ROZDZIAŁ ÓSMY

Przez cały następny tydzień Beth nie znalazła czasu na odwiedziny u Jacka Cade'a i rozmowę o swoim dziadku. Salome Trevithick uznała, że musi jak najszybciej zapoznać Beth z całą wyspą. Codziennie pakowała ją do dwukółki i obwoziła po okolicy, odwiedzając wieśniaków i dzierżawców. Pokazywała jej również najpiękniejsze miejsca na wyspie, zwane szumnie punktami widokowymi. Pod koniec tygodnia Beth miała zamęt w głowie. Mieszały jej się nazwiska i nazwy, ale z tych wycieczek płynęły także ogólniejsze wnioski. Beth miała okazję zobaczyć na własne oczy, jak bardzo Salome angażowała się w życie mieszkańców wyspy, którzy byli do niej głęboko przywiązani. Nową właścicielkę witali z należytym respektem, ale bez entuzjazmu. Beth nie zrażała się tym, ponieważ miała świadomość, że na szacunek i przywiązanie trzeba zasłużyć. Nie dostaje się ich za darmo. Naśladowała Salome, spędzając długie godziny w szkole i wybranych domach. Gawędziła z wieśniakami, czytała dzieciom książeczki i bawiła się z nimi na dworze, jeśli pogoda dopisywała. Niewiele czasu spędzała samotnie, a gdy miała wolną chwilę, chodziła na długie spacery, podziwiała widoki albo obserwowała morze i grę chmur na niebie.

Nie uszło jej uwagi, że Markus zrobił bardzo dobre wrażenie na swoich dzierżawcach. Sporo czasu spędzał z zarządcą Colinem McCrae. Omawiał z nim plany i propozycje dotyczące upraw oraz portu. Gdy była taka potrzeba, z innymi brał się do pracy i nie bał się pobrudzić sobie rąk przy codziennych, prozaicznych zajęciach. W jednym z gospodarstw budowano właśnie nową stodołę. Markus, rozebrany do pasa, od rana pracował z innymi.

Salome podjechała tam dwukółką i przywołała bratanka, a potem dobrodusznie kpiła z jego zatrudnień. Beth odwróciła wzrok, bo na widok obnażonego muskularnego torsu opalonego na brąz poczuła się zbita z tropu. Utkwiła spojrzenie w stadzie owiec pasących się nieopodal. Wkrótce jednak uświadomiła sobie, że niejako wbrew swojej woli przygląda się znów Markusowi, który poczuł na sobie jej wzrok. Podniósł głowę znad roboty i pytająco uniósł brwi, jakby chciał się dowiedzieć, o co jej właściwie chodzi i czy na pewno dobrze się czuje. Problem w tym, że samopoczucie Beth nie było najlepsze. Policzki miała rozpalone, serce jej kołatało, puls bardzo przyspieszył. Obawiała się, że ma gorączkę. Czy to influenza? Salome zerknęła na nią kątem oka i powiedziała z uśmiechem, że jej zdaniem Beth ma dosyć mocnych wrażeń i powinna wrócić do domu. Po tej zagadkowej uwadze ruszyła prosto do zamku.

Długie jesienne wieczory spędzali Salome, Beth i Markus razem w zamkowej jadalni i salonie. Po kilku dniach wspólnego bytowania w średniowiecznych murach Markus po kolacji podszedł do Beth i poprosił o chwilę rozmowy na osobności. Wyjaśnił, że przez jakiś czas pozostaną na Fairhaven, bo muszą czekać na powrót wielebnego Johna. Markus nie chciał opuścić wyspy, nie omówiwszy z nim i z Salome ważnych spraw dotyczących przyszłości ich obojga, co było niemożliwe, dopóki duchowny nie wróci z Exeter. Beth skwapliwie przyznała mu rację i chętnie zgodziła się przedłużyć pobyt na wyspie. Wolała nie sprawiać wrażenia, jakby zmierzała wymówić Trevithickom dom i pozbyć się ich z Fairhaven. Napisała do Charlotte list z wyjaśnieniem i zapewniła, że na Boże Narodzenie wróci do Mostyn Hall. Gdy się z tym wszystkim uporała, znalazła wreszcie czas, żeby odwiedzić starego wieśniaka, który znał jej dziadka.

Jack Cade mieszkał w samotnej chacie na niewielkim wzgórzu, którą od wioski dzieliło niespełna półtora kilometra. Z relacji Markusa wynikało, że przez całe życie pracował jako rybak, ale na starość nie mógł już wypływać w morze, więc żył samotnie z dala od ludzi. Inni wyspiarze uważali go za dziwaka, ale darzyli szacunkiem, ponieważ należał do grona najstarszych mieszkańców wyspy.

Beth podeszła do drzwi chaty wąską ścieżką obramowaną muszlami. Kilka rachitycznych krzewów rosło pod osłoną pomalowanych na biało ścian, a na trawie porastającej zbocze pagórka walały się stare liny i sieci. Między nimi spokojnie pasły się owce.

Beth nieśmiało zapukała do drzwi. Nadeszła wreszcie odpowiednia chwila, żeby porozmawiać z rówieśnikiem jej dziadka, od którego wiele mogła się dowiedzieć o swojej rodzinie. Była przejęta i podekscytowana. Drzwi skrzypnęły i uchyliły się nieco, a w szparze dostrzegła zgarbioną postać wiekowego starca. Uśmiechnęła się na powitanie.

– Wy jesteście Jack Cade? – odezwała się. – Nazywam się Beth Allerton. Mówiono mi, że znaliście mego dziadka, Charlesa Mostyna. Chciałam prosić, żebyście mi o nim opowiedzieli.

Stary rybak zmierzył ją badawczym spojrzeniem. Oczy miał bystre i lśniące niczym jastrząb, a twarz, szorstka i spalona słońcem na ciemny brąz, przypominała maskę z surowej, marnie wyprawionej skóry. Uśmiechnął się, pokazując poczerniałe, zepsute zęby.

– Tak sobie myślałem, że pani tu przyjdzie, milady. Zgadza się, znałem Charlesa Mostyna i niejedno mogę o nim opowiedzieć.

Beth zadrżała, ogarnięta niecierpliwością. Wkrótce miała poznać całą prawdę i usłyszeć, co się wydarzyło tamtej nocy, gdy lord Mostyn stracił życie.

– Niech jaśnie pani wejdzie do środka i usiądzie sobie powiedział staruszek z uroczą, staroświecką kurtuazją.

