ROZDZIAŁ TRZECI

Kolejny kadryl dobiegł końca. Beth radośnie biła brawo, a następnie przyjęła ramię partnera i pozwoliła się odprowadzić do lady Fanshawe. Sala balowa księżnej Calthorpe była gorąca i duszna. Trudno się dziwić, skoro bawiło się tam ponad dwustu gości, wśród których panowała opinia, że to największe wydarzenie jesiennego sezonu. Księżna wybrała biel jako dominującą barwę dekoracji. Miała to być zapowiedź nadciągającej zimy, lecz jak na ironię w sali panował tropikalny upał. Przyczyniały się do tego fale ciepła bijące od setek białych świec. Otwarty ogień zawsze stanowił zagrożenie, więc na wszelki wypadek pod ścianami rozstawiono lokai trzymających w pogotowiu wiadra napełnione wodą.

– Dobrze się bawisz, dziecinko? – zapytała lady Fanshawe, energicznie poruszając wachlarzem. – Okropny ścisk! Ledwie znalazłam wolne krzesło. A ta biel po prostu oślepia!

Beth zachichotała. Oprócz białych świec salę ozdabiały draperie ze śnieżnego muślinu, które łatwo mogły zająć się od ognia, oraz lilie szybko więdnące w gorącym powietrzu.

– Ślicznie dziś wyglądasz, moja droga – dodała lady Fanshawe. – Wśród debiutantek zdecydowanie wyróżnia się jedna panienka. Dobrze zrobiła, wybierając muślin w kolorze bzu. Dziewczęta ubrane na biało wtapiają się w tło. – Żeby się tylko nie rozpłynęły się od tego skwaru – odparła Beth, z wdzięcznością przyjmując szklankę lemoniady, którą przyniósł jej pan Porson. Z tym bogatym młodzieńcem przetańczyła ostatniego kadryla. Nie odstępował jej teraz, więc pozwalała sobie asystować, bo w jego obecności czuła się bezpieczna.

– Panie Porson, moim zdaniem… – zaczęła i w tej samej chwili mocno zaskoczona uniosła brwi, bo młodzieniec skłonił się, podziękował za taniec oraz miłe towarzystwo i oddalił się pospiesznie. Kit Mostyn podszedł do pań i usiadł na Wolnym krześle obok kuzynki.

– Na miłość boską! – zawołała zirytowana Beth. – Odkąd to odstraszasz moich wielbicieli?

– Wątpię, żebym potrafił kogoś przestraszyć – odparł drwiąco. – Przed chwilą zjawił się tu Trevithick, więc Porson zwiał, żeby nie narazić się na zarzut, że kłusuje na cudzym terenie łowieckim.

Beth zerknęła ku drzwiom i natychmiast odwróciła wzrok. bo czuła na sobie ciekawskie spojrzenia innych gości. Z bolesną wyrazistością zdawała sobie sprawę, że w ciągu ostatnich dziesięciu dni wszyscy o niej plotkowali, bo Markus Trevithick wyraźnie jej asystował. Dwukrotnie odbyli przejażdżkę po par -; ku, wysłuchali razem koncertu i obejrzeli pokaz sztucznych ogni w Vauxhall, spotykali się na wieczorach muzycznych i tańczyli w paru salach balowych. To wystarczyło, żeby języki poszły w ruch. Beth odniosła wrażenie, że Markus nawet nie próbuje dementować plotek. Zachowywał się nienagannie, ale miała świadomość, że pod płaszczykiem konwenansów ukrywa inne zamiary, o wiele bardziej ekscytujące i niebezpieczne.

W eleganckim towarzystwie zainteresowanie ich znajomością było ogromne. Wszyscy wiedzieli o waśni dzielącej oba rody, a nosząca wdowie szary wicehrabina Trevithick nie kryła swej niechęci do Beth. Poprzedniego wieczoru w operze potraktowała ją wręcz opryskliwie. Beth postanowiła na przyszłość unikać Markusa, nie tylko z powodu zachowania jego matki. Poniewczasie odezwał się u niej instynkt samozachowawczy. Zdawała sobie sprawę, że jest zauroczona Markusem, ale nie chciała stać się kolejną jego zdobyczą. Gdyby jednak dotrzymała słowa danego samej sobie i konsekwentnie unikała go podczas balu, plotkarze natychmiast by to spostrzegli i tym bardziej wzięliby ją na języki. Wierciła się w fotelu i bębniła palcami po oparciu, niepewna, jaką podjąć decyzję.

Widziała z daleka, że Markus idzie ku niej przez salę. Przystanął, żeby pogawędzić ze znajomym, ale wzrok nadal miał utkwiony w Beth. To uporczywe spojrzenie wytrąciło ją z równowagi, więc pospiesznie wstała i zwróciła się do kuzyna.

– Bardzo proszę, zatańczmy.

– Muszę? – spytał Kit z kwaśną miną. – Jeśli chcesz się mną zasłonić przed Trevithickiem…

– Kit, jak możesz być taki nieuprzejmy? – Beth spochmurniała, słysząc nietaktowną wymówkę. – Nawet jeśli masz rację, potrzebuję twojej pomocy, więc rusz się i zrób, co do ciebie należy.

– Chciałem cię tylko ostrzec, że Trevithick nie da się tak łatwo zbyć. Trudno, mus to mus. Skoro trzeba zatańczyć, chodźmy.

Podał jej ramię i razem oddalili się, zmierzając w przeciwległy kąt sali, żeby uniknąć spotkania z nadchodzącym Markusem.

– Widziałam, że rozmawiałeś z Eleonorą Trevithick, kiedy jej matka na was nie patrzyła – zagadnęła żartobliwie Beth, gdy przyłączyli się do grupy tancerzy. – Jeśli uważasz, że potrzebuję ostrzeżenia, może sam również powinieneś wysłuchać mojej rady. Mam nadzieję, że nie zaangażowałeś się uczuciowo. Obawiam się, że spotkałoby cię wielkie rozczarowanie.

Nagrodą za spostrzegawczość był dla niej lekki rumieniec na gładkich policzkach kuzyna. Kit wyraźnie unikał jej wzroku.

– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Panna Trevithick jest uroczą dziewczyną, ale nie staram się o nią.

Beth uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Naturalnie. Gadam bzdury. Skąd mi to przyszło do głowy?

– Daj spokój. Wystarczy, że Charlotte nie szczędzi mi dobrych rad – odparł ponuro Kit. – Byłbym wdzięczny, gdyby stryjeczna siostra nie zadręczała mnie swoją gadaniną. Wystarczy, że rodzonej usta się nie zamykają.

Tańczyli nadzwyczaj zgodnie, ale Beth szybko zorientowała się, że bardziej niż zwykle musi skupiać się na skomplikowanych krokach i figurach. Mimo woli zerkała raz po raz na wysoką postać Markusa Trevithicka, który przecisnął się zręcznie przez tłum gości i podszedł do matki oraz siostry. Stali teraz wszyscy troje przy jednym z wysokich okien wychodzących na taras. Wydawało się Beth, że nawet wówczas, gdy nie patrzy na Markusa, tajemniczy zmysł pomaga jej wyczuwać jego obecność. Odetchnęła z ulgą dopiero, gdy Justyn Trevithick podszedł do grupki rodzinnej. Po chwili obaj panowie ruszyli w stronę pokoju, gdzie część towarzystwa zasiadła do kart. Po wykonaniu ostatniej figury Kit podziękował Beth ukłonem i wyruszył na poszukiwania kolejnej partnerki. Za chwilę miał się rozpocząć taniec zwany boulanger.

Beth zamierzała wrócić do lady Fanshawe, ale zanim do niej podeszła, Markus niespodziewanie stanął w drzwiach salonu przeznaczonego dla miłośników kart i ruszył w jej stronę przez zatłoczony parkiet. Wybiegła z sali i schroniła się w damskiej gotowalni. Przesiedziała tam dwadzieścia minut, bo miała nadzieję, że znudzi go czekanie w korytarzu. Nie pomyliła się w swoich rachubach. Gdy wyjrzała ostrożnie z gotowalni, targały nią mieszane uczucia. Odetchnęła z ulgą, a zarazem była trochę rozczarowana. Wślizgnęła się do sali balowej. Markus tańczył z Eleonorą. Beth postanowiła wrócić do lady Fanshawe, ale nie zastała jej w rogu, gdzie poprzednio siedziały. Starsza pani zniknęła.

Nieco zakłopotana, usiadła w fotelu i obserwowała Kita. Tańczył z debiutantką w różowej sukni, ale raz po raz odwracał głowę, by popatrzeć na Eleonorę Trevithick. I po co tak się zarzekał, kiedy zapytałam, co do niej czuje, pomyślała z uśmiechem Beth. Najwyraźniej oboje dali się złapać w tę samą uczuciową pułapkę.

W sali balowej zrobiło się nieco luźniej. Część gości wyszła, żeby dopełnić innych towarzyskich zobowiązań. Beth zerknęła przez ramię i spostrzegła, że Markus idzie w jej kierunku. Wystraszona, zerwała się na równe nogi i okrążając parkiet, ruszyła w przeciwną stronę. Podczas tej ucieczki potknęła się i omal nie upadła. Niech mnie ktoś poprosi do tańca, modliła się w duchu. Królestwo za tancerza… – Zechce pani ze mną zatańczyć, lady Allerton? Niebiosa wysłuchały jej próśb. Odwróciła się natychmiast, gotowa zasypać podziękowaniami swego wybawcę, i zobaczyła uśmiechniętego Justyna Trevithicka. Z deszczu pod rynnę… Na pewno zdawał sobie sprawę, że próbowała uciec przed Markusem, nie mogła jednak odmówić mu tańca, ponieważ byłby to ogromny nietakt.

– Owszem, panie Trevithick. Dzięki, że zechciał mnie pan zaprosić.

W ciągu ostatnich dziesięciu dni Beth kilkakrotnie widziała Justyna. Od razu polubiła go za poczucie humoru i przyjazne nastawienie do ludzi, teraz jednak życzyła mu jak najgorzej, bo podejrzewała, że jest w zmowie z kuzynem. Rozejrzała się, szukając wzrokiem Markusa. Rozmawiał z damą w pasiastej sukni z czerwono – białego jedwabiu. Osoba ta była ostatnimi czasy prawdziwą duszą londyńskiego towarzystwa, a Markus wydawał się nią zauroczony. Beth uznała, że jej mania prześladowcza jest bzdurna i bezsensowna. Najwyraźniej zainteresowanie Markusa było dość powierzchowne, skoro tak szybko znalazł sobie inny przedmiot uwielbienia.

Justyn czekał z pobłażliwym uśmiechem na ustach, więc szybko przybrała obojętny wyraz twarzy i podała mu rękę. Gratulowała sobie, że w czasie poloneza całkiem udatnie prowadziła rozmowę i zająknęła się tylko raz, kiedy ujrzała Markusa i pasiastą damę wychodzących razem z sali balowej. Potwierdziły się jej domysły. Markus uznał, że towarzystwo nowej wybranki zdecydowanie bardziej mu odpowiada, więc odszedł, żeby cieszyć się nim na osobności. Beth uświadomiła sobie, że jest o niego zazdrosna, i to wytrąciło ją z równowagi.

Po tańcu udała się z Justynem do salonu.

– Czy mogę zaproponować pani szklankę lemoniady? Ten napój nie jest szczególnie wyrafinowany, lecz znakomicie gasi pragnienie, zwłaszcza gdy jest gorąco i duszno, jak podczas dzisiejszego balu. Proszę usiąść i odpocząć w tej niszy, a ja postaram się szybko wrócić.

Wdzięczna za troskę Beth opadła na wyściełany poduszkami, niski parapet wykuszowego okna. Nareszcie miała czym oddychać, a powiew powietrza miło chłodził twarz. Dotknęła czołem kamiennej płyty, jednej z wielu tworzących obramowanie okna, i przymknęła oczy. Nie zwracała uwagi na dobiegające z oddali dźwięki muzyki i gwar rozmów.

– Lady Allerton, przyniosłem lemoniadę. Zaskoczona wzdrygnęła się tak gwałtownie, że omal nie uderzyła głową o zimny kamień. To nie był głos Justyna Trevithicka. Poznała głęboki baryton jego kuzyna. Odwróciła głowę i rzeczywiście ujrzała Markusa stojącego przed nią ze szklanką lemoniady w ręku. Jego twarz przybrała znowu wyraz rozbawienia, który Beth widziała na niej przez cały wieczór. Czuła się niezręcznie, bo żeby na niego patrzeć, musiała wysoko podnosić głowę. Chciała wstać, ale był zbyt blisko. Taka styczność z pewnością nie wyszłaby im na dobre, więc Beth tylko pochyliła się nieznacznie i z pozorną nonszalancją wzięła szklankę.

– Dzięki. Witam pana, milordzie. Jak samopoczucie?

– Jestem w dobrym nastroju, bo udało mi się wreszcie zbliżyć do pani i zamienić kilka słów. A myślałem, że tego wieczoru szczęście nie uśmiechnie się do mnie – oznajmił rozpromieniony.

– Pański kuzyn miał dotrzymać towarzystwa… – zaczęła Beth.

– To znaczy, że moja obecność jest pani niemiła? Przyznaję, że uprosiłem go, aby pozwolił mi zaopiekować się panią w jego zastępstwie. – Markus wzruszył ramionami. – Teraz mam panią tylko dla siebie. Byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani przez kilka minut siedzieć tutaj i nigdzie nie uciekać. Czeka nas ważna rozmowa.

Ogarnięta poczuciem winy, Beth wierciła się niespokojnie na ławie pod oknem. Nie miała szans, żeby uciec, bo Markus stał u wejścia do okiennej niszy, zagradzając drogę odwrotu.

– W takim razie niechże pan siada – odparła lodowatym tonem – i przestanie spoglądać na mnie z góry, bo to okropnie denerwujące.

Markus uśmiechnął się i usiadł obok niej.

– Zgoda, ale pod jednym warunkiem, a mianowicie, że mi pani nie umknie. Cóż to za farsę dziś tu odegraliśmy! Te wszystkie podchody, krążenie po sali, szukanie kryjówek, unikanie mojego wzroku!

– Kiedy na pana spojrzałam, był pan niesłychanie zaaferowany – odparła drwiąco, nim zdążyła ugryźć się w język. – Dziwię się, że w ogóle raczył mnie pan dostrzec.

Markus wybuchnął śmiechem.

– Domyślam się, że chodzi pani o damę, z którą niedawno wyszedłem na taras. To lady Grace Walters, moja starsza siostra. Tak ją zmęczyła duchota panująca w sali balowej, że postanowiła trochę pospacerować i zaczerpnąć świeżego powietrza.

Beth odwróciła głowę. Znowu wyszła na idiotkę.

– Nie dbam o to…

– Przeciwnie. Inaczej słowem by pani o tym nie wspomniała. – Usadowił się wygodniej na ławie pod oknem i wyciągnął przed siebie długie nogi. – Wciąż nie odpowiedziała pani na moje pytanie. Po co było grać tę farsę?

– Postanowiłam pana unikać – odparła szczerze. – Tyle się słyszy plotek dotyczących naszej… – Zawahała się, szukając właściwego słowa na określenie ich wzajemnych uczuć.

– Przyjaźni? – podpowiedział skwapliwie Markus.

– Owszem. Dziękuję. Tyle snuto domysłów na temat naszej przyjaźni, że uznałam za stosowne położyć im kres…

– Snując się po sali balowej jak marna aktorka po scenie? Pani ostentacyjna ucieczka wzbudziła dziś ogromną ciekawość. Wszyscy plotkują, aż miło. Czy pani tego nie spostrzegła?

– Skoro już o tym mowa, nasze sam na sam w tej niszy z pewnością nie przyczyni się do tego, żeby ludzie przestali plotkować – odparła Beth. – Odnoszę wrażenie, że lubi pan wywoływać skandale, milordzie.

– Muszę przyznać, że cudze opinie są mi obojętne. Dlaczego miałbym zaprzątać sobie głowę takimi bzdurami? Czemu pani ma się przejmować gadaniną starych plotkarek? Chętnie pocałowałbym panią tu i teraz. Ciekawe, jak zareagują na to łowcy sensacji.

– Proszę nie żartować, milordzie! – Oburzona Beth cofnęła się gwałtownie.

– Dlaczego pani uważa, że to żarty? Dawniej nie miała pani nic przeciwko moim pocałunkom.

– Milordzie, ciszej, proszę! – syknęła zarumieniona Beth.

– W takim razie porozmawiajmy na osobności. Chciałbym przedyskutować z panią ofertę kupna Fairhaven. Najwyższy czas, żebyśmy doszli do porozumienia.

Beth spojrzała mu prosto w oczy.

– Nie wierzę! To podstęp. Nie mam do pana zaufania.

– A to czemu? – spytał rozbawiony Markus. – Pewnie dlatego, że podczas ostatniego sam na sam nie tylko rozmawialiśmy, lecz także…

Oburzona Beth zaczęła gwałtownie wymachiwać rękami.

– Pan jest chyba pijany, skoro wygaduje pan takie głupstwa.

Markus jedną ręką chwycił jej dłonie.

– Ależ skąd! Jeśli nie chce pani ze mną rozmawiać, proszę o taniec.

Nie zwlekając, pomógł jej wstać. Gdy szli przez zatłoczoną salę balową, lekko obejmował ją w talii. Całą sobą wyczuwała bliskość jego smukłej postaci. Marszczona spódnica dotykała jego uda. Beth chciała się odsunąć, ale daremnie próbowała zachować stosowny dystans, ponieważ tłumnie zgromadzeni goście popychali ich ku sobie. Przez muślin sukni czuła żar bijący od jego ciała. Nagle zrobiło jej się gorąco i słabo. Nie miała sił, żeby tańczyć. Gdy rozległy się pierwsze tony walca, niewiele brakowało, żeby odwróciła się i uciekła.

– Nie ma powodu do obaw, kochanie – mruknął jej do ucha zachęcająco i czule. – Moje zachowanie będzie nienaganne. Daję słowo.

Przebiegł ją dreszcz. Nie śmiała spojrzeć na Markusa. Z ociąganiem zrobiła krok w jego stronę i pozwoliła się objąć. Wkrótce odzyskała spokój, bo Markus ani myślał przysunąć się nazbyt blisko.

Zaczęli krążyć po parkiecie w takt śpiewnej melodii. Chwilami patrzyli sobie w oczy. Z pozoru tańczyli jak inne pary: rytmicznie, lekko, radośnie, ale coś ich jednak wyróżniało. Oboje instynktownie wyczuwali zmysłowość ukrytą pod płaszczykiem konwenansów. Na balu u księżnej Calthorpe, wśród stu pięćdziesięciu rozbawionych gości patrzyli sobie w oczy, drżąc z radości i skrywanej rozkoszy.

Muzyka umilkła, a walcujące pary rozłączyły się i z wolna opuściły parkiet. Szmer rozmów narastał stopniowo. Zarumieniona Beth posłusznie dała się prowadzić Markusowi, który zręcznie lawirował wśród spacerujących par. Gdy zmierzali w stronę wolnych krzeseł, desperacko próbowała znaleźć temat do rozmowy, bezpieczny dla siebie, zajmujący dla partnera.

– Ogromnie tu gorąco – zaczęła niepewnie i odetchnęła z ulgą, bo twarz Markusa wyrażała znowu rozbawienie, a nie żądzę.

– Słuszna uwaga – przytaknął. – Temperatura naszych uczuć także wzrasta.

Popatrzyła na niego, daremnie szukając odpowiedzi na tę dwuznaczną uwagę. Nim się odezwała, podszedł do nich Justyn towarzyszący lady Fanshawe. Beth nie miała wątpliwości, że natychmiast zorientował się w sytuacji, bo przez moment wodził spojrzeniem po ich zarumienionych twarzach, a następnie pytająco uniósł brwi. Na szczęście lady Fanshawe nie grzeszyła spostrzegawczością.

– Tu jesteś, kochanie! Pamiętasz chyba, że mamy być na raucie u lady Baynton. Na nas już pora. Trzeba się tam pokazać, nim wieczór dobiegnie końca. – Uśmiechnęła się promiennie do Markusa i Justyna. – Panowie jadą z nami? A może zaplanowaliście inne atrakcje?

Beth czuła na sobie natarczywe spojrzenie Markusa. Nietrudno zgadnąć, jakie miał plany względem niej. Starała się zachować kamienną twarz, choć była zirytowana, że w jego obecności rumieni się z byłe powodu.

– Dzięki, łaskawa pani, ale powinniśmy się dzisiaj pokazać w klubie – odparł z uśmiechem Justyn. – Możemy odprowadzić panie do powozu?

Gdy wyszli z dusznej sali, powietrze na zewnątrz wydało się zaskakująco chłodne. Beth, owinięta ciasno aksamitną peleryną, próbowała opanować drżenie. Markus pocałował ją w rękę i zapowiedział przyciszonym głosem, że jutro przyjdzie z wizytą. Sama nie wiedziała, czy się z tego cieszyć, czy uznać za powód do zmartwienia, ponieważ bała się uczuć, które w niej budził. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, rzuciła kilka zdawkowych słów.

Gdy usadowiła się w powozie, przyszło jej do głowy, że do tej pory w ogóle nie była świadoma, jak znikomą rolę odgrywały w jej życiu namiętność oraz pożądanie. Wyszła za mąż wkrótce po ukończeniu pensji dla panien z dobrych domów. Jako żona Franka Allertona czuła się szczęśliwa. Rzadko korzystał ze swych małżeńskich praw, za to rozpieszczał ją niczym ulubioną kuzyneczkę. Ich związek do końca był wolny od namiętności. Z nielicznych i zawoalowanych uwag Charlotte wywnioskowała, że małżeństwo to coś więcej niż tylko przyjazne współistnienie dwojga zżytych ze sobą ludzi, ale uznała, że te jego aspekty nie mają dla niej żadnego znaczenia. Kiedy owdowiała, w kręgu jej znajomych pojawiali się interesujący panowie. Cieszyła się ich towarzystwem, lecz nie miała ochoty na romanse. Teraz zdała sobie sprawę, że była wówczas głęboko przekonana, jakoby nie była stworzona do miłości.

Pocałunek Markusa sprawił, że odkryła w sobie zupełnie nowe cechy. Jej zmysłowość i uczucia wreszcie się obudziły. Usadowiona w rogu powozu, słuchała nieuważnie paplaniny lady Fanshawe i myślała o wzbudzonej przez Markusa potrzebie nowych życiowych doświadczeń.

Trudna sprawa. Gdyby chodziło jej wyłącznie o kochanka, bez problemu spełniłaby chwilowy kaprys. Nie musiała daleko szukać. Niemal czuła ciepło i siłę ramion Markusa. Kusiło ją, żeby mu ulec, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Trochę zadziwiona, że uczucia dochodzą wreszcie do głosu, a młode ciało domaga się uwzględnienia swoich praw, nie wiedziała na razie, co o tym myśleć i jak postępować. Wbrew zdrowemu rozsądkowi lubiła Markusa. Dobrze się czuła w jego towarzystwie, chętnie z nim rozmawiała, ceniła sarkastyczne poczucie humoru. Zdawała sobie sprawę, że jest niebezpiecznie bliska pokochania go, a ryzykowna miłość rozkwita zbyt szybko. Beth zawsze była impulsywna, ale tym razem musiała zachować ostrożność i chronić siebie przed realnym zagrożeniem. Wiedziała, że Markus jej pragnie, ale nie sądziła, aby darzył ją głębszym uczuciem. Myślała o tym z przykrością, lecz nie mogła żyć złudzeniami.

– Czy bardzo panią zmartwię, jeśli wymówię się od wizyty u lady Baynton? – zwróciła się przyciszonym głosem do swojej towarzyszki. – Jestem nieco znużona, więc najchętniej wróciłabym do domu, żeby odpocząć. – Oczywiście, dziecinko. – Szczerze zatroskana matka chrzestna przyjrzała jej się uważnie. – Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Zamknęłaś się w tej wiejskiej głuszy i dlatego odwykłaś od wielkomiejskich rozrywek. – Lady Fanshawe pogrzebała w woreczku, odchrząknęła i dodała zakłopotana: – Kochanie, bardzo proszę, nie miej mi tego za złe, ale muszę cię ostrzec przed lordem Trevithickiem…

– Nie ma takiej potrzeby – odparła Beth, poprawiając się niespokojnie na kanapie powozu. – Zapewniam, że nie ma powodu do obaw.

– Beth, dlaczego jesteś taka roztargniona? – Charlotte Cavendish odłożyła suknię, którą przed chwilą oglądała, i ze zdumieniem popatrzyła na kuzynkę, przerywając przeglądanie rzeczy kupionych przed południem w najlepszych londyńskich sklepach. – Zapytałam, który kolor bardziej ci się podoba: zielony czy fiołkowy, a ty odparłaś, że oba. Nie masz ochoty na buszowanie wśród tych ślicznych fatałaszków? Wystarczy mi o tym powiedzieć i wrzucamy je do szafy.

– Najładniej ci w niebieskim, Lottie – oznajmiła pospiesznie Beth, z zachwytem spoglądając na błękitny jedwab, który podkreślał barwę lśniących oczu kuzynki. – Na twoim miejscu nosiłabym także muślin w kolorze kości słoniowej. W szarym też ci do twarzy.

– W takim razie to już wszystko, czego mi potrzeba, ale nie mamy nic dla ciebie – zmartwiła się Charlotte. – To są towary z najlepszego sklepu na Bond Street, a ty sprawiasz wrażenie znudzonej.

Beth przesunęła między palcami seledynowy szal, wstała i podeszła do okna.

– Wybacz. Po wczorajszym balu jestem trochę zmęczona. Późno wróciłyśmy, poza tym źle spałam.

Charlotte nieco spochmurniała.

– Tak mi przykro, że nie mogę chodzić z tobą na bale i przyjęcia. Lady Fanshewe jest kochana i urocza, ale mam wrażenie, że ma na twój temat błędne wyobrażenie. Powiedziała mi niedawno, że byłaby rada, gdyby sir Edmund Netherwood oświadczył się o ciebie, a przecież wiadomo, że to – stary nudziarz i łowca posagów. Miał trzy żony! Biedaczki się wykończyły, a on trwoni ich majątki.

Beth wybuchnęła śmiechem.

– Nie masz powodu do obaw, Lottie. Powtórne zamążpójście nie jest moim życiowym celem. – Po chwili spoważniała. – Oczywiście byłoby przyjemniej, gdybyś wraz ze mną korzystała z uroków wielkiego miasta. Mnie też jest przykro, kiedy pomyślę, że siedzisz w domu sama jak palec, kiedy ja i Kit bawimy się w najlepsze.

– Skoro mowa o dobrej zabawie, lady Fanshawe wspomniała, że na balu pojawił się lord Trevithick – wpadła jej w słowo Charlotte, sprawdzając szwy cieniutkich skórkowych rękawiczek. – Podobno wytrwale ci asystował.

Beth spłonęła rumieńcem. Odwróciła głowę i spojrzała w okno wychodzące na ulicę, gdzie kwiaciarka rozstawiała na trotuarze swój stragan.

– Owszem. Ja… szczerze mówiąc, ciągle szuka mojego towarzystwa. Nie mogę się od niego opędzić.

– A chcesz?

– Właściwie nie – odparła szybko. – Bardzo lubię lorda Trevithicka, ale obawiam się, że…

Charlotte sięgała właśnie po kupon tkaniny, lecz zatrzymała się w pół gestu i położyła dłonie na kolanach. – Czego się obawiasz? Że coś do niego czujesz? – zapytała z chytrą miną.

Beth kiwnęła głową, unikając jej wzroku. - Markus jest całkiem inny niż Frank! – Też mi odkrycie! – Charlotte wybuchnęła śmiechem. Rozmowę przerwał im przenikliwy dźwięk dzwonka. Obie drgnęły. Wkrótce do saloniku wszedł kamerdyner Carrick, niosąc przewiązany sznurkiem pakunek zawinięty w brązowy papier. Wręczył go Beth.

– Lord Trevithick przysłał paczkę. Jest także bilecik.

Zdumiona Beth popatrzyła na Charlotte i rozerwała kopertę. Wewnątrz znalazła pojedynczy arkusik papieru. Natychmiast rozpoznała wyrazisty charakter pisma. Szybko przeczytała kilka linijek tekstu.

„Droga lady Allerton!

W paczce jest pani trofeum. Mam nadzieją, że kiedyś je odzyskam. Dołożę wszelkich starań, żeby tak się stało. Ufam, Że nie zamierza pani natychmiast wyjechać z Londynu, żeby jak najszybciej zaszyć się w Devon, bo chciałbym wkrótce panią odwiedzić.

Do zobaczenia Trevithick”

Arkusik opadł na podłogę. Beth nożem do papieru rozcięła szary papier i otworzyła paczkę. Ręce jej drżały. W środku był dokument, na mocy którego leżąca w Kanale Bristolskim wyspa Fairhaven miała odtąd należeć do Elizabeth, lady Allerton oraz jej spadkobierców. Podpisano: Trevithick. Jedno słowo nakreślone tym samym energicznym charakterem pisma. Do aktu własności dołączono plik dokumentów. Były wśród nich łacińskie manuskrypty spisane na pergaminie tak starym i cienkim, że z łatwością przenikały go promienie światła. Beth oglądała te papiery z niedowierzaniem. Z trudem pojęła, że niespodziewanie trafiły do jej rąk materiały odzwierciedlające historię upragnionej wyspy.

Charlotte podniosła bilecik i go przeczytała. Zerknęła na Beth i raz jeszcze spojrzała na arkusik.

– Niesamowite! Trudno uwierzyć, że lord postanowił spełnić twoje marzenie. Masz obsesję na punkcie tej wyspy.

Beth także nie była pewna, czy to jawa, czy sen.

– Dla niego to błahostka – rzuciła, nie mogąc złapać tchu. – Posiada wiele innych, znacznie cenniejszych posiadłości. Fairhaven ma tylko wartość symboliczną, przede wszystkim dla mnie.

– Zastanawiam się, co chciał ci dać do zrozumienia, pisząc, że jest zdecydowany odzyskać wyspę – powiedziała z namysłem Charlotte – i czego może oczekiwać w zamian za swój dar.

Beth popatrzyła na nią ze zdziwieniem.

– Niczego! Uregulował wreszcie dług honorowy. Przegrał w kości…

– Nie przypominaj mi o tamtym incydencie! – Zirytowana Charlotte ściągnęła usta i rzuciła Beth ostrzegawcze spojrzenie. – Czasami bywasz naiwna jak dziecko, kochanie. Z mojego doświadczenia wynika, że niczego nie dostaje się za darmo. Idę o zakład, że Trevithick czegoś od ciebie chce. Dąży do tego, abyś była do niego przychylnie nastawiona, co jest krzepiące, ale nie wykluczam, że jego intencje są podejrzane.

Beth czuła, że się rumieni. Nie wspomniała Charlotte, że Markus złożył jej parę niemoralnych propozycji. Nadmierna szczerość pogorszyłaby tylko sytuację i podsyciła obawy kuzynki.

– O, nie! W to nie uwierzę. – Beth napotkała sceptyczne spojrzenie Charlotte. – Zresztą kto wie…

– Sama żywisz takie podejrzenia. Opowiedz mi szczegółowo o tamtej rozgrywce. Co wtedy zaszło?

Beth miała świadomość, że rumieńce na jej policzkach stają się coraz ciemniejsze.

– Nic szczególnego – mruknęła, unikając przenikliwego wzroku kuzynki. – Trochę mi nadskakiwał… I robi to nadal.

– Zapewne, a skoro tak się rzeczy mają, powinnaś zachować ostrożność. Trevithick nie należy do mężczyzn gotowych zadowolić się salonowym flirtem. Niebezpieczny z niego człowiek.

– Naprawdę? – Zbita z tropu Beth zapomniała o ostrożności. – Nie wiedziałam, że ma tak złą reputację.

– Bo w ogóle nie zwracasz uwagi na takie sprawy. Pamiętasz tego łowcę posagów, który wiosną starał się o twoje względy? Uznałaś, że to przemiły jegomość.

– Owszem, ale lord Trevithick jest całkiem inny.

– Racja. Znacznie bardziej niebezpieczny. Przy nim tamten był całkiem nieszkodliwy – odparła Charlotte, podchodząc do drzwi. – Radzę ci uważać, kochanie.

Gdy wyszła, Beth pozbierała dokumenty i podeszła z nimi do okna. Usiadła na niskim parapecie wyściełanym miękkimi poduszkami, żeby się wygrzewać w promieniach jesiennego słońca. Spoglądała na ulicę, gdzie roiło się od handlarzy i przechodniów.

Położyła akta wyspy na kolanach, w zadumie spoglądając na widoczną w oddali gęstwinę wież i spadzistych dachów. Jesienny pobyt w Londynie przyprawiał ją o klaustrofobię, bo pora roku sprzyjała raczej konnym przejażdżkom po łąkach i polach, wyprawom na klifowe wybrzeże, skąd wzrok sięgał daleko w morze, i spacerom po plaży przy akompaniamencie fal, z sykiem ginących w piasku.

Beth popatrzyła znowu na dokumenty. Czuła się dziwnie, ale nie potrafiła zrozumieć dlaczego. Być może wszystkiemu winne było zaskoczenie. Nagle stała się przecież właścicielką upragnionej wyspy. Może radosna nowina najpierw ją poraziła. Po chwili uświadomiła sobie jednak, że nie o to chodzi. Musiała omówić tę sprawę z Markusem i zapytać, co on zamierza. Nie wiedzieć czemu poczuła się oszukana. Dopięła swego, ale nie była z tego zadowolona, choć nie umiała powiedzieć, dlaczego tak się dzieje.

Tego ranka w klubowej czytelni panowała zupełna cisza. Dla Markusa była to miła odmiana po burzliwym śniadaniu w Trevithick House. Wicehrabina, oburzona zachowaniem syna podczas wczorajszego balu, skarciła go surowo za jawne lekceważenie rodowych powinności. Według niej Trevithickowie nie po to przez dwieście pięćdziesiąt lat pielęgnowali nienawiść do Mostynów, żeby Markus sprzeniewierzył się rodzinnej tradycji, emablując chętną wdówkę, mniejsza o to, jak bogatą. Markus oburzony jawną niesprawiedliwością matki wobec Beth zmiął serwetkę, rzucił ją na stół i natychmiast wyszedł z domu. Nieco poweselał, gdy na St. James spotkał Justyna. Razem poszli do klubu, gdzie młodszy z kuzynów uciął sobie drzemkę, a starszy pogrążył się w lekturze „Morning Chronicie”.

Po godzinie Markus obudził Justyna lekkim szturchnięciem.

– Ile wczoraj wygrałeś? Gdy wychodziłem, Warrender był ci winien dziesięć tysięcy gwinei. Masz dość, żeby zaspokoić tę chciwą śpiewaczkę z opery, którą utrzymujesz?

– W sumie dwadzieścia pięć tysięcy – wymamrotał Justyn, nie otwierając oczu. – Warrender dał mi pieniądze i wziął sobie dziewczynę. Jest słodka, ale zbyt niesforna.

– Korzystna transakcja. Sprzątasz dom, żeby się ustatkować?

– Niedoczekanie twoje! – Justyn ziewnął. Otworzył oczy i spod zmrużonych powiek zerknął na Markusa. – To raczej ty dałeś się złapać w pułapkę.

– Chcesz mnie zniechęcić do małżeństwa, stary draniu? Wczoraj wyśpiewywałeś peany na cześć lady Allerton.

– Nie zaszkodzi wziąć sobie posażną żonkę – odparł poważnie Justyn. – To bogata rodzina, ale jest w nich zła krew. Nie mamy prawa ich krytykować. I my, i oni to banda piratów i złodziei. Jesteśmy siebie warci.

– Możesz mnie nazwać dziwakiem, ale nie ożeniłbym się dla pieniędzy – odparł z namysłem Markus.

Justin obrzucił go badawczym spojrzeniem.

– Chyba mówisz szczerze, ale wygląda na to, że nie będziesz musiał dokonywać takiego wyboru. Wzięło cię, co? Zawróciła ci w głowie do tego stopnia, że podarowałeś jej wyspę.

Markus nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko. Justyn znał go zbyt dobrze, żeby dał się omamić, ale za wcześnie było na rozmowę o ślubie. Myśląc o Beth, Markus niecierpliwie wiercił się w fotelu. Wkrótce zamierzał jechać do niej z wizytą i zabrać na przejażdżkę. Chciał porozmawiać z nią, skłonić do złożenia obietnicy, że nie umknie natychmiast z Londynu, żeby obejrzeć nową posiadłość. Uśmiechnął się na myśl o tym, jak zareaguje, kiedy się dowie, że oddał jej Fairhaven. Odczuwał zadowolenie, bo sprawił jej przyjemność. To odczucie było dla niego nowością. Dotychczas pomagał ludziom z wielkopańską nonszalancją. Po raz pierwszy w życiu miał potrzebę czynienia dobra i opiekowania się kimś innym. Skwitował to odkrycie kolejnym uśmiechem. Do diabła, chyba się starzeję, bo zachciewa mi się ślubu i własnych pociech, pomyślał.

Podszedł do niego służący, niosąc na srebrnej tacy bilet wizytowy.

– Przepraszam, milordzie. W holu czeka pan Gower. Pyta, czy zechce pan teraz poświęcić mu trochę czasu.

Markus uniósł brwi. Widział się dzień wcześniej z Gowerem i odebrał gotowy dokument poświadczający darowiznę. Prawnik zaklinał go, żeby trochę poczekał, zastanowił się, okazał odrobinę zdrowego rozsądku. Markus spieszył się, bo chciał sprawić radość Beth, więc natychmiast podpisał akt własności i nie zważając na rady prawnika, kazał wysłać papiery. Z pewnością wydarzyło się coś nieoczekiwanego, ponieważ Gower uznał za konieczne niepokoić go w klubie. Markus zastanawiał się, czy sprawa dotyczy Fairhaven, czy wyniknęły inne problemy.

Prawnik czekał przed drzwiami klubu, na ulicy. Miął w rękach kapelusz, jakby był wystraszony albo zdenerwowany. Po namyśle Markus uznał, że prawnik sprawia wrażenie przygnębionego.

– Milordzie, proszę wybaczyć, że zaprzątam panu głowę, ale sprawa jest pilna – mamrotał, wodząc spojrzeniem od Justyna do Markusa. – Nie zawracałbym panu głowy…

– Rozumiem, Gower – przerwał Markus. – Do rzeczy. W czym problem?

– Milordzie, oto dokumenty, z którymi powinien się pan zapoznać. Wyszły na jaw pewne fakty… – Gower wtulił głowę w ramiona.

– Dotyczące Fairhaven – wpadł mu w słowo zaciekawiony Justyn. Gower kiwnął głową, Markus spochmurniał.

– Chodzi o wyspę… i o lady Allerton.

– Nie będziemy dyskutować o tym na ulicy – burknął Markus. – Gower, pańska kancelaria lepiej niż Trevithick House nadaje się do takich rozmów. Chodźmy tam.

W milczeniu ruszyli na Chancery Lane. Wszyscy trzej czuli się mocno skrępowani. Gower wpuścił ich do środka. W głębi pomieszczenia aplikant pracował przy biurku, ale siedział daleko, więc nie mógł usłyszeć ani słowa. Gower poprzekładał ostrożnie leżące na krzesłach dokumenty i poprosił gości, żeby usiedli, ale Markus nie miał na to ochoty.

– Dzięki, wolę stać – odparł cierpko. – O co chodzi, Gower? Cóż to za ważne informacje?

Prawnik usiadł za wielkim mahoniowym biurkiem i zaczął nerwowo przekładać papiery. Markus był coraz bardziej zaniepokojony.

– Na miłość boską! Człowieku, mów nareszcie, o co chodzi!

Poczuł na sobie karcące spojrzenie Justyna, więc próbował zapanować nad nerwami. Sytuacja nie zmieni się na lepsze, jeśli będzie krzyczał na Gowera, który wykonywał tylko swoją pracę. Markus nie chciał go sobie zrazić, bo potrzebował skrupulatnego prawnika gotowego zatroszczyć się o wszystkie sprawy, którymi on sam nie lubił się zajmować. Z obawą czekał na rewelacje dotyczące Beth. Zrobiło mu się ciężko na sercu.

– Tak, milordzie – powiedział Gower z kamienną twarzą. Włożył na nos półokrągłe okulary, zza których błyskały jasne tęczówki, wziął ze stosu papierów leżące na samym wierzchu! dokumenty i odchrząknął.

– Jeśli chodzi o Fairhaven, milordzie… Gdy przed paroma tygodniami po raz pierwszy wyniknęła sprawa przekazania wyspy lady Allerton, przeprowadziłem małe dochodzenie. – Gowerowi oczy błyszczały. – Zrobiłem to dla pańskiego dobra.

– Jasna sprawa. Proszę kontynuować – odparł uprzejmie Markus, chociaż korciło go, żeby zacisnąć dłonie na szyi prawnika i mocno nim potrząsnąć.

– Tak, milordzie. W archiwum znalazłem ofertę kupna przekazaną na piśmie przez lorda Franka Allertona, który dwadzieścia lat temu zwrócił się do pańskiego dziadka, ówczesnego lorda…

– I co z tego, Gower? – Zniecierpliwiony Markus przestępował z nogi na nogę.

Prawnik znowu przekładał papiery.

– Jak wiadomo, lord Frank był wybitnym mineralogiem. Zapewne miał podstawy, aby sądzić, że na wyspie znajdują się złoża cennych minerałów, na tyle bogate, że opłaca się inwestować w ich eksploatację.

Justyn gwizdnął cicho.

– Niewiele jest rud metali, których pozyskiwanie warte byłoby tyle zachodu.

– Słuszna uwaga, sir. – Gower pozwolił sobie na lekki uśmiech. – Rzecz jasna, lord Frank nie informował poprzedniego lorda, dlaczego tak mu zależy na kupnie Fairhaven, ale z dobrze poinformowanych źródeł wiem – ciągnął prawnik z tajemniczą miną – że tym cennym minerałem jest złoto.

Markus głośno wciągnął powietrze. W milczeniu odwrócił się i utkwił spojrzenie w zakurzonej szybie. Po drugiej stronie ulicy gołębie zbierały okruchy z trotuaru. W kancelarii rozległ się głos Justyna, który po dłuższym namyśle zapytał prawnika:

– Czy pańskim zdaniem lord Frank wiedział, jakie bogactwa naturalne występują w tamtym regionie?

Markus odwrócił się natychmiast.

– Oczywiście – przytaknął z naciskiem. – Nawet ja wiem, że był w tej dziedzinie wybitnym specjalistą. Prowadził badania w rodzinnym hrabstwie, a ponadto nadzorował rozwój kopalni węgla w Somerset. Posiadał także liczne koncesje na wydobycie cyny w Cornish.

– Należą teraz do jego żony – przypomniał rzeczowo prawnik.

– Dobrze, Gower. – Markus pochylił się nad biurkiem. – Domyślam się, że teraz wyciągniemy wnioski z pańskiej opowieści.

– Zapewne tak, milordzie. – Prawnik wyraźnie spochmurniał i odetchnął głęboko. – Wie pan doskonale, że mam na względzie przede wszystkim pańskie dobro…

– To nie ulega wątpliwości – przyznał oschle Markus i zacisnął usta. – Proszę mówić dalej.

– Jak pan sobie życzy, milordzie. Wiadomo, że pański dziadek nie miał ochoty sprzedać wyspy lordowi Frankowi, Powtarzał, że nie po to wydarł ją tym cholernym piekielnikom Mostynom, jak był łaskaw ich nazwać, żeby się natychmiast pozbyć zdobyczy. Z braku pieniędzy i ochoty do działania nie eksploatował odkrytych złóż, więc przez długie lata leżały nietknięte. – Gower podniósł wzrok znad dokumentów. – Jest tam stare zamczysko, a także pola uprawne i niewielka wioska. Jak pan zapewne pamięta, na Fairhaven rezyduje pański stryj, John Trevithick. Mieszka w zamku z siostrą, panią Trevithick. Odwiedziłem wyspę dwa lata temu, kiedy zarządca, pan McCrae…

– Do rzeczy, Gower – przerwał znużonym głosem Markus, siadając na krześle obok zasępionego Justyna. Uśmiechnął się do niego. – Proszę mi wybaczyć niecierpliwość, ale chciałbym wiedzieć, jaki charakter mają pańskie zarzuty wobec lady Allerton.

– Tak jest, milordzie – odparł Gower. Dokumenty, które trzymał w ręku, drżały lekko. – Przed dwoma laty, zaraz po śmierci męża, lady Allerton zwróciła się do lorda z ofertą kupna Fairhaven.

– Czyżby? – Markus uniósł brwi. – Wspomniała mi o tym.

– Ach, tak, milordzie – odparł ironicznie prawnik. – Propozycję składała dwukrotnie, a gdy po raz wtóry spotkała się z odmową, oznajmiła na piśmie, że nie cofnie się przed niczym, byle tylko zyskać prawo własności Fairhaven. Pamiętam, że po przeczytaniu jej listu lord śmiał się do rozpuku powtarzał, że ta dzierlatka ma w sobie więcej energii i od – - Wilgi niż wszyscy Mostynowie razem wzięci. Mimo wszystko uznał takie zachowanie za niewłaściwe, bo nie wypada, żeby młoda dama zajmowała się interesami, choćby nawet korzystała z pomocy adwokata. Pełnomocnikiem lady Allerton był ten sam prawnik, który dawniej w imieniu jej zmarłego męża występował o wszelkie górnicze koncesje.

Justyn poruszył się niespokojnie, a Markus zmrużył oczy (popatrzył na Gowera.

Wcale mnie to nie dziwi. Skoro lord Frank był zadowolony z usług tamtego prawnika, na miejscu spadkobierczyni także bym go zatrudnił. Ten człowiek znał stan jej finansów i dlatego okazał się niezwykle pomocny. To, że został przez nią zatrudniony, wcale nie oznacza, jakoby była poważnie zainteresowana… – Markus umilkł, widząc ponurą minę prawnika.

– Racja, milordzie – odparł smętnie Gower. – Kiedy jednak lady Allerton na chwilę wyszła z pokoju, jej prawnik wyznał szczerze lordowi, że jego mocodawczym zamierza urzeczywistnić plan zmarłego męża i przyłączyć Fairhaven do swoich posiadłości – oznajmił przyciszonym głosem. – Jak panu wiadomo, ten prawnik nazywa się Gough. Kiedy wspomniał mi pan, że wyspa była stawką w grze, od razu nabrałem podejrzeń, a utwierdziłem się w nich, gdy wyszło na jaw, ix Gough jest zaangażowany w tę sprawę.

Markus westchnął przeciągle. Czuł na sobie współczujące spojrzenia Justyna i Gowera. Wzbierał w nim gniew. Okazało się, że przez Beth Allerton wyszedł na idiotę, a teraz zrobił z siebie jeszcze większego głupka, nie chcąc uwierzyć, że działała z niskich pobudek. Przypomniał sobie, ile zapału było w jej głosie, kiedy wspominała zasłyszane w dzieciństwie rodzinne legendy i opowiadała o planach odzyskania rodowego dziedzictwa. Wyszło na jaw, że to jedynie zasłona dymna skrywająca przyziemne motywy działania. Dzięki łzawym opowiastkom sprytna dama zyskała jego życzliwość i oczarowała go, posługując się nie tylko słowami, lecz także spojrzeniem szarych oczu, śliczną figurą i bystrym rozumem.

– Coś jeszcze, Gower?

– Doszły mnie słuchy, że Christopher Mostyn zbiera fundusze, bo zamierza otworzyć nowe przedsiębiorstwo, ponoć bardzo zyskowne – odparł z namysłem prawnik. – Kiedy się o tym dowiedziałem, uznałem, że muszę poinformować waszą lordowską mość o swoich podejrzeniach. Wiem, że lady Allerton w zamian za udział w zyskach upoważniła kuzyna do korzystania z jej zasobów odziedziczonych po zmarłym mężu.

– Być może sama była inicjatorką tego dochodowego przedsięwzięcia – dodał ponuro Markus. – Czy może chodzić o kopalnię złota na Fairhaven?

– Nie wiem, milordzie – odparł szczerze Gower – ale pańska hipoteza brzmi dość prawdopodobnie.

Zapadła cisza.

– Przykra sprawa – zaczął ostrożnie Justyn, kładąc dłoń na ramieniu kuzyna. – Przykro mi…

Markus strząsnął jego rękę i wstał.

– Nie trzeba. Gower, dzięki za przekazanie informacji. Jestem panu wielce zobowiązany. – Odwrócił się do Justyna. – Powinniśmy chyba złożyć wizytę. Jedziemy na Upper Grosvenor Street. Odbiorę papiery dotyczące Fairhaven i powiem tej podłej wiedźmie, co o niej myślę!

Загрузка...