ROZDZIAŁ CZWARTY

– Przepraszam, milady. – Do czerwonego salonu wszedł Carrick, kamerdyner Beth. Minę miał nietęgą. – Przyszedł lord Trevithick i prosi, a raczej domaga się, żeby pani zechciała go przyjąć. – Kamerdyner jeszcze bardziej spochmurniał. – Nie jest sam. Towarzyszy mu pan Justyn Trevithick. Muszę przyznać, że zastanawiałem się nawet, czy lord nie przesadził z alkoholem, tak natarczywie domagał się, żebym go natychmiast zaprowadził do pań.

Beth odłożyła książkę i ze zdziwieniem popatrzyła na Charlotte. Zegar wskazywał za dziesięć drugą. Trochę za wcześnie na pijaństwo w męskim towarzystwie. Poza tym Markus nie gustował w tego rodzaju rozrywkach.

– Nie sądzę, żeby lord był wstawiony – odparła stanowczo z właściwą sobie bezpośredniością. Jej uwaga została skwitowana karcącym spojrzeniem Charlotte, która najwyraźniej uznała, że dama nie powinna używa takich słów. – Przyjmę go, żeby dowiedzieć się, co jest powodem tak osobliwego zachowania. – Zwróciła się do kuzynki. – Czy mam zaprosić lorda Trevithicka do zielonego gabinetu? Nie chcę ci przeszkadzać. Wolałabym nie narażać cię na nieoczekiwane spotkanie z dwoma obcymi dżentelmenami. Charlotte wstała i drżącymi palcami wygładziła suknię.

– Dzięki za troskę, Beth, ale to żaden problem. Chętnie dotrzymam ci towarzystwa. Jeśli lord Trevithick rzeczywiście jest nietrzeźwy, powinnam z tobą zostać, żeby udaremnić naganne zachowanie, częste w tym opłakanym stanie… Nim skończyła zdanie, drzwi otworzyły się szeroko i do salonu wpadł Markus. Justyn deptał mu po piętach. Zwykle pogodny, dziś sprawiał wrażenie zafrasowanego.

– Proszę mi wybaczyć, łaskawa pani – zaczął Markus, kłaniając się Charlotte. – Nie chciałbym zakłócać spokoju, ale muszę rozmówić się z lady Allerton. Sprawa jest pilna, a wasz kamerdyner zniknął na dobre. Gdybym nie wziął sprawy w swoje ręce, mógłbym zapuścić korzenie w oczekiwaniu na jego powrót. – Popatrzył na Beth, która zdumiała się, widząc jego minę. Oczy błyszczały mu gniewnie, usta były zaciśnięte. Nie do wiary! Oddany wielbiciel, który przedwczoraj prawił jej komplementy, zmienił się w bezwzględnego złośnika.

Gdy przyglądała mu się bez słowa, dodał z wyszukaną uprzejmością:

– Rad jestem, że zastaję panią w domu. Już drżałem, że znajduje się pani w połowie drogi do Devon, żeby wziąć w posiadanie nieuczciwie zyskane dobra. Zechce pani rozmówić się ze mną na osobności czy też będziemy wieść zażarty spór w obecności pani kuzynki oraz służby? Mnie to nie sprawi różnicy, ale pani Cavendish zapewne będzie zdegustowana.

Beth wyprostowała się dumnie, zdziwiona osobliwą uwagą o nieuczciwie zdobytej posiadłości. Dziś rano otrzymała przecież od Markusa komplet dokumentów potwierdzających darowiznę wraz z uroczym i przyjaznym listem. Przez moment zastanawiała się, czy jej gość rzeczywiście jest pijany, jak twierdził Carrick, ale wystarczyło jedno spojrzenie, aby odrzuciła to przypuszczenie. Lord Trevithick sprawiał wrażenie zupełnie trzeźwego. Żadnych oznak upojenia alkoholowego. Przyszedł tu wściekły, co stanowiło poważny powód do niepokoju.

– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, milordzie – odparła cichym głosem. – Nie zamierzam również wysłuchiwać pochopnych oskarżeń. Jest pan albo pijany, albo szalony, skoro przemawia pan do mnie w ten sposób. Proszę wyjść i wrócić tutaj, gdy pan się uspokoi. Justyn chwycił Markusa za ramię.

– Lady Allerton ma rację, stary. Ochłoniesz trochę i porozmawiacie spokojnie. Zdrowy rozsądek to lepszy doradca niż gniew. Zostawmy to na razie…

Markus nie zwracał na niego uwagi. Podszedł do Beth i stanął przed nią na wyciągnięcie ręki. Widziała dokładnie jego twarz wyrażającą niechęć i złość.

– I cóż, milady? – zapytał, jakby rzucał jej wyzwanie. – Co pani wybiera? Rozmowę na osobności czy kłótnię przy świadkach?

Charlotte głośno wciągnęła powietrze, jakby chciała zaprotestować, a Justyn Trevithick stanął u jej boku.

– Proszę o wybaczenie. – Beth usłyszała jego przyciszony głos. – Wtargnęliśmy tu bez zaproszenia. Wiem, że to niewybaczalne, ale kiedy Markus coś wbije sobie do głowy, nie sposób mu przemówić do rozumu. Typowy Trevithick: gwałtowny, porywczy i łatwo wpadający w złość. Poprzedni lord też był z tego znany.

Beth wodziła spojrzeniem od wykrzywionej gniewem twarzy Markusa do zatroskanej kuzynki. Odetchnęła głęboko, żeby dać mu należną odprawę, ale Charlotte ubiegła ją i odezwała się pierwsza.

– Beth, kochanie. Rozumiem, że lord Markus ma z tobą coś ważnego do omówienia. Zaproś go do gabinetu, a pan Justyn dotrzyma mi towarzystwa. Carrick, każ podać herbatę.

Charlotte kilkoma rzeczowymi sugestiami uzdrowiła sytuację, która nabrała pozorów normalności. Rysy Markusa złagodniały. Podszedł do drzwi, otworzył je i z wyszukaną uprzejmością przytrzymał, gestem zachęcając Beth, żeby poszła przodem. Carrick z niezmąconym spokojem oddalił się, żeby przekazać służbie dyspozycje dotyczące herbaty i przekąsek. Beth zerknęła na Justyna, który ujął dłoń Charlotte, zapewne chcąc się jej oficjalnie przedstawić. Drzwi zamknęły się za wychodzącymi. Beth szła w głąb korytarza sam na sam z Markusem.

– Proszę tędy, milordzie – powiedziała słabym głosem, wskazując gabinet. – Jestem pewna, że dowiem się, o co chodzi, i wspólnie rozwiążemy problem.

Okna gabinetu wychodziły na południe. W kominku płonął ogień. Z samego rana Beth przyniosła tu papiery dotyczące Fairhaven i zostawiła je na biurku. Zamierzała po południu dokładnie przestudiować wszystkie dokumenty, ale najpierw chciała spotkać się z Markusem i porozmawiać o darowiźnie. Teraz miała po temu sposobność, ale okoliczności nie sprzyjały rzeczowej dyskusji.

Zorientowała się, że Markus z ponurą miną spogląda na dokumenty, jakby chciał je zabrać i po prostu wyjść. Przez moment wyobrażała sobie absurdalną scenę: dwoje oponentów trzyma plik papierów, starając się je wyrwać drugiemu tak długo, aż żałosne strzępy dokumentów spadają na podłogę.

Ale dlaczego? Beth nadal nie miała pojęcia, co było powodem awantury wywołanej przez Markusa.. – Lady Allerton, zjawiłem się tutaj, żeby prosić o zwrot papierów dotyczących Fairhaven – powiedział z jawną niechęcią. – Okazało się, że wyłudziła je pani pod fałszywym pretekstem, a więc naszą umowę w jej obecnym kształcie należy uznać za niebyłą. Gra w kości, darowizna… – Przez chwilę ponuro spoglądał jej w oczy. Poczuła się nieswojo. Wszystko to jest nieważne. Nie zamierzam w przyszłości widywać się z panią ani rozważać prawa własności Fairhaven.

Beth osunęła się na najbliższe krzesło. Podniosła wzrok i spojrzała w ciemne oczy.

– Nie rozumiem, milordzie. Dziś rano podarował mi pan wyspę z własnej i nieprzymuszonej woli…

– Popełniłem błąd – przerwał Markus, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. – Zamierzam anulować darowiznę.

Oburzona Beth spłonęła rumieńcem.

– Nie może pan tego zrobić! Proszę mi podać chociaż jeden powód! Nie ma żadnego! Co z pana za człowiek? Gdzie pańskie poczucie honoru? Najpierw odmówił pan uznania mojej wygranej, a teraz chce pan unieważnić darowiznę.

Markus podszedł do krzesła i pochylił się nad nią. Ich twarze niemal się dotykały.

– Skoro mowa o honorze, zadaję sobie pytanie, jak kłamczucha i oszustka pani pokroju śmie dyskutować o takich prawach. – Odwrócił się i odszedł w głąb pokoju. Gwałtowne ruchy świadczyły o tłumionej wściekłości. Beth wzdrygnęła się, patrząc na niego. – Dowiedziałem się, że ma pani zamiar czerpać zyski z eksploatacji zasobów wyspy. Proszę mi więcej nie mydlić oczu, twierdząc, że chodzi pani o utracone rodowe dziedzictwo. I pomyśleć' tylko, że uwierzyłem bez zastrzeżeń w tę bajeczkę… – Przystanął i przegarnął palcami ciemne włosy. – Raz jeden dałem się nabrać jak ostatni głupiec, ale więcej nie powtórzę tego błędu.

Bet zerwała się na równe nogi. Zdumiona i zbita z tropu, wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma.

– Zapewniam, milordzie, że nie mam pojęcia… Markus odwrócił się, podszedł bliżej i chwycił ją za nadgarstek.

– Czyżby? Zaprzeczy pani, jeśli powiem, że lord Frank,, Allerton chciał kupić Fairhaven, bo zamierzał wydobywać tam złoto? Czy nie jest prawdą, że pani w tym samym celu pragnęła kupić wyspę od mojego dziadka? Nic pani nie wiadomo o tym, że Kit Mostyn szuka wspólników gotowych zainwestować w to przedsięwzięcie, bo nareszcie udało się pani wyłudzić ode mnie wyspę?

– Zaprzeczam! To kłamstwo! – Beth wyrwała rękę z jego uścisku. – Nie miałam pojęcia, jakie interesy robił Frank. Finanse Kita też mnie nie obchodzą. Powiedziałam panu szczerze, dlaczego chcę mieć Fairhaven. W rozmowie z pańskim dziadkiem – Beth starała się powstrzymać szloch – użyłam tych samych argumentów.

Popatrzyła mu w oczy i wyczytała z nich niedowierzanie. Traciła czas, próbując go przekonać.

– Widzę, że pan mi nie ufa – dodała cicho. Markus ruszył w stronę biurka.

– Zabieram dokumenty.

Zanim sięgnął po nie, skoczyła naprzód i mocno oparła się plecami o blat biurka, zagradzając mu drogę. Dłonie zacisnęła na rzeźbionym blacie. Przez moment obserwował ją zaskoczony, a potem kpiąco uniósł brwi.

Tak bardzo pani zależy na tej wyspie? Doskonale pamiętam, co było stawką w naszej grze. Wygląda na to, że jest pani gotowa na wszystko, byle postawić na swoim i zatrzymać wygraną. – Obrzucił ją taksującym spojrzeniem, które ogarnęło całą postać: od starannie ułożonych ciemnych loków po czubki pantofelków wystających spod bladoniebieskiej muślinowej sukni. Miała wrażenie, że rozbiera ją wzrokiem. Podszedł tak blisko, że znalazła się w pułapce: z tyłu biurko, z przodu on. Czuła rzeźbioną krawędź blatu wrzynającą się w uda, ale gdy Markus zbliżał się jeszcze bardziej, przestała zwracać na to uwagę. Przez muślin sukni poczuła jego napięte mięśnie. Odetchnęła spazmatycznie.

– Milordzie, niech się pan odsunie. Proszę mnie przepuścić. Markus uśmiechnął się ironicznie. Jego gniew nagle stopniał. Smagła twarz przybrała wyraz przewrotnego rozbawienia, które znacznie bardziej od niedawnej złości przeraziło Beth. Daremnie próbowała się odsunąć; utknęła na dobre między meblem a mężczyzną. Usiłowała wysunąć się bokiem, ale Markus unieruchomił ją bez trudu, opierając ręce na blacie. Kiedy odchyliła się do tyłu, żeby trochę zwiększyć odległość między nimi, popatrzył na jej dekolt i długo nie odrywał od niego wzroku. – Milordzie! – Głos Beth przeszedł w nerwowy pisk. – Jak pan śmie!

Markus pochylił się jeszcze bardziej. Poczuła jego oddech na rozgrzanej skórze. Uniósł rękę i przesunął palcem po policzku, a potem po szyi i dekolcie. Oczy pociemniały mu z pożądania.

– W razie przegranej jak byś postąpiła, kochanie? Dotrzymałabyś słowa?

– Nie – zaprzeczyła zdławionym głosem, czując, że jego palec zatrzymał się u nasady szyi, gdzie najmocniej bije puls.

– Cała się rumienisz – powiedział zmysłowym szeptem. – Jesteś tak samo rozpalona jak tamtej nocy podczas balu kurtyzan. Nie ufam pani, lady Allerton. Myślę, że naprawdę jest pani tak zepsuta, jak mi się wtedy zdawało.

Nim ogarnięta wściekłością Beth zdążyła wyrazić oburzenie, pocałował ją zachłannie i namiętnie. Ani śladu łagodnej czułości, której zakosztowała w czasie pamiętnej maskarady. Gdy zmusił ją, żeby rozchyliła wargi i wsunął między nie język, doznała zawrotu głowy. Położyła dłonie na ramionach Markusa i mocno zacisnęła palce, żeby nie upaść. Chciała odepchnąć natręta, lecz pod jego ciężarem straciła równowagę i opadła na biurko. Leżała na plecach wśród rozrzuconych dokumentów, piór i kałamarzy. Zmięta suknia zsunęła się z ramion, szpilki podtrzymujące loki powypadały, a długi: pukle utworzyły wokół głowy ciemną aureolę. Beth nie mogła ani krzyczeć, ani się wyrwać, bo Markus, nie przerywają pocałunku całym swoim ciężarem przycisnął ją do blatu.

Opamiętał się dopiero, gdy z korytarza dobiegł hałas. Niechętnie uwolnił ją z objęć.

Beth próbowała się podnieść i stanąć znowu na własnych nogach. Nagle zdała sobie sprawę, że coś ją uwiera w plecy, szeroko rozrzucone ramiona giną wśród papierów, a suknię ma zsuniętą niemal do talii. Wiła się desperacko, próbując wstać. Markus cofnął się i wyciągnął ręce, jakby chciał jej pomóc. Skrzywiła się wystraszona i sama się podniosła.

– Proszę mnie nie dotykać! – zawołała, przerażona własnym zachowaniem i jego śmiałością. Nie była w stanie wybaczyć mu tej chwili zapomnienia. Odsunął się w końcu. Poczuła, że wreszcie ma nad nim przewagę. Wymownym gestem pokazała mu drzwi.

– Lordzie Trevithick, proszę stąd wyjść, i to natychmiast.

Drżącymi rękami pospiesznie upięła rozsypane loki i poprawiła suknię. Markus przegarnął włosy palcami i obciągnął ubranie. W oczach ich obojga nadal kryło się niezaspokojone pożądanie. Beth zapragnęła nagle rzucić się w objęcia Markusa. Chciała, żeby znów dobrze się rozumieli, ale nie pozwoliła uczuciom górować nad rozumem. Dumnie uniosła głowę i czekała, aż Markus się do niej odezwie.

– Beth… – zaczął, wyciągając rękę. Odwróciła się do niego bokiem i nie widzącym wzrokiem patrzyła w okno. – Beth, ogromnie mi przykro…

– Nie. – Oczy miała pełne łez. Nie wiedziała, czemu dręczą go wyrzuty sumienia: z powodu niedawnej napaści czy wcześniejszych podejrzeń. Mniejsza z tym. Najgorsze było to, że czuła łzy napływające do oczu. Lada chwila się rozpłacze. - Nie chcę tego słuchać. Usłyszała kroki Markusa i odgłos otwieranych drzwi.

Nim wyszedł, uznała, że powinien poznać całą prawdę, żeby miał właściwy obraz sytuacji.

– Milordzie – zaczęła drżącym głosem. Nie była w stanie powstrzymać łez. Westchnęła głęboko i oznajmiła: – Lordzie Trevithick, wyruszam do Devon. Wyspa jest moja, więc postanowiłam niezwłocznie zaprowadzić tam swoje porządki.

Pełna wątpliwości, obserwowała Markusa, który popatrzył na nią z rozbawieniem. Kpiąco uniósł brwi i skłonił się z przesadną kurtuazją.

– Doskonale, milady, skoro pani wybiera się na Fairhaven, wkrótce się tam spotkamy. Zobaczymy, kto pierwszy zdoła ją dla siebie zagarnąć!

Wyszedł z gabinetu, nim Beth zdążyła odpowiedzieć.

Charlotte okazała się aniołem dobroci. Nie pytała, skąd na błękitnej sukni Beth wzięły się ciemne plamy z atramentu i dlaczego jej ciemne włosy, rano starannie ułożone a la Greque, teraz są w nieładzie. Powstrzymała się również od komentarzy, gdy kuzynka na kilka godzin zamknęła się w swoim pokoju, a wieczorem zeszła na kolację chorobliwie blada. Pogłaskała Beth po ręku i oznajmiła, że w razie potrzeby chętnie wysłucha jej zwierzeń. Następnie udała się do kuchni, żeby omówić z kucharką menu.

Kit usiadł z nimi do stołu. Już miał spytać kuzynkę, dlaczego tak marnie wygląda, lecz dobrze wymierzony szturchaniec Charlotte zniechęcił go do zadawania takich pytań.

Beth czuła się znużona, jakby od tygodnia nie zmrużyła oka. Przede wszystkim jednak była wściekła na Markusa i nie mogła mu darować niesprawiedliwych pomówień. Oskarżył ją bez powodu i nie chciał słuchać tłumaczeń. Miała wrażenie, że ofiarował jej Fairhaven jedynie po to, żeby wkrótce podjąć starania o odzyskanie wyspy. Zachował się przy tym w sposób niegodny dżentelmena. Na wspomnienie tego Beth spłonęła rumieńcem i starała się myśleć o czymś innym.

Po kolacji poszła do czerwonego salonu, gdzie Charlotte lubiła przesiadywać nad haftem. Tak było i tego wieczoru. Pochylona nad białym muślinem, starannie wyszywała skomplikowane wzory. Beth z pobłażliwym uśmiechem pomyślała o własnych robótkach. W tej dziedzinie nie była szczególnie utalentowana. Usiadła na kanapie, podwijając nogi i dziecinnym gestem przytuliła mocno poduszkę z czerwonego aksamitu.

– Charlotte, długo o tym myślałam – zaczęła. – Jutro opuszczam Londyn i jadę do Devon. Pora wrócić do domu. Wiem, że interesy zatrzymują Kita w Londynie, ale mam już dość rozrywek. Nudzą mnie przyjęcia i bale. Chcę wcześniej wrócić do domu, żeby mieć więcej czasu na przygotowania do świąt. Nasz pobyt w Londynie niczemu nie służy…

Beth poczuła na sobie badawcze spojrzenie niebieskich oczu kuzynki.

– Chcesz wyjechać, bo masz nadzieję, że w ten sposób unikniesz kolejnego spotkania z lordem Trevithickiem – powiedziała spokojnie Charlotte, odcinając nitkę. – Nie wiem, co was poróżniło. Justyn Trevithick jest zbyt dobrze wychowany, żeby mówić o tym wprost, zwłaszcza w mojej obecności. Skoro postanowiłaś uciec przed kłopotami, twoja sprawa.

– Popatrzyła surowo na kuzynkę. – Pamiętaj jednak, że ucieczka to nie jest wyjście z trudnej sytuacji. 1 Beth mocniej przycisnęła do siebie miękką czerwoną poduszkę.

– Owszem. Przyznaję, że masz rację, ale rozmowy z lordem Trevithickiem do niczego nie prowadzą, bo on jest głuchy na moje tłumaczenia. Szczerze mówiąc, w ogóle nie dopuszcza mnie do głosu. To okropne! Po raz pierwszy mam do czynienia z człowiekiem tak bezczelnym i zadufanym w sobie.

– Niemożliwe! Jego kuzyn jest wyjątkowo uprzejmy – odparła Charlotte, uśmiechając się lekko. – Pan Trevithick to prawdziwy dżentelmen.

Charlotte mówiła takim tonem, że Beth nagle zapomniała o swoich problemach i z ciekawością popatrzyła na kuzynkę.

– Wpadł ci w oko?

– Ależ skąd! – protestowała z godnością zarumieniona Charlotte. Pochyliła głowę nad tamborkiem. – Mniejsza z tym. Rozmawiamy teraz o twoich problemach, Beth, więc odłóżmy na bok moje sprawy.

Nie uszły uwagi Beth ciemne rumieńce na policzkach kuzynki.

– Wolałabym dyskutować o zaletach szarmanckiego pana Trevithicka niż o wadach jego kuzyna.

– Ach, tak. – Zawsze opanowana Charlotte wydawała się, zmieszana. – Wiem, że żartujesz ze mnie, moja droga… Pan Trevithick jest czarujący, ale wątpię, żeby nadarzyła się nam sposobność do kolejnego spotkania. Zapewne więcej go nie zobaczę. Wspomniałaś o powrocie do Devon, ale co będzie celem podróży: Mostyn Hall czy Fairhaven?

Beth zmrużyła oczy. Przenikliwość kuzynki bywała czasami niepokojąca.

– Muszę przyznać, że zamierzałam najpierw odwiedzić wyspę. Lord Markus przysłał mi akt własności, a więc jest j moja. Chciał wprawdzie anulować darowiznę, ale nie zamierzam mu tego ułatwiać.

Charlotte wyjęła motek nici z otwartego kuferka stojącego obok niej.

– Rozumiem. W takim razie co planujesz? Wziąć Fairhaven szturmem i w razie kontrataku bronić się do upadłego?

Beth, bądź realistką! To dziewiętnasty wiek, a nie czasy wojen domowych.

Beth wstała i podeszła do okna. Nie zamierzała się do tego, przyznać, ale ironiczne sugestie Charlotte trafiały jej do przekonania. Życie byłoby prostsze, gdyby dysponowała oddziałem żołnierzy i mogła zbrojnie stawić czoło wrogowi. Zapewne jej życie byłoby prostsze, gdyby przyszła na świat w innym stuleciu, ale i teraz nie zamierzała rezygnować z wyspy.

– Trzeba to wszystko inaczej urządzić – oznajmiła, nadrabiając miną. – Jestem pewna, że wyspa jest bez nadzoru. Kto chciałby mieszkać na takim odludziu? Nie wątpię, że tamtejsi wieśniacy będą radzi, gdy ktoś wreszcie zainteresuje się ich losem.

Zniecierpliwiona, odsunęła czerwoną aksamitną zasłonę i wyjrzała przez okno. Zrobiło się ciemno, więc latarnik wraz z pomocnikiem zapalał uliczne lampy, raz po raz podając do napełnienia pojemnik na olej. Chłopiec ostrożnie lał gęstą ciecz z dużego naczynia, w skupieniu przygryzając koniuszek języka. Beth obserwowała go z uśmiechem.

– Mam w ręku akt własności Fairhaven z własnoręcznym podpisem Trevithicka – dodała w zadumie. – To oficjalny dokument. Gdyby przyszło do procesu, lord miałby poważne trudności z jego unieważnieniem.

– Mam nadzieję, że nie zamierzasz iść z tym do sądu! – Charlotte była przerażona. – Myśl o kosztach. Poza tym wybuchłby skandal. Nie mówiłaś tego poważnie, prawda?

Beth odwróciła się w stronę jasnego wnętrza.

– Ależ skąd, Lottie. Nie posunę się do tego, ale jestem zdecydowana przejąć Fairhaven. – Złożyła dłonie i zacisnęła je mocno. – Boli mnie tylko niesprawiedliwość Trevithicka. Postąpił ze mną niegodnie. Jestem wściekła, że przez niego znalazłam się w nieprzyjemnym położeniu.

– To się dało zauważyć – skomentowała ironicznie Charlotte. – Posłuchaj mojej rady i przestań zaprzątać sobie tym głowę. Jeżeli naprawdę jesteś przekonana, że nie zdołasz porozumieć się z lordem, machnij na to ręką, wycofaj się z twarzą i wracajmy do Mostyn Hall.

Zapadła cisza, w której słychać było trzask ognia na kominku.

– Chcesz powiedzieć, że gdybym zdecydowała się odwiedzić Fairhaven, nie pojedziesz tam ze mną? – zapytała po chwili Beth. – Wiem, że nie podoba ci się…

– Masz rację, Beth! – przerwała Charlotte, spoglądając jej prosto w oczy. – Bardzo nie podoba mi się ten pomysł. Dlaczego musisz tam jechać?

– Dla zasady. – Beth wydawała się przygnębiona. – Nie mogę pozwolić, żeby Trevithick mnie pokonał!

– To nie jest powód. On i tak wygra. Jest lordem, ma w ręku wszystkie atuty, wyspa stanowi jego własność. To walka z wiatrakami!

– Zapewne, lecz postanowiłam spróbować. – Beth zacisnęła usta.

– Dlaczego? – Charlotte podniosła głowę, przyglądając się kuzynce. – Upór nie przystoi młodej damie.

Beth wybuchnęła śmiechem.

– Znam swoje wady: jestem uparta, impulsywna. Och, Lottie, od lat próbujesz mnie zmienić! Nie mam pojęcia, dlaczego zadajesz sobie tyle trudu, bo prawdziwej damy i tak nigdy ze mnie nie zrobisz. – Nagle spoważniała. – Jeśli nie chcesz ze mną jechać, zrozumiem. Dlaczego miałabyś zmienić swoje zasady tylko dlatego, że taka ze mnie niespokojna dusza?

Charlotte gwałtownie odłożyła tamborek i zerwała się na równe nogi.

– Też coś! Mam pozwolić, żebyś włóczyła się sama jedna, robiąc kolejne głupstwa? Wykluczone! Idę się pakować. Uradowana Beth podbiegła i uściskała ją serdecznie.

– Dzięki, kochanie.

– Tylko nie myśl, że udzieliło mi się twoje wariactwo.

– Charlotte oddała uścisk. – Podróż zajmie nam co najmniej sześć dni, bo o tej porze roku…

– Moim zdaniem za trzy dni dotrzemy na miejsce, a pogoda wcale nie jest taka zła.

– Zajazdy będą podłe, morze wzburzone, a u kresu podróży trafimy do więzienia. Kochanie…

– Wszystko pójdzie jak z płatka – przerwała Beth, nadrabiając miną. Postanowiła zataić na razie przed kuzynką, że lord Trevithick również wybierał się na Fairhaven, więc następna konfrontacja jest nieunikniona. – Mam już plan działania. Najpierw dopilnuję, żeby Gough oficjalnie zgłosił darowiznę. Wtedy nie będzie żadnych wątpliwości, do kogo należy wyspa. On wie, jak się do tego zabrać, i wszystkiego dopilnuje.

– Moim zdaniem jesteś zbytnią optymistką. Nadal mam sporo wątpliwości, ale jednego możemy być pewne: Gough niewątpliwie stanie na wysokości zadania i od strony prawnej zadba o wszystkie szczegóły. – Charlotte trochę się rozchmurzyła. – Skoro musimy poczekać, aż dopełni formalności…

Beth pokręciła głową. Wiedziała, że Charlotte ma rację. Bezpieczniej byłoby wyruszyć w drogę po oficjalnym załatwieniu sprawy. Wiedziała, że Trevithick nie zaniedba żadnej sposobności, żeby jej utrudnić życie, a walka o przejęcie nowej posiadłości może trwać miesiącami. Przyznała w duchu, że potwierdzone prawo własności to dziewięćdziesiąt procent sukcesu, ale…

– To nie dla mnie, Lottie. Urzędy działają opieszale. Będziemy czekać wieki!

Charlotte westchnęła ciężko, godząc się z tym, co nieuniknione.

– No dobrze, ale w drodze spróbuję jeszcze przemówić ci do rozsądku. Może zmienisz decyzję.

– Wszystko zaplanowałam – odparła z uśmiechem Beth. – Kit może zatrzymać dom, póki nie zakończy w Londynie swoich interesów. Wyślę do Mostyn Hall list z prośbą o wyprawienie kilku służących na Fairhaven. Zaraz po przybyciu ogłosimy mieszkańcom nowinę, że wyspa zmieniła właściciela. Kiedy to nastąpi, zyskam te same prawa co oficjalny nabywca.

– Niezupełnie – odparła kpiąco Charlotte. – Kwestionowana darowizna to jednak co innego niż umowa kupna – - sprzedaży, ale widzę, że w tej kwestii trudno ci będzie przemówić do rozumu. Twój plan jest bardzo pokrętny i nic dobrego z niego nie wyniknie. Zapamiętaj sobie moje słowa.

Na pierwszy nocleg zatrzymały się w bardzo przyzwoitej gospodzie „Pod pałacem i piłką” w Marlborough, którą nawet wymagająca Charlotte uznała za całkiem przyjemne miejsce. Panie miały własny salonik z dala od głównej sali oraz cichą sypialnię, żeby mogły wypocząć od hałasów gościńca i stajni.

Charlotte radziła zatrzymać się w Newbury i upierała się, że nie ma powodu, żeby pędzić na złamanie karku aż do Marlborough, lecz uparta Beth zdecydowała, że pierwszego dnia powinny zajechać jak najdalej. I tak opóźniły wyjazd o dwa dni, bo przygotowania do podróży bardzo się przeciągnęły. Najpierw trzeba się było rozmówić z prawnikiem, który narzeka, że akt własności potwierdzający darowiznę z prawniczego punktu widzenia da się podważyć na wiele różnych sposobów. Następnie Beth musiała wyprawić posłańca do Mostyn Hall z poleceniami dla tamtejszego zarządcy, który zgodnie z jej zamierzeniem miał wysłać grupę służących na Fairhaven. Wyobrażała sobie, jakie zdziwienie wzbudzi w domu Mostynów jej list. Po załatwieniu tych wszystkich spraw wzięła się do pakowania, które potrwało dwa razy dłużej, niż sądziła. Kiedy obie panie były już gotowe do podróży, Kit zaczął nagle zgłaszać poważne zastrzeżenia. Niewiele brakowało, by udaremnił im tę wyprawę. Doszło do kłótni. W końcu Beth usłyszała od niego, że jest uparta jak osioł, wręcz szalona, a Charlotte skarciła oboje, mówiąc śmiało, że są siebie warci. Podróż zaczęła się pechowo, co źle wróżyło na przyszłość.

Beth westchnęła. Zegar wybił siódmą. Panie wyruszyły o ósmej rano i jechały prawie dziewięć i pół godziny z króciutką przerwą na skromny posiłek i łyk ciepłego napoju w czasie, gdy zmieniano konie. Charlotte boczyła się, że Beth tak pędzi. Im dłużej jechały, tym bardziej czuły się znużone i rozdrażnione, ale kiedy stanęły w Marlborough, wystarczyło, że umyły się w gorącej wodzie i zmieniły ubrania, żeby nastrój im się poprawił. Zapowiedź smacznej kolacji także zrobiła swoje. Beth miała nadzieję, że po dobrze przespanej nocy nazajutrz będą w pełni sił. Charlotte zajrzała do sypialni.

– Schodzimy na kolację? Jesteś gotowa? Służąca mówi, że podano do stołu.

W korytarzu unosiła się miła woń pieczonej jagnięciny. Beth poczuła wilczy głód. Weszły do saloniku, gdzie usługiwał im właściciel gospody. Stół był już nakryty, świece zapalone. Pokój wyglądał bardzo przytulnie. Beth bardzo się ucieszyła, bo Charlotte sprawiała wrażenie pogodnej i zadowolonej z warunków, w których przyszło im odpoczywać i spożywać posiłek. Miały wszystko, czego potrzeba zdrożonym damom.

Przez dziesięć minut jadły i piły w milczeniu. Charlotte z wdzięcznością przyjęła drugi kieliszek wina i dokładkę pieczeni. Uśmiechnęła się wreszcie do kuzynki.

– Dzięki Bogu! Znowu czuję się jak istota ludzka. Ten zajazd jest naprawdę przyzwoity. Bardzo przyjemne miejsce. Obawiałam się, że potraktują nas lekceważąco, bo podróżujemy same, bez mężczyzn, którzy mogliby załatwić wszystko w naszym imieniu.

Beth wierciła się na krześle. Podobnie jak kuzynka miała świadomość, że ich przybycie wywołało sporą ciekawość, bo w podróży towarzyszyła im tylko służba. Zdawała sobie sprawę, że Charlotte czuje się dość niezręcznie i wolałaby podróżować z Kitem. Podczas wspólnych wypraw to on rozmawiał o pokojach, posiłkach i rachunkach. Beth nie czuła się kobietą – powojem, która zdaje się we wszystkim na panów sprawujących nad nią opiekę, ale nie była doświadczoną podróżniczką, więc musiała improwizować. Na szczęście gospoda, w której stanęły na nocleg, cieszyła się dobrą sławą, a poza tym arystokratyczny tytuł lady Allerton i jej widoczne bogactwo stanowiły dodatkowe ułatwienie. Obie panie traktowano z należnym respektem. Beth nie przewidywała żadnych kłopotów.

Służba zabrała naczynia i podała deser. Beth zastanawiała się, czy poprosić o drugi kieliszek wina, ale z żalem doszła do wniosku, że lepiej tego nie robić, bo zaśnie przy stole. Charlotte ziewnęła uroczo.

– Możemy jutro wyjechać trochę później? – spytała błagalnie. – Po dzisiejszej podróży ledwie żyję, choć powóz jest bardzo wygodny. Mogłybyśmy przenocować w Trowbridge albo Frome. Nie ma powodu, żebyśmy pędziły jak szalone.

Beth w milczeniu bawiła się widelczykiem do ciasta. Charlotte nie wiedziała jeszcze, że lord Trevithick także wybiera się na Fairhaven i zamierza dotrzeć tam pierwszy. Beth postawiła sobie za główny cel nie dać się wyprzedzić. Przed wyjazdem z Londynu upewniła się, że Trevithick nadal bawi w stolicy. Poprzedniego wieczoru Kit spotkał go na balu. Zadawała sobie pytanie, czy lord rzeczywiście planuje wyjazd i odwiedziny na wyspie. Do tej pory w ogóle się nią nie zajmował, a obecne zainteresowanie wynikało głównie z przekory. Nie chciał, żeby Beth postawiła na swoim. Doszła do wniosku, że oponent mnoży przeszkody, bo gdyby przegrał z kobietą, ucierpiałaby na tym męska duma. Może jednak sprawa jest na tyle błaha, że nie będzie mu się chciało pędzić za konkurentką. Czas pokaże. Na razie Beth zdana była na domysły.

Sięgnęła po naczynie z bitą śmietaną i nałożyła trochę na ostatni kęs ciasta.

– Chciałabym jutro stanąć w Bridgwater, więc…

– Jak to? – Nienagannie uprzejma Charlotte rzadko przerywała rozmówcom, ale tym razem była tak wytrącona z równowagi, że zapomniała o dobrych manierach. Z niedowierzaniem wpatrywała się w kuzynkę. – Zamierzasz przejechać ponad sto dwadzieścia kilometrów? Na miłość boską, po co ten pośpiech?

Beth westchnęła głęboko.

– Chcę po prostu jak najszybciej dotrzeć na Fairhaven. Podczas naszej ostatniej rozmowy lord Trevithick zapowiedział, że również się tam wybiera, a zatem…

– Trevithick chce odwiedzić Fairhaven? – przerwała znowu Charlotte. Przestała jeść i wolno odłożyła widelczyk. – Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś?

Beth machinalnie przesuwała na talerzyku kawałek ciasta.

– Nie chciałam cię martwić. Wygląda na to, że zamiast spokojnie podróżować, uczestniczymy w szalonym wyścigu. Wolałam nie pogarszać sytuacji.

– Rozumiem, ale obecność Trevithicka na Fairhawen znacznie upraszcza sprawę.

Beth nieufnie zerknęła na kuzynkę. Przez moment podejrzewała, że wino uderzyło jej do głowy, ale trudno uznać różowe policzki oraz błyszczące oczy za objaw upojenia alkoholowego. Charlotte sprawiała wrażenie zupełnie trzeźwej.

– Co ty wygadujesz, Lottie? Dlaczego uważasz, że byłoby dla nas dobrze, gdybyśmy się wszyscy spotkali na wyspie? Jestem innego zdania. Po dziesięciu minutach dojdzie do kolejnej awantury.

– Jeśli lord tam będzie albo zjawi się razem z tobą, nasz przyjazd nie zostanie odebrany jak bezprawne wtargnięcie na cudze terytorium. Można powiedzieć, że złożymy kurtuazyjną. wizytę. – Charlotte wróciła do jedzenia.

– Też coś! Jak ty to sobie wyobrażasz? Moim zdaniem obecność Trevithicka jedynie pogorszy sprawę.

– Ależ nie! Jeśli usiądziemy przy jednym stole i spokojnie omówimy wszystkie aspekty tej sprawy, wkrótce dojdziemy do rozsądnych wniosków.

Beth wpatrywała się w kuzynkę z niedowierzaniem. Ciekawe, która z nich jest bardziej szalona.

– Lottie, sama widziałaś, jak zachowywał się lord, kiedy przyszedł do naszego domu w Londynie. Naprawdę sądzisz, że potrafi spokojnie dyskutować?

Zafrasowana Charlotte zmarszczyła brwi.

– Zauważyłam, że był wtedy mocno poruszony. Zapewne z natury jest porywczy, ale w normalnych okolicznościach niewątpliwie panuje nad sobą.

Beth skwitowała te słowa, robiąc kwaśną minę. Według niej cała ta sytuacja była daleka od normalności, a Charlotte niepotrzebnie łudziła się, że dzięki rzeczowej i spokojnej rozmowie można ją uporządkować. Zważywszy na okoliczności, byłoby co najmniej dziwne, gdyby lord szukał teraz porozumienia. Gdyby nawet do tego doszło, traktowałaby go dość podejrzliwie. W głębi ducha miała nadzieję, że nie będzie mu się chciało opuszczać stolicy i przy marnej pogodzie gnać do Devon, podczas gdy w Londynie bawiono się na całego. Nastała pełnia jesiennego sezonu, a nadchodzące Boże Narodzenie absorbowało uwagę i mogło zniechęcić lorda do uciążliwych podróży.

Nim Beth wyłożyła kuzynce swoje racje, z dziedzińca dobiegł turkot kół, a za oknami salonu mignęły w ciemności mocne latarnie.

– Stajenny! – rozległ się niski męski głos. – Do mnie! Beth wstała od stołu, podeszła do okna i wyjrzała przez okno z niewielkimi szybkami. Na zewnętrznym dziedzińcu stał wspaniały powóz pomalowany na kolor granatowy oraz ciemnozielony, zaprzężony w cztery dorodne konie. Zerknęła na powożącego, który rzucił lejce pasażerowi i zeskoczył. na ziemię. Poczuła nagle, że coś ją ściska w żołądku, jakby była głodna, choć przed chwilą zjadła obfity posiłek.

Odwróciła się do Charlotte, która zaczęła się już niepokoić.

– Wkrótce sama będziesz mogła ocenić, ile zdrowego rozsądku ma lord Trevithick – powiedziała z pozornym spokojem. – Wygląda na to, że już tu jest.

W trosce o dobrą reputację Charlotte poleciła kuzynce odejść od okna i starannie zaciągnęła zasłony. Wezwała służbę, kazała sprzątnąć naczynie i podać herbatę. Z filiżankami w rękach zasiadły obie w wygodnych fotelach ustawionych przed kominkiem i spoglądały na siebie, daremnie próbując ukryć zdenerwowanie. Były świadome, że dobre wychowanie nakazuje powitać znajomych, ale żadna nie kwapiła się tego uczynić.

Przyjazd nowych gości wywołał w gospodzie spore zamieszanie. Beth słyszała donośny głos Markusa gawędzącego z parobkami i stajennymi, którzy zachwycali się jego końmi. Błyskały latarnie, trzaskały drzwi. Beth stwierdziła złośliwie, że lord jak zwykle robi wokół siebie mnóstwo zamieszania. Wolno piła herbatę, zastanawiając się, jak zdołał w jeden dzień dojechać do Marlborough, skoro w czasie podróży nie zmienił swojej czwórki na konie pocztowe. Wkrótce uznała jednak, że nie chce tego wiedzieć. Nie miała też ochoty z nim rozmawiać. Najchętniej zataiłaby, że zatrzymała się w tym zajeździe. Nie chciała kolejnej kłótni, a zapał do walki całkiem ją opuścił.

Z korytarza dobiegł głos Justyna Trevithicka, zamawiającego pokoje i kolację dla dwóch podróżnych. Charlotte, która właśnie dolewała kuzynce herbaty, także go usłyszała, i od razu się zarumieniła. Potem rozległo się skrzypienie drzwi prowadzących do głównej sali. Buchnął stamtąd gwar i tubalny śmiech. Beth uznała, że są uratowane, a przybysze nie będą ich niepokoić, bo idą do baru na coś mocniejszego. W chwilę później niemiło się rozczarowała.

– Stajenny wspomniał, że oprócz nas zatrzymali się tu dzisiaj inni podróżni. – Beth znowu usłyszała Markusa, który szedł korytarzem. Słowa brzmiały dość wyraźnie, bo służąca wychodząc, zostawiła uchylone drzwi. Beth na wszelki wypadek podbiegła o nich i przyłożyła ucho do szpary.

– Tak, milordzie – odparł właściciel zajazdu, przekrzykując hałas dochodzący z głównej sali. – Stanęły u nas na nocleg dwie wytworne damy.

– Beth! – rzuciła półgłosem oburzona Charlotte, która przykładnie siedziała w fotelu. – Co ty wyprawiasz?

– Cicho! – Beth położyła palec na ustach. – Podsłuchuję.

– Prawdziwe damy czy… takie farbowane, które tylko się pod nie podszywają? – W głosie Markusa słyszała drwinę. Właściciel najwyraźniej poczuł się urażony takim tonem, bo odparł, nie kryjąc oburzenia:

– Za pozwoleniem, milordzie! U mnie nie znajdzie pan żadnej wywłoki. Gospoda jest porządna. Tamte panie to prawdziwe arystokratki, żadne farbowane lisy!

– Przepraszam – zreflektował się Markus. Beth usłyszała szelest. Właściciel gospody podziękował wylewnie, a Markus dodał: – Rzecz w tym, że nasze znajome także wyruszyły dziś w podróż, ale trochę nas wyprzedziły. Próbujemy je dogonić. W ciągu dnia zatrzymaliśmy się w zajeździe, gdzie one wcześniej były, więc mamy szanse wkrótce je spotkać. – Szelest rozległ się ponownie. – Dwie śliczne młode damy. Młodsza jest przepiękna: ciemnowłosa ze srebrzystoszarymi oczami…

Beth zrobiło się ciepło na sercu, ale sama przed sobą udawała oburzenie jego swobodnym tonem. Jak śmiał tak rozmawiać o niej z obcym mężczyzną! Z drugiej strony jednak zarumieniła się, słuchając z ukrycia miłych komplementów. Nie była całkiem odporna na pochlebstwa. Właściciel zajazdu najwyraźniej rozpoznał ją w tamtym wizerunku. Chrząknął znacząco i oznajmił nader skwapliwie:

– Tak, milordzie. Myślę, że damy, o których pan mówi, goszczą tutaj. Jedna z nich to prawdziwa piękność.

Beth westchnęła cicho. W żadnym z zajazdów, w których się dziś zatrzymywały, nie było potrzeby zachowywania incognito, ale powinna była przewidzieć, że właściciele i służba, zachęceni napiwkami, ochoczo udzielą wszelkich informacji na temat gości. Tutejszy gospodarz paplał jak najęty, chcąc zadowolić hojnego ofiarodawcę.

– Panie są teraz w saloniku. Tam je pan znajdzie. Ośmielę się zauważyć, że wkrótce udadzą się na spoczynek. Są już po kolacji, a cały dzień podróżowały.

– Rozumiem – odparł Markus. Beth poznała po krokach, że zbliża się do drzwi saloniku. – Sądzę jednak, że gdy dowiedzą się o naszym przyjeździe, chętnie spędzą z nami wieczór przy kominku.

Beth odskoczyła od drzwi jak oparzona. Charlotte obrzuciła ją karcącym spojrzeniem.

– Co się dzieje? – szepnęła.

Beth przymknęła oczy i natychmiast otworzyła je szeroko.

– Lottie, wracajmy do naszych pokoi, bo oni zaraz tu przyjdą!

Zza drzwi dobiegł odgłos kroków i głos Justyna.

– Markusie, chodź na chwilę do stajni. Stephens mówi, że ma problem z naszymi końmi.

Gdy panowie wyszli na dziedziniec, przez uchylone drzwi do salonu wpadło zimne powietrze. Podeszwy męskich butów głośno stukały o kamienie brukowanego dziedzińca. Beth chwyciła Charlotte za rękę, pomogła jej wstać i natychmiast pociągnęła za sobą. Błyskawicznie przecięły korytarz i wbiegły schodami na górę. Gdy znalazły się w pokoju Beth, zdyszana i oburzona Charlotte opadła na wielkie łoże z baldachimem i kolumienkami. Beth zamknęła za sobą drzwi i ciężko dysząc, oparła się o nie plecami.

– Kochanie, co to ma znaczyć? Nie możesz przywitać się, jak nakazuje dobre wychowanie? – wykrztusiła z trudem Charlotte.

Beth nie była pewna, co jej na to odpowiedzieć. Wiedziała tylko, że teraz czuje się zbyt wyczerpana, aby stawić czoło Markusowi. Wolała z tym poczekać do jutrzejszego ranka. Wtedy będzie silniejsza i lepiej przygotowana. Teraz nie miała pojęcia, co mu powiedzieć i jak zakończyć dzielący ich spór. Jednego była pewna: nie wróci do domu jak potulna owieczka tylko dlatego, że ją dogonił.

Ktoś zapukał do drzwi. Beth miała gardło ściśnięte ze strachu. Kuzynki spojrzały na siebie.

– Śmiało! Otwórz – powiedziała trochę zniecierpliwiona Charlotte. – Nie sądzę, żeby lord Trevithick przy całej jego nonszalancji odważył się nachodzić damę w jej sypialni.

Beth miała wrażenie, że właśnie taki postępek byłby w jego stylu, lecz darowała sobie tę uwagę. Podeszła do drzwi i uchyliła je lekko. Odetchnęła z ulgą na widok stojącej w korytarzu pokojówki, która dygnęła uprzejmie. W rękach miała tacę, a na niej dwa kubki z parującą zawartością. Zaproszona do środka weszła i umieściła je na stoliku przy oknie.

– Pozdrowienia i poczęstunek od jego lordowskiej mości, który ma nadzieje, że zechcą panie skosztować przed nocą tego napitku łagodzącego wszelkie dolegliwości zdrożonych podróżnych.

Beth podejrzliwie spoglądała na kubki pachnące przyjemnie grzanym winem i korzennymi przyprawami. Charlotte podeszła bliżej i zerknęła na nie ponad ramieniem kuzynki.

– Doskonały pomysł! Podziękuj jego lordowskiej mości w naszym imieniu, moja droga.

Służąca znowu dygnęła i wyszła. Charlotte wzięła kubek, upiła łyk i westchnęła.

– Och, jakie to pyszne! Beth, musisz spróbować.

Rzeczywiście napój był ciepły i łagodny w smaku. Usuwał zmęczenie, dodawał sił po długiej podróży. Pokojówka mówiła prawdę. Beth uznała, że była wobec Markusa nadmiernie podejrzliwa. Wypiła grzane wino do ostatniej kropli.

– O Boże! Jestem straszliwie zmęczona. Idę spać – Charlotte ziewnęła szeroko i pocałowała Beth w policzek. – Nie zapomnij starannie zaryglować drzwi. Gdyby coś się działo, pamiętaj, że jestem w sąsiednim pokoju. Jutro znajdziesz sposób, żeby porozumieć się z lordem Markusem. Dobranoc. Beth zamknęła za nią drzwi i zasunęła rygiel. Przez moment zastanawiała się, czy wezwać pokojówkę, lecz po namyśle postanowiła sama się rozebrać. Byle jak włożyła nocną koszulę, z trudem wdrapała się na wielkie łoże, zdmuchnęła świecę i natychmiast zasnęła.

Загрузка...