Cofnął się, przepuszczając ją w drzwiach, i gestem zaprosił do środka. Zrzucił na podłogę sieci i pływaki pozostawione w fotelu stojącym najbliżej kominka. Beth usiadła i rozejrzała się z ciekawością. W chacie była tylko jedna izba, schludna i starannie urządzona. W kominku płonął ogień. Na ścianach wisiały rozmaite znaleziska wyrzucone na brzeg przez fale i obrobione wcześniej przez nie na podobieństwo osobliwych dzieł sztuki: wielkie poroże, butelka z ciemnego szkła, zbielała i dziwnie powyginana gałąź. Zapewne Cade od dawna kolekcjonował takie ciekawostki.

Starzec usiadł w fotelu naprzeciwko Beth. Mrucząc i pojękując, wiercił się tak długo, aż znalazł odpowiednią pozycję. Przysunął sobie butelkę whisky i postukał fajką o poręcz fotela, żeby wyrzucić popiół. Napełnił cybuch świeżym tytoniem. Zapalił i długo pykał w milczeniu, aż fajka dobrze się rozpaliła. W izbie zapachniało wonnym dymem i alkoholem.

– Charles Mostyn… – zaczął z namysłem. – Rządził tu, zanim nastał stary lord. Mówiliśmy o nim: Wredniak. Wredny Lord. – Głos mu się załamał i przeszedł w starczy chichot. – Całkiem inny od tego młodziaka, który tu do nas zjechał. Widać, że miastowy, ale dobry człowiek. Może ze spróchniałego pnia wyszła cudem nowiutka, zdrowa latorośl.

Beth milczała i nie popędzała starego, chociaż jej cierpliwość została wystawiona na trudną próbę. Uśmiechnęła się do Cade'a. Chętnie słuchała, jak wyspiarze chwalą Markusa. W ostatnim tygodniu często miała po temu sposobność.

– Stary lord… – ciągnął Jack Cade. – Podły był bez dwóch zdań. Mostyn też. Obaj siebie warci, łotry. Jedno licho. A my z deszczu pod rynnę.

Beth wyprostowała się i lekko zmarszczyła brwi. Nie wierzyła własnym uszom!

– Z deszczu pod rynnę? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Jedno licho? Cade, jakże to?

Starzec zaciągnął się dymem z fajki. – Trevithick był popędliwy i gwałtowny, Mostyn okrutny podstępny. Jeden krzywdził ludzi w gniewie, a ten drugi z mściwości. Łebski był z niego facet, wie pani? – Surowy wzrok Cade'a przygwoździł Beth do fotela. – Ściągnął nam tu handlarzy, choć mówiliśmy, żeby tego nie robił, bo trefny towar sprowadzi na nas same kłopoty. Ale nie słuchał. On i jego kompani potrzebowali sporo grosza. – Trefny towar?

– No pewnie! Stary lord zadawał się z przemytnikami! – oznajmił tryumfalnie Jack Cade. – Handel szedł wtedy na całego. Statki tylko śmigały wzdłuż wybrzeża. Taka prawda! Kto miał łódź, ładował towar i jazda! Ale Mostyn przebił wszystkich, bo miał wyspę. Rządził tutaj żelazną ręką i robił, co chciał.

Beth siedziała ze ściśniętym gardłem. Nie to spodziewała się usłyszeć. Inne legendy opowiadano jej przed laty w pokoju dziecinnym w Mostyn Hall. Odchrząknęła nerwowo.

– Jesteście pewni, Cade? Rzecz w tym… – Napotkała jego bystre, przeszywające spojrzenie. – Chodzi o to, że w rodzinnych historiach Charles Mostyn został przedstawiony całkiem inaczej.

– A co mieli jaśnie pani opowiadać? Kto by tam chciał mówić całą prawdę ślicznej dzieweczce, która wcześnie straciła rodziców i została sama, samiuteńka? – wyjaśnił z prostotą starzec. – Mostynowie sporo chcieliby ukryć przed światem, oj sporo.

Beth westchnęła głęboko. Trzęsła się cała do tego stopnia, że musiała mocno zacisnąć dłonie, aby przestały dygotać. Nie radosne oczekiwanie, tylko bolesne cierpienie wywołało te dreszcze. Było jej ciężko na sercu, gardło miała tak ściśnięte, że nie potrafiła wykrztusić słowa, ale postanowiła wytrwać do końca opowieści. Musiała poznać całą prawdę.

– Co się wydarzyło? – szepnęła. – Chodzi mi o to, jak Charles Mostyn skończył życie.

Cade popatrzył na nią współczująco. Litował się nad nią. Kolejny cios prosto w serce. Teraz spodziewała się najgorszego.

– W końcu między przemytnikami handlującymi nielegalnie na naszych wodach tyle było scysji, że Trevithick i Mostyn stanęli do walnej rozprawy. – Starzec zakasłał. – Trevithick wygrał i zagarnął wyspę. Od tamtej pory nikt Mostynów nie postawił na niej stopy. Pani jest pierwsza.

– Jak Trevithick zdobył wyspę? – zapytała Beth.

Wpatrywała się uważnie w starego rybaka, który sięgnął po butelkę whisky, pociągnął z niej tęgi łyk, otarł usta rękawem i cmoknął wargami.

– Aha! Ostatnia awantura. Wie pani, wtedy poszło o ładunek brandy, na który czekał Mostyn. Handlarze dostarczyli towar na czas, ale Mostyn spóźnił się na spotkanie. Trevithick go ubiegł i przejął ładunek. Zaproponował przemytnikom podwójną cenę w zamian za odstąpienie ładunku i pomoc w zagarnięciu wyspy. – Cade smutno pokiwał głową. – Nie musiał ich długo przekonywać. Mostyn był powszechnie znienawidzony. Trevithick również uchodził za łotra, ale przynajmniej dobrze płacił, więc gdy Mostyn zjawił się wreszcie, napadli go i rozsiekli na kawałki. Jaśnie pani raczy mi darować. Przy damie nie mówi się takich rzeczy, ale było, jak było i już.

– Sądziłam, że… – Beth urwała w pół zdania, westchnęła głęboko i zaczęła ponownie: – Mówiono mi, że zaatakowali go podstępnie ludzie Trevithicka, który skradł także rodowe srebra.

Staruszek zachichotał.

– Nie było żadnych sreber, milady. Tylko miecz, no i pierścień. – Wstał i pokuśtykał do starego marynarskiego kufra, który stał w rogu izby. – Nigdy go nie włożyłem, bo myślałem, że się nie godzi, skoro Trevimick ściągnął go z trupiego palca. Najlepiej oddam ten klejnot pani, bo to przecież dziadkowy pierścień, więc się pani należy.

Beth odruchowo wyciągnęła rękę, a Cade położył na niej sygnet. Oczyma pełnymi łez popatrzyła na herb Mostynów grawerowany w złocie oraz na dewizę, nieco zatartą po tylu latach i ledwie czytelną: „Pamiętaj”. Ukryła pierścień w zaciśniętej dłoni.

– Co się stało z mieczem Saintonge? – spytała Beth, szczerze zdumiona, że głos jej nie drży. – Czy Trevithick również go zabrał?

Cade pokręcił głową.

– Miecz pękł w czasie walki, milady. Mam tutaj ułomek, ale na pewno całkiem zardzewiał przez te wszystkie lata.

Beth czuła, że lada chwila się rozpłacze, a nie chciała, żeby stary rybak widział, jak zalewa się łzami. Zerwała się na równe nogi.

– Wybaczcie, Cade, muszę iść. To bardzo miło z waszej strony, że mi wszystko opowiedzieliście, ale na mnie już czas.

Cade niezdarnie poklepał jej dłoń.

– Niech łaskawa pani wybaczy staremu. Ja bym ukrył to i owo, ale jego lordowska mość tłumaczył, że należy powiedzieć całą prawdę.

Beth znieruchomiała z dłonią na klamce. Przygnębienie zniknęło, a łzy szybko obeschły. Spojrzała na Cade'a. Promień słońca wpadający do izby przez okno świecił jej prosto w twarz, więc zniecierpliwiona cofnęła się w cień.

– Jego lordowska mość? Lord Trevithick? Kiedy z wami rozmawiał?

– Zajrzał niedawno i uprzedził, że lady Allerton szuka ludzi, którzy znali jej dziadka. Zapowiedział mi, żebym niczego nie ukrywał. Mówił, że to ważne.

Beth obróciła się na pięcie i wybiegła z chaty. Przestraszone owce, które skubały trawę przy furtce, rozpierzchły się na wszystkie strony. Beth popędziła w stronę wioski. Gdy weszła między chaty, czuła na sobie ciekawskie spojrzenia gapiów. Jak burza wpadła przez bramę na dziedziniec gospodarstwa, gdzie ostatnio widziała Markusa ładującego siano na wóz. Na szczęście jeszcze tam był. Właśnie rzucano do sąsieka ostatnie wiązki. Markus stał obok stodoły, gawędząc z Colinem McCrae.

– Lordzie Trevithick! – Daremnie usiłowała przybrać władczy ton. Głos jej drżał, jakby miała wybuchnąć płaczem. Trzeba wziąć się w garść! – Lordzie Trevithick, muszę z panem porozmawiać. Natychmiast!

Markus zamienił jeszcze kilka słów z Colinem McCrae, podszedł do Beth, wziął ją pod rękę i wyprowadził za bramę.

– Widziała się pani z Cade'em, lady Allerton? Jak nastrój? – zapytał, przyglądając się jej badawczo.

– Fatalny! – odparła ze złością. Na policzkach miała ciemne rumieńce. Mimo jesiennego chłodu było jej gorąco.

– Jak pan śmiał postawić mnie w takiej sytuacji, milordzie!

– Oburzona podniosła głos. – Posłał mnie pan do tego starca, chociaż wiedział pan, jaką opowieść o moim dziadku od niego usłyszę. Mógł pan zaoszczędzić mi cierpień, samemu opowiadając to wszystko.

– To nie jest odpowiednie miejsce na takie rozmowy – ostrzegł Markus, ściskając jej dłoń. Obejrzał się przez ramię i zobaczył grupkę wieśniaków, którzy mimo oznak zakłopotania z ciekawością przyglądali się jaśnie państwu. Beth odsunęła się ostentacyjnie. W tym momencie było jej całkiem obojętne, kto ją obserwuje. Nie przejęłaby się nawet wtedy, gdyby wszyscy mieszkańcy wyspy zbiegli się tutaj, szukając rozrywki.

– Proszę mnie puścić! – syknęła. – Zachował się pan haniebnie.

Markus spojrzał na nią gniewnie i mocno chwycił za ramię.

– Czy uwierzyłaby mi pani, gdybym oznajmił, że Charles Mostyn był zwykłym przemytnikiem, lady Allerton? Nie sądzę. Do niedawna w ogóle mi pani nie ufała. Uznałem, że powinna pani usłyszeć te rewelacje z innego źródła.

Beth długo patrzyła w ciemne oczy, lśniące z gniewu i oburzenia. Gapie przestępowali z nogi na nogę i szeptali między sobą. Stali w pobliżu, więc Beth słyszała ich stłumione głosy.

Cade gadał z nią o Charlesie Mostynie. Biedactwo tamci wmówili jej, że był dobrym człowiekiem.

Ich współczucie sprawiło, że przepełniła się czara goryczy. Tylko Markus nie miał dla niej litości. Smagła twarz była niczym kamienna maska. Beth z krzykiem wyrwała mu ramię. Odwróciła się plecami do wszystkich i ruszyła po stromym zboczu, pędząc ku zamkowi. Nogi niosły ją tak szybko, że lękała się upadku, ale nie była w stanie się zatrzymać. Wiatr świszczał jej w uszach, kosmyki włosów zasłaniały oczy, więc niewiele widziała. W pędzie otworzyła zamkową bramę i biegła przez trawnik w stronę urwiska.

– Beth! Na miłość boską! Zatrzymaj się, bo spadniesz! Markus podbiegł z tyłu i chwycił ją wpół. Zabrakło jej tchu, gdy oboje zwalili się na ziemię. Rozżalona i oburzona, zanosiła się od płaczu. Daremnie próbowała go odepchnąć i wyrwać się z mocnego uścisku. Musiał całym swoim ciężarem przygnieść ją do ziemi, żeby zaniechała oporu. Leżała nieruchomo, starając się powstrzymać szloch. Przez płaszcz czuła chłód wilgotnej trawy. Gorące łzy spływały jej po policzkach, wsiąkając w podmokły grunt. – Beth, kochanie… – usłyszała łagodny i współczujący głos Markusa. Nie opierała się, gdy usiadł i wziął ją w ramiona, kołysząc jak dziecko. Płakała, jakby jej miało serce pęknąć. Długo wylewała potoki łez. Wkrótce klapy jego surduta były zupełnie mokre. Cierpliwie głaskał ją po włosach i pocieszał, przemawiając łagodnym głosem. Mruczał słowa pozbawione sensu, które jednak koiły stargane nerwy lepiej niż sole trzeźwiące. Wieki minęły, nim uniosła głowę, wierzchem dłoni wytarła mokre policzki i powiedziała cicho:

– Ja nigdy nie płaczę.

Markus uśmiechnął się i odgarnął ciemne włosy zasłaniające mokrą twarz.

– Aha. Zauważyłem. – Wstał i pomógł jej się podnieść. – Chodź, musisz wejść do środka. Przesiadywanie na mokrym trawniku z pewnością nie wyjdzie ci na zdrowie. – Oboje byli tak przejęci, że zapomnieli o formach grzecznościowych.

Beth przytuliła się do niego.

– Markusie.

– Wiem. – Na moment zamknął ją w mocnym uścisku, a potem objął w talii i poprowadził w stronę zaniku.

Lady Salome powitała ich u frontowych drzwi. Niosła napełniony owocami ogrodniczy kosz. Wyglądała na zatroskaną.

– Wiem o wszystkim – oznajmiła, współczująco głaszcząc ramię Beth. – Moje biedne dziecko, w jednej chwili pozbawiono cię złudzeń. Życie bywa okrutne. Rani do krwi.

Oto jest krew nowego przymierza… Mateusz, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem!

Zapłakana Beth dostała czkawki i zaczęła chichotać.

– Lady Salome, pani zawsze wie, jak dodać człowiekowi otuchy.

– Kieliszek madery i łóżko nagrzane szkandelą. Tego ci potrzeba, dziecino – zarządziła Salome. – Idź na górę, kochanie. Dopilnuję, żebyś wypoczęła. A ja wam dam ukojenie.

– Księga Wyjścia, rozdział trzydziesty drugi, wers szesnasty – oznajmił z westchnieniem Markus.

– Mateusz, rozdział jedenasty, wers dwudziesty ósmy – rzuciła na odchodnym lady Salome i spojrzała na niego z politowaniem. – Markusie, zawołaj panią McCrae i poproś, żeby przyniosła gorący bulion i moje mikstury.

– Nie jestem chora! – pisnęła z oburzeniem Beth, wleczona na górę silną ręką lady Salome.

– Bzdura! Przeżyłaś szok, więc musisz się najeść, dużo pić i porządnie wypocząć. Dam ci coś na sen – oznajmiła starsza pani tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Uchyliła drzwi sypialni i stanowczym gestem wepchnęła Beth do środka.

– Zapamiętaj sobie moje słowa. Za pół godziny będziesz spała jak suseł.

Beth słuchała kojącego szumu morza. Niechętnie otworzyła oczy. W sypialni paliła się świeca, zasłony były zaciągnięte. Przy łóżku siedziała zaczytana Marta McCrae. Gdy podniosła wzrok znad książki i napotkała spojrzenie Beth, uśmiechnęła się szeroko.

– Jak się pani czuje, milady?

– Spałam? – Beth zmarszczyła czoło. – Dobry Boże! Pamiętam tylko, że lady Salome kazała mi wypić kieliszek madery i potem nic. Ciemność. Ojej, jestem okropnie głodna!

Marta zerwała się na równe nogi. – Jest świeżutki rosół ugotowany dziś po południu, milady. Skoczę na dół i zaraz przyniosę… – Proszę zaczekać! – przerwała Beth. Położyła dłoń na rękawie ochmistrzyni. – Marto, proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie. Czy wszyscy na Fairhaven wiedzą, jakim nikczemnikiem był mój dziadek?

Marta wierciła się niespokojnie, unikając wzroku Beth.

– Tak, milady. Każdy tu u nas zna dawne opowieści, ale tylko stary Jack Cade i niektórzy jego rówieśnicy pamiętają… – Załamała dłonie. – Tak mi przykro, milady. Sądziliśmy, że pani też słyszała, jak to było. Potem jego lordowska mość wyjaśnił Colinowi, że opowiadano pani całkiem inne historie. Baliśmy się, co z panią będzie, kiedy prawda wyjdzie na jaw… – Spojrzenie smutnych piwnych oczu, wyrażające głębokie współczucie, spotkało się ze wzrokiem Beth. – Ostatnimi czasy tyle mamy zmian. Jego lordowska mość zaczął się nami interesować, a potem nagle oznajmił, że pani dostaje Fairhaven, więc lękaliśmy się, co będzie z lady Salome i wielebnym Johnem. Wszystko się skomplikowało. Nie wiedzieliśmy, co z tego wyniknie.

Beth kiwnęła głową.

– Rozumiem. Mogę tylko zapewnić, że zainteresowanie wyspą okazywane przez lorda Trevithicka jest szczere. Tyle już zrobił dobrego…

Marta uśmiechnęła się. Można by pomyśleć, że słońce przedarło się przez chmury.

– Oj, milady! Teraz dopiero jesteśmy w kropce. Jak to mówią, osiołkowi w żłoby dano. Już wiemy, że zależy pani na pomyślności Fairhaven, ale lord Trevithick to dobry człowiek i wiele już dla nas zrobił. Gdyby się udało zatrzymać was oboje… – Umilkła w pół zdania, wstała i dygnęła wdzięcznie. – Przepraszam, milady. Nie chciałam być impertynencka. Zaraz przyniosę rosół.

Beth leżała w ciepłym łóżku, rozmyślając o wydarzeniach ostatnich dni. Znała teraz wszystkie przyczyny, które sprawiły, że wyspiarze przyjęli ją chłodno. Była przecież wnuczką bezwzględnego Charlesa Mostyna. Usiadła na łóżku, sięgnęła po lizeskę i narzuciła ją na ramiona.

– Jaka szkoda! Nasza chora jest zapięta pod samą szyję! – Znajomy głos dobiegający od progu wyrwał ją z zadumy. Spojrzała na drzwi i zobaczyła Markusa idącego w stronę łóżka. Jak dawniej uśmiechał się kpiąco. Gestem wskazał brzeg posłania.

– Mogę?

– No cóż… – Zmarszczyła brwi. – Nie wypada, żeby pan mnie tu odwiedzał, milordzie – odparta bardzo oficjalnym tonem. – Co by na to powiedziała lady Salome?

– Domyślam się – odparł nonszalancko, a potem dodał, jakby chciał się usprawiedliwić: – Marta zapomniała do mknąć drzwi, a co ważniejsze, chciałem zapytać, jak się pani czuje. Bardzo się o panią martwiłem.

Beth odwróciła wzrok. Była mocno zawstydzona, gdy uświadomiła sobie, że leży pod kołdrą w cieniutkiej nocnej koszuli i lekkiej lizesce. Była trochę rozczarowana, że Markus nie zwrócił na to uwagi. Zirytowana, że przychodzą jej do głowy takie głupie myśli, nakazała sobie spokój i spojrzała mu w oczy.

– Milordzie, proszę mi pozwolić dojść do słowa. Najpierw chciałabym pana przeprosić…

Położył rękę na jej dłoni i pokręcił głową.

– Beth, nie trzeba. Przeżyłaś szok, byłaś wstrząśnięta. Nie panowałaś nad sobą, więc mówiłaś pochopnie, ale to zrozumiałe – przekonywał Markus. Formy grzecznościowe znów poszły w zapomnienie.

Beth uśmiechnęła się lekko.

– Dziękuję za wyrozumiałość. – Zawahała się na moment. – Teraz rozumiem, dlaczego sam nie powiedziałeś mi całej prawdy. Dobrze się stało, że usłyszałam ją od człowieka, który widział to wszystko na własne oczy.

– Wierz mi, gdyby istniał sposób, żeby oszczędzić ci bólu, inaczej przedstawić fakty…

Beth czuła, że się rumieni. Z ulgą pomyślała, że Markus lego nie widzi, bo w sypialni pali się tylko jedna świeca. Wyczuwało się między nimi niezwykłą więź i silne napięcie wynikające z ogromu uczuć, które wciąż pozostawały nienazwane.

– Muszę przyznać… że jest mi głupio – oznajmiła Beth po chwili milczenia. – Przez tyle lat rodowa legenda Mostynów… – Zawahała się, szukając odpowiednich słów. Po chwili dokończyła. – Ta opowieść była dla mnie swoistym talizmanem. Niezwykłe przygody, zawiła intryga, zdrada, utracone kosztowności, dobro pokonane przez zło… Tak to widziałam. Okazało się jednak… – Znowu umilkła.

– Prawda jest taka, że walczyli ze sobą przywódcy dwu skłóconych rodów. Żaden z nich nie zasługiwał na to, żebyś o nim dobrze myślała – dokończył sarkastycznie Markus.

Beth westchnęła dramatycznie.

– Mój plan odzyskania Fairhaven opierał się na fałszywych przesłankach. Śniłam na jawie! Aż trudno uwierzyć! Od dzieciństwa karmiłam się rojeniami.

Markus puścił jej dłoń i nagle wstał. Nie widziała jego twarzy, ale głos miał zmieniony.

– Nic dziwnego. Wszystkie dzieci są marzycielami i chętnie uciekają w świat fantazji, a ty wcześnie straciłaś rodziców i odruchowo szukałaś takich wartości, które by ci zastąpiły ciepło rodzinnego domu. – Uśmiechnął się do niej. – Na mnie już czas. Marta zaraz przyniesie rosół i będzie wstrząśnięta, gdy mnie tu zastanie.

Gdy wyszedł, Beth długo i uporczywie wpatrywała się w ogień buzujący w kominku. Uświadomiła sobie, że Fairhaven stało dla niej prawdziwą obsesją, dla której gotowa była poświęcić wszystko i każdego, podjąć największe wyzwanie i ryzykować śmiało, niemal desperacko. To swoiste opętanie przybrało na sile, gdy wyspa zdawała się w zasięgu ręki.

Otuliła się ciepłą kołdrą i ze spokojem analizowała własne postępki. To cudowne uczucie myśleć trzeźwo i bez emocji oceniać fakty. Nareszcie pozbyła się uprzedzeń i dlatego po raz pierwszy od wielu lat spokojnie zastanawiała się nad swoimi planami i dążeniami w związku z Fairhaven. Uświadomiła sobie, że nie tylko ona płaciła za nie wysoką cenę. Ucierpiała także Charlotte, która, jak przystało na wierną i lojalną przyjaciółkę, uznała za stosowne towarzyszyć kuzynce w szalonej wyprawie z Londynu do Devon. I co jej z tego przyszło? Została sama jedna u wielebnego Theo, zdana na opiekę i pomoc obcych ludzi. Beth już wcześniej miała z tego powodu wyrzuty sumienia, ale teraz była po prostu zdruzgotana.

Czuła się także winna wobec Markusa. Przed kilkoma tygodniami – niekiedy miała wrażenie, że od tamtej pory minęły całe wieki – bala się, że pokocha go zbyt szybko, zbyt mocno. Z tego powodu rozpoczęła szaleńczą rywalizację i wymyśliła idiotyczny wyścig: kto pierwszy postawi stopę na Fairhaven. Nie przebierała w środkach, żeby dopiąć swego, ale najważniejsza korzyść polegała na tym, że zrobiła sobie z Markusa wroga numer jeden, którego musiała pokonać, żeby spełnić marzenie o odzyskaniu wyspy dla rodu Mostynów. A jednak pod płaszczykiem zażartej walki o palmę pierwszeństwa rozkwitło gorące uczucie. Beth z przerażeniem zdała sobie sprawę, że jest beznadziejnie, do szaleństwa zakochana w Markusie.

Jęknęła, przekręciła się na brzuch i ukryła twarz w poduszce.

– Milady, źle się pani czuje?

Beth odwróciła się, podniosła głowę i ujrzała Martę McCrae stojącą przy łóżku z kubkiem gorącego rosołu na srebrnej tacy.

– Marta! Nie słyszałam, jak wchodziłaś. Czuję się bardzo dobrze. Dzięki za troskę.

Marta postawiła tacę na nocnym stoliku i wyszła.

Beth wypiła rosół do ostatniej kropli, a potem wysunęła się z łóżka, postawiła stopy na podłodze i podbiegła do stojącego przed kominkiem fotela, na którym zostawiła ubranie.

Nadal tam leżało. Z kieszeni płaszcza wyjęła sygnet dziadka.

Położyła go na dłoni i w migotliwym świetle bijącym od kominka raz jeszcze przeczytała inskrypcję: Pamiętaj…

Za dużo mocnych wrażeń. Zbyt wiele wspomnień i faktów z cudzej przeszłości, które ciążyły jej niczym kamień przywiązany do szyi skazańca. Ten pierścień symbolizował brzemię przeszłości. Musiała się go pozbyć. Otworzyła okno. Wiatr szarpał zasłony i sypał do środka płatki śniegu. Raz jeszcze spojrzała na sygnet i z całej siły rzuciła go w ciemność. Niech przepadnie w spienionych falach, które rozbijały się o skalisty brzeg!

– Ślicznie pani wygląda, milady – zachwycała się Marta McCrae, układając kruczoczarne włosy Beth w elegancki kok.

Beth z uznaniem spojrzała na swoje odbicie w lustrze.

– Kto by pomyślał, Marto, że uszyłaś mi tę suknię ze starej zasłony.

Uradowana Marta wybuchnęła śmiechem.

– Zasłony są nie byle jakie, milady. Najlepszy aksamit z naszego salonu. Zresztą przy takiej figurze wyglądałaby pani ślicznie nawet w kreacji z jutowego worka. – Spojrzała z ukosa na Beth. – Idę o zakład, że jego lordowska mość całkiem straci głowę.

Beth czuła, że się rumieni. Odkąd uświadomiła sobie wreszcie, że kocha Markusa, nieustannie o nim myślała. Czuła się z tym nieswojo, więc próbowała go unikać, żeby nie wyczytał z jej oczu niemej prośby o wzajemność. Czuła się wobec tej miłości bezradna jak pensjonarka, która niedawno opuściła szkolne mury i dopiero wkracza w dorosłe życie. Na szczęście Markus nie zauważył powłóczystych spojrzeń ani cielęcego zachwytu. Całe dnie spędzał z Colinem, realizując najrozmaitsze projekty, których celem było wprowadzenie licznych usprawnień w wyspiarskich dobrach. Codziennie objeżdżał majątek, w tym czasie Beth pomagała lady Salome w oranżerii. Tak minął kolejny tydzień. Nadszedł czas dorocznej zabawy tanecznej, na Fairhaven urządzanej zawsze jesienią.

– Sądzę, że wiele młodych dam będzie dziś próbowało zwrócić na siebie uwagę lorda Markusa – odparła Beth z udawaną nonszalancją. – Nie oczekuję, że zdołam go zagarnąć wyłącznie dla siebie.

Marta wydawała się zawiedziona. Dla Beth źródłem nieustannego rozbawienia były plotki krążące wśród wyspiarzy na temat jej zażyłości z Markusem. Początkowo uważano lady Allerton za kochankę lorda, ale nieporozumienie szybko zostało wyjaśnione. Teraz większość mieszkańców byłaby rada, gdyby zostali kochankami. Beth podejrzewała, że najchętniej pożeniliby ich dwoje dla dobra Fairhaven. Wtedy nie byłoby problemów z tytułem własności. Beth nie łudziła się jednak, że takie rozwiązanie jest możliwie. Od kilku dni obserwowała go podczas co – dziennej gospodarskiej krzątaniny i doszła do wniosku, że popełniła błąd, starając się odebrać mu wyspę. Zamierzała wkrótce porozmawiać z nim na ten temat.

Beth zorientowała się, że Marta nadal ją obserwuje, i uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Poza tym nie mogę interesować się wyłącznie lordem Markusem, bo chcę przynajmniej raz zatańczyć z twoim Colinem, droga Marto. A skoro już mowa o tańcach, nie sądzisz, że powinnaś teraz iść do siebie i wystroić się na bal? Tyle czasu zmitrężyłaś, pomagając mi, że niewiele go już zostało dla ciebie. Wkrótce trzeba zejść na dół.

Gdy Marta pobiegła się przebrać, Beth sięgnęła po swój woreczek i stanęła przed lustrem, podziwiając świetnie skrojoną suknię z wiśniowego aksamitu, który znakomicie podkreślał urodę szarosrebrzystych oczu i bogactwo czarnych loków. Wyglądała odświętnie i cieszyła się z tego, bo okazja była wyjątkowa: doroczna zabawa wyspiarzy z Fairhaven. Beth westchnęła machinalnie. Czuła się jak debiutantka przed pierwszym balem. Paradoksalnie marzyła o tym, żeby ukryć się w tłumie i nie zwracać na siebie uwagi.

Z sali balowej na parterze dobiegła skoczna muzyka. Beth rozpoznała dźwięk skrzypiec i bębnów. Wraz z muzykantami przybyli zapewne mieszkańcy Fairhaven. Pora się do nich przyłączyć. Mała nadzieję, że Markus będzie nazbyt zaabsorbowany witaniem gości, żeby zwrócić na nią uwagę.

Daremnie łudziła się, że zniknie w tłumie. Gdy zeszła do zamkowej sieni, Markus już tam był, ubrany w elegancki wieczorowy strój, który na pewno nie pochodził z rodowego kufra. Bawił rozmową lady Salome. Jej satynowa żółta suknia i bogato zdobiona zielona narzutka od razu przyciągały wzrok. Całości dopełniał stroik na głowę wykonany z mewich piór.

Gdy Beth zatrzymała się w połowie schodów, Markus podniósł głowę i nie odrywał wzroku od jej postaci dopóty, dopóki nie stanęła na ostatnim stopniu. Zmieszała się pod jego uporczywym spojrzeniem. Podszedł bliżej, ujął szczupłą dłoń i złożył na niej pocałunek.

– Ślicznie pani wygląda, lady Allerton. Podziwiam interesujący naszyjnik. Idealnie podkreśla barwę pani oczu.

Beth roześmiała się i odruchowo dotknęła paciorków, które otaczały jej szyję. Nie zabrała ze sobą w podróż żadnej biżuterii, ale suknia, mocno wycięta z przodu, aż się prosiła o jakąś ozdobę. Nieco onieśmielona Marta przyniosła jej naszyjnik wykonany z szarych kamyków znalezionych na plaży. Beth uznała, że równie piękne jak kosztowne perły i brylanty, które zostawiła w sejfie londyńskiego mieszkania. Założyła je na bal, szczerze wzruszona gestem Marty.

– Królowa Saba w odświętnych szatach wita króla Salomona – oznajmiła z teatralnym gestem pachnąca wytwornymi perfumami lady Salome. Podeszła, żeby objąć Beth. – Muzykanci już grają. Zaczęły się tańce. Szkoda czasu na gadanie. Idę poskakać!

Markus podał ramię Beth. Dystyngowanym krokiem ruszyli do sali balowej, gdzie tańczono już skocznego kadryla.

– Zdumiewające, jak wielu muzykantów jest na Fairhaven, milordzie. Grają świetnie. Taki czysty dźwięk! – zauważyła Beth przyglądając się licznej orkiestrze. – Jak im się udaje mimo dużej wilgotności powietrza utrzymać instrumenty w dobrym stanie?

Markus roześmiał się głośno.

– Nasi wyspiarze to roztropni i zaradni ludzie. Zapytani, dlaczego mają tak dużo dzieci oraz tylu muzykantów, odpowiadają tak samo: zimą nie ma tu co robić, więc każdy szuka sobie rozrywki.

– Milordzie! – zawołała oburzona Beth, ale oczy jej się śmiały.

– Zatańczymy? – spytał zachęcająco Markus. Popatrzył na nią roziskrzonymi oczyma. – Zachowałem dla pani kilka tańców.

– Cóż za poświęcenie! Zapewne jest pan oblegany. Tyle tu ślicznych młodych dam. Nie lada pokusa!

Markus spojrzał na nią znacząco.

– Tylko jedna młoda dama pociąga mnie z nieodpartą siłą, lady Allerton. Prędzej czy później dam się skusić.

Weszli do wielkiej sali zamku Saintonge, na co dzień chłodnej i pustej, a dziś całkiem odmienionej, jakby na jeden wieczór odzyskała dawny splendor. W ogromnym kominku buzował ogień. Blask niezliczonych kandelabrów i latarń odbijał się w starannie wypolerowanych tarczach i mieczach, które zawieszono na ścianach. Gobeliny jaśniały kolorami, a między nimi umieszczono girlandy z jedliny i ostrokrzewu przypominające, że niedługo Boże Narodzenie. Na bal przybyli wszyscy mieszkańcy Fairhaven, a było ich osiemdziesięciu dwóch. Doskonale się prezentowali w odświętnych ubraniach.

Jaśnie państwo podejmowali dziś także całą służbę, więc goście sami brali jadło i napitki. Wielki stół niemal uginał się pod ciężarem wołowiny pieczonej w aromatycznych przyprawach. Goście śmiało czerpali z kotła napełnionego ponczem.

– Jest pyszny – oznajmił Markus, gdy skosztował owego specjału. – Powinien ci smakować – zachęcał Beth.

Miał rację. Aromatyczna mieszanka wina, korzennych przypraw i owoców cytrusowych była wyborna. Racząc się ponczem, Beth wspominała grzane wino, które Markus przysłał jej i Charlotte tamtego wieczoru, gdy przybyły do zajazdu w Marlborough. Ze ściśniętym gardłem wspominała tamte czasy, bo przez ostatnie kilka tygodni tak wiele się zdarzyło, nie zawsze zgodnie z jej planami. Markus zmrużył oczy i obserwował ją uważnie.

– Co się stało, Bem? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha!

– Od kiedy mówimy sobie po imieniu, milordzie? – żachnęła się.

– Uważasz, że to niewłaściwe? Po wszystkim, co razem przeszliśmy? Ty również zwracałaś się do mnie po imieniu.

– Jest pan nietaktowny, wypominając mi takie drobne uchybienie – odparła rezolutnie, spoglądając na niego ponad brzegiem filiżanki.

– Ten wieczór jest wyjątkowy, a zatem proponuję, żebyśmy przynajmniej dziś darowali sobie wszelkie konwenanse.

Beth duszkiem dopiła poncz.

– Zgoda, Markusie, ale uważajmy, żeby lady Salome nas nie usłyszała. Sam mówiłeś, że pozory mylą, więc podejrzewam, że konwenanse są dla niej ważniejsze… – Urwała w pół zdania, bo ciotka Markusa przemknęła obok nich, tańcząc z rozradowanym hodowcą owiec o twarzy rumianej od ponczu. Opowiadał jakieś dykteryjki, więc zanosiła się od śmiechu. – Czy ja wiem? – zreflektowała się Beth. – Lady Salome i konwenanse? Chyba powinnam zmienić zdanie.

– Mam nadzieję, że sposób świętowania przyjęty na Fairhaven nie jest dla ciebie wstrząsem – powiedział z uśmiechem Markus. – Chodzą słuchy, że bywa czasami dość rubasznie.

Beth udawała, że jego bliskość nie robi na niej żadnego wrażenia, ale gdy czuła na sobie jego kpiące spojrzenie, z trudem zachowywała pozory opanowania. Szukając ratunku, utkwiła wzrok w suto zastawionym stole. – Na miłość boską? Co to ma być? – Wskazała dorodną pomarańczę nabijaną goździkami i ozdobioną liśćmi ostro krzewu, która stała pośrodku stołu na niewielkim trójnogu wykonanym z patyczków. – Calenning. Walijski symbol obfitych zbiorów, jak mi opowiadano. Na Fairhaven obyczaj angielski miesza się z walijskim – objaśnił skwapliwie.

– Czy jest tu dzisiaj więcej takich ciekawostek? – Rozejrzała się wokół.

– Mamy jemiołę – powiedział i oczy mu się zaświeciły. Wskazał dorodną kępę zieleni nad ich głowami. – Proszę spojrzeć w górę, milady.

– O, nie, milordzie! Wolę zatańczyć. – Beth sprytnie uniknęła zasadzki.

Kadryl dobiegł końca. Orkiestra stroiła instrumenty, szykując się do odegrania kolejnego utworu. Zabrzmiały pierwsze takty.

– Goniony! – Beth zaklaskała w dłonie. – Znam go z dzieciństwa.

Taniec był radosny i szybki. Bal na Fairhaven bardzo się różnił od sztywnych i konwencjonalnych rozrywek londyńskich sezonów. Beth udało się jeszcze zatańczyć z Markusem kadryla, a potem wzięły go w obroty inne panie. Beth śmiało porywali do tańca młodzi wieśniacy. Tego wieczoru nie miała chwili oddechu. Przypomniała sobie tradycyjne melodie oraz figury i kroki zapamiętane z dawnych lat spędzonych na dalekiej prowincji. Zegar wybijał kolejne godziny, a nastrój w sali balowej stawał się coraz swobodniejszy. Betki z przyjemnością kołysała się w rytm łagodnych melodyjnych utworów. Markus znów poprosił ją do tańca. Oczy mu błyszczały, gdy brał ją w ramiona.

– Całus pod jemiołą! – krzyknął młody wieśniak i dał innym przykład, z zapałem obcałowując partnerkę.

– Taki jest zwyczaj – wyjaśnił cicho Markus. Nim zdążyła odpowiedzieć, pochylił głowę i pocałował ją w usta.

najpierw delikatnie i czule, a gdy odruchowo przylgnęła do niego całym ciałem, z namiętnością, której oboje przestali się już wypierać. Gdy odsunął się wreszcie, Beth kręciło się w głowie i ledwie trzymała się na nogach. Objął ją w talii, chroniąc przed upadkiem. Wszyscy uczestnicy balu patrzyli na nich z ciekawością i jawnym zadowoleniem.

Odprowadził Beth do stołu z jadłem i napojami. Ktoś podał im filiżanki napełnione ponczem.

– To nie jest dobry pomysł – broniła się bez przekonania, ponieważ była już lekko wstawiona. – Chyba nie chce mnie pan spoić, milordzie?

– Mówimy sobie po imieniu, pamiętasz? – Markus uśmiechnął się do niej. Znowu poczuła, że ma zamęt w głowie. – Moja droga Beth, byłbym zachwycony, gdybyś sobie nieco podchmieliła, bo może wtedy łaskawiej przyjmowałabyś moje zaloty. Czy masz ochotę na spacer po ogrodzie w świetle księżyca?

– Opamiętaj się, Markusie – skarciła go surowo. – Pięć dni temu spadł śnieg. Chcesz, żebyśmy się zaziębili i pomarli na suchoty?

– W takim razie przejdźmy do oranżerii lady Salome, że – by podziwiać przez szybę zimowy krajobraz – zaproponował Markus z kpiącym błyskiem w oczach. – Romantyczny nastrój, piękno natury…

– Lady Salome przepędziłaby nas stamtąd – odparła nonszalancko Beth, chociaż pomysł Markusa ogromnie jej się podobał. Nie była jednak naiwną młódką, żeby dać się złapać na piękne słówka. Doskonale wiedziała, czym by się skończyła taka przechadzka.

– Markusie, zaproś Beth na spacer. Zaprowadź ją do mojej oranżerii. Roztacza się stamtąd przepiękny widok. – Lady Salome przystanęła obok nich z filiżanką ponczu w ręku. – Ogród pod śniegiem wygląda prześlicznie.

– O tym właśnie mówiłem, droga ciociu! – wpadł jej w słowo Markus, a Beth zasłoniła dłonią usta, tłumiąc chichot. – Chodźmy, lady Allerton. Trudno się oprzeć takiej zachęcie.

– Lady Salome bawi się w swatkę – zauważyła Beth, gdy Markus wziął ją pod rękę i śmiało ruszył ku drzwiom. Minęli zamkową sień i ruszyli dalej korytarzem wiodącym do oranżerii. – Nasz związek byłby prawdziwym dobrodziejstwem dla Fairhaven.

– Salome jest chyba w zmowie ze wszystkimi mieszkańcami wyspy – przyznał Markus. Gdy weszli do oranżerii, drzwi zostawił otwarte. – No i proszę! Musisz przyznać, że widok naprawdę jest zachwycający.

Beth podeszła do wielkiego okna i poczuła chłód wiejący od szyby, choć w oranżerii panował tropikalny upał. Nagie gałęzie drzew rysowały się niewyraźnie na białym tle. Wielkie płatki śniegu spadały na szklaną taflę, roztapiały się i kroplami wody spływały w dół. Ciemność oraz migotliwa zasłona padającego śniegu nie pozwalały cieszyć się widokiem ogrodu w zimowej szacie.

Beth odwróciła się w stronę Markusa, który przystanął w drzwiach i stamtąd obserwował ją z łagodnym uśmiechem. Była zdziwiona jego zachowaniem. Spodziewała się, że gdy tylko przestąpią próg oranżerii, zacznie ją całować. Pragnęła tego. Nie zamierzała odmawiać sobie tej przyjemności, choć nie była pewna, do czego ją to doprowadzi. Poczuła się zaskoczona… i trochę rozczarowana powściągliwością Markusa.

– Pięknie tu, milordzie – oznajmiła chłodno, starając się zapanować nad uczuciami. – Myślę jednak, że powinnam udać się już na spoczynek, więc proszę mi wybaczyć, że…

– Odprowadzę panią do pokoju – powiedział cicho Markus.

– Znam drogę, milordzie. Nie zabłądzę.

– Zapewne, ale jest pani lekko podchmielona…

– Ale nie pijana! – żachnęła się, i w tej samej chwili omal nie straciła równowagi, zadając kłam swoim słowom. Kurczowo zacisnęła dłonie na gałęzi drzewka pomarańczy. – Trochę kręci mi się w głowie.

– Raczej mocno – zauważył, starając się zachować powagę.

– Lekki szmerek w głowie to bardzo przyjemne uczucie, milordzie.

– Byle nie za często.

– Ojej, ależ z pana nudziarz. – Beth znów się zachwiała. - Zrobił się pan nagle taki zasadniczy. – Podeszła do drzwi - oranżerii i zajrzała mu w oczy. – Wydaje mi się jednak, że mimo całej surowości chętnie skorzystałby pan ze sposobności…

– Wypraszam sobie takie insynuacje! – odparł z godnością – To pani świadomie wodzi mnie na pokuszenie.

Podszedł bliżej, wziął ją w ramiona i pocałował w policzek.

– Droga lady Allerton, czy już wspominałem, jak wielki mam dla pani szacunek i podziw?

– Ależ skąd – odparła rzeczowo Beth, starając się nie ulegać porywom serca, choć była ogromnie podekscytowana. – Ani słowem.

– W takim razie właśnie to czynię. – Ucałował czule kącik jej ust. Stała bez ruchu, mimo że najchętniej przytuliłaby się do niego. Dotknął jej policzka i kciukiem pogładził dolną wargę. Ogarnięta pożądaniem, drżała jak w gorączce.

– Milordzie…

– Wiesz, jak mi na imię – przypomniał zmienionym głosem. Pocałował ją czule, ledwie dotykając ust. Westchnęła dramatycznie i przylgnęła do niego.

– Markus…

Chrząknął znacząco i odsunął się nieco.

– Chwileczkę, Beth. Muszę ci zadać bardzo ważne pytanie. Wyjdziesz za mnie?

Przez moment tuliła się do niego, nie pojmując, o czym mówi, wkrótce jednak przyszło zrozumienie.

– Wyjść za ciebie? Nie sądzę… Jak to? Dlaczego? Straciła wątek, bo pocałował ją w ucho i delikatnie przygryzł różowy płatek.

– Chcę się z tobą ożenić. Bardzo cię pragnę. Zachmurzona wpatrywała się w niego szarosrebrzystymi oczyma.

– Nie potrafię myśleć, kiedy mnie całujesz.

– Na szczęście ta decyzja nie wymaga długotrwałych rozmyślań. Wyjdziesz za mnie? Tutaj, na Fairhaven? Zgódź się.

– Dla dobra wyspy?

– Niech ją diabli porwą! Pragnę ciebie, nie posiadłości! Następny pocałunek był tak zaborczy i namiętny, że Beth nie mogła złapać tchu. Pojęła, że Markus zamiast przekonywać ją do siebie łagodnością i czułościami postanowił natychmiast przeprowadzić frontalny atak i zmusić ją do kapitulacji. Zapomniał o skrupułach. Porażona siłą jego namiętności, uległa nareszcie własnym pragnieniom. Zarzuciła mu ramiona na szyję i tuliła się mocno, ogarnięta tą samą niecierpliwością, która dręczyła także jego. Desperacko marzyła, żeby jeszcze bardziej się do siebie zbliżyli.

Natarczywe stukanie w szybę dzielącą oranżerię od korytarza sprawiło, że oboje natychmiast wrócili do rzeczywistości. Beth odwróciła się pospiesznie.

– Markusie! – Lady Salome patrzyła na nich zza szklanej tafli. – Dlaczego tak się guzdrzesz? Wszyscy czekamy na dobą nowinę!

– Mój anioł stróż! – Beth uśmiechnęła się kpiąco.

– Diabelnie nie w porę – mruknął ponuro Markus i dodał głośniej, zwracając się do Salome: – Chwila cierpliwości! Wkrótce do was dołączymy.

Ujął mocno obie dłonie Beth i z łagodnym uśmiechem popatrzył na nią w półmroku oranżerii.

– Co sądzisz o mojej propozycji, najdroższa? Jeśli nie podoba ci się ten pomysł, mów śmiało. A zatem?

Beth uśmiechnęła się lekko. – Muszę przyznać, że ogromnie przypadł mi do gustu.

Nie zdołała powiedzieć nic więcej, bo Markus porwał ją w objęcia.

Загрузка...