropnie się o ciebie bałem. Wydawało mi się, że całkiem bezmyślnie narażałaś własne życie.

Beth miała wrażenie, że dopiero teraz grozi jej prawdziwe niebezpieczeństwo. Zamierzała poprosić go, żeby natychmiast opuścił sypialnię, ale nie odezwała się i bez słowa patrzyła na niego, gdy szedł w jej stronę. Oczy mu pociemniały, a twarz nieoczekiwanie przybrała wyraz bezbrzeżnej czułości. Ujął ją za ramiona, przyciągnął do siebie i pocałował w usta. Oddała pocałunek i przytuliła się do niego.

Nie przerywając łagodnej pieszczoty, rozwiązał pasek szlafroka i zsunął śliski jedwab z jej ramion. Westchnęła z rozkoszy, gdy objął dłońmi jej piersi. Zapomniała o całym świecie. Myślała tylko o tym, jak bardzo go pragnie. Chciała dotknąć obnażonego torsu, poczuć pod palcami ciepło śniadej skóry. Objęła Markusa, wyciągnęła mu zza paska koszulę i pogłaskała muskularne plecy.

Oboje szeptali swoje imiona.

– Markusie…

– Beth… – Wiedziała, że jej pożąda, lecz mimo to wahał się i czekał. – Beth, jeśli nie chcesz, powiedz mi teraz…

Spojrzała mu prosto w oczy i odparła szczerze:

– Chcę być twoja. Pragnę tego całym sercem.

Przez moment stali nieruchomo i patrzyli na siebie w milczeniu. Potem Markus wziął Beth na ręce i położył na łóżku. Pieścił ją długo i delikatnie, zasypywał pocałunkami całe jej ciało, szeptał do ucha czułe słowa. Oszołomiona i rozpalona, pragnęła oddać mu się całkowicie, bez reszty, natychmiast.

Poczuła, że wsunął dłoń między jej uda. Pocałował ją namiętnie i w tej samej chwili stali się jednością. Porwana falą niewyobrażalnej rozkoszy powtarzała coraz głośniej jego imię. W chwilę później podążył za nią i dotknął nieba. Rajem zatracili się w otchłani cudownych doznań.

Beth się obudziła, gdy zapadł zmierzch. Obok niej leżał Markus, pogrążony w głębokim śnie. Przyglądała mu się z czułością, podziwiając długie rzęsy, cień zarostu na gładkich policzkach, wyraziste rysy, które łagodniały, kiedy spał. Dziś odkryła, jak przyjemnie jest go dotykać, czuć jego bliskość. Serce miała przepełnione miłością. Uśmiechnęła się smutno, wstała z łóżka i włożyła szlafrok. Podeszła do okna i usiadła na wyściełanym parapecie, wsłuchana w szum morza.

– Beth?

Markus także się obudził i patrzył na nią, opierając się na łokciu. Zrobiło jej się ciepło na sercu. Podeszła do łóżka, usiadła na brzegu posłania i długo patrzyła na niego bez słowa.

– Dobrze się czujesz, miłości moja?

Odwróciła wzrok. Przyjemnie jest usłyszeć takie słowa. Być może oznaczały, że Markus naprawdę jest w niej zakochany. Milczała przez chwilę, czekając na upragnione wyznanie. Na próżno.

– Dobrze. Wszystko w porządku – odparła wstydliwie.

– O czym myślałaś? – szepnął, zaglądając jej w oczy. – Żałujesz tego, co się między nami stało?

Bez słowa wślizgnęła się pod kołdrę.

– Nie – odparła bez namysłu, trochę zakłopotana własną szczerością. – Pragnęłam tego, więc nie mogę żałować. Markusie… Nie sądzisz, że jestem… rozwiązła? Lady Salome i Charlotte tak właśnie by powiedziały.

Wyciągnął wolno rękę i delikatnie pogłaskał Beth po policzku.

– Dla mnie jesteś najcudowniejsza na świecie. Wkrótce się pobierzemy. Cudze opinie nic mnie nie obchodzą.

Uspokojona takim zapewnieniem, poczuła się znowu pewnie i bezpiecznie.

– Chcesz się wykąpać? – zapytał niespodziewanie. – W łodzi przemokłaś do suchej nitki. Dobrze by ci to zrobiło.

Obrzuciła go badawczym spojrzeniem. Był rozbawiony, wręcz swawolny, jakby układał w głowie jakiś plan i bardzo się z tego cieszył. Miała wrażenie, że szykuje dla niej miłą niespodziankę i gubiła się w domysłach.

– Skoro uważasz, że powinnam…

– Jestem tego pewny. – Postawił stopy na podłodze i sięgnął po koszulę. – Pod jednym warunkiem: kąpiemy się razem.

Oczy Beth zrobiły się wielkie jak spodki.

– Ale… czy tak można?

– Oczywiście! Komu to przeszkadza? Podszedł do kominka i zadzwonił na służbę.

– Markusie! Co ludzie powiedzą? – krzyknęła piskliwym głosem.

Podszedł bliżej, uśmiechając się czule, objął ją ramieniem i cmoknął w usta.

– Wstydzisz się, kochana? Obawiam się, że trochę za późno.

Udało jej się przekonać Markusa, że mimo wszystko lepiej wystrzegać się niepotrzebnej ostentacji. Zgodził się poczekać w swoim pokoju, aż służba przygotuje kąpiel.

Marta McCrae osobiście wszystkiego dopilnowała. Dwie młodziutkie pokojówki noszące wodę udawały, że nie mają pojęcia, co się dzieje, lecz tak nieudolnie ukrywały zaciekawienie, że Beth omal nie wybuchnęła śmiechem. Marta nie pytała o jej samopoczucie. Raz tylko spojrzała znacząco na zmiętą pościel i ruszyła ku drzwiom. Beth zatrzymała ją na chwilę, żeby dowiedzieć się o zdrowie Jamiego i usłyszała, że malec szybko dochodzi do siebie.

– Mam nadzieję, że i pani nic już nie dolega – dodała Marta na odchodnym, uśmiechnęła się porozumiewawczo i wyszła.

Beth pobiegła do łazienki, zdjęła szlafrok i wskoczyła do ogromnej wanny napełnionej gorącą wodą o cudownym zapachu lawendy. Zanurzyła się i przymknęła oczy.

Nagle poczuła, że powierzchnia faluje. Natychmiast uniosła powieki i pisnęła zaskoczona. Markus był tuż obok w pachnącej kąpieli. Odczekał chwilę, a potem wsunął się za nią i gestem zachęcił, żeby oparła się o jego tors. Omal nie krzyknęła znowu, gdy zamknął ją w mocnym uścisku. Próbowała wyswobodzić się z jego objęć, a woda omal nie przelała się przez brzeg wanny. – Nie wierć się, kochanie – skarcił ją czule Markus. – Chcesz, żebyśmy się oboje potopili? Wanna jest duża, w sam raz dla dwojga.

Beth zaniechała oporu. Nie protestowała również, kiedy masował jej ramiona, całował kark i dotykał piersi. Zmysłowe pieszczoty sprawiły, że z wolna narastało w nich pożądanie. Gdy oboje zapragnęli silniejszych podniet, Markus wziął ją na ręce, starannie otulił wielkim ręcznikiem i zaniósł do sypialni. Opadli na posłanie i całowali się zachłannie. Wśród namiętnych pieszczot zapomnieli o rzeczywistości i zatonęli w czystej rozkoszy.

Beth obudziła się o świcie. Leżała nieruchomo, patrząc, jak szara poświata sączy się przez zasłony, i słuchała szumu fal, które rozbijały się o skaliste wybrzeże. Gdy poruszyła się lekko, Markus przytulił ją i dotknął ustami ciemnych włosów.

– Dlaczego nie śpisz, kochanie?

– Rozmyślam. – Położyła się na brzuchu i spojrzała mu w oczy. – Miałeś rację. Doszłam do wniosku, że moje marzenia o Fairhaven były całkowicie oderwane od rzeczywistości.

Po jego minie poznała, że jest całkiem rozbudzony. Uśmiechnął się smutno.

– Tak trudno było ci przyjąć do wiadomości prawdę o twoim dziadku?

– Owszem. – Pochyliła głowę, tuląc się do niego. – Ale tylko na początku. Teraz spokojniej myślę o tych sprawach. Martwi mnie inny problem. Co się z nami stanie, gdy stąd wyjedziemy? Niedługo przyjdzie list od wielebnego Johna i twojej ciotki. Niezależnie od tego, co postanowią, na jakiś czas trzeba się będzie rozstać. Wrócimy w nasze rodzinne strony.

Markus objął ją ramieniem.

– Nie lękaj się, kochanie. To dla nas dopiero początek wspólnego życia. – Zamilkł na chwilę i pogłaskał ją po plecach. – Mam pomysł! Weźmy ślub po zaraz świętach, najlepiej w Mostyn Hall. Nie sądzisz, że to dobre rozwiązanie?

– Doskonałe! – przytaknęła rozpromieniona. – Lepiej być nie może.

Wbrew temu, co powiedziała, nadal odczuwała lęk, którego przyczyn nie umiała nazwać. Poruszyła się niespokojnie, bo pieszczoty Markusa stawały się coraz bardziej zmysłowe. Po raz kolejny budziły się w niej ukryte pragnienia.

Zapomniała o melancholii. Kiedy Markus jej dotykał, świat przestawał istnieć. Miała zamęt w głowie. Tym razem kochali się bez pośpiechu, wolno i czule, jakby chcieli zatrzymać czas. Razem osiągnęli szczyt rozkoszy, a doznania były tak silne, że oboje jeszcze długo dygotali jak w gorączce. Odpoczywali spleceni mocnym uściskiem. Beth już zasypiała, gdy Markus wypowiedział słowa, na które czekała tak długo.

– Najdroższa moja, kocham cię.

Poczuła radość i uśmiechnęła się łagodnie, ale w głębi ducha nadal wątpiła w siłę jego uczuć, choć nie rozumiała, skąd się biorą te niepokoje.

Kiedy obudziła się po raz drugi, Markusa nie było już w sypialni. Nic dziwnego, miał przecież mnóstwo zajęć. Mimo to poczuła się samotna i opuszczona.

Ledwie skończyła się ubierać, do pokoju zajrzała Marta McCrae.

– Milady, proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale jego lordowska mość otrzymał list z Londynu i lada chwila wyjeżdża…

Beth natychmiast spochmurniała.

– Na miłość boską! Cóż to za pilne sprawy wzywają go do powrotu?

Gdy zbiegła na dół, Markus był w gabinecie z Colinem McCrae. Miał na sobie strój podróżny. Na widok Beth uśmiechnął się i zaraz spoważniał. Colin przez moment wodził spojrzeniem po ich twarzach, a potem wycofał się dyskretnie.

– Beth… – Markus obszedł biurko i chwycił jej ręce. – Bardzo mi przykro, ale muszę natychmiast jechać do Londynu. Złe nowiny. Sama przeczytaj. – Wskazał biurko i leżący na nim list. – Moja matka jest w rozpaczy. Pisze, że Eleonora została uwiedziona i porzucona. Błaga, żebym przyjechał i pomógł jej w nieszczęściu.

– Dobry Boże! Ależ to okropne! Kto się ośmielił… – Nie była pewna, czy sama odgadła, o kogo chodzi, czy też wyczytała odpowiedź ze smutnej twarzy Markusa. – Kit?

– Zapewne. – Markus sposępniał. – Nie znam wszystkich szczegółów. Matka pisze chaotycznie. Muszę jechać, Beth. Chyba rozumiesz…

– Naturalnie. – Wpatrywała się w feralny list porzucony na blacie biurka. Wiedziała, że Kit kocha się w Eleonorze Trevithick. Obserwowała, jak rozkwita ich uczucie, niekiedy dobrodusznie żartowała z kuzyna, ale w głowie jej nie postało, że jest zdolny do takiej nikczemności.

– Nie wierzę! To do niego niepodobne! – wybuchnęła. Trzeba ustalić, co się wydarzyło.

– Z pewnością tak uczynię. Wybacz mi, Beth, ale na mnie już czas. – Podszedł do niej i dodał: – Jedź do Mostyn Hall.

Pokręciła głową.

– Nie mamy czasu na długie rozmowy. Statek czeka, Trzeba wypłynąć, póki pogoda sprzyja żegludze. Obawiam się, że musimy zmienić plany. Ślub się nie odbędzie, radzę ci jednak wrócić do Mostyn. – Ścisnął mocno jej dłonie. – Wszystko miało być inaczej – powiedział z gniewną miną. – Nie udało się… – Urwał w pół słowa, pocałował ją w usta i cofnął się natychmiast. Znieruchomiał na chwilę. Beth odniosła wrażenie, że chce coś dodać, ale zmienił zdanie i wyszedł. Stała, wsłuchując się w cichnący odgłos kroków.

Sięgnęła po list wicehrabiny i usiadła w fotelu. Po dwukrotnej lekturze długo wpatrywała się w płomienie buzujące w kominku. List spoczywał na jej kolanach.

Napisany został przed tygodniem. Wicehrabina była wzburzona i bardzo się spieszyła Nie brakowało obraźliwych uwag pod adresem Mostynów. Najwięcej jednak napisała na temat romansu Kita Mostyna ze swoją córką.

Zrozpaczona Beth uświadomiła sobie, że rodowa waśń znów dzieli dwa rody. Nieszczęsny Kit umyślnie lub przez fatalne zaniedbanie sprawił, że dawny spór Trevithicków z Mostynami odżył na nowo.

Загрузка